Salon
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Salon
Mówi się, że kuchnia jest sercem domu - w przypadku Prewettów będzie to jednak salon. Duży i przestronny pomieści wszystkich członków rodziny, nierzadko wraz z gośćmi. Tym drugim zdarza się czuć niekomfortowo przez łypiące na nich obrazy, podczas gdy mieszkańcy posiadłości przestali zwracać na nie uwagę. W ciepłe dni okna otwierane są na oścież, czyniąc salon jeszcze przyjemniejszym miejscem do spędzania czasu z najbliższymi.
Kominek, niegdyś podłączony do sieci Fiuu, obecnie pełni jedynie funkcję estetyczną. Pani domu narzekała na unoszący się wszędzie pył, niesłużący żyjącym tu licznie roślinom.
Kominek, niegdyś podłączony do sieci Fiuu, obecnie pełni jedynie funkcję estetyczną. Pani domu narzekała na unoszący się wszędzie pył, niesłużący żyjącym tu licznie roślinom.
1 września
Początek września zawsze witał go nostalgią. Powrót do szkolnych lat był silniejszy od niego – wystarczyło jedno spojrzenie na kalendarz, by ożyły wszystkie wspomnienia. Szkolne zakupy, podczas których zawsze naciągał rodziców na jakieś bzdety, które do niczego mu nie były potrzebne. Podróż pociągiem, jedno z najprzyjemniejszych wspomnień w ogóle; ileż to fascynujących dyskusji tam przeprowadził, ile się naśmiał, nagrał w jakieś bzdurne gry! Głośne imprezy w pokoju wspólnym Gryfonów, najczęściej po meczach Quidditcha, o którym nigdy nie miał bladego pojęcia. Fascynujące lekcje zielarstwa w szkolnych szklarniach, które swoimi zapasami niewiele odstawały od bogatych szklarni Prewettów. Pierwsze miłostki, pierwsze silne przyjaźnie, pierwsze poważne kłótnie. Tyle pierwszych razów! Niesamowite ile taki młody człowiek musi się nauczyć zanim będzie w stanie samemu brnąć przez świat.
Właśnie tak Archibald spędzał początek tego pięknego dnia – na wspominkach, chyba pomału zamieniał się w swoją szanowną matkę. Otworzył na oścież duże okna, wychodzące na ogród. Początek września łaskawie przywitał ich ładną pogodą, aż żal było nie wpuścić do pomieszczenia świeżego powietrza. Rozsiadł się na kanapie, będąc ubranym w nieszczególnie wyjściowe ubrania, choć oczywiście czyste i estetyczne, bo dbał o swój wizerunek nawet wtedy, kiedy nie spodziewał się gości. Z przyjemnością sięgnął po książkę, ale taką zwykłą, przygodową, a nie żadną naukową, nie o anatomii czy roślinach, a o przygodach jakiegoś dzielnego czarodzieja. Archibald odnosił wrażenie, że minęło mniej więcej sto lat odkąd czytał jakąś zwykłą powieść. I przeczytał mniej więcej dziesięć stron zanim w salonie nie pojawił się skrzat. Archibald uniósł palec, dając mu znak, żeby chwilę poczekał – brakowało mu dosłownie pół strony do skończenia rozdziału. Dopiero wtedy uniósł wzrok znad książki, spoglądając na skrzata pytająco.
– Anthony, naprawdę? – Upewnił się, kiedy skrzat przekazał mu wiadomość o gościu. Odłożył książkę na stolik, siadając na kanapie w normalnej pozycji. Nie przypominał sobie, żeby byli umówieni.
Początek września zawsze witał go nostalgią. Powrót do szkolnych lat był silniejszy od niego – wystarczyło jedno spojrzenie na kalendarz, by ożyły wszystkie wspomnienia. Szkolne zakupy, podczas których zawsze naciągał rodziców na jakieś bzdety, które do niczego mu nie były potrzebne. Podróż pociągiem, jedno z najprzyjemniejszych wspomnień w ogóle; ileż to fascynujących dyskusji tam przeprowadził, ile się naśmiał, nagrał w jakieś bzdurne gry! Głośne imprezy w pokoju wspólnym Gryfonów, najczęściej po meczach Quidditcha, o którym nigdy nie miał bladego pojęcia. Fascynujące lekcje zielarstwa w szkolnych szklarniach, które swoimi zapasami niewiele odstawały od bogatych szklarni Prewettów. Pierwsze miłostki, pierwsze silne przyjaźnie, pierwsze poważne kłótnie. Tyle pierwszych razów! Niesamowite ile taki młody człowiek musi się nauczyć zanim będzie w stanie samemu brnąć przez świat.
Właśnie tak Archibald spędzał początek tego pięknego dnia – na wspominkach, chyba pomału zamieniał się w swoją szanowną matkę. Otworzył na oścież duże okna, wychodzące na ogród. Początek września łaskawie przywitał ich ładną pogodą, aż żal było nie wpuścić do pomieszczenia świeżego powietrza. Rozsiadł się na kanapie, będąc ubranym w nieszczególnie wyjściowe ubrania, choć oczywiście czyste i estetyczne, bo dbał o swój wizerunek nawet wtedy, kiedy nie spodziewał się gości. Z przyjemnością sięgnął po książkę, ale taką zwykłą, przygodową, a nie żadną naukową, nie o anatomii czy roślinach, a o przygodach jakiegoś dzielnego czarodzieja. Archibald odnosił wrażenie, że minęło mniej więcej sto lat odkąd czytał jakąś zwykłą powieść. I przeczytał mniej więcej dziesięć stron zanim w salonie nie pojawił się skrzat. Archibald uniósł palec, dając mu znak, żeby chwilę poczekał – brakowało mu dosłownie pół strony do skończenia rozdziału. Dopiero wtedy uniósł wzrok znad książki, spoglądając na skrzata pytająco.
– Anthony, naprawdę? – Upewnił się, kiedy skrzat przekazał mu wiadomość o gościu. Odłożył książkę na stolik, siadając na kanapie w normalnej pozycji. Nie przypominał sobie, żeby byli umówieni.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Początek września zaczynał się gorzko-słodko. Wojna niby już była, ale jak gdyby dopiero nadchodziła. Powoli i ciężko. Atmosfera stawała się dziwnie gęsta i nieprzyjemna. Nie spodziewał się, że świat aż tak zwariuje. Nigdy nie pomyślał, że po przyjeździe do Anglii na początku czerwca 1956 roku zmieni się tak wiele. Ministerstwo, sprawy rodzinne, każdy aspekt jego życia został wywrócony do góry nogami.
Coraz częściej dostrzegał, że brakowało mu czasu; że o czymś zapominał. Nie mógł nawet rozmyślać o szkolnych czasach tak, jak to robił Archibald. Chociaż może to i lepiej. Jego wspomnienia ze szkoły także były gorzko-słodkie, ze względu na jedną osobę, która wpierw przypominała mu o tych szczęśliwych momentach, żeby na samym końcu zepsuć każde dobre wspomnienie.
Miał teraz tę jedną szczęśliwą myśl w głowie. Taką, którą chciał się podzielić ze swoim przyjacielem. Tym prawdziwym, który był w stanie wybaczyć mu listowne podłości sprzed lat. Archibald nigdy go nie zawiódł. Przeciwnie, zawsze go wspierał, a Macmillan długo tego nie zauważał. Jakim głupcem był blondyn! Dobrze, że opamiętał się w porę! Na całe szczęście wszystko wydawało się iść na dobre, a on nawet odważył poprosić rudowłosego o bycie świadkiem. A to wiele znaczyło! W niektórych kulturach z kolei, szczególnie tych które zdołał poznać Anthony, świadkowie byli traktowani jak najbliższa rodzina. Musiał podzielić się z Prewettem wieściami. Zwyczajnie musiał, nawet jeżeli starał się wszystko trzymać w czterech ścianach swojej rezydencji.
Od dobrych wieści minęło kilka dni. Spędził je na świętowaniu z żoną, ale i na ratowaniu świata. Dopiero dzisiaj mógł odetchnąć. Ubzdurał sobie, że przecież na pewno wysłał sowę do przyjaciela z zapowiedzią jego wizyty. Przez chaos dookoła jednak zapomniał. Był podekscytowany i to za bardzo, żeby myśleć rozsądnie!
Bez dłuższego zastanowienia opuścił Puddlemere, wsiadł na miotłę i wylądował dopiero przed dworem Prewettów. Nie lubił się teleportować. Na miejscu natychmiast przywitał go skrzat, który zniknął na zbyt długą chwilę. Macmillan nie mógł czekać! Uruchamiając swoje pokłady pamięci, postanowił sam odnaleźć lorda nestora. Nie było to trudne, choć wymagało otwierania każdych drzwi. Bez ostrzeżenia wtargnął do kolejnego z okoi i dostrzegając znajomą sylwetkę natychmiast zaczął:
– Archibaldzie! Nie uwierzysz! Padniesz jak ci coś powiem!
A potem poczuł się tak, jak gdyby Commotio uderzyło go w głowę. Nagły przebłysk świadomości, której brakowało mu chyba od samego rana. Na Merlina! Przecież właśnie wtargnął do siedziby Prewettów i dosłownie napadał spokój samego lorda nestora. Natychmiast poczerwieniał ze wstydu.
– To znaczy, wybacz że nie wysłałem wcześniej żadnej sowy, naprawdę myślałem… – zaczął się tłumaczyć, ale przerwał. Biła od niego ekscytacja, a i wydawał się po trochu zagubiony. Jak gdyby stało się coś ważnego, zaskakującego. – Ja… Wiesz… No… Tylko się nie śmiej! Bo… Bo…
Zdecydowanie potrzebował słownej i duchowej pomocy. Nie potrafił nawet sklecić zdania. Machał dłonią w której trzymał butelkę ognistej whisky. Gestami próbował dopowiedzieć słowa, które nie potrafiły mu wyjść przed gardło. Nic, ale zupełnie nic, nie dało się zrozumieć z jego bełkotu.
– Ja… Ja… dawno nie byłem w Weymouth – zauważył nagle, schodząc na coś zupełnie innego.
Coraz częściej dostrzegał, że brakowało mu czasu; że o czymś zapominał. Nie mógł nawet rozmyślać o szkolnych czasach tak, jak to robił Archibald. Chociaż może to i lepiej. Jego wspomnienia ze szkoły także były gorzko-słodkie, ze względu na jedną osobę, która wpierw przypominała mu o tych szczęśliwych momentach, żeby na samym końcu zepsuć każde dobre wspomnienie.
Miał teraz tę jedną szczęśliwą myśl w głowie. Taką, którą chciał się podzielić ze swoim przyjacielem. Tym prawdziwym, który był w stanie wybaczyć mu listowne podłości sprzed lat. Archibald nigdy go nie zawiódł. Przeciwnie, zawsze go wspierał, a Macmillan długo tego nie zauważał. Jakim głupcem był blondyn! Dobrze, że opamiętał się w porę! Na całe szczęście wszystko wydawało się iść na dobre, a on nawet odważył poprosić rudowłosego o bycie świadkiem. A to wiele znaczyło! W niektórych kulturach z kolei, szczególnie tych które zdołał poznać Anthony, świadkowie byli traktowani jak najbliższa rodzina. Musiał podzielić się z Prewettem wieściami. Zwyczajnie musiał, nawet jeżeli starał się wszystko trzymać w czterech ścianach swojej rezydencji.
Od dobrych wieści minęło kilka dni. Spędził je na świętowaniu z żoną, ale i na ratowaniu świata. Dopiero dzisiaj mógł odetchnąć. Ubzdurał sobie, że przecież na pewno wysłał sowę do przyjaciela z zapowiedzią jego wizyty. Przez chaos dookoła jednak zapomniał. Był podekscytowany i to za bardzo, żeby myśleć rozsądnie!
Bez dłuższego zastanowienia opuścił Puddlemere, wsiadł na miotłę i wylądował dopiero przed dworem Prewettów. Nie lubił się teleportować. Na miejscu natychmiast przywitał go skrzat, który zniknął na zbyt długą chwilę. Macmillan nie mógł czekać! Uruchamiając swoje pokłady pamięci, postanowił sam odnaleźć lorda nestora. Nie było to trudne, choć wymagało otwierania każdych drzwi. Bez ostrzeżenia wtargnął do kolejnego z okoi i dostrzegając znajomą sylwetkę natychmiast zaczął:
– Archibaldzie! Nie uwierzysz! Padniesz jak ci coś powiem!
A potem poczuł się tak, jak gdyby Commotio uderzyło go w głowę. Nagły przebłysk świadomości, której brakowało mu chyba od samego rana. Na Merlina! Przecież właśnie wtargnął do siedziby Prewettów i dosłownie napadał spokój samego lorda nestora. Natychmiast poczerwieniał ze wstydu.
– To znaczy, wybacz że nie wysłałem wcześniej żadnej sowy, naprawdę myślałem… – zaczął się tłumaczyć, ale przerwał. Biła od niego ekscytacja, a i wydawał się po trochu zagubiony. Jak gdyby stało się coś ważnego, zaskakującego. – Ja… Wiesz… No… Tylko się nie śmiej! Bo… Bo…
Zdecydowanie potrzebował słownej i duchowej pomocy. Nie potrafił nawet sklecić zdania. Machał dłonią w której trzymał butelkę ognistej whisky. Gestami próbował dopowiedzieć słowa, które nie potrafiły mu wyjść przed gardło. Nic, ale zupełnie nic, nie dało się zrozumieć z jego bełkotu.
– Ja… Ja… dawno nie byłem w Weymouth – zauważył nagle, schodząc na coś zupełnie innego.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Skrzat nie zdążył odpowiedzieć na jego pytanie, tylko skulił się zawstydzony, kiedy do salonu dotarły donośne odgłosy kroków i otwierania drzwi. Archibald uniósł dłoń, powstrzymując skrzata tym drobnym gestem przed teleportacją. Niestety takie nadeszły czasy, że najpierw do głowy przyszły mu wszystkie tragedie, które mogły się wydarzyć – coś na pewno się stało, ktoś potrzebował pomocy uzdrowiciela, zaraz zobaczy zakrwawionego przyjaciela, ledwo sunącego się na nogach. Archibald niecierpliwie czekał aż ktoś pojawi się w drzwiach, gotowy nakazać skrzatowi przynieść mu potrzebne eliksiry czy zioła. Opuścił dłoń dopiero wtedy, kiedy Anthony znalazł się w salonie. Szybko zmierzył go wzrokiem, szukając ewentualnych ran, ale wyglądał dobrze. Alkohol w dłoni sugerował, że nawet bardzo dobrze.
– Anthony...? – Zaczął niepewnie, z wyraźnie malującą się konsternacją na twarzy. Sam już nie wiedział czy powinien się martwić czy nie, ale po chwili niezrozumiały entuzjazm Tonika udzielił się i jemu. Kąciki ust powędrowały ku górze, choć wciąż nie wiedział, co się dzieje. – Nie szkodzi, nie musisz się zapowiadać... – udało mu się wtrącić gdzieś w środek tego słowotoku. Nie był tylko poważnym lordem nestorem, był również Archibaldem, Archiem (przede wszystkim był właśnie nim!), do którego przyjaciele mogli przychodzić o każdej porze dnia i nocy, nie martwiąc się o jakieś zapowiedzi. – Z czego mam się śmiać... – zaczął, ale Tonik znowu zaczął coś mówić, jakoś tak zupełnie od rzeczy. Był pijany? – To prawda, już zaczynałem się martwić, że może nie zdjąłem przed tobą zabezpieczeń – zaśmiał się, wyobrażając sobie Tonika tonącego w ruchomych piaskach przed jego posiadłością. Alexander musiał jednak zadbać o to, żeby tylko niepowołani goście wpadali w te wszystkie pułapki – Archibald do tej pory nie wiedział, kiedy jego kuzyn zdążył się tego wszystkiego nauczyć.
– Dobra, Tonik, skup się. W co nie uwierzę, o co chodzi? – Zaśmiał się, odwołując już skrzata, który zniknął z pomieszczenia z cichym trzaskiem. Teraz to go ciekawość zżerała.
– Anthony...? – Zaczął niepewnie, z wyraźnie malującą się konsternacją na twarzy. Sam już nie wiedział czy powinien się martwić czy nie, ale po chwili niezrozumiały entuzjazm Tonika udzielił się i jemu. Kąciki ust powędrowały ku górze, choć wciąż nie wiedział, co się dzieje. – Nie szkodzi, nie musisz się zapowiadać... – udało mu się wtrącić gdzieś w środek tego słowotoku. Nie był tylko poważnym lordem nestorem, był również Archibaldem, Archiem (przede wszystkim był właśnie nim!), do którego przyjaciele mogli przychodzić o każdej porze dnia i nocy, nie martwiąc się o jakieś zapowiedzi. – Z czego mam się śmiać... – zaczął, ale Tonik znowu zaczął coś mówić, jakoś tak zupełnie od rzeczy. Był pijany? – To prawda, już zaczynałem się martwić, że może nie zdjąłem przed tobą zabezpieczeń – zaśmiał się, wyobrażając sobie Tonika tonącego w ruchomych piaskach przed jego posiadłością. Alexander musiał jednak zadbać o to, żeby tylko niepowołani goście wpadali w te wszystkie pułapki – Archibald do tej pory nie wiedział, kiedy jego kuzyn zdążył się tego wszystkiego nauczyć.
– Dobra, Tonik, skup się. W co nie uwierzę, o co chodzi? – Zaśmiał się, odwołując już skrzata, który zniknął z pomieszczenia z cichym trzaskiem. Teraz to go ciekawość zżerała.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Palił się ze wstydu. Wtargnął nieproszony i dopiero po fakcie to zrozumiał. Nie mówiąc o tym, że miał właśnie wyjaśnić przyjacielowi powód swojej wizyty. Ale jak? To przecież było takie wstydliwe! Bo wiadomo było, co się działo wcześniej! A z drugiej strony to mimo wszystko były dobre wieści! Machał dalej rękami w powietrzu, jak gdyby próbując wydusić z siebie wyjaśnienie i to, co naprawdę chciał powiedzieć. Zamiast tego tworzył w powietrzu dziwne figury, które niewiele mówiły za niego.
– Ja… dziękuję – odpowiedział najpierw na zapewnienia dotyczące tego, że nie musiał się zapowiadać. To bardzo miłe z jego strony, że tak mówił. Prawdziwy z niego przyjaciel! Mógł liczyć na to samo, jeżeli chodzi o Macmillanów i ich dwór. Na pewno!
Potem umysł Anthony ponownie wrócił na pytanie dotyczące tego jak wyjaśnić to, co się stało. Ekscytacja go nie opuszczała. Otwierał usta kilkukrotnie, ale poza jakimś bąkaniem nie potrafił powiedzieć nic konkretnego.
– N-n-nie! Nic mi nie jest! – Zapewnił, spoglądając na swoją szatę, jak gdyby w przerażeniu, że może zamiast niej przybył w piżamie. Ale nie przybył! Miał na sobie granatowy garnitur i błękitną koszulę, żółty krawat. Wyglądał całkiem porządnie, choć jakby skromnie. Jedynie włosy były nieułożone. Pijany też nie był! Wręcz przeciwnie! Był trzeźwy jak nigdy wcześniej! – Słuchaj bo… co? O tak, zabezpieczenia, nie wiedziałem – gubił się już w tym, co Prewett do niego mówił i w tym co działo się wokół niego.
Jak miał mu TO powiedzieć? Jak?! Po prostu rzucić nowinę i liczyć, że Archibald się ucieszy? A co jak mu powie, że jest wojna i co on sobie wyobraża? Albo jak powie mu, że super, a potem każe mu wyjść po pięciu minutach? Bo przecież wtargnął… ale on powiedział… ugh!
Dopiero kolejne słowa sprawiły, że Macmillan złapał głęboki oddech. Właściwie kilka. Kilkanaście. Prawie kilkadziesiąt. Uspokoił swoje dłonie i przestał nimi wywijać w powietrzu, przymknął oczy. Możesz to zrobić, Anthony, myślał, chcąc w końcu wydusić z siebie to, po co tu przyszedł.
– Ja – znów zaczął, ale nieudolnie. Kolejny raz. – Bo Ria, ja… – spróbował raz jeszcze. Zaklął cicho pod nosem w obcym języku, przeklinając swoje problemy z mową. – Słuchaj, jestem podekscytowany, daj mi chwilę – dodał, machając butelką whisky w powietrzu. – O, właśnie, przyniosłem alkohol, żeby świętować – zauważył nagle.
Ponownie zrobił kilka wdechów i wydechów. Dasz radę, Macmillan, wyduś to z siebie.
– Bo ja i Ria… Ria… Ria kilka dni temu powiedziała mi, że będę ojcem, rozumiesz? – powiedział w końcu. – Ja! – krzyknął radośnie. – JA! ROZUMIESZ? – ryknął jeszcze głośniej i radośniej, a za tym wyszczerzył się jak jakiś szaleniec. Rozszerzył swoje ramiona, jak gdyby chciał pokazać, że zrobił coś niemożliwego. – Na Merlina, jak będę miał córkę, to wydam ją za Prewetta – rzucił natychmiast. – Dawaj szklanki! – popędził przyjaciela.
– Ja… dziękuję – odpowiedział najpierw na zapewnienia dotyczące tego, że nie musiał się zapowiadać. To bardzo miłe z jego strony, że tak mówił. Prawdziwy z niego przyjaciel! Mógł liczyć na to samo, jeżeli chodzi o Macmillanów i ich dwór. Na pewno!
Potem umysł Anthony ponownie wrócił na pytanie dotyczące tego jak wyjaśnić to, co się stało. Ekscytacja go nie opuszczała. Otwierał usta kilkukrotnie, ale poza jakimś bąkaniem nie potrafił powiedzieć nic konkretnego.
– N-n-nie! Nic mi nie jest! – Zapewnił, spoglądając na swoją szatę, jak gdyby w przerażeniu, że może zamiast niej przybył w piżamie. Ale nie przybył! Miał na sobie granatowy garnitur i błękitną koszulę, żółty krawat. Wyglądał całkiem porządnie, choć jakby skromnie. Jedynie włosy były nieułożone. Pijany też nie był! Wręcz przeciwnie! Był trzeźwy jak nigdy wcześniej! – Słuchaj bo… co? O tak, zabezpieczenia, nie wiedziałem – gubił się już w tym, co Prewett do niego mówił i w tym co działo się wokół niego.
Jak miał mu TO powiedzieć? Jak?! Po prostu rzucić nowinę i liczyć, że Archibald się ucieszy? A co jak mu powie, że jest wojna i co on sobie wyobraża? Albo jak powie mu, że super, a potem każe mu wyjść po pięciu minutach? Bo przecież wtargnął… ale on powiedział… ugh!
Dopiero kolejne słowa sprawiły, że Macmillan złapał głęboki oddech. Właściwie kilka. Kilkanaście. Prawie kilkadziesiąt. Uspokoił swoje dłonie i przestał nimi wywijać w powietrzu, przymknął oczy. Możesz to zrobić, Anthony, myślał, chcąc w końcu wydusić z siebie to, po co tu przyszedł.
– Ja – znów zaczął, ale nieudolnie. Kolejny raz. – Bo Ria, ja… – spróbował raz jeszcze. Zaklął cicho pod nosem w obcym języku, przeklinając swoje problemy z mową. – Słuchaj, jestem podekscytowany, daj mi chwilę – dodał, machając butelką whisky w powietrzu. – O, właśnie, przyniosłem alkohol, żeby świętować – zauważył nagle.
Ponownie zrobił kilka wdechów i wydechów. Dasz radę, Macmillan, wyduś to z siebie.
– Bo ja i Ria… Ria… Ria kilka dni temu powiedziała mi, że będę ojcem, rozumiesz? – powiedział w końcu. – Ja! – krzyknął radośnie. – JA! ROZUMIESZ? – ryknął jeszcze głośniej i radośniej, a za tym wyszczerzył się jak jakiś szaleniec. Rozszerzył swoje ramiona, jak gdyby chciał pokazać, że zrobił coś niemożliwego. – Na Merlina, jak będę miał córkę, to wydam ją za Prewetta – rzucił natychmiast. – Dawaj szklanki! – popędził przyjaciela.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zachowanie Anthony'ego nie było normalne. Machał rękoma jak szalony (albo jakby latało mu wokół ucha mnóstwo chochlików kornwalijskich), wydając z siebie urywki zdań, z których Archibald nie był w stanie nic zrozumieć. Coś się stało, to na pewno. To coś było czymś zaskakującym i pozytywnym, co do tego też nie miał wątpliwości. Stał więc naprzeciwko przyjaciela, w końcu też zaczynając machać rękoma, żeby pomóc mu ogarnąć te emocje. – No, no... i? I co? – Dodawał od siebie co jakiś czas, żeby sprowadzić Macmillana na odpowiednie tory, bo łapał się każdego słówka Archibalda zamiast od razu powiedzieć po co przyszedł. W końcu opuścił ręce, wzdychając przy tym głośno i przeciągle, dając mu tym samym znak, że jego cierpliwość zaczyna się kończyć. – Już miałeś chwilę, mów – kolejny raz spróbował go popędzić, patrząc na niego wyczekująco, mniej więcej tak samo, jak patrzy na Miriam, kiedy ta próbuje go na coś namówić, ale niepewnie krąży dookoła tematu. Kiedy jednak Anthony w końcu z siebie wydusił prawdziwy powód wizyty, na twarzy Archibalda pojawił się szeroki uśmiech. – NO GRATULACJE! – Donośny głos zapewne powędrował przez otwarte okna do ogrodu i kilku krewnych, siedzących przy drewnianej ławie, bo dało się stamtąd usłyszeć głośne klaskanie. – Tonik, wspaniale! – Rozłożył szeroko ręce, by po chwili zamknąć go w przyjacielskim uścisku. Cieszył się jak głupi, że przyjaciel układa sobie życie – może sytuacja polityczna nie sprzyjała zakładaniu rodziny, ale skoro już tak wyszło, to nie powinni się zamartwiać. – Tak, tak, szklanki, pewnie. Grusia! – Od razu wezwał skrzatkę, żeby samemu po nie nie iść, bo tak naprawdę nie był pewny, gdzie je znajdzie. Czy przypadkiem Grusia nie zabrała całej zastawy do kuchni, żeby ją umyć i wypolerować? Ostatnio dostała fioła na punkcie bardzo dokładnego sprzątania. – O, to to, świetny pomysł, za to też trzeba wypić – aranżowanie takiego ślubu to byłaby dla niego czysta przyjemność. Grusia postawiła dwie szklanki na stoliku i zniknęła z cichym trzaskiem, a Archibald odebrał alkohol od Anthony'ego i zaczął im polewać. – Jak Ria się czuje? A ty pamiętasz, że masz tytuł Pogromcy? Ja ci zwiastuję trojaczki – zaśmiał się, podając mu szklankę.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Oczywiście, że jego zachowanie nie było normalne! Miał zostać ojcem! A nawet się tego nie spodziewał! Był podekscytowany i przerażony jednocześnie! Trwała wojna, on był na listach gończych, wojował z Ministerstwem. Nie wiedział jak mieli sobie poradzić. Równie dobrze mógł zginąć nawet dzisiaj, jutro, w każdym momencie! Nie potrafił sklecić żadnego zdania, a przynajmniej takiego, które brzmiało by dobrze. Nawet wspólne wywijane ramionami mu nie pomagało, bo nawet go nie dostrzegał, pogrążony w rozmyślaniach nad tym jak wyjawić radosną nowinę. Dopiero irytacja przyjaciela dodała mu otuchy i zebrał się w garść.
Powiedział, co miał do powiedzenia. Jakoś. Po prostu to z siebie wyrzucił i chyba był to najlepszy sposób na przełamanie swojego wstydu i ekscytacji. Ryk Archibalda sprawił, że na twarzy Anthony’ego pojawił się głupi uśmiech. Był dumny, szczęśliwy i wciąż pod wrażeniem wieści. Miał ochotę krzyczeć, żeby wyrzucić z siebie nazbierane przed kilka dni emocje. Rzucił się w przyjacielskie objęcie. Nawet podniósł Prewetta na kilka centymetrów od ziemi. To trzeba było świętować! Nie obchodziło go to, co mogli pomyśleć mieszkańcy rezydencji w Weymouth.
– Rozumiesz, ja! – dodał, gdy już go puścił. – Ja!
Z niecierpliwością czekał na skrzatkę Grusię i szklanki. Szybko, szybko, popędzał ją w myślach. Nieświadomy tego, że właściwie (po trochu) przypieczętował los potencjalnej córki, kiwał głową jak szalony. Czym pojawiły się naczynia, oddał Prewettowi whisky.
– Wciąż nie dowierzam – ciągnął jak gdyby był pod działaniem jakiejś substancji rozbawiającej. – Jak to się stało nie wiem.
Szybkim ruchem wypił całą whisky w szklance, mając nadzieję, że alkohol pomoże mu się uspokoić. Zazwyczaj tak było. Jednak czym usłyszał wróżbę o trojaczkach, zakrztusił się i nie potrafił złapać oddechu przez dobre kilkanaście sekund. Przecież to był tylko głupi Wiklinowy Mag! Jak mógł zwiastować Trojaczki? Przecież była wojna! Nie mógł mieć trojaczków! Opieka nad dziećmi nie była łatwa, szczególnie jeżeli miał wszystko pozostawić swojej żonie! Szczególnie teraz, kiedy było się poszukiwanym listem gończym przez czarnoksiężników. Lepiej, żeby wypluł te słowa! Chociaż… w sumie… nie miałby nic przeciwko. Sam już nie wiedział.
– S-s-słucham? – Zapytał niepewnie, udając że wcale nie usłyszał tego, co usłyszał. Postanowił ciągnąć neutralny temat: – Ria m-ma się dobrze. Tylko martwi się o mnie. Kazała cię pozdrowić!
Powiedział, co miał do powiedzenia. Jakoś. Po prostu to z siebie wyrzucił i chyba był to najlepszy sposób na przełamanie swojego wstydu i ekscytacji. Ryk Archibalda sprawił, że na twarzy Anthony’ego pojawił się głupi uśmiech. Był dumny, szczęśliwy i wciąż pod wrażeniem wieści. Miał ochotę krzyczeć, żeby wyrzucić z siebie nazbierane przed kilka dni emocje. Rzucił się w przyjacielskie objęcie. Nawet podniósł Prewetta na kilka centymetrów od ziemi. To trzeba było świętować! Nie obchodziło go to, co mogli pomyśleć mieszkańcy rezydencji w Weymouth.
– Rozumiesz, ja! – dodał, gdy już go puścił. – Ja!
Z niecierpliwością czekał na skrzatkę Grusię i szklanki. Szybko, szybko, popędzał ją w myślach. Nieświadomy tego, że właściwie (po trochu) przypieczętował los potencjalnej córki, kiwał głową jak szalony. Czym pojawiły się naczynia, oddał Prewettowi whisky.
– Wciąż nie dowierzam – ciągnął jak gdyby był pod działaniem jakiejś substancji rozbawiającej. – Jak to się stało nie wiem.
Szybkim ruchem wypił całą whisky w szklance, mając nadzieję, że alkohol pomoże mu się uspokoić. Zazwyczaj tak było. Jednak czym usłyszał wróżbę o trojaczkach, zakrztusił się i nie potrafił złapać oddechu przez dobre kilkanaście sekund. Przecież to był tylko głupi Wiklinowy Mag! Jak mógł zwiastować Trojaczki? Przecież była wojna! Nie mógł mieć trojaczków! Opieka nad dziećmi nie była łatwa, szczególnie jeżeli miał wszystko pozostawić swojej żonie! Szczególnie teraz, kiedy było się poszukiwanym listem gończym przez czarnoksiężników. Lepiej, żeby wypluł te słowa! Chociaż… w sumie… nie miałby nic przeciwko. Sam już nie wiedział.
– S-s-słucham? – Zapytał niepewnie, udając że wcale nie usłyszał tego, co usłyszał. Postanowił ciągnąć neutralny temat: – Ria m-ma się dobrze. Tylko martwi się o mnie. Kazała cię pozdrowić!
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Doskonale pamiętał jaka radość mu towarzyszyła, kiedy sam się dowiedział, że zostanie ojcem. Był dużo młodszy od Anthony'ego, bo miał zaledwie dwadzieścia dwa lata (był w wieku Alexandra, a jakoś nie potrafił sobie wyobrazić, że jego kuzyn zakłada rodzinę). Okoliczności też były zgoła odmienne – sytuacja w kraju była stabilna, nikt się nie spodziewał, że za kilka lat wszystko wywróci się do góry nogami. Ten spokój tylko potęgował te młodzieńcze uniesienia i towarzyszące im niedowierzanie, że ja, Archie, zostanę o j c e m. Po uniesieniach przyszedł moment przerażenia, że ja, Archie, nie nadaję się na bycie ojcem, jednak koniec końców odnalazł się w nowej roli. Na efekty swoich wysiłków miał jeszcze chwilę poczekać, ale już teraz widział w Miriam i Winniem mądrych i zdolnych małych czarodziejów. Zdecydowanie powinien częściej to mówić Pani Picks, bo gdyby nie jej ogromna wiedza i doświadczenie w pracy guwernantki, zapewne nie szłoby im aż tak dobrze.
– Ty! – Głupio powtórzył za przyjacielem, ale udzielił mu się jego głupkowaty nastrój, chociaż nie wypił jeszcze ani kropli przyniesionego alkoholu. – Wiesz, to nie jest takie skomplikowane... – zaczął, nieznacznie unosząc prawą brew, ale szybko przerwał, stwierdzając, że to może nie jest odpowiedni moment na naukę anatomii. Zamiast tego wychylił szklankę whisky w ślad za Tonikiem (z tą pierwszą nie miał problemów, ale generalnie nie był w stanie dotrzymać tempa żadnemu Macmillanowi), od razu nalewając im następną kolejkę.
Nie sądził, że wzmianka o trojaczkach będzie dla Tonika taka zaskakująca. – Masz tytuł Pogromcy, a wedle tradycji, Pogromca ma wzmożoną płodność – przypomniał mu spokojnie, przełączając się na sekundę na swój naukowy ton głosy. – Ale nie przejmuj się, to tylko legenda – machnął ręką, żeby przypadkiem Tonik mu tutaj nie zszedł na zawał, że za niecałe dziewięć miesięcy zostanie ojcem siedmioraczków. – Chociaż dotychczas się sprawdzała... – mruknął już bardziej do siebie, szybko zatapiając usta w whisky, żeby nie powiedzieć nic więcej. Wojna nie sprzyjała narodzinom, ale przecież nie będzie trwać wiecznie. Nie mogła. – Słuchaj, Tonik, poradzisz sobie! Akurat co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Poza tym masz Rię, na pewno będzie świetną matką, Weasleye rodzinność mają we krwi. Zatrudnisz guwernantkę, która też wam pomoże i was odciąży. Masz też mnie, może też się do czegoś przydam - powiedział po chwili, czując, że Tonikowi przydadzą się słowa otuchy. Poklepał go pocieszająco po ramieniu, zawieszając na nim wzrok, żeby się upewnić, że nie wyjdzie stąd spanikowany.
– Ty! – Głupio powtórzył za przyjacielem, ale udzielił mu się jego głupkowaty nastrój, chociaż nie wypił jeszcze ani kropli przyniesionego alkoholu. – Wiesz, to nie jest takie skomplikowane... – zaczął, nieznacznie unosząc prawą brew, ale szybko przerwał, stwierdzając, że to może nie jest odpowiedni moment na naukę anatomii. Zamiast tego wychylił szklankę whisky w ślad za Tonikiem (z tą pierwszą nie miał problemów, ale generalnie nie był w stanie dotrzymać tempa żadnemu Macmillanowi), od razu nalewając im następną kolejkę.
Nie sądził, że wzmianka o trojaczkach będzie dla Tonika taka zaskakująca. – Masz tytuł Pogromcy, a wedle tradycji, Pogromca ma wzmożoną płodność – przypomniał mu spokojnie, przełączając się na sekundę na swój naukowy ton głosy. – Ale nie przejmuj się, to tylko legenda – machnął ręką, żeby przypadkiem Tonik mu tutaj nie zszedł na zawał, że za niecałe dziewięć miesięcy zostanie ojcem siedmioraczków. – Chociaż dotychczas się sprawdzała... – mruknął już bardziej do siebie, szybko zatapiając usta w whisky, żeby nie powiedzieć nic więcej. Wojna nie sprzyjała narodzinom, ale przecież nie będzie trwać wiecznie. Nie mogła. – Słuchaj, Tonik, poradzisz sobie! Akurat co do tego nie mam żadnych wątpliwości. Poza tym masz Rię, na pewno będzie świetną matką, Weasleye rodzinność mają we krwi. Zatrudnisz guwernantkę, która też wam pomoże i was odciąży. Masz też mnie, może też się do czegoś przydam - powiedział po chwili, czując, że Tonikowi przydadzą się słowa otuchy. Poklepał go pocieszająco po ramieniu, zawieszając na nim wzrok, żeby się upewnić, że nie wyjdzie stąd spanikowany.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Powoli się uspokajał. Nie machał już rękoma jak szalony. Zdawał się być jednak zagubiony. No bo jak on miał zostać ojcem? Akurat teraz? W tym czasie, kiedy nikt nie myślał o zakładaniu rodziny? Kiedy ledwo znajdował czas na odrobinę whisky? A z drugiej strony, to był chyba najlepszy moment, bo przecież lepiej było cieszyć się tym, co było teraz niż martwić się tym, co miało przyjść jutro. Sam już nie wiedział. Zderzało się w nim kilka całkiem skrajnych myśli.
Swoją radością nie mógł podzielić się z każdym. A szkoda, najchętniej wykrzyczałby swoje i to tak, żeby każdy go usłyszał. Nie mógł. Zwyczajnie nie mógł w tak szalonych czasach. Właściwie był zdolny zaufać tylko swojej rodzinie, Archibaldowi… i może jeszcze kilku osobom. Wszystkich pozostałych musiał traktować ze znaczną dozą dystansu. Wokół była cała masa wrogów i choć Puddlemere (jak mu się zdawało) było bezpieczne, to musiał mieć oczy dookoła głowy. W głowie cały czas miał słowa i Jade, i Reginalda. Musiał uważać dla dobra Rii.
Nawet nie zauważył, że z jego ust wydobywały się zupełne idiotyzmy. Oczywiście, że wiedział jak się to stało, ale wciąż nie dowierzał. Słowa i specyficzne spojrzenie Prewetta sprawiły, że Macmillan natychmiast się zaczerwienił i odwrócił spojrzenie w drugą stronę.
– Dobra, dobra – przerwał mu, zanim ten zdołałby dokończyć swoje zdanie.
Nie była to jedyna okazja, w trakcie tego niespodziewanego spotkania, żeby zawstydzić blondyna. Wystarczyło tylko, żeby Archibald mówił dalej, żeby Anthony zupełnie spalił się ze wstydu. Głupio było się przyznać, ale zapomniał o tytule Pogromcy. W końcu po wydarzeniach w Stonehenge przestał być bohaterem, żeby stać się złoczyńcą, terrorystą i najbardziej znienawidzonym lordem Anglii. Broszę trzymał gdzieś na biurku, a że do domu przychodził coraz częściej zmęczony – nie miał czasu, żeby się nią nacieszyć. Być może dlatego na przypomnienie Archibalda, zbombardował go spojrzeniem.
Wierzył, że to tylko legenda. Musiała być to tylko legenda. I nawet jeżeli się sprawdzała, to z jego pechowym szczęściem nie powinna się sprawdzić ponownie, na jego przypadku. Właściwie na przypadku Rii. Prawda?
Prewett mimo wszystko go uspokoił. Kolejnymi słowami, rzecz jasna. Weasleyówna była dobrą kobietą, powinna dać sobie radę. Choć… musiała przywyknąć do obowiązków lady. Na Merlina… czy to oznaczało, że powinna przystopować swoją karierę? Czy właściwie w ogóle powinna latać? A co jeżeli wtedy, kiedy powiedziała mu o ciąży, gdzieś w głębi siebie bała się o to czy mogła dalej być Harpią? Co jeżeli zniszczył jej szanse na wspaniałą karierę?
– A masz jakąś guwernantkę do polecenia? – Zapytał nagle. – Będę musiał poprosić Rię, żeby przystopowała z treningami… – dodał i spochmurniał przy tym. – Zabije mnie. Jestem pewien.
Swoją radością nie mógł podzielić się z każdym. A szkoda, najchętniej wykrzyczałby swoje i to tak, żeby każdy go usłyszał. Nie mógł. Zwyczajnie nie mógł w tak szalonych czasach. Właściwie był zdolny zaufać tylko swojej rodzinie, Archibaldowi… i może jeszcze kilku osobom. Wszystkich pozostałych musiał traktować ze znaczną dozą dystansu. Wokół była cała masa wrogów i choć Puddlemere (jak mu się zdawało) było bezpieczne, to musiał mieć oczy dookoła głowy. W głowie cały czas miał słowa i Jade, i Reginalda. Musiał uważać dla dobra Rii.
Nawet nie zauważył, że z jego ust wydobywały się zupełne idiotyzmy. Oczywiście, że wiedział jak się to stało, ale wciąż nie dowierzał. Słowa i specyficzne spojrzenie Prewetta sprawiły, że Macmillan natychmiast się zaczerwienił i odwrócił spojrzenie w drugą stronę.
– Dobra, dobra – przerwał mu, zanim ten zdołałby dokończyć swoje zdanie.
Nie była to jedyna okazja, w trakcie tego niespodziewanego spotkania, żeby zawstydzić blondyna. Wystarczyło tylko, żeby Archibald mówił dalej, żeby Anthony zupełnie spalił się ze wstydu. Głupio było się przyznać, ale zapomniał o tytule Pogromcy. W końcu po wydarzeniach w Stonehenge przestał być bohaterem, żeby stać się złoczyńcą, terrorystą i najbardziej znienawidzonym lordem Anglii. Broszę trzymał gdzieś na biurku, a że do domu przychodził coraz częściej zmęczony – nie miał czasu, żeby się nią nacieszyć. Być może dlatego na przypomnienie Archibalda, zbombardował go spojrzeniem.
Wierzył, że to tylko legenda. Musiała być to tylko legenda. I nawet jeżeli się sprawdzała, to z jego pechowym szczęściem nie powinna się sprawdzić ponownie, na jego przypadku. Właściwie na przypadku Rii. Prawda?
Prewett mimo wszystko go uspokoił. Kolejnymi słowami, rzecz jasna. Weasleyówna była dobrą kobietą, powinna dać sobie radę. Choć… musiała przywyknąć do obowiązków lady. Na Merlina… czy to oznaczało, że powinna przystopować swoją karierę? Czy właściwie w ogóle powinna latać? A co jeżeli wtedy, kiedy powiedziała mu o ciąży, gdzieś w głębi siebie bała się o to czy mogła dalej być Harpią? Co jeżeli zniszczył jej szanse na wspaniałą karierę?
– A masz jakąś guwernantkę do polecenia? – Zapytał nagle. – Będę musiał poprosić Rię, żeby przystopowała z treningami… – dodał i spochmurniał przy tym. – Zabije mnie. Jestem pewien.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Naprawdę cieszył się szczęściem swojego przyjaciela. W tym momencie wierzył, że to wszystko da się jakoś pogodzić. Że nawet w czasie wojny (A może szczególnie wtedy!) znajdzie się miejsce na nowe życie. Archibald nie rzucał słów na wiatr, nie mydlił przyjacielowi oczu. Oferował mu pomoc i faktycznie miał zamiar słowa dotrzymać, choć jednocześnie wierzył, że Tonik z Rią doskonale dadzą sobie radę. Wiadomość o ciąży wciąż była nowa, przerażająca i ekscytująca jednocześnie - znał to uczucie. Ale wiedział też, że to uczucie z czasem znika.
- Najlepszą guwernantką na tym świecie jest Pani Picks, ale ci jej nie oddam - zaśmiał się, wracając na kanapę. Rozsiadł się na niej wygodnie, upijając łyk whisky - to już chyba trzecia szklanka, coś czuł, że jak ją wypije, to zacznie chodzić nieco niepewnym krokiem. - Za to mogę się jej zapytać czy przypadkiem nie zna kogoś na to miejsce. Komu jak komu, ale jej referencjom bym zaufał - to była złota kobieta, zawsze to powtarzał, a Lorraine dzieliła jego zdanie. - Wyśle ci list jak czegoś się dowiem - zapewnił, uśmiechając się lekko.
- Na pewno to zrozumie - machnął ręką, trochę lekceważąc jego słowa. - Anthony, mówiłem ci, żebyś oddychał. Nie zabije cię - westchnął, ale w ten rozbawiony sposób. Zdążył to przeżyć dwukrotnie osobiście i kilkukrotnie jako uzdrowiciel - miał już w tej kwestii jakieś doświadczenie, na pewno trochę większe od Anthony'ego. - Ria nie jest głupia, wątpię, żeby pchała się teraz do sportu - no, a przynajmniej za jakiś czas.
- Chodźmy do ogrodu, na pewno wszyscy chcą się dowiedzieć czegoś więcej - wstał z kanapy, faktycznie odrobinę tracąc równowagę, ale szybko ją odzyskał. Rozłożył ręce, wskazując mu szklane drzwi, prowadzące do ogrodu. Przy stoliku siedziało kilku jego kuzynów i kuzynek, a każdy z nich na pewno ucieszy się z takiej wiadomości. - Grusiu! - Wezwał skrzatkę, która szybko pojawiła się przy jego nodze. - Więcej szklanek! - Zarządził, łapiąc Tonika pod ramię, i prowadząc go do ogrodu. - Lord Macmillan zostanie ojcem! - Zawiadomił wszystkich, a wszyscy zareagowali radosnym krzykiem i oklaskami. Sam też poklepał przyjaciela po plecach, po czym dosiadł się do rodziny.
zt
- Najlepszą guwernantką na tym świecie jest Pani Picks, ale ci jej nie oddam - zaśmiał się, wracając na kanapę. Rozsiadł się na niej wygodnie, upijając łyk whisky - to już chyba trzecia szklanka, coś czuł, że jak ją wypije, to zacznie chodzić nieco niepewnym krokiem. - Za to mogę się jej zapytać czy przypadkiem nie zna kogoś na to miejsce. Komu jak komu, ale jej referencjom bym zaufał - to była złota kobieta, zawsze to powtarzał, a Lorraine dzieliła jego zdanie. - Wyśle ci list jak czegoś się dowiem - zapewnił, uśmiechając się lekko.
- Na pewno to zrozumie - machnął ręką, trochę lekceważąc jego słowa. - Anthony, mówiłem ci, żebyś oddychał. Nie zabije cię - westchnął, ale w ten rozbawiony sposób. Zdążył to przeżyć dwukrotnie osobiście i kilkukrotnie jako uzdrowiciel - miał już w tej kwestii jakieś doświadczenie, na pewno trochę większe od Anthony'ego. - Ria nie jest głupia, wątpię, żeby pchała się teraz do sportu - no, a przynajmniej za jakiś czas.
- Chodźmy do ogrodu, na pewno wszyscy chcą się dowiedzieć czegoś więcej - wstał z kanapy, faktycznie odrobinę tracąc równowagę, ale szybko ją odzyskał. Rozłożył ręce, wskazując mu szklane drzwi, prowadzące do ogrodu. Przy stoliku siedziało kilku jego kuzynów i kuzynek, a każdy z nich na pewno ucieszy się z takiej wiadomości. - Grusiu! - Wezwał skrzatkę, która szybko pojawiła się przy jego nodze. - Więcej szklanek! - Zarządził, łapiąc Tonika pod ramię, i prowadząc go do ogrodu. - Lord Macmillan zostanie ojcem! - Zawiadomił wszystkich, a wszyscy zareagowali radosnym krzykiem i oklaskami. Sam też poklepał przyjaciela po plecach, po czym dosiadł się do rodziny.
zt
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Czy mógł zaufać wyborowi panny Picks? Skoro pracowała dla Prewettów… chyba tak. Kiwnął głową Archibaldowi na zgodę. Musiał być pewny, że była dobrą osobą. Miał o niej bardzo wysoką i dobrą opinię. Niech tak będzie. Byleby nie zapomniał o tej prośbie! Był nestorem, więc pewnie miał całą masę obowiązków! W gąszczu zadań i rodzinnych problemów, w dodatku w czasie wojny, mógł łatwo o tym zapomnieć!
– Byłbym wdzięczny – odpowiedział mu natychmiast, uśmiechając się przy tym szczerze i szeroko. Miał już zamoczyć usta w whisky, ale zauważył, że szklanka była pusta. Nie chciał łapać za butelkę, żeby nie wyszło, że jest alkoholikiem. A przecież nim nie był! Prawda? – Nie chciałbym zatrudnić byle kogo – dodał. Naprawdę musiał uważać na to, kogo miał przyjąć na tę rolę. Dla bezpieczeństwa małżonki i dziecka!
Wierzył, że Ria była w stanie zrozumieć stan w jakimś się nagle znaleźli… ale mimo wszystko się bał! Sport na pewno był dla niej ważny. Nie chciał odcinać ją od czegoś, co lubiła. Właściwie nawet nie wiedział czy w nowej roli lady w ogóle powinna być związana z sportem… Przemilczał jednak swoje wątpliwości. Nie było sensu przelewać swoje zmartwienia na przyjaciela. Będą musieli później o tym porozmawiać… w cztery oczy… i oby nie skończyło się rzucaniem talerzy i przedmiotów.
– Nie, pewnie nie – odpowiedział jedynie na słowa rudzielca.
Wstał za Archibaldem zupełnie machinalnie. Mógł być Macmillanem, o którym każdy mówił, że był niewychowany. Matka jednak nauczyła go dobrego zachowania, przynajmniej w pobliżu osób, które były dla niego ważne i tych, które szanował. Natychmiast ruszył w stronę drzwi, które wskazał mu gospodarz.
Na widok pozostałych Prewettów wyraźnie się zawstydził. Chyba nie był gotów na takie świętowanie. Spojrzał jeszcze raz na Archibalda, a potem znowu na krewnych… przywitał się z nimi dopiero po chwili, gdy zrozumiał, że wypadało.
Na gratulacje i reakcje szczęścia zareagował jeszcze większym szkarłatem na twarzy. Uśmiechnął się głupkowato. Tak właściwie był szczęśliwy, że z kimś jeszcze mógł się podzielić tą nowiną. O potomku lub potomkini w drodze wiedziała tylko rodzina, zapewne rodzice i brat Rii… i to chyba tyle. Miał jeszcze napisać list do Jade, do Artura, zapewne do panny Leighton. Może do Alexandra… ale to chyba tyle. Nie chciał, żeby ktoś nieodpowiedni dowiedział się o tym, że miał mieć syna lub córkę. Żeby nie zapeszyć. Gdyby wszyscy się o tym dowiedzieli… strach pomyśleć, co by wymyślili jego wrogowie.
|zt
– Byłbym wdzięczny – odpowiedział mu natychmiast, uśmiechając się przy tym szczerze i szeroko. Miał już zamoczyć usta w whisky, ale zauważył, że szklanka była pusta. Nie chciał łapać za butelkę, żeby nie wyszło, że jest alkoholikiem. A przecież nim nie był! Prawda? – Nie chciałbym zatrudnić byle kogo – dodał. Naprawdę musiał uważać na to, kogo miał przyjąć na tę rolę. Dla bezpieczeństwa małżonki i dziecka!
Wierzył, że Ria była w stanie zrozumieć stan w jakimś się nagle znaleźli… ale mimo wszystko się bał! Sport na pewno był dla niej ważny. Nie chciał odcinać ją od czegoś, co lubiła. Właściwie nawet nie wiedział czy w nowej roli lady w ogóle powinna być związana z sportem… Przemilczał jednak swoje wątpliwości. Nie było sensu przelewać swoje zmartwienia na przyjaciela. Będą musieli później o tym porozmawiać… w cztery oczy… i oby nie skończyło się rzucaniem talerzy i przedmiotów.
– Nie, pewnie nie – odpowiedział jedynie na słowa rudzielca.
Wstał za Archibaldem zupełnie machinalnie. Mógł być Macmillanem, o którym każdy mówił, że był niewychowany. Matka jednak nauczyła go dobrego zachowania, przynajmniej w pobliżu osób, które były dla niego ważne i tych, które szanował. Natychmiast ruszył w stronę drzwi, które wskazał mu gospodarz.
Na widok pozostałych Prewettów wyraźnie się zawstydził. Chyba nie był gotów na takie świętowanie. Spojrzał jeszcze raz na Archibalda, a potem znowu na krewnych… przywitał się z nimi dopiero po chwili, gdy zrozumiał, że wypadało.
Na gratulacje i reakcje szczęścia zareagował jeszcze większym szkarłatem na twarzy. Uśmiechnął się głupkowato. Tak właściwie był szczęśliwy, że z kimś jeszcze mógł się podzielić tą nowiną. O potomku lub potomkini w drodze wiedziała tylko rodzina, zapewne rodzice i brat Rii… i to chyba tyle. Miał jeszcze napisać list do Jade, do Artura, zapewne do panny Leighton. Może do Alexandra… ale to chyba tyle. Nie chciał, żeby ktoś nieodpowiedni dowiedział się o tym, że miał mieć syna lub córkę. Żeby nie zapeszyć. Gdyby wszyscy się o tym dowiedzieli… strach pomyśleć, co by wymyślili jego wrogowie.
|zt
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
3 października 1957
To miał być słodko-gorzki dzień. Cieszył się na przyjazd swojej rodziny, to oczywiste, czuł się dziwnie samotnie w tym wielkim pałacu. Brakowało mu bliskości Lorraine, liścików Miriam, wsuwanych mu przez szparę w drzwiach od gabinetu, niestworzonych historii Edwina, któremu buzia rzadko się zamykała. Pal licho, brakowało mu nawet tych dziecięcych kłótni i dąsów, które wcześniej przyprawiały go o ból głowy. Z tego powodu wstał dużo wcześniej niż zazwyczaj, chcąc być pewnym, że posiadłość (i on sam) prezentują się godnie na powrót nestorskiej rodziny. Zamówił w kuchni wykwintny obiad, po którym absolutnie nie było widać, że gdzieś wokół nich trwa wojna – pieczony indyk z warzywami i placek jabłkowy. Dania już stały na stole, przez co chyba w całym skrzydle pałacu unosił się przyjemny zapach przypraw. Do tego dochodził aromat kwiatów, które stały niemalże w każdym kącie, przystrajając posiadłość jak na huczne wesele. W sypialniach na poduszce każdego z nich czekał drobny upominek: pluszowy słoń dla Miriam, zestaw drewnianych klocków dla Winniego i srebrny wisiorek z tanzanitem dla Lorraine. Oprócz tego Archibald miał jeszcze jedną niespodziankę w zanadrzu, ale jeszcze nie był pewny kiedy dokładnie ją przekaże. Na razie stanął przed głównym wejściem, niecierpliwie czekając na przyjazd magicznego powozu. Tu zaczynała się ta gorzkość ich powrotu, o której nie mógł przestać myśleć. Wyjazd z Wielkiej Brytanii miał zapewnić im bezpieczeństwo, więc ich przyjazd zakrawał o przykrą porażkę. Wolałby dalej cierpieć katusze w pustym pałacu, jeżeli miałby pewność, że bliskie mu osoby są bezpieczne. A nie miał tej pewności, nie odkąd francuskie ministerstwo poparło rządy Malfoya. Decyzja, którą podjął wspólnie z Lorraine, wydawała się najrozsądniejsza – w tej sytuacji lepiej było znaleźć się wśród swoich.
Wreszcie do jego uszu dotarł dźwięk kół, a zaraz za charakterystycznym dźwiękiem pojawił się wyraźny obraz. Poruszył się niecierpliwie, nerwowym gestem poprawiając mankiety swojej ulubionej koszuli w kolorze butelkowej zieleni. Na twarzy odruchowo pojawił się uśmiech, bo poczuł się tak, jakby ktoś włożył w niego ostatni kawałek układanki. Niemalże podbiegł do powozu, kiedy wreszcie zatrzymał się naprzeciwko wejścia, otwierając nieduże drzwiczki. – Witajcie w domu – przywitał się wesoło, wsadzając głowę do środka, a wcześniejsze wątpliwości zniknęły w ciągu ułamka sekundy.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
Nie podobał jej się pośpiech, który przebrzmiewał ciemnymi odcieniami zieleni, szarości i brązu wśród wysokich i jasnych ścian francuskiego dworu. Nie podobał jej się nie tylko ze względu na jego muzyczny wyraz, ten zdawał się być tylko konsekwencją działań podejmowanych przez wszystkich dookoła. Bo wszyscy gdzieś się spieszyli. Bieg guwernantek na wysokich bucikach odbijał się od kolumn i zdobionych fasad, od marmurowych donic i w lśniących w świetle świec schodach. Kobiece i męskie głosy przeplatały się ze sobą w cichych nawoływaniach, w poganianiu i zwracaniu uwagi, że coś zostało niedopilnowane, niespakowane, niesprawdzone. Rudowłosa dziewczynka siedziała pod jednym z wykwintnych krzewów frezji, w dłoniach mnąc malutkiego króliczka podarowanego jej przez dziadka, jeszcze zanim wyjechali z Dorset. Z obawą patrzyła na mijające ją sylwetki, kuląc się pod bogato zdobionym naczyniem jak króliczek szukający schronienia pod jedną z niewielu trawiastych kęp. Nikt do tej pory jej nie zauważył, albo zauważyć nie chciał, co pozwoliło jej w spokoju obserwować okolicę. Spokój ten jednak nie trwał długo - została wyciągnięta ze swojego azylu przez czyjeś silne ramię i szczebioczący nieprzyjemnie głos mówiący coś o nieposłuszeństwie i pośpiechu, oczywiście w tym nieznośnym i chroboczącym francuskim tonie. Chciała się zacząć wyrywać, bo nie cierpiała guwernantek o żabich łydkach i kruczych nosach, ale na niewiele się to zdało. Na szczęście niedaleko stała mama; przejęła niewielką rączkę z uśmiechem i objęła rudą główkę swoją miękką, ciepłą dłonią, z grzecznością dziękując ropusze za opiekę.
Kiedy odchodzili, Molly odwróciła się i wystawiła język okropnej guwernantce. Tak na do widzenia.
Podróż powozem nie należała do najciekawszych, choć jej cel napawał małą Prewettównę iście nadzieją, że będzie w końcu lepiej. Kiedy woźnica zawołał, że przelatują nad Wielką Brytanią, zasłonki w okienkach szarpnęły magicznie i za każdym razem, gdy drobne paluszki chciały je odsunąć, nie pozwalały, paskudnie prychając. Molly nastroszyła się tylko i nadąsana siedziała już tak do końca - do momentu, w którym wóz zwolnił i w końcu się zatrzymał.
- To już? Mamusiu, to już? - uniosła ciekawsko główkę, potrząsając rudymi loczkami nawijanymi poprzedniego wieczoru na dziwne urządzenia przypominające powiększone fasolki wszystkich smaków. Drobne, błękitne zasłonki w końcu się uniosły, a jej jasnym, wielkim oczętom ukazała się ukochana sylwetka. Ta tak długo niewidziana, za którą tęskniła każdej nocy, słuchając opowieści o tych samych gwiazdach widzianych z każdego miejsca na ziemi. - Papa! - pisnęła swoim dziecięcym głosikiem, natychmiast wystrzeliwując z miejsca jak sylwestrowy fajerwerk otwierający zabawę, i zawiesiła swoje szczupłe ramiona na szyi taty, mocno go tuląc, najmocniej jak tylko mogła. - Papcio! Papo! Papo! Jesteśmy!
Obwieściła jako pierwsza - biedronka siedmiokropka powróciła na malutkich skrzydełkach do swojego domu. Do ukochanego Weymouth, gdzie nie ma żab, guwernantek i okropnych, ciemnych sosów.
Kiedy odchodzili, Molly odwróciła się i wystawiła język okropnej guwernantce. Tak na do widzenia.
Podróż powozem nie należała do najciekawszych, choć jej cel napawał małą Prewettównę iście nadzieją, że będzie w końcu lepiej. Kiedy woźnica zawołał, że przelatują nad Wielką Brytanią, zasłonki w okienkach szarpnęły magicznie i za każdym razem, gdy drobne paluszki chciały je odsunąć, nie pozwalały, paskudnie prychając. Molly nastroszyła się tylko i nadąsana siedziała już tak do końca - do momentu, w którym wóz zwolnił i w końcu się zatrzymał.
- To już? Mamusiu, to już? - uniosła ciekawsko główkę, potrząsając rudymi loczkami nawijanymi poprzedniego wieczoru na dziwne urządzenia przypominające powiększone fasolki wszystkich smaków. Drobne, błękitne zasłonki w końcu się uniosły, a jej jasnym, wielkim oczętom ukazała się ukochana sylwetka. Ta tak długo niewidziana, za którą tęskniła każdej nocy, słuchając opowieści o tych samych gwiazdach widzianych z każdego miejsca na ziemi. - Papa! - pisnęła swoim dziecięcym głosikiem, natychmiast wystrzeliwując z miejsca jak sylwestrowy fajerwerk otwierający zabawę, i zawiesiła swoje szczupłe ramiona na szyi taty, mocno go tuląc, najmocniej jak tylko mogła. - Papcio! Papo! Papo! Jesteśmy!
Obwieściła jako pierwsza - biedronka siedmiokropka powróciła na malutkich skrzydełkach do swojego domu. Do ukochanego Weymouth, gdzie nie ma żab, guwernantek i okropnych, ciemnych sosów.
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Nie podobało mi się tutaj. Wyjechaliśmy zostawiając tatę samego, mama nie była szczęśliwa, moja siostra przestała liczyć kropki na biedronkach bo żadnych fajnych biedronek tu nie było, a ja nie miałem gdzie bawić się z Oscarem. Mama chodziła jakaś wspięta… opięta? Spięta! A guwernantki, które się nami opiekowały i nauczyciele, którzy usilnie starali się nauczyć mnie mówić w ich dziwnym języku byli bardzo nie mili. Gdy tylko mogłem ukrywałem się w swoim pokoju i bawiłem się z Oscarem. Leżeliśmy pod łóżkiem albo na łóżku, w szafie albo przed nią. Kwiatki tu nie chciały rosnąć, i patyki na różdżki były gorsze. Będę musiał poprosić mamę, żebyśmy napisali do wujka Ulka sowę, żeby mi parę wystrugał i przysłał bo te które miałem już mi się wszystkie połamały. Ale zanim zdążyłem to zrobić to zaczął się jakiś wielki marmider.
Nim się obejrzałem szedłem trzymając mamę za rękę i wtulałem się w jej spódnicę. Moja siostra też szła obok i wytykała język guwernantce. To ja też jej wytknąłem. Skoro ona może, to ja też mogę! Potem byliśmy w powozie! Bardzo podobnym do tego, którym tu przybyliśmy. I widziałem chmurki, rzeki i jak się mocniej wychyliłem, gdzieś pomiędzy krzykami mamy, to nawet malutkich ludzi widziałem tam hen na dole! Trzymałem się mocno, ale chyba mama nie wiedziała jak mocno. Oscar się więc rozglądał na zewnątrz i miał mi dać znać kiedy dotrzemy do domu. Bo to chyba do domu mieliśmy wrócić? A przynajmniej tak mi się śniło. Śnił mi się dom i tata, który czekał na nas przed bramą. I mój pokój z moją szafą. Ciekawe czy nadal tam mieszkają dziwne stworzonka. I mój ogród z pięknymi kwiatkami! Ale… już jesień. Moje biedne kwiatki, tatuś obiecał się nimi zająć.
Otworzyłem oczy słysząc podekscytowany głos siostry. I mama wstawała. Przecierałem mocno oczka, ziewnąłem parę razy. Widziałem tatę, za tatą był nasz dom! Jak we śnie! Pociągnąłem nosem, raz i drugi. Próbowałem chwycić mamę za rękę, ale mama już wyszła z powodu. Ruda czupryna przyczepiona była do szyi taty. A ja usiadłem na podłodze i wykrzywiłem usta w podkówkę.
- TAAAAATTTTAAAAAA! – ryknąłem i łzy poleciały mi ciurkiem po policzkach.
I pociągnąłem nosem. Raz, drugi, trzeci. Patrzyłem na tatę i na mamę i na siostrę i na dom i tak bardzo było mi przykro! Bo to wszystko było tylko snem. Pewnie zaraz się obudzę i znowu będę w tamtym brzydkim pokoju. A ja bym chciał być razem z tatą.
- JA CHCEEE DOO TAATYYY – ryknąłem znowu wycierając po chwili nos o rękaw swetra.
Nim się obejrzałem szedłem trzymając mamę za rękę i wtulałem się w jej spódnicę. Moja siostra też szła obok i wytykała język guwernantce. To ja też jej wytknąłem. Skoro ona może, to ja też mogę! Potem byliśmy w powozie! Bardzo podobnym do tego, którym tu przybyliśmy. I widziałem chmurki, rzeki i jak się mocniej wychyliłem, gdzieś pomiędzy krzykami mamy, to nawet malutkich ludzi widziałem tam hen na dole! Trzymałem się mocno, ale chyba mama nie wiedziała jak mocno. Oscar się więc rozglądał na zewnątrz i miał mi dać znać kiedy dotrzemy do domu. Bo to chyba do domu mieliśmy wrócić? A przynajmniej tak mi się śniło. Śnił mi się dom i tata, który czekał na nas przed bramą. I mój pokój z moją szafą. Ciekawe czy nadal tam mieszkają dziwne stworzonka. I mój ogród z pięknymi kwiatkami! Ale… już jesień. Moje biedne kwiatki, tatuś obiecał się nimi zająć.
Otworzyłem oczy słysząc podekscytowany głos siostry. I mama wstawała. Przecierałem mocno oczka, ziewnąłem parę razy. Widziałem tatę, za tatą był nasz dom! Jak we śnie! Pociągnąłem nosem, raz i drugi. Próbowałem chwycić mamę za rękę, ale mama już wyszła z powodu. Ruda czupryna przyczepiona była do szyi taty. A ja usiadłem na podłodze i wykrzywiłem usta w podkówkę.
- TAAAAATTTTAAAAAA! – ryknąłem i łzy poleciały mi ciurkiem po policzkach.
I pociągnąłem nosem. Raz, drugi, trzeci. Patrzyłem na tatę i na mamę i na siostrę i na dom i tak bardzo było mi przykro! Bo to wszystko było tylko snem. Pewnie zaraz się obudzę i znowu będę w tamtym brzydkim pokoju. A ja bym chciał być razem z tatą.
- JA CHCEEE DOO TAATYYY – ryknąłem znowu wycierając po chwili nos o rękaw swetra.
Jest gdzieś lecz nie wiadomo gdzieŚwiat, w którym baśń ta dzieje się
Malutki Edwin mieszka w nim
I wiedzie wśród czarodziejów prym
Malutki Edwin mieszka w nim
I wiedzie wśród czarodziejów prym
Ledwie otworzył drzwi do magicznego powozu, kiedy zaatakował go niewielki rudy skrzat. Trochę się zachwiał przez ten niespodziewany napad czułości, ale już po chwili podkładał ręce pod uda Miriam, stabilnie stojąc na ziemi. Jak długo ich nie było? Zaledwie kilka miesięcy, nie minęło nawet pół roku, a Archibald mógłby przysiąc, że urosła. Coraz ciężej nosiło się ją na rękach, ale dzisiejszego dnia to nie miało absolutnie żadnego znaczenia – pewnie zrobiłby to nawet wtedy, kiedy miałaby lat siedemnaście, a nie siedem. Uśmiechnął się w odpowiedzi na jej wesołe okrzyki, składając troskliwy pocałunek na jej bladym czole. – Nawet nie wiesz jak się z tego powodu cieszę – odparł, przyglądając jej się uważnie, jakby chciał się upewnić, że wciąż ma tyle samo piegów i rudych loków na głowie. Naprawdę nie sądził, że ta rozłąka tak mu się da we znaki – dopiero teraz czuł jak rozluźniają mu się spięte przez ostatnie tygodnie mięśnie, a myśli w głowie przestają tak pędzić jak szalone. Wkrótce dołączyła do nich Lorraine, stając tuż obok. Przywitał się z nią, choć oboje dobrze wiedzieli, że jeszcze przyjdzie czas na faktycznie powitanie i zapewne długą rozmowę – na razie pełnię ich uwagi absorbowały stęsknione dzieci. – Jak ci się podobał lot powozem? Wyglądałaś przez okno czy się bałaś? – Podpytał córkę i wtedy dotarł do niego znajomy krzyk. Oderwał wzrok od Miriam i przeniósł go na zapłakanego Edwina. Na jego twarzy wymalowało się coś pomiędzy zmartwieniem a politowaniem. – Hej, Winnie, jestem tutaj – zapewnił, stawiając Miriam na białych kamyczkach, którymi wysypano cały podjazd, by móc swobodnie zajrzeć do powozu. Położył dłonie na drobnych ramionach syna, ściskając je lekko. – Wszystkie rośliny w twoim ogródku przeżyły, wiesz? Osobiście ich doglądałem – zapewnił, chcąc skupić jego myśli na czymś przyjemnym. Faktycznie zaglądał do jego ogródka i dbał o to, żeby nic mu nie zwiędło – nie było to szczególnie uciążliwe przy regularnym obchodzie reszty szklarni, poza tym nie mógł zawieść zaufania syna.
Objął go ramieniem, by razem z nim wygramolić się z powozu. – Pewnie jesteście głodni i zmęczeni po podróży, w jadalni czeka na nas ciepły posiłek – byle tylko dzieci nie grymasiły, ale zadbał o to, by nie było tam żadnych brukselek czy innych trujących pietruszek, chyba że kulinarnie upodobania jego dzieci zdążyły się zmienić podczas tej kilkumiesięcznej rozłąki. – A po posiłku chyba czeka na was jakaś niespodzianka, ale nie jestem pewny – dodał niby niezobowiązująco, kiedy już wchodzili do środka.
Objął go ramieniem, by razem z nim wygramolić się z powozu. – Pewnie jesteście głodni i zmęczeni po podróży, w jadalni czeka na nas ciepły posiłek – byle tylko dzieci nie grymasiły, ale zadbał o to, by nie było tam żadnych brukselek czy innych trujących pietruszek, chyba że kulinarnie upodobania jego dzieci zdążyły się zmienić podczas tej kilkumiesięcznej rozłąki. – A po posiłku chyba czeka na was jakaś niespodzianka, ale nie jestem pewny – dodał niby niezobowiązująco, kiedy już wchodzili do środka.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
We Francji mało kto chciał brać ją na ręce. Guwernantki były zbyt kruche, a ich chude nóżki, przypominające czasem te kurze, nie były zdolne do utrzymania ciężaru większego niż pusty wazon, w którym za chwilę miały zasiąść białe lilie. Dziadek był już za stary i jakiekolwiek próby wdrapywania się na niego, kiedy stał na prostych nogach, kończyły się fiaskiem i prośbą mamy, żeby mała Molly uważała na wiekowego czarodzieja. Większość czasu spędzała więc na ziemi, wśród niskich krzewów, wielobarwnych kwiatów i z wolna kończących swoje letnie koncerty pszczół, których już niedługo miało zabraknąć. Nie zrozumcie jej źle, ten świat jej pasował, był idealny wręcz, ze wszystkimi swoimi odcieniami i barwami stanowił doskonałą pożywkę dla dziecięcej wyobraźni, ale… tęskniła już do ramion papy, które zdolne były ów świat zmienić na lepsze, pokazać od innej strony, zdradzić, że gdzieś tam ponad jej głową tych odcieni i barw jest sto razy więcej. Doczekała się w końcu, zawisła nad wyłożoną bielą ścieżką i mocno przytuliła się do ojcowskiej szyi, uważnym wzrokiem badając okolicę, którą tak dobrze znała.
Jak to pani Picks mawiała, kiedy wracali z wycieczek - wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Uśmiechała się szeroko, widząc papę, i uniosła drobną dłoń, żeby paluszkami sprawdzić, jak wiele się zmieniło. Nos - nie, ten był wciąż taki sam, ze swoim okrągłym środkiem i nozdrzami, w których jako mniejsze dziecko szukała pufków. Nigdy ich tam nie znalazła. Oczy - tak, te same, wciąż przypominały barwą letnie liście powiewające na gałęziach, choć… czy tym razem były ciemniejsze? Czy biło od nich przygaszone światło? Policzki, czoło, broda - jakby upstrzone znakami mijającego czasu, których nie rozumiała.
- Papo, ale masz wstążki na czole! Co to za wstążki? - zmarszczki, rzecz jasna. - Och nie, nie wyglądałam przez okno, bo nie mogliśmy! Papo, wyobraź sobie, że te głupie zasłonki nie chciały się odsłonić i łaskotały mnie w nos za każdym razem, kiedy za nie ciągnęłam! Głupie, głupie zasłonki - usteczka wyciągnęły się w kształt podkówki, znacząc jej twarz delikatnym, dziecięcym dąsem, wycelowanym jednak w eter, bo nie sztuka dąsać się na nieczułe zasłonki.
Rozchyliła jasne ustka, kiedy poczuła, jak nieznana siła przyciąga ją ku dołowi, ku ziemi, zbyt dobrze poznanej i poniekąd nudnej w porównaniu do wyżyn ojcowskich ramion. Nie podobało jej się to, chciała być u góry, przy nim, przy swoim ukochanym papie, ale oczywiście wszystko musiał popsuć Winnie i jego bardzo wyraźna potrzeba zabierania jej wszystkiego, co akurat miała w rękach. Skrzyżowała ramionka i tupnęła lakierkiem ze złością, mocno marszcząc rude brewki.
- Ja teraz chcę być u papy! Nie ty! Papo! - wyciągnęła rączki do góry, machając uparcie do papy, żeby zwrócić na siebie uwagę. - Ja nie chcę niespodzianek, ja chcę do papy!
W kącikach szczenięcych oczu pojawiły się łezki, ale te prędko zniknęły, kiedy obejrzała się z powrotem na swojego młodszego brata. Chłopcy to jednak są głupi!
| + dąsam się na Winniego :/
Jak to pani Picks mawiała, kiedy wracali z wycieczek - wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej.
Uśmiechała się szeroko, widząc papę, i uniosła drobną dłoń, żeby paluszkami sprawdzić, jak wiele się zmieniło. Nos - nie, ten był wciąż taki sam, ze swoim okrągłym środkiem i nozdrzami, w których jako mniejsze dziecko szukała pufków. Nigdy ich tam nie znalazła. Oczy - tak, te same, wciąż przypominały barwą letnie liście powiewające na gałęziach, choć… czy tym razem były ciemniejsze? Czy biło od nich przygaszone światło? Policzki, czoło, broda - jakby upstrzone znakami mijającego czasu, których nie rozumiała.
- Papo, ale masz wstążki na czole! Co to za wstążki? - zmarszczki, rzecz jasna. - Och nie, nie wyglądałam przez okno, bo nie mogliśmy! Papo, wyobraź sobie, że te głupie zasłonki nie chciały się odsłonić i łaskotały mnie w nos za każdym razem, kiedy za nie ciągnęłam! Głupie, głupie zasłonki - usteczka wyciągnęły się w kształt podkówki, znacząc jej twarz delikatnym, dziecięcym dąsem, wycelowanym jednak w eter, bo nie sztuka dąsać się na nieczułe zasłonki.
Rozchyliła jasne ustka, kiedy poczuła, jak nieznana siła przyciąga ją ku dołowi, ku ziemi, zbyt dobrze poznanej i poniekąd nudnej w porównaniu do wyżyn ojcowskich ramion. Nie podobało jej się to, chciała być u góry, przy nim, przy swoim ukochanym papie, ale oczywiście wszystko musiał popsuć Winnie i jego bardzo wyraźna potrzeba zabierania jej wszystkiego, co akurat miała w rękach. Skrzyżowała ramionka i tupnęła lakierkiem ze złością, mocno marszcząc rude brewki.
- Ja teraz chcę być u papy! Nie ty! Papo! - wyciągnęła rączki do góry, machając uparcie do papy, żeby zwrócić na siebie uwagę. - Ja nie chcę niespodzianek, ja chcę do papy!
W kącikach szczenięcych oczu pojawiły się łezki, ale te prędko zniknęły, kiedy obejrzała się z powrotem na swojego młodszego brata. Chłopcy to jednak są głupi!
| + dąsam się na Winniego :/
Zgubiła swe kropki na łące
a może w ogródku na grządce
a może w ogródku na grządce
Salon
Szybka odpowiedź