Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nad nadmorskim brzegiem zachwyca nade wszystko krajobraz, słońce, gdy zachodzi, mieni się w czarnej morskiej wodzie feerią barw pomimo porywistego wiatru. Wody wokół jednak nie są bezpieczne, oprócz bogatych ławic śledzi i makreli, zamieszkują je też płaszczki, zdarzają się niekiedy zagubione kałamarnice i samotne skorpeny. Nad wodą można czasem zaobserwować wynurzające się ogony morskich węży. Biała magia uformowana w błędne ogniki, które topią się w wodzie nadaje temu miejscu wyjątkowej atmosfery. Wybrzeże jest nierówne, piaski gdzieniegdzie formują się w wydmy, pomiędzy którymi częściowo ukryta jest przysypana piachem wąska szczelina. Wypełniona jest wilgotnym, mokrym piachem, ale w ciepłe dni piach się usypuje głębiej, a każdy śmiałek, który w nią wejdzie może utknąć.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 26.09.22 18:42, w całości zmieniany 1 raz
W Oazie mieszkałem już od kilku miesięcy, przeniosłem się tu wraz z końcem kwietnia, niespełna dwa tygodnie po wtajemniczeniu i zaangażowaniu mnie w działalność Zakonu Feniksa. O samej tej organizacji, tak jak każdy, słyszałem już wcześniej, nie miałem jednak zielonego pojęcia o tym, czego dokonali naprawdę i co stało się w Azkabanie - aż do kwietnia. Miałem świadomość tego, że od dłuższego czasu pozostał on z jakiejś przyczyny niedostępny, nieosiągalny, nie mogliśmy się tam dostać, by odprowadzić tam więźniów; wiele różnych wizji o tym, co mogło być tego przyczyną, rodziło się w mojej głowie i każda okazała się tak odległa od rzeczywistości jak odległe były od siebie oba ziemskie bieguny. Nigdy nie przypuszczałbym, że na wyspie, gdzie zbudowano miejsce tak potworne i straszne, powstanie coś tak pięknego i kojącego. Oaza w pełni zasługiwała na to miano. Przybywszy tu po raz pierwszy nie mogłem nadziwić się temu, co widzę. Dzięki niej choć jedno zmartwienie przestało mi ciążyć na barkach - moja chora matka i młodsza siostra, które zamieszkały w jednej z chat, były tu bezpieczne.
Wyspa była większa, niż kiedyś sądziłem. Dawniej nie miałem ochoty, rzecz jasna, jej zwiedzać, a mgły jakie wtedy okalały Azkaban i wyspę nieustannie, ukrywały przede mną prawdę. Oaza nie ograniczała się do rosnącej wciąż wioski, do której przybywali kolejni niemagiczni i magiczni, potrzebujący bezpiecznego schronienia, oferowała zaś wiele pięknych miejsc - gdzie można było wpaść w zachwyt i... Potrenować, rzecz jasna.
Żal byłoby tego nie wykorzystać, skoro mogliśmy tu nie martwić się o ewentualną obecność wroga w pobliżu, zaś zawsze na warcie był któryś z uzdrowicieli. Ćwiczyć zaś musieliśmy i to regularnie. Wróg był silny, potężny, dość dobrze mi to już uświadomiono, choć nie miałem jeszcze okazji, aby osobiście zetrzeć się z którymś z Rycerzy z Walpurgii. Podejrzewałem jednak, że to jedynie kwestia czasu.
Oczekując na pannę Hensley siedziałem na suchym pniu, który wyrzuciło morze, obserwując jak niewielkie kule światła wyłaniają się z toni i znów z niej znikają. Poderwałem się z miejsca, kiedy dostrzegłem zbliżającą się kobiecą sylwetkę, na tle błękitnego nieba, które trudno odróżnić było od morskich fal.
- Panno Hensley - przywitałem ją uprzejmie, wyciągając ku niej dłoń, w nadziei, że poda mi swoją.
becomes law
resistance
becomes duty
Prawdopodobnie nikt nie spodziewał się, że misja w Azkabanie przyniesie ze sobą coś więcej niżeli to co zamierzono. Szli tam z jednym konkretnym celem, a Oaza była skutkiem ubocznym, który w dość krótkim czasie dla wielu stał się domem. Minęły miesiące, a po dawnej ogarniętej mgłą wyspie nie pozostał nawet ślad. Teraz to miejsce tętniło życiem. Bezpieczeństwem, którego nie można było już nigdzie indziej doświadczyć. Za każdym razem, gdy tu przychodziła czuła się lekko. To był żywy dowód tego jak wiele dokonali w ostatnim czasie. Dlatego właśnie tak bardzo zależało jej na tym by to miejsce chronić. Codziennie pojawiali się tutaj nowi czarodzieje szukający pomocy. Dla niektórych była to tylko chwilowa przystań, czas na regeneracje, ale dla większości był to dom. Dosłowna Oaza. Aby ochronić to miejsce potrzebowali jeszcze wiele prób, walki z magią, która nawet im nie była do końca znana. Determinacja była tutaj jej sprzymierzeńcem. Nie mogli stracić tego miejsca, nie mogli stracić tych wszystkich ludzi.
Lucinda nigdy wcześniej nie przywiązywała tak wielkiej wagi do rozwoju własnych umiejętności. Skupiała się tylko na tych, które były dla niej najważniejsze. Starożytne runy, umiejętność skradania się, łamania klątw i spostrzegawczość – to właśnie było dla niej najistotniejsze podczas poszukiwania artefaktów. Teraz te wszystkie zdolności zeszły na dalszy plan. Zależało jej na tym by w sytuacjach kryzysowych móc się bronić i efektywnie atakować. A Merlin jej świadkiem, że ich świat aktualnie składał się jedynie z kryzysowych sytuacji.
Wspólny trening był nie tylko okazją do podszkolenia umiejętności, ale także do bliższego poznania członków Zakonu Feniksa. Choć Cedrica zdążyła już przez ostatnie lata trochę poznać to jednak teraz sytuacja się zmieniła, a oni znajdowali się po tej samej stronie frontu. Wojna jednocześnie zbliżała do siebie ludzi i ich dzieliła. Tutaj miała nadzieje na to pierwsze.
Zbliżając się do czekającego na nią aurora uśmiechnęła się delikatnie. Właśnie w takich sytuacjach jak ta uświadamiała sobie jak szybko leciał czas. W końcu pamiętała go jeszcze z lat szkolnych. To przerażające jak wiele zdążyło przez ten czas zmienić. – Panie Dearborn – przywitała się podając mężczyźnie dłoń i uśmiechając się promiennie. Nadal było jej ciężko się przyzwyczaić do brzmienia własnego nazwiska. – Cieszę się, że cię tu widzę – zaczęła przyglądając się mężczyźnie. – Wszystko w porządku? – zapytała jeszcze z troską w głosie. Wiedziała, że spotkali się tutaj w konkretnym celu. Tak czy tak nie przestawała w tym wszystkim być po prostu sobą.
Lucinda nigdy wcześniej nie przywiązywała tak wielkiej wagi do rozwoju własnych umiejętności. Skupiała się tylko na tych, które były dla niej najważniejsze. Starożytne runy, umiejętność skradania się, łamania klątw i spostrzegawczość – to właśnie było dla niej najistotniejsze podczas poszukiwania artefaktów. Teraz te wszystkie zdolności zeszły na dalszy plan. Zależało jej na tym by w sytuacjach kryzysowych móc się bronić i efektywnie atakować. A Merlin jej świadkiem, że ich świat aktualnie składał się jedynie z kryzysowych sytuacji.
Wspólny trening był nie tylko okazją do podszkolenia umiejętności, ale także do bliższego poznania członków Zakonu Feniksa. Choć Cedrica zdążyła już przez ostatnie lata trochę poznać to jednak teraz sytuacja się zmieniła, a oni znajdowali się po tej samej stronie frontu. Wojna jednocześnie zbliżała do siebie ludzi i ich dzieliła. Tutaj miała nadzieje na to pierwsze.
Zbliżając się do czekającego na nią aurora uśmiechnęła się delikatnie. Właśnie w takich sytuacjach jak ta uświadamiała sobie jak szybko leciał czas. W końcu pamiętała go jeszcze z lat szkolnych. To przerażające jak wiele zdążyło przez ten czas zmienić. – Panie Dearborn – przywitała się podając mężczyźnie dłoń i uśmiechając się promiennie. Nadal było jej ciężko się przyzwyczaić do brzmienia własnego nazwiska. – Cieszę się, że cię tu widzę – zaczęła przyglądając się mężczyźnie. – Wszystko w porządku? – zapytała jeszcze z troską w głosie. Wiedziała, że spotkali się tutaj w konkretnym celu. Tak czy tak nie przestawała w tym wszystkim być po prostu sobą.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ująwszy kobiecą dłoń pochyliłem się lekko i ucałowałem jej wierzch przelotnie, lekko, tak jak miałem w zwyczaju i nakazywały dobre maniery, które wyniosłem z domu. Odwzajemniłem również uśmiech, choć nie tak promiennie, w taki sposób już od dawna nie potrafiłem się uśmiechać. Nie zmieniało to jednak faktu, że byłem szczerze rad z tego spotkania. Z tego, że widzę tę czarownicę całą i zdrową, w pełni sił i ochoty do działania. Właściwie to nazwisko, Hensley, także zabrzmiało jakoś dziwnie w moich ustach. Znałem Lucindę jeszcze wtedy, gdy nosiła rodowe nazwisko Selwyn. Pamiętałem ją z lat szkolnych, choć była kilka lat młodsza, to miałem we wspomnieniach jej obraz z Pokoju Wspólnego Wieży Ravenclawu. Czarownica podążyła ścieżką, którą ja sam chciałem kroczyć, jaką powinienem był iść, lecz życie zweryfikowało moje plany. Zawsze po cichu jej tego zazdrościłem, zwłaszcza, że niekiedy los krzyżował nasze zawodowe ścieżki. Natknąwszy się podczas śledztwa na klątwy, z którymi sam nie mogłem sobie poradzić, wzywaliśmy profesjonalnych łamaczy - pojawiała się wtedy nierzadko Lucinda. Czarownica o dobrych manierach szlachetnie urodzonej damy, lecz niezmanierowana i niezepsuta jak inne kobiety z jej klasy społecznej. Zawsze była pewnym ewenementem - w dobrym tego słowa znaczeniu.
- Mogę powiedzieć to samo - odparłem szczerze.
Naprawdę tak myślałem. Dobrze było mieć po swojej stronie utalentowanych czarodziejów i czarownice, które potrafiły walczyć z siłami ciemności. Nie znałem w pełni możliwości Lucindy, ale wiedziałem na pewno, że jest biegła w białej magii, może nawet bardziej ode mnie; a ponadto nie tylko miała odpowiednio ułożony system wartości, przede wszystkim miała w sobie odwagę. Nie byłem na jej miejscu i nie domyślałem się co mogła czuć, przypuszczałem jednak, że decyzja o podążeniu inną ścieżką i opuszczenie rodziny nie była łatwa. A jednak wybrała honor i szczerość, od bogactw i tytułów. Godne podziwu.
- Ze mną tak - skłamałem gładko. Powtarzałem to kłamstwo od tylu lat, że w tych słowach dawno przestała rozbrzmiewać nieszczerość. Zupełnie tak jakbym sam w to wierzył. - A pani jak się trzyma? - spytałem z troską.
Nie chciałem być wścibski, nie łączyła nas bliska przyjaźń, więc sam nie poruszałem tematu pozbawienia Lucindy rodowego nazwiska, to przecież nie moja sprawa i pewnie nie chciała ze mną o tym rozmawiać, lecz przypuszczałem, ze może jej nie być lekko. Nawet w wyobraźni nie potrafiłem postawić się na miejscu Lucindy i domyślić co działo się w sercu i głowie czarownicy.
- Mogę powiedzieć to samo - odparłem szczerze.
Naprawdę tak myślałem. Dobrze było mieć po swojej stronie utalentowanych czarodziejów i czarownice, które potrafiły walczyć z siłami ciemności. Nie znałem w pełni możliwości Lucindy, ale wiedziałem na pewno, że jest biegła w białej magii, może nawet bardziej ode mnie; a ponadto nie tylko miała odpowiednio ułożony system wartości, przede wszystkim miała w sobie odwagę. Nie byłem na jej miejscu i nie domyślałem się co mogła czuć, przypuszczałem jednak, że decyzja o podążeniu inną ścieżką i opuszczenie rodziny nie była łatwa. A jednak wybrała honor i szczerość, od bogactw i tytułów. Godne podziwu.
- Ze mną tak - skłamałem gładko. Powtarzałem to kłamstwo od tylu lat, że w tych słowach dawno przestała rozbrzmiewać nieszczerość. Zupełnie tak jakbym sam w to wierzył. - A pani jak się trzyma? - spytałem z troską.
Nie chciałem być wścibski, nie łączyła nas bliska przyjaźń, więc sam nie poruszałem tematu pozbawienia Lucindy rodowego nazwiska, to przecież nie moja sprawa i pewnie nie chciała ze mną o tym rozmawiać, lecz przypuszczałem, ze może jej nie być lekko. Nawet w wyobraźni nie potrafiłem postawić się na miejscu Lucindy i domyślić co działo się w sercu i głowie czarownicy.
becomes law
resistance
becomes duty
Wszyscy powtarzali jej, że była odważna. Widzieli jak wiele musiała zapłacić by znaleźć się w miejscu, w którym właśnie była. Ona tak o sobie nie myślała. Może dawno temu, kiedy wydawało jej się, że ma cały świat u stóp. Kiedy brała ryzyko, bawiła się nim i nie martwiła się o konsekwencje. Teraz jej hierarchia wartości bardzo się zmieniła. Już to co inni uważali za odważne dla niej było kwestią przetrwania. Wojna zweryfikowała wiele. Pokazała co tak naprawdę liczy się w życiu i o co w ogóle warto walczyć. Nawet jej ukochane ryzyko zmieniło swoją definicje. Teraz każdy kto wyciągał różdżkę w stronę wroga był odważny. Każdy kto na nowo uczył się życia w tym przykrym świecie na miano odważnego zasługiwał. Jej historia była tylko jedną z wielu, bo każdy dźwigał na swoich ramionach własną tragedię.
Szeregi Zakonu się wypełniały choć nadal nie było ich wystarczająco dużo. Biała magia miała swój potencjał, ale walka z wrogiem nigdy nie będzie równa. Przez to od samego początku znajdowali się na straconej pozycji. Właśnie dlatego potrzebowali tych treningów. Różdżka lubiła zawodzić, magia lubiła oporować – już niejednokrotnie się o tym przekonała. Na słowa mężczyzny blondynka uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu.
Dziwnie było patrzeć jak czas ucieka. Ciężko dostrzec przemijanie w samym sobie. Dopiero spotykając po latach znane osoby człowiek uświadamia sobie, że jeszcze niedawno był przecież dzieckiem. Oczywiście po Hogwarcie także mieli okazję razem współpracować, ale to jednak z domu kruka pamiętała go najbardziej. Nastolatki podziwiające starszych kolegów to historia stara jak świat. Teraz spotykali się w całkowicie innych rolach. W całkowicie innym świecie.
Nie dane jej było wyczuć kłamstwa w głosie mężczyzny, ale jakoś ciężko było jej uwierzyć w to, że wszystko grało tak jak grać powinno. Nie mogła się jednak dziwić. Głupie pytanie – głupia odpowiedź. Nikt chyba nie postrzegał swojego życia aktualnie jako przyjemnego. – Jak ci się mieszka w Oazie? Ciężko aż w to uwierzyć, prawda? Azkaban nigdy nie przywoływał miłych wspomnień. – odparła rozglądając się po wybrzeżu. Nawet ostatnie chwile w Azkabanie dla niej były zimne i potworne. Przypominała jej o tym blizna ciągnąca się od obojczyka aż po żebra. Czasami nadal dziwiła się, że wyszła z tego żywo. To było prawie niemożliwe.
Na pytanie Cedrica wzruszyła delikatnie ramionami. – Aktualnie jestem zdeterminowana, ale bywają lepsze i gorsze dni – odparła ponownie spoglądając na mężczyznę. Tu akurat nie musiała kłamać. – Tak czy inaczej powiedź mi nad czym chciałbyś popracować? Ofensywa? – zapytała nie chcąc drążyć ciężkich tematów. Może kiedyś przyjedzie im je poruszyć.
Szeregi Zakonu się wypełniały choć nadal nie było ich wystarczająco dużo. Biała magia miała swój potencjał, ale walka z wrogiem nigdy nie będzie równa. Przez to od samego początku znajdowali się na straconej pozycji. Właśnie dlatego potrzebowali tych treningów. Różdżka lubiła zawodzić, magia lubiła oporować – już niejednokrotnie się o tym przekonała. Na słowa mężczyzny blondynka uniosła kącik ust w delikatnym uśmiechu.
Dziwnie było patrzeć jak czas ucieka. Ciężko dostrzec przemijanie w samym sobie. Dopiero spotykając po latach znane osoby człowiek uświadamia sobie, że jeszcze niedawno był przecież dzieckiem. Oczywiście po Hogwarcie także mieli okazję razem współpracować, ale to jednak z domu kruka pamiętała go najbardziej. Nastolatki podziwiające starszych kolegów to historia stara jak świat. Teraz spotykali się w całkowicie innych rolach. W całkowicie innym świecie.
Nie dane jej było wyczuć kłamstwa w głosie mężczyzny, ale jakoś ciężko było jej uwierzyć w to, że wszystko grało tak jak grać powinno. Nie mogła się jednak dziwić. Głupie pytanie – głupia odpowiedź. Nikt chyba nie postrzegał swojego życia aktualnie jako przyjemnego. – Jak ci się mieszka w Oazie? Ciężko aż w to uwierzyć, prawda? Azkaban nigdy nie przywoływał miłych wspomnień. – odparła rozglądając się po wybrzeżu. Nawet ostatnie chwile w Azkabanie dla niej były zimne i potworne. Przypominała jej o tym blizna ciągnąca się od obojczyka aż po żebra. Czasami nadal dziwiła się, że wyszła z tego żywo. To było prawie niemożliwe.
Na pytanie Cedrica wzruszyła delikatnie ramionami. – Aktualnie jestem zdeterminowana, ale bywają lepsze i gorsze dni – odparła ponownie spoglądając na mężczyznę. Tu akurat nie musiała kłamać. – Tak czy inaczej powiedź mi nad czym chciałbyś popracować? Ofensywa? – zapytała nie chcąc drążyć ciężkich tematów. Może kiedyś przyjedzie im je poruszyć.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
- Prawda. Rzeczywiście ciężko uwierzyć, że na zgliszczach Azkabanu mogło powstać coś takiego... Gdybym nie ujrzał tego na własne oczy, to nie dałbym w to wiary - odpowiedziałem, zgadzając się z panną Hensley co do Oazy. To, że Azkaban nie przywoływał miłych wspomnień to niewiele powiedziane. Kieran opowiadał mi o tym, jak kilka miesięcy wcześniej, Zakon Feniksa znalazł sposób na to, aby dostać się do niedostępnego więzienia i stoczył trudny bój o to, aby okiełznać źródło-matkę anomalii. Pewnie wiele szczegółów ominął, domyślałem się jednak, że połączenie tej groźnej, krwiożerczej energii, dementorów i tego miejsca zagwarantowało im makabryczne doświadczenia, do których nie chcieli wracać i wcale się temu nie dziwiłem. Sam nie lubiłem wspominać swoich wizyt w Azkabanie, a było ich więcej niż trochę na przestrzeni tych kilku lat, kiedy pracowałem jako auror. Zdarzało mi się odprowadzać tu więźniów, odwiedzać ich po kolejne zeznania, bądź przesłuchać w innej sprawie. Za każdym razem towarzyszył mi mój patronus, przybierający formę foxhounda angielskiego, lecz i tak czułem zimno przenikające do szpiku kości, a w nocy, kiedy kładłem się spać, dręczyły mnie koszmary, w których znów znajdowałem swoją żonę i córkę w kałuży ich własnej krwi. - Zadziwiająco dobrze się tu mieszka, powiedziałbym, jest bezpiecznie. Można spokojnie zmrużyć oko nocą - podsumowałem po chwili zastanowienia. To był ogromny komfort. Zawsze nakładałem na swój dom czary ochronne, lecz dawniej okazały się zbyt słabe, morderca mojej rodziny zdołał je przełamać i dostać się do środka. Gdyby wtedy istniała Oaza... Cóż. Nie było szansy, aby intruz dostał się tutaj. Chroniące Oazę czary były zbyt potężne i silne. O Deborah, którą od kwietnia miałem pod swoją opieką, przez obietnicę złożoną jej ojcu na łożu śmierci, mogłem być spokojny.
- Jak to w życiu... - mruknąłem, nie drążąc tego tematu; sam takie miewałem od wielu lat. Częściej gorsze, niż lepsze. Ważne, aby mieć na tyle determinacji, wspomnianej przez Lucindę, by wstać z łóżka. Mieć jakiś cel. Ja wiedziałem, że nie spocznę, że nie ulegnę całkowitej apatii i rozpaczy, dopóki Mulciber, podejrzewany przeze mnie o morderstwo mojej rodziny, nie trafi do celi lub piachu. Jaki cel miała Lucinda?
- Tak. Zdecydowanie, Ofensywa, uroki, mam trochę do nadrobienia - potwierdziłem stanowczym tonem. Dotychczas częściej w pracy sięgałem po białą magię, czary defensywne - naszym celem było schwytanie czarnoksiężnika i doprowadzenie go przed wymiar sprawiedliwości, proces musiał się odbyć. Niekiedy nie było to możliwe i musieliśmy umieć zaatakować, lecz w pierwszej kolejności wskazane było złapanie czarnoksiężnika żywego.
Cóż teraz jednak byłoby nam z tego, skoro Ministerstwo Magii było przeciwko nam?
Musiałem nauczyć się ich atakować, nie tylko odpierać ataki.
- Zaczynamy? - spytałem, odchodząc od niej kilka metrów dalej, tworząc między nami na wybrzeżu mniej więcej taki dystans jak na arenie w klubie pojedynków. Uniosłem różdżkę.
- Gotowa?
- Jak to w życiu... - mruknąłem, nie drążąc tego tematu; sam takie miewałem od wielu lat. Częściej gorsze, niż lepsze. Ważne, aby mieć na tyle determinacji, wspomnianej przez Lucindę, by wstać z łóżka. Mieć jakiś cel. Ja wiedziałem, że nie spocznę, że nie ulegnę całkowitej apatii i rozpaczy, dopóki Mulciber, podejrzewany przeze mnie o morderstwo mojej rodziny, nie trafi do celi lub piachu. Jaki cel miała Lucinda?
- Tak. Zdecydowanie, Ofensywa, uroki, mam trochę do nadrobienia - potwierdziłem stanowczym tonem. Dotychczas częściej w pracy sięgałem po białą magię, czary defensywne - naszym celem było schwytanie czarnoksiężnika i doprowadzenie go przed wymiar sprawiedliwości, proces musiał się odbyć. Niekiedy nie było to możliwe i musieliśmy umieć zaatakować, lecz w pierwszej kolejności wskazane było złapanie czarnoksiężnika żywego.
Cóż teraz jednak byłoby nam z tego, skoro Ministerstwo Magii było przeciwko nam?
Musiałem nauczyć się ich atakować, nie tylko odpierać ataki.
- Zaczynamy? - spytałem, odchodząc od niej kilka metrów dalej, tworząc między nami na wybrzeżu mniej więcej taki dystans jak na arenie w klubie pojedynków. Uniosłem różdżkę.
- Gotowa?
becomes law
resistance
becomes duty
Lucinda pewnie też odnalazłaby się w Oazie, ale niestety miała w zwyczaju robić wszystko na przekór. Żałowałaby przeprowadzki tutaj. Nie czuła się zbyt dobrze mając poczucie bezpieczeństwa na wyciągnięcie ręki. Nie chodziło o to, że wolała się do tego nie przywiązywać zważywszy na to co robiła na froncie, ale bardziej z własnych przyzwyczajeń, które nie opuściły jej od dzieciństwa. Choć wolała oczekiwać najlepszego to chciała być też przygotowana na najgorsze. Jedyne co się zmieniło to hierarchia wartości. Rzeczy, które kiedyś były ważne znalazły się na szarym końcu. – To najważniejsze – zaczęła wzruszając delikatnie ramionami. – Chyba wszyscy potrzebowaliśmy takiego miejsca. Patrząc na to jak wygląda teraz Londyn, na to jakie rządy sprawuje Malfoy i co dzieje się z ludźmi. Nie wiem co stałoby się z tymi wszystkimi ludźmi. – dodała szczerze zmartwiona całą tą sytuacją. Wiedziała, że mówienie o tym jak źle to wszystko wygląda nie jest dla nikogo dobre. Powinni pewnie zmienić temat, rozmawiać o czymś przyjemniejszym i szukać sposobu na to by oderwać się choć na chwile od tego przygnębiającego krajobrazu, a już w szczególności w takim miejscu jak to. Jednak wszyscy mieli swoje tragedie. Osobiste i ciężkie. Nie można było tego ignorować, ale tak naprawdę marzyła o małym powrocie do normalności. Prostych rozmów, prostych spraw. Bez walk na śmierć i życie. O to jednak ciężko.
- Jak to w życiu – powtórzyła za nim zgodnie. Grunt to znać własny cel. Wiedzieć do czego się dąży i czego się chce.
Skinęła głową, gdy mężczyzna zdradził, którą z dziedzin magii chciałby podszkolić. – Ja też w ostatnim czasie więcej poświęciłam nauce obrony przed czarną magią, ale ofensywa zdaje się być teraz ważniejsza. A przynajmniej z perspektywy czasu tak o tym myślę. – odparła jeszcze zanim cofnęła się kilka kroków do tyłu by unieść różdżkę.
- Nie musimy się ograniczać, bo chętnie poćwiczę i to i to, ale mam nadzieje, że w razie czego wiesz, gdzie znaleźć uzdrowiciela – dodała posyłając mężczyźnie promienny uśmiech. – Zaczynajmy – odparła i wyciągnęła różdżkę w stronę mężczyzny pozwalając mu zacząć.
szafka
- Jak to w życiu – powtórzyła za nim zgodnie. Grunt to znać własny cel. Wiedzieć do czego się dąży i czego się chce.
Skinęła głową, gdy mężczyzna zdradził, którą z dziedzin magii chciałby podszkolić. – Ja też w ostatnim czasie więcej poświęciłam nauce obrony przed czarną magią, ale ofensywa zdaje się być teraz ważniejsza. A przynajmniej z perspektywy czasu tak o tym myślę. – odparła jeszcze zanim cofnęła się kilka kroków do tyłu by unieść różdżkę.
- Nie musimy się ograniczać, bo chętnie poćwiczę i to i to, ale mam nadzieje, że w razie czego wiesz, gdzie znaleźć uzdrowiciela – dodała posyłając mężczyźnie promienny uśmiech. – Zaczynajmy – odparła i wyciągnęła różdżkę w stronę mężczyzny pozwalając mu zacząć.
szafka
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Orcumiano zawsze wydawało mi się ciekawym zaklęciem. Nie dość, że nie sposób było się przed nim w pełni uchronić, bo nawet jeśli człek zasłonił się tarczą, to dół powstawał wokół, odcinając drogę ucieczki, to konieczność sięgnięcia po tę silniejszą oznaczała ryzyko niepowodzenia. W pierwszych chwilach naszego treningu z Lucindą bardzo dobrze radziłem sobie z mafią defensywną. Tarcza za tarczą, czy to zwykłe Protego, czy to najsilniejsze - Protego Horribilis - pojawiały się przed mną, chroniąc przed silnymi zaklęciami panny Hensley. A przyznać musiałem, że rzucała je naprawdę celne i mocne. Na tyle mocno, aby przebić się przez moją obronę, a kiedy już raz jej się to udało, to ja straciłem dobrą passę. Nie zwykłem się poddawać, lecz lamaczka klątw z niezwykłą łatwością wynajdywała moje słabe punkty. Dobrze dla niej - oby tak samo traktowała prawdziwych wrogów. Nie dawała im chwili wytchnienia, momentu na zastanowienie się, a napierała, dopóki nie zyska całkowitej przewagi.
Ja wylądowałem w dole, które stworzyło pode mną Orcumiano, na wilgotnej, lecz zaskakująco twardej ziemi, o czym boleśnie się przekonałem, spadając wprost na plecy i uderzając o nią potylicą. Przez chwilę zabrakło mi oddechu i dusiłem się bezgłośnie, czując narastający ból w żebrach i taki innego rodzaju, pulsujący. Pojawiły się mroczki przed oczami i gdy dźwigałem się na nogi, to zakręciło mi się w głowie. Pierwsza próba wydostania się z dołu spełzła na niczym, uniosłem się w górę na zaledwie kilka centymetrów. Dopiero za drugim razem udało mi się wydostać przy pomocy zaklęcia Ascendio. Różdżka pociągnęła mnie do góry i stanąłem przed Lucindą - ubłocony, poobijany i bardzo obolały.
- Nieźle mnie pani poturbowała, panno Hensley - stwierdziłem szczerze, czując, że te stłuczenia jeszcze trochę będą dawać mi się we znaki. - Taki trening to wyzwanie, podejmę je jeszcze raz, jeśli wyrazi pani chęć, na dziś jednak powinniśmy skończyć. Muszę być zdatny do użytku, jeśli Rineheart mnie wezwie... - wyjaśniłem, podchodząc bliżej i próbując się uśmiechnąć, choć kiepsko mi to wyszło, bo mimowolnie krzywiłem się przez ból. Lekko utykałem na lewą nogę, musiałem źle wylądować przy którymś upadku. - Pani umiejętności są naprawdę godne podziwu - wyrzekłem szczerze, nie kłamiąc przy tym ani trochę, ani fałszywie schlebiając. Lucinda potrafiła rzucać naprawdę mocne zaklęcia i była groźnym przeciwnikiem. Wiedziałem, że przez wzgląd na to, że to tylko ćwiczenia, jedynie trening, nie sięgała po te naprawdę groźne - ale przypuszczałem, że jej moc pozwoliłaby na rzucanie takich.
Ja wylądowałem w dole, które stworzyło pode mną Orcumiano, na wilgotnej, lecz zaskakująco twardej ziemi, o czym boleśnie się przekonałem, spadając wprost na plecy i uderzając o nią potylicą. Przez chwilę zabrakło mi oddechu i dusiłem się bezgłośnie, czując narastający ból w żebrach i taki innego rodzaju, pulsujący. Pojawiły się mroczki przed oczami i gdy dźwigałem się na nogi, to zakręciło mi się w głowie. Pierwsza próba wydostania się z dołu spełzła na niczym, uniosłem się w górę na zaledwie kilka centymetrów. Dopiero za drugim razem udało mi się wydostać przy pomocy zaklęcia Ascendio. Różdżka pociągnęła mnie do góry i stanąłem przed Lucindą - ubłocony, poobijany i bardzo obolały.
- Nieźle mnie pani poturbowała, panno Hensley - stwierdziłem szczerze, czując, że te stłuczenia jeszcze trochę będą dawać mi się we znaki. - Taki trening to wyzwanie, podejmę je jeszcze raz, jeśli wyrazi pani chęć, na dziś jednak powinniśmy skończyć. Muszę być zdatny do użytku, jeśli Rineheart mnie wezwie... - wyjaśniłem, podchodząc bliżej i próbując się uśmiechnąć, choć kiepsko mi to wyszło, bo mimowolnie krzywiłem się przez ból. Lekko utykałem na lewą nogę, musiałem źle wylądować przy którymś upadku. - Pani umiejętności są naprawdę godne podziwu - wyrzekłem szczerze, nie kłamiąc przy tym ani trochę, ani fałszywie schlebiając. Lucinda potrafiła rzucać naprawdę mocne zaklęcia i była groźnym przeciwnikiem. Wiedziałem, że przez wzgląd na to, że to tylko ćwiczenia, jedynie trening, nie sięgała po te naprawdę groźne - ale przypuszczałem, że jej moc pozwoliłaby na rzucanie takich.
becomes law
resistance
becomes duty
Blondynka nie czuła się dobrze z tym, że tak bardzo poturbowała Cedrica chociaż zdawała sobie sprawę z tego, że ten pojedynek musi się skończyć przechyleniem szali na jedną ze stron. Tym razem to jej się poszczęściło. Użycie tego słowa nie było bez celowe. Doskonale wiedziała jak przewrotna może być magia i jak ciężko jest ją opanować. Niejednokrotnie doskonale radziła sobie podczas pojedynków by w trakcie prawdziwego starcia dać plamę. Tego nie dało się przewidzieć. Należało jedynie liczyć na dobrą passę, zdobycie przewagi i nieoczekiwanie niemożliwego. Właśnie takie zgubne założenie potrafiło zakończyć pojedynek zbyt wcześnie.
Widząc jak mężczyzna utyka skrzywiła się delikatnie. – Przepraszam. Mogłam darować niektóre zaklęcia. W końcu to był jedynie trening – odparła. Nie miała w zamiarze zrobić mu krzywdy chociaż tak właśnie kończą się pojedynki. Ona nie miałaby do niego żalu, gdyby ten pojedynek zakończył się dla niej w ten sposób. – Oczywiście chętnie przyjmę wyzwanie. Trening jeszcze nikomu nie zaszkodził – zaczęła i zaraz ugryzła się w język. – Oj… przepraszam. Czasami zapominam ugryźć się w język. Niestety już tak mam – dodała jeszcze uśmiechając się szeroko.
Dawno nie słyszała tak miłych słów w swoim kierunku. Jej zmagania w końcu się na coś przydały. W końcu nie był to jej pierwszy trening w ostatnim czasie. Wręcz przeciwnie. Musiała jednak przyznać, że mężczyzna także doskonale radził sobie z różdżką. Nie dziwiła się temu. Był aurorem. O wiele lepiej radził sobie w sytuacjach kryzysowych i tego akurat była w stu procentach pewna. – Trening to co innego. Potrafię się wtedy skupić. Podczas pojedynku myśli mi się rozjeżdżają i właśnie dlatego muszę ćwiczyć. Muszę się nauczyć działać w stresie. Ty pewnie doskonale sobie z tym radzisz. Pojedynki nie są dla ciebie nowością. – dodała jeszcze zastanawiając się nad tym jak nagle ludzie, którzy nigdy wcześniej nie mieli okazji do otwartych pojedynków nagle musieli stać się żołnierzami. Ona przy swoim zawodzie miała możliwość zmierzyć się z paroma przeciwnikami, ale nadal na samym początku była po prostu laikiem.
- Dobrze było Pana spotkać Panie Dearborn – zaczęła uśmiechając się delikatnie, gdy zaczęli iść w stronę Oazy. – Proszę nie myśleć o mnie samych złych rzeczy – dodała. Nie proponowała mu pomocy, ale jednak chciała mu towarzyszyć aż do uzdrowiciela. Wiedziała czym jest duma mężczyzny i wiedziała, że niektórych słów nie należy wypowiadać, ale nie darowałaby sobie, gdyby to nie była tylko skręcona kostka.
Widząc jak mężczyzna utyka skrzywiła się delikatnie. – Przepraszam. Mogłam darować niektóre zaklęcia. W końcu to był jedynie trening – odparła. Nie miała w zamiarze zrobić mu krzywdy chociaż tak właśnie kończą się pojedynki. Ona nie miałaby do niego żalu, gdyby ten pojedynek zakończył się dla niej w ten sposób. – Oczywiście chętnie przyjmę wyzwanie. Trening jeszcze nikomu nie zaszkodził – zaczęła i zaraz ugryzła się w język. – Oj… przepraszam. Czasami zapominam ugryźć się w język. Niestety już tak mam – dodała jeszcze uśmiechając się szeroko.
Dawno nie słyszała tak miłych słów w swoim kierunku. Jej zmagania w końcu się na coś przydały. W końcu nie był to jej pierwszy trening w ostatnim czasie. Wręcz przeciwnie. Musiała jednak przyznać, że mężczyzna także doskonale radził sobie z różdżką. Nie dziwiła się temu. Był aurorem. O wiele lepiej radził sobie w sytuacjach kryzysowych i tego akurat była w stu procentach pewna. – Trening to co innego. Potrafię się wtedy skupić. Podczas pojedynku myśli mi się rozjeżdżają i właśnie dlatego muszę ćwiczyć. Muszę się nauczyć działać w stresie. Ty pewnie doskonale sobie z tym radzisz. Pojedynki nie są dla ciebie nowością. – dodała jeszcze zastanawiając się nad tym jak nagle ludzie, którzy nigdy wcześniej nie mieli okazji do otwartych pojedynków nagle musieli stać się żołnierzami. Ona przy swoim zawodzie miała możliwość zmierzyć się z paroma przeciwnikami, ale nadal na samym początku była po prostu laikiem.
- Dobrze było Pana spotkać Panie Dearborn – zaczęła uśmiechając się delikatnie, gdy zaczęli iść w stronę Oazy. – Proszę nie myśleć o mnie samych złych rzeczy – dodała. Nie proponowała mu pomocy, ale jednak chciała mu towarzyszyć aż do uzdrowiciela. Wiedziała czym jest duma mężczyzny i wiedziała, że niektórych słów nie należy wypowiadać, ale nie darowałaby sobie, gdyby to nie była tylko skręcona kostka.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Od razu potrząsnąłem głową w wyrazie zaprzecznia, kiedy panna Hensley zaczęła przepraszać. - Przeprosiny są niepotrzebne, a wręcz zbędne .To tylko trening, ale nie zapominajmy, ze w pewnym celu. Nie znamy dnia, ani godziny. Używając słabszych zaklęć nie pokonamy wroga, a kiedy już staniesz z nim twarzą w twarz, nie ma miejsca na ćwiczenia i próby - powiedziałem stanowczym tonem, unosząc przy tym dłoń, aby powstrzymać ją od zaprzeczania i zapewniania, że to było niepotrzebne. Zaśmiałem się, gdy stwierdziła, że trening jeszcze nikomu nie zaszkodził. - To zależy jak na to patrzeć, panno Hensley. Nigdy nie zaszkodzi poćwiczyć. Praktyka wszak czyni mistrza, prawda? - Byłem ciekaw, czy ta nieumiejętność trzymania języka za zębami, a może szybsze mówienie, zanim się nad tym dobrze zastanowi, było jednym z powodów, dla których nie mogła już nosić swojego rodowego nazwiska. Taka cecha raczej nie należała do mile widzianych wśród szlachetnie urodzonych dam. Nie obracałem się w takim towarzystwie, wiedziałem jednak dość, by mieć świadomość, że akurat te czarownice nie miały zbyt wiele do powiedzenia - bo nie mogły. Oczekiwano, że będą ładnie wyglądać i odzywać się jedynie wtedy, kiedy inni o to poproszą.
Nawet w przypadku porażki byłem w stanie pochwalić swojego przeciwnika, docenić jego talent, sposób, spryt, nawet łut szczęścia. Nie zawsze przychodziło to łatwo (niekiedy jednak nie byłem się w stanie się przemóc, w kilku specyficznych przypadkach), zawsze jednak było szczere. Tak jak w przypadku panny Hensley. Rozłożyła mnie na łopatki, sama zaś nie dała się nawet zadrasnąć. To było godne pochwały i nie zamierzałem tego ukrywać.
- Choćbyśmy nie wiem co zrobili, to nie stworzymy tu tego, z czym przychodzi nam stanąć oko w oko. Czarna magia to prawdziwy chaos. Są nieprzewidywalni. Świadomość tego, że to może być nasza ostatnia chwila, rozprasza, a im jest to na rękę. Robią wszystko, by cię zdekocentrować, wyprowadzić z równowagi - odpowiedziałem po chwili zastanowienia. Czasami sama chęć niesienia pomocy i stanięcia do walki, nawet wysokie umiejętności nie były wystarczające. Potrzeba było jeszcze umieć zachować zimną krew, zapanować nad nerwami i emocjami, by podejmować odpowiednie decyzje. Ja akurat miałem do tego naturalne predyspozycje - los obdarzył mnie wyjątkowo opanowaną naturą i spokojem. - Nie powiedziałbym, że doskonale, ale kilka lat zrobiło swoje - odpowiedziałem zakłopotany, lekko kiwając głową w podzięce na te uprzejme słowa. Zdarzyły się w moim życiu chwile, kiedy i ja dałem ponieść się złości.
- Pannę również. Niechże pani przestanie, nie myślę o pani źle, jestem naprawdę pełen podziwu. Proszę mi wierzyć, że nie takie urazy zdarzyło mi się znosić.
Moja męska duma mogła ucierpieć przez posądzanie mnie o fochy i złość za ten trening, a nie sam fakt przegranej. Nie pożegnałem się z nią, choć trening dobiegł już końca, szła ze mną w kierunku wioski, przypuszczałem, że chciała mieć pewność, że dotrę do uzdrowiciela. Sam postąpiłbym tak samo, więc wróciliśmy tam razem - a mną zajął się uzdrowiciel, kręcąc przy tym z niezadowoleniem głową.
| zt
Nawet w przypadku porażki byłem w stanie pochwalić swojego przeciwnika, docenić jego talent, sposób, spryt, nawet łut szczęścia. Nie zawsze przychodziło to łatwo (niekiedy jednak nie byłem się w stanie się przemóc, w kilku specyficznych przypadkach), zawsze jednak było szczere. Tak jak w przypadku panny Hensley. Rozłożyła mnie na łopatki, sama zaś nie dała się nawet zadrasnąć. To było godne pochwały i nie zamierzałem tego ukrywać.
- Choćbyśmy nie wiem co zrobili, to nie stworzymy tu tego, z czym przychodzi nam stanąć oko w oko. Czarna magia to prawdziwy chaos. Są nieprzewidywalni. Świadomość tego, że to może być nasza ostatnia chwila, rozprasza, a im jest to na rękę. Robią wszystko, by cię zdekocentrować, wyprowadzić z równowagi - odpowiedziałem po chwili zastanowienia. Czasami sama chęć niesienia pomocy i stanięcia do walki, nawet wysokie umiejętności nie były wystarczające. Potrzeba było jeszcze umieć zachować zimną krew, zapanować nad nerwami i emocjami, by podejmować odpowiednie decyzje. Ja akurat miałem do tego naturalne predyspozycje - los obdarzył mnie wyjątkowo opanowaną naturą i spokojem. - Nie powiedziałbym, że doskonale, ale kilka lat zrobiło swoje - odpowiedziałem zakłopotany, lekko kiwając głową w podzięce na te uprzejme słowa. Zdarzyły się w moim życiu chwile, kiedy i ja dałem ponieść się złości.
- Pannę również. Niechże pani przestanie, nie myślę o pani źle, jestem naprawdę pełen podziwu. Proszę mi wierzyć, że nie takie urazy zdarzyło mi się znosić.
Moja męska duma mogła ucierpieć przez posądzanie mnie o fochy i złość za ten trening, a nie sam fakt przegranej. Nie pożegnałem się z nią, choć trening dobiegł już końca, szła ze mną w kierunku wioski, przypuszczałem, że chciała mieć pewność, że dotrę do uzdrowiciela. Sam postąpiłbym tak samo, więc wróciliśmy tam razem - a mną zajął się uzdrowiciel, kręcąc przy tym z niezadowoleniem głową.
| zt
becomes law
resistance
becomes duty
Wiele aspektów jej zachowania przyczyniło się do tego, że w końcu została pozbawiona rodowego nazwiska. Nie zaprzeczała temu. Aczkolwiek wiele też zostało jej wybaczone. Finalne stracie dotyczyło czegoś zgoła innego. Musiała stanąć przed wyborem – albo zrezygnować z rodowego nazwiska i jakichkolwiek praw, albo wydać swoich przyjaciół. Dla niej wybór ten był prosty. To nie był dla niej nawet wybór. Już od dawna wiedziała, że ta chwila nadejdzie i chyba tylko przeciągała nieuniknione. Na początku było jej ciężko odnaleźć się w tej nowej sytuacji, ale zwykle łatwo przychodziło jej przystosowywanie się do tego co nowe. Po czasie zauważyła, że wyszło jej to na dobre. Skupiła się na rzeczach ważnych. Doskonaliła swoje umiejętności, angażowała się w misje i nie bała się już, że wszystko co zrobi odbije się na rodzinie. Tej już nie miała i pozornie się z tym faktem pogodziła. U szlachetnie urodzonych rodzicielstwo wygląda całkowicie inaczej. Nie było sensu udawać, że przejmują się jej losem. Nie w trakcie wojny, gdy tak naprawdę sami mogli stracić dosłownie wszystko. – Ponoć czyni – zaczęła unosząc kącik ust w delikatnym uśmiechu. – Zawsze warto próbować. – dodała jeszcze już nawet nie sprzeczając się z mężczyzną. Ona rzadko słyszała komplementy w swoim kierunku i tak naprawdę zwykle jej to nie przeszkadzało. Nie zwracała na to większej uwagi. Miło jednak wiedzieć, że ćwiczenia przynosiły jakiekolwiek rezultaty. Było ich przecież sporo w ostatnim czasie.
- Czasem jednak zamiast rozpraszać to motywuje. Nie da się jednak wypracować jednego sposobu działania. Nie znamy ich prawdziwych możliwości. Uważam, że oni sami nie odnajdują się w pełni w tym chaosie, ale cóż… to sobie wybrali. – jak zwykle miała w głowie ludzi. Dlaczego mieli płacić za fascynację? Dlaczego czyjaś chęć władzy musiała wpływać na wszystkich? Ciężko było jej to zrozumieć. Sama nigdy nie doświadczyła podobnego fanatyzmu i nie chciała go doświadczyć. Walka w imię idei? Tego negować nie mogła, ale czy ta idea była słuszna? Czy przynosiła coś dobrego? W to akurat nie wierzyła.
Doskonale wiedziała, że mężczyzna nie z takich ran musiał się leczyć. Nawet przed wojną bycie aurorem było niebezpieczne. Tych, którzy fascynowali się czarną magią było więcej. Od zawsze ten rodzaj energii przyciągał do siebie czarodziejów. Od zawsze trzeba było z tym walczyć.
- Dziękuje. Do zobaczenia. – dodała jeszcze i uśmiechnęła się delikatnie. Pożegnała się, kiedy minęli pierwsze chaty w Oazie.
z.t
- Czasem jednak zamiast rozpraszać to motywuje. Nie da się jednak wypracować jednego sposobu działania. Nie znamy ich prawdziwych możliwości. Uważam, że oni sami nie odnajdują się w pełni w tym chaosie, ale cóż… to sobie wybrali. – jak zwykle miała w głowie ludzi. Dlaczego mieli płacić za fascynację? Dlaczego czyjaś chęć władzy musiała wpływać na wszystkich? Ciężko było jej to zrozumieć. Sama nigdy nie doświadczyła podobnego fanatyzmu i nie chciała go doświadczyć. Walka w imię idei? Tego negować nie mogła, ale czy ta idea była słuszna? Czy przynosiła coś dobrego? W to akurat nie wierzyła.
Doskonale wiedziała, że mężczyzna nie z takich ran musiał się leczyć. Nawet przed wojną bycie aurorem było niebezpieczne. Tych, którzy fascynowali się czarną magią było więcej. Od zawsze ten rodzaj energii przyciągał do siebie czarodziejów. Od zawsze trzeba było z tym walczyć.
- Dziękuje. Do zobaczenia. – dodała jeszcze i uśmiechnęła się delikatnie. Pożegnała się, kiedy minęli pierwsze chaty w Oazie.
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 2 lipca, wstęp
W uszach miała tylko szum wody, z której właśnie wyszła. Zanurzyła się niemal cała, próbując chyba zmyć z siebie żal i smutek, nie przejmując się tym, że wcale nie umiała pływać i nocą, na środku Morza Północnego, mogła się jej po prostu stać poważna krzywda. To nie miało znaczenia. Ba, w tym nastroju śmierć przyjęłaby chyba z otwartymi ramionami, jako dar od losu, który w końcu postanowiłby przynieść jej ukojenie. Ale tego nie zrobił, najwyraźniej decydując, ze choć los Bertiego Botta już się zakończył, ona musi trwać, mając jeszcze jakąś rolę do odegrania w tym teatrze życia.
Czuła się wyprana z energii. Choć smutek wciąż władał jej emocjami, nie miała już sił aby płakać, czy krzyczeć. Ba, nie miała nawet siły, aby dotrzeć do miasteczka w którym toczyło się życie w Oazie. Wpuszczona do niej przez Anthony’ego, nie szukała jednak teraz towarzystwa innych, czując, że powinna znosić to wszystko w samotności. Przenoszenie bólu na innych byłoby egoistyczne. Oni już i tak za dużo wycierpieli.
Opadła wiec ciężko na brzegu. Choć otaczały ją urokliwe widoki, widoczne nawet w nocy, w świetle gwiazd, panna Grey nie zwracała na nie większej uwagi. Trzęsła się z zimna, co tylko sprawiało, że z każdą chwilą była coraz bardziej i bardziej zmęczona, ale i to starała się ignorować. Sukienka, którą miała na sobie, była w całości mokra i przylegała do ciała rudowłosej. Baczne oko mogłoby dostrzec w jej prawej kieszeni kształt różdżki.
Objęła się odruchowo, przyciągając nogi do ciała. Schowała głowę w kolanach, jakby chciała zniknąć, schować się iść stąd, a w jej głowie cały czas odbijały się echem te same myśli. Dlaczego on? Dlaczego teraz? Czemu… jak to się stało? Bertie był przecież tak zdolnym czarodziejem i nie dał sobie rady. W jaki więc sposób ona – zwykła malarka, nie będąca przecież nigdy kimś szczególnym – mogła sobie poradzić w takich czasach? Och, Bott. Jakim potworem trzeba być, aby podnieść rękę na tak dobrodusznego, dobrego człowieka, który właściwie chciałby po prostu piec coraz to kolejne zaczarowane babeczki dla swoich przyjaciół? Czuła, że przestaje rozumieć ten świat. Że zapada się coraz bardziej, że choć próbuje, wcale nic nie zmienia, ani nie poprawia. Może nie powinna dziś wychodzić z tej wody? Może zostanie w jej otchłani byłoby tylko wytchnieniem? Ale jeśli by to zrobiła, nie mogłaby w żadnym razie dopilnować, aby ten lub ci, którzy tego dokonali, ponieśli odpowiedzialność za swoje czyny.
Po chwili szloch wrócił, choć Gwen w dalszym ciągu brakowało łez.
W uszach miała tylko szum wody, z której właśnie wyszła. Zanurzyła się niemal cała, próbując chyba zmyć z siebie żal i smutek, nie przejmując się tym, że wcale nie umiała pływać i nocą, na środku Morza Północnego, mogła się jej po prostu stać poważna krzywda. To nie miało znaczenia. Ba, w tym nastroju śmierć przyjęłaby chyba z otwartymi ramionami, jako dar od losu, który w końcu postanowiłby przynieść jej ukojenie. Ale tego nie zrobił, najwyraźniej decydując, ze choć los Bertiego Botta już się zakończył, ona musi trwać, mając jeszcze jakąś rolę do odegrania w tym teatrze życia.
Czuła się wyprana z energii. Choć smutek wciąż władał jej emocjami, nie miała już sił aby płakać, czy krzyczeć. Ba, nie miała nawet siły, aby dotrzeć do miasteczka w którym toczyło się życie w Oazie. Wpuszczona do niej przez Anthony’ego, nie szukała jednak teraz towarzystwa innych, czując, że powinna znosić to wszystko w samotności. Przenoszenie bólu na innych byłoby egoistyczne. Oni już i tak za dużo wycierpieli.
Opadła wiec ciężko na brzegu. Choć otaczały ją urokliwe widoki, widoczne nawet w nocy, w świetle gwiazd, panna Grey nie zwracała na nie większej uwagi. Trzęsła się z zimna, co tylko sprawiało, że z każdą chwilą była coraz bardziej i bardziej zmęczona, ale i to starała się ignorować. Sukienka, którą miała na sobie, była w całości mokra i przylegała do ciała rudowłosej. Baczne oko mogłoby dostrzec w jej prawej kieszeni kształt różdżki.
Objęła się odruchowo, przyciągając nogi do ciała. Schowała głowę w kolanach, jakby chciała zniknąć, schować się iść stąd, a w jej głowie cały czas odbijały się echem te same myśli. Dlaczego on? Dlaczego teraz? Czemu… jak to się stało? Bertie był przecież tak zdolnym czarodziejem i nie dał sobie rady. W jaki więc sposób ona – zwykła malarka, nie będąca przecież nigdy kimś szczególnym – mogła sobie poradzić w takich czasach? Och, Bott. Jakim potworem trzeba być, aby podnieść rękę na tak dobrodusznego, dobrego człowieka, który właściwie chciałby po prostu piec coraz to kolejne zaczarowane babeczki dla swoich przyjaciół? Czuła, że przestaje rozumieć ten świat. Że zapada się coraz bardziej, że choć próbuje, wcale nic nie zmienia, ani nie poprawia. Może nie powinna dziś wychodzić z tej wody? Może zostanie w jej otchłani byłoby tylko wytchnieniem? Ale jeśli by to zrobiła, nie mogłaby w żadnym razie dopilnować, aby ten lub ci, którzy tego dokonali, ponieśli odpowiedzialność za swoje czyny.
Po chwili szloch wrócił, choć Gwen w dalszym ciągu brakowało łez.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Ciężko było zrozumieć ten świat. Pełen zła, cierpienia, śmierci i wojny. Kiedyś zapierała się rękami i nogami przed jakimkolwiek zrozumieniem. Nie można dać mu satysfakcji, trzeba go zmienić – tak myślała. Szybko jednak jej utopijne marzenia o naprawieniu wszystkiego co zepsute w tym ponurym świecie zniknęły. Doznała bólu, zrozumiała, że nie jest to jedynie przypadkowe stracie dwóch odmiennych głosów. Widziała wystarczająco dużo by wiedzieć, że ich wszechświat nigdy już nie będzie taki sami. Oni nigdy nie będą już tacy sami.
Każdy starał się czerpać jak najwięcej się da z pozornej normalności. Tęsknota była tu naturalną reakcją. Nie wiedziała w jakim świecie przyjdzie żyć im dzieciom, ale oni wszyscy wiedzieli jak smakuje wolność i walczyli o to by tę wolność znów poczuć. Dla niej był zapach oceanu, nieprzerwany dźwięk teleportacji, spanie pod gołym niebem i dźwięk kolędy rozbrzmiewającej po ulicach w Boże Narodzenie. Kiedy ponownie dotknie tego dłonią, zobaczy uśmiech na twarzy złamanych życiem czarodziejów pojmie, że im się udało. Tylko wtedy. Merlin jednak jej świadkiem, że za cenę wolności była w stanie zrobić wszystko. Oddać swoje życie lub odebrać je komuś. Tak bardzo się zmieniłaś Lucindo, tak bardzo.
Tym razem nie przechadzała się po Oazie bez celu. Szukała rudowłosej czarownicy, którą miała z Oazy wyprowadzić. Mozolne było to, że musieli chronić wejścia do ich raju własną piersią, ale nie widziała na razie innego rozwiązania. Dopóki nie upewnią się, że to miejsce jest bezpieczne i chronione, dopóty nie będą mogli w spokoju odetchnąć.
Nad Oazą zaświecił już księżyc. Ludzie w podnoszonym gwarze głosów żegnali się ukrywając się w chatach. Ona także chciała wrócić już do domu, ale intuicja podpowiadała jej, że Gwen nie zapadła się pod ziemię bez powodu. A Lucy nie porzucała nikogo na swojej warcie. Nikogo.
Kiedy dotarła do wybrzeża dostrzegła siedzącą przy linii brzegowej postać. Oświetlana księżycem plaża pozwoliła jej dostrzec miedziane włosy. Kobieta siedziała skulona, a Lucinda była pewna, że słyszy łkanie. – Gwen? – zaczęła schodząc do kobiety powoli. Nie chciała jej przestraszyć. Im bliżej podchodziła tym mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że coś jest nie w porządku. – Na stu wędrujących chochlików, co ci się przydarzyło? – zapytała jeszcze klękając obok czarownicy. – Jesteś ranna? Potrzebujesz uzdrowiciela? – to było pierwsze co przyszło jej na myśl. Co zawsze przychodziło jej na myśl. Nie pomyślała, że rany w sercu bolą równie mocno co rany ciała.
Każdy starał się czerpać jak najwięcej się da z pozornej normalności. Tęsknota była tu naturalną reakcją. Nie wiedziała w jakim świecie przyjdzie żyć im dzieciom, ale oni wszyscy wiedzieli jak smakuje wolność i walczyli o to by tę wolność znów poczuć. Dla niej był zapach oceanu, nieprzerwany dźwięk teleportacji, spanie pod gołym niebem i dźwięk kolędy rozbrzmiewającej po ulicach w Boże Narodzenie. Kiedy ponownie dotknie tego dłonią, zobaczy uśmiech na twarzy złamanych życiem czarodziejów pojmie, że im się udało. Tylko wtedy. Merlin jednak jej świadkiem, że za cenę wolności była w stanie zrobić wszystko. Oddać swoje życie lub odebrać je komuś. Tak bardzo się zmieniłaś Lucindo, tak bardzo.
Tym razem nie przechadzała się po Oazie bez celu. Szukała rudowłosej czarownicy, którą miała z Oazy wyprowadzić. Mozolne było to, że musieli chronić wejścia do ich raju własną piersią, ale nie widziała na razie innego rozwiązania. Dopóki nie upewnią się, że to miejsce jest bezpieczne i chronione, dopóty nie będą mogli w spokoju odetchnąć.
Nad Oazą zaświecił już księżyc. Ludzie w podnoszonym gwarze głosów żegnali się ukrywając się w chatach. Ona także chciała wrócić już do domu, ale intuicja podpowiadała jej, że Gwen nie zapadła się pod ziemię bez powodu. A Lucy nie porzucała nikogo na swojej warcie. Nikogo.
Kiedy dotarła do wybrzeża dostrzegła siedzącą przy linii brzegowej postać. Oświetlana księżycem plaża pozwoliła jej dostrzec miedziane włosy. Kobieta siedziała skulona, a Lucinda była pewna, że słyszy łkanie. – Gwen? – zaczęła schodząc do kobiety powoli. Nie chciała jej przestraszyć. Im bliżej podchodziła tym mocniej utwierdzała się w przekonaniu, że coś jest nie w porządku. – Na stu wędrujących chochlików, co ci się przydarzyło? – zapytała jeszcze klękając obok czarownicy. – Jesteś ranna? Potrzebujesz uzdrowiciela? – to było pierwsze co przyszło jej na myśl. Co zawsze przychodziło jej na myśl. Nie pomyślała, że rany w sercu bolą równie mocno co rany ciała.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Świat zatracił pozory normalności już z początkiem kwietnia. Po śmierci Bones, choć nomen omen tragicznej i absolutnie strasznej, mogła jeszcze mieć nadzieje, że jakoś się ułoży. Może to naprawdę było samobójstwo? Może Minister Magii pójdzie po rozum do głowy i zrozumie, ze taka wojna nie doprowadzi do niczego dobrego? Gdyby tylko znal choć trochę niemagicznej historii! Wiedziałby, jak źle się cos takiego kończy. Na pewno by wiedział. Ale nie: czarodzieje po prostu musieli być ignorantami. Nawet ci, których spotykała na codzienna, w Oazie. Zbyt pewni siebie, zbyt butni, zbyt przekonani o własnych niezwykłych umiejętnościach, mimo że bez różdżki wielu z nich nie potrafiło nawet zawiązać butów.
Czy to ta butność i arogancja doprowadziły Botta do śmierci? Czy to dlatego Zakonnik stracił życie? Bo nie wiedział, kiedy odpuścić? Kiedy uciekać? Zadrżała, nie przestając wcale szlochać. Uświadomiła sobie jednak, że nie powinna tak myśleć. Że cos takiego w ogóle nie powinno jej przyjść do Glowy. To tamci byli źli. To oni popełniali błąd, nie Bertie. Nie może obwinić Zakonu za śmierć innych, bo jeśli przestanie wierzyć w ludzi, których przysięgła popierać to będzie koniec ich wszystkich. Bez wzajemnego zaufania oraz pewności, ze to co robią ma sens już przegrali. Ta myśl jednak wcale nie poprawiła nastroju panny Grey, bo przecież wcale nie przywracała cukiernika do życia. I wcale nie kończyła wojny, przeciwnie wręcz.
Nie usłyszała zbilżających się kroków Lucindy. Dopiero na dźwięk swojego imienia odruchowo drgnęła i uniosła głowę, spoglądając w stronę, z której dobiegał znajomy głos.
– Lucy? – spytała odruchowo zachrypniętym od płaczu tonem. Odpowiadała imieniem na imię, zwyczajnie i po ludzku. Jakież to było niewspółmiernej do widma śmierci, ta mała normalność.
Nie ruszyła się jednak z miejsca, dopóki kobieta nie znalazła się przy niej, kładąc głowę na kolanach i cały czas drżąc z zimna. Gdy od strony morza zawiało, Gwen przeszedł dreszcz.
– N… n… nic – wydukała. – N… n… nie, nic nie potrzebuje – wyjaśniła, chowając ponownie twarz w kolana, powstrzymując się przed dziecinnym: idź sobie. To i tak nic by nie zmieniło. Po chwili milczenia jednak przeniosła zmęczone spojrzenie w stronę kobiety i zapytała, nie za bardzo myśląc nad swoimi słowami. Po prostu musiała to zrobić i już, jeśli nie wyrzuci tego z siebie potem będzie tylko gorzej: – Lu…. Lucy, cze… czemu on musiał… musiał zginać? Kto m… mógł coś takiego zrobić?
Przecież to naprawdę było nie do pomyślenia. Bertie Bott był tylko miłym, radosnym cukiernikiem. Człowiekiem dobrym i odważnym, ale jednak. Przede wszystkim był cukiernikiem. Tym, za którym wodziła oczami w szkole. I tym, przy którym wpadła pod stol, i latała po spożyciu babeczki, i w którego domu malowała ścianę w pokoju Johnatana…
Czy to ta butność i arogancja doprowadziły Botta do śmierci? Czy to dlatego Zakonnik stracił życie? Bo nie wiedział, kiedy odpuścić? Kiedy uciekać? Zadrżała, nie przestając wcale szlochać. Uświadomiła sobie jednak, że nie powinna tak myśleć. Że cos takiego w ogóle nie powinno jej przyjść do Glowy. To tamci byli źli. To oni popełniali błąd, nie Bertie. Nie może obwinić Zakonu za śmierć innych, bo jeśli przestanie wierzyć w ludzi, których przysięgła popierać to będzie koniec ich wszystkich. Bez wzajemnego zaufania oraz pewności, ze to co robią ma sens już przegrali. Ta myśl jednak wcale nie poprawiła nastroju panny Grey, bo przecież wcale nie przywracała cukiernika do życia. I wcale nie kończyła wojny, przeciwnie wręcz.
Nie usłyszała zbilżających się kroków Lucindy. Dopiero na dźwięk swojego imienia odruchowo drgnęła i uniosła głowę, spoglądając w stronę, z której dobiegał znajomy głos.
– Lucy? – spytała odruchowo zachrypniętym od płaczu tonem. Odpowiadała imieniem na imię, zwyczajnie i po ludzku. Jakież to było niewspółmiernej do widma śmierci, ta mała normalność.
Nie ruszyła się jednak z miejsca, dopóki kobieta nie znalazła się przy niej, kładąc głowę na kolanach i cały czas drżąc z zimna. Gdy od strony morza zawiało, Gwen przeszedł dreszcz.
– N… n… nic – wydukała. – N… n… nie, nic nie potrzebuje – wyjaśniła, chowając ponownie twarz w kolana, powstrzymując się przed dziecinnym: idź sobie. To i tak nic by nie zmieniło. Po chwili milczenia jednak przeniosła zmęczone spojrzenie w stronę kobiety i zapytała, nie za bardzo myśląc nad swoimi słowami. Po prostu musiała to zrobić i już, jeśli nie wyrzuci tego z siebie potem będzie tylko gorzej: – Lu…. Lucy, cze… czemu on musiał… musiał zginać? Kto m… mógł coś takiego zrobić?
Przecież to naprawdę było nie do pomyślenia. Bertie Bott był tylko miłym, radosnym cukiernikiem. Człowiekiem dobrym i odważnym, ale jednak. Przede wszystkim był cukiernikiem. Tym, za którym wodziła oczami w szkole. I tym, przy którym wpadła pod stol, i latała po spożyciu babeczki, i w którego domu malowała ścianę w pokoju Johnatana…
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Wielu wspaniałych ludzi straciło na tej wojnie życie. Nie nazwałaby ich śmierci bezsensowną chociaż można było ich uniknąć. Ludzie nie ginęliby, gdyby nie stawiali oporu. Nie zginęliby, gdyby nie istniał Zakon Feniksa. Gdyby każdy z walczących skapitulował odkładając różdżkę możliwe, że wielu z tych ludzi wciąż by żyło. Pozostaje jednak pytanie jakby to o nich wszystkich świadczyło? O ludziach, którzy nigdy nie pałali agresją do nikogo, a stali się rebeliantami w wojnie o wolność? Nie nazwałaby śmierci tych ludzi bezsensowną, bo zginęli w walce. Za lepsze jutro, za przyszłość dla swoich dzieci i wnucząt. Jak to kiedyś powiedział jej jeden z profesorów w szkole – śmierć jest nieodłącznym elementem życia. Każdego z nich może to spotkać na każdym kroku, ale czy to coś zmienia?
Chciałaby przywrócić życie wielu bliskim jej osobom. Członkom rodziny i przyjaciołom. Każda z tych śmierci rozrywała jej serce na kawałki. Cierpiała, szukała odpowiedzi i nie potrafiła tego zrozumieć. Po tym wszystkim co przeszła, przestała. Odpowiedzi niczego nie zmienią, wylane łzy nie naprawią krzywd, a luki w sercu nie załata się byle czym. Wiedziała, że jedyne co można dla tych wszystkich ludzi zrobić to zostawić ich w pamięci, opowiadać głośno o tym jak wiele dokonali, a przede wszystkim sprawić by ich śmierć nie poszła na marne. Blondynka nie mogła jednak oczekiwać, że wszyscy odnajdą się w jej postrzeganiach. Dojście do tego konkretnego momentu w życiu zajęło jej wiele czasu. Wiele cierpienia, łez, odebranych nadziei. Ktoś nazwałby to znieczulicą i pewnie po części tak było. Nie była dumna z człowieka jakim się po tych wszystkich latach stała. Wiedziała jednak, że nie ma innego wyjścia.
Lucinda nie wiedziała co mogło przytrafić się Gwen. Nie znała jej relacji z Bottem i nie wiedziała, że z powodu jego śmierci tak może cierpieć. Głos jej drżał, ubrania miała całe przemoczone. Wyglądała tak jakby sama przed sekundą wywinęła się śmierci. To przeraziło Lucindę wystarczająco. Blondynka bez słowa ściągnęła z siebie cieniutki prochowiec i zarzuciła go na przemoczone ramiona rudowłosej.
Dopiero kolejne słowa czarownicy odpowiedziały na wszystkie pytania pojawiające się w głowie szlachcianki. Lucinda także odczuła śmierć Botta. Nie znali się zbyt dobrze, ale był w Zakonie odkąd pamiętała. Zawsze popierał jej pomysły i pomógł jej w Azkabanie. Był zdolnym czarodziejem i w ostatnim czasie stracił wystarczająco dużo. To co go spotkało było straszne i nie istniały słowa pocieszenia. Wiedziała jednak, że kobieta zdaje sobie z tego sprawę. Chciała usłyszeć prawdę. – Nie musiał – zaczęła cichym głosem siadając na piasku. – Nikt z nas nie musi robić tego co robi, Gwen. Podejmujemy jednak takie decyzje, bo chcemy walczyć i odzyskać odbieraną nam każdego dnia wolność. Nie bawimy się w rebeliantów tylko toczymy prawdziwą wojnę. – odparła i choć w jej głosie przemawiał smutek to jednak była w nim też pewność. – Nigdy nie możemy być pewni kolejnego dnia. Znałaś Bertiego i wiedziałaś jaki jest. Chciał ratować ludzi, robił wszystko by pomóc tym, którzy tej pomocy potrzebowali. Był bohaterem i choć to nie pociesza, zginął jako bohater – dodała obejmując kobietę ramieniem. – Ci ludzie mają życie za nic i właśnie dlatego ta walka ma sens. Bo my jesteśmy inni i chcemy innego życia. Bertie też to wiedział. – dodała jeszcze spoglądając na kobietę.
Chciałaby przywrócić życie wielu bliskim jej osobom. Członkom rodziny i przyjaciołom. Każda z tych śmierci rozrywała jej serce na kawałki. Cierpiała, szukała odpowiedzi i nie potrafiła tego zrozumieć. Po tym wszystkim co przeszła, przestała. Odpowiedzi niczego nie zmienią, wylane łzy nie naprawią krzywd, a luki w sercu nie załata się byle czym. Wiedziała, że jedyne co można dla tych wszystkich ludzi zrobić to zostawić ich w pamięci, opowiadać głośno o tym jak wiele dokonali, a przede wszystkim sprawić by ich śmierć nie poszła na marne. Blondynka nie mogła jednak oczekiwać, że wszyscy odnajdą się w jej postrzeganiach. Dojście do tego konkretnego momentu w życiu zajęło jej wiele czasu. Wiele cierpienia, łez, odebranych nadziei. Ktoś nazwałby to znieczulicą i pewnie po części tak było. Nie była dumna z człowieka jakim się po tych wszystkich latach stała. Wiedziała jednak, że nie ma innego wyjścia.
Lucinda nie wiedziała co mogło przytrafić się Gwen. Nie znała jej relacji z Bottem i nie wiedziała, że z powodu jego śmierci tak może cierpieć. Głos jej drżał, ubrania miała całe przemoczone. Wyglądała tak jakby sama przed sekundą wywinęła się śmierci. To przeraziło Lucindę wystarczająco. Blondynka bez słowa ściągnęła z siebie cieniutki prochowiec i zarzuciła go na przemoczone ramiona rudowłosej.
Dopiero kolejne słowa czarownicy odpowiedziały na wszystkie pytania pojawiające się w głowie szlachcianki. Lucinda także odczuła śmierć Botta. Nie znali się zbyt dobrze, ale był w Zakonie odkąd pamiętała. Zawsze popierał jej pomysły i pomógł jej w Azkabanie. Był zdolnym czarodziejem i w ostatnim czasie stracił wystarczająco dużo. To co go spotkało było straszne i nie istniały słowa pocieszenia. Wiedziała jednak, że kobieta zdaje sobie z tego sprawę. Chciała usłyszeć prawdę. – Nie musiał – zaczęła cichym głosem siadając na piasku. – Nikt z nas nie musi robić tego co robi, Gwen. Podejmujemy jednak takie decyzje, bo chcemy walczyć i odzyskać odbieraną nam każdego dnia wolność. Nie bawimy się w rebeliantów tylko toczymy prawdziwą wojnę. – odparła i choć w jej głosie przemawiał smutek to jednak była w nim też pewność. – Nigdy nie możemy być pewni kolejnego dnia. Znałaś Bertiego i wiedziałaś jaki jest. Chciał ratować ludzi, robił wszystko by pomóc tym, którzy tej pomocy potrzebowali. Był bohaterem i choć to nie pociesza, zginął jako bohater – dodała obejmując kobietę ramieniem. – Ci ludzie mają życie za nic i właśnie dlatego ta walka ma sens. Bo my jesteśmy inni i chcemy innego życia. Bertie też to wiedział. – dodała jeszcze spoglądając na kobietę.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Gwen nie byłaby taka pewna, czy kapitulacja na pewno uratowałaby im życia. Lucindzie być może tak. Wszak z tego co malarka wiedziała, kobieta była czarownicą urodzoną w magicznej rodzinie, toteż w przypadku poddania się nic by jej nie groziło. Ale przecież ona była jedynie jednym z przypadków! Tacy jak Gwen, wywodzący się z niemagicznych rodzin, na pewno byliby już martwi. Wszyscy. Bo skoro by nie walczyli, Ministerstwo Magii nie miałoby problemów z zakończeniem ich żyć. Potem pewnie przyszedłby czas na tych, których jedno z rodziców nie władało magią, potem na tych, którzy mieli tylko takich dziadków… i koniec końców życie zapewne straciłoby więcej osób. Dlatego walka była istotna. To dzięki oporowi jeszcze żyli, jeszcze może mieli szansę, aby to wszystko zatrzymać, zakończyć.
Ta świadomość nie zmniejszała wcale jednak bólu, który Gwen czuł w sercu od miesięcy, który został niemalże ukoronowany po śmierci Botta. Teraz po prostu dał o sobie znać, wylewając się przez łzy i głośny szloch. Zanurzając się w zimnej wodzie podjęła desperacją próbę zmycia z siebie tego wszystkiego, choć dość nieudolnie. Przynajmniej teraz odczuwany w duszy ból czuła także na zewnątrz, bo zimno odczuwalne na skórze wręcz szczypało ją w ramiona i w plecy.
– Nie musi – przyznała. – Ale przecież nikt nie musi też nas atakować – dodała gorzko. – Czemu nie chcą nam pozwolić po prostu być? Och, przecież dopiero co była wojna. Czy nikt już jej nie pamięta? To było przecież… jakby wczoraj.
Jakby wczoraj w radiu rozlegały się informacje o poległych. Jakby wczoraj słyszała o bombardowaniu Londynu. Jakby wczoraj matka zapewniała ją, że ojciec był bezpieczny… mimo że wcale nie był.
– Lucy, właśnie chodzi o to, że my wcale nie jesteśmy inni. I my – niemagiczni – i oni jesteśmy ludźmi. Bertie… ja… nie widziałam go nigdy w walce, wiesz? Ni… nigdy nawet nie rozmawialiśmy o Zakonie. Wiem, że był zdolnym czarodziejem, ale… nie wiedziałam, że walczy. Był na to zbyt… zbyt radosny. – Pokiwała głową sama do siebie. – Mu… musimy to zakończyć, Lucy. Jak najszybciej zakończyć, to nie może trwać dłużej – powiedziała, ponownie chowając twarz, choć tym razem użyła do tego dłoni. Załkała bezgłośnie, próbując się opanować. Bezskutecznie.
Musi ćwiczyć. Nie dać się zabić i nie dać zabić innych. Osiągnąć pełnię swojego potencjału, doprowadzić (albo pomóc to zrobić) do pokoju, robiąc tyle, ile tylko będzie możliwe. Choćby miała przez to umrzeć z wycieńczenia. A gdy wszystko się już zakończy, gdy w końcu nastanie czas pokoju, nigdy więcej nie tknie różdżki. Odrzuci wszystkie te śmiercionośne talenty, które doprowadzają tylko do kolejnych konfliktów. I będzie… właściwie co będzie? Tworzyć? Chciałaby. Tylko czy po tym wszystkim będzie jeszcze w stanie dawać innym radość swoimi dziełami? Nie była tego taka pewna. Już teraz czuła się wyczerpana ze wszelakich pomysłów.
Ta świadomość nie zmniejszała wcale jednak bólu, który Gwen czuł w sercu od miesięcy, który został niemalże ukoronowany po śmierci Botta. Teraz po prostu dał o sobie znać, wylewając się przez łzy i głośny szloch. Zanurzając się w zimnej wodzie podjęła desperacją próbę zmycia z siebie tego wszystkiego, choć dość nieudolnie. Przynajmniej teraz odczuwany w duszy ból czuła także na zewnątrz, bo zimno odczuwalne na skórze wręcz szczypało ją w ramiona i w plecy.
– Nie musi – przyznała. – Ale przecież nikt nie musi też nas atakować – dodała gorzko. – Czemu nie chcą nam pozwolić po prostu być? Och, przecież dopiero co była wojna. Czy nikt już jej nie pamięta? To było przecież… jakby wczoraj.
Jakby wczoraj w radiu rozlegały się informacje o poległych. Jakby wczoraj słyszała o bombardowaniu Londynu. Jakby wczoraj matka zapewniała ją, że ojciec był bezpieczny… mimo że wcale nie był.
– Lucy, właśnie chodzi o to, że my wcale nie jesteśmy inni. I my – niemagiczni – i oni jesteśmy ludźmi. Bertie… ja… nie widziałam go nigdy w walce, wiesz? Ni… nigdy nawet nie rozmawialiśmy o Zakonie. Wiem, że był zdolnym czarodziejem, ale… nie wiedziałam, że walczy. Był na to zbyt… zbyt radosny. – Pokiwała głową sama do siebie. – Mu… musimy to zakończyć, Lucy. Jak najszybciej zakończyć, to nie może trwać dłużej – powiedziała, ponownie chowając twarz, choć tym razem użyła do tego dłoni. Załkała bezgłośnie, próbując się opanować. Bezskutecznie.
Musi ćwiczyć. Nie dać się zabić i nie dać zabić innych. Osiągnąć pełnię swojego potencjału, doprowadzić (albo pomóc to zrobić) do pokoju, robiąc tyle, ile tylko będzie możliwe. Choćby miała przez to umrzeć z wycieńczenia. A gdy wszystko się już zakończy, gdy w końcu nastanie czas pokoju, nigdy więcej nie tknie różdżki. Odrzuci wszystkie te śmiercionośne talenty, które doprowadzają tylko do kolejnych konfliktów. I będzie… właściwie co będzie? Tworzyć? Chciałaby. Tylko czy po tym wszystkim będzie jeszcze w stanie dawać innym radość swoimi dziełami? Nie była tego taka pewna. Już teraz czuła się wyczerpana ze wszelakich pomysłów.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda