Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Mówi się, że kuchnia jest sercem domu - w przypadku Prewettów będzie to jednak salon. Duży i przestronny pomieści wszystkich członków rodziny, nierzadko wraz z gośćmi. Tym drugim zdarza się czuć niekomfortowo przez łypiące na nich obrazy, podczas gdy mieszkańcy posiadłości przestali zwracać na nie uwagę. W ciepłe dni okna otwierane są na oścież, czyniąc salon jeszcze przyjemniejszym miejscem do spędzania czasu z najbliższymi.
Kominek, niegdyś podłączony do sieci Fiuu, obecnie pełni jedynie funkcję estetyczną. Pani domu narzekała na unoszący się wszędzie pył, niesłużący żyjącym tu licznie roślinom.
Kominek, niegdyś podłączony do sieci Fiuu, obecnie pełni jedynie funkcję estetyczną. Pani domu narzekała na unoszący się wszędzie pył, niesłużący żyjącym tu licznie roślinom.
The member 'Molly Prewett' has done the following action : Rzut kością
'k10' : 10
'k10' : 10
Pociągałem nosem chlipiąc raz po raz. To wszystko wyglądało tak, jakby było snem i nie mogłem uwierzyć, że tata naprawdę tu jest. W sumie nawet trochę się wystraszyłem, bo dawno nie miałem tak prawdziwego snu! Aż w końcu tata się do mnie zbliżył i mnie przytulił i wziął na ręce. Moje kwiatki, moje wszystkie kwiatki! Pociągnąłem nosem i znowu wytarłem go o rękaw.
- Na-na-naprawdę? Przeżyły? – upewniłem się wtulając w taty szyję.
I już było tak fajnie, mógłbym tak siedzieć wtulony w taty ramiona, kiedy Miriam wszystko popsuła. Ostatnio wszystko psuła. Nie lubiła mnie już, ja też już jej nie lubiłam. I najchętniej wrzuciłbym jej wszystkie żaby za koszulkę! O tak! Nagle z moich ust zaczęła lecieć para. Zrobiłem zeza chuchając parę razy i patrząc co się dzieje. I nagle zrobiło się tak strasznie zimno. Spojrzałem na mamę, tatę a potem znowu na Miriam. Zmarszczyłem brwi.
- Nie, ty nie! Teraz ja! Mamooo, powiedz jej coś! – krzyknąłem.
I mocno, mocno złapałem tatę za rękę. Nie dam się odstawić na ziemię. Ja też chciałem do taty, nie widziałem go tyle czasu. I bałem się, że już więcej go nie zobaczę nigdy. Na samą myśl, że więcej miałabym go nie zobaczyć, pojawiały mi się łzy w oczkach. Znowu pociągnąłem nosem i wcisnąłem go w taty kołnierz. Zacząłem się trząść z zimna. Było bardzo zimno. Nie pamiętałem, żeby tu było aż tak zimno.
- Niespodziewanka? – zapytałem unosząc główkę. - Nie chcę, bo ziimnoo… A…a jaka niespodziewanka? Czy to nowa różdżka od wujka Ulka?
Nie mogłem nie powiedzieć, że nie byłem ciekawy. Niespodziewanki zawsze były fajne, a najlepsze takie od taty kiedy go się dawno nie widziało. Chociaż zdecydowanie wolałbym siedzieć teraz na jego ramionach i na pewno długo, długo go jeszcze nie puszczę. To jednak nowa zabawka albo nowa miotła albo różdżka od wujka Ulka brzmi tak bardzo ekscytująco!
- Na-na-naprawdę? Przeżyły? – upewniłem się wtulając w taty szyję.
I już było tak fajnie, mógłbym tak siedzieć wtulony w taty ramiona, kiedy Miriam wszystko popsuła. Ostatnio wszystko psuła. Nie lubiła mnie już, ja też już jej nie lubiłam. I najchętniej wrzuciłbym jej wszystkie żaby za koszulkę! O tak! Nagle z moich ust zaczęła lecieć para. Zrobiłem zeza chuchając parę razy i patrząc co się dzieje. I nagle zrobiło się tak strasznie zimno. Spojrzałem na mamę, tatę a potem znowu na Miriam. Zmarszczyłem brwi.
- Nie, ty nie! Teraz ja! Mamooo, powiedz jej coś! – krzyknąłem.
I mocno, mocno złapałem tatę za rękę. Nie dam się odstawić na ziemię. Ja też chciałem do taty, nie widziałem go tyle czasu. I bałem się, że już więcej go nie zobaczę nigdy. Na samą myśl, że więcej miałabym go nie zobaczyć, pojawiały mi się łzy w oczkach. Znowu pociągnąłem nosem i wcisnąłem go w taty kołnierz. Zacząłem się trząść z zimna. Było bardzo zimno. Nie pamiętałem, żeby tu było aż tak zimno.
- Niespodziewanka? – zapytałem unosząc główkę. - Nie chcę, bo ziimnoo… A…a jaka niespodziewanka? Czy to nowa różdżka od wujka Ulka?
Nie mogłem nie powiedzieć, że nie byłem ciekawy. Niespodziewanki zawsze były fajne, a najlepsze takie od taty kiedy go się dawno nie widziało. Chociaż zdecydowanie wolałbym siedzieć teraz na jego ramionach i na pewno długo, długo go jeszcze nie puszczę. To jednak nowa zabawka albo nowa miotła albo różdżka od wujka Ulka brzmi tak bardzo ekscytująco!
Jest gdzieś lecz nie wiadomo gdzieŚwiat, w którym baśń ta dzieje się
Malutki Edwin mieszka w nim
I wiedzie wśród czarodziejów prym
Malutki Edwin mieszka w nim
I wiedzie wśród czarodziejów prym
Podniesione głosy dzieci rozległy się po podjeździe, zwiastując wszystkim mieszkańcom Weymouth, że pałac już nie będzie tak cichy jak dotychczas. Archibald niezmiernie się cieszył z tego powodu, chociaż Winnie i Miriam wcale nie sprawiali wrażenia zadowolonych – wiedział jednak, że to kwestia zmęczenia podróżą. Zmęczona twarz pojaśniała mu z radości, bo już zdążył zapomnieć, jak dobrze było mieć ich wszystkich przy sobie.
– Wstążki? – Powtórzył rozbawiony, nie mając pojęcia o czym mówi. Dopiero kiedy brwi w naturalnym odruchu niezrozumienia zbliżyły się do siebie, wysuwając tym samym zmarszczki przed szereg, domyślił się co takiego mogło chodzić Miriam po głowie. – Takie wstążki? – Upewnił się, machając chwilę brwiami w górę i w dół. – To są zmarszczki, im człowiek jest starszy, tym ma ich więcej – odparł, jak zwykle nie bawiąc się z nią w wymyślanie barwnych opowieści – gdyby tylko sytuacja temu sprzyjała, chętnie opowiedziałby jej o włóknach kolagenowych. Lubił przedstawiać dzieciom świat taki jaki faktycznie był, przynajmniej ten bezpieczny i najbliższy, związany z ich własnymi ciałami i roślinami otaczającymi ich wkoło, bo od polityki jednak stronił tak bardzo, jak tylko się dało. – Musisz kiedyś policzyć zmarszczki dziadunia, sam jestem ciekaw ile ich ma – dodał, pstrykając Miriam w nos. I chętnie podyskutowałby z nią na temat złych zasłonek, gdyby nie płacz Winniego, dobywający się z wnętrza powozu. Ciężko było podzielić czas pomiędzy dwoje zrozpaczonych dzieci, ale Archibald nie mógł pozwolić, żeby którekolwiek z nich było teraz smutne. Przecież powrót do domu miał być wesołym dniem!
– Oczywiście, że przeżyły. Chyba we mnie nie zwątpiłeś? Zaraz pójdziemy je obejrzeć, to sam się przekonasz – pocieszył Edwina, lekko tarmosząc mu włosy, chyba jeszcze bardziej rude niż jego własne. Archibald nie podejrzewał jednak, że uspokojenie dzieci okaże się zadaniem tak trudnym. Ledwie pocieszył Edwina, kiedy Miriam wyraziła swoją niechęć zaistniałą sytuacją. Archibald postawił syna na ziemi i położył dłoń na jego plecach, żeby przypadkiem gdzieś teraz nie uciekł. Być może w normalny zapracowany dzień skorzystałby z surowego tonu, by zaprowadzić porządek, ale teraz absolutnie nie miał serca tego robić. – Molly, przecież tutaj jestem, nigdzie się nie wybieram – przypomniał jej, przekręcając lekko głowę na bok, kiedy wpatrywał się w jej obrażoną minę. – Ja myślę, że te niespodzianki jednak wam się spodobają – powiedział po chwili, wyciągając do Miriam dłoń. Wtedy poczuł, że coś jest nie tak. Winnie miał rację, jemu też zrobiło się zimno. Rozejrzał się zaniepokojony, próbując znaleźć źródło tego chłodu, dopiero po chwili ogniskując spojrzenie na drobnej sylwetce córki. Nie sprawiała wrażenia zmarzniętej... Archibald zerknął na Lorraine, która swoją rozbawioną miną i lekkim wzruszeniem ramion potwierdziła jego przypuszczenia. – Faktycznie zrobiło się przeraźliwie zimno, chodźmy do środka – zaproponował, czując jak na jego ciele zaczyna się pojawiać gęsia skórka. Liczył na to, że wnętrze pałacu powita ich przyjemnym ciepłem i zapachem gotowego obiadu.
– Wstążki? – Powtórzył rozbawiony, nie mając pojęcia o czym mówi. Dopiero kiedy brwi w naturalnym odruchu niezrozumienia zbliżyły się do siebie, wysuwając tym samym zmarszczki przed szereg, domyślił się co takiego mogło chodzić Miriam po głowie. – Takie wstążki? – Upewnił się, machając chwilę brwiami w górę i w dół. – To są zmarszczki, im człowiek jest starszy, tym ma ich więcej – odparł, jak zwykle nie bawiąc się z nią w wymyślanie barwnych opowieści – gdyby tylko sytuacja temu sprzyjała, chętnie opowiedziałby jej o włóknach kolagenowych. Lubił przedstawiać dzieciom świat taki jaki faktycznie był, przynajmniej ten bezpieczny i najbliższy, związany z ich własnymi ciałami i roślinami otaczającymi ich wkoło, bo od polityki jednak stronił tak bardzo, jak tylko się dało. – Musisz kiedyś policzyć zmarszczki dziadunia, sam jestem ciekaw ile ich ma – dodał, pstrykając Miriam w nos. I chętnie podyskutowałby z nią na temat złych zasłonek, gdyby nie płacz Winniego, dobywający się z wnętrza powozu. Ciężko było podzielić czas pomiędzy dwoje zrozpaczonych dzieci, ale Archibald nie mógł pozwolić, żeby którekolwiek z nich było teraz smutne. Przecież powrót do domu miał być wesołym dniem!
– Oczywiście, że przeżyły. Chyba we mnie nie zwątpiłeś? Zaraz pójdziemy je obejrzeć, to sam się przekonasz – pocieszył Edwina, lekko tarmosząc mu włosy, chyba jeszcze bardziej rude niż jego własne. Archibald nie podejrzewał jednak, że uspokojenie dzieci okaże się zadaniem tak trudnym. Ledwie pocieszył Edwina, kiedy Miriam wyraziła swoją niechęć zaistniałą sytuacją. Archibald postawił syna na ziemi i położył dłoń na jego plecach, żeby przypadkiem gdzieś teraz nie uciekł. Być może w normalny zapracowany dzień skorzystałby z surowego tonu, by zaprowadzić porządek, ale teraz absolutnie nie miał serca tego robić. – Molly, przecież tutaj jestem, nigdzie się nie wybieram – przypomniał jej, przekręcając lekko głowę na bok, kiedy wpatrywał się w jej obrażoną minę. – Ja myślę, że te niespodzianki jednak wam się spodobają – powiedział po chwili, wyciągając do Miriam dłoń. Wtedy poczuł, że coś jest nie tak. Winnie miał rację, jemu też zrobiło się zimno. Rozejrzał się zaniepokojony, próbując znaleźć źródło tego chłodu, dopiero po chwili ogniskując spojrzenie na drobnej sylwetce córki. Nie sprawiała wrażenia zmarzniętej... Archibald zerknął na Lorraine, która swoją rozbawioną miną i lekkim wzruszeniem ramion potwierdziła jego przypuszczenia. – Faktycznie zrobiło się przeraźliwie zimno, chodźmy do środka – zaproponował, czując jak na jego ciele zaczyna się pojawiać gęsia skórka. Liczył na to, że wnętrze pałacu powita ich przyjemnym ciepłem i zapachem gotowego obiadu.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
We Francji nauczyła się nie dzielić z nikim tym, co miała. Co innego w domu, tym tutaj, w Anglii, tutaj było wszystkiego pod dostatkiem, przynajmniej przed wyjazdem. Tam Winnie nagle zaczął tęsknić do wszystkiego, co było jej drogie i, o dziwo, to dostawał. Do ramion matki miał pierwszeństwo, bo był młodszy. Do ciastek, ciepłego mleka, pierwszego kawałka jabłka, arbuza, winogrona i gruszki, do zabawki, którą sobie upatrzyła, do proszenia guwernantek o papierowego ptaszka. I tak, była zazdrosna - sama nie potrafiła nazwać tego uczucia, tego bulgotu, który wzbierał za każdym razem, kiedy coś mu się udawało, a jej wręcz przeciwnie. Pani Picks jedynie traktowała ich równo - kiedy jedno dostawało cukierka, również paluszki drugiego zaciskały się na papierku; oboje słyszeli tę samą historię taką samą ilość razy, szli na spacer wspólnie, trzymając obie dłonie jednocześnie, czasami zmieniając je, kiedy okazało się, że lewa dłoń nagle stała się o wiele bardziej łakomym celem jednego z dzieci. Ale papa... jej ukochany papa... nim nie chciała dzielić się wcale.
Mama uchwyciła jej dłoń swoją własną, palcami drugiej pieszczotliwie przesuwając po rudych, ułożonych misternie włoskach.
- Biedroneczko, posłuchaj taty, proszę. - uśmiechnęła się do niej prosząco, doskonale wiedząc, że taki wyczyn niejednokrotnie objawił się w czasie ich pobytu we Francji. - Tatuś na pewno opowie ci piękną bajkę na dobranoc! - szepnęła do niej konspiracyjnie, licząc chyba, że obietnicą skierowaną tylko w jej stronę ułaskawi ją na tyle, by jej magia puściła.
I udało jej się to. Właściwie obojgu rodzicom - ich ciepłe dłonie wyciągnięte w jej kierunku spowodowały, że humor delikatnie się poprawił, a atmosfera dookoła na pewno ociepliła. Efekt był chwilowy, bo w główce każdego dziecka emocje przepychają się w kolejce jak w wesołym miasteczku. Westchnęła cicho, patrząc na swoje lakierki, kiedy szli w stronę drzwi frontowych. Zaczęła się uważnie rozglądać, oddając zapomnieniu sytuację sprzed chwili. Uśmiechnęła się, teraz dokładniej już widząc znajome tereny, ściany, okna i świece w nich postawione, krzewy i drzewa strzeżące ich domy najlepiej, jak tylko potrafiły. Nie musiała liczyć swoich kroków - wiedziała już, że zrobi ich dwadzieścia trzy, zanim zatrzymają się pod drzwiami. Ten element jako jeden z niewielu w ogóle się nie zmienił. Zdawało się, że nieco bardziej się ożywiła, gdy drewniane wrota otwarły się przed nią i znajomy świat, ten wytęskniony i kochany, znów zaprosił ją w swoje ramiona.
- Domek! - ucieszyła się i wysunęła drobne paluszki z dłoni rodziców, by przyspieszyć nieco kroku i dostać się do środka. - Domek! - obejrzała się na papę. - Papo, papo! Jesteśmy w domku!
Mama uchwyciła jej dłoń swoją własną, palcami drugiej pieszczotliwie przesuwając po rudych, ułożonych misternie włoskach.
- Biedroneczko, posłuchaj taty, proszę. - uśmiechnęła się do niej prosząco, doskonale wiedząc, że taki wyczyn niejednokrotnie objawił się w czasie ich pobytu we Francji. - Tatuś na pewno opowie ci piękną bajkę na dobranoc! - szepnęła do niej konspiracyjnie, licząc chyba, że obietnicą skierowaną tylko w jej stronę ułaskawi ją na tyle, by jej magia puściła.
I udało jej się to. Właściwie obojgu rodzicom - ich ciepłe dłonie wyciągnięte w jej kierunku spowodowały, że humor delikatnie się poprawił, a atmosfera dookoła na pewno ociepliła. Efekt był chwilowy, bo w główce każdego dziecka emocje przepychają się w kolejce jak w wesołym miasteczku. Westchnęła cicho, patrząc na swoje lakierki, kiedy szli w stronę drzwi frontowych. Zaczęła się uważnie rozglądać, oddając zapomnieniu sytuację sprzed chwili. Uśmiechnęła się, teraz dokładniej już widząc znajome tereny, ściany, okna i świece w nich postawione, krzewy i drzewa strzeżące ich domy najlepiej, jak tylko potrafiły. Nie musiała liczyć swoich kroków - wiedziała już, że zrobi ich dwadzieścia trzy, zanim zatrzymają się pod drzwiami. Ten element jako jeden z niewielu w ogóle się nie zmienił. Zdawało się, że nieco bardziej się ożywiła, gdy drewniane wrota otwarły się przed nią i znajomy świat, ten wytęskniony i kochany, znów zaprosił ją w swoje ramiona.
- Domek! - ucieszyła się i wysunęła drobne paluszki z dłoni rodziców, by przyspieszyć nieco kroku i dostać się do środka. - Domek! - obejrzała się na papę. - Papo, papo! Jesteśmy w domku!
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Upływ czasu najłatwiej można zmierzyć dziećmi - rosną niemal proporcjonalnie do upływających sekund i to bez podjadania kostek sławnych drożdży, a słownictwo, którym się posługują, z dnia na dzień coraz mocniej się zmienia. Rzadko słychać pomyłki, seplenienie to rzadkość jeszcze większa, gdy dotyczy rozmów o żyrafach, szafach, książkach i żyrandolach. Nie zmieniają się jednak opowieści snute ustami najmłodszych, bo w końcu żyrafa zawsze może wskoczyć na żyrandol ze strachu przed szafą pożerającą książki. Miriam, o! przepraszam, Molly - bo tak kazała się tytułować - co do tej zasady wcale się nie zmieniła. Zmienił się za to jej wygląd. Urosła (zdecydowanie bardziej wzdłuż niż wszerz), paluszki sięgały już na nieco dalsze klawisze fortepianu, na policzkach mogła doliczyć się nowych piegów, a oczy i rysy drobnej twarzyczki zaczęły odrobinę bardziej przypominać te należące do drogiego papy. Wyrosła już ze starych sukienek, należało uszyć jej nowe albo, gdy panienka Prewett wyraźnie dąsała się na decyzje o wyrzucaniu swoich ulubienic, przerobić stare, by prezentowały się dobrze wśród szlacheckich członków rodziny. Na przykład na organizowanych w Weymouth spotkaniach.
Feeria barw głosów towarzyszyła Molly od samego rana, gdy skrzaty w szeptach dyskutowały o tym, co komu kto zlecił do zrobienia i co powinno znaleźć się w jakim miejscu na stole. Dziewczynka zaglądała za rogi ścian, niczym mały szpieg wypatrując czegokolwiek tylko szukała jej ciekawska główka. Czuła się dobrze, wyjątkowo dobrze odkąd tylko razem wrócili z Francji, od czasu do czasu tylko pokasłując nieprzyjemnie brzmiącym kaszlem. Ale zdawało się, że przyzwyczaiła się do niego. Potraktowała jak... długodystansowego znajomego.
Po południu zebrali się wszyscy. Była ciocia Mare i Saoirse, wywołując na twarzy Molly ogromny uśmiech. Dziewczynka z chęcią pochwyciła maleńką rączkę swojej kuzynki i porwała ją (delikatnie, jest przecież malutka!) do zabawy. Tak się niestety potem stało, że młoda panienka Greengrass zasnęła na miękkim szezlongu, zostawiając swoją przyjaciółkę w samotności, wśród dorosłych, którzy rozmawiali na pewno na szalenie dorosłe tematy. Westchnęła cicho i zeskoczyła z krawędzi sofy, szukając od niechcenia kogoś, kogo mogłaby zaczepić. Wujek Elroy brzmiał jakoś ciężko, na czerwono, papcio z nim rozmawiający wcale nie lepiej - nie, oni nie byli interesującymi towarzyszami do wspólnych konwersacji. Och, ciocia Mare tak ładnie promieniała, jak słońce łaskoczące ją w policzki nad samiuśkim raneczkiem, w ciepłe lato rzucające obietnicami niedługiego wyjścia na ich ukochaną plażę. Podskoczyła do niej raz dwa trzy i wsunęła wciąż małą dłoń między paluszki tej należącej do ciotuni, uśmiechając się szeroko, pokazując owym gestem równiutkie (poza brakiem jednej dolnej trójki) rządki białych ząbków.
- Ciociu, ale ciocia pięknie wygląda! Jak wisienka, co nam w tamtym roku zakwitła na różowo! Tak ładnie! - przytuliła się do jej ręki, z radością uświadamiając sobie, że sięga wyżej niż jeszcze jakiś czas temu.
Tak, dzieci najlepiej pokazywały, jak bezlitosny bywał dla wszystkich czas.
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Możliwość spędzenia kolejnych dni w Weymouth była dla Mare naprawdę szczególną okolicznością. W nowym roku wszystko działo się tak prędko. Nikt nie spodziewał się tego, co wydarzy się w Staffordshire z początkiem stycznia, ile wysiłku będzie ich kosztowało przywrócenie sytuacji do względnej normy (i oczywiście ile będzie trzeba poświęcić, by przywrócić rządy prawowitej idei wśród zagubionej i przerażonej okrucieństwem społeczności czarodziejsko—mugolskiej), tego, że zarówno lord i lady Greengrass będą musieli osobiście zaangażować się w walkę i obronę swych ziem, o olbrzymie czającym się przy kamiennym moście nie wspominając. Młodsza z sióstr Archibalda odpoczęła przez dwa tygodnie w rodzinnym dworku, spędzając tamten czas na nadrabianie zaległości w kontaktach zarówno z braćmi i siostrą, matką, córką, ale także bratanicą i bratankiem. Mała Molly zupełnie skradła jej serce, obdarowując jednocześnie kolejną niespodzianką — nadzieją, że gdy Saoirse będzie w jej wieku, będzie mogła pochwalić się równie pięknymi manierami, promiennym nastawieniem i osobowością.
Na początku marca Mare miała jeszcze okazję poznać bliżej dzieci bliskiego kuzyna swego męża, lorda Ollivandera. Gdy na powrót przekraczali z Elroyem bramy Weymouth, powróciła myślami do tych spotkań, zauważając z pewnym zaskoczeniem, jak bardzo dzieci potrafiły się od siebie różnić. Ta prosta obserwacja nie powinna jej dziwić — sama przecież z własną bliźniaczką była niczym ogień i woda. Burza i spokojne morze. Laurel był dzieckiem prowadzonym przez życie przy asyście ciekawości, Faith odnajdowała swą siłę w gniewie, Saoirse co prawda pierwszy popis magii również uzależniła od nieprzyjemności, ale Miriam, znaczy się urocza Molly, nie dała się jeszcze poznać cioci Mare jako dama skłonna do dąsów, o czym czasami wspominał jej ojciec. Jeżeli było to prawdą, na pewno odziedziczyła to właśnie po nim.
Gdy dziewczynki pognały do wspólnej zabawy, mąż ze starszym bratem zamknęli się w gabinecie i dali pochłonąć się dyskusji (Mare miała ogromną nadzieję, że dyskutowali na tematy wojenne wyłącznie dla odnalezienia najlepszego sposobu na ich ukrócenie, zamiast targować się o to, w którym miejscu powinna spędzić okres ciąży), lady Greengrass spędzała czas ze swoją bratową i matką. Wszystkie kobiety były zachwycone wieścią o błogosławionym stanie kobiety, przecież to zawsze była wspaniała wiadomość! Była zdrową kobietą, wydała już na świat jedno zdrowe dziecko, nie było potrzeby zbędnie zwlekać z poczęciem kolejnego. Jeżeli los będzie miał ją w opiece, na pewno będzie to syn.
— Jak zareagował twój mąż? — spytała starsza z pań Prewett, przechylając się przez blat stołu, by sięgnąć do dłoni swej córki.
— Najlepiej, jak tylko mógł — uśmiechnęła się szeroko, otwierając usta, by pociągnąć dalej tę historię, lecz w tym samym momencie poczuła drobne dłonie, których palce splotły się z tymi jej. Gdy schyliła głowę, ciepły uśmiech rozlał się na jej wargach szerzej. Dziewczynka, która spoglądała na nią z dołu była naprawdę prze—u—ro—cza! Babcia Prewett była już gotowa do drobnego strofowania swej najstarszej wnuczki, lecz zamiast tego Mare nachyliła się nad dziewczynką, wolną dłonią gładząc ją po rudych włosach. Nawet ta przerwa po jedynce była prześliczna!
— Molly, biedroneczko — zwróciła się do bratanicy, choć normalnie kucnęłaby przy niej, chcąc zrównać się z nią perspektywą. Teraz jednakże, ze względu na postępującą ciążę, która zaczynała być już widoczna nawet pomimo delikatnej zmiany w garderobie kobiety, wolała nie ryzykować. Przepowiednie Delilah mówiły o dwójce dzieci, Archibald nalegał na zachowanie jak największej ostrożności, a w dodatku Elroy mu przyklasnął... — Nie mogę spuścić cię nawet na moment z oczu, bo nim się obejrzę, będziesz jeszcze wyższa ode mnie! Naprawdę w zeszłym roku zakwitła wisienka? Jeżeli zrobi to w tym roku, będziesz musiała mi ją koniecznie namalować. Będę mogła na ciebie liczyć?
Na początku marca Mare miała jeszcze okazję poznać bliżej dzieci bliskiego kuzyna swego męża, lorda Ollivandera. Gdy na powrót przekraczali z Elroyem bramy Weymouth, powróciła myślami do tych spotkań, zauważając z pewnym zaskoczeniem, jak bardzo dzieci potrafiły się od siebie różnić. Ta prosta obserwacja nie powinna jej dziwić — sama przecież z własną bliźniaczką była niczym ogień i woda. Burza i spokojne morze. Laurel był dzieckiem prowadzonym przez życie przy asyście ciekawości, Faith odnajdowała swą siłę w gniewie, Saoirse co prawda pierwszy popis magii również uzależniła od nieprzyjemności, ale Miriam, znaczy się urocza Molly, nie dała się jeszcze poznać cioci Mare jako dama skłonna do dąsów, o czym czasami wspominał jej ojciec. Jeżeli było to prawdą, na pewno odziedziczyła to właśnie po nim.
Gdy dziewczynki pognały do wspólnej zabawy, mąż ze starszym bratem zamknęli się w gabinecie i dali pochłonąć się dyskusji (Mare miała ogromną nadzieję, że dyskutowali na tematy wojenne wyłącznie dla odnalezienia najlepszego sposobu na ich ukrócenie, zamiast targować się o to, w którym miejscu powinna spędzić okres ciąży), lady Greengrass spędzała czas ze swoją bratową i matką. Wszystkie kobiety były zachwycone wieścią o błogosławionym stanie kobiety, przecież to zawsze była wspaniała wiadomość! Była zdrową kobietą, wydała już na świat jedno zdrowe dziecko, nie było potrzeby zbędnie zwlekać z poczęciem kolejnego. Jeżeli los będzie miał ją w opiece, na pewno będzie to syn.
— Jak zareagował twój mąż? — spytała starsza z pań Prewett, przechylając się przez blat stołu, by sięgnąć do dłoni swej córki.
— Najlepiej, jak tylko mógł — uśmiechnęła się szeroko, otwierając usta, by pociągnąć dalej tę historię, lecz w tym samym momencie poczuła drobne dłonie, których palce splotły się z tymi jej. Gdy schyliła głowę, ciepły uśmiech rozlał się na jej wargach szerzej. Dziewczynka, która spoglądała na nią z dołu była naprawdę prze—u—ro—cza! Babcia Prewett była już gotowa do drobnego strofowania swej najstarszej wnuczki, lecz zamiast tego Mare nachyliła się nad dziewczynką, wolną dłonią gładząc ją po rudych włosach. Nawet ta przerwa po jedynce była prześliczna!
— Molly, biedroneczko — zwróciła się do bratanicy, choć normalnie kucnęłaby przy niej, chcąc zrównać się z nią perspektywą. Teraz jednakże, ze względu na postępującą ciążę, która zaczynała być już widoczna nawet pomimo delikatnej zmiany w garderobie kobiety, wolała nie ryzykować. Przepowiednie Delilah mówiły o dwójce dzieci, Archibald nalegał na zachowanie jak największej ostrożności, a w dodatku Elroy mu przyklasnął... — Nie mogę spuścić cię nawet na moment z oczu, bo nim się obejrzę, będziesz jeszcze wyższa ode mnie! Naprawdę w zeszłym roku zakwitła wisienka? Jeżeli zrobi to w tym roku, będziesz musiała mi ją koniecznie namalować. Będę mogła na ciebie liczyć?
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Nie przepadała za rodzinnymi spędami - zawsze było dla niej za głośno od kolorów, nie każdy śmiech brzmiał tak samo, nie każdy głos, nie wszystkie z nich wybrzmiewały z przyjemną barwą, zdarzały się takie dla ucha zupełnie nieodpowiednie. Stanowisko co do zjazdów o podobnej tematyce Molly zmieniła zdanie, kiedy wyjechała razem z mamą i Winnie’m do Francji. Tam było gorzej nawet niż na urodzinach babci, tych głośnych, hucznych i zaliczających się na pewno do najbardziej znienawidzonych przez panienkę Prewett bali, na które zdarzało jej się zaglądać z wyższych kondygnacji, podpatrując na ramionach pani Picks tańczące pary. Och, tam było okropecznie. Francuskie panny o żabich nóżkach gruchały jak stare ropuszki, czasem trochę gęgając, a innym razem sycząc i pochrumkując. Po powrocie, gdy usłyszała pierwsze znajome głosy, zapamiętany szmer, stukot obcasów wypastowanych i pachnących żywicą lakierków, coś się w niej przestawiło i zdała sobie sprawę z tego, jak bardzo tęskniła za każdym jednym członkiem swojej rodziny, którego nie było z nią w magicznym, francuskim dworku, który wcale nie zapamiętał jej się dobrze. Z ogromną radością przyjmowała do siebie zwłaszcza takie małe spotkania, w których czasem dało się nawet usłyszeć cichy głosik Ciszy przy towarzyszącej jej obecności Spokoju. To spotkanie podobało jej się zwłaszcza, bo nie dość, że była blisko swoich ulubionych kobietek (które miały wspaniałe, złote, srebrne i białe głosy), to jeszcze odwiedziła ją jej kochana kuzyneczka! Humor miała więc szampański i nic nie zapowiadało się na zmianę.
Przytuliła się mocniej do cioci w myśl zasady, że dobre rzeczy szybko się kończą i zrobiła malutki krok do tyłu, nie puszczając jednak dłoni ciotuni, lekko machając nią jak wierzbową gałązką.
- Pani Picks też tak mówi! - pokiwała ochoczo rudą grzywą odziedziczoną po mieczu, bo jakżeby inaczej! - Tylko Pani Picks mówi, że zaraz przeskoczę papę. A ja myślę, że to jeszcze trochę minie czasu, bo mam tylko osiem lat! To znaczy... bo ja będę miała osiem lat za osiem dni, wie ciocia? Osiem lat za osiem dni, o. Bardzo ładnie, prawda? Bardzo ośmiowo! - uniosła brodę, ciesząc się z użytego słowa bardziej niż Leonardo da Vinci cieszył się ze swoich latających skrzydeł. - Oczywiście, ciotuniu! Było bardzo dużo kwiatków na gałązkach, tak dużo, że na pewno nie uda mi się namalować wszystkich, ale policzę je i spróbuję!
Uśmiechnęła się po raz kolejny, zaraz jednak marszcząc brwi i delikatnie przekrzywiając główkę na bok.
- Ciotuniuuuu - zawodziła odrobinę, jak to zawodzić potrafiły dzieci. - A ciotunia wie, że ciotunia tak inaczej brzmi? Tak jakby była dwa razy. Jakby dwie gałązki były na tym wiśniowym drzewku! Jakby różowe i białe kwiatki.
Babcia spojrzała z niepokojem na Molly, zachodząc w głowę, co też temu dziecku pod te rude loczki wpadło. Dziewczynka miała ogromną wyobraźnię, ale ogólnie znany był również fakt, że zdarzało jej się opowiadać niestworzone rzeczy o dźwiękach i kolorach, co nigdy nie spotykało się z aprobatą opiekunów. Prócz Archibalda. Dlatego jemu nie bała się mówić niczego, najwyraźniej ten sam rodzaj emocji czuła w stosunku do cioci Mare.
Przytuliła się mocniej do cioci w myśl zasady, że dobre rzeczy szybko się kończą i zrobiła malutki krok do tyłu, nie puszczając jednak dłoni ciotuni, lekko machając nią jak wierzbową gałązką.
- Pani Picks też tak mówi! - pokiwała ochoczo rudą grzywą odziedziczoną po mieczu, bo jakżeby inaczej! - Tylko Pani Picks mówi, że zaraz przeskoczę papę. A ja myślę, że to jeszcze trochę minie czasu, bo mam tylko osiem lat! To znaczy... bo ja będę miała osiem lat za osiem dni, wie ciocia? Osiem lat za osiem dni, o. Bardzo ładnie, prawda? Bardzo ośmiowo! - uniosła brodę, ciesząc się z użytego słowa bardziej niż Leonardo da Vinci cieszył się ze swoich latających skrzydeł. - Oczywiście, ciotuniu! Było bardzo dużo kwiatków na gałązkach, tak dużo, że na pewno nie uda mi się namalować wszystkich, ale policzę je i spróbuję!
Uśmiechnęła się po raz kolejny, zaraz jednak marszcząc brwi i delikatnie przekrzywiając główkę na bok.
- Ciotuniuuuu - zawodziła odrobinę, jak to zawodzić potrafiły dzieci. - A ciotunia wie, że ciotunia tak inaczej brzmi? Tak jakby była dwa razy. Jakby dwie gałązki były na tym wiśniowym drzewku! Jakby różowe i białe kwiatki.
Babcia spojrzała z niepokojem na Molly, zachodząc w głowę, co też temu dziecku pod te rude loczki wpadło. Dziewczynka miała ogromną wyobraźnię, ale ogólnie znany był również fakt, że zdarzało jej się opowiadać niestworzone rzeczy o dźwiękach i kolorach, co nigdy nie spotykało się z aprobatą opiekunów. Prócz Archibalda. Dlatego jemu nie bała się mówić niczego, najwyraźniej ten sam rodzaj emocji czuła w stosunku do cioci Mare.
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Chyba nikt znający uroki okresu dziecięcego nie wymagał od Molly lubienia tego typu rodzinnych zjazdów. Co prawda ona sama nie pamiętała, jaki miała do tego stosunek w jej wieku — zawsze mogła przecież skupić się na siostrze, rzadziej na bracie i wtedy nawet nieprzyjemne okoliczności pokroju zupełnie nieznajomych starych ciotek składających wilgotne buziaki na obu policzkach były jakieś prostsze do zniesienia. Molly jednak była dobrze wychowaną panienką: wciąż zdarzały się jej wpadki, jak to dzieciom, ale pod okiem pani Picks, przy wysiłku Lorraine i z miłością jaką otaczał ją Archibald, miała cały świat do zwojowania.
Mare cieszyła się jednak, że brakujące gałązki paproci Prewettów powróciły z Francji. Rozumiała oczywiście okoliczności tego wyjazdu, z podobnym dylematem zmierzyła się sama z początkiem stycznia, gdy do Weymouth przybyło kuzynostwo małej Molly — córka Mare Saoirse oraz syn Isaiaha Felix. Miejsce dzieci było jednakże przy rodzicach i to rodzice mogli zapewnić im odpowiednie warunki rozwoju oraz opiekę. Czasy były trudne, wymagały od dorosłych podejmowania często trudnych decyzji, lecz zawsze u ich podstaw leżało dobro i bezpieczeństwo pociech.
Widok zadowolonej dziewczynki był jednak najlepszym dowodem na to, że cokolwiek, co postanawiali jej rodzice, robili to dobrze. Szczerość i inherentna dobroć płynąca z jej gestów radowała serce Mare w sposób, którego się nie spodziewała. Dlatego też w odpowiedzi na mocniejsze przytulenie, również upewniła się, że uścisnęła bratanicę mocniej, następnie — zgodnie z jej życzeniem — wyplątując dziewczynkę z objęć.
— Twoi rodzice są wysokimi czarodziejami, nie zdziwię się, gdy pójdziesz w ich ślady — powiedziała z uśmiechem, wtrącając się odrobinkę pomiędzy słowotok dziewczynki. Ona i Elroy byli raczej średniego wzrostu, więc zakładała, że spośród dwóch rudowłosych kuzynek, to Molly będzie spoglądać na Saoirse odrobinkę z góry. — Oczywiście, że wiem, kwiatuszku — jakże mogłaby zapomnieć o urodzinach swojej ulubionej bratanicy? Dla podkreślenia tych słów stuknęła lekko palcem w jej czubek nosa. Osiem, osiem, osiem, faktycznie, symbolika była dość istotna. Gdyby Mare przykładała więcej uwagi numerologii, pewnie mogłaby powiedzieć coś więcej...
Pozwoliła sobie na krótki, dźwięczny śmiech, choć wcześniej zasłoniła dłonią usta. Entuzjazm Molly był naprawdę zaraźliwy. Uwielbiała przebywać z dziećmi, a dużą zasługę dla takiego stanu rzeczy miała oczywiście mała lady Prewett.
Jednakże dalsze zawodzenie stanowiło już znak ostrzegawczy. W połączeniu z uroczym przekrzywieniem główki mogło zwiastować wszystko, począwszy od trudnego pytania do krępującego słuchających wyznania. Tym razem okazało się jednak, że Molly wykazała się kolejną porcją swej naprawdę jaskrawej wyobraźni. Brzmi dwa razy? Gałązki i kwiatki różowe i białe? Cóż to mogło znaczyć?
Chyba wiedziała.
Wyłapała jednak kątem oka zaniepokojone spojrzenie mamy. Zwróciła się ku niej na chwilę, posyłając krótkie, lecz spokojne spojrzenie. Mama Molly, rozumiejąc, cóż zaraz się stanie, skinęła głową na zgodę.
— Bo tak się składa, że rośnie we mnie dzieciątko, dlatego brzmię dwa razy, wiesz? — powiedziała ściszonym głosem, nachylając się do Molly nisko, bowiem w tej chwili zdradzała jej tajemnicę. — Saoirse będzie miała siostrzyczkę albo braciszka. Jak myślisz, białe kwiatki oznaczają chłopca, czy dziewczynkę? — przechyliła głowę w bok, bardzo ciekawa odpowiedzi bratanicy. Oczywiście nie będzie tłumaczyć jej wszystkich technikaliów, ale mogły dalej trzymać się bezpiecznej dla dziewczynki w tym wieku metafory drzewka wiśniowego.
Mare cieszyła się jednak, że brakujące gałązki paproci Prewettów powróciły z Francji. Rozumiała oczywiście okoliczności tego wyjazdu, z podobnym dylematem zmierzyła się sama z początkiem stycznia, gdy do Weymouth przybyło kuzynostwo małej Molly — córka Mare Saoirse oraz syn Isaiaha Felix. Miejsce dzieci było jednakże przy rodzicach i to rodzice mogli zapewnić im odpowiednie warunki rozwoju oraz opiekę. Czasy były trudne, wymagały od dorosłych podejmowania często trudnych decyzji, lecz zawsze u ich podstaw leżało dobro i bezpieczeństwo pociech.
Widok zadowolonej dziewczynki był jednak najlepszym dowodem na to, że cokolwiek, co postanawiali jej rodzice, robili to dobrze. Szczerość i inherentna dobroć płynąca z jej gestów radowała serce Mare w sposób, którego się nie spodziewała. Dlatego też w odpowiedzi na mocniejsze przytulenie, również upewniła się, że uścisnęła bratanicę mocniej, następnie — zgodnie z jej życzeniem — wyplątując dziewczynkę z objęć.
— Twoi rodzice są wysokimi czarodziejami, nie zdziwię się, gdy pójdziesz w ich ślady — powiedziała z uśmiechem, wtrącając się odrobinkę pomiędzy słowotok dziewczynki. Ona i Elroy byli raczej średniego wzrostu, więc zakładała, że spośród dwóch rudowłosych kuzynek, to Molly będzie spoglądać na Saoirse odrobinkę z góry. — Oczywiście, że wiem, kwiatuszku — jakże mogłaby zapomnieć o urodzinach swojej ulubionej bratanicy? Dla podkreślenia tych słów stuknęła lekko palcem w jej czubek nosa. Osiem, osiem, osiem, faktycznie, symbolika była dość istotna. Gdyby Mare przykładała więcej uwagi numerologii, pewnie mogłaby powiedzieć coś więcej...
Pozwoliła sobie na krótki, dźwięczny śmiech, choć wcześniej zasłoniła dłonią usta. Entuzjazm Molly był naprawdę zaraźliwy. Uwielbiała przebywać z dziećmi, a dużą zasługę dla takiego stanu rzeczy miała oczywiście mała lady Prewett.
Jednakże dalsze zawodzenie stanowiło już znak ostrzegawczy. W połączeniu z uroczym przekrzywieniem główki mogło zwiastować wszystko, począwszy od trudnego pytania do krępującego słuchających wyznania. Tym razem okazało się jednak, że Molly wykazała się kolejną porcją swej naprawdę jaskrawej wyobraźni. Brzmi dwa razy? Gałązki i kwiatki różowe i białe? Cóż to mogło znaczyć?
Chyba wiedziała.
Wyłapała jednak kątem oka zaniepokojone spojrzenie mamy. Zwróciła się ku niej na chwilę, posyłając krótkie, lecz spokojne spojrzenie. Mama Molly, rozumiejąc, cóż zaraz się stanie, skinęła głową na zgodę.
— Bo tak się składa, że rośnie we mnie dzieciątko, dlatego brzmię dwa razy, wiesz? — powiedziała ściszonym głosem, nachylając się do Molly nisko, bowiem w tej chwili zdradzała jej tajemnicę. — Saoirse będzie miała siostrzyczkę albo braciszka. Jak myślisz, białe kwiatki oznaczają chłopca, czy dziewczynkę? — przechyliła głowę w bok, bardzo ciekawa odpowiedzi bratanicy. Oczywiście nie będzie tłumaczyć jej wszystkich technikaliów, ale mogły dalej trzymać się bezpiecznej dla dziewczynki w tym wieku metafory drzewka wiśniowego.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
Molly do dąsów musiała mieć powód. I prowokatora. Najczęstszym z nich był Winnie, choć od jakiegoś czasu przestał być taki irytujący - nie wiedziała, czy powinna się tym martwić, czy wręcz przeciwnie, radować. Bo, jak wiadomo, kiedy Winnie za długo był spokojny, wiadomym było, że coś zmalował. I to niekoniecznie farbkami. A już na pewno nie tymi należącymi do Molly, bo byłaby bardzo zła, a wtedy dąsy byłyby bardzo niebezpieczne. Więc jeśli w domu był spokój, wszyscy mówili na pastelowo, czyli ładnie i zgrabnie, to nic nie zwiastowało obniżenia temperatury w pomieszczeniu do dwudziestu stopni na minusie ani zjawy nadąsanej Molly snującej się za osobą, która swoimi nieostrożnymi decyzjami spowodowała małą katastrofę w emocjonalnym świecie dziecka. Nie zapowiadało się, żeby ciotuni Mare podobny manerw mógł się udać w niedalekim czasie.
- Jestem kwiatuszkiem! - ucieszyła się i zaraz na jej twarzy zakwitł wespół z rumieńcem piękny uśmiech unoszący policzki ku kącikom oczu, wyglądający jak mały płomyk tańczący wesoło po jasnej twarzyczce młodej panienki. Przytuliła się do cioci całkiem uradowana z tego, jaki dostała maleńki prezent. Została kwiatuszkiem. - Papa uwielbia kwiatuszki. Lubi czasem w ogrodzie pielęgnować kwiatki z panem Diggorym, a jak rozmawiają, to kolorem przypominają listki zielone jak na drzewkach.
Spojrzała na dłoń cioci, szukając w niej śladów nie wiadomo czego. Dostrzegła kilka jasnych plamek. Piegi! Tak, to były piegi. Każdy Prewett je miał. Tylko mama ich nie miała. Ale to nic i tak była najpiękniejszą stokrotką. Policzyła szybko owe plamki i znów spojrzała w górę, na ciocię, gdy obliczenia się skończyły. Dziesięć piegów. Lubiła liczby parzyste. Były zgrabne, krąglutkie.
- Dzieciątko? - uniosła do góry brewki w geście zaskoczenia. - To znaczy, że ciotunia poszła z wujkiem Elroyem na Pokątną i potem połknęła ciocia nasionka? Czy dzieciątko jest już w skorupce od orzecha? - przysunęła się tak, żeby ucho przyłożyć do brzuszka cioci. Nic nie usłyszała. - Pewnie smacznie śpi. Dzieciątko, proszę wypoczywać - szepnęła, zaraz się odsuwając. Pani Picks tak zawsze mówiła, kiedy Molly gorzej się czuła. - Ooo-o, a jak Sisi dostanie braciszka i siostrzyczkę? Czasem na gałązce mogą być białe i różowe kwiatki. A może to tylko białe. Albo różowe. Nie wiem, ciotuniu. W skorupce od orzecha ciężko usłyszeć, jakie są kwiatki na drzewku - wydęła ustka, poważnie zastanawiając się nad tą kwestią. Czuła się dziwnie nie mogąc po raz pierwszy rozpoznać czyjegoś koloru. Oczywiście było to naturalne, przecież dzieciątka jeszcze na świecie nie było. Albo dzieciątek. - Powiem, jak wyjdzie ze skorupki!
Diagnoza postawiona.
- Jestem kwiatuszkiem! - ucieszyła się i zaraz na jej twarzy zakwitł wespół z rumieńcem piękny uśmiech unoszący policzki ku kącikom oczu, wyglądający jak mały płomyk tańczący wesoło po jasnej twarzyczce młodej panienki. Przytuliła się do cioci całkiem uradowana z tego, jaki dostała maleńki prezent. Została kwiatuszkiem. - Papa uwielbia kwiatuszki. Lubi czasem w ogrodzie pielęgnować kwiatki z panem Diggorym, a jak rozmawiają, to kolorem przypominają listki zielone jak na drzewkach.
Spojrzała na dłoń cioci, szukając w niej śladów nie wiadomo czego. Dostrzegła kilka jasnych plamek. Piegi! Tak, to były piegi. Każdy Prewett je miał. Tylko mama ich nie miała. Ale to nic i tak była najpiękniejszą stokrotką. Policzyła szybko owe plamki i znów spojrzała w górę, na ciocię, gdy obliczenia się skończyły. Dziesięć piegów. Lubiła liczby parzyste. Były zgrabne, krąglutkie.
- Dzieciątko? - uniosła do góry brewki w geście zaskoczenia. - To znaczy, że ciotunia poszła z wujkiem Elroyem na Pokątną i potem połknęła ciocia nasionka? Czy dzieciątko jest już w skorupce od orzecha? - przysunęła się tak, żeby ucho przyłożyć do brzuszka cioci. Nic nie usłyszała. - Pewnie smacznie śpi. Dzieciątko, proszę wypoczywać - szepnęła, zaraz się odsuwając. Pani Picks tak zawsze mówiła, kiedy Molly gorzej się czuła. - Ooo-o, a jak Sisi dostanie braciszka i siostrzyczkę? Czasem na gałązce mogą być białe i różowe kwiatki. A może to tylko białe. Albo różowe. Nie wiem, ciotuniu. W skorupce od orzecha ciężko usłyszeć, jakie są kwiatki na drzewku - wydęła ustka, poważnie zastanawiając się nad tą kwestią. Czuła się dziwnie nie mogąc po raz pierwszy rozpoznać czyjegoś koloru. Oczywiście było to naturalne, przecież dzieciątka jeszcze na świecie nie było. Albo dzieciątek. - Powiem, jak wyjdzie ze skorupki!
Diagnoza postawiona.
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Dąsy wcale nie były takie złe — zdążyła doń przywyknąć, choć nie miała raczej okazji poznać ich na własnej skórze. Za to z opowiadań babci Molly, a matki jej ojca oraz ciotuni, sama Mare wyciągała bardzo wiele historii o podobnych zachowaniu Archibalda. O tym, jak potrafił nadymać policzki w dąsach, o tym, jak niegdyś niemal wyziębił jedną z sal, w której jedna z guwernantek uczyła go francuskiego... Och, historii było wiele, wiele z nich Mare mogła kiedyś przekazać samej Molly, ale gdy tylko będzie nieco starsza, gdy zawrą między sobą tajemny pakt. W innym wypadku mogła się obawiać, że o zdradzeniu tych kilku drobnych tajemnic starszy z braci dowie się niezwykle prędko, a może nawet wystosuje do Derby wyjca? Wyjec sam w sobie nie był jednak tak zły, jak potencjalne problemy wychowawcze — dzieci z rodu Prewett odznaczały się szczególną przenikliwością i intelektem, Miriam nie była wyjątkiem. Na pewno znalazłaby kiedyś drogę, by postawić na swoim przy użyciu takiego, czy innego argumentu.
— A ty lubisz kwiatuszki? Takie same, jak tata, czy może inne? — zapytała, zupełnie już rozbrojona dziecięcym urokiem. Oj, gdyby tylko mogła, pewnie zabrałaby bratanicę wraz ze sobą do Derby, na Grove Street 12. I ubierała ją w śliczne sukienki, najpiękniejsze, jakie można znaleźć lub zamówić, całe dnie zaplatała nie jedną, a dwie pary rudych warkoczy. Naturalna słabość do dzieci, którą przejawiała lady Greengrass wybijała się o tyle mocniej, że miała przyjemność, niesamowitą przyjemność obcować ze swą krewniaczką, nauczoną wszelkich manier, małym słoneczkiem, którego obecność rozjaśniła salon w Weymouth Palace jeszcze większym blaskiem.
Reakcja na powiększenie się rodziny była jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej słodka, niż Mare mogłaby sobie to wyobrazić. Słysząc historię z Pokątną, połknięciem nasionek i skorupce orzecha sama uśmiechnęła się szerzej, choć na moment myślami wybiegła w kierunku brata i szwagierki, pochwalając ich fantazję w tłumaczeniu najbardziej skomplikowanej z punktu widzenia rodziców kwestii — bo jakże wytłumaczyć dociekliwym kilkulatkom, skąd wzięli się na świecie? Pomysł z Pokątną i nasionkami był całkiem udany i prawdopodobnie — gdy Saoirse dorośnie do podobnych pytań, sama Mare użyje tego fortelu, dopóki córka nie dorośnie do poznania wersji bliższej prawdy. Ale od tego czasu dzieliło ją jeszcze wiele, wiele, wiele lat.
— Razem z wujkiem Elroyem poszliśmy na Pokątną, masz rację — pokiwała głową z dumną miną, po czym przesunęła palcami po rudych włosach bratanicy, chwaląc za tak prędką ekspertyzę. — Ale może naprawdę połknęłam nie jedno nasionko, a dwa? Ale wtedy powinny być dwie łupinki? Chyba dzieciątkom byłoby niewygodnie, gdyby dzieliły jedną? — przyłożyła palec wskazujący do ust, oddając się teatralnemu zamyśleniu. Wątpliwości Molly wydawały się do tej pory tylko nimi — dziecięcymi próbami opisania świata w najlepszy dostępny sposób — ale co, jeżeli w pewien sposób miała rację? W trakcie pierwszej ciąży brzuch Mare nie rósł tak szybko, wydawała się być o dwa—trzy tygodnie do przodu, ale reszta symptomów wskazywała, że nie było to fizycznie możliwe... Chyba będzie musiała porozmawiać z wujkiem Elroyem.
Nie mogła powstrzymać się przed cichym chichotem wobec tak trafnie postawionej diagnozy. Prawdziwy uzdrowiciel operował przecież przede wszystkim na faktach, nie domysłach.
— Dobrze, możemy się umówić, że gdy dzieciątko albo dzieciątka wyjdą ze skorupki, wujek Elroy napisze Ci list. A wtedy obie dowiemy się, czy to braciszek, czy siostrzyczka — uśmiechnęła się, powoli odwracając się w kierunku niedalekiego stolika, z którego zebrała jeden talerzyk oraz sztućce. Ostrożnie nałożyła jedną przekrojoną w pół babeczkę posmarowaną powidłami śliwkowymi oraz kilka plastrów kiwi. — Nie jesteś może głodna? — spytała, uśmiechając się zachęcająco. Na jednej z dostępnych w salonie kanap pomieściłyby się obie ze sporym zapasem komfortu, ale też w odległości, która zapewniłaby Molly spokój od nadmiaru nieprzyjemnych kolorów. — Nawet uzdrowiciele stawiający tak trafne diagnozy muszą kiedyś jeść — dodała po chwili, oczekując na impuls ze strony bratanicy, gotowa poświęcić jej nawet całe popołudnie. Mama i Lorraine musiały jej przecież wybaczyć.
— A ty lubisz kwiatuszki? Takie same, jak tata, czy może inne? — zapytała, zupełnie już rozbrojona dziecięcym urokiem. Oj, gdyby tylko mogła, pewnie zabrałaby bratanicę wraz ze sobą do Derby, na Grove Street 12. I ubierała ją w śliczne sukienki, najpiękniejsze, jakie można znaleźć lub zamówić, całe dnie zaplatała nie jedną, a dwie pary rudych warkoczy. Naturalna słabość do dzieci, którą przejawiała lady Greengrass wybijała się o tyle mocniej, że miała przyjemność, niesamowitą przyjemność obcować ze swą krewniaczką, nauczoną wszelkich manier, małym słoneczkiem, którego obecność rozjaśniła salon w Weymouth Palace jeszcze większym blaskiem.
Reakcja na powiększenie się rodziny była jeszcze piękniejsza, jeszcze bardziej słodka, niż Mare mogłaby sobie to wyobrazić. Słysząc historię z Pokątną, połknięciem nasionek i skorupce orzecha sama uśmiechnęła się szerzej, choć na moment myślami wybiegła w kierunku brata i szwagierki, pochwalając ich fantazję w tłumaczeniu najbardziej skomplikowanej z punktu widzenia rodziców kwestii — bo jakże wytłumaczyć dociekliwym kilkulatkom, skąd wzięli się na świecie? Pomysł z Pokątną i nasionkami był całkiem udany i prawdopodobnie — gdy Saoirse dorośnie do podobnych pytań, sama Mare użyje tego fortelu, dopóki córka nie dorośnie do poznania wersji bliższej prawdy. Ale od tego czasu dzieliło ją jeszcze wiele, wiele, wiele lat.
— Razem z wujkiem Elroyem poszliśmy na Pokątną, masz rację — pokiwała głową z dumną miną, po czym przesunęła palcami po rudych włosach bratanicy, chwaląc za tak prędką ekspertyzę. — Ale może naprawdę połknęłam nie jedno nasionko, a dwa? Ale wtedy powinny być dwie łupinki? Chyba dzieciątkom byłoby niewygodnie, gdyby dzieliły jedną? — przyłożyła palec wskazujący do ust, oddając się teatralnemu zamyśleniu. Wątpliwości Molly wydawały się do tej pory tylko nimi — dziecięcymi próbami opisania świata w najlepszy dostępny sposób — ale co, jeżeli w pewien sposób miała rację? W trakcie pierwszej ciąży brzuch Mare nie rósł tak szybko, wydawała się być o dwa—trzy tygodnie do przodu, ale reszta symptomów wskazywała, że nie było to fizycznie możliwe... Chyba będzie musiała porozmawiać z wujkiem Elroyem.
Nie mogła powstrzymać się przed cichym chichotem wobec tak trafnie postawionej diagnozy. Prawdziwy uzdrowiciel operował przecież przede wszystkim na faktach, nie domysłach.
— Dobrze, możemy się umówić, że gdy dzieciątko albo dzieciątka wyjdą ze skorupki, wujek Elroy napisze Ci list. A wtedy obie dowiemy się, czy to braciszek, czy siostrzyczka — uśmiechnęła się, powoli odwracając się w kierunku niedalekiego stolika, z którego zebrała jeden talerzyk oraz sztućce. Ostrożnie nałożyła jedną przekrojoną w pół babeczkę posmarowaną powidłami śliwkowymi oraz kilka plastrów kiwi. — Nie jesteś może głodna? — spytała, uśmiechając się zachęcająco. Na jednej z dostępnych w salonie kanap pomieściłyby się obie ze sporym zapasem komfortu, ale też w odległości, która zapewniłaby Molly spokój od nadmiaru nieprzyjemnych kolorów. — Nawet uzdrowiciele stawiający tak trafne diagnozy muszą kiedyś jeść — dodała po chwili, oczekując na impuls ze strony bratanicy, gotowa poświęcić jej nawet całe popołudnie. Mama i Lorraine musiały jej przecież wybaczyć.
who will the goddess of victory smile for?
is the goddess of victory fair to everyone?
is the goddess of victory fair to everyone?
27 czerwca 1958 r.
Ręce trzęsły mu się z nerwów, kiedy zdejmował z siebie marynarkę. Przewiesił ją przez oparcie fotela i usiadł na chwilę, ale zbyt roznosiły go emocje. Wstał i zaczął przechadzać się po salonie, próbując analizować to, co przed chwilą usłyszał. Im dłużej to robił, tym bardziej dochodził do wniosku, że ta rozmowa mogła przebiec o wiele korzystniej. Niepotrzebnie mówił o mugolach, niepotrzebnie dał się wciągać w niewygodne wymiany zdań, a już z pewnością nie powinien pozwolić się sprowokować. Sallow nie dał się ponieść, od początku do końca pozostał spokojny i pewny swojego stanowiska, co doprowadzało Archibalda do szału.
Podszedł do okna, wyglądając na kwitnący ogród. Gdyby Malfoy'owi bardzo na tym zależało, mógłby po prostu tu wejść i wszystko zadeptać. Archibald obawiał się, że nawet zaklęcia nałożone na pałac i obejście nie były w stanie zapewnić im bezpieczeństwa. Kolejna propozycja amnestii zabrzmiała niemal jak groźba, nawet jeżeli Sallow utrzymywał, że nie chcą marnować szlachetnej krwi. To wszystko sprawiało, że Archibald wrócił z Hogsmeade jeszcze bardziej zaniepokojony niż dzisiaj z rana.
Otworzył okno na oścież, żeby wpuścić do salonu trochę świeżego powietrza. Na zewnątrz było ciepło pomimo późnej godziny – czerwiec naprawdę przyniósł im upalne lato. Odpiął spinki od mankietów i podciągnął rękawy białej koszuli aż po łokcie. Na stoliku obok leżała srebrna papierośnica. Wstrzymywał się tylko przez chwilę. Nałóg stopniowo dopadał go przez ostatnie tygodnie, aż w końcu Archibald uświadomił sobie, że nie ma dnia bez papierosa. Zaciągnął się, zaraz się krzywiąc, bo tytoń był dziwnie kwaśny i gorzki jednocześnie. Tak więc dopełnił się jego obraz rozpaczy: stał samotnie w nocy przy otwartym oknie, paląc tanie papierosy, nestor-przestępca, który daje się wyprowadzić z równowagi byle urzędasowi z Ministerstwa, udającego ważną personę. Czuł niedosyt, choć przecież teoretycznie wszystko się udało – przyszedł po rozejm i z nim wyszedł. A jednak wydawało mu się, że mógł wyjść z czymś jeszcze.
Tytoń niskiej jakości, 10g
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Nie umiał znaleźć sobie miejsca. Snuł się po całym Weymouth, zaglądając w każdy jego zakątek, jakby zwiedzał je po raz pierwszy. Co prawda to nie dziwiło - Roratio był w wiecznym ruchu, wydawać się mogło, że ciągle coś go goni, a on nie chce dać się złapać.
Udawał, że jest w porządku - ganiał za młodszym kuzynostwem, próbując wygrać z tymi małymi skrzatami w chowanego. Większość czasu spędził jednak na zewnątrz - niczym jastrząb krążył wokół głównego wejścia, oczekując powrotu starszego brata. Bo nie czekał na nestora, kwestie ustaleń na spotkaniu chwilowo zeszły na drugi plan - Rory czekał na powrót swojego brata, jednocześnie próbując poradzić sobie z irracjonalną złością, która podpowiadała mu, że przecież powinien być z nim.
Ostatecznie wrócił do swoich komnat, prosząc, aby poinformowano go kiedy nestor wróci do domu. A mimo to i tak siedział w oknie, nasłuchiwał tego, co działo się w posiadłości. I nie było czynności, która potrafiłaby mu zająć myśli. Próbował - naprawdę Merlin mu świadkiem - zająć się rachunkami, ale liczby rozjeżdżały mu się w oczach, a on sam zaczynał niemalże rwać włosy z gęstej, rudej czupryny. Dziadek z łatwością ograł go dzisiaj też w jedną z ich ulubionych gier karcianych. Aż w końcu - kiedy wpatrywał się w widok za wysokim oknem ktoś zapukał do drzwi i oświadczył, że lord nestor właśnie zjawił się w posiadłości. Och, przecież w murach szlacheckich rodów nic nie przechodziło bez echa.
O tym, że biegiem pokonał odległość między swoimi komnatami a salonem świadczył jedynie delikatnie przyśpieszony oddech i nieznaczny wypiek pod piegami rozsypanymi po skórze policzków.
- W końcu - nie ukrywał ulgi, z jaką wypowiedział to stwierdzenie, jednocześnie upewniając się, że Archibald teraz zwróci się w jego stronę. Prędko pokonał dystans między nimi i oparł się ramieniem o ścianę po drugiej stronie okna. Bystre spojrzenie skupiło się na twarzy starszego brata. Próbował z niej coś wyczytać, zanim zaleje go falą pytań, dawał mu te kilka oddechów na zebranie rozsypanych myśli. I nie wiedział skąd ten niepokój - przecież wiedział, że Archibald nie idzie tam sam, że będzie z nim ktoś doświadczony, a jednak pomimo wiedzy, że mógł nie mieć wystarczających umiejętności aby ochronić nestora, wyrzucał sobie, że nie stał u jego boku. Bo nawet najlepszy auror pozbawiony będzie zajadłości z jaką walczyłaby o Archibalda krew z jego krwi.
Czy to możliwe, że on - Roratio Prewett - się martwił? Czy to tak powinien nazwać właśnie to uczucie niepokoju? - I jak? - nic więcej nie zdołał z siebie wydusić.
Udawał, że jest w porządku - ganiał za młodszym kuzynostwem, próbując wygrać z tymi małymi skrzatami w chowanego. Większość czasu spędził jednak na zewnątrz - niczym jastrząb krążył wokół głównego wejścia, oczekując powrotu starszego brata. Bo nie czekał na nestora, kwestie ustaleń na spotkaniu chwilowo zeszły na drugi plan - Rory czekał na powrót swojego brata, jednocześnie próbując poradzić sobie z irracjonalną złością, która podpowiadała mu, że przecież powinien być z nim.
Ostatecznie wrócił do swoich komnat, prosząc, aby poinformowano go kiedy nestor wróci do domu. A mimo to i tak siedział w oknie, nasłuchiwał tego, co działo się w posiadłości. I nie było czynności, która potrafiłaby mu zająć myśli. Próbował - naprawdę Merlin mu świadkiem - zająć się rachunkami, ale liczby rozjeżdżały mu się w oczach, a on sam zaczynał niemalże rwać włosy z gęstej, rudej czupryny. Dziadek z łatwością ograł go dzisiaj też w jedną z ich ulubionych gier karcianych. Aż w końcu - kiedy wpatrywał się w widok za wysokim oknem ktoś zapukał do drzwi i oświadczył, że lord nestor właśnie zjawił się w posiadłości. Och, przecież w murach szlacheckich rodów nic nie przechodziło bez echa.
O tym, że biegiem pokonał odległość między swoimi komnatami a salonem świadczył jedynie delikatnie przyśpieszony oddech i nieznaczny wypiek pod piegami rozsypanymi po skórze policzków.
- W końcu - nie ukrywał ulgi, z jaką wypowiedział to stwierdzenie, jednocześnie upewniając się, że Archibald teraz zwróci się w jego stronę. Prędko pokonał dystans między nimi i oparł się ramieniem o ścianę po drugiej stronie okna. Bystre spojrzenie skupiło się na twarzy starszego brata. Próbował z niej coś wyczytać, zanim zaleje go falą pytań, dawał mu te kilka oddechów na zebranie rozsypanych myśli. I nie wiedział skąd ten niepokój - przecież wiedział, że Archibald nie idzie tam sam, że będzie z nim ktoś doświadczony, a jednak pomimo wiedzy, że mógł nie mieć wystarczających umiejętności aby ochronić nestora, wyrzucał sobie, że nie stał u jego boku. Bo nawet najlepszy auror pozbawiony będzie zajadłości z jaką walczyłaby o Archibalda krew z jego krwi.
Czy to możliwe, że on - Roratio Prewett - się martwił? Czy to tak powinien nazwać właśnie to uczucie niepokoju? - I jak? - nic więcej nie zdołał z siebie wydusić.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zachodzące słońce jeszcze majaczyło lekkim światłem na linii horyzontu. Kłąb szarego dymu leniwie wydostawał się na zewnątrz przez otwarte okno. Było już późno, ale Archibald podejrzewał, że niewielu domownikom udało się zasnąć. Zapewne wszyscy byli ciekawi jak przebiegła rozmowa, ale to Roratio odnalazł go pierwszy. Cieszył się, że trafiło właśnie na brata. Coraz rzadziej patrzył na niego przez pryzmat najmłodszego z rodzeństwa – co i rusz udowadniał, że w czasie wojny zdążył wydorośleć. Różnica wieku zanikała, a Roratio stawał się godnym partnerem do rozmów, a także oparciem, którego czasem potrzebował. Nie potrafił wszystkim obarczać Lorraine, tym bardziej nie chciał tego robić Mare, a jednocześnie potrzebował wyrzucać z siebie natłok myśli, żeby się nie udusić.
– Sallow to obłudna szuja – stwierdził, gasząc papierosa na srebrnej tacy. – Ale udało nam się zawrzeć porozumienie – dodał, nie zamierzając trzymać brata w niepewności. Nie dało się ukryć, że wcale nie był z tego porozumienia zadowolony. Wydawało mu się fałszywe – Sallow zbyt szybko się na wszystko zgodził, jakby plan Archibalda był mu na rękę. Z jednej strony potrafił to zrozumieć, każda ze stron potrzebowała wytchnienia, ale ta myśl i tak wzbudzała w nim niepokój. Archibald przyjechał do Hogsmeade z czystymi intencjami, natomiast Sallow zdawał się trzymać wszystko za mgłą. – Ma trwać do końca festiwalu i obejmować cały kraj, nie tylko Weymouth i Londyn. Podniesienie różdżki na drugiego czarodzieja zrywa umowę – wytłumaczył pokrótce, zdając sobie sprawę, że to jak stąpanie po kruchym lodzie. Widział w tym planie coraz więcej luk zamiast cieszyć się z tego, co mimo wszystko udało się wypracować. Musiał sobie wmawiać, że zerwanie sojuszu również Ministerstwu nie jest na rękę. Co mieliby na tym zyskać? Jedynie oczernienie Zakonu Feniksa w oczach swoich popleczników, ale czy już nie robili tego wystarczająco często?
Spojrzał na brata, widząc wymalowane zmartwienie na jego twarzy – w tym nigdy nie byli zbyt dobrzy, w maskowaniu uczuć. A szkoda, może wtedy byłby lepszym negocjatorem. – Umiejętności Samuela nie były dzisiaj potrzebne, jeżeli nad tym się zastanawiasz – dodał, siląc się na uśmiech. Był wdzięczny Skamanderowi za wsparcie; czuł się o wiele bezpieczniej w jego towarzystwie, pamiętając gdzieś z tyłu głowy, do jakich czynów jest zdolny. Udanie się do Hogsmeade samemu byłoby po prostu nierozsądne.
– Sallow to obłudna szuja – stwierdził, gasząc papierosa na srebrnej tacy. – Ale udało nam się zawrzeć porozumienie – dodał, nie zamierzając trzymać brata w niepewności. Nie dało się ukryć, że wcale nie był z tego porozumienia zadowolony. Wydawało mu się fałszywe – Sallow zbyt szybko się na wszystko zgodził, jakby plan Archibalda był mu na rękę. Z jednej strony potrafił to zrozumieć, każda ze stron potrzebowała wytchnienia, ale ta myśl i tak wzbudzała w nim niepokój. Archibald przyjechał do Hogsmeade z czystymi intencjami, natomiast Sallow zdawał się trzymać wszystko za mgłą. – Ma trwać do końca festiwalu i obejmować cały kraj, nie tylko Weymouth i Londyn. Podniesienie różdżki na drugiego czarodzieja zrywa umowę – wytłumaczył pokrótce, zdając sobie sprawę, że to jak stąpanie po kruchym lodzie. Widział w tym planie coraz więcej luk zamiast cieszyć się z tego, co mimo wszystko udało się wypracować. Musiał sobie wmawiać, że zerwanie sojuszu również Ministerstwu nie jest na rękę. Co mieliby na tym zyskać? Jedynie oczernienie Zakonu Feniksa w oczach swoich popleczników, ale czy już nie robili tego wystarczająco często?
Spojrzał na brata, widząc wymalowane zmartwienie na jego twarzy – w tym nigdy nie byli zbyt dobrzy, w maskowaniu uczuć. A szkoda, może wtedy byłby lepszym negocjatorem. – Umiejętności Samuela nie były dzisiaj potrzebne, jeżeli nad tym się zastanawiasz – dodał, siląc się na uśmiech. Był wdzięczny Skamanderowi za wsparcie; czuł się o wiele bezpieczniej w jego towarzystwie, pamiętając gdzieś z tyłu głowy, do jakich czynów jest zdolny. Udanie się do Hogsmeade samemu byłoby po prostu nierozsądne.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Starał się - powoli zaczynało do niego docierać, że walka jaka toczyła się na terenie kraju, że praca aurorów nie miała wiele wspólnego z trochę romantycznym wyobrażeniem rycerza na białym koniu, wybawcy, który po bitwie ranny, ale zawsze żywy wracał do domu. Wojna była brzydka w swojej brutalności i powoli odbijało się to na świadomości młodego lorda, chociaż jeszcze nie zdołało zetrzeć uśmiechu równie promiennego co słońce na lipcowym niebie. A jednak czasem jego twarz zastygała w pełnym powagi skupieniu, kiedy starał się być obok Archibalda, gotów się uczyć, gotowy asystować przy podejmowanych działaniach, chociaż przed nim jeszcze długa droga.
Uważnie przyglądał się zmianom zachodzącym na twarzy brata, ale też wsłuchiwał się w słowa przez niego wypowiadane. Porozumienie brzmiało jak abstrakcja. Coś, co miało się nie wydarzyć, coś co miało być zasłoną dymną dla działań, które miały rozegrać się gdzieś poza ich wzrokiem. Swoje niepokoje pozostawił jednak blisko serca, nie kłopocząc nimi i tak już sfrasowanego brata, którego twarz nosiła coraz więcej znamion stresu minionych miesięcy.
- To dobrze, prawda? Będziemy mogli w spokoju przygotować festiwal, zdołamy też przygotować się na to, co stanie się po festiwalu - co miało się stać, tego pewnie żaden z nich nie wiedział. - Będziemy mieli więcej czasu na żniwa, prawda? - nie był może biegły w wiedzy o roślinach, ale doskonale pamiętał zapisy z ksiąg i już od połowy czerwca rolnicy działający na terenie Dorset zbierali to, co w czasie wojny udało się wyhodować i to, co przetrzymało wyjątkowo okrutną zimę. Chciał też - jak zwykle - zwrócić uwagę Archibalda w stronę pozytywów, które niewątpliwie płynęły z takiego obrotu spraw. Bo ktoś musiał podtrzymać ten płomyk nadziei, tak bardzo potrzebny w tych czasach. A czyż nie takie było jego zadanie, kiedy niejako swoimi narodzinami wypełnił pustkę po najstarszym z braci Prewett, który opuścił ich przedwcześnie? Czasem się zastanawiał jak zachowałby się w tej sytuacji? Czy stałby w pierwszej linii?
- To dobrze - przecież nie chciał, aby jego brat, jego nestor, na którym polegała cała rodzina Prewett zebrana pod dachem posiadłości Weymouth, znalazł się w niebezpieczeństwie. - Ale i tak wolałbym pójść z tobą - dodał po chwili, odwracając wzrok w stronę okna, jakby to wyznanie było czymś wstydliwym, jakby lordowi nie wypadało martwić się o swojego brata. Trzeba przyznać, że czasem gubił się w tych dwóch rolach. Nie wiedział czy lord Roratio powinien z braterską troską zwracać się w stronę lorda nestora Archibalda.
Uważnie przyglądał się zmianom zachodzącym na twarzy brata, ale też wsłuchiwał się w słowa przez niego wypowiadane. Porozumienie brzmiało jak abstrakcja. Coś, co miało się nie wydarzyć, coś co miało być zasłoną dymną dla działań, które miały rozegrać się gdzieś poza ich wzrokiem. Swoje niepokoje pozostawił jednak blisko serca, nie kłopocząc nimi i tak już sfrasowanego brata, którego twarz nosiła coraz więcej znamion stresu minionych miesięcy.
- To dobrze, prawda? Będziemy mogli w spokoju przygotować festiwal, zdołamy też przygotować się na to, co stanie się po festiwalu - co miało się stać, tego pewnie żaden z nich nie wiedział. - Będziemy mieli więcej czasu na żniwa, prawda? - nie był może biegły w wiedzy o roślinach, ale doskonale pamiętał zapisy z ksiąg i już od połowy czerwca rolnicy działający na terenie Dorset zbierali to, co w czasie wojny udało się wyhodować i to, co przetrzymało wyjątkowo okrutną zimę. Chciał też - jak zwykle - zwrócić uwagę Archibalda w stronę pozytywów, które niewątpliwie płynęły z takiego obrotu spraw. Bo ktoś musiał podtrzymać ten płomyk nadziei, tak bardzo potrzebny w tych czasach. A czyż nie takie było jego zadanie, kiedy niejako swoimi narodzinami wypełnił pustkę po najstarszym z braci Prewett, który opuścił ich przedwcześnie? Czasem się zastanawiał jak zachowałby się w tej sytuacji? Czy stałby w pierwszej linii?
- To dobrze - przecież nie chciał, aby jego brat, jego nestor, na którym polegała cała rodzina Prewett zebrana pod dachem posiadłości Weymouth, znalazł się w niebezpieczeństwie. - Ale i tak wolałbym pójść z tobą - dodał po chwili, odwracając wzrok w stronę okna, jakby to wyznanie było czymś wstydliwym, jakby lordowi nie wypadało martwić się o swojego brata. Trzeba przyznać, że czasem gubił się w tych dwóch rolach. Nie wiedział czy lord Roratio powinien z braterską troską zwracać się w stronę lorda nestora Archibalda.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Salon
Szybka odpowiedź