Salon
AutorWiadomość
Salon
Mówi się, że kuchnia jest sercem domu - w przypadku Prewettów będzie to jednak salon. Duży i przestronny pomieści wszystkich członków rodziny, nierzadko wraz z gośćmi. Tym drugim zdarza się czuć niekomfortowo przez łypiące na nich obrazy, podczas gdy mieszkańcy posiadłości przestali zwracać na nie uwagę. W ciepłe dni okna otwierane są na oścież, czyniąc salon jeszcze przyjemniejszym miejscem do spędzania czasu z najbliższymi.
Kominek, niegdyś podłączony do sieci Fiuu, obecnie pełni jedynie funkcję estetyczną. Pani domu narzekała na unoszący się wszędzie pył, niesłużący żyjącym tu licznie roślinom.
Kominek, niegdyś podłączony do sieci Fiuu, obecnie pełni jedynie funkcję estetyczną. Pani domu narzekała na unoszący się wszędzie pył, niesłużący żyjącym tu licznie roślinom.
Sowa stukająca zawzięcie w okno mojej sypialni przerwała mi małą sesję sam na sam z podręcznikiem do praktycznego zastosowania eliksirów w uzdrowicielstwie. Zmuszony przerwać tę pasjonującą randkę skoczyłem żwawo do parapetu, wpuszczając sowę do środka. Doskonale wiedziałem, do kogo należało to wredne ptaszysko. Ledwo unikając ostrych jak brzytwa pazurów odwiązałem kawałek pergaminu od nogi ptaka, po czym zwinnie schwyciłem sowi przysmak i cisnąłem go przez okno. Baldomero zerwał się do lotu, a ja zatrzasnąłem za nim okno z cichym trzaskiem.
- Nie lubimy tego niewychowanego ptaka, prawda? - zapytałem się z lekka infantylnie Fumei, która siedziała na swojej żerdzi, obserwując mnie szeroko rozwartymi oczami. Cóż, to nie była niczyja wina, że Archie nie dogadywał się ze zwierzętami - jak widać zapewne jego zdolności komunikacji międzygatunkowej w pełni przeszły na Julię, która po prostu zgarnęła podwójną pulę.
Rozwinąłem rulonik i przebiegłem wzrokiem po skreślonych na nim słowach. Uniosłem do góry jedną brew, a na moje usta wpełzł uśmiech. Zaproszenie do Weymouth, na teraz. Z poczuciem zwycięstwa rzuciłem wcale nie tęskne spojrzenie do książki pozostawionej na łóżku, po czym zacząłem przebierać się w coś bardziej wyjściowego niż mój stary żółty sweter i luźne spodnie. Postawiłem na klasyczną rodową czerwień koszuli i czerń spodni, całość okraszając bursztynowymi spinkami do mankietów o przyjemnej, pomarańczowej barwie. Wybrałem odrobinę bardziej wygodne czarne buty z miękkiej skóry, nie wykluczając tego, że Winnie i Miriam skorzystają z okazji i porwą mnie do wspólnej zabawy. Uśmiechnąłem się na tę myśl i, gnany ciekawością cóż też Archibalda natchnęło do tego gestu, złapałem za różdżkę i czym prędzej teleportowałem się do Weymouth.
Z teleportacyjnym trzaskiem pojawiłem się w holu wejściowym, od razu powitany przez Grusię. Przywitałem się ze skrzatką i dałem zaprowadzić się aż do salonu, gdzie zastałem już płomiennorudą czuprynę Archibalda.
- Dobry wieczór, Archie. Wiesz, że oderwałeś mnie od książki o eliksirach? - podkreśliłem dobitnie ostatnie słowo, po czym urwałem kilka czerwonych winogron z kiści leżącej na półmisku i ze swobodą opierając się o oparcie stojącego nieopodal fotela jedno po drugim konsumowałem je, z uśmiechem patrząc na kuzyna. Ciekawe, po cóż też Archibald tak nagle do mnie napisał o odwiedziny. - Stęskniłeś się? - zapytałem, wyszczerzając się odrobinę bardziej.
Dzisiejszy dzień zaczął się wyjątkowo... beztrosko. Archibald nie potrafił sobie przypomnieć kiedy ostatnio w posiadłości panował taki spokój. Do tej pory dzieci nie zostały dotknięcie przez żadną anomalię, co też się nie zdarzało, zazwyczaj pierwsza rzecz jaką robiły po wstaniu z łóżka to rzucanie przedmiotami czy odbijanie się od ziemi jak mała piłeczka. On sam miał wolny dzień od pracy i naprawdę dobry nastrój choć za oknem sypał śnieg z deszczem. Poranek spędził na pogawędce ze swoim ojcem, która chcąc nie chcąc jak zwykle zeszła na tematy zawodowe, powodując niewielką naukową sprzeczkę, którą Archibald niestety przegrał. Miał dużo mniejsze doświadczenie, ale i tak odczuł gorzki smak porażki, więc postanowił już nie kontynuować tej dyskusji i znaleźć sobie inne zajęcie. Jego ojciec uwielbiał mieć rację, Archibald również, i ta dzielona przez nich cecha często doprowadzała do niesnasek. Co nie przeszkadzało im w kochaniu siebie nawzajem, nawet jeżeli nigdy szczególnie tego sobie nie okazywali. Pan Prewett traktował Archibalda z pewną dozą surowości, zawsze tak było, a przynajmniej od czasu śmierci Lacusa. Całe to nieszczęście miało miejsce ponad dwadzieścia lat temu, ale Archibald i tak odnosił wrażenie, że jego rodzicie się z tym nie pogodzili. W sumie trudno się im dziwić. Sam nawet nie chciał myśleć co by było gdyby... Na szczęście zarówno Edwin jak i Miriam byli bezpieczni, siedząc teraz na zajęciach - z muzyki? Francuskiego? Muzyki po francusku? Nie był pewny, coś mu się pomieszały dni. Zaszedł do biblioteki z zamiarem zajęcia się czymś pożytecznym, ale to też nie szło mu zbyt dobrze... i nagle wpadł na genialny pomysł. Teleportował się do sowiarni (posiadłość była na tyle duża, że nie za bardzo chciało mu się do niej iść) i szybko naskrobał list do Aleksandra. Ostatnio widywali się tylko w szpitalu albo na spotkaniach Zakonu - to i to było powiązane z ratowaniem ludzkich żyć, miło byłoby dla odmiany porobić coś mniej odpowiedzialnego. Oczekując na jego przyjście, poszedł do swojego dawnego pokoju. W środku wciąż wisiało parę proporczyków Gryffindoru, wyciętych artykułów i zdjęć - wszystkie postaci spały, poza tym dawno nikt tu nie zaglądał, więc wszystkie aż podskoczyły z zaskoczenia i wskazywały na Archibalda palcem. A on otworzył szafę, w której nie znajdowało się nic oprócz jego starej miotły i paru zakurzonych pudełek. Wziął jedno z nich i wrócił do salonu. Usadowił się na jednej z kanap, zawieszając wzrok na palącym się kominku - ogień potrafił zahipnotyzować. Wybudził się z transu dopiero, kiedy w progu stanął nie kto inny jak Aleksander. Słysząc jego słowa wygiął usta w niemym o, podobnym do tego, które zdarzało się robić Miriam. - W takim razie więcej cię nie zaproszę, żeby przypadkiem nie psuć takich wielkich chwil - powiedział całkiem poważnie, jednocześnie wstając, żeby się z nim przywitać. - Powiedzmy! - Odparł, zacierając ręce. W tym momencie obok nich zmaterializowała się Grusia (całkiem szybko zaaklimatyzowała się w nowym otoczeniu), przynosząc ze sobą tacę ze skrzacim winem. Intensywnie czerwonym, słodkim z pewną dozą gorzkości - wspaniałym. - Grałeś kiedyś w gargulki? - Zapytał prosto z mostu, już spodziewając się zaskoczenia na twarzy jego młodszego kuzyna - pewnie nie wiedział, że Archibald zwykł czynnie działać w hogwarckim klubie. Uśmiechnął się kątem ust, łapiąc za zakurzone pudełko. Otworzył je przed Aleksandrem niemalże z czcią - w środku znajdował się piękny komplet szklanych gargulków - nie mógł być kupiony za dwa knuty na okolicznym rynku. Ach, wygrał tyle gier za pomocą tych kul.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Poczułem, jak kąciki ust momentalnie unoszą mi się do góry - Miriam była wykapaną córeczką tatusia. Obydwoje tak samo układali usta w małe o, kiedy coś ich zadziwiło. Było coś w tych Prewettach, że nie sposób było ich nie kochać: zarówno wszystkich razem, jak i każdego z osobna.
- No ja myślę, że już więcej nie popełnisz tego samego błędu - rzuciłem moralizatorskim tonem, zaś oczy błyszczały mi niebezpiecznie chochliczo. Miałem teorię, że to krew Selwynów zapalała te iskierki w oczach - najczęściej u mnie i u Julii, oboje bowiem byliśmy zdolni knuć wciągające intrygi i jeszcze fenomenalnie się przy tym bawić. Albo po prostu, czysto hedonistycznie czerpać przyjemność z zaistniałej sytuacji, niekoniecznie zależącej od nas. - Powiedzmy? - zapytałem, jeszcze bardziej zaciekawiony, cóż ten Archibald wymyślił, jeszcze tak wyraźnie ciesząc się ze swojego pomysłu. Nigdzie w zasięgu wzroku i słuchu nie było ani Lorraine, ani dzieci, co tym mocniej podziałało na moją i tak już rozszalałą wyobraźnię. Gdy wtem...
- Gargulki? - zapytałem, marszcząc brwi, nie mniej jednak byłem naprawdę zaskoczony. Spojrzałem przelotnie na Grusię, która przyniosła nam skrzacie wino - trunek spożywany w czasach szkolnych w ilościach hurtowych, przynajmniej przez jedną osobę tu obecną, a której imię rozpoczynało się od A, zaś kończyło na lexander - po czym pełnym niepewności wzrokiem powróciłem do osoby mojego kuzyna. - Zdarzyło mi się kiedyś zagrać, to na pewno - odparłem, wrzucając do ust ostatnie z winogron i pocierając drugą ręką o kark. Szlag. Właśnie uświadomiłem sobie, że nie wziąłem płaszcza, a nie nie mogłem przecież teleportować się bezpośrednio do środka Beaulieu, musiałem przejść przez labirynt otaczający pałac. Zmarszczyłem przy tym brwi jeszcze odrobinę mocniej, zauważając, że do Weymouth dostałem się bez problemu - Prewettowie nie mieli zabezpieczeń na rezydencji. Zapamiętałem, by zająć się tą kwestią w przyszłości, naturalnie w odpowiednio traumatyczny dla Archibalda sposób, po czym wróciłem do tematu dzisiejszego dnia. - Na pewno krótka powtórka reguł dobrze by mi zrobiła - dodałem, prostując się i zamiast opierać się o fotel postanowiłem w nim usiąść, zajmując miejsce po przeciwnej stronie stolika co kuzyn. Widząc, z jakim namaszczeniem Prewett obchodzi się z pudełkiem uniosłem brwi i pokiwałem z uznaniem głową, podziwiając jego zestaw do gry. Tak naprawdę niezbyt się znałem na gargulkach, nie sposób mi było więc stwierdzić, gdzie dokładnie leży powód podekscytowania rudzielca. Prawdopodobnie w tym, że mimo iż noszący wyraźne ślady użytkowania, zestaw był bardzo ładny. Zamiast jednak szukać dziury w całym postanowiłem dać się porwać Archiemu na małą przygodę w czterech ścianach jego salonu.
- No ja myślę, że już więcej nie popełnisz tego samego błędu - rzuciłem moralizatorskim tonem, zaś oczy błyszczały mi niebezpiecznie chochliczo. Miałem teorię, że to krew Selwynów zapalała te iskierki w oczach - najczęściej u mnie i u Julii, oboje bowiem byliśmy zdolni knuć wciągające intrygi i jeszcze fenomenalnie się przy tym bawić. Albo po prostu, czysto hedonistycznie czerpać przyjemność z zaistniałej sytuacji, niekoniecznie zależącej od nas. - Powiedzmy? - zapytałem, jeszcze bardziej zaciekawiony, cóż ten Archibald wymyślił, jeszcze tak wyraźnie ciesząc się ze swojego pomysłu. Nigdzie w zasięgu wzroku i słuchu nie było ani Lorraine, ani dzieci, co tym mocniej podziałało na moją i tak już rozszalałą wyobraźnię. Gdy wtem...
- Gargulki? - zapytałem, marszcząc brwi, nie mniej jednak byłem naprawdę zaskoczony. Spojrzałem przelotnie na Grusię, która przyniosła nam skrzacie wino - trunek spożywany w czasach szkolnych w ilościach hurtowych, przynajmniej przez jedną osobę tu obecną, a której imię rozpoczynało się od A, zaś kończyło na lexander - po czym pełnym niepewności wzrokiem powróciłem do osoby mojego kuzyna. - Zdarzyło mi się kiedyś zagrać, to na pewno - odparłem, wrzucając do ust ostatnie z winogron i pocierając drugą ręką o kark. Szlag. Właśnie uświadomiłem sobie, że nie wziąłem płaszcza, a nie nie mogłem przecież teleportować się bezpośrednio do środka Beaulieu, musiałem przejść przez labirynt otaczający pałac. Zmarszczyłem przy tym brwi jeszcze odrobinę mocniej, zauważając, że do Weymouth dostałem się bez problemu - Prewettowie nie mieli zabezpieczeń na rezydencji. Zapamiętałem, by zająć się tą kwestią w przyszłości, naturalnie w odpowiednio traumatyczny dla Archibalda sposób, po czym wróciłem do tematu dzisiejszego dnia. - Na pewno krótka powtórka reguł dobrze by mi zrobiła - dodałem, prostując się i zamiast opierać się o fotel postanowiłem w nim usiąść, zajmując miejsce po przeciwnej stronie stolika co kuzyn. Widząc, z jakim namaszczeniem Prewett obchodzi się z pudełkiem uniosłem brwi i pokiwałem z uznaniem głową, podziwiając jego zestaw do gry. Tak naprawdę niezbyt się znałem na gargulkach, nie sposób mi było więc stwierdzić, gdzie dokładnie leży powód podekscytowania rudzielca. Prawdopodobnie w tym, że mimo iż noszący wyraźne ślady użytkowania, zestaw był bardzo ładny. Zamiast jednak szukać dziury w całym postanowiłem dać się porwać Archiemu na małą przygodę w czterech ścianach jego salonu.
Odpowiedź Aleksandra na początku rozczarowała Archiego, który szykował się na wielki pojedynek - dopiero po chwili uświadomił sobie, że faktycznie ciężko by mu było znaleźć godnego przeciwnika. Niewielu udało się zbliżyć do jego poziomu zaawansowania w tę wspaniałą grę, dlatego musiał przywdziać buty mistrza i podzielić się posiadaną wiedzą z młodszym i niedoświadczonym kuzynem. W sumie spodobała mu się ta wizja, tak czy owak będzie grał w gargulki i się odmóżdżał, a właśnie na to miał dzisiaj ochotę. Nie chciał myśleć o złu tego świata i niekończących się problemach - chciał pograć w gargulki, pobawić się z dziećmi - robić rzeczy, które nie wymagały od niego wielkich pokładów odpowiedzialności i zamartwiania się. To chyba nic złego?
Jedynie kiwnął głową w odpowiedzi na jego prośbę, rozkładając na dywanie okrągłą matę. Usiadł obok niej po turecku, spoglądając z rozbawieniem na czystą i wykrochmaloną koszulę Aleksandra, wiedząc, że długo taka nie będzie. Zaraz jednak spoważniał, mając zamiar opowiadać o ważnych rzeczach. - Zasady są proste. Gra trwa przez pięć rund i polega na rzucaniu kul jak najbliżej kuli kontrolnej. To - powiedział, podnosząc zieloną kulę - jest właśnie kula kontrolna. Te mniejsze, czarne i czerwone, to kule którymi będziemy rzucać. Wybierz sobie komplet - podsunął pudełko bliżej niego, wciąż zachowując powagę jakby mówił co najmniej o zabiegu chirurgicznym. - Wygrywa ten, którego kula w piątej rundzie znajdzie się najbliżej kuli kontrolnej. Jasne? - Zapytał, z rozmysłem omijając temat przegranej - wolał pozostawić Aleksandrowi ten element zaskoczenia, na pewno się z tego powodu ucieszy. Wygładził jeszcze róg maty, żeby wszystko było idealnie. - Kiedy masz ten egzamin? - Zapytał, ot, z ciekawości, upijając z kieliszka łyk wina. Naprawdę nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatnio mieli okazję spotkać się tak niezobowiązująco i to jeszcze tutaj, w Weymouth. W zasadzie z chęcią poruszyłby jednak jakiś poważniejszy temat jak chociażby Allison, z którą ostatnio popełnił niewielkie faux pas, ale skoro już sobie obiecał stronić od takich rozmów to nie zamierzał tej decyzji łamać. Postanowił więc kontynuować grę. - Kulkę kontrolną trzeba rzucić mniej więcej na środek maty, jak mi nie wyjdzie to ty rzuć - dodał, przerzucając sobie kulę z ręki do ręki. W tym momencie usłyszał głośne, wręcz teatralne, westchnięcie i niski głos - Doprawdy, trzydziestoletni chłop zachowuje się jak dziecko - na co Archibald spochmurniał, bo nie lubił jak zwracało mu się uwagę, szczególnie bezpodstawnie. - Wuju Reginaldzie, bo obrócę obraz przodem do ściany - zagroził, po czym wyrzucił kulę.
Jedynie kiwnął głową w odpowiedzi na jego prośbę, rozkładając na dywanie okrągłą matę. Usiadł obok niej po turecku, spoglądając z rozbawieniem na czystą i wykrochmaloną koszulę Aleksandra, wiedząc, że długo taka nie będzie. Zaraz jednak spoważniał, mając zamiar opowiadać o ważnych rzeczach. - Zasady są proste. Gra trwa przez pięć rund i polega na rzucaniu kul jak najbliżej kuli kontrolnej. To - powiedział, podnosząc zieloną kulę - jest właśnie kula kontrolna. Te mniejsze, czarne i czerwone, to kule którymi będziemy rzucać. Wybierz sobie komplet - podsunął pudełko bliżej niego, wciąż zachowując powagę jakby mówił co najmniej o zabiegu chirurgicznym. - Wygrywa ten, którego kula w piątej rundzie znajdzie się najbliżej kuli kontrolnej. Jasne? - Zapytał, z rozmysłem omijając temat przegranej - wolał pozostawić Aleksandrowi ten element zaskoczenia, na pewno się z tego powodu ucieszy. Wygładził jeszcze róg maty, żeby wszystko było idealnie. - Kiedy masz ten egzamin? - Zapytał, ot, z ciekawości, upijając z kieliszka łyk wina. Naprawdę nie potrafił sobie przypomnieć, kiedy ostatnio mieli okazję spotkać się tak niezobowiązująco i to jeszcze tutaj, w Weymouth. W zasadzie z chęcią poruszyłby jednak jakiś poważniejszy temat jak chociażby Allison, z którą ostatnio popełnił niewielkie faux pas, ale skoro już sobie obiecał stronić od takich rozmów to nie zamierzał tej decyzji łamać. Postanowił więc kontynuować grę. - Kulkę kontrolną trzeba rzucić mniej więcej na środek maty, jak mi nie wyjdzie to ty rzuć - dodał, przerzucając sobie kulę z ręki do ręki. W tym momencie usłyszał głośne, wręcz teatralne, westchnięcie i niski głos - Doprawdy, trzydziestoletni chłop zachowuje się jak dziecko - na co Archibald spochmurniał, bo nie lubił jak zwracało mu się uwagę, szczególnie bezpodstawnie. - Wuju Reginaldzie, bo obrócę obraz przodem do ściany - zagroził, po czym wyrzucił kulę.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
The member 'Archibald Prewett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 80
'k100' : 80
Obserwowałem, jak Archibald z fotela przeniósł się na podłogę i zaczął rozkładać matę do gargulków na dywanie. Na moje usta jął nieśmiało wpełzać uśmiech - moja rodzina naprawdę była szczodrym błogosławieństwem. I tak wychwalając w myślach Merlina pod niebiosa za istnienie mojego kuzyna pochwyciłem mój kieliszek i w ślady Archiego przeniosłem się do parteru. Usiadłem po turecku i biorąc kilka malutkich łyków wina słuchałem Prewetta tłumaczącego zasady, w tle zaś któryś z obrazów cierpiętniczo westchnął nad naszym zachowaniem.
- Jasne. Wezmę czerwone - oznajmiłem gdy skończył, odstawiając szkło na stolik i poprawiając się na dywanie. Powoli zaczynał chyba udzielać mi się entuzjazm Archiego - na chwilę przeniosłem się te parę lat wstecz, do dormitorium Gryfów i znów miałem wrażenie, że następnego dnia będzie egzamin z transmutacji, a my z Annabelle zamiast się do niego uczyć robiliśmy wszystko, byleby jeszcze chwilę odwlec moment porzucenia gry na rzecz notatek. Na szczęście Hereward nigdy się o tym nie dowiedział - a czego profesor Bartius nie widział to nie mogło go zaboleć. Logiczne? Pewnie, że tak.
Czegoś jednak w tych zasadach mi brakowało - uzmysłowiłem sobie, czego, kiedy Archie zapytał się mnie o termin egzaminu. O Ty chytrusie.
- W pierwszej połowie lipca - odparłem, nie podając dokładnej daty. Wystarczyło mi, że ja będę się przejmował, nie potrzebowałem na głowie całej rodziny z ciotką Brunhildą na czele i portretami włącznie, która będzie bez przerwy biadolić i wypytywać się: No Alexiu, jak ci poszło? Na płonący stos Wendeliny, jak ja nienawidziłem tego zrobienia. A używała go zawsze.
Prychnąłem, kiedy namalowany wujek Reginald zwrócił uwagę Archiemu, a ten mu dosłownie odpyskował - szybko jednak utopiłem usta w winie, nie chcąc rozsierdzać kuzyna. Ale cóż ja mogłem zrobić, że jego sprzeczki z płótnami zawsze były fenomenalnym widowiskiem? Kiedy Archie próbował rozstawić kulę kontrolną obrzuciłem go badawczym spojrzeniem spod uniesionej brwi.
- Nie wspomniałeś nic o pluciu - oznajmiłem z lekka nonszalancko, zgarniając ledwo co rzuconą przez niego kulę. Była zbyt blisko krańca maty. Poza tym, jeszcze jedna kwestia nie dawała mi spokoju. - A o co jeszcze gramy, nie licząc kwasu w oczach lub fantastycznych pryszczy? - zapytałem, a w moim głosie chowało się rozbawienie. Archie musiał przecież jeszcze czegoś chcieć, stawka była jak na niego zdecydowanie zbyt niska.
Wrzuciłem kulę kontrolną na matę, starając się zrobić to odrobinę bardziej na środku niż kuzyn. Bo nie powiem przecież, że lepiej niż kuzyn - nawet w myślach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Jasne. Wezmę czerwone - oznajmiłem gdy skończył, odstawiając szkło na stolik i poprawiając się na dywanie. Powoli zaczynał chyba udzielać mi się entuzjazm Archiego - na chwilę przeniosłem się te parę lat wstecz, do dormitorium Gryfów i znów miałem wrażenie, że następnego dnia będzie egzamin z transmutacji, a my z Annabelle zamiast się do niego uczyć robiliśmy wszystko, byleby jeszcze chwilę odwlec moment porzucenia gry na rzecz notatek. Na szczęście Hereward nigdy się o tym nie dowiedział - a czego profesor Bartius nie widział to nie mogło go zaboleć. Logiczne? Pewnie, że tak.
Czegoś jednak w tych zasadach mi brakowało - uzmysłowiłem sobie, czego, kiedy Archie zapytał się mnie o termin egzaminu. O Ty chytrusie.
- W pierwszej połowie lipca - odparłem, nie podając dokładnej daty. Wystarczyło mi, że ja będę się przejmował, nie potrzebowałem na głowie całej rodziny z ciotką Brunhildą na czele i portretami włącznie, która będzie bez przerwy biadolić i wypytywać się: No Alexiu, jak ci poszło? Na płonący stos Wendeliny, jak ja nienawidziłem tego zrobienia. A używała go zawsze.
Prychnąłem, kiedy namalowany wujek Reginald zwrócił uwagę Archiemu, a ten mu dosłownie odpyskował - szybko jednak utopiłem usta w winie, nie chcąc rozsierdzać kuzyna. Ale cóż ja mogłem zrobić, że jego sprzeczki z płótnami zawsze były fenomenalnym widowiskiem? Kiedy Archie próbował rozstawić kulę kontrolną obrzuciłem go badawczym spojrzeniem spod uniesionej brwi.
- Nie wspomniałeś nic o pluciu - oznajmiłem z lekka nonszalancko, zgarniając ledwo co rzuconą przez niego kulę. Była zbyt blisko krańca maty. Poza tym, jeszcze jedna kwestia nie dawała mi spokoju. - A o co jeszcze gramy, nie licząc kwasu w oczach lub fantastycznych pryszczy? - zapytałem, a w moim głosie chowało się rozbawienie. Archie musiał przecież jeszcze czegoś chcieć, stawka była jak na niego zdecydowanie zbyt niska.
Wrzuciłem kulę kontrolną na matę, starając się zrobić to odrobinę bardziej na środku niż kuzyn. Bo nie powiem przecież, że lepiej niż kuzyn - nawet w myślach.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Alexander Selwyn dnia 17.12.17 19:35, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Alexander Selwyn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 43
'k100' : 43
Archibald kiwnął głową, zabierając dla siebie kule czarne. Przyjrzał im się dokładniej czy przypadkiem nie są z którejś strony obszczerbione - bądź co bądź ten komplet liczył sobie wiele lat, ząb czasu mógł się na nim odcisnąć, a taka rysa była w stanie znacznie utrudniać wygraną. Archibald to profesjonalista i nie mógł sobie pozwolić na takie niedogodności. Odpowiedział przeciągłym mhm, obracając ostatnią kulę w dłoniach. - To niedługo - zauważył, wcale nie mając zamiaru dołować kuzyna tym krótkim stwierdzeniem. Raczej sam uzmysłowił sobie jak ten czas szybko leci - niedługo lipiec, Lorraine miała urodziny w lipcu. I to nie byle jakie, bo prawie okrągłe, dwudzieste dziewiąte. Kobiecie co prawda nie wypomina się wieku, ale takie daty chyba wypada świętować jeszcze bardziej niż zazwyczaj. A może nie? Może istnieje na to jakiś zabobon, w który Lorraine zawzięcie wierzy - będzie musiał to sprawdzić.
Archibald posłał znaczące spojrzenie Alexandrowi, kiedy ten tak prychnął. Nigdy nie ceregielił się z obrazami swoich przodków, inaczej z pewnością by oszalał, a już na pewno tutaj. W jego rodzinnej posiadłości roiło się od namalowanych wujków, ciotek, babć i dziadków - wychowywał się z nimi, teoretycznie nie powinien nawet zwracać na nich uwagi, ale niedawna przeprowadzka do Weymouth sprawiła, że stał się czulszy na wszystkie niedogodności. Tęsknił za West Lulworth, które zwykł nazywać domem, odzwyczajając się od rodzinnej posiadłości. Ona była dla niego wspomnieniem, miłym miejscem na krótkie powroty, ale nie na stałe życie. Niestety musiał zagryźć zęby i być wdzięcznym losowi, że w ogóle posiada coś takiego jak rezydencja w Weymouth - w zasadzie jako najstarszy syn nie powinien się stąd w ogóle wyprowadzać, ale jakoś nie wyobrażał sobie tej sytuacji. - Myślałem, że zapomniałeś i będziesz miał niespodziankę - odparł z rozbawieniem, upijając łyk słodkiego wina. Wujek Reginald w zasadzie miał racje, nie zachowywali się w tym momencie zbyt godnie, ale kto by się tym przejmował. Na pewno nie Archibald, chociaż wciąż pozostawał dość szlachecki pomimo swojego zaangażowania w działania Zakonu. Tak go wychowano, tak dorastał - ciężko było pozbyć się wszystkich przyzwyczajeń. - Cieszę się, że zadałeś to pytanie - zaczął, odpinając najwyższy guzik koszuli, który trochę przeszkadzał mu w wygodnym rozsiąściu się na dywanie. - Jeżeli przegrasz, dziesiątego czerwca zajmiesz się Edwinem i Miriam - powiedział zadowolony, bo to był naprawdę świetny pomysł. Tak naprawdę mógł zostawić dzieci pod opieką opiekunki czy guwernantki, ale to by był dzień jak co dzień - dzień spędzony z wujkiem Alexem byłby atrakcją. Archibald wierzył, że pomimo młodego wieku doskonale da sobie z tym radę - był dojrzały jak na swój wiek, a już na pewno dojrzalszy niż Archibald gdy był w jego wieku. Nie działał jednak w żadnym Zakonie Feniksa i nie musiał się martwić o cały świat. Aleksander w zasadzie też nie musiał, ale szanował jego decyzję - w końcu sam bez zastanowienia dołączył do Zakonu, choć wciąż nie podobał mu się fakt, że Aleksander dołączył również do gwardii. Teraz jednak było już za późno na rezygnację, więc nic na ten temat nie mówił, bo i tak to nic by nie zmieniło. Poza tym wszystkim Aleksander był uzdrowicielem, a zważając na panujące anomalie taka wiedza może się przydać. - Spokojnie, to tylko jeden dzień. Jedenastego poproszę rodziców - dodał. - Nie, teściów - powiedział nagle, tak, to był jeszcze lepszy pomysł. Jego rodzice widzieli się z Edwinem i Miriam niemal codziennie, za to mieszkańcy Norton Avenue spotykali się z nimi stosunkowo rzadko.
Musiał przyznać, że Alexander profesjonalnie rzucił gargulkę niemal na środek planszy. W takim razie Archibaldowi nie pozostało nic innego jak rozpocząć grę. Chwycił za jedną ze swoich czarnych kul i zmrużywszy oczy, rzucił ją jak najbliżej zielonej kulki.
spostrzegawczość I: +/-10
Archibald posłał znaczące spojrzenie Alexandrowi, kiedy ten tak prychnął. Nigdy nie ceregielił się z obrazami swoich przodków, inaczej z pewnością by oszalał, a już na pewno tutaj. W jego rodzinnej posiadłości roiło się od namalowanych wujków, ciotek, babć i dziadków - wychowywał się z nimi, teoretycznie nie powinien nawet zwracać na nich uwagi, ale niedawna przeprowadzka do Weymouth sprawiła, że stał się czulszy na wszystkie niedogodności. Tęsknił za West Lulworth, które zwykł nazywać domem, odzwyczajając się od rodzinnej posiadłości. Ona była dla niego wspomnieniem, miłym miejscem na krótkie powroty, ale nie na stałe życie. Niestety musiał zagryźć zęby i być wdzięcznym losowi, że w ogóle posiada coś takiego jak rezydencja w Weymouth - w zasadzie jako najstarszy syn nie powinien się stąd w ogóle wyprowadzać, ale jakoś nie wyobrażał sobie tej sytuacji. - Myślałem, że zapomniałeś i będziesz miał niespodziankę - odparł z rozbawieniem, upijając łyk słodkiego wina. Wujek Reginald w zasadzie miał racje, nie zachowywali się w tym momencie zbyt godnie, ale kto by się tym przejmował. Na pewno nie Archibald, chociaż wciąż pozostawał dość szlachecki pomimo swojego zaangażowania w działania Zakonu. Tak go wychowano, tak dorastał - ciężko było pozbyć się wszystkich przyzwyczajeń. - Cieszę się, że zadałeś to pytanie - zaczął, odpinając najwyższy guzik koszuli, który trochę przeszkadzał mu w wygodnym rozsiąściu się na dywanie. - Jeżeli przegrasz, dziesiątego czerwca zajmiesz się Edwinem i Miriam - powiedział zadowolony, bo to był naprawdę świetny pomysł. Tak naprawdę mógł zostawić dzieci pod opieką opiekunki czy guwernantki, ale to by był dzień jak co dzień - dzień spędzony z wujkiem Alexem byłby atrakcją. Archibald wierzył, że pomimo młodego wieku doskonale da sobie z tym radę - był dojrzały jak na swój wiek, a już na pewno dojrzalszy niż Archibald gdy był w jego wieku. Nie działał jednak w żadnym Zakonie Feniksa i nie musiał się martwić o cały świat. Aleksander w zasadzie też nie musiał, ale szanował jego decyzję - w końcu sam bez zastanowienia dołączył do Zakonu, choć wciąż nie podobał mu się fakt, że Aleksander dołączył również do gwardii. Teraz jednak było już za późno na rezygnację, więc nic na ten temat nie mówił, bo i tak to nic by nie zmieniło. Poza tym wszystkim Aleksander był uzdrowicielem, a zważając na panujące anomalie taka wiedza może się przydać. - Spokojnie, to tylko jeden dzień. Jedenastego poproszę rodziców - dodał. - Nie, teściów - powiedział nagle, tak, to był jeszcze lepszy pomysł. Jego rodzice widzieli się z Edwinem i Miriam niemal codziennie, za to mieszkańcy Norton Avenue spotykali się z nimi stosunkowo rzadko.
Musiał przyznać, że Alexander profesjonalnie rzucił gargulkę niemal na środek planszy. W takim razie Archibaldowi nie pozostało nic innego jak rozpocząć grę. Chwycił za jedną ze swoich czarnych kul i zmrużywszy oczy, rzucił ją jak najbliżej zielonej kulki.
spostrzegawczość I: +/-10
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
The member 'Archibald Prewett' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 16
'k100' : 16
Znalazła sobie świetne zajęcie na wieczór – właściwie znalazła je pani Sprouse, która uczyła Miriam wyszywania. Rodzina odkryła, że dziewczynka, a raczej magia w niej, jest na tyle uśpiona rano, że można z powodzeniem organizować jej czas. Musiała wstawać więc wcześniej, marudząc przy tym trochę, ale uspokajając się za każdym razem, gdy obiecywano jej drzemkę zaraz po drugim śniadaniu. Lubiła spać – naturalnie, bez dziwnie smakującego kakao przed snem, po którym nie miała w ogóle snów, które, o dziwo, również lubiła. Zawsze śniła o kolorach – o bujnych trawach z soczyście zielonymi liśćmi, o lisich, czerwonych ogonach, o marchewkach, czasami siedmiu, czasami ośmiu, z fioletowymi piórami zamiast liści. Kiedy rodzice, dziadkowie albo pani Picks podawali jej kakao, sny znikały. Zaczynała za nimi tęsknić i grymasiła strasznie przy piciu, ale starała się być posłuszna, bo za każdym nieposłuszeństwem głos rodziców zmieniał się na chłodny błękit, który źle jej się kojarzył.
Pani Sprouse poprzedniego dnia dała jej drewnianą, jasną, cieniutką tabliczkę z dziurkami, przez które Miriam miała przewlekać kolorowe nitki według zaznaczonego tam wzoru. Miała zrobić tulipana z czerwonymi płatkami i zielonymi, długimi listkami rosnącymi tuż przy łodyżce. Świetnie jej szło, ale… czerwony zupełnie nie pasował jej na tym widoku, a zieleń byłą za ciemna, więc pozamieniała kolory według własnego uznania (płatki były różowe, a liście niebieskie jak niebo nad Weymouth), będąc całkiem zadowoloną z uzyskanego efektu. Gdy skończyła, postanowiła pokazać swoje małe dzieło tacie, bo mama chyba gdzieś wyszła i miała wrócić później.
Wstała szybko z kolorowego, miękkiego dywanu, który już zdążyła polubić, po czym podbiegła do okrągłej klamki, żeby za nią chwycić i… majowa magia obudziła się w niej ze skutecznością absolutną.
Czknęła i nagle znalazła się na kolanach wujka Alexa. Spojrzała na niego zaskoczona, że jest tutaj, w ich domku, ale to była tylko chwila. Szybko na jej ustach (w śladzie po mlecznej jedynce w końcu zadamawiał się stały ząbek!) zakwitł uśmiech.
- Mam kwiatka, wujciu! – pochwaliła się, unosząc drewnianą tabliczkę wysoką nad głowę. Za chwilę obróciła się do papy i jemu też pokazała swój mały twór. – Mam kwiatka, papciu! A co to? GARGULKI!
Szaleństwo. Teraz się od niej nie uwolnią.
Pani Sprouse poprzedniego dnia dała jej drewnianą, jasną, cieniutką tabliczkę z dziurkami, przez które Miriam miała przewlekać kolorowe nitki według zaznaczonego tam wzoru. Miała zrobić tulipana z czerwonymi płatkami i zielonymi, długimi listkami rosnącymi tuż przy łodyżce. Świetnie jej szło, ale… czerwony zupełnie nie pasował jej na tym widoku, a zieleń byłą za ciemna, więc pozamieniała kolory według własnego uznania (płatki były różowe, a liście niebieskie jak niebo nad Weymouth), będąc całkiem zadowoloną z uzyskanego efektu. Gdy skończyła, postanowiła pokazać swoje małe dzieło tacie, bo mama chyba gdzieś wyszła i miała wrócić później.
Wstała szybko z kolorowego, miękkiego dywanu, który już zdążyła polubić, po czym podbiegła do okrągłej klamki, żeby za nią chwycić i… majowa magia obudziła się w niej ze skutecznością absolutną.
Czknęła i nagle znalazła się na kolanach wujka Alexa. Spojrzała na niego zaskoczona, że jest tutaj, w ich domku, ale to była tylko chwila. Szybko na jej ustach (w śladzie po mlecznej jedynce w końcu zadamawiał się stały ząbek!) zakwitł uśmiech.
- Mam kwiatka, wujciu! – pochwaliła się, unosząc drewnianą tabliczkę wysoką nad głowę. Za chwilę obróciła się do papy i jemu też pokazała swój mały twór. – Mam kwiatka, papciu! A co to? GARGULKI!
Szaleństwo. Teraz się od niej nie uwolnią.
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
The member 'Miriam Prewett' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Mia-łem-w-so-bie-ty-le-e-ne-rgii-że-nie-mo-głem-wy-sie-dzieć-na-mie-jscu! Naprawdę miałem! Naprawdę! Miałem ochotę skakać, fikać, biegać, klaskać, tańczyć i turlać się! Czasami gdy się tak zmęczyłem, to wtedy moja magia tak nie wariowała i chociaż przez chwilę był spokój. Na początku, gdy już się przestałem tak bardzo bać, to to co się działo, to w sumie całkiem mi się podobało. I ta moja buzia, która zmieniła się w buzię taty, potem buzie mamy i nawet miałem buzie Miriam, chociaż nie wiem czy ona była zadowolona. I moje długie loczki, które sięgały mi do podłogi i o które potykałem się schodząc po schodach. Raz spadłem i nabiłem sobie TAKIEEEGO guza na czole, że tata powiedział, że nigdy tak wielkiego guza nie widział. Byłem wtedy taki dumny z siebie! Ale nie pozwolili mi znowu go sobie nabić, bo to ponoć niebezpieczne. Etam, wcale nie niebezpieczne. W końcu miałem całą głowę!
Miriam budzili rano i solidarnie… nauczyłem się nowego słowa! To solidarnie budzili też i mnie, ale mi się to w ogóle nie podobało. Moja poduszka była taka miękka i kołderka taka ciepła i łóżeczko takie wygodne, kto w ogóle wymyślił wstawanie. No i tak jakoś od samiutkiego ranka do wieczora mijał mi czas na wszystkim. Nawet uczenie się było krótsze, bo w momencie gdy wybuchaliśmy butelki z atramentami i mieliśmy już tak długie włosy, że nie dało rady nas zobaczyć, to mogliśmy wrócić do swoich zajęć.
Dzisiaj, właściwie to teraz, w tej chwili, biegłem do taty ile sił w nogach. Miałem całe mokre czółko, włosy w sumie też i przykleiły mi się do skóry, szyje też miałem mokrą i koszulkę. Nawet spodnie! Ale to nie moja wina przecież! Ja nic nie zrobiłem. Więc biegłem, biegłem, biegłem i wpadłem do salonu, bo mi Grusia powiedziała, że tam tata z wujkiem Alexem jest.
- TATO! WUJEK! - krzyknąłem pod progu absolutnie nie zwalniając swojego biegu.
Miriam już tu była, super! Będziemy mogli się z nimi razem pobawić! Ale pierw w sumie wypadałoby się jakoś zatrzymać. Ale ja nie mogłem! Tak szybko poruszały mi się nóżki!
- AAAAAA! NIE MOGĘ SIĘ ZATSYMAĆ! - krzyknąłem znowu.
Wbiegłem prosto na planszę, bo skręcanie przy takiej prędkości było przecież bardzo trudne!! Potknąłem się o jedną kulkę, chyba o tą czarną i twarzą wylądowałem przy kolanach wujka. Złapałem się go mocno, MOCNO, MOCNO, tak mocno, że mocniej nie mogłem, ale dzięki temu nie uderzyłem się kolanami w podłogę. TO BYŁ WYCZYN! Z głośnym stęknięciem podniosłem się na tyle by stać na własnych nogach i spojrzałem do góry w oczy wujka.
- Wybuchłem kran w łazience na piętse - powiedziałem z dumą i pokazałem rządek swoich białych ząbków.
Właściwie to nie rządek. Jakoś tak jednego ząbka mi brakowało.
Miriam budzili rano i solidarnie… nauczyłem się nowego słowa! To solidarnie budzili też i mnie, ale mi się to w ogóle nie podobało. Moja poduszka była taka miękka i kołderka taka ciepła i łóżeczko takie wygodne, kto w ogóle wymyślił wstawanie. No i tak jakoś od samiutkiego ranka do wieczora mijał mi czas na wszystkim. Nawet uczenie się było krótsze, bo w momencie gdy wybuchaliśmy butelki z atramentami i mieliśmy już tak długie włosy, że nie dało rady nas zobaczyć, to mogliśmy wrócić do swoich zajęć.
Dzisiaj, właściwie to teraz, w tej chwili, biegłem do taty ile sił w nogach. Miałem całe mokre czółko, włosy w sumie też i przykleiły mi się do skóry, szyje też miałem mokrą i koszulkę. Nawet spodnie! Ale to nie moja wina przecież! Ja nic nie zrobiłem. Więc biegłem, biegłem, biegłem i wpadłem do salonu, bo mi Grusia powiedziała, że tam tata z wujkiem Alexem jest.
- TATO! WUJEK! - krzyknąłem pod progu absolutnie nie zwalniając swojego biegu.
Miriam już tu była, super! Będziemy mogli się z nimi razem pobawić! Ale pierw w sumie wypadałoby się jakoś zatrzymać. Ale ja nie mogłem! Tak szybko poruszały mi się nóżki!
- AAAAAA! NIE MOGĘ SIĘ ZATSYMAĆ! - krzyknąłem znowu.
Wbiegłem prosto na planszę, bo skręcanie przy takiej prędkości było przecież bardzo trudne!! Potknąłem się o jedną kulkę, chyba o tą czarną i twarzą wylądowałem przy kolanach wujka. Złapałem się go mocno, MOCNO, MOCNO, tak mocno, że mocniej nie mogłem, ale dzięki temu nie uderzyłem się kolanami w podłogę. TO BYŁ WYCZYN! Z głośnym stęknięciem podniosłem się na tyle by stać na własnych nogach i spojrzałem do góry w oczy wujka.
- Wybuchłem kran w łazience na piętse - powiedziałem z dumą i pokazałem rządek swoich białych ząbków.
Właściwie to nie rządek. Jakoś tak jednego ząbka mi brakowało.
Jest gdzieś lecz nie wiadomo gdzieŚwiat, w którym baśń ta dzieje się
Malutki Edwin mieszka w nim
I wiedzie wśród czarodziejów prym
Malutki Edwin mieszka w nim
I wiedzie wśród czarodziejów prym
The member 'Edwin Prewett' has done the following action : Rzut kością
'Anomalie - DN' :
'Anomalie - DN' :
Udałem, że nie widzę znaczącego spojrzenia Archibalda posłanego w moim kierunku, bardzo żywo interesując się winem w moim kieliszku. Żałowałem jednak trochę, że wuj Reginald z portretu nie odgryzł się jeszcze Prewettowi z dywanu, bowiem ta rozmowa naprawdę miała zadatki na piękną kłótnię, może nawet ze zdjęciem obrazu ze ściany i wyniesieniem go do innego pokoju włącznie. Byłem świadkiem, jak Archie kiedyś tak zrobił z portretem prababki Genowefy - ta zaś ględziła jeszcze po dziś dzień, kiedy widziała go gdzieś w okolicy swojej ramy. Ach, portrety - tyle z nimi było zabawy. Z Archibaldem zaś jeszcze więcej.
Uniosłem brew do góry, obdarzając kuzyna pytającym spojrzeniem. On zaś posłał pierwsza ze swoich kulek na planszę - nie aż tak blisko jednak, jak mógłby sobie na pewno życzyć.
- Zająć się Edwinem i Miriam? - powtórzyłem za nim, zastanawiając się, czy to aby na pewno ma być kara. Brzmiało bardziej jak nagroda; zaraz jednak przypomniałem sobie o pewnym istotnym fakcie istnienia anomalii. Mój uśmiech lekko zbladł, lecz nie traciłem rezonu. Halo halo, przecież jestem Gwardzistą, miałbym przejść próbę i przeżyć rąbanie drewna z Bottem, a z dwójką małych Prewettów bym sobie nie poradził? - Dobra, zgoda. Ale mam też moje ultimatum - uniosłem ostrzegawczo palec do góry, markujące me słowa. - Jeżeli to ja wygram, przez jeden dzień będziesz chodził po Mungu w szlafmycy i uzupełniał za mnie wszelką dokumentację - oznajmiłem, uśmiechając się złowieszczo. Ta gra była całkowicie warta świeczki. Chwyciłem za jedną z moich kul i, nie poświęcając jej za wiele uwagi, zacząłem przykładać się do oddania rzutu.
Wtem, niespodziewanie, w powietrzu rozległ się trzask i czknięcie, a na moich kolanach zmaterializowała się Mircia. Zaskoczony, omal nie wypuściłem gargulki z ręki.
- Miriam! O, ząb ci rośnie! - powiedziałem, uśmiechając się szeroko najpierw do Biedroneczki, następnie do Archiego. - Jaki piękny ten kwiatek - powiedziałem, kiedy pod nos podstawiono mi wyszytą deseczkę. - Tulipan taak właściwie - skonkretyzowałem szybko, bo mimo zmiany koloru doskonale było widać, cóż na tym małym arcydziele zostało uwiecznione. Mała od zawsze miała fantastyczną umiejętność postrzegania barw, która nieustannie mnie zachwycała. Przedstawiała świat z zupełnie innego punktu widzenia. Poprawiłem sobie Mircię na kolanach, unosząc oczy do góry na jej radosny pisk. Tak, gargulki.
Szaleństwo. Teraz się od niej nie uwolnimy.
- Teraz mój ruch - powiedziałem, pokazując małej czarownicy dzierżoną w palcach kulkę. - Chuchnij na szczęście - podstawiłem Mirci gargulkę pod nos, po czym przechylając się na bok już miałem pstryknąć kulę zza Miriam, prosto na planszę, gdy drzwi do salonu otworzyły się i do pokoju wręcz wpadła druga latorośl kuzyna.
- Edwin, nie biegaj! - rzuciłem jeszcze tylko, nim brzdąc nie stratował kulki Archiego i ostatecznie wyhamował. Na mnie. Byłem teraz cały obwieszony małymi Prewettami niczym choinka bombkami na święta. Przewróciłem oczami i z cichym westchnięciem zaprezentowałem Archibaldowi moją na wpół cierpiętniczą minę, kiedy tak naprawdę kąciki ust uciekały gdzieś do góry, wyginając się w lekkim uśmiechu.
- Wybuchnąłeś kran w łazience na piętrze? A to ci dopiero - rzuciłem Archiemu spojrzenie pod tytułem "zapowiada się ciekawie", po czym znów spojrzałem na Edwina. - Tak po prostu, bum, szczerbatku? - zapytałem, czochrając go po czuprynie i unosząc pytająco do góry jedną brew. Zaraz jednak moja radość i swoboda jakby przygasły. Wpierw zobaczyłem niewielką iskierkę przeskakującą w rudych włosach malucha, a zaraz po tym wszystko w około zostało zelekrtyzowane jego obecnością. Dosłownie. Poczułem się, jakbym oberwał Commotio. Wszystko mnie mrowiło i bolało, przestawałem czuć dotyk na skórze.
- Ed-dwin, nn-nie ruszaj-aj się - dorzuciłem, biorąc Miriam na ręce i starając odsunąć się jak najdalej od malucha. W końcu, lądując pod ścianą, ładunki elektryczne ustąpiły - czy też raczej ja wyrwałem się poza okręg ich działania. Rzuciłem zaniepokojone spojrzenie od Mirci, przez Winniego, do Archibalda. - Wszyscy są cali? Miriam, Edwin? - zapytałem, odstawiając Biedroneczkę na podłogę i badawczo pochylając się nad nią. Złapałem za różdżkę, jednak w ostatniej chwili powstrzymałem się przed rzuceniem zaklęcia. Mała wydawała się bowiem być w jednym kawałku, a chyba nie potrzebowaliśmy teraz kolejnych anomalii, nieprawda?
Uniosłem brew do góry, obdarzając kuzyna pytającym spojrzeniem. On zaś posłał pierwsza ze swoich kulek na planszę - nie aż tak blisko jednak, jak mógłby sobie na pewno życzyć.
- Zająć się Edwinem i Miriam? - powtórzyłem za nim, zastanawiając się, czy to aby na pewno ma być kara. Brzmiało bardziej jak nagroda; zaraz jednak przypomniałem sobie o pewnym istotnym fakcie istnienia anomalii. Mój uśmiech lekko zbladł, lecz nie traciłem rezonu. Halo halo, przecież jestem Gwardzistą, miałbym przejść próbę i przeżyć rąbanie drewna z Bottem, a z dwójką małych Prewettów bym sobie nie poradził? - Dobra, zgoda. Ale mam też moje ultimatum - uniosłem ostrzegawczo palec do góry, markujące me słowa. - Jeżeli to ja wygram, przez jeden dzień będziesz chodził po Mungu w szlafmycy i uzupełniał za mnie wszelką dokumentację - oznajmiłem, uśmiechając się złowieszczo. Ta gra była całkowicie warta świeczki. Chwyciłem za jedną z moich kul i, nie poświęcając jej za wiele uwagi, zacząłem przykładać się do oddania rzutu.
Wtem, niespodziewanie, w powietrzu rozległ się trzask i czknięcie, a na moich kolanach zmaterializowała się Mircia. Zaskoczony, omal nie wypuściłem gargulki z ręki.
- Miriam! O, ząb ci rośnie! - powiedziałem, uśmiechając się szeroko najpierw do Biedroneczki, następnie do Archiego. - Jaki piękny ten kwiatek - powiedziałem, kiedy pod nos podstawiono mi wyszytą deseczkę. - Tulipan taak właściwie - skonkretyzowałem szybko, bo mimo zmiany koloru doskonale było widać, cóż na tym małym arcydziele zostało uwiecznione. Mała od zawsze miała fantastyczną umiejętność postrzegania barw, która nieustannie mnie zachwycała. Przedstawiała świat z zupełnie innego punktu widzenia. Poprawiłem sobie Mircię na kolanach, unosząc oczy do góry na jej radosny pisk. Tak, gargulki.
Szaleństwo. Teraz się od niej nie uwolnimy.
- Teraz mój ruch - powiedziałem, pokazując małej czarownicy dzierżoną w palcach kulkę. - Chuchnij na szczęście - podstawiłem Mirci gargulkę pod nos, po czym przechylając się na bok już miałem pstryknąć kulę zza Miriam, prosto na planszę, gdy drzwi do salonu otworzyły się i do pokoju wręcz wpadła druga latorośl kuzyna.
- Edwin, nie biegaj! - rzuciłem jeszcze tylko, nim brzdąc nie stratował kulki Archiego i ostatecznie wyhamował. Na mnie. Byłem teraz cały obwieszony małymi Prewettami niczym choinka bombkami na święta. Przewróciłem oczami i z cichym westchnięciem zaprezentowałem Archibaldowi moją na wpół cierpiętniczą minę, kiedy tak naprawdę kąciki ust uciekały gdzieś do góry, wyginając się w lekkim uśmiechu.
- Wybuchnąłeś kran w łazience na piętrze? A to ci dopiero - rzuciłem Archiemu spojrzenie pod tytułem "zapowiada się ciekawie", po czym znów spojrzałem na Edwina. - Tak po prostu, bum, szczerbatku? - zapytałem, czochrając go po czuprynie i unosząc pytająco do góry jedną brew. Zaraz jednak moja radość i swoboda jakby przygasły. Wpierw zobaczyłem niewielką iskierkę przeskakującą w rudych włosach malucha, a zaraz po tym wszystko w około zostało zelekrtyzowane jego obecnością. Dosłownie. Poczułem się, jakbym oberwał Commotio. Wszystko mnie mrowiło i bolało, przestawałem czuć dotyk na skórze.
- Ed-dwin, nn-nie ruszaj-aj się - dorzuciłem, biorąc Miriam na ręce i starając odsunąć się jak najdalej od malucha. W końcu, lądując pod ścianą, ładunki elektryczne ustąpiły - czy też raczej ja wyrwałem się poza okręg ich działania. Rzuciłem zaniepokojone spojrzenie od Mirci, przez Winniego, do Archibalda. - Wszyscy są cali? Miriam, Edwin? - zapytałem, odstawiając Biedroneczkę na podłogę i badawczo pochylając się nad nią. Złapałem za różdżkę, jednak w ostatniej chwili powstrzymałem się przed rzuceniem zaklęcia. Mała wydawała się bowiem być w jednym kawałku, a chyba nie potrzebowaliśmy teraz kolejnych anomalii, nieprawda?
Salon
Szybka odpowiedź