Ogrody
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogrody
Dla niewprawnego oka, tereny wokół posiadłości rodu Burke mogą wydawać się dzikie, niemalże zaniedbane. Faktem jest, że roślinność rozrosła się tu bujnie, sprawiając, że miejscami do ziemi dociera zdecydowanie ograniczona ilość światła, a na spacerze nieraz natknąć się można na jakąś bramę, która przy próbie otwarcia przeraźliwie skrzypi... w tym jednak polega urok tych ogrodów. Natknąć się tu można wszak nie tylko na złowieszczo wyglądające krzaki, ale również na kolorowe krzewy, dzięki którym alejki nadają się idealnie na samotne przechadzki lub na spacer we dwoje - o ile zna się drogę powrotną, bo zabłądzić tutaj jest bardzo łatwo.
Zamyślenie pojawiło się na buzi eterycznej alchemiczki, gdy z ust lorda Burke padło pytanie dotyczące prowadzonych przez nie badań. - Nie w pierwszym etapie naszych prac, lordzie Burke. Widzi lord, do tej pory nikt nie opracował metody wytwarzania syntetycznych kamieni szlachetnych. Tworzymy zupełnie nowy proces, bazując na kilku założeniach starożytnej alchemii oraz sporej ilości obliczeń i eksperymentów. Dopiero kiedy uda nam się osiągnąć sukces oraz zebrać dane będziemy mogły pracować nad naładowaniem kamieni czynnikiem magicznym, wywołującym konkretne działanie. Chciałabym dojść do momentu, gdy będziemy w stanie wyhodować kamień z dowolnym działaniem magicznym, nim jednak to nastąpi czeka nas sporo pracy. Gdybyśmy próbowały wymusić magicznie działanie teraz... Och, to trochę tak, jakbyśmy próbowały rzucać zaklęcia bez różdżki. - Spokojnie, starając się mówić najzwięźlej jak się tylko dało, wyjaśniła lordowi Burke ideę ich badań, niepewna jednak czy w pełni pojmie jej słowa. Alchemia była przedmiotem skomplikowanym, a badania nad nią wymagały odpowiedniego przygotowania, systematyczności oraz utrzymania naturalnego porządku, bez którego nie dało się nic zdziałać. Wszystko musiało dziać się po kolei, gdyż pominięcie któregoś ze środków mogło skutkować katastrofą.
Wspomnienia poprzednich wydarzeń były dla delikatnej kobiety traumatycznymi i jak nie chciała pokazywać zbyt wielkiej ilości emocji, tak nie potrafiła nic poradzić na łzy napływające do jej oczu. Nigdy wcześniej nie spotkała się z takim traktowaniem, nawet jeśli miała za sobą przeszłość w paskudnych, portowych dokach co odcisnęło na niej swoje piętno. Przynajmniej teraz, gdy od wydarzeń dzieliło ją ledwie kilka dni.
- Sigrun Rookwood. Współpracowałam z nią od jakiegoś czasu... Zaczęła mnie wypytywać o kwestie polityczne. Ja nigdy nie miałam czasu, aby się tym zainteresować, w dobrej wierze jednak powiedziałam jej, że Ministerstwo winno zwrócić uwagę na czarodziejów półkrwi. Widzi lord, uchodzę za osobę niepowiązaną polityką, przez co niezwykle wiele dociera do moich uszu. Istnieje wielu czarodziejów półkrwi którzy od wieków nie mieli mugola w rodzinie, a jednak obawiają się, że zawisną gdy braknie mugoli... To najliczniejsza grupa w magicznym społeczeństwie i o ile nie jestem politykiem, statystyka oraz analiza są mi niezwykle dobrze znane, a najbystrzejszy umysł potrafi przegapić wskazówkę w morzu informacji, zwłaszcza w zmęczeniu. Ja... Ja naprawdę nie chciałam źle, lordzie Burke. Uznałam, że ktoś zamieszany w sprawę winien o tym wiedzieć, zwłaszcza, iż coraz częściej słyszę podobne słowa. - Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy drżącym głosem opowiadała o wydarzeniach ze spotkania z czarownicą. Sama doskonale wiedziała, iż najzdolniejszym zdarza się przeoczyć rozwiązanie, nie mając zamiaru kogokolwiek urazić swoimi słowami. I liczyła, że tak mądry czarodziej jak nestor rodu Burke zrozumie jej motywację. - Pani Rookwood zaproponowała mi dołączenie do jej organizacji, by chwilę później obrażać mnie z powodu mojego pochodzenia... Spytałam o dokładne warunki współpracy oraz zapewniłam, iż posiadam wiedzę większą niż wielu czarodziejów z lepszych rodzin i że jeśli uważa, iż mimo mojej wiedzy nie mam prawa żyć, moje eliksiry nie są dla niej przeznaczone... Ja... Och, musi mnie lord zrozumieć. Całe życie dążę, do zdobycia jak największej ilości wiedzy, stworzyłam autorskie, nowe receptury z których korzysta Ministerstwo Magii oraz szpital Świętego Munga, nie mam jednak wpływu na błędy popełnione przez moich przodków. - Tego, niestety, nie dało się zmienić, choć eteryczna alchemiczka całym sercem pragnęła, by jej ojciec był kimś innym. Ktoś, kogo martwe widmo nie ściągałoby na jej ramiona tylu problemów. - Pani Rookwood zdenerwowała się na mnie, poczęła wyzywać mnie od buntowniczek, mówić, że obrażam Ministerstwo... A gdy wspomniałam, że dzielimy podobne przyjaźnie, w Ministerstwie istnieją dowody na mój brak powiązań z buntownikami, a ja współpracuję z szanownym rodem Burke zwyczajnie mnie wyśmiała... - Czego do tej pory eteryczna alchemiczka nie potrafiła zrozumieć pewna, iż wyznając wartości czystej krwi, winno się szanować magiczną arystokrację. - Nieznana mi jest czarna magia. Pani Rookwood próbowała rzucić we mnie zaklęciami niewybaczalnymi, lecz ich wiązki we mnie nie trafiły, a pozostałe... Nie miałam czucia w nogach. I miałam wrażenie, że topię się bez wody... - Smukła dłoń skryta pod materią rękawiczki powędrowała do jej oczu, by otrzeć napływające do nich łzy. - Udało mi się jakoś z nią porozumieć, nie jestem jednak pewna, czy stuprocentowo. Zwróciłam się do lorda gdyż uznałam, że powinien lord o tym wiedzieć. Nie chcę się skarżyć czy żalić, nie oczekuję również interwencji w kierunku pani Rookwood, po prostu... Zależy mi na współpracy z rodem Burke, a przede wszystkim, zależy mi na Primrose. Obiecałam jej, iż pomogę jej rozwinąć skrzydła i nie chciałabym, aby tamto nieporozumienie uniemożliwiło mi dotrzymanie obietnicy. Beze mnie Primrose nie będzie w stanie dokończyć projektu, nad którym pracujemy, obawiam się również, iż większość naukowców nie doceni drzemiącego w niej potencjału jedynie dlatego, iż jest kobietą. Świat nauki opanowany jest przez mężczyzn, często nie zwracających uwagi na nazwisko, sama idę tą drogą i wiem, jak ciężko bywa się tam odnaleźć. Chcę przekazać jej swoją wiedzę oraz wesprzeć w tej drodze. - Delikatny głos Frances zabrzmiał pewniej. Posiadała wiedzę, którą z przyjemnością przekazałaby przyjaciółce, jednocześnie doskonale wiedząc, jak to jest być kobietą w środowisku zawładniętym przez mężczyzn. Nie chciała, by do Edgara dotarły jakieś paskudne plotki które zniechęciłyby go do współpracy, jaka nawiązała się między nią a Primrose, najlepszym więc rozwiązaniem wydało jej się udanie do niego oraz zwyczajna, prosta rozmowa, nawet jeśli gdzieś w środku obawiała się, iż Primrose mogłaby mieć jej ją za złe. - Jeśli lord sobie zażyczy, mogę udostępnić lordowi moje wspomnienie tamtego wieczoru. - Dodała zerkając w kierunku lordowskiego oblicza, mając nadzieję iż ten nie będzie miał jej za złe potoku słów, jaki opuszczał jej usta, choć zmęczenie widoczne w mądrych oczach zdawało się potwierdzać jej obawy.
Wspomnienia poprzednich wydarzeń były dla delikatnej kobiety traumatycznymi i jak nie chciała pokazywać zbyt wielkiej ilości emocji, tak nie potrafiła nic poradzić na łzy napływające do jej oczu. Nigdy wcześniej nie spotkała się z takim traktowaniem, nawet jeśli miała za sobą przeszłość w paskudnych, portowych dokach co odcisnęło na niej swoje piętno. Przynajmniej teraz, gdy od wydarzeń dzieliło ją ledwie kilka dni.
- Sigrun Rookwood. Współpracowałam z nią od jakiegoś czasu... Zaczęła mnie wypytywać o kwestie polityczne. Ja nigdy nie miałam czasu, aby się tym zainteresować, w dobrej wierze jednak powiedziałam jej, że Ministerstwo winno zwrócić uwagę na czarodziejów półkrwi. Widzi lord, uchodzę za osobę niepowiązaną polityką, przez co niezwykle wiele dociera do moich uszu. Istnieje wielu czarodziejów półkrwi którzy od wieków nie mieli mugola w rodzinie, a jednak obawiają się, że zawisną gdy braknie mugoli... To najliczniejsza grupa w magicznym społeczeństwie i o ile nie jestem politykiem, statystyka oraz analiza są mi niezwykle dobrze znane, a najbystrzejszy umysł potrafi przegapić wskazówkę w morzu informacji, zwłaszcza w zmęczeniu. Ja... Ja naprawdę nie chciałam źle, lordzie Burke. Uznałam, że ktoś zamieszany w sprawę winien o tym wiedzieć, zwłaszcza, iż coraz częściej słyszę podobne słowa. - Ciche westchnienie wyrwało się z jej piersi, gdy drżącym głosem opowiadała o wydarzeniach ze spotkania z czarownicą. Sama doskonale wiedziała, iż najzdolniejszym zdarza się przeoczyć rozwiązanie, nie mając zamiaru kogokolwiek urazić swoimi słowami. I liczyła, że tak mądry czarodziej jak nestor rodu Burke zrozumie jej motywację. - Pani Rookwood zaproponowała mi dołączenie do jej organizacji, by chwilę później obrażać mnie z powodu mojego pochodzenia... Spytałam o dokładne warunki współpracy oraz zapewniłam, iż posiadam wiedzę większą niż wielu czarodziejów z lepszych rodzin i że jeśli uważa, iż mimo mojej wiedzy nie mam prawa żyć, moje eliksiry nie są dla niej przeznaczone... Ja... Och, musi mnie lord zrozumieć. Całe życie dążę, do zdobycia jak największej ilości wiedzy, stworzyłam autorskie, nowe receptury z których korzysta Ministerstwo Magii oraz szpital Świętego Munga, nie mam jednak wpływu na błędy popełnione przez moich przodków. - Tego, niestety, nie dało się zmienić, choć eteryczna alchemiczka całym sercem pragnęła, by jej ojciec był kimś innym. Ktoś, kogo martwe widmo nie ściągałoby na jej ramiona tylu problemów. - Pani Rookwood zdenerwowała się na mnie, poczęła wyzywać mnie od buntowniczek, mówić, że obrażam Ministerstwo... A gdy wspomniałam, że dzielimy podobne przyjaźnie, w Ministerstwie istnieją dowody na mój brak powiązań z buntownikami, a ja współpracuję z szanownym rodem Burke zwyczajnie mnie wyśmiała... - Czego do tej pory eteryczna alchemiczka nie potrafiła zrozumieć pewna, iż wyznając wartości czystej krwi, winno się szanować magiczną arystokrację. - Nieznana mi jest czarna magia. Pani Rookwood próbowała rzucić we mnie zaklęciami niewybaczalnymi, lecz ich wiązki we mnie nie trafiły, a pozostałe... Nie miałam czucia w nogach. I miałam wrażenie, że topię się bez wody... - Smukła dłoń skryta pod materią rękawiczki powędrowała do jej oczu, by otrzeć napływające do nich łzy. - Udało mi się jakoś z nią porozumieć, nie jestem jednak pewna, czy stuprocentowo. Zwróciłam się do lorda gdyż uznałam, że powinien lord o tym wiedzieć. Nie chcę się skarżyć czy żalić, nie oczekuję również interwencji w kierunku pani Rookwood, po prostu... Zależy mi na współpracy z rodem Burke, a przede wszystkim, zależy mi na Primrose. Obiecałam jej, iż pomogę jej rozwinąć skrzydła i nie chciałabym, aby tamto nieporozumienie uniemożliwiło mi dotrzymanie obietnicy. Beze mnie Primrose nie będzie w stanie dokończyć projektu, nad którym pracujemy, obawiam się również, iż większość naukowców nie doceni drzemiącego w niej potencjału jedynie dlatego, iż jest kobietą. Świat nauki opanowany jest przez mężczyzn, często nie zwracających uwagi na nazwisko, sama idę tą drogą i wiem, jak ciężko bywa się tam odnaleźć. Chcę przekazać jej swoją wiedzę oraz wesprzeć w tej drodze. - Delikatny głos Frances zabrzmiał pewniej. Posiadała wiedzę, którą z przyjemnością przekazałaby przyjaciółce, jednocześnie doskonale wiedząc, jak to jest być kobietą w środowisku zawładniętym przez mężczyzn. Nie chciała, by do Edgara dotarły jakieś paskudne plotki które zniechęciłyby go do współpracy, jaka nawiązała się między nią a Primrose, najlepszym więc rozwiązaniem wydało jej się udanie do niego oraz zwyczajna, prosta rozmowa, nawet jeśli gdzieś w środku obawiała się, iż Primrose mogłaby mieć jej ją za złe. - Jeśli lord sobie zażyczy, mogę udostępnić lordowi moje wspomnienie tamtego wieczoru. - Dodała zerkając w kierunku lordowskiego oblicza, mając nadzieję iż ten nie będzie miał jej za złe potoku słów, jaki opuszczał jej usta, choć zmęczenie widoczne w mądrych oczach zdawało się potwierdzać jej obawy.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Lekki wiatr, wiejący im prosto w twarze, orzeźwiał Edgara. Pomagał mu zachować świadomość podczas tej rozmowy, a przynajmniej dawał mu nadzieję, że właśnie tak się stanie. Zaniki pamięci napadały go bez zapowiedzi w najmniej oczekiwanych momentach, ale tym razem musiał zrobić wszystko, żeby do niego nie dopuścić. Po pierwsze, nie mógł sobie pozwolić na uzyskanie reputacji szaleńca – to mogło poważnie zaszkodzić nie tylko jemu, ale również całej jego rodzinie odkąd za nią odpowiadał jako nestor. Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie wiedział jak długo to potrwa. Czy to tylko chwilowe problemy przez wystawienie się na dużą ilość czarnej magii, czy... tak już zostanie. Na razie nie dopuszczał do siebie drugiej opcji, bo to by mogło oznaczać zrzeczenie się swojego tytułu i narobienie zamieszania w samym środku wojny, a tego wolałby uniknąć. Pozostało mu tylko czekać, choć każdego dnia coraz bardziej tracił do tego cierpliwość i nadzieję, co odbijało się w jego złym humorze.
– To wszystko brzmi bardzo skomplikowanie. Czy efekt końcowy faktycznie będzie tego warty? Czy nie wystarczyłoby... naładować już istniejących kamieni? – odbił piłeczkę, w zasadzie będąc ciekawym odpowiedzi alchemiczki. Wiedział, że Primrose jest zachwycona tymi badaniami, dlatego absolutnie nie miał zamiaru w nie ingerować, choć z tego co usłyszał na ich temat, wciąż nie był do końca do nich przekonany – ale taki już był, czasem do bólu pragmatyczny, ciężko było go usatysfakcjonować takimi działaniami.
Sigrun Rookwood. Akurat to konkretne nazwisko nie zwiastowało dobrze rozpoczętej historii, ale Edgar nie zamierzał tego komentować. Szedł spokojnym krokiem obok swojego gościa, wsłuchując się w każde wypowiadane przezeń słowo. Z jakiegoś powodu wątpił, by to wszystko zmyślała – jej opis obfitował w wystarczająco dużą ilość szczegółów i emocji, poza tym znał Sigrun i wiedział do czego jest zdolna. – Obecnie chyba nie da się być osobą niepowiązaną z polityką – zaczął, po części wyrażając w ten sposób swoje własne ukryte niezadowolenie z zaistniałej sytuacji. – Zaproponowała pani dołączenie do organizacji i chwilę później zaczęła panią atakować? Ciężko mi w to uwierzyć. Skąd ta nagła zmiana? Przez pani zdanie o osobach półkrwi? Faktycznie dość... kontrowersyjnie pani to ujęła, nawet w mojej obecności – Stwierdził, rzucając jej przelotne spojrzenie, kiedy ocierała zaczerwienione oko z łez. Westchnął przeciągle, chcąc zachować swój zwyczajowy spokój, choć było to coraz trudniejsze. Szczególnie nieprzyjemnie słuchało się słów o braku szacunku Rookwood do jego rodu – ta kobieta była nieprzewidywalna, a tacy ludzie nie powinni obejmować tak wysokich stanowisk, przynajmniej w jego mniemaniu. Niestety w tej chwili nic nie mógł na to poradzić, ba! musiał liczyć się z jej rozkazami, co za każdym razem budziło w nim pewną niechęć. Nie mógł jednak tych emocji pokazywać publicznie. – Nikt z nas nie ma zamiaru atakować osób półkrwi, rozprowadzanie takich dezinformacji może wszystkim zaszkodzić. Poza tym pani może nie musi cierpieć przez błędy swoich przodków, ale są w naszym społeczeństwie osoby, które jednak powinny wziąć za nie odpowiedzialność. Czy wszystkich oczyściłaby pani z zarzutów? – Podpytał, nie będąc przekonanym, że jego słowa miały jakikolwiek sens, bo musiał je wygrzebywać z odmętów szwankującej pamięci. Czy na pewno dobrze ją usłyszał, zrozumiał sens jej wypowiedzi? Ostatnio nawet takie procesy myślowe stawały się dla Edgara wymagające przez poziom koncentracji bliski zeru.
– Wydaje mi się, że jednak oczekuje pani interwencji – odpowiedział wyraźnie niezadowolony, przystając na zakręcie ogrodowej ścieżki. Trawa wokół była zdecydowanie wyższa niż się przyjęło na dworach innych rodów, ale wybrukowany jasną kostką chodnik ułatwiał spacerowanie. Burkowie cenili sobie dziką stronę natury i zdecydowanie woleli pozostawić rośliny same sobie. – Skąd mam mieć pewność, że byłaby pani oddana sprawie? – Zapytał, tym razem siląc się na spokój, przyglądając się uważnie swojej rozmówczyni. Jej słowa o Primrose były piękne i właśnie takie mogły pozostać: nieprzekazane i zapomniane.
– To wszystko brzmi bardzo skomplikowanie. Czy efekt końcowy faktycznie będzie tego warty? Czy nie wystarczyłoby... naładować już istniejących kamieni? – odbił piłeczkę, w zasadzie będąc ciekawym odpowiedzi alchemiczki. Wiedział, że Primrose jest zachwycona tymi badaniami, dlatego absolutnie nie miał zamiaru w nie ingerować, choć z tego co usłyszał na ich temat, wciąż nie był do końca do nich przekonany – ale taki już był, czasem do bólu pragmatyczny, ciężko było go usatysfakcjonować takimi działaniami.
Sigrun Rookwood. Akurat to konkretne nazwisko nie zwiastowało dobrze rozpoczętej historii, ale Edgar nie zamierzał tego komentować. Szedł spokojnym krokiem obok swojego gościa, wsłuchując się w każde wypowiadane przezeń słowo. Z jakiegoś powodu wątpił, by to wszystko zmyślała – jej opis obfitował w wystarczająco dużą ilość szczegółów i emocji, poza tym znał Sigrun i wiedział do czego jest zdolna. – Obecnie chyba nie da się być osobą niepowiązaną z polityką – zaczął, po części wyrażając w ten sposób swoje własne ukryte niezadowolenie z zaistniałej sytuacji. – Zaproponowała pani dołączenie do organizacji i chwilę później zaczęła panią atakować? Ciężko mi w to uwierzyć. Skąd ta nagła zmiana? Przez pani zdanie o osobach półkrwi? Faktycznie dość... kontrowersyjnie pani to ujęła, nawet w mojej obecności – Stwierdził, rzucając jej przelotne spojrzenie, kiedy ocierała zaczerwienione oko z łez. Westchnął przeciągle, chcąc zachować swój zwyczajowy spokój, choć było to coraz trudniejsze. Szczególnie nieprzyjemnie słuchało się słów o braku szacunku Rookwood do jego rodu – ta kobieta była nieprzewidywalna, a tacy ludzie nie powinni obejmować tak wysokich stanowisk, przynajmniej w jego mniemaniu. Niestety w tej chwili nic nie mógł na to poradzić, ba! musiał liczyć się z jej rozkazami, co za każdym razem budziło w nim pewną niechęć. Nie mógł jednak tych emocji pokazywać publicznie. – Nikt z nas nie ma zamiaru atakować osób półkrwi, rozprowadzanie takich dezinformacji może wszystkim zaszkodzić. Poza tym pani może nie musi cierpieć przez błędy swoich przodków, ale są w naszym społeczeństwie osoby, które jednak powinny wziąć za nie odpowiedzialność. Czy wszystkich oczyściłaby pani z zarzutów? – Podpytał, nie będąc przekonanym, że jego słowa miały jakikolwiek sens, bo musiał je wygrzebywać z odmętów szwankującej pamięci. Czy na pewno dobrze ją usłyszał, zrozumiał sens jej wypowiedzi? Ostatnio nawet takie procesy myślowe stawały się dla Edgara wymagające przez poziom koncentracji bliski zeru.
– Wydaje mi się, że jednak oczekuje pani interwencji – odpowiedział wyraźnie niezadowolony, przystając na zakręcie ogrodowej ścieżki. Trawa wokół była zdecydowanie wyższa niż się przyjęło na dworach innych rodów, ale wybrukowany jasną kostką chodnik ułatwiał spacerowanie. Burkowie cenili sobie dziką stronę natury i zdecydowanie woleli pozostawić rośliny same sobie. – Skąd mam mieć pewność, że byłaby pani oddana sprawie? – Zapytał, tym razem siląc się na spokój, przyglądając się uważnie swojej rozmówczyni. Jej słowa o Primrose były piękne i właśnie takie mogły pozostać: nieprzekazane i zapomniane.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Od dłuższego czasu nosiła się z zamiarem odwiedzenia Primrose, a wymienione ostatnio listy stały się ostatecznym impulsem do tego, by przestać wiecznie szukać wymówek i zasłaniać się słabością. Odkąd przeprowadziła się do Pałacu Róż, odkąd na niebie wykwitła ta dziwna kometa, Corinne czuła się wyjątkowo zirytowana własnymi słabościami i zamierzała coś z tym zrobić. Teraz-natychmiast-już, zaraz. Chciała pozbyć się tego nieprzyjemnego, ciążącego jej na piersi kamienia jakim była tęsknota za matką i poczucie niesprawiedliwości związane z tym w jaki sposób odeszła; szukała sposobu na to, by odzyskać utraconą pewność siebie i zręczność w prowadzeniu rozmów. Było jej niedobrze na samą myśl, że znów mogłaby omdleć ze stresu albo pogubić słowa. Nie tak ją wychowywano. W Ludlow nie było miejsca na słabość, więc teraz, z perspektywy czasu, nie miała zielonego pojęcia jakim cudem udało jej się tak długo chować po kątach przed nestorem i przekonywać własnego ojca do tego, by dał jej jeszcze trochę czasu. Teraz właśnie, pod jaśniejącą na niebie kometą, wśród bujnych krzewów i odważnie pnących się w górę drzew porastających ogród w Durham, miała niemalże pretensje do własnej rodziny, że nikt nie potrząsnął nią szybciej, a gdzieś w głębi ducha ― tak głęboko, że wygodnie było jej to przekonanie wciąż ignorować ― tlił się niewielki i wątły ognik wdzięczności wobec (przede wszystkim) Evandry i pana ojca, lorda Niklasa; w pierwszym przypadku podziękowania należały się za zaufanie i pamięć, w drugim za to, że w końcu przestał zwracać uwagę na to w jak rozmemłanym stanie się znajduje.
Dzisiejszy dzień nie odbiegał specjalnie od innych; pogoda dopisywała aż za bardzo, ostre słońce prażyło, nie było zbytnio czym oddychać, więc Corinne z ulgą i zadowoleniem przyjęła wiadomość, że lady Burke oczekuje jej w ogrodach. Ta część terenów Durham zawsze ją ciekawiła, bowiem sam sposób prowadzenia tego miejsca odbiegał od powszechnej normy. Krzewy nie były równo docięte, jak od linijki, kwiaty rosły wręcz dziko, a górujące nad nią drzewa i ich rozłożyste korony prawie całkiem odcinały dopływ światła, ratując jej bladą skórę od ryzyka nadmiernej ekspozycji na słońce.
Kiedy tylko otulił ją półcień rzucany przez rośliny, zsunęła z ramion cienki szal i oddała go towarzyszącej jej Ester. (Nadal nie pogodziła się z tym, że służka Mathieu ma jej wszędzie towarzyszyć, ale nie będzie przecież publicznie podważać słów własnego męża). Odruchowo przesunęła palcami po upiętych wysoko włosach, sprawdziła, czy szpilka podarowana przez Primrose wciąż jest na swoim miejscu i z zadowoleniem uznała, że wszystko idzie zgodnie z tym, jak to sobie wyobraziła.
Służący poprowadził je w jakąś boczną alejkę, minęły dziwną, starą bramę porośniętą bluszczem, potem ― całkiem nagle, Corinne nie zauważyła nawet kiedy ― znaleźli się w otoczeniu kolorowych kwiatów i krzewów, a wśród nich największą uwagę przyciągał hibiskus ogrodowy w błękitnym kolorze, roztaczający wokół siebie oszałamiający, przyjemno-słodki zapach. Tam, pomiędzy kolejnymi, nieco niższymi drzewami, na niewielkiej polance, służący odnalazł wreszcie Primrose.
― Gdybym miała dotrzeć tutaj sama, zapewne bym się zgubiła już po pierwszych stu metrach ― przywitała ją zabawnym komentarzem, uśmiechając się przy tym ciepło. ― Jak się masz, Primrose? Czy pojawienie się komety wpłynęło znacząco na twoje samopoczucie? ― Odkąd dziwne ciało niebieskie pojawiło się na błękitnej szacie nieba, pytała o to chyba każdego, kto był jej w jakiś sposób bliski.
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Jeszcze parę miesięcy temu nie sądziła, że będzie wysyłać list z gratulacjami do żony Mathieu. Naiwnie liczyła, że to one będzie je otrzymywać. Odważyła się snuć sen na jawie, pozwoliła, aby marzenia przejęły pełen rozwagi umysł. Pozwoliła sobie na słabość, na opuszczenie gardy. Pod koniec maja zarzucił jej bezduszność, pod koniec czerwca stał się mężem innej. Zaśmiała się gorzko do samej siebie, że to on ponióśł większa zapłatę niż ona. Ze słów Evandry wywnioskowała, że nie miał w tej kwestii za wiele do powiedzenia. Nestor i lady doyenne postawili go przed faktem dokonanym. Nie miał wyboru jak ulec ich woli, ale chyba mu to nie przeszkadzało, skoro stawiając Primrose warunki przedstawiał jej słowa Tristana, nie swoje. Chciała mocno wierzyć, że jej całkowicie nie zwiódł, że ugiął się pod naciskami nestora. Ten musiał szczerze gardzić Primrose, przyjaciółką jego własnej żony. Czy pewnego dnia zabroni lady Burke przekraczać progi pałacu w Kent? Czy nastąpi ten dzień, że rozdzieli je na zawsze? Ta ponura myśl nie dawała jej spokoju od jakiegoś czasu więc wykorzystywała każdą sposobność, aby zobaczyć się z czarownicą; tak jakby chciała nacieszyć się jej osobą na zapas.
Nie mogła żywić urazy do Corinne. Jak wiele kobiet przed nią, musiała się dostosować, została wybrana na przyszłą Różę, co trochę zakuło lady Burke. Makowy Wąż nie był wystarczająco dobry, aby zamieszkać wśród Róż. Corrine przyjęła ledwie dwa tygodnie wcześniej nazwisko Rosier i teraz jako członek tego rodu odwiedzała lady Burke na popołudniowym pikniku, jaki miały spędzić razem w cieniu drzew w Durham.
Gdy były młodsze, w czasach beztroski w Hogwarcie potrafiły długo rozmawiać na temat eliksirów i artefaktów, podobnie jak Primrose, Corinne miała do nich słabość.
Kometa jaśniała nadal na niebie. Nadal zapowiadała szereg dziwnych zdarzeń. Zaczynała w to wierzyć, choć nadal starała się myśleć, że to tylko zbieg okoliczności.
Ubrana w jedwabne spódnico spodnie w kolorze zgaszonego bordo i do tego jasnej bluzki zapinanej na perłowe guziki przechadzała się alejkami ogrodu ciesząc się przyjemnym chłodem jakie dawały rozłożyste gałęzie drzew. Płaskie pantofelki, pozbawione wysokich obcasów nie zapadły się w miękkiej trawie i pozwalały na swobodne przemieszczanie się, ale zaraz przystanęła słysząc szmer za sobą.
-Mamy tu prawdziwy labirynt. - Zgodziła się spoglądają na czarownicę, a ja ustach lady Burke zagościł delikatny uśmiech. Czy Mathieu wiedział o tym spotkaniu? Czy zabroniłby Corinne się pojawić? Zerknęła na Ester, a potem na swojego służącego. -To będzie wszystko, dziękuję. Gdy zajdzie taka potrzeba poślemy po was. - Zwróciła się do tej dwójki, dając wyraźnie znak służce Rosierów, żeby się oddaliła z lokajem rodu Burke. Chłopak popatrzył wymownie na Ester, załapał od razu, znał lady Burke nie od wczoraj. -Czuję się dobrze, dziękuję. -Zwróciła się do Corrine, kiedy służba zniknęła z jej pola widzenia. -Choć przyznaję, że jest niepokojąca. - Mimowolnie zerknęła w stronę nieba. -Cieszę się, że przyszłaś. - Podeszła bliżej do blondynki i wskazała jej koc, przy którym znajdowały się już patery z poczęstunkiem oraz dzbanki z zimna lemoniadą. Czarownica usiadła na ziemi i ruchem różdżki sprawiła, że dwie, wysokie szklanki z rżniętego kryształu napełniły się zimnym płynem. -Co u Ciebie? Jak się czujesz jako lady Rosier? - Nie mogła unikać tego tematu, a nie chciała udawać, że nie istniał. Zresztą teraz było już łatwiej, z każdym dniem.
Nie mogła żywić urazy do Corinne. Jak wiele kobiet przed nią, musiała się dostosować, została wybrana na przyszłą Różę, co trochę zakuło lady Burke. Makowy Wąż nie był wystarczająco dobry, aby zamieszkać wśród Róż. Corrine przyjęła ledwie dwa tygodnie wcześniej nazwisko Rosier i teraz jako członek tego rodu odwiedzała lady Burke na popołudniowym pikniku, jaki miały spędzić razem w cieniu drzew w Durham.
Gdy były młodsze, w czasach beztroski w Hogwarcie potrafiły długo rozmawiać na temat eliksirów i artefaktów, podobnie jak Primrose, Corinne miała do nich słabość.
Kometa jaśniała nadal na niebie. Nadal zapowiadała szereg dziwnych zdarzeń. Zaczynała w to wierzyć, choć nadal starała się myśleć, że to tylko zbieg okoliczności.
Ubrana w jedwabne spódnico spodnie w kolorze zgaszonego bordo i do tego jasnej bluzki zapinanej na perłowe guziki przechadzała się alejkami ogrodu ciesząc się przyjemnym chłodem jakie dawały rozłożyste gałęzie drzew. Płaskie pantofelki, pozbawione wysokich obcasów nie zapadły się w miękkiej trawie i pozwalały na swobodne przemieszczanie się, ale zaraz przystanęła słysząc szmer za sobą.
-Mamy tu prawdziwy labirynt. - Zgodziła się spoglądają na czarownicę, a ja ustach lady Burke zagościł delikatny uśmiech. Czy Mathieu wiedział o tym spotkaniu? Czy zabroniłby Corinne się pojawić? Zerknęła na Ester, a potem na swojego służącego. -To będzie wszystko, dziękuję. Gdy zajdzie taka potrzeba poślemy po was. - Zwróciła się do tej dwójki, dając wyraźnie znak służce Rosierów, żeby się oddaliła z lokajem rodu Burke. Chłopak popatrzył wymownie na Ester, załapał od razu, znał lady Burke nie od wczoraj. -Czuję się dobrze, dziękuję. -Zwróciła się do Corrine, kiedy służba zniknęła z jej pola widzenia. -Choć przyznaję, że jest niepokojąca. - Mimowolnie zerknęła w stronę nieba. -Cieszę się, że przyszłaś. - Podeszła bliżej do blondynki i wskazała jej koc, przy którym znajdowały się już patery z poczęstunkiem oraz dzbanki z zimna lemoniadą. Czarownica usiadła na ziemi i ruchem różdżki sprawiła, że dwie, wysokie szklanki z rżniętego kryształu napełniły się zimnym płynem. -Co u Ciebie? Jak się czujesz jako lady Rosier? - Nie mogła unikać tego tematu, a nie chciała udawać, że nie istniał. Zresztą teraz było już łatwiej, z każdym dniem.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Gdyby w ostatnich miesiącach więcej czasu poświęciła nadrabianiu informacji ze świata, gdyby zajrzała choćby do „Czarownicy”, wiedziałaby, jak bardzo obecna sytuacja jest niezręczna, jak dziwna i jak przykra dla samej Primrose. Corinne wiedziała o tym, że była jakaś „inna”, była tego doskonale świadoma i wciąż ― gdzieś w głębi ducha ― zastanawiało ją to, na ile Mathieu jest w stanie uszanować umowę pomiędzy nestorami i czy w pewnym momencie po prostu nie zrobi czegoś, co mogłoby się obu stronom nie spodobać. Nie znała człowieka, którego było jej dane poślubić i wiedziała, że jeszcze dużo czasu musi w rzece upłynąć, nim ten stan rzeczy ulegnie zmianie.
Słyszała jednak pewne plotki, miała swoich znajomych, którzy pomagali jej nadrobić rok absencji towarzyskiej i co do samego Mathieu miała uczucia co najmniej mieszane. Gdyby wiedziała, że to Primrose była ― nadal jest ― tą, która zaprząta jego myśli, na pewno spróbowałby okazać jej jakieś wsparcie albo chociaż postarałaby się, żeby w jej towarzystwie nie miała czasu ani ochoty na myślenie o Mathieu; było w końcu tyle tematów wartych poruszenia, choćby sama sztuka tworzenia talizmanów.
Uśmiechnęła się kątem warg, nieco złośliwie, kiedy lady Burke podziękowała służbie za obecność. Corinne nie miała jeszcze odwagi na to by tak ostentacyjnie odprawić nielubianą Ester, nie chciała też wchodzić po raz kolejny w dyskusję o tym, kto będzie jej towarzyszył, a kto nie. W ten sposób jej ręce były czyste, a gdyby ktoś miał pretensje o to, że Ester nie niańczyła jej 24 godziny, 7 dni w tygodniu, to miała wygodną wymówkę, wybielającą jej imię od wyimaginowanych win. W końcu to nie ona odesłała służkę Rosiera, prawda?
Z niewymuszoną lekkością i gracją zajęła miejsce na kocu; poły spódnicy rozlały się z przyjemnym szelestem, szal został odłożony na bok.
― Ja też się cieszę. ― Uśmiechnęła się miło, przyjaźnie i przyjęła jedną ze szklanek, podziękowała skinieniem głowy. ― Trochę dziwnie, trochę tak, jakbym wyprowadziła się na drugi koniec świata ― mruknęła, unosząc naczynie do ust i upijając drobny łyk lemoniady ― i zdecydowanie jak jakiś intruz na obcej ziemi ― dokończyła wzdychając. Pałac Róż był tak odmienny, kiedy przyrównywała go do znajomego Ludlow, jak tylko można było sobie wyobrazić. Rutyna życia w Kent była inna, same zasady były inne, generalnie rzecz ujmując wszystko było inne i jedyną stałą, jedynym znajomym elementem było to, że chociaż eliksiry warzyło się w taki sam sposób, z takim samym efektem. Gdyby nie konieczność jako-takiego życia, gdyby nie to, że nie mogła pozwolić sobie po raz kolejny na marazm, bezczynność i użalanie się nad sobą ― zapewne po dziś dzień nawet nie wychyliłaby nosa z pracowni alchemicznej.
― Staram się wynaleźć sobie jak najwięcej zajęć, oswoić się z tym wszystkim, ale jest ciężko. Tak po prostu, po ludzku, ciężko ― wzruszyła ramionami bez entuzjazmu ― staram się zająć obowiązkami, sprawami, które mi powierzono. A to mi przypomina ― ożywiła się ― o twoich jarmarkach. Możesz już powiedzieć o nich coś więcej, czy to nadal dość płynna sprawa, wymagająca dalszych przygotowań?
Słyszała jednak pewne plotki, miała swoich znajomych, którzy pomagali jej nadrobić rok absencji towarzyskiej i co do samego Mathieu miała uczucia co najmniej mieszane. Gdyby wiedziała, że to Primrose była ― nadal jest ― tą, która zaprząta jego myśli, na pewno spróbowałby okazać jej jakieś wsparcie albo chociaż postarałaby się, żeby w jej towarzystwie nie miała czasu ani ochoty na myślenie o Mathieu; było w końcu tyle tematów wartych poruszenia, choćby sama sztuka tworzenia talizmanów.
Uśmiechnęła się kątem warg, nieco złośliwie, kiedy lady Burke podziękowała służbie za obecność. Corinne nie miała jeszcze odwagi na to by tak ostentacyjnie odprawić nielubianą Ester, nie chciała też wchodzić po raz kolejny w dyskusję o tym, kto będzie jej towarzyszył, a kto nie. W ten sposób jej ręce były czyste, a gdyby ktoś miał pretensje o to, że Ester nie niańczyła jej 24 godziny, 7 dni w tygodniu, to miała wygodną wymówkę, wybielającą jej imię od wyimaginowanych win. W końcu to nie ona odesłała służkę Rosiera, prawda?
Z niewymuszoną lekkością i gracją zajęła miejsce na kocu; poły spódnicy rozlały się z przyjemnym szelestem, szal został odłożony na bok.
― Ja też się cieszę. ― Uśmiechnęła się miło, przyjaźnie i przyjęła jedną ze szklanek, podziękowała skinieniem głowy. ― Trochę dziwnie, trochę tak, jakbym wyprowadziła się na drugi koniec świata ― mruknęła, unosząc naczynie do ust i upijając drobny łyk lemoniady ― i zdecydowanie jak jakiś intruz na obcej ziemi ― dokończyła wzdychając. Pałac Róż był tak odmienny, kiedy przyrównywała go do znajomego Ludlow, jak tylko można było sobie wyobrazić. Rutyna życia w Kent była inna, same zasady były inne, generalnie rzecz ujmując wszystko było inne i jedyną stałą, jedynym znajomym elementem było to, że chociaż eliksiry warzyło się w taki sam sposób, z takim samym efektem. Gdyby nie konieczność jako-takiego życia, gdyby nie to, że nie mogła pozwolić sobie po raz kolejny na marazm, bezczynność i użalanie się nad sobą ― zapewne po dziś dzień nawet nie wychyliłaby nosa z pracowni alchemicznej.
― Staram się wynaleźć sobie jak najwięcej zajęć, oswoić się z tym wszystkim, ale jest ciężko. Tak po prostu, po ludzku, ciężko ― wzruszyła ramionami bez entuzjazmu ― staram się zająć obowiązkami, sprawami, które mi powierzono. A to mi przypomina ― ożywiła się ― o twoich jarmarkach. Możesz już powiedzieć o nich coś więcej, czy to nadal dość płynna sprawa, wymagająca dalszych przygotowań?
Sad to see you go
Was sorta hopin' that you'd stay
Was sorta hopin' that you'd stay
Corinne Avery
Zawód : arystokratka
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rumor, humor, huk, harmider
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
dzikie harce, rozhowory
huczą bory, dzikie stwory
leśne strachy idą w tan
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie miała najmniejszego problemu, aby odesłać służbę, a jeżeli ktoś będzie rościł sobie z tego powodu pretensje była gotowa przyjąć wszelkie uwagi ze spokojem. Były na ziemiach rodu Burke, a kobiety z rodu Burke nie musiały wszędzie chodzić ze służbą, być pilnowane na każdym kroku, cieszyły się dość dużą swobodą. Primrose nie miała zamiaru z tego rezygnować i z każdym tygodniem utwierdzała się w swoich postanowieniach. Popełniała liczne błędy, zakładała pewne rzeczy w oparciu o fałszywe dane, ale uczyła się, zaczynała coraz lepiej rozumieć świat, w którym przyszło jej żyć. Śmielej brała los we własne ręce, choć czasami cena jaką musiała zapłacić była zbyt wysoka, ale i tak się na nią godziła. Na horyzoncie była zbyt kusząca nagroda, aby nie podjąć wyzwania.
Upiła łyk lemoniady w ciszy wsłuchując słów Corinne. Wątpiła, że jej samej przyjdzie mierzyć się z rodziną męża w przyszłości. Nie była zaręczona z Mathieu Rosierem, ale gazety o nich plotkowały, byli na językach wielu i zapewne tylko czekano na ogłoszenie zaręczyn. Najpierw Carrow, teraz Rosier, była już naruszonym dobrem, miała skazę na swoim imieniu. Doskonale wiedziała, że z taką opinią ciężko będzie znaleźć ród, który zechce widzieć w swoich szeregach lady Burke.
Nie miała zamiaru jednak się załamywać, a stać się przydatną dla własnej rodziny skoro miała zostać na jej łonie już na zawsze.
Kobiety takie jak ona i Corinne były od dziecka przygotowywane do roli żony i matki, dlatego wiedziała, że choć początki są trudne to czarownica da sobie radę.
-Myślę, że to tylko kwestia czasu i za niedługo będziesz we wszystkim się świetnie orientować. - Kobiety posiadały w sobie wolę przetrwania, która sprawiała, że potrafiły się dostosować, znaleźć swoje miejsce w świecie.
Na wspomnienie jarmarków uśmiechnęła się nieznacznie i kiwnęła głową. -Oczywiście, chciałam też o tym z tobą porozmawiać. - Podchwyciła od razu temat i rozsiadła się wygodniej na kocu. -W założeniu jarmarki mają odbywać się w okresie letnim. To od zarządzających ziemią zależy kiedy, ale najlepiej przed Festiwalem lata. -Zaczęła powoli wdrażać Corinne w swój plan. -Pragnę, aby każde hrabstwo, które będzie zaangażowane w te działania, skupiło się wokół tego z czego słynie dane hrabstwo. Zależy mi na budowaniu jedności społecznej, poczucia bycia grupą. Wojna mocno nadwyrężyła relacje między ludźmi. Wręcz je zburzyła, nie bójmy się tego określenia. Jarmarki mają na celu położenie nowych fundamentów. Mają spajać społeczność, pokazać im kto jest rzemieślnikiem u nich, kto czym się zajmuje, kto jakie ma talenty. Ważne, aby byli kuglarze, teatry obwoźne, pokazy ale o tym decyduje zarządzający ziemią. W przypadku Kent, rodzina Rosier. - Zakręciła delikatnie szklanką z lemoniadą, kropelka wody spłynęła po ściance. -Po rozmowie z panem Mulciberem, z panem Macnair, z Imogen wiem z czego słyną ich hrabstwa i wokół czego warto skupić się z tworzeniem jarmarków. Teraz czas przyszedł na Kent, ponieważ chciałabym, abyś się w to zaangażowała.
zt x 2
Upiła łyk lemoniady w ciszy wsłuchując słów Corinne. Wątpiła, że jej samej przyjdzie mierzyć się z rodziną męża w przyszłości. Nie była zaręczona z Mathieu Rosierem, ale gazety o nich plotkowały, byli na językach wielu i zapewne tylko czekano na ogłoszenie zaręczyn. Najpierw Carrow, teraz Rosier, była już naruszonym dobrem, miała skazę na swoim imieniu. Doskonale wiedziała, że z taką opinią ciężko będzie znaleźć ród, który zechce widzieć w swoich szeregach lady Burke.
Nie miała zamiaru jednak się załamywać, a stać się przydatną dla własnej rodziny skoro miała zostać na jej łonie już na zawsze.
Kobiety takie jak ona i Corinne były od dziecka przygotowywane do roli żony i matki, dlatego wiedziała, że choć początki są trudne to czarownica da sobie radę.
-Myślę, że to tylko kwestia czasu i za niedługo będziesz we wszystkim się świetnie orientować. - Kobiety posiadały w sobie wolę przetrwania, która sprawiała, że potrafiły się dostosować, znaleźć swoje miejsce w świecie.
Na wspomnienie jarmarków uśmiechnęła się nieznacznie i kiwnęła głową. -Oczywiście, chciałam też o tym z tobą porozmawiać. - Podchwyciła od razu temat i rozsiadła się wygodniej na kocu. -W założeniu jarmarki mają odbywać się w okresie letnim. To od zarządzających ziemią zależy kiedy, ale najlepiej przed Festiwalem lata. -Zaczęła powoli wdrażać Corinne w swój plan. -Pragnę, aby każde hrabstwo, które będzie zaangażowane w te działania, skupiło się wokół tego z czego słynie dane hrabstwo. Zależy mi na budowaniu jedności społecznej, poczucia bycia grupą. Wojna mocno nadwyrężyła relacje między ludźmi. Wręcz je zburzyła, nie bójmy się tego określenia. Jarmarki mają na celu położenie nowych fundamentów. Mają spajać społeczność, pokazać im kto jest rzemieślnikiem u nich, kto czym się zajmuje, kto jakie ma talenty. Ważne, aby byli kuglarze, teatry obwoźne, pokazy ale o tym decyduje zarządzający ziemią. W przypadku Kent, rodzina Rosier. - Zakręciła delikatnie szklanką z lemoniadą, kropelka wody spłynęła po ściance. -Po rozmowie z panem Mulciberem, z panem Macnair, z Imogen wiem z czego słyną ich hrabstwa i wokół czego warto skupić się z tworzeniem jarmarków. Teraz czas przyszedł na Kent, ponieważ chciałabym, abyś się w to zaangażowała.
zt x 2
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
15 sierpnia
Wpatrywanie się w niebo w niczym nie pomagało; zasnute chmurami, które nawet wcale nie musiały nimi być, a jedynie udawać przyjazne obłoki, wyglądało o wiele spokojniej niż w Londynie, ale nadal przywodziło na myśl straszliwą katastrofę, która rozpaliła Wyspy na nowo. Ten pozorny spokój był czymś, co Mildred przyjmowała z dużą dozą nieufności i podejrzliwości, wypatrując w każdym prześwicie między chmurami czegokolwiek, co zwiastowałoby kolejną falę meteorytów i duszącego pyłu. Nawet sierpniowe słońce niecierpliwie przebijające się niekiedy przez skondensowane skupiska kropel wody i kryształków lodu, pragnące całym sobą zademonstrować, że deszcz spadających gwiazd był jedynie wypadkiem przy pracy, niezapowiedzianym i przypadkowym zjawiskiem, które jak najszybciej należało naprawić, zalewając planetę jasnymi promieniami, okazywało się bezradne wobec pochmurnego nastroju panny Crabbe.
- Ostatnią sowę wysłali pięć godzin temu – powiedziała cicho, na pozór sama do siebie, ale jej słowa skierowane były do towarzyszki znajdującej się obok. - A jeśli coś im się stało? - zapytała z takim niepokojem w głosie, który przeraził ją samą; chłodny, analityczny umysł kochający konkrety i standaryzację buntował się przeciwko nagłej emocjonalności, której był poddawany od przeszło dwóch dni. Była to dla niego nowość, do której nie potrafił się przyzwyczaić i przed tym przyzwyczajeniem bronił się całym sobą, dzięki czemu Mildred nie wpadła jeszcze w stan absolutnej paniki, ulegając gwałtownym uczuciom strachu i niepewności. Zamiast tego starała się zbierać jak najwięcej informacji napływających z całej Anglii, segregowała je i łączyła wedle sobie tylko znanego wzorca, aby je następnie analizować i wyciągać wnioski.
Nie nastrajały jej pozytywnie.
Zewsząd dochodziły kolejne wiadomości o zniszczeniach i katastrofach, rannych i ofiarach śmiertelnych. Zerwane wały i powodzie, pożary, wybuchające budynki, zawalające się domy; skala zniszczeń pozostawała nadal nieznana i Mildred nie miała wątpliwości, że minie jeszcze wiele czasu, zanim chaos zostanie opanowany.
- Powinnam zostać w Londynie – dodała ze złością – a pozwoliłam się odesłać jak mała, przerażona dziewczynka. - Uderzyłaby chętnie w cokolwiek, żeby wyrazić swoją frustrację, gdyby tylko w zasięgu jej ramion było coś więcej niż wijące się pędy roślin i zwisających kiści kwiatów. - Och, przepraszam, nie chodzi o to, że nie chcę tu być – uśmiechnęła się niemrawo w stronę Prim – i naprawdę doceniam, że mnie przygarnęliście, ale w tych okolicznościach... sama rozumiesz – wzruszyła ramionami, jakby nie wymagało to dalszych wyjaśnień.
Gdy dwa dni temu na Londyn spadły meteoryty i spustoszyły miasto, jej ojciec zadecydował, że dla jej własnego bezpieczeństwa powinna czym prędzej wyjechać. Żadne z nich nie wiedziało wtedy, że klęska dotknęła nie tylko stolicę i sam kraj, ale miała o wiele większe zasięgi. Decyzja jednak zapadła i kilka godzin później Mildred znajdowała się już na północy, w bezpiecznej – zdaniem ojca – posiadłości Burke'ów. Nie pierwszy i na pewno nie ostatni raz przekraczała bramę ich siedziby, ale tym razem jej wizyta miała szczególny charakter. Samo Durham również ucierpiało, słyszała o powodziach w niedalekim Sunderland i niewątpliwie nie były to ostatnie złe wieści, ale mimo wszystko w jakimś stopniu czuła się tu bezpieczniej.
Co nie znaczyło, że jej się to podobało. Nie chodziło o ryzyko, Mildred była za mądra, by bez sensu ryzykować tam, gdzie nie było to konieczne i pchać się w paszczę niebezpieczeństwa przed dokonaniem odpowiednich analizm, pomiarów i przeprowadzeniu szczegółowego wywiadu wraz z oszacowaniem szans. Drażniło ją jednak to nieznośne uczucie odstawienia na dalszy tor; podczas gdy reszta rodziny – nie licząc paru innych kuzynek – pozostawała w stolicy, ona spacerowała po ogrodach Durham Castle. Jakby była w jakiś sposób gorsza, bardziej krucha, bardziej delikatna, by móc szafować jej zdrowiem i życiem. Cóż, w pewnym sensie tak było: dla Crabbe'ów była mimo wszystko przyszłościową inwestycją, panną na wydaniu mogącą upolować dobrą partię, więc należało ją chronić.
- A co z...? - rzuciła po chwili, machnąwszy przy tym ręką w bliżej nieokreślonym kierunku, jakby chciała wskazać na całe hrabstwo. - Jakieś nowe wieści o zniszczeniach? - Kolejne ponure informacje, które nie podnosiły na duchu, bo czemu nie, tyle tragicznych komunikatów napływających z każdej strony, sowy padające po wielu godzinach lotów, zakłócenia w magii. Co jeszcze mogło się zdarzyć, aby przebić to wszystko?
Wpatrywanie się w niebo w niczym nie pomagało; zasnute chmurami, które nawet wcale nie musiały nimi być, a jedynie udawać przyjazne obłoki, wyglądało o wiele spokojniej niż w Londynie, ale nadal przywodziło na myśl straszliwą katastrofę, która rozpaliła Wyspy na nowo. Ten pozorny spokój był czymś, co Mildred przyjmowała z dużą dozą nieufności i podejrzliwości, wypatrując w każdym prześwicie między chmurami czegokolwiek, co zwiastowałoby kolejną falę meteorytów i duszącego pyłu. Nawet sierpniowe słońce niecierpliwie przebijające się niekiedy przez skondensowane skupiska kropel wody i kryształków lodu, pragnące całym sobą zademonstrować, że deszcz spadających gwiazd był jedynie wypadkiem przy pracy, niezapowiedzianym i przypadkowym zjawiskiem, które jak najszybciej należało naprawić, zalewając planetę jasnymi promieniami, okazywało się bezradne wobec pochmurnego nastroju panny Crabbe.
- Ostatnią sowę wysłali pięć godzin temu – powiedziała cicho, na pozór sama do siebie, ale jej słowa skierowane były do towarzyszki znajdującej się obok. - A jeśli coś im się stało? - zapytała z takim niepokojem w głosie, który przeraził ją samą; chłodny, analityczny umysł kochający konkrety i standaryzację buntował się przeciwko nagłej emocjonalności, której był poddawany od przeszło dwóch dni. Była to dla niego nowość, do której nie potrafił się przyzwyczaić i przed tym przyzwyczajeniem bronił się całym sobą, dzięki czemu Mildred nie wpadła jeszcze w stan absolutnej paniki, ulegając gwałtownym uczuciom strachu i niepewności. Zamiast tego starała się zbierać jak najwięcej informacji napływających z całej Anglii, segregowała je i łączyła wedle sobie tylko znanego wzorca, aby je następnie analizować i wyciągać wnioski.
Nie nastrajały jej pozytywnie.
Zewsząd dochodziły kolejne wiadomości o zniszczeniach i katastrofach, rannych i ofiarach śmiertelnych. Zerwane wały i powodzie, pożary, wybuchające budynki, zawalające się domy; skala zniszczeń pozostawała nadal nieznana i Mildred nie miała wątpliwości, że minie jeszcze wiele czasu, zanim chaos zostanie opanowany.
- Powinnam zostać w Londynie – dodała ze złością – a pozwoliłam się odesłać jak mała, przerażona dziewczynka. - Uderzyłaby chętnie w cokolwiek, żeby wyrazić swoją frustrację, gdyby tylko w zasięgu jej ramion było coś więcej niż wijące się pędy roślin i zwisających kiści kwiatów. - Och, przepraszam, nie chodzi o to, że nie chcę tu być – uśmiechnęła się niemrawo w stronę Prim – i naprawdę doceniam, że mnie przygarnęliście, ale w tych okolicznościach... sama rozumiesz – wzruszyła ramionami, jakby nie wymagało to dalszych wyjaśnień.
Gdy dwa dni temu na Londyn spadły meteoryty i spustoszyły miasto, jej ojciec zadecydował, że dla jej własnego bezpieczeństwa powinna czym prędzej wyjechać. Żadne z nich nie wiedziało wtedy, że klęska dotknęła nie tylko stolicę i sam kraj, ale miała o wiele większe zasięgi. Decyzja jednak zapadła i kilka godzin później Mildred znajdowała się już na północy, w bezpiecznej – zdaniem ojca – posiadłości Burke'ów. Nie pierwszy i na pewno nie ostatni raz przekraczała bramę ich siedziby, ale tym razem jej wizyta miała szczególny charakter. Samo Durham również ucierpiało, słyszała o powodziach w niedalekim Sunderland i niewątpliwie nie były to ostatnie złe wieści, ale mimo wszystko w jakimś stopniu czuła się tu bezpieczniej.
Co nie znaczyło, że jej się to podobało. Nie chodziło o ryzyko, Mildred była za mądra, by bez sensu ryzykować tam, gdzie nie było to konieczne i pchać się w paszczę niebezpieczeństwa przed dokonaniem odpowiednich analizm, pomiarów i przeprowadzeniu szczegółowego wywiadu wraz z oszacowaniem szans. Drażniło ją jednak to nieznośne uczucie odstawienia na dalszy tor; podczas gdy reszta rodziny – nie licząc paru innych kuzynek – pozostawała w stolicy, ona spacerowała po ogrodach Durham Castle. Jakby była w jakiś sposób gorsza, bardziej krucha, bardziej delikatna, by móc szafować jej zdrowiem i życiem. Cóż, w pewnym sensie tak było: dla Crabbe'ów była mimo wszystko przyszłościową inwestycją, panną na wydaniu mogącą upolować dobrą partię, więc należało ją chronić.
- A co z...? - rzuciła po chwili, machnąwszy przy tym ręką w bliżej nieokreślonym kierunku, jakby chciała wskazać na całe hrabstwo. - Jakieś nowe wieści o zniszczeniach? - Kolejne ponure informacje, które nie podnosiły na duchu, bo czemu nie, tyle tragicznych komunikatów napływających z każdej strony, sowy padające po wielu godzinach lotów, zakłócenia w magii. Co jeszcze mogło się zdarzyć, aby przebić to wszystko?
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wyjście do ogrodów wydawało się surrealistyczne po tym jak ledwo wróciła od Blacków, kiedy z nieba przestała spadać śmierć. Noc Tysiąca Gwiazd choć nosiła romantyczną nazwę, był momentem w historii, który zebrał krwawe żniwo. Śmierć nie miała zamiaru odpuszczać, wędrowała po Anglii i zdaje się, że jeszcze nie skończyła.
Była wtedy w Londynie, wtedy kiedy niebo spadło im na głowy, kiedy zdawało się, że świat właśnie się skończył. Słyszała ludzkie krzyki, wołanie o pomoc i rzężenie z głębi płuc kiedy nie było już czym oddychać. Sama nosiła ślady tej nocy. Otarcia na dłoniach, kolanach i posiniaczone uda wskazywało na to, że była to dla niej ciężka przeprawa. Najpierw ucieczka przez las, gdzie dostrzegła jak cienie spowijają Tristana oraz Deirdre, a następnie bieg ulicami Londynu, gdzie dopiero kamienica rodu Blacków okazała się bezpiecznym schronieniem. O świecie wróciła do Durham, aby przekonać się, że wszyscy są cali i zdrowi. Wystraszeni, trochę poturbowani ale żyli, a to było najważniejsze. Jeszcze w pamięci rezonowały jej dźwięki śmierci, zmieszane z hukiem skał uderzających o ulice i budynki. Świat, który znali przestał istnieć. Dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że w zamku znalazła schronienie jeszcze jedna osoba. Panna Crabbe. Nie odmawiali wsparcia i pomocy przyjaciołom rodziny, a ci noszący nazwisko Crabbe mogli się pochwalić znajomością z rodem Burke.
Znała Mildred, nie tylko dlatego, że była z Crabbów, ale dlatego, że uczęszczały na tym samym roku do Hogwartu, były w tym samym domu i spędzały ze sobą całkiem sporo czasu.
Wyjście do ogrodu miało pomóc zebrać myśli, uspokoić się i odciąć od napływających zewsząd informacji. Ojciec, nestor rodu Burke, zalecił zbieranie doniesień i na tej podstawie stworzenie raportu zniszczeń, który posłuży do zaplanowania dalszych działań. Takie otrzymała polecenie i miała zamiar się z niego wywiązać. Potrzebowała chwili przerwy.
Słowa Mildred trafiły do niej po chwili, skupiona była na obserwowaniu przykurzonej przez pył zieleni ogrodu.
-Gdyby coś się stało, już byś wiedziała. Brak wiadomości, to czasami dobre wieści. - Nie starała się karmić jej fałszywą nadzieją, ale najgorsze było już za nimi. Teraz obserwowali jedynie jak spod ściany kurzu ukazuje im się nowy świat. Tereny wokół zamku nie ucierpiały, aż tak bardzo. Widoczne były mniejsze kratery, a altana straciła całe zadaszenie. Obserwowali płomienie w miasteczkach wokół, gdzie znacznie więcej budowli ucierpiało. Dostrzegła na niebie jak kolejne sowy niosły wiadomości do lorda Burke. Zapewne tym razem Xavier je odbierze skoro ona przebywała w ogrodach. Widziała jak jej towarzyszka bije się z myślami, jak nie pozwala sobie na to, aby emocje wzięły górę. Znała ten schemat, bowiem sama się do niego stosowała. Wyłączyć uczucia, skupić się na zadaniu, na sekwencji ruchów jakie wykonuje, nie dopuścić do siebie rozpaczy, strachu i lęku. Choć te były potrzebne do przetrwania. Zarzuty odesłania do Durham rozumiała, choć jednocześnie ją zabolały, jakby jej rodzina była miejscem, w którym nikt nie przejmuje się tym co wydarzyło się w kraju, jakby od dwóch dni nie zbierali dany, nie zbierali ich w jedną spójną całość, która pokaże im ogrom zniszczeń. -Sądzę, że to kwestia paru dni. Jednak, Mildred... - Spojrzała bacznie na czarownicę. -Nikt nie trzyma cię tu siłą. Może odejść w każdej chwili i wrócić do stolicy. - Nie miała zamiaru jej zatrzymywać. Dziewczyna była dorosła osobą, świadomą swoich czynów i słów, oraz tego jakie niosą ze sobą konsekwencje. Uniosła dłoń wskazując niebo. -Widzisz te sowy? - Zapytała. -To informacje jakie spływają do nas, dowiadujemy się o skali zniszczeń. - Odwróciła wzrok na Mildred. -Wiemy o powodzi, wiemy o tym, że jedna wioska przestała istnieć. Beamish Town, miasteczko Durham nie uległy tak zniszczeniom, ale obawiamy się co z kopalnią. Jest naszą inwestycją, która miała dać zatrudnienie wielu osobom i podnieść gospodarkę po wojnie. - Teraz mogła być w gruzach i będą musieli zacząć wszystko od nowa.
Była wtedy w Londynie, wtedy kiedy niebo spadło im na głowy, kiedy zdawało się, że świat właśnie się skończył. Słyszała ludzkie krzyki, wołanie o pomoc i rzężenie z głębi płuc kiedy nie było już czym oddychać. Sama nosiła ślady tej nocy. Otarcia na dłoniach, kolanach i posiniaczone uda wskazywało na to, że była to dla niej ciężka przeprawa. Najpierw ucieczka przez las, gdzie dostrzegła jak cienie spowijają Tristana oraz Deirdre, a następnie bieg ulicami Londynu, gdzie dopiero kamienica rodu Blacków okazała się bezpiecznym schronieniem. O świecie wróciła do Durham, aby przekonać się, że wszyscy są cali i zdrowi. Wystraszeni, trochę poturbowani ale żyli, a to było najważniejsze. Jeszcze w pamięci rezonowały jej dźwięki śmierci, zmieszane z hukiem skał uderzających o ulice i budynki. Świat, który znali przestał istnieć. Dopiero po jakimś czasie zorientowała się, że w zamku znalazła schronienie jeszcze jedna osoba. Panna Crabbe. Nie odmawiali wsparcia i pomocy przyjaciołom rodziny, a ci noszący nazwisko Crabbe mogli się pochwalić znajomością z rodem Burke.
Znała Mildred, nie tylko dlatego, że była z Crabbów, ale dlatego, że uczęszczały na tym samym roku do Hogwartu, były w tym samym domu i spędzały ze sobą całkiem sporo czasu.
Wyjście do ogrodu miało pomóc zebrać myśli, uspokoić się i odciąć od napływających zewsząd informacji. Ojciec, nestor rodu Burke, zalecił zbieranie doniesień i na tej podstawie stworzenie raportu zniszczeń, który posłuży do zaplanowania dalszych działań. Takie otrzymała polecenie i miała zamiar się z niego wywiązać. Potrzebowała chwili przerwy.
Słowa Mildred trafiły do niej po chwili, skupiona była na obserwowaniu przykurzonej przez pył zieleni ogrodu.
-Gdyby coś się stało, już byś wiedziała. Brak wiadomości, to czasami dobre wieści. - Nie starała się karmić jej fałszywą nadzieją, ale najgorsze było już za nimi. Teraz obserwowali jedynie jak spod ściany kurzu ukazuje im się nowy świat. Tereny wokół zamku nie ucierpiały, aż tak bardzo. Widoczne były mniejsze kratery, a altana straciła całe zadaszenie. Obserwowali płomienie w miasteczkach wokół, gdzie znacznie więcej budowli ucierpiało. Dostrzegła na niebie jak kolejne sowy niosły wiadomości do lorda Burke. Zapewne tym razem Xavier je odbierze skoro ona przebywała w ogrodach. Widziała jak jej towarzyszka bije się z myślami, jak nie pozwala sobie na to, aby emocje wzięły górę. Znała ten schemat, bowiem sama się do niego stosowała. Wyłączyć uczucia, skupić się na zadaniu, na sekwencji ruchów jakie wykonuje, nie dopuścić do siebie rozpaczy, strachu i lęku. Choć te były potrzebne do przetrwania. Zarzuty odesłania do Durham rozumiała, choć jednocześnie ją zabolały, jakby jej rodzina była miejscem, w którym nikt nie przejmuje się tym co wydarzyło się w kraju, jakby od dwóch dni nie zbierali dany, nie zbierali ich w jedną spójną całość, która pokaże im ogrom zniszczeń. -Sądzę, że to kwestia paru dni. Jednak, Mildred... - Spojrzała bacznie na czarownicę. -Nikt nie trzyma cię tu siłą. Może odejść w każdej chwili i wrócić do stolicy. - Nie miała zamiaru jej zatrzymywać. Dziewczyna była dorosła osobą, świadomą swoich czynów i słów, oraz tego jakie niosą ze sobą konsekwencje. Uniosła dłoń wskazując niebo. -Widzisz te sowy? - Zapytała. -To informacje jakie spływają do nas, dowiadujemy się o skali zniszczeń. - Odwróciła wzrok na Mildred. -Wiemy o powodzi, wiemy o tym, że jedna wioska przestała istnieć. Beamish Town, miasteczko Durham nie uległy tak zniszczeniom, ale obawiamy się co z kopalnią. Jest naszą inwestycją, która miała dać zatrudnienie wielu osobom i podnieść gospodarkę po wojnie. - Teraz mogła być w gruzach i będą musieli zacząć wszystko od nowa.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Zdawała sobie sprawę z tego, że niekiedy brak wiadomości oznaczał, że wszystko szło w dobrym kierunku, lecz równie dobrze – i to właśnie podpowiadał jej uparty pesymizm, który przez ostatnie dwa dni śmiało poczynał sobie w jej głowie – mógł oznaczać tragiczne wieści, których po prostu nikt nie chciał przekazywać. Niepewność była okropna, a w połączeniu z bezsilnością sprawiała, że Mildred nie umiała znaleźć dla siebie miejsca i, musiała to sama przyznać, niekoniecznie była dobrą towarzyszką dla kogokolwiek. Oczywiście mogła liczyć na wsparcie i pomoc, doceniała każdy najmniejszy gest współczucia kierowany w jej stronę, zwłaszcza że przecież i Burke'owie też mierzyli się dokładnie z tym samym co ona: konsekwencjami Nocy Tysiąca Gwiazd. Co więcej, z pewnością mieli o wiele więcej do stracenia ze względu na tereny, którymi zarządzali i które mieli pod swoją opieką; niewątpliwie jeden z mniej przyjemnych aspektów czarodziejskiego szlachectwa, odpowiedzialność za coś więcej niż jedna kamienica i kilka statków. Nie umiała jednak zapanować nad egoistycznym strachem o swoich najbliższych.
A jednocześnie była wciąż wściekła na swojego ojca, że za jej plecami uzgodnił wszystko z lordem, jakby była rzeczą do przeniesienia, gdy zagrażało jej niebezpieczeństwo. Na Merlina, całe Wyspy były w niebezpieczeństwie! Zabrakło jej śmiałości do protestów i sprzeciwienia się tej decyzji. Tłumaczyła to co prawda faktem, że jej ojciec miał teraz na głowie o wiele poważniejsze problemy, ale w głębi duszy wiedziała, że chodziło o zwykłe tchórzostwo. Gdyby tylko umiała wypowiedzieć na głos choć jedno słowo buntu, zademonstrować swoją obecność w domu Crabbe'ów jako człowiek a nie estetyczny dodatek do rodziny...
- Nie chodzi o trzymanie siłą, przecież wiesz, że uwielbiam to miejsce, Durham, waszą bibliotekę, twoją rodzinę i oczywiście ciebie... hm, no może w innej kolejności – uśmiechnęła się, po raz pierwszy szczerze od dwóch dni, w niemrawej próbie zażartowania. Atmosfera odrobinę się rozluźniła i panna Crabbe rozluźniła napięte do tej pory ramiona, jakby przygotowane do dźwigania ciężaru całego świata. - Cieszę się, że mogę być tu z tobą i przepraszam, że musisz znosić moje humorki. Chyba tak próbuję sobie radzić ze złością na samą siebie, że nie umiem powiedzieć nie. - Westchnęła, wyciągając dłoń w stronę krzewu o dziwnych, ale bardzo dużych liściach. Zieleń przebijała przez warstwę pyłu, ale Mildred i tak przesunęła palcem po jednym z nich, znacząc czystą ścieżkę na roślinie. Jako nastolatka lubiła tu przebywać, bardzo chętnie korzystała z okazji, aby wyrwać się z Londynu, z duszącego miasta i spędzić trochę czasu w Durham. Wiele zawdzięczała rodowi Burke'ów, ale ogród i pusta przestrzeń nad nim, czyste niebo idealne do obserwacji gwiazd były bardzo wysoko na liście tej wdzięczności.
- Czasami tak bardzo ci zazdroszczę – mruknęła cicho, strzepując kurz z opuszek palców. - Pochodzisz z tak znamienitego rodu, więzi cię tyle ograniczeń, etykieta, zasady – machnęła ręką obrazując jak wiele było rzeczy, które utrudniały życie młodej dziewczynie o szlacheckim pochodzeniu – a mimo to umiesz walczyć o swoje. - Nie to, co ona sama, dodała w myślach, ale nie musiała mówić tego na głos; wiedziała, że Prim i tak doskonale zrozumie, co chciała przez to powiedzieć. Pannie Crabbe brakowało odwagi. Wypuściła głośno powietrze, dając upust irytacji na samą siebie, a potem znów spojrzała w niebo.
- To takie przerażające. - Śledziła przez moment lot jednej z sów. Jakie niosła wieści? O czyjejś śmierci czy cudownym ocaleniu? Tyle niepewności. - Nawet sobie nie wyobrażam, jaka to wielka odpowiedzialność. Najpierw wojna, a teraz... - pokręciła głową. Przez pewien czas sama należała do osób, które patrzyły na rody opisane w Skorowidzu przez pryzmat bali, władzy i bogactwa. Szlachcice i szlachcianki magicznego świata kojarzyli jej się z przepychem, blichtrem, leniwym spędzaniem czasu na rozrywkach tak wszelakich, że nie mieściły się w głowie, zerową odpowiedzialnością i ogromnym marnotrawstwem. A potem w Hogwarcie poznała szlacheckie dzieci, ich rodziny i całkowicie zmieniła swoje spojrzenie. Widziała to zresztą w oczach Prim: niepokój o przyszłość i los tak wielu osób. - Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze, a straty okażą się jak najmniejsze.
A jednocześnie była wciąż wściekła na swojego ojca, że za jej plecami uzgodnił wszystko z lordem, jakby była rzeczą do przeniesienia, gdy zagrażało jej niebezpieczeństwo. Na Merlina, całe Wyspy były w niebezpieczeństwie! Zabrakło jej śmiałości do protestów i sprzeciwienia się tej decyzji. Tłumaczyła to co prawda faktem, że jej ojciec miał teraz na głowie o wiele poważniejsze problemy, ale w głębi duszy wiedziała, że chodziło o zwykłe tchórzostwo. Gdyby tylko umiała wypowiedzieć na głos choć jedno słowo buntu, zademonstrować swoją obecność w domu Crabbe'ów jako człowiek a nie estetyczny dodatek do rodziny...
- Nie chodzi o trzymanie siłą, przecież wiesz, że uwielbiam to miejsce, Durham, waszą bibliotekę, twoją rodzinę i oczywiście ciebie... hm, no może w innej kolejności – uśmiechnęła się, po raz pierwszy szczerze od dwóch dni, w niemrawej próbie zażartowania. Atmosfera odrobinę się rozluźniła i panna Crabbe rozluźniła napięte do tej pory ramiona, jakby przygotowane do dźwigania ciężaru całego świata. - Cieszę się, że mogę być tu z tobą i przepraszam, że musisz znosić moje humorki. Chyba tak próbuję sobie radzić ze złością na samą siebie, że nie umiem powiedzieć nie. - Westchnęła, wyciągając dłoń w stronę krzewu o dziwnych, ale bardzo dużych liściach. Zieleń przebijała przez warstwę pyłu, ale Mildred i tak przesunęła palcem po jednym z nich, znacząc czystą ścieżkę na roślinie. Jako nastolatka lubiła tu przebywać, bardzo chętnie korzystała z okazji, aby wyrwać się z Londynu, z duszącego miasta i spędzić trochę czasu w Durham. Wiele zawdzięczała rodowi Burke'ów, ale ogród i pusta przestrzeń nad nim, czyste niebo idealne do obserwacji gwiazd były bardzo wysoko na liście tej wdzięczności.
- Czasami tak bardzo ci zazdroszczę – mruknęła cicho, strzepując kurz z opuszek palców. - Pochodzisz z tak znamienitego rodu, więzi cię tyle ograniczeń, etykieta, zasady – machnęła ręką obrazując jak wiele było rzeczy, które utrudniały życie młodej dziewczynie o szlacheckim pochodzeniu – a mimo to umiesz walczyć o swoje. - Nie to, co ona sama, dodała w myślach, ale nie musiała mówić tego na głos; wiedziała, że Prim i tak doskonale zrozumie, co chciała przez to powiedzieć. Pannie Crabbe brakowało odwagi. Wypuściła głośno powietrze, dając upust irytacji na samą siebie, a potem znów spojrzała w niebo.
- To takie przerażające. - Śledziła przez moment lot jednej z sów. Jakie niosła wieści? O czyjejś śmierci czy cudownym ocaleniu? Tyle niepewności. - Nawet sobie nie wyobrażam, jaka to wielka odpowiedzialność. Najpierw wojna, a teraz... - pokręciła głową. Przez pewien czas sama należała do osób, które patrzyły na rody opisane w Skorowidzu przez pryzmat bali, władzy i bogactwa. Szlachcice i szlachcianki magicznego świata kojarzyli jej się z przepychem, blichtrem, leniwym spędzaniem czasu na rozrywkach tak wszelakich, że nie mieściły się w głowie, zerową odpowiedzialnością i ogromnym marnotrawstwem. A potem w Hogwarcie poznała szlacheckie dzieci, ich rodziny i całkowicie zmieniła swoje spojrzenie. Widziała to zresztą w oczach Prim: niepokój o przyszłość i los tak wielu osób. - Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze, a straty okażą się jak najmniejsze.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Bywały dni kiedy zastanawiała się nad tym jak ich świat wyglądał. Jak wiele się wydarzyło i czy mieli na to jakikolwiek wpływ. Wychowywała się w ułożonej rzeczywistości, gdzie wszystko miało swoje miejsce, niejednokrotnie ją drażniło jak jest stworzona, ale dzięki temu wiedziała gdzie i dokąd chce zmierzać. Rozumiała w jakich ramach jest osadzona, gdzie może naciskać, aby postarać się uruchomić lawinę przemian. W dobie kryzysu wszystko się zmieniło, należało ratować to co wartościowe, to co spaja ich świat.
Wraz z Nocą Tysiąca Gwiazd poczuła, że coś przestało istnieć. Nie wiedziała co, ciężko było złapać tę ulotną przemianę w momencie kiedy wszystko zadrżało w posadach, kiedy ledwie kilka dni temu uciekła przez ulice Londynu bojąc się, że zaraz straci życie. Źle sypiała, nocą nawiedzały ją koszmary; kładła to na karb strachu, lęku oraz poczucia obowiązku, że nie może się wyspać kiedy inni stracili dach nad głową. Jednocześnie zdawała sobie sprawę jakie to irracjonalne myślenie, a co skutecznie zwracała jej uwagę matka.
Uśmiech nieznacznie ozdobił twarz lady Burke słyszącej niewymuszony żart.
-Daje to nadzieje na to, że nasza znajomość jeszcze jakiś czas wytrzyma. - Dodała od siebie postępując parę kroków w głąb alejki jaką właśnie spacerowały. Wzrokiem błądziła po roślinach wsłuchując się w słowa towarzyszki doskonale rozumiejąc stan w jakim się właśnie znajdowała. -Wielokrotnie powiedziałam “nie” nim się zastanowiłam, co ze sobą niesie to słowo. - Miała taką możliwość, rodzina Burke pozwalała na wiele więcej niż inne, swoim córkom. Dlatego też dostrzeganie pewnych możliwości przychodziło jej łatwiej, jednak za wszystkim stała pewna cena, którą zaczęła sobie uświadamiać. Nie oznaczało to jednak, że miała zamiar zrezygnować; należało zmienić pewne założenia i zrozumieć jakie to niesie ze sobą konsekwencje. W takich sytuacjach cieszyła się, że nie jest mężczyzną. Nie spoczywał na niej obowiązek przedłużenia rodziny, przekazania nazwiska; w tej kwestii miała o wiele więcej swobody. -Dziękuję. - Odpowiedziała słysząc tę pochwałę, zaraz jednak dodała. -Pochodząc ze znamienitego rodu wiem jak walczyć o swoje. Nie osiągnęłabym tego, gdybym nie miała wsparcia w rodzinie. Pomimo tego, wiem, że pewnych rzeczy nie zmienię, przynajmniej nie ulegną one zmianie za mojego życia, jest to proces, który musi trwać. I będzie trwał, jeżeli znajdą się inni, którzy przejmą działania. Jeżeli nie, to cóż… po mojej śmierci nic się nie zmieni. - Gorycz osiadła na języku kiedy wypowiadała ostatnie słowa, jednak nie dało się zakląć rzeczywistości. Osiągnęła bardzo dużo, otrzymała order, choć redakcję Czarownicy bardziej interesowało w co była ubrana ona, lady doyenne Rosier i pani namiestnik Londynu, niż to, że ich piersi ozdobiło wynagrodzenie za pracę i wkład w społeczeństwo. -Kiedyś chciałam zmieniać świat z dnia na dzień, potem poznałam inne osoby, ludzi, z którymi chociaż nie we wszystkim się zgadzam, wskazali mi różne punkty widzenia. To sprawiło, że spojrzała na pewne zagadnienia szerzej. - Podążała wzrokiem za sowami. Nie wiedziała jakie niosą wieści, większość zapewne była raportami o jakie prosili, ale wśród nich mogła być ta, której wyczekiwała Mildred. Nie chciała jeszcze wracać do zamku. Czas bali, pikników, beztroskiej zabawy zdawał się być innym życiem, tak bardzo dawnych, a przecież nie minęło aż tyle czasu.
Zapewne kiedyś te czasy powrócą, ale będzie już inaczej, tak przynajmniej sądziła. Uważała, że ostatnie wydarzenia zweryfikowały pewne wartości i wskazały nowe, które należało teraz pielęgnować. -Starty będą olbrzymie, możliwe, że przytłaczające. - Rozumiała słowa czarownicy, ale nie chciała się karmić fałszywą nadzieją. -Co możemy zrobić, to postarać się najlepiej pomóc innym, ale nie przywrócimy im poprzedniego życia. Nie wzniesiemy od nowa domów, nie sprawimy, że cofniemy czas. - Zerknęła na kobietę. -Jeżeli chcesz i masz siły, możesz mi pomóc. - Dodała z pewnym błyskiem w oku. Bezczynność była frustrująca, a działanie dawało poczucie przydatności, coś, czego Mildred teraz potrzebowała.
Wraz z Nocą Tysiąca Gwiazd poczuła, że coś przestało istnieć. Nie wiedziała co, ciężko było złapać tę ulotną przemianę w momencie kiedy wszystko zadrżało w posadach, kiedy ledwie kilka dni temu uciekła przez ulice Londynu bojąc się, że zaraz straci życie. Źle sypiała, nocą nawiedzały ją koszmary; kładła to na karb strachu, lęku oraz poczucia obowiązku, że nie może się wyspać kiedy inni stracili dach nad głową. Jednocześnie zdawała sobie sprawę jakie to irracjonalne myślenie, a co skutecznie zwracała jej uwagę matka.
Uśmiech nieznacznie ozdobił twarz lady Burke słyszącej niewymuszony żart.
-Daje to nadzieje na to, że nasza znajomość jeszcze jakiś czas wytrzyma. - Dodała od siebie postępując parę kroków w głąb alejki jaką właśnie spacerowały. Wzrokiem błądziła po roślinach wsłuchując się w słowa towarzyszki doskonale rozumiejąc stan w jakim się właśnie znajdowała. -Wielokrotnie powiedziałam “nie” nim się zastanowiłam, co ze sobą niesie to słowo. - Miała taką możliwość, rodzina Burke pozwalała na wiele więcej niż inne, swoim córkom. Dlatego też dostrzeganie pewnych możliwości przychodziło jej łatwiej, jednak za wszystkim stała pewna cena, którą zaczęła sobie uświadamiać. Nie oznaczało to jednak, że miała zamiar zrezygnować; należało zmienić pewne założenia i zrozumieć jakie to niesie ze sobą konsekwencje. W takich sytuacjach cieszyła się, że nie jest mężczyzną. Nie spoczywał na niej obowiązek przedłużenia rodziny, przekazania nazwiska; w tej kwestii miała o wiele więcej swobody. -Dziękuję. - Odpowiedziała słysząc tę pochwałę, zaraz jednak dodała. -Pochodząc ze znamienitego rodu wiem jak walczyć o swoje. Nie osiągnęłabym tego, gdybym nie miała wsparcia w rodzinie. Pomimo tego, wiem, że pewnych rzeczy nie zmienię, przynajmniej nie ulegną one zmianie za mojego życia, jest to proces, który musi trwać. I będzie trwał, jeżeli znajdą się inni, którzy przejmą działania. Jeżeli nie, to cóż… po mojej śmierci nic się nie zmieni. - Gorycz osiadła na języku kiedy wypowiadała ostatnie słowa, jednak nie dało się zakląć rzeczywistości. Osiągnęła bardzo dużo, otrzymała order, choć redakcję Czarownicy bardziej interesowało w co była ubrana ona, lady doyenne Rosier i pani namiestnik Londynu, niż to, że ich piersi ozdobiło wynagrodzenie za pracę i wkład w społeczeństwo. -Kiedyś chciałam zmieniać świat z dnia na dzień, potem poznałam inne osoby, ludzi, z którymi chociaż nie we wszystkim się zgadzam, wskazali mi różne punkty widzenia. To sprawiło, że spojrzała na pewne zagadnienia szerzej. - Podążała wzrokiem za sowami. Nie wiedziała jakie niosą wieści, większość zapewne była raportami o jakie prosili, ale wśród nich mogła być ta, której wyczekiwała Mildred. Nie chciała jeszcze wracać do zamku. Czas bali, pikników, beztroskiej zabawy zdawał się być innym życiem, tak bardzo dawnych, a przecież nie minęło aż tyle czasu.
Zapewne kiedyś te czasy powrócą, ale będzie już inaczej, tak przynajmniej sądziła. Uważała, że ostatnie wydarzenia zweryfikowały pewne wartości i wskazały nowe, które należało teraz pielęgnować. -Starty będą olbrzymie, możliwe, że przytłaczające. - Rozumiała słowa czarownicy, ale nie chciała się karmić fałszywą nadzieją. -Co możemy zrobić, to postarać się najlepiej pomóc innym, ale nie przywrócimy im poprzedniego życia. Nie wzniesiemy od nowa domów, nie sprawimy, że cofniemy czas. - Zerknęła na kobietę. -Jeżeli chcesz i masz siły, możesz mi pomóc. - Dodała z pewnym błyskiem w oku. Bezczynność była frustrująca, a działanie dawało poczucie przydatności, coś, czego Mildred teraz potrzebowała.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Mildred potakiwała milcząco w myślach kolejnym słowom przyjaciółki o tym, jak chciała zmieniać świat od razu, z dnia na dzień i jak zderzyła się z rzeczywistością, która nie pozwalała na tak szybkie i gwałtowne zmiany dokonywane jak za pstryknięciem palcami, ale wymagała czasu, pracy i mnóstwa cierpliwości, czuła się tak, jakby te słowa dotyczyły jej samej. Różnica polegała na tym, że Prim osiągała już na tym polu pewne sukcesy – ze wsparciem rodziny lub za jej neutralną zgodą – a ona tkwiła w bańce dziecięcego posłuszeństwa. Teraz jej drobne zwycięstwa, za które uważała cichą pomoc ojcu w prowadzeniu interesów, wydawały się tak mało znaczące.
Zazdrość, o której wcześniej wspomniała, pojawiała się właśnie w takich chwilach, gdy całą sobą czuła swobodę, jakiej nie potrafiła zaznać w Londynie. Jej pozorna samodzielność, praca, możliwość poświęcania się sztuce włożone były w ramy z góry ustalonej przyszłości, z którą musiała się pogodzić, jeśli nie chciała zawieść swojej rodziny. Wiedziała, że przemawia przez nią pewna niewdzięczność: mimo trudnych czasów nie mogła narzekać, jej życie uległo przemianie, ale właśnie dzięki rodzinie nie była ona aż tak drastyczna, jak ta spotykająca niższe warstwy społeczne, lecz mimo wszystko nadal czegoś jej brakowało, a chęć walki o to coś narastała w jej głowie z każdym kolejnym dniem.
- Jeśli ja powiem swoje pierwsze nie, z pewnością zadedykuję ci tę wielką chwilę – oznajmiła uroczystym tonem, ale i ze śmiechem brzmiącym w głosie. Strzepnęła lekko jakiś kwiatowy pyłek, który osadził się jej na rękawie, gdy mijały kolejne opatulone pyłem i dziwnym osadem rośliny. - Ale mimo że pewnych rzeczy nie zmienisz, to nie zmienia faktu, że próbujesz coś robić – zauważyła. - Kto wie, może za dwadzieścia lat znajdzie się ktoś, kto doprowadzi sprawę do końca. Pociesza mnie to, że niektóre zmiany już widać, w końcu namiestniczką Londynu jest kobieta. - Mildred za każdym razem, gdy jej ojciec wspominał o tej kobiecie, czuła przypływ ogromnego szacunku i dumy; tym bardziej, że on sam był raczej zwolennikiem pozostawienia stolicy w rękach jej dotychczasowych włodarzy. Nigdy nie wspominał o tym publicznie, a panna Crabbe nie sądziła, że w razie konfliktu opowiedziałby się przeciwko namiestniczce; chodziło raczej o patriarchalną wizję świata i porządku niż polityczne animozje. W rzeczywistości jej ojcu było zapewne wszystko jedno, byle nikt nie bruździł mu w interesach.
Pod tym względem też nie do końca zgadzała się z ojcem, bo w przeciwieństwie do niego uważała, że zwłaszcza teraz należało kategorycznie zająć którąś ze stron i jasno opowiedzieć się za konkretnymi ludźmi, Owszem, Crabbe'owie w oficjalnych sytuacjach wypowiadali się za zdecydowanym poparciem obecnego ministra, ona sama w końcu pracowała w ministerstwie, gdzie posadę załatwił jej osobisty wuj, ale doskonale wiedziała, że ich nazwisko nie wzięło się znikąd. Jak mało kto opanowali sztukę kamuflażu, także politycznego i jeśli tylko warunki by się zmieniły, była pewna że jej ojciec znalazłby sposób, aby zmienić miejsce na scenie. Analizować, badać, oceniać, dopiero potem podejmować najlepszą dla siebie decyzję, tak były wychowywane ich kolejne pokolenia; emocje odłożyć na bok i szukać najbardziej korzystnej opcji, która pozwoli jak najdłużej przetrwać.
Chociaż może teraz, po tej straszliwej nocy...
- Och, mam teraz mnóstwo czasu, a sił nigdy mi nie brakowało! – powiedziała, naprężając ledwie widoczne bicepsy, jakby wygrała właśnie konkurs na najbardziej wysportowaną czarownicę w Anglii. Zerknęła przy tym na Prim z wyraźnym zainteresowaniem i może zbyt dużym entuzjazmem jak na tragiczną sytuację, z którą się mierzyły. Każda z latających wysoko sów mogła w końcu nieść informację o kolejnej śmierci, zawalonym domu czy osuwisku. - Jeśli tylko masz dla mnie jakikolwiek zajęcie, chętnie pomogę. No chyba, że chodzi o mugoli – zmarszczyła brwi – oni niech radzą sobie sami. - Na całe szczęście Londyn już dawno ten problem rozwiązał, więc odbudowa miasta i naprawa najważniejszych szlaków komunikacyjnych, zabezpieczanie budynków i tworzenie od nowa prężnie działającej stolicy było o wiele prostsze, bo nie trzeba było sobie zawracać głowy niemagicznymi.
Zazdrość, o której wcześniej wspomniała, pojawiała się właśnie w takich chwilach, gdy całą sobą czuła swobodę, jakiej nie potrafiła zaznać w Londynie. Jej pozorna samodzielność, praca, możliwość poświęcania się sztuce włożone były w ramy z góry ustalonej przyszłości, z którą musiała się pogodzić, jeśli nie chciała zawieść swojej rodziny. Wiedziała, że przemawia przez nią pewna niewdzięczność: mimo trudnych czasów nie mogła narzekać, jej życie uległo przemianie, ale właśnie dzięki rodzinie nie była ona aż tak drastyczna, jak ta spotykająca niższe warstwy społeczne, lecz mimo wszystko nadal czegoś jej brakowało, a chęć walki o to coś narastała w jej głowie z każdym kolejnym dniem.
- Jeśli ja powiem swoje pierwsze nie, z pewnością zadedykuję ci tę wielką chwilę – oznajmiła uroczystym tonem, ale i ze śmiechem brzmiącym w głosie. Strzepnęła lekko jakiś kwiatowy pyłek, który osadził się jej na rękawie, gdy mijały kolejne opatulone pyłem i dziwnym osadem rośliny. - Ale mimo że pewnych rzeczy nie zmienisz, to nie zmienia faktu, że próbujesz coś robić – zauważyła. - Kto wie, może za dwadzieścia lat znajdzie się ktoś, kto doprowadzi sprawę do końca. Pociesza mnie to, że niektóre zmiany już widać, w końcu namiestniczką Londynu jest kobieta. - Mildred za każdym razem, gdy jej ojciec wspominał o tej kobiecie, czuła przypływ ogromnego szacunku i dumy; tym bardziej, że on sam był raczej zwolennikiem pozostawienia stolicy w rękach jej dotychczasowych włodarzy. Nigdy nie wspominał o tym publicznie, a panna Crabbe nie sądziła, że w razie konfliktu opowiedziałby się przeciwko namiestniczce; chodziło raczej o patriarchalną wizję świata i porządku niż polityczne animozje. W rzeczywistości jej ojcu było zapewne wszystko jedno, byle nikt nie bruździł mu w interesach.
Pod tym względem też nie do końca zgadzała się z ojcem, bo w przeciwieństwie do niego uważała, że zwłaszcza teraz należało kategorycznie zająć którąś ze stron i jasno opowiedzieć się za konkretnymi ludźmi, Owszem, Crabbe'owie w oficjalnych sytuacjach wypowiadali się za zdecydowanym poparciem obecnego ministra, ona sama w końcu pracowała w ministerstwie, gdzie posadę załatwił jej osobisty wuj, ale doskonale wiedziała, że ich nazwisko nie wzięło się znikąd. Jak mało kto opanowali sztukę kamuflażu, także politycznego i jeśli tylko warunki by się zmieniły, była pewna że jej ojciec znalazłby sposób, aby zmienić miejsce na scenie. Analizować, badać, oceniać, dopiero potem podejmować najlepszą dla siebie decyzję, tak były wychowywane ich kolejne pokolenia; emocje odłożyć na bok i szukać najbardziej korzystnej opcji, która pozwoli jak najdłużej przetrwać.
Chociaż może teraz, po tej straszliwej nocy...
- Och, mam teraz mnóstwo czasu, a sił nigdy mi nie brakowało! – powiedziała, naprężając ledwie widoczne bicepsy, jakby wygrała właśnie konkurs na najbardziej wysportowaną czarownicę w Anglii. Zerknęła przy tym na Prim z wyraźnym zainteresowaniem i może zbyt dużym entuzjazmem jak na tragiczną sytuację, z którą się mierzyły. Każda z latających wysoko sów mogła w końcu nieść informację o kolejnej śmierci, zawalonym domu czy osuwisku. - Jeśli tylko masz dla mnie jakikolwiek zajęcie, chętnie pomogę. No chyba, że chodzi o mugoli – zmarszczyła brwi – oni niech radzą sobie sami. - Na całe szczęście Londyn już dawno ten problem rozwiązał, więc odbudowa miasta i naprawa najważniejszych szlaków komunikacyjnych, zabezpieczanie budynków i tworzenie od nowa prężnie działającej stolicy było o wiele prostsze, bo nie trzeba było sobie zawracać głowy niemagicznymi.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
-Próbowania nikt nie zakazuje. - Zgodziła się ze słowami Mildred, ale nie dodała już na głos tego, że wielu same próby skazuje na niepowodzenie lub uważa je za bezcelowe. Primrose walczyła z wiatrakami, ale nie miała zamiaru się poddawać. Kiedyś oczekiwała wielkich wygranych, głośnych bitew, teraz cieszyła się tymi drobnymi, małymi zwycięstwami. Każdą dyskusją, w której udało się jej przekonać kogoś do tego, aby podjął próbę zastanowienia się nad tym, czy może lady Burke ma rację. Te momenty kiedy druga strona uznała jej autorytet w jakiejś dziedzinie. Każda z nich toczyła swoje wojny.
-Tylko nie mów na głos, że byłam inspiracją, może ci to tylko zaszkodzić. - Zaśmiała się z samej siebie, gdyż nie była ślepa i głucha na plotki jakie o niej krążyły. Najróżniejsze opinie, a większość z nich nie była zbyt pochlebna. Z jednej strony cieszyła się, że inne kobiety zaczynają głośniej wyrażać swoje niezadowolenie z układu społecznego jaki ma miejsce, ale z drugiej nie zawsze miały świadomość jakie to niesie konsekwencje. Wobec tego potem mogły mieć pretensje do Primrose, a tego chciała uniknąć. Deirdre osiągnęła wiele. Nosiła z dumą Mroczny Znak, piastowała stanowsko Namiestniczki - osiągnęła wiele, mogła być inspiracją a mimo to, wielu uważało, że miejsce kobiety jest gdzie indziej. Być może nawet sądzili, że zaraz zmieni się namiestnik, że kobieta na tym stanowisku to tylko eksperyment. Wraz z Evandrą otrzymały medale w uznaniu za działalność jaką prowadziły. Kolejny sukces, kolejna cegiełka dołożona do zmiany, wierzyła, że mogą jeszcze wiele osiągnąć jako społeczność magiczna.
Widząc, że zainteresowała Mildred działaniem zawróciła, aby skierować się w stronę zamku.
-Odciążymy moich kuzynów w ich pracy. - Odpowiedziała. -Widziałaś te sowy. Należy im pomóc. Napoić i dać jeść nim znów polecą z kolejną pocztą. Niby niewiele, ale naszym obowiązkiem jest o nie dbać, zwłaszcza teraz kiedy tak ciężko pracują. - Ci pierzaści przyjaciele nosili wielką odpowiedzialność. Listy zawierały wiele informacji, mogły być przechwytywane przez wroga, który bardzo chciał wiedzieć jakie inni podejmują kroki. Wiele listów nigdy nie docierało do swoich adresatów, podobnie jak sowy, które traciły swoje życie w trakcie licznych lotów. Ptaki odpoczywały na jednej z wież, do której mogły się udać z ogrodów. Tam też zmierzała lady Burke. Wnętrze wieży przywitało je przyjemnym chłodem, a wcześniej musiały pokonać wiele schodów, co sprawiło, że złapała lekką zadyszkę. Pohukiwanie sów było głośne i mieszało się z trzepotem skrzydeł. Sowa Primrose - FitzRoy również tam siedział i spojrzał z zainteresowaniem na czarownicę. Ta podeszła do niego i pogłaskała po głowie; pieszczotę tę sowa przyjęła ze spokojem i pewną dozą zadowolenia. - Trzeba im wymienić wodę oraz uzupełnić karmnik. - Wskazała na regał gdzie znajdowały się rękawice oraz fartuchy i przyrządy do opiekowania się ptakami. Od małego uczono ją odpowiedzialności. Ojciec pilnował, aby jego dzieci pomagały w sowiarni oraz stajni, by wiedziały jaką pracę wykonują ci, którzy dla nich pracują. Miał nadzieję, że dzięki temu wychowa właścicieli ziemskich, którzy nie tylko biorą, ale wiele dają od siebie. Gotować nigdy się nie nauczyła, ale zyskała świadomość jak ciężką pracę wykonuje pani Patmore.
-Tylko nie mów na głos, że byłam inspiracją, może ci to tylko zaszkodzić. - Zaśmiała się z samej siebie, gdyż nie była ślepa i głucha na plotki jakie o niej krążyły. Najróżniejsze opinie, a większość z nich nie była zbyt pochlebna. Z jednej strony cieszyła się, że inne kobiety zaczynają głośniej wyrażać swoje niezadowolenie z układu społecznego jaki ma miejsce, ale z drugiej nie zawsze miały świadomość jakie to niesie konsekwencje. Wobec tego potem mogły mieć pretensje do Primrose, a tego chciała uniknąć. Deirdre osiągnęła wiele. Nosiła z dumą Mroczny Znak, piastowała stanowsko Namiestniczki - osiągnęła wiele, mogła być inspiracją a mimo to, wielu uważało, że miejsce kobiety jest gdzie indziej. Być może nawet sądzili, że zaraz zmieni się namiestnik, że kobieta na tym stanowisku to tylko eksperyment. Wraz z Evandrą otrzymały medale w uznaniu za działalność jaką prowadziły. Kolejny sukces, kolejna cegiełka dołożona do zmiany, wierzyła, że mogą jeszcze wiele osiągnąć jako społeczność magiczna.
Widząc, że zainteresowała Mildred działaniem zawróciła, aby skierować się w stronę zamku.
-Odciążymy moich kuzynów w ich pracy. - Odpowiedziała. -Widziałaś te sowy. Należy im pomóc. Napoić i dać jeść nim znów polecą z kolejną pocztą. Niby niewiele, ale naszym obowiązkiem jest o nie dbać, zwłaszcza teraz kiedy tak ciężko pracują. - Ci pierzaści przyjaciele nosili wielką odpowiedzialność. Listy zawierały wiele informacji, mogły być przechwytywane przez wroga, który bardzo chciał wiedzieć jakie inni podejmują kroki. Wiele listów nigdy nie docierało do swoich adresatów, podobnie jak sowy, które traciły swoje życie w trakcie licznych lotów. Ptaki odpoczywały na jednej z wież, do której mogły się udać z ogrodów. Tam też zmierzała lady Burke. Wnętrze wieży przywitało je przyjemnym chłodem, a wcześniej musiały pokonać wiele schodów, co sprawiło, że złapała lekką zadyszkę. Pohukiwanie sów było głośne i mieszało się z trzepotem skrzydeł. Sowa Primrose - FitzRoy również tam siedział i spojrzał z zainteresowaniem na czarownicę. Ta podeszła do niego i pogłaskała po głowie; pieszczotę tę sowa przyjęła ze spokojem i pewną dozą zadowolenia. - Trzeba im wymienić wodę oraz uzupełnić karmnik. - Wskazała na regał gdzie znajdowały się rękawice oraz fartuchy i przyrządy do opiekowania się ptakami. Od małego uczono ją odpowiedzialności. Ojciec pilnował, aby jego dzieci pomagały w sowiarni oraz stajni, by wiedziały jaką pracę wykonują ci, którzy dla nich pracują. Miał nadzieję, że dzięki temu wychowa właścicieli ziemskich, którzy nie tylko biorą, ale wiele dają od siebie. Gotować nigdy się nie nauczyła, ale zyskała świadomość jak ciężką pracę wykonuje pani Patmore.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
- Jest tyle rzeczy, które dzisiaj szkodzą kobietom, że ty jako inspiracja nie możesz być aż tak wielkim zagrożeniem dla mojej reputacji – westchnęła głęboko, kryjąc w tym westchnięciu całą irytację na współczesny świat zbudowany na podwalinach tysięcy lat patriarchatu. - Czasami mam wrażenie, że jak będę za głośno oddychać w towarzystwie jakiejś nobliwej damy, to spotkam się ze społecznym ostracyzmem. - Owszem, nieco przesadzała, ale przecież wystarczyła rozmowa z nieodpowiednim człowiekiem, podanie ręki niewłaściwej osobie, przejście nie tą stroną ulicy, aby młoda dziewczyna trafiła na języki i straciła reputację. Im wyższego była stanu, bym gorzej dla niej. Tyle rzeczy było zakazanych, tyle zawodów niedostępnych i obarczonych męską energią, że aż dziw, iż do pracy w ministerialnych urzędach dopuszczano czarownice. Sama odczuła to na własnej skórze wiele lat temu, jeszcze jako dziecko, gdy jej kiełkujące nieśmiało marzenie o poskromieniu mórz i pływaniu na statkach zostało brutalnie zdeptane jednym zakazem jej własnego ojca.
Bo to nie w y p a d a.
Miała już dość tego całego wypada i nie wypada. Złość na samo wspomnienie wymownego wzroku ojca i ciężkiego płaczu zalegającego jej w piersi, gdy musiała pożegnać się ze swoimi pragnieniami, buzowała w niej z każdym krokiem, z którym zbliżała się do jednej z zamkowych wież, podążając za Prim. Już u podnóża wieży słyszała dźwięki, których nie dało się pomylić z niczym innym, a w powietrzu fruwało kilka malutkich piórek, które unosiły się niemal w miejscu, rzucane lekko podmuchami wiatru. Bez zbędnej zwłoki i marudzenia ubrała rękawice i zabrała się do napełniania poideł świeżą wodą, wdzięczna za to, że może choć na chwilę odwrócić myśli od tego, co działo się na zewnątrz. Bycie potrzebnym to wspaniałe uczucie, nawet jeśli tak wiele osób tego nie dostrzega.
Ten moment względnego spokoju i opanowania skołtunionych myśli sprawił, że troska o swoją rodzinę została nagle zastąpiona innym problemem, z którym Mildred mierzyła się od wielu tygodni w beznadziejnej samotności, doprowadzana – zwłaszcza wieczorami, gdy miała aż za dużo czasu na ponure przemyślenia – do niemalże desperacji.
- Prim – powiedziała po minucie, ściągając jedną z rękawic i ostrożnie głaszcząc delikatnie jedną z sów - wiem, że to niezupełnie twoja dziedzina, ale już naprawdę nie mam kogo zapytać. - Nie była to do końca prawda, bo istniało wielu innych specjalistów od talizmanów, ale jej problemem nie był amulet sam w sobie, a raczej to, co skrywał. Nie chciała dzielić się tym skomplikowanym galimatiasem z kimś obcym, ani tłumaczyć i wyjaśniać swoich podejrzeń osobie, która mogła je opacznie zrozumieć. Była za to pewna, że Prim nawet jeśli zacznie coś podejrzewać, nie będzie drążyła tematu.
- Pamiętam, że talizmany mają przynosić jakąś korzyść noszącej jej osobie. Na tyle uważałam w szkole – uśmiechnęła się nieco blado, pozwalając palcom zanurzyć się między delikatny pierzasty puch. Sowa przyjmowała ten dotyk z anielską cierpliwością, przymykając leniwie oczy. - Ale czy można je zakląć, aby działały zupełnie odwrotnie? Aby szkodziły osobie, która je nosi lub nawet tylko ich dotknęła? - zapytała, przerywając w jednej chwili głaskanie sowy i wpatrując się z niepokojem w przyjaciółkę. Była świadoma, że jej pytanie można było różnie zinterpretować, ot chociażby zakładając, że sama panna Crabbe planowała zakląć jeden z talizmanów i szukała pomocy. Przez chwilę wahała się, czy powinna zdradzić coś więcej, czy raczej zachować to dla siebie, ale lata znajomości i zaufania w końcu zwyciężyły. - Widzisz, w mojej rodzinie jest... był pewien magiczny przedmiot, o którego magii już nikt nie pamięta. Wszyscy nazywają go talizmanem, ale nikt nie wie, na czym polega jego moc. A w wyniku... hm... pewnych komplikacji... - cóż za eufemizm na opisanie całej przygody ze zgubieniem talizmanu, cudownym odnalezieniem i gwałtownymi zmianami, jakie od tamtego czasu u siebie obserwowała – mam podejrzenia, że mógł zostać zaklęty i zamiast, cóż, pozytywnej energii, wpływać na posiadacza w zupełnie odwrotny sposób. - Sprawdziła pojemnik, w którym na dnie zostało niewiele karmy i dosypała garść świeżej, dając sobie tym samym kilka sekund na zebranie myśli.
Bo to nie w y p a d a.
Miała już dość tego całego wypada i nie wypada. Złość na samo wspomnienie wymownego wzroku ojca i ciężkiego płaczu zalegającego jej w piersi, gdy musiała pożegnać się ze swoimi pragnieniami, buzowała w niej z każdym krokiem, z którym zbliżała się do jednej z zamkowych wież, podążając za Prim. Już u podnóża wieży słyszała dźwięki, których nie dało się pomylić z niczym innym, a w powietrzu fruwało kilka malutkich piórek, które unosiły się niemal w miejscu, rzucane lekko podmuchami wiatru. Bez zbędnej zwłoki i marudzenia ubrała rękawice i zabrała się do napełniania poideł świeżą wodą, wdzięczna za to, że może choć na chwilę odwrócić myśli od tego, co działo się na zewnątrz. Bycie potrzebnym to wspaniałe uczucie, nawet jeśli tak wiele osób tego nie dostrzega.
Ten moment względnego spokoju i opanowania skołtunionych myśli sprawił, że troska o swoją rodzinę została nagle zastąpiona innym problemem, z którym Mildred mierzyła się od wielu tygodni w beznadziejnej samotności, doprowadzana – zwłaszcza wieczorami, gdy miała aż za dużo czasu na ponure przemyślenia – do niemalże desperacji.
- Prim – powiedziała po minucie, ściągając jedną z rękawic i ostrożnie głaszcząc delikatnie jedną z sów - wiem, że to niezupełnie twoja dziedzina, ale już naprawdę nie mam kogo zapytać. - Nie była to do końca prawda, bo istniało wielu innych specjalistów od talizmanów, ale jej problemem nie był amulet sam w sobie, a raczej to, co skrywał. Nie chciała dzielić się tym skomplikowanym galimatiasem z kimś obcym, ani tłumaczyć i wyjaśniać swoich podejrzeń osobie, która mogła je opacznie zrozumieć. Była za to pewna, że Prim nawet jeśli zacznie coś podejrzewać, nie będzie drążyła tematu.
- Pamiętam, że talizmany mają przynosić jakąś korzyść noszącej jej osobie. Na tyle uważałam w szkole – uśmiechnęła się nieco blado, pozwalając palcom zanurzyć się między delikatny pierzasty puch. Sowa przyjmowała ten dotyk z anielską cierpliwością, przymykając leniwie oczy. - Ale czy można je zakląć, aby działały zupełnie odwrotnie? Aby szkodziły osobie, która je nosi lub nawet tylko ich dotknęła? - zapytała, przerywając w jednej chwili głaskanie sowy i wpatrując się z niepokojem w przyjaciółkę. Była świadoma, że jej pytanie można było różnie zinterpretować, ot chociażby zakładając, że sama panna Crabbe planowała zakląć jeden z talizmanów i szukała pomocy. Przez chwilę wahała się, czy powinna zdradzić coś więcej, czy raczej zachować to dla siebie, ale lata znajomości i zaufania w końcu zwyciężyły. - Widzisz, w mojej rodzinie jest... był pewien magiczny przedmiot, o którego magii już nikt nie pamięta. Wszyscy nazywają go talizmanem, ale nikt nie wie, na czym polega jego moc. A w wyniku... hm... pewnych komplikacji... - cóż za eufemizm na opisanie całej przygody ze zgubieniem talizmanu, cudownym odnalezieniem i gwałtownymi zmianami, jakie od tamtego czasu u siebie obserwowała – mam podejrzenia, że mógł zostać zaklęty i zamiast, cóż, pozytywnej energii, wpływać na posiadacza w zupełnie odwrotny sposób. - Sprawdziła pojemnik, w którym na dnie zostało niewiele karmy i dosypała garść świeżej, dając sobie tym samym kilka sekund na zebranie myśli.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Wielokrotnie słyszała, że damie nie wypada, nie wolno, nie przystoi. Słowa te padały często z ust innych kobiet oraz mężczyzn którzy nie potrafili lub nie chcieli podjąć dialogu z tymi, które chciały i pragnęły zmian. Jednak czy obecne tradycje nie były kiedyś nowymi? Na pewno i poprzednie pokolenia również się sprzeciwiały zmianom. Ta myśl sprawiała, że lady Burke parła dalej do przodu. Przyznanie medali oraz osadzenie Deirdre w roli namiestniczki było wielkim krokiem jakie poczyniły, należało wykonywać kolejne, pomimo tego, że na krętej ścieżce wciąż leżały kłody, kamienie, a nawet mogły natrafić na wielkie dziury czyjeś ignorancji. Zrozumiała z czasem, że jest to długa i mozolna praca, jaką wykonywała każdego dnia. Mogła o niej opowiadać ale również pokazać, tym samym unaoczniać innym, że nikogo tym nie krzywdzi, a wręcz przeciwnie, przyczynia się do rozwoju społeczności. Tym bardziej teraz, kiedy kraj stanął na skraju przepaści.
Sięgając po pokarm dla sów, rozsypywała je metodycznie do karmników. Mogła skorzystać z magii, ale zajęcie dłoni, przemieszczanie się od punktu do punktu, zajmowało myśli. Nie pozwalało aż tak mocno skupiać się na ponurych wizjach jakie jej towarzyszyły.
Ptaki z chęcią pochylały się nad uzupełnionymi pojemnikami. Inne zaś przemieściły się do większego zbiornika wodnego, który stał niczym fontanna na środku sowiarni, gdzie już za pomocą prostego zaklęcia oczyściła wodę z piór i mułu. Sowy rozpoczęły czyszczenie piór wyraźnie zadowolone, że ktoś zatroszczył się o ich byt. Przez chwilę w milczeniu obserwowała ich zachowanie, uświadamiając sobie jak wiele zależy od ich pracy. Nie raz przenosiły bardzo ważne wiadomości i informacje, dostarczając je bezbłędnie do adresata. Niejednokrotnie tracąc przy tym życie.
Słysząc nutę niepewności i obawy w głosie Mildred odwróciła się niespiesznie w jej stronę, pozwalając dziewczynie na wypowiedzenie w całości zdania opisującego to, co ją właśnie trapiło. Uśmiechnęła się nieznacznie, ponieważ klątwy wchodziły w zakres jej wiedzy. Nie była w tym jeszcze tak biegła jak brat albo inni znawcy, jednak uczyła się na ich temat, badała za zapleczu sklepu w Londynie. Tym samym rozumiała coraz więcej i istniała spora szansa, że będzie w stanie odpowiedzieć na pytania jakie kotłowały się w głowie panny Crabbe.
-Talizman co do zasady ma wspierać użytkownika. - Zgodziła się z pierwszą tezą. -Zaklęcie przedmiotu to inna sprawa. Choć potocznie ludzie artefakty takie potrafią nazywać talizmanami, co jest błędnym nazewnictwem. - Dodała po chwili odstawiając pojemnik z karmą na półkę. Zdejmując rękawice kontynuowała myśl. -Można zakląć przedmiot, nadać mu pewne właściwości, w tym takie, które mają szkodzić. Mówimy wtedy o klątwach. Te zaś dzielą się, zależnie od tego czy mają dotykać bezpośrednio osoby czy miejsca. - Odłożyła rękawice obok pojemnika z karmą i całkowicie skupiła uwagę na Mildred. Historia jaką jej przedstawiała nie różniła się wiele od tych, które wielokrotnie słyszała w sklepie. Nie było tygodnia, aby nie zjawiła się osoba z rodzinną pamiątką, przekazywaną z pokolenia na pokolenie lub taką którą przypadkiem znalezione na strychu sprzątając mieszkanie po babci, która opuściła świat żywych. Oprócz odkrywania sekretów jakie skrzętnie zmarli ukrywali za życia, rodzina znajdowała przedmioty, a te trafiały do Borgia i Burke’a. -Z tego co mówisz wnioskuję, że jesteś w posiadaniu przedmiotu, na którym ciąży klątwa. - Nie oceniała, nie miała powodu, sama ćwiczyła ich nakładanie. Pierwszy raz miała okazję przy pracy z Drew Macnairem, od tego czasu głównie zajmowała się ich zdejmowaniem, co niosło ze sobą wielkie ryzyko. Odczuła je, kiedy Cassandra leczyła ją z sinicy. -Czy zauważyłaś widoczne zmiany w zachowaniu posiadacza tego przedmiotu? - Istniał cień szansy, że będzie mogła w jakiś sposób pomóc z tym problemem.
Sięgając po pokarm dla sów, rozsypywała je metodycznie do karmników. Mogła skorzystać z magii, ale zajęcie dłoni, przemieszczanie się od punktu do punktu, zajmowało myśli. Nie pozwalało aż tak mocno skupiać się na ponurych wizjach jakie jej towarzyszyły.
Ptaki z chęcią pochylały się nad uzupełnionymi pojemnikami. Inne zaś przemieściły się do większego zbiornika wodnego, który stał niczym fontanna na środku sowiarni, gdzie już za pomocą prostego zaklęcia oczyściła wodę z piór i mułu. Sowy rozpoczęły czyszczenie piór wyraźnie zadowolone, że ktoś zatroszczył się o ich byt. Przez chwilę w milczeniu obserwowała ich zachowanie, uświadamiając sobie jak wiele zależy od ich pracy. Nie raz przenosiły bardzo ważne wiadomości i informacje, dostarczając je bezbłędnie do adresata. Niejednokrotnie tracąc przy tym życie.
Słysząc nutę niepewności i obawy w głosie Mildred odwróciła się niespiesznie w jej stronę, pozwalając dziewczynie na wypowiedzenie w całości zdania opisującego to, co ją właśnie trapiło. Uśmiechnęła się nieznacznie, ponieważ klątwy wchodziły w zakres jej wiedzy. Nie była w tym jeszcze tak biegła jak brat albo inni znawcy, jednak uczyła się na ich temat, badała za zapleczu sklepu w Londynie. Tym samym rozumiała coraz więcej i istniała spora szansa, że będzie w stanie odpowiedzieć na pytania jakie kotłowały się w głowie panny Crabbe.
-Talizman co do zasady ma wspierać użytkownika. - Zgodziła się z pierwszą tezą. -Zaklęcie przedmiotu to inna sprawa. Choć potocznie ludzie artefakty takie potrafią nazywać talizmanami, co jest błędnym nazewnictwem. - Dodała po chwili odstawiając pojemnik z karmą na półkę. Zdejmując rękawice kontynuowała myśl. -Można zakląć przedmiot, nadać mu pewne właściwości, w tym takie, które mają szkodzić. Mówimy wtedy o klątwach. Te zaś dzielą się, zależnie od tego czy mają dotykać bezpośrednio osoby czy miejsca. - Odłożyła rękawice obok pojemnika z karmą i całkowicie skupiła uwagę na Mildred. Historia jaką jej przedstawiała nie różniła się wiele od tych, które wielokrotnie słyszała w sklepie. Nie było tygodnia, aby nie zjawiła się osoba z rodzinną pamiątką, przekazywaną z pokolenia na pokolenie lub taką którą przypadkiem znalezione na strychu sprzątając mieszkanie po babci, która opuściła świat żywych. Oprócz odkrywania sekretów jakie skrzętnie zmarli ukrywali za życia, rodzina znajdowała przedmioty, a te trafiały do Borgia i Burke’a. -Z tego co mówisz wnioskuję, że jesteś w posiadaniu przedmiotu, na którym ciąży klątwa. - Nie oceniała, nie miała powodu, sama ćwiczyła ich nakładanie. Pierwszy raz miała okazję przy pracy z Drew Macnairem, od tego czasu głównie zajmowała się ich zdejmowaniem, co niosło ze sobą wielkie ryzyko. Odczuła je, kiedy Cassandra leczyła ją z sinicy. -Czy zauważyłaś widoczne zmiany w zachowaniu posiadacza tego przedmiotu? - Istniał cień szansy, że będzie mogła w jakiś sposób pomóc z tym problemem.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Pełne zdradzenie się ze swoim sekretem niosło ogromne ryzyko; nawet jeśli Mildred była świadoma, że nie ona pierwsza i nie ostatnia zabawiła się z nieodpowiednim przedmiotem, padając ofiarą jego niezbadanego i nieznanego działania, to samo przyznanie się do własnej głupoty przerastało w tym momencie jej możliwości autorefleksji. Nie chodziło o kwestię zaufania do Prim i obawę przed wyśmianiem, tylko o brak umiejętności przyznania się do błędu; w perfekcyjnym świecie panny Crabbe opartym na dążeniu do doskonałości jakiekolwiek potknięcia wywołane brakiem rozwagi urastały do rangi niewybaczalnego grzechu. Świat płonął w ogniu, dosłownie a nie tylko w przenośni, więc jej mały pożar musiała ugasić sama.
Miała wcześniej podejrzenia, że wisiorek został przeklęty jakąś cholernie nieprzyjemną klątwą i sama sobie z tym nie poradzi; słowa przyjaciółki tylko ją w tym upewniły. Odetchnęła głęboko, czując jak uchodzi z niej całe powietrze, a atmosfera wokół robi się ciężka od bolesnej prawdy. Wpadła prosto pod srającego hipogryfa i nie zapowiadało się, aby jej sytuacja miała ulec poprawie.
- Wisior należy do rodziny, ciężko więc mówić o konkretnym posiadaczu – zastrzegła, bo formalnie rzecz biorąc nie była przecież jego bezpośrednią właścicielką - ale całkiem możliwe, czysto hipotetycznie, że przypadkowo wpadł komuś w ręce podczas yyy... - rozejrzała się po sowiarni, szukając dobrego wytłumaczenia, dlaczego jej lepkie łapy sięgnęły po rodzinną pamiątkę – sprzątania. Tak, podczas sprzątania – kiwnęła głową, doskonale wiedząc, że wymyśliła najgorszą wymówkę na świecie. Może i Crabbe'owie nie mieli służby jak szlacheckie rody, ale na pewno nie zasuwali z szufelką i zmiotką po własnej kamienicy. - Od tamtego czasu dzieją się dziwne rzeczy. Trudno podać jakieś szczegóły, chodzi bardziej o zmianę w odczuwaniu magii, jest inna niż wcześniej i to niepokojące – powiedziała, głaszcząc w zamyśleniu kolejną sowę, która wyparła poprzedniczkę w kolejce po drapanie pod skrzydłem. Mildred nawet nie zauważyła zmieniających się zwierząt, zbyt zaaferowana swoimi własnymi problemami. Wyłożenie kawy na ławę nie wchodziło w grę, chociaż na pewno znacznie ułatwiłoby Prim zrozumienie całej sytuacji.
- A tak czysto hipotetycznie – chrząknęła, spoglądając gdzieś w górę, na rząd żerdzi, które służyły sowom do przesiadywania i spoglądania na wszystko z góry, niczym kamienne, królewskie posągi – gdyby ten hipotetyczny ktoś objęty hipotetyczną klątwą chciałby się jej pozbyć, nie robiąc przy tym za wiele hałasu i nie angażując niepotrzebnie zbyt wielu osób, to... - zawiesiła głos, pozostawiając w niedopowiedzeniu pytanie „gdzie powinien szukać pomocy?”, przerywając przy tym głaskanie ptaka. Drapana przez nią sowa wyciągnęła nogę i ostrym pazurem zahaczyła o jej nadgarstek, domagając się kontynuacji. Stanowczy, acz delikatny gest zwierzęcia przywrócił Mildred do rzeczywistości. - Przepraszam, zawracam ci głowę i jeszcze mówię tak oględnie, jakbym nie traktowała cię poważnie. Traktuję! Naprawdę! Tylko nie jestem pewna, czy mogę o wszystkim powiedzieć. - Nie mogła, nie powinna, ale była już niemal na skraju wytrzymałości. Chociaż brzmiało to absurdalnie, meteoryty spadły jej (dosłownie) jak gwiazdka z nieba, pozwalając na jakiś czas zająć myśli czym innym niż roztrząsanie dziwnego działania klątwy. - W każdym razie dziękuję, miałam swoje podejrzenia, a teraz je potwierdziłam. - Chociaż uświadomienie sobie, że faktycznie chodziło o klątwę, nie było niczym przyjemnym, czuła mimo wszystko ulgę. Przynajmniej teraz wiedziała, na czym stoi.
- Chyba skończyłyśmy – powiedziała, rozglądając się po pomieszczeniu i wypatrując pustych pojemników, w których nadal brakowałoby stosików ziaren albo wody. Zaskoczyło ją, jak ta prosta czynność uspokajała, umożliwiając skupienie się na czymś innym niż ciągła walka w swojej głowie.
Miała wcześniej podejrzenia, że wisiorek został przeklęty jakąś cholernie nieprzyjemną klątwą i sama sobie z tym nie poradzi; słowa przyjaciółki tylko ją w tym upewniły. Odetchnęła głęboko, czując jak uchodzi z niej całe powietrze, a atmosfera wokół robi się ciężka od bolesnej prawdy. Wpadła prosto pod srającego hipogryfa i nie zapowiadało się, aby jej sytuacja miała ulec poprawie.
- Wisior należy do rodziny, ciężko więc mówić o konkretnym posiadaczu – zastrzegła, bo formalnie rzecz biorąc nie była przecież jego bezpośrednią właścicielką - ale całkiem możliwe, czysto hipotetycznie, że przypadkowo wpadł komuś w ręce podczas yyy... - rozejrzała się po sowiarni, szukając dobrego wytłumaczenia, dlaczego jej lepkie łapy sięgnęły po rodzinną pamiątkę – sprzątania. Tak, podczas sprzątania – kiwnęła głową, doskonale wiedząc, że wymyśliła najgorszą wymówkę na świecie. Może i Crabbe'owie nie mieli służby jak szlacheckie rody, ale na pewno nie zasuwali z szufelką i zmiotką po własnej kamienicy. - Od tamtego czasu dzieją się dziwne rzeczy. Trudno podać jakieś szczegóły, chodzi bardziej o zmianę w odczuwaniu magii, jest inna niż wcześniej i to niepokojące – powiedziała, głaszcząc w zamyśleniu kolejną sowę, która wyparła poprzedniczkę w kolejce po drapanie pod skrzydłem. Mildred nawet nie zauważyła zmieniających się zwierząt, zbyt zaaferowana swoimi własnymi problemami. Wyłożenie kawy na ławę nie wchodziło w grę, chociaż na pewno znacznie ułatwiłoby Prim zrozumienie całej sytuacji.
- A tak czysto hipotetycznie – chrząknęła, spoglądając gdzieś w górę, na rząd żerdzi, które służyły sowom do przesiadywania i spoglądania na wszystko z góry, niczym kamienne, królewskie posągi – gdyby ten hipotetyczny ktoś objęty hipotetyczną klątwą chciałby się jej pozbyć, nie robiąc przy tym za wiele hałasu i nie angażując niepotrzebnie zbyt wielu osób, to... - zawiesiła głos, pozostawiając w niedopowiedzeniu pytanie „gdzie powinien szukać pomocy?”, przerywając przy tym głaskanie ptaka. Drapana przez nią sowa wyciągnęła nogę i ostrym pazurem zahaczyła o jej nadgarstek, domagając się kontynuacji. Stanowczy, acz delikatny gest zwierzęcia przywrócił Mildred do rzeczywistości. - Przepraszam, zawracam ci głowę i jeszcze mówię tak oględnie, jakbym nie traktowała cię poważnie. Traktuję! Naprawdę! Tylko nie jestem pewna, czy mogę o wszystkim powiedzieć. - Nie mogła, nie powinna, ale była już niemal na skraju wytrzymałości. Chociaż brzmiało to absurdalnie, meteoryty spadły jej (dosłownie) jak gwiazdka z nieba, pozwalając na jakiś czas zająć myśli czym innym niż roztrząsanie dziwnego działania klątwy. - W każdym razie dziękuję, miałam swoje podejrzenia, a teraz je potwierdziłam. - Chociaż uświadomienie sobie, że faktycznie chodziło o klątwę, nie było niczym przyjemnym, czuła mimo wszystko ulgę. Przynajmniej teraz wiedziała, na czym stoi.
- Chyba skończyłyśmy – powiedziała, rozglądając się po pomieszczeniu i wypatrując pustych pojemników, w których nadal brakowałoby stosików ziaren albo wody. Zaskoczyło ją, jak ta prosta czynność uspokajała, umożliwiając skupienie się na czymś innym niż ciągła walka w swojej głowie.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Ogrody
Szybka odpowiedź