Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Wybrzeże
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wybrzeże
Nad nadmorskim brzegiem zachwyca nade wszystko krajobraz, słońce, gdy zachodzi, mieni się w czarnej morskiej wodzie feerią barw pomimo porywistego wiatru. Wody wokół jednak nie są bezpieczne, oprócz bogatych ławic śledzi i makreli, zamieszkują je też płaszczki, zdarzają się niekiedy zagubione kałamarnice i samotne skorpeny. Nad wodą można czasem zaobserwować wynurzające się ogony morskich węży. Biała magia uformowana w błędne ogniki, które topią się w wodzie nadaje temu miejscu wyjątkowej atmosfery. Wybrzeże jest nierówne, piaski gdzieniegdzie formują się w wydmy, pomiędzy którymi częściowo ukryta jest przysypana piachem wąska szczelina. Wypełniona jest wilgotnym, mokrym piachem, ale w ciepłe dni piach się usypuje głębiej, a każdy śmiałek, który w nią wejdzie może utknąć.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 26.09.22 18:42, w całości zmieniany 1 raz
Wiedziała jak ciężko jest to wszystko zrozumieć. Lucinda w Zakonie była już ponad rok. Wiele przeżyła i wiele widziała, a nadal nie była w stanie znaleźć odpowiedzi na niektóre pytania. Chyba nikt nie wiedział dlaczego wybuchają wojny, dlaczego ludzie, którzy wcześniej obdarowywali się życzliwością teraz na siebie już nie patrzą. Choć pochodziła z rodziny szlacheckiej nigdy nie pozwalała by ją to w jakikolwiek sposób określało. Nie czuła się lepsza i wcale się tak nie zachowywała w przeciwieństwie do jej podobnych. Dlatego też w tej wojnie stała po tej a nie innej stronie. Straciła wszystko i musiała żyć na własny rachunek. Dla siebie, a nie innych.
Nie byli jednak w stanie zatrzymać tej wojny. Musieli walczyć, stawiać opór, nie mogli już odpuścić. Nie miało znaczenia to kim byli i czym się trudzili przed wojną. To przeszłość, która już nigdy nie wróci. Teraz mieli jeden jedyny cel. – Nie znam odpowiedzi na to pytanie – odparła zgodnie z prawdą. – To fanatyzm i władza robi z ludzi zabójców. Świat jednak zna już takie historie, prawda? Dzielenie ludzi, uznawanie wyższości jednych na krzywdę drugim. Z tym nie można się pogodzić, Gwen. Z tym trzeba walczyć. Czy ja widzę w tym sens? – zapytała pocierając zziębnięte ramię kobiety. – Nie widzę sensu w tej wojnie, ale nie widzę go też w bezczynności. Nie ma mowy o kapitulacji. Przyznalibyśmy im wtedy rację. – dodała pewnym głosem. Sama miewała podobne rozterki. Nie wiedziała dlaczego ludzie nie mogą po prostu żyć obok siebie. Nie rozumiała walki za ideę i w imię czyichś uprzedzeń. Z czasem jednak przestała sobie zadawać tego typu pytania. To nic nie zmieni. To walka z wiatrakami. Zakorzenione słuszności, z którymi nie da się konkurować. Próbowała i nawet miłość nic nie zmieniła.
- Ty masz tego świadomość, Gwen. Oni jednak widzą to całkowicie inaczej. Szufladkują ludzi zupełnie inaczej. Dlatego to wszystko skończyło się wojną, bo nie istnieją słowa, które mogłyby im to wytłumaczyć – odparła spoglądając na kobietę. Było jej Lucindzie żal. Śmierć Bertiego dotknęła ją tak bardzo, że kobieta zaczęła zastanawiać się nad sensem wszystkich ich działań. Nie mogła mieć jej tego za złe. Ją też ta śmierć dotknęła. – Każdy z nas był kimś wcześniej. Każdy miał plany, marzenia i rodziny. Każdy z nas był kiedyś tym radosnym, uśmiechniętym, lepszym. Wojna zmienia ludzi. Nadaje priorytety. Nie zmienimy tego. – dodała. Chciałaby, żeby ta wojna się już zakończyła. Chciałaby zobaczyć jak wygląda krajobraz po wojnie. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że może ów chwili nie dożyć. Każdy kto idzie z różdżką na front musi zdawać sobie z tego sprawę. – Wypłacz się, stań na nogi. Daj sobie czas i skup się na tym na czym skupiamy się wszyscy. Bertie na pewno nie chciałby dla ciebie takiego zakończenia. – odparła.
Nie byli jednak w stanie zatrzymać tej wojny. Musieli walczyć, stawiać opór, nie mogli już odpuścić. Nie miało znaczenia to kim byli i czym się trudzili przed wojną. To przeszłość, która już nigdy nie wróci. Teraz mieli jeden jedyny cel. – Nie znam odpowiedzi na to pytanie – odparła zgodnie z prawdą. – To fanatyzm i władza robi z ludzi zabójców. Świat jednak zna już takie historie, prawda? Dzielenie ludzi, uznawanie wyższości jednych na krzywdę drugim. Z tym nie można się pogodzić, Gwen. Z tym trzeba walczyć. Czy ja widzę w tym sens? – zapytała pocierając zziębnięte ramię kobiety. – Nie widzę sensu w tej wojnie, ale nie widzę go też w bezczynności. Nie ma mowy o kapitulacji. Przyznalibyśmy im wtedy rację. – dodała pewnym głosem. Sama miewała podobne rozterki. Nie wiedziała dlaczego ludzie nie mogą po prostu żyć obok siebie. Nie rozumiała walki za ideę i w imię czyichś uprzedzeń. Z czasem jednak przestała sobie zadawać tego typu pytania. To nic nie zmieni. To walka z wiatrakami. Zakorzenione słuszności, z którymi nie da się konkurować. Próbowała i nawet miłość nic nie zmieniła.
- Ty masz tego świadomość, Gwen. Oni jednak widzą to całkowicie inaczej. Szufladkują ludzi zupełnie inaczej. Dlatego to wszystko skończyło się wojną, bo nie istnieją słowa, które mogłyby im to wytłumaczyć – odparła spoglądając na kobietę. Było jej Lucindzie żal. Śmierć Bertiego dotknęła ją tak bardzo, że kobieta zaczęła zastanawiać się nad sensem wszystkich ich działań. Nie mogła mieć jej tego za złe. Ją też ta śmierć dotknęła. – Każdy z nas był kimś wcześniej. Każdy miał plany, marzenia i rodziny. Każdy z nas był kiedyś tym radosnym, uśmiechniętym, lepszym. Wojna zmienia ludzi. Nadaje priorytety. Nie zmienimy tego. – dodała. Chciałaby, żeby ta wojna się już zakończyła. Chciałaby zobaczyć jak wygląda krajobraz po wojnie. Zdawała sobie jednak sprawę z tego, że może ów chwili nie dożyć. Każdy kto idzie z różdżką na front musi zdawać sobie z tego sprawę. – Wypłacz się, stań na nogi. Daj sobie czas i skup się na tym na czym skupiamy się wszyscy. Bertie na pewno nie chciałby dla ciebie takiego zakończenia. – odparła.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Właśnie. Znał. I ten cierń bolał najbardziej. Czy rzeź sprzed kilkunastu lat nikogo niczego nie nauczyła? Czy czarodzieje naprawdę zapomnieli? Albo byli tak wielkimi ignorantami, że nie zwrócili uwagi na to, co działo się poza wyspą, a bombardowanie Londynu uznali zapewnie na głupią błahostkę. Arystokracja! Gwen nie miała nic przeciwko lekkiemu oderwaniu od rzeczywistości, jakie dostrzegała czasem na przykład u Macmillanów, sama z resztą nie raz chodziła przecież z głową w chmurach, ale poplecznicy Czarnego Pana nie mieli chyba najmniejszego pojęcia o świecie, który ich otaczał i który tak mocno pragnęli sobie przywłaszczyć.
– Ale... tak wielu ludzi? – spojrzała na Lucinde swoimi opuchniętymi od płaczu oczyma. – Lucy, ja nie mówię przecież, że nie trzeba. Gdybym nie widziała sensu to nie byłoby mnie tutaj, prawda?
Nie przychodziła do Oazy bez celu. Chciała pomagać. Starała się żyć Oazą i Zakonem. Służba ludziom, jej ludziom właściwie była teraz jedynym życia, który miał jakąkolwiek wartość. Ale.. Bertie też był ej. Czy jego śmierć oznaczała, że w jakiś sposób zawiodła? Że mogła zrobić coś więcej, co zapobiegłoby jego odejściu? Może gdyby wysłała mu jeden eliksir więcej, gdyby powiedziała coś innego, gdyby napisała mu tego dnia list... Każdy detal mógłby zmienić bieg wydarzeń. Ale do tego nie doszło. Bott nie żył.
– A może... Lucy, może po prostu nikt nie próbował im tego wyjaśniać? Hogwart jest... taki zamknięty. Mugolznastwo jest ignorowane, dzieci uczy się tylko machania różdżką i warzenia eliksirów, a nic nie mówi się o etyce, o moralności, Bogu i.... – Zamilkła na chwilę. Niemagiczni przecież uczyli się o tym wszystkim, a i tak doprowadzili do wojen. Nie jednej, lecz wielu. Przymknęła oczy, próbując odegnać zły.
A może jednak COKOLWIEK by to jednak zmieniło? Może. Wolała wierzyć, że tak.
Lucinda mówiła o rzeczach prostych i dość oczywistych, jednak Gwen słuchała jej cierpliwie, milknąc na dłuższą chwilę i pozwalając, aby chłodna, morska bryza osuszyła jej łzy. Wciąż dygotała z zimna, powoli wyrzucając sobie ten głupi pomysł z wchodzeniem do wody.
– Dziękuję – powiedziała, wyciągając dłoń w stronę jasnowłosej i ściskając ją delikatnie za przedramię. – Jakoś... jakoś damy radę, prawda?
Wiedziała, że jeśli Lucy przytaknie będzie kłamała. Ale teraz nie potrzebowała wcale prawdy.
– Ale... tak wielu ludzi? – spojrzała na Lucinde swoimi opuchniętymi od płaczu oczyma. – Lucy, ja nie mówię przecież, że nie trzeba. Gdybym nie widziała sensu to nie byłoby mnie tutaj, prawda?
Nie przychodziła do Oazy bez celu. Chciała pomagać. Starała się żyć Oazą i Zakonem. Służba ludziom, jej ludziom właściwie była teraz jedynym życia, który miał jakąkolwiek wartość. Ale.. Bertie też był ej. Czy jego śmierć oznaczała, że w jakiś sposób zawiodła? Że mogła zrobić coś więcej, co zapobiegłoby jego odejściu? Może gdyby wysłała mu jeden eliksir więcej, gdyby powiedziała coś innego, gdyby napisała mu tego dnia list... Każdy detal mógłby zmienić bieg wydarzeń. Ale do tego nie doszło. Bott nie żył.
– A może... Lucy, może po prostu nikt nie próbował im tego wyjaśniać? Hogwart jest... taki zamknięty. Mugolznastwo jest ignorowane, dzieci uczy się tylko machania różdżką i warzenia eliksirów, a nic nie mówi się o etyce, o moralności, Bogu i.... – Zamilkła na chwilę. Niemagiczni przecież uczyli się o tym wszystkim, a i tak doprowadzili do wojen. Nie jednej, lecz wielu. Przymknęła oczy, próbując odegnać zły.
A może jednak COKOLWIEK by to jednak zmieniło? Może. Wolała wierzyć, że tak.
Lucinda mówiła o rzeczach prostych i dość oczywistych, jednak Gwen słuchała jej cierpliwie, milknąc na dłuższą chwilę i pozwalając, aby chłodna, morska bryza osuszyła jej łzy. Wciąż dygotała z zimna, powoli wyrzucając sobie ten głupi pomysł z wchodzeniem do wody.
– Dziękuję – powiedziała, wyciągając dłoń w stronę jasnowłosej i ściskając ją delikatnie za przedramię. – Jakoś... jakoś damy radę, prawda?
Wiedziała, że jeśli Lucy przytaknie będzie kłamała. Ale teraz nie potrzebowała wcale prawdy.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Lucinda miała wrażenie, że ludzie wokół niej nie rozumieją powagi sytuacji. Dla większości wszystko jest czarne albo białe, a przecież życie wcale takie nie było. Prawdą jest, że czarodzieje i mugole widzą świat takim jakim chcą go widzieć. Czarownica nie mogła im tego zabronić. Sama przez długi czas żyła właśnie z takim przekonaniem. Teraz jednak jej światopogląd się zmienił i przestała oceniać ludzi po okładce. Przestała myśleć o tym, że ktoś ma większe lub mniejsze szanse na przetrwanie, bo finalnie nie miało to żadnego znaczenia. Każdy żył na własny rachunek. Co z tego, że ona należała do rodziny czystokrwistych skoro jej twarz zdobiła niemal każdy mur Londynu? Co z tego, że w jej żyłach płynęła szlachecka krew skoro bez mrugnięcia okiem się jej wyparła? Ludziom przede wszystkim brakowało zrozumienia w tym wszystkim. Otworzenia się na świat i spojrzenia na niego szerzej. Czasy dziecięcej fantazji dobiegły końca i tylko ślepy by tego nie dostrzegł.
- Nie zastanawiajmy się nad tym co by było gdyby. Z jednej strony nie ma na to dobrej odpowiedzi, a z drugiej… wszyscy jesteśmy różni. Nie rozprawiaj nad naturą wojny, która toczy się już od długiego czasu. Moment na zadawanie tak hipotetycznych pytań się skończył, Gwen. – odparła zgodnie z własnym przekonaniem. Kiedyś sama zastanawiała się nad tym dlaczego ludzie zachowują się tak, a nie inaczej. Rozmyślała nad istotą wojny i tym co ludzi pchnęło do jej rozpętania. Widziała jednak w swoim życiu wystarczającą ilość trupów by wiedzieć, że tego typu rozmyślenia nic nie zmienią. Hipotetyczne myślenie nie ocierało się nawet o fakty. Tego chciała uniknąć i przed tym chciała chronić też innych.
Lucinda też chciałaby wierzyć, że to wszystko jest wielkim nieporozumieniem. Chciałaby widzieć w ludziach skruchę za to czego się dopuścili, ale wiedziała, że tak się nie stanie. Było jej przykro, że Gwen dopiero teraz musi się z tym konfrontować. Śmierć nigdy nie jest łatwa, a już w szczególności, gdy dotyka kogoś bliskiego. Blondynka wiedziała jednak, że w tym wszystkim chodzi o starcie poglądów. Twardych niczym mur nie do przebicia. Ona się na tym murze już raz rozbiła. Żadne uczucia, żadna wiedza nie są w stanie zmienić zdania ludzi, którzy wybrali właśnie takie życie. – Hogwart uczy o wiele więcej, a może… uczył. Nie jesteśmy jednak w stanie pominąć tego czym jest wychowanie, środowisko czy własne poglądy. Gdyby nie Hogwart to ja pewnie byłabym po tej drugiej stronie barykady, a uwierz mi, że to znaczy już wiele. – dodała. Nie chciała jej do niczego zmuszać. Nie chciała przekonywać jej do swoich racji. Wiedziała jednak jak to jest podejmować tak trudną decyzję i nie życzyłaby jej nikomu. – Poradzisz sobie – zaczęła uśmiechając się do kobiety delikatnie. – Wiem, że tak. Po prostu daj sobie czas. – dodała jeszcze z nadzieją w głosie. Bo jakąś mieć musieli, prawda?
z.t x2
- Nie zastanawiajmy się nad tym co by było gdyby. Z jednej strony nie ma na to dobrej odpowiedzi, a z drugiej… wszyscy jesteśmy różni. Nie rozprawiaj nad naturą wojny, która toczy się już od długiego czasu. Moment na zadawanie tak hipotetycznych pytań się skończył, Gwen. – odparła zgodnie z własnym przekonaniem. Kiedyś sama zastanawiała się nad tym dlaczego ludzie zachowują się tak, a nie inaczej. Rozmyślała nad istotą wojny i tym co ludzi pchnęło do jej rozpętania. Widziała jednak w swoim życiu wystarczającą ilość trupów by wiedzieć, że tego typu rozmyślenia nic nie zmienią. Hipotetyczne myślenie nie ocierało się nawet o fakty. Tego chciała uniknąć i przed tym chciała chronić też innych.
Lucinda też chciałaby wierzyć, że to wszystko jest wielkim nieporozumieniem. Chciałaby widzieć w ludziach skruchę za to czego się dopuścili, ale wiedziała, że tak się nie stanie. Było jej przykro, że Gwen dopiero teraz musi się z tym konfrontować. Śmierć nigdy nie jest łatwa, a już w szczególności, gdy dotyka kogoś bliskiego. Blondynka wiedziała jednak, że w tym wszystkim chodzi o starcie poglądów. Twardych niczym mur nie do przebicia. Ona się na tym murze już raz rozbiła. Żadne uczucia, żadna wiedza nie są w stanie zmienić zdania ludzi, którzy wybrali właśnie takie życie. – Hogwart uczy o wiele więcej, a może… uczył. Nie jesteśmy jednak w stanie pominąć tego czym jest wychowanie, środowisko czy własne poglądy. Gdyby nie Hogwart to ja pewnie byłabym po tej drugiej stronie barykady, a uwierz mi, że to znaczy już wiele. – dodała. Nie chciała jej do niczego zmuszać. Nie chciała przekonywać jej do swoich racji. Wiedziała jednak jak to jest podejmować tak trudną decyzję i nie życzyłaby jej nikomu. – Poradzisz sobie – zaczęła uśmiechając się do kobiety delikatnie. – Wiem, że tak. Po prostu daj sobie czas. – dodała jeszcze z nadzieją w głosie. Bo jakąś mieć musieli, prawda?
z.t x2
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
| 11 sierpnia
Pan lord nestor Archibald Prewett wzbudzał w pannie Grey dystans. Co prawda, dziewczynie trudno było uznać szlachectwo za coś szczególnie znaczącego, ale jednak nestorski tytuł to było coś. Wiedziała o tym, w końcu mieszkała pod dachem Macmillanów. Lord Prewett miał pod swoją pieczą całą rodzinę i to od niego zależał byt albo niebyt jego rodziny i Gwen rozumiała, że na pewno ciążyła na nim niemała odpowiedzialność. Właściwie to chyba było trochę tak, jak mieć dwie prace, z tym, że jednej człowiek sobie ani nie wybrał, ani nie mógł z niej łatwo zrezygnować. Pewnie też z resztą nie chciał. W końcu nie było niż milszego sercu, niż dbanie o najbliższych, czyż nie?
Tego dnia to on wprowadził ją do Oazy i właściwie przez cały ranek pomagali wspólnie przy rannych. Lord Prewett skupiał się na leczeniu. Gwen dodawała ludziom otuchy, przynosiła koce i podawała co bardziej podstawowe eliksiry, odciążając lorda nestora na ile mogła. Dzięki temu praca szła szybciej i sprawniej, chociaż nie dało się ukryć, że na temat leczenia panna Grey szczególnie wiele nie wie. Chociaż należało przyznać, że obserwowała ostatnio pracę uzdrowicieli tak często, że osłuchała się już z inkantacjami i znała co popularniejsze czary. Bałaby się jednak po nie sięgnąć w praktyce. Była przecież tylko malarką, prawda?
Gdy większość chorych była już opatrzona lub wyleczona, Gwen wspomniała, że w chacie alchemików brakuje ziół, które będą potrzebne do warzenia eliksirów. Charlie na pewno nie miała czasu, aby je bezustannie zbierać i lord Prewett zgodził się przeczesać wraz z panną Grey wyspę w poszukiwaniu odpowiednich roślin. Gwen chętnie skorzystała z pomocy zdecydowanie bardziej doświadczonego zielarza. Wędrowali więc po wyspie, zbierając ładne okazy do trzymanego przez dziewczynę koszyczka (lord nestor zbyt często pochylał się nad roślinnością), aż w końcu zawędrowali niemal pod samo wybrzeże.
Wtem do ich nosów dotarł nieprzyjemny zapach, a wkrótce obydwoje mogli ujrzeć widok co najmniej niecodzienny. Na plaży leżał bowiem trup odziany w łachmany. Już z daleka można było dostrzec, że jego głowa była niemal w całości wyjedzona przez ryby, a jednej ręki całkowicie nie miał. Druga była zaś kościstym kikutem, wokół którego nadgarstka znajdowały się kajdanki. Nie to jednak było najbardziej nietypowe, bo na tym wybrzeżu po prostu czasem trafiały się trupy niegdysiejszych więźniów Azkabanu. Nietypowe były dwie kozy, które stały tuż obok ciała, przyglądając mu się z zainteresowaniem. Jedna z nich, brązowa i należąca do Gwen Grey, miała wymiona wręcz przepełnione mlekiem. Och, zapomniała o niej, a nikt o tym nie pomyślał…
Gwen przełknęła z trudnością ślinę, zerkając na lorda Prewetta:
– Czy to… to więzień, prawda? – spytała, nie wiedząc, jak winna zareagować. Widząc jednak, że Greta zbliża się do wyrzuconych przez wielką wodę zwłok, krzyknęła: – GRETA! Cofnij się natychmiast, głupia kozo!
O dziwo, głupia koza usłuchała, choć rzuciła swojej właścicielce pełne wyrzutu spojrzenie.
Pan lord nestor Archibald Prewett wzbudzał w pannie Grey dystans. Co prawda, dziewczynie trudno było uznać szlachectwo za coś szczególnie znaczącego, ale jednak nestorski tytuł to było coś. Wiedziała o tym, w końcu mieszkała pod dachem Macmillanów. Lord Prewett miał pod swoją pieczą całą rodzinę i to od niego zależał byt albo niebyt jego rodziny i Gwen rozumiała, że na pewno ciążyła na nim niemała odpowiedzialność. Właściwie to chyba było trochę tak, jak mieć dwie prace, z tym, że jednej człowiek sobie ani nie wybrał, ani nie mógł z niej łatwo zrezygnować. Pewnie też z resztą nie chciał. W końcu nie było niż milszego sercu, niż dbanie o najbliższych, czyż nie?
Tego dnia to on wprowadził ją do Oazy i właściwie przez cały ranek pomagali wspólnie przy rannych. Lord Prewett skupiał się na leczeniu. Gwen dodawała ludziom otuchy, przynosiła koce i podawała co bardziej podstawowe eliksiry, odciążając lorda nestora na ile mogła. Dzięki temu praca szła szybciej i sprawniej, chociaż nie dało się ukryć, że na temat leczenia panna Grey szczególnie wiele nie wie. Chociaż należało przyznać, że obserwowała ostatnio pracę uzdrowicieli tak często, że osłuchała się już z inkantacjami i znała co popularniejsze czary. Bałaby się jednak po nie sięgnąć w praktyce. Była przecież tylko malarką, prawda?
Gdy większość chorych była już opatrzona lub wyleczona, Gwen wspomniała, że w chacie alchemików brakuje ziół, które będą potrzebne do warzenia eliksirów. Charlie na pewno nie miała czasu, aby je bezustannie zbierać i lord Prewett zgodził się przeczesać wraz z panną Grey wyspę w poszukiwaniu odpowiednich roślin. Gwen chętnie skorzystała z pomocy zdecydowanie bardziej doświadczonego zielarza. Wędrowali więc po wyspie, zbierając ładne okazy do trzymanego przez dziewczynę koszyczka (lord nestor zbyt często pochylał się nad roślinnością), aż w końcu zawędrowali niemal pod samo wybrzeże.
Wtem do ich nosów dotarł nieprzyjemny zapach, a wkrótce obydwoje mogli ujrzeć widok co najmniej niecodzienny. Na plaży leżał bowiem trup odziany w łachmany. Już z daleka można było dostrzec, że jego głowa była niemal w całości wyjedzona przez ryby, a jednej ręki całkowicie nie miał. Druga była zaś kościstym kikutem, wokół którego nadgarstka znajdowały się kajdanki. Nie to jednak było najbardziej nietypowe, bo na tym wybrzeżu po prostu czasem trafiały się trupy niegdysiejszych więźniów Azkabanu. Nietypowe były dwie kozy, które stały tuż obok ciała, przyglądając mu się z zainteresowaniem. Jedna z nich, brązowa i należąca do Gwen Grey, miała wymiona wręcz przepełnione mlekiem. Och, zapomniała o niej, a nikt o tym nie pomyślał…
Gwen przełknęła z trudnością ślinę, zerkając na lorda Prewetta:
– Czy to… to więzień, prawda? – spytała, nie wiedząc, jak winna zareagować. Widząc jednak, że Greta zbliża się do wyrzuconych przez wielką wodę zwłok, krzyknęła: – GRETA! Cofnij się natychmiast, głupia kozo!
O dziwo, głupia koza usłuchała, choć rzuciła swojej właścicielce pełne wyrzutu spojrzenie.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Oczywiście tytuł nestorski był dużym przywilejem, ale nie teraz - nie w czasie otwartej wojny. Decyzje, które Archibald musiał ostatnio podejmować, po prostu go przerastały. Nie dorastał z myślą objęcia tego stanowiska. Najpierw podejrzewał, że to starszy brat zostanie w przyszłości tym starym, ważnym wujkiem. Potem jego brata zabrakło, ale myśl o byciu nestorem była tak odległa, że nawet nie zawracał sobie nią głowy. Skupiał się na zostaniu jak najlepszym uzdrowicielem, poświęcał swój czas na naukę anatomii, zielarstwa i eliksirów - nie na polityce czy umiejętnościach negocjacji. Nie widział siebie w tej roli, po czym został wrzucony w sam środek gotującego się kociołka. Nie było łatwo, ale nie miał innego wyjścia i musiał sobie poradzić.
Odkąd zrezygnował z pracy w szpitalu, dużo czasu spędzał w Oazie. Traktował to jako swego rodzaju odpoczynek - leczył mieszkańców, przynosił eliksiry, służył poradą medyczną. Zawsze znalazł się jakiś chętny; najczęściej to były jakieś drobiazgi, ale zdarzały się też zaskakująco poważne schorzenia. Czasem leczył wszystkich sam, innym razem miał pomocników - dzisiaj była to Gwen. Udał się razem z nią po zioła na eliksiry, korzystając z dobrej pogody. Co i rusz znajdował coś ciekawego. - Niesamowite! - Mruczał pod nosem, schylajac się po kolejny ciekawy okaz. Nie sądził, że ta wyspa okaże się taka bogata w lecznicze zioła! To kolejny dowód na to, że kryła w sobie mnóstwo tajemnic.
Szli tak długo, aż wreszcie dotarli na wybrzeże. Od razu poczuł smród, a chwilę później jego źródło. Nie mógł powiedzieć, że przyzwyczaił się do takich widoków, ale na pewno nie wywoływały u niego takiego szoku jak wcześniej. - Tak mi się wydaje - zgodził się z Gwen, przyglądając się drastycznej scenie. Czy woda zabierze zwłoki z powrotem? Zetknął na morze, ale nie zapowiadało się na silny wiatr i duże fale, które mogły to zrobić.
- Greta? - Krzyk Gwen wyrwał go z zamyślenia. Jaka Greta? Potrzebował dłuższej chwili, żeby zorientować się, że to koza. - Nazwałaś... kozę? - Nie był przwyczajony do takich dziwnych zachowań.
Odkąd zrezygnował z pracy w szpitalu, dużo czasu spędzał w Oazie. Traktował to jako swego rodzaju odpoczynek - leczył mieszkańców, przynosił eliksiry, służył poradą medyczną. Zawsze znalazł się jakiś chętny; najczęściej to były jakieś drobiazgi, ale zdarzały się też zaskakująco poważne schorzenia. Czasem leczył wszystkich sam, innym razem miał pomocników - dzisiaj była to Gwen. Udał się razem z nią po zioła na eliksiry, korzystając z dobrej pogody. Co i rusz znajdował coś ciekawego. - Niesamowite! - Mruczał pod nosem, schylajac się po kolejny ciekawy okaz. Nie sądził, że ta wyspa okaże się taka bogata w lecznicze zioła! To kolejny dowód na to, że kryła w sobie mnóstwo tajemnic.
Szli tak długo, aż wreszcie dotarli na wybrzeże. Od razu poczuł smród, a chwilę później jego źródło. Nie mógł powiedzieć, że przyzwyczaił się do takich widoków, ale na pewno nie wywoływały u niego takiego szoku jak wcześniej. - Tak mi się wydaje - zgodził się z Gwen, przyglądając się drastycznej scenie. Czy woda zabierze zwłoki z powrotem? Zetknął na morze, ale nie zapowiadało się na silny wiatr i duże fale, które mogły to zrobić.
- Greta? - Krzyk Gwen wyrwał go z zamyślenia. Jaka Greta? Potrzebował dłuższej chwili, żeby zorientować się, że to koza. - Nazwałaś... kozę? - Nie był przwyczajony do takich dziwnych zachowań.
Don't pay attention to the world ending. It has ended many times
and began again in the morning
and began again in the morning
| kradnę miejsce
Ponoć kolor zachodzącego słońca wskazywał na to jaka temperatura powietrza będzie panowała dnia następnego. Dzisiaj słońce barwiło niebo na kolor różowy - różowy jak piwonie, a może trochę jak wata cukrowa, bo musiało przedzierać się przez rzadkie chmury, z których nie padał żaden deszcz. Koniec października był już chłodny, więc nic dziwnego, że barwa słońca wskazywała na coraz chłodniejsze dni. Jeszcze dużo czasu upłynie niż świat spowije się śniegiem i mrozem. Nawet trawa jeszcze nie szarzała, choć jej kolor nie był już tak soczysty jak w środku lata. Mijał kolejny rok, tak bardzo inny niż wszystkie jakie dotąd przeżyła.
Z samego rana zjadła śniadanie wraz z mamą. Ciepłą owsiankę. Dostała od kobiety ciepłe życzenia, bo ona, w przeciwieństwo do Lizzie, nie wychodziła z Oazy w ogóle. Jedyne co mogła jej dać to dziergane na drutach rękawiczki zrobione ze starego swetra. I dziewczyna była jej bardzo wdzięczna. Ugotowała jej bardzo skromny obiad, sama nawet go nie tykając, tylko po to, by móc zorganizować ten jeden wieczór. Powiedziała możliwie każdemu komu była w stanie. Niestety warunki były trudne, niektórych po prostu nie mogła tutaj przyprowadzić. Niektórych nie mogła poprosić o przyjście. Mimo to mieli pojawić się ci bliscy. Te kilka kochanych osób, które były dla niej niezwykle ważne. Długo sie przygotowywała. Ostatnio z miesiąca na miesiąc było coraz gorzej... Ostatnio nawet zrobiła niewielką dziurę w ulubionej spódnicy. Naszyła na nią zieloną łatę i udawała, że nie widać jej zupełnie na czerwonym materiale w czarne kropki. Trochę naruszyła swoją biedronkową estetykę. Założyła też ulubioną beżową koszulę, by niedługo później zacząć nosić trochę mokre gałązki do miejsca, w którym jakiś czas wcześniej ułożyła okrąg z kamieni większych od jej dłoni. Nigdy nie miała bardzo gładkich dłoni, ale ostatnio to już przesada. Moczyła skórę w wodzie ze źródła, żeby nie była aż tak aligatorowa.
Gałązki ułożyła jedna na drugiej w okręgu, by ostatecznie rzucić nań Incendio. Ogień rozpalił się i powoli zaczął tlić dokładnie w przygotowanym miejscu. A pod gałązkami ułożone były ziemnaczki, które miały sobie tam dojrzeć do jedzenia... I miały być dla gości. Towarzyszył jej Bach, siedząc sobie niedaleko ogniska, przy którym się ogrzewał.
20 października, niedziela, wczesny wieczór
Ponoć kolor zachodzącego słońca wskazywał na to jaka temperatura powietrza będzie panowała dnia następnego. Dzisiaj słońce barwiło niebo na kolor różowy - różowy jak piwonie, a może trochę jak wata cukrowa, bo musiało przedzierać się przez rzadkie chmury, z których nie padał żaden deszcz. Koniec października był już chłodny, więc nic dziwnego, że barwa słońca wskazywała na coraz chłodniejsze dni. Jeszcze dużo czasu upłynie niż świat spowije się śniegiem i mrozem. Nawet trawa jeszcze nie szarzała, choć jej kolor nie był już tak soczysty jak w środku lata. Mijał kolejny rok, tak bardzo inny niż wszystkie jakie dotąd przeżyła.
Z samego rana zjadła śniadanie wraz z mamą. Ciepłą owsiankę. Dostała od kobiety ciepłe życzenia, bo ona, w przeciwieństwo do Lizzie, nie wychodziła z Oazy w ogóle. Jedyne co mogła jej dać to dziergane na drutach rękawiczki zrobione ze starego swetra. I dziewczyna była jej bardzo wdzięczna. Ugotowała jej bardzo skromny obiad, sama nawet go nie tykając, tylko po to, by móc zorganizować ten jeden wieczór. Powiedziała możliwie każdemu komu była w stanie. Niestety warunki były trudne, niektórych po prostu nie mogła tutaj przyprowadzić. Niektórych nie mogła poprosić o przyjście. Mimo to mieli pojawić się ci bliscy. Te kilka kochanych osób, które były dla niej niezwykle ważne. Długo sie przygotowywała. Ostatnio z miesiąca na miesiąc było coraz gorzej... Ostatnio nawet zrobiła niewielką dziurę w ulubionej spódnicy. Naszyła na nią zieloną łatę i udawała, że nie widać jej zupełnie na czerwonym materiale w czarne kropki. Trochę naruszyła swoją biedronkową estetykę. Założyła też ulubioną beżową koszulę, by niedługo później zacząć nosić trochę mokre gałązki do miejsca, w którym jakiś czas wcześniej ułożyła okrąg z kamieni większych od jej dłoni. Nigdy nie miała bardzo gładkich dłoni, ale ostatnio to już przesada. Moczyła skórę w wodzie ze źródła, żeby nie była aż tak aligatorowa.
Gałązki ułożyła jedna na drugiej w okręgu, by ostatecznie rzucić nań Incendio. Ogień rozpalił się i powoli zaczął tlić dokładnie w przygotowanym miejscu. A pod gałązkami ułożone były ziemnaczki, które miały sobie tam dojrzeć do jedzenia... I miały być dla gości. Towarzyszył jej Bach, siedząc sobie niedaleko ogniska, przy którym się ogrzewał.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obiecałem Lizzie, że się pojawię wieczorem na wybrzeżu Oazy, by razem z nią i jej przyjaciółmi celebrować jej dwudzieste czwarte urodziny. Chciałem z samego rana, jeszcze przed opuszczeniem wyspy, zajść do chatki, do której przeniosła się z naszą matką jeszcze w maju tego roku, by złożyć jej życzenia, ale jak rzadko kiedy zaspałem i spóźniłbym się na otwarcie portalu. Potrafiłbym zrobić to sam, lecz w ostatnim czasie unikaliśmy otwierania przejścia więcej razy niż było to absolutnie konieczne - a na dzień wolny nie mogłem sobie pozwolić. Obiecałem, że pojawię się w Somerset, aby sprawdzić, czy ludzie Rycerze Walpurgii nie nałożyli klątwy w okolicach rezerwatu znikaczy i miałem zamiar dotrzymać słowa. Zwłaszcza, że mogło mi za to wpaść kilka monet do sakiewki, a sytuacja z tygodnia na tydzień robiła się coraz cięższa. W sklepach, które odwiedzałem zniknęło wiele towarów z półek. Mięso trudno było dostać. Miodowe Królestwo zaś, gdzie zwykłem kupować drobne słodkości, by przekupić i poprawić humor Debbie, zostało zamknięte.
Przez cały dzień częściej niż zazwyczaj sięgałem do wewnętrznej kieszeni płaszcza, by wyciągnąć złoty zegarek i sprawdzić, czy to już nie pora, aby teleportować się do Irlandii. Szczęśliwie udało mi się z Jamesem załatwić sprawę dość szybko. Bez przykrych konsekwencji, które uniemożliwiłyby mi celebrowanie urodzin siostry - nie chciałem jej zawieść. Ostatnio tak niewiele miała powodów do uśmiechu i czułem się poniekąd temu winny. To ja sprowadziłem ją do Oazy, gdzie tkwiła zamknięta z obcymi ludźmi; wiedziałem jednak, że będzie tam znacznie bezpieczniejsza niż w Dolinie Godryka.
Nie dość, że wróciłem do Oazy na czas, to nawet nie pustymi rękoma. Zaszedłem do swojej chatki, aby się przebrać w świeżą, wyprasowaną koszulę i zapakować prezent, który przygotowałem dla siostry już kilka dni wcześniej. Dwudziesty października, dzień jej urodzin, był datą, jaka nie umykała mi z myśli, mimo że działo się wiele. Zaprowadziłem Debbie do naszej matki, wiedząc, że będzie tam pod dobrą opieką - przynajmniej przez te kilka godzin - która powiedziała, że Lizzie jest już na wybrzeżu - i tam udałem się bez zwłoki, niosąc pod pachą niewielki prezent, opakowany w czerwony papier i przewiązany kokardą.
Wieczór był chłodny, lecz nikt nie zmarznie przy ognisku, którego blask zauważyłem już z daleka. Pierwszy w oko wpadł mi Bach, potężny bernardyn, dopiero potem Lizzie, siedząca wciąż samotnie przy ognisku.
- Liz - powiedziałem łagodnie, przyśpieszając kroku, po czym rozłożyłem ramiona, by zamknąć siostrę w serdecznym uścisku. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Biedronko. - Dwadzieścia cztery lata, kiedy to minęło? Dla mnie wciąż była małą dziewczynką. Starsi bracia chyba tak mieli. Wyściskałem ją i ucałowałem w czoło, zanim się odsunąłem. - Prezent dostaniesz razem z innymi - obiecałem, uśmiechając się kącikiem ust i puszczając siostrze perskie oczko.
Przez cały dzień częściej niż zazwyczaj sięgałem do wewnętrznej kieszeni płaszcza, by wyciągnąć złoty zegarek i sprawdzić, czy to już nie pora, aby teleportować się do Irlandii. Szczęśliwie udało mi się z Jamesem załatwić sprawę dość szybko. Bez przykrych konsekwencji, które uniemożliwiłyby mi celebrowanie urodzin siostry - nie chciałem jej zawieść. Ostatnio tak niewiele miała powodów do uśmiechu i czułem się poniekąd temu winny. To ja sprowadziłem ją do Oazy, gdzie tkwiła zamknięta z obcymi ludźmi; wiedziałem jednak, że będzie tam znacznie bezpieczniejsza niż w Dolinie Godryka.
Nie dość, że wróciłem do Oazy na czas, to nawet nie pustymi rękoma. Zaszedłem do swojej chatki, aby się przebrać w świeżą, wyprasowaną koszulę i zapakować prezent, który przygotowałem dla siostry już kilka dni wcześniej. Dwudziesty października, dzień jej urodzin, był datą, jaka nie umykała mi z myśli, mimo że działo się wiele. Zaprowadziłem Debbie do naszej matki, wiedząc, że będzie tam pod dobrą opieką - przynajmniej przez te kilka godzin - która powiedziała, że Lizzie jest już na wybrzeżu - i tam udałem się bez zwłoki, niosąc pod pachą niewielki prezent, opakowany w czerwony papier i przewiązany kokardą.
Wieczór był chłodny, lecz nikt nie zmarznie przy ognisku, którego blask zauważyłem już z daleka. Pierwszy w oko wpadł mi Bach, potężny bernardyn, dopiero potem Lizzie, siedząca wciąż samotnie przy ognisku.
- Liz - powiedziałem łagodnie, przyśpieszając kroku, po czym rozłożyłem ramiona, by zamknąć siostrę w serdecznym uścisku. - Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Biedronko. - Dwadzieścia cztery lata, kiedy to minęło? Dla mnie wciąż była małą dziewczynką. Starsi bracia chyba tak mieli. Wyściskałem ją i ucałowałem w czoło, zanim się odsunąłem. - Prezent dostaniesz razem z innymi - obiecałem, uśmiechając się kącikiem ust i puszczając siostrze perskie oczko.
becomes law
resistance
becomes duty
- Widzisz tamten płomień, Steffenie? Aż trudno patrzeć gdziekolwiek indziej. Czy tam jest Elizabeth? Och, tak, to musi być tam. No chodź, chooodź – przeżywała głośno, w licznym kłębowisku emocji. Pociągała młodego Cattermole’a za rękę, co jakiś czas tylko przyspieszając kroku. Chociaż oazy nie znała aż tak dobrze, to potrafiła… po prostu potrafiła odnaleźć przyjaciółkę. Widok małych płomyków wydał jej się niezwykle czarujący. Z rozkoszą wiec podążała w jego stronę, a w jej wolnej dłoni tkwiła maleńka torebeczka i wonna wiązanka. Na ramionach zarzuconą miała długa, wciąż jeszcze jedwabistą pelerynkę w kolorach zachodzącego słońca, a barwne powieki mieniły się pięknie. Gdyby kolor oczu zmieniałby się wraz z uczuciami, na tęczówkach rozpalałaby się soczysta czerwień. Otuliła się jednak mocniej materiałem, czując powiew ostrego chłodu. To zaklęte miejsce wydało jej się całkowicie bajkowe i wciąż tajemnicze, ale była tutaj już kilka razy i tylko bardziej oswajała się z klimatem bezpiecznego zakątka. – Kim jest ten mężczyzna? – podpytała Steffka, ale dość szybko przeniosła spojrzenie z Cedrica na odpoczywającego przy palenisku pieska. Był.. był wielki! Jeszcze tylko kilka kroków dzieliło ich od miejsca spotkania. Zastanawiała się, jak Lizzie się czuje i czy wciąż ma jej za złe tamte wakacyjne przykrości. Powiadali, że czas rozwiewa troski. Zamierzała spędzić ten wieczór w miłości i przyjaźni, blisko tej, dla której zgromadzili się w tym ognistym zakątku. – Elizabeth! Słodka, kochana Elizabeth. Gdybym tylko wiedziała, że będziesz tak uroczą biedronką, przyniosłabym ci najpiękniejszy kwiat paproci, a tymczasem… Tymczasem mam dla ciebie ten malutki bukiecik, prosto z naszej kurnikowej cieplarni. Zioła i kwiaty, ich zapach nęcił mnie przez całą drogę – wyznała, wręczając jej zbitkę magicznych roślin, które dojrzewały pod jej opieką w dolinie. Niektóre z nich mogła ususzyć i zaparzyć, by ofiarowały jej swoje lecznicze właściwości. Inne stać się mogły najpiękniejszą ozdobą. Isabella spodziewała się, że w tym trudnym czasie, chwili wojny, przykrości i wszelkich kataklizmów Lizzie odmówiłaby wszelkim podarkom, ale to było przecież co całkiem wyjątkowego. To i nie tylko to. Na razie jednak musiała ją objąć mocno, utulić i wchłonąć znajomy zapach.
– Przekazuję ci opiekę mojego szczęśliwego ducha, Elizabeth. Wszystkiego najlepszego, moja miła przyjaciółko. Wyglądasz pięknie, a ten ogień, och – ścisnęła jej dłoń, a potem przelotnie zerknęła na ognisko. Lubiła moment, gdy pożary wypalały swą mocą powieki. – Tak ładnie to wszystko zorganizowałaś. Moglibyśmy świętować aż do świtu – stwierdziła przejęta, a potem obróciła się w stronę tamtego mężczyzny. – Chyba nie mieliśmy okazji się jeszcze poznać. Mam na imię Isabella – oznajmiła miękko i skłoniła się elegancko. Kimkolwiek dokładnie był, nie zjawił się tutaj bez powodu. Został zaproszony. Mimo to nie mogła oprzeć się temu dziwnemu wrażeniu, że gdzieś już go widziała. Zerknęła dyskretnie to na Lizzie, to na Steffka. Serce biło tak szybko. Należało celebrować każdą radosną chwilę. Lekko obróciła głowę w stronę wodnej tafli. Stamtąd docierały zimne wiatry, ale ciepłe okrycie chroniło ją przed tym. Okrycie i ognisko, przy którym czuła się najmilej w świecie. Elizabeth, Steffen i żar. Czy mogłaby potrzebować czegokolwiek więcej?
– Przekazuję ci opiekę mojego szczęśliwego ducha, Elizabeth. Wszystkiego najlepszego, moja miła przyjaciółko. Wyglądasz pięknie, a ten ogień, och – ścisnęła jej dłoń, a potem przelotnie zerknęła na ognisko. Lubiła moment, gdy pożary wypalały swą mocą powieki. – Tak ładnie to wszystko zorganizowałaś. Moglibyśmy świętować aż do świtu – stwierdziła przejęta, a potem obróciła się w stronę tamtego mężczyzny. – Chyba nie mieliśmy okazji się jeszcze poznać. Mam na imię Isabella – oznajmiła miękko i skłoniła się elegancko. Kimkolwiek dokładnie był, nie zjawił się tutaj bez powodu. Został zaproszony. Mimo to nie mogła oprzeć się temu dziwnemu wrażeniu, że gdzieś już go widziała. Zerknęła dyskretnie to na Lizzie, to na Steffka. Serce biło tak szybko. Należało celebrować każdą radosną chwilę. Lekko obróciła głowę w stronę wodnej tafli. Stamtąd docierały zimne wiatry, ale ciepłe okrycie chroniło ją przed tym. Okrycie i ognisko, przy którym czuła się najmilej w świecie. Elizabeth, Steffen i żar. Czy mogłaby potrzebować czegokolwiek więcej?
Mocno trzymał Bellę za rękę, nie wierząc, że to się dzieje. Miewał takie uczucie ciągle w ich relacji.
Nie wierzył, że idzie z dawną lady Selwyn na urodziny ich drogiej przyjaciółki.
Nie wierzył, że chodzi z nią za rękę.
Nie wierzył, że z nią chodzi.
Nie wierzył, że są zaręczeni.
I żę ich dzieci będą miały krew czystą, a nie półkrwi, bo już to sobie rozrysował. Może i nie znał się na historii magii, ale książki z wykresami nie kłamały!
Nie wierzył, w swoje szczęście i był w Belli nieodmiennie zakochany. Niegdyś wyobrażał sobie, że to nieszczęśliwe zakochanie będzie tragicznym rysem na jego młodym sercu, cierpieniem melancholijnie naznaczającym resztę jego życia, wymówką do zakopania się w książkach albo rzucenia w wir wojny. Szczęśliwa miłość była o wiele lepsza, jak okazało się po ucieczce Belli od Selwynów! Nadal miał czas na książki, gdy Isabella pomagała w lecznicy Alexa, no i nie mógł tak po prostu zostawić wojny. Mógł za to zabrać narzeczoną na imprezę towarzyską!
-To chyba pierwsze urodziny, na których jesteśmy razem gośćmi! - szepnął do Belli, która wiedziała już, że Steffen uwielbia zwracać uwagę na ich pierwsze razy. Zapowiadał się na narzeczonego, który będzie potem pamiętać o każdej rocznicy oświadczyn i pierwszych razów. Nadchodził listopad i Steffen już nie mógł się doczekać, aż wypomni Belli rocznicę pamiętnego spotkania na Pokątnej i pierwszego pocałunku.
Humor zmąciło mu dopiero pytanie Belli.
-To chyba starszy brat Lizzie... - domyślił się, pamiętając dziwne listy od tamtego jegomościa. Zostawił już nieporozumienie na wiankach za sobą i korespondencja jedynie przypomniała mu, że zachował się lekkomyślnie. To logiczne, że pan Dearborn tu będzie, ale Steffen jakoś spodziewał się, że to... młodzieżowa impreza i zrobiło mu się trochę nieswojo.
-Lizzie, wszystkiego najlepszego! - normalnie objąłby przyjaciółkę, ale wzorem Belli i pod spojrzeniem Cedrica (teraz już go rozpoznał, pamiętał tą twarz z Oazy!), uścisnął tylko jej dłoń. -Steffen, narzeczony Belli. - podkreślił, przedstawiając się formalnie panu Dearbornowi.
-Przygotować coś jeszcze? - zakasał rękawy, spoglądając na Lizzie. Ognisko płonęło pięknie, ale może potrzebowała jeszcze czegoś? Jeśli tak, to miała tu speca od transmutacji.
Nie wierzył, że idzie z dawną lady Selwyn na urodziny ich drogiej przyjaciółki.
Nie wierzył, że chodzi z nią za rękę.
Nie wierzył, że z nią chodzi.
Nie wierzył, że są zaręczeni.
I żę ich dzieci będą miały krew czystą, a nie półkrwi, bo już to sobie rozrysował. Może i nie znał się na historii magii, ale książki z wykresami nie kłamały!
Nie wierzył, w swoje szczęście i był w Belli nieodmiennie zakochany. Niegdyś wyobrażał sobie, że to nieszczęśliwe zakochanie będzie tragicznym rysem na jego młodym sercu, cierpieniem melancholijnie naznaczającym resztę jego życia, wymówką do zakopania się w książkach albo rzucenia w wir wojny. Szczęśliwa miłość była o wiele lepsza, jak okazało się po ucieczce Belli od Selwynów! Nadal miał czas na książki, gdy Isabella pomagała w lecznicy Alexa, no i nie mógł tak po prostu zostawić wojny. Mógł za to zabrać narzeczoną na imprezę towarzyską!
-To chyba pierwsze urodziny, na których jesteśmy razem gośćmi! - szepnął do Belli, która wiedziała już, że Steffen uwielbia zwracać uwagę na ich pierwsze razy. Zapowiadał się na narzeczonego, który będzie potem pamiętać o każdej rocznicy oświadczyn i pierwszych razów. Nadchodził listopad i Steffen już nie mógł się doczekać, aż wypomni Belli rocznicę pamiętnego spotkania na Pokątnej i pierwszego pocałunku.
Humor zmąciło mu dopiero pytanie Belli.
-To chyba starszy brat Lizzie... - domyślił się, pamiętając dziwne listy od tamtego jegomościa. Zostawił już nieporozumienie na wiankach za sobą i korespondencja jedynie przypomniała mu, że zachował się lekkomyślnie. To logiczne, że pan Dearborn tu będzie, ale Steffen jakoś spodziewał się, że to... młodzieżowa impreza i zrobiło mu się trochę nieswojo.
-Lizzie, wszystkiego najlepszego! - normalnie objąłby przyjaciółkę, ale wzorem Belli i pod spojrzeniem Cedrica (teraz już go rozpoznał, pamiętał tą twarz z Oazy!), uścisnął tylko jej dłoń. -Steffen, narzeczony Belli. - podkreślił, przedstawiając się formalnie panu Dearbornowi.
-Przygotować coś jeszcze? - zakasał rękawy, spoglądając na Lizzie. Ognisko płonęło pięknie, ale może potrzebowała jeszcze czegoś? Jeśli tak, to miała tu speca od transmutacji.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W ostatnim czasie, nadmiar obowiązków zalewał go niemalże z każdej strony. Już dawno nie czuł na sobie takiego obciążenia rozłożonego na wszystkie dni obecnego i nadchodzącego miesiąca. Siedząc przy drewnianej tafli zagraconego biurka, zapełniał rubryki niedawno zakupionego kalendarza. Powoli gubił się we własnym grafiku, który dzielił pomiędzy pracą naukową, różnorodnymi zleceniami, sprawami Zakonu i opieką nad wydartą z odmętów więziennego podziemia Gwardzistką. Doba wydawała się zbyt krótka na ogarnięcie wszystkich sprawunków. Problemy ze snem wynagradzały bardzo krótkie i ulotne chwile wolnego; paskudne koszmary, w których ponownie pojawiał się w krętym labiryncie piekielnego Azkabanu wyrywały go z najgłębszej i najpiękniejszej krainy samego Morfeusza. Nadrabiał zaniedbane lektury, skupiając się na opasłej księdze do transmutacji, którą na początku miesiąca przesłała mu Clearwater. Treść nie była łatwa, i choć praktyka najprostszych zaklęć przychodziła mu z łatwością, tak w przypadku teorii gubił się już przy pierwszym rozdziale. Wytężał umysł, marszczył powieki, robił dokładne notatki, aby lepiej przyswoić maglowany materiał. Przemęczenie odbijało się na zmartwionej twarzy i podkrążonych oczach. Nie był w najlepszej formie, do czego przyznawał się nawet przed samym sobą. Cisza panująca w wielkim domostwie napawała go niepokojem. Śnieżnobiała istota, która zazwyczaj wypełniała swą gwałtowną i nieokrzesaną obecnością wszystkie pomieszczenia, została w ramionach blond oblubienicy; potrzebowała jej o wiele bardziej niż on sam. Nie mogąc skupić się na przyswajanej treści, wstał z łóżka i ruszył w stronę wyjścia. Założył na siebie wczorajsze odzienie wierzchnie i bardzo wczesnym rankiem, kiedy wątłe słońce dopiero przebijało granatowe obłoki, udał się na spacer. Musiał uspokoić myśli, poszukać kilku leśnych fantów, które dorzuci do urodzinowego prezentu dla młodej uzdrowicielki.
Postanowił przyjąć zaproszenie wystosowane przez solenizantkę. Nie miał serca odmówić jej w ten jeden, wyjątkowy dzień w całym roku. Nieprzyjemne, ograniczające okoliczności, które dotknęły otaczający świat pozbawiały ulotnej chwili radości oraz odciążającego wytchnienia. Odbierały młodość, nie pozwalały na wykorzystywanie potencjału pięknego życia. Osoby takie jak ona powinny zapełniać malownicze ulice stolicy korzystając z tamtejszych atrakcji. Czuć swobodę, bawić się i nie żałować ani jednej chwili. W Oazie pojawił się kilkanaście minut przed czasem. Nie zamierzał zostać na przyjęciu zbyt długo, lecz wolał być punktualny. Cienki płaszcz skrywał schludny strój w postaci białej koszuli i grafitowych spodni. Zadbał również o przystrzyżenie zarostu i ułożenie zdecydowanie zbyt długich, zakręconych kosmyków. Przyjemny chłód wczesnego wieczora smagał policzki oraz skronie. Z uznaniem spoglądał na zaróżowione niebo, które topiło swój kolor w falującej tafli wody. Lubił jej szum, wsłuchiwał się w wędrujące fale gdy z wolna przesuwał się na wybrzeże. Z daleka usłyszał już pierwsze głosy. Wątłe płomyki ogniska strzelały do góry zachęcając nadchodzącego gościa. Usta wykrzywiły się w wątłym uśmiechu. Poprawił niewielki pakunek w postaci lnianego wiązanego woreczka. Prawa ręka przyciskała do klatki piersiowej tomik wierszy jednego z francuskich poetów, którego zapamiętał podczas przemierzania lazurowych bezkresów Francji. Książkę odnalazł już dawno, w miejskim antykwariacie. Odrobinę podniszczona, w skórzanej oprawie wydawała się mieć duszę i niepowtarzalny klimat. Zbliżając się do wyznaczonego miejsca, zauważył znajome towarze. Odczekał kilka sekund, po czym nieśmiało wyłonił się z cienia zachodzącego słońca: – Dobry wieczór wszystkim. – zaczął uprzejmie wodząc jasnym błękitem po skupionych profilach. – Mam nadzieję, że się nie spóźniłem. – dodał jeszcze przecierając kark w typowym dla siebie geście. Zanim przywitał się z pozostałymi, podszedł do głównej aktorki dzisiejszego przedstawienia: – Elizabeth, chciałbym jeszcze raz podziękować za zaproszenie. Mam nadzieję, że ten wieczór będzie taki, jak sobie wymarzysz. Życzę ci samych wspaniałych i pięknych dni, dużo motywacji, mało zmartwień, a przede wszystkim spełnienia wszystkich marzeń. Z doświadczenia wiem, że jeśli mocno się w nie wierzy, naprawdę są w stanie się spełnić. – uśmiechnął się szeroko i delikatnie ujmując dłoń dziewczyny, złożył na niej subtelny pocałunek. – Mam dla ciebie pewną lekturę. – podał jej tomik wierszy, który nadal trzymał w objęciach. – Sama przekonasz się co to takiego. Natomiast tu w woreczku, jako dodatek do prezentu od nas wszystkich mam świeże owoce dzikiej róży; idealny dodatek do wieczornej herbaty. - wyjaśnił powolnie. - Przyniosłem też trochę landrynek i paczkę fasolek wszystkich smaków… Myślę, że będą miłym dodatkiem. – westchnął uradowany oddając drobiazgi. – Nie będę mógł niestety zostać do samego końca, mam niestety sporo pracy, a wolałem uprzedzić zawczasu. – poinformował jeszcze przechodząc do dalszej części oficjalnej. Znajdując się przy kolejnej, pięknej kobiecie, powtórzył uprzejmy gest: – Miło cię widzieć Bello. – ucałował dłoń blondynki z należytą delikatnością i szacunkiem. Mocny uścisk powitał młodego Cattermola, którego zmierzył przejmującym wzrokiem, aby na koniec znaleźć się przy przyjacielu i wyrzucić krótkie stwierdzenie słyszalne tylko dla niego: – To co, dzisiaj robimy za obstawę dla młodzieży? – zaczął w lekkim rozbawieniu nie mogąc nadziwić się dość niespodziewanej konfiguracji uczestników. Kto będzie następny?
Postanowił przyjąć zaproszenie wystosowane przez solenizantkę. Nie miał serca odmówić jej w ten jeden, wyjątkowy dzień w całym roku. Nieprzyjemne, ograniczające okoliczności, które dotknęły otaczający świat pozbawiały ulotnej chwili radości oraz odciążającego wytchnienia. Odbierały młodość, nie pozwalały na wykorzystywanie potencjału pięknego życia. Osoby takie jak ona powinny zapełniać malownicze ulice stolicy korzystając z tamtejszych atrakcji. Czuć swobodę, bawić się i nie żałować ani jednej chwili. W Oazie pojawił się kilkanaście minut przed czasem. Nie zamierzał zostać na przyjęciu zbyt długo, lecz wolał być punktualny. Cienki płaszcz skrywał schludny strój w postaci białej koszuli i grafitowych spodni. Zadbał również o przystrzyżenie zarostu i ułożenie zdecydowanie zbyt długich, zakręconych kosmyków. Przyjemny chłód wczesnego wieczora smagał policzki oraz skronie. Z uznaniem spoglądał na zaróżowione niebo, które topiło swój kolor w falującej tafli wody. Lubił jej szum, wsłuchiwał się w wędrujące fale gdy z wolna przesuwał się na wybrzeże. Z daleka usłyszał już pierwsze głosy. Wątłe płomyki ogniska strzelały do góry zachęcając nadchodzącego gościa. Usta wykrzywiły się w wątłym uśmiechu. Poprawił niewielki pakunek w postaci lnianego wiązanego woreczka. Prawa ręka przyciskała do klatki piersiowej tomik wierszy jednego z francuskich poetów, którego zapamiętał podczas przemierzania lazurowych bezkresów Francji. Książkę odnalazł już dawno, w miejskim antykwariacie. Odrobinę podniszczona, w skórzanej oprawie wydawała się mieć duszę i niepowtarzalny klimat. Zbliżając się do wyznaczonego miejsca, zauważył znajome towarze. Odczekał kilka sekund, po czym nieśmiało wyłonił się z cienia zachodzącego słońca: – Dobry wieczór wszystkim. – zaczął uprzejmie wodząc jasnym błękitem po skupionych profilach. – Mam nadzieję, że się nie spóźniłem. – dodał jeszcze przecierając kark w typowym dla siebie geście. Zanim przywitał się z pozostałymi, podszedł do głównej aktorki dzisiejszego przedstawienia: – Elizabeth, chciałbym jeszcze raz podziękować za zaproszenie. Mam nadzieję, że ten wieczór będzie taki, jak sobie wymarzysz. Życzę ci samych wspaniałych i pięknych dni, dużo motywacji, mało zmartwień, a przede wszystkim spełnienia wszystkich marzeń. Z doświadczenia wiem, że jeśli mocno się w nie wierzy, naprawdę są w stanie się spełnić. – uśmiechnął się szeroko i delikatnie ujmując dłoń dziewczyny, złożył na niej subtelny pocałunek. – Mam dla ciebie pewną lekturę. – podał jej tomik wierszy, który nadal trzymał w objęciach. – Sama przekonasz się co to takiego. Natomiast tu w woreczku, jako dodatek do prezentu od nas wszystkich mam świeże owoce dzikiej róży; idealny dodatek do wieczornej herbaty. - wyjaśnił powolnie. - Przyniosłem też trochę landrynek i paczkę fasolek wszystkich smaków… Myślę, że będą miłym dodatkiem. – westchnął uradowany oddając drobiazgi. – Nie będę mógł niestety zostać do samego końca, mam niestety sporo pracy, a wolałem uprzedzić zawczasu. – poinformował jeszcze przechodząc do dalszej części oficjalnej. Znajdując się przy kolejnej, pięknej kobiecie, powtórzył uprzejmy gest: – Miło cię widzieć Bello. – ucałował dłoń blondynki z należytą delikatnością i szacunkiem. Mocny uścisk powitał młodego Cattermola, którego zmierzył przejmującym wzrokiem, aby na koniec znaleźć się przy przyjacielu i wyrzucić krótkie stwierdzenie słyszalne tylko dla niego: – To co, dzisiaj robimy za obstawę dla młodzieży? – zaczął w lekkim rozbawieniu nie mogąc nadziwić się dość niespodziewanej konfiguracji uczestników. Kto będzie następny?
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pamiętał, jak wspólnie świętowali jej urodziny po raz pierwszy; przypadkiem tak się złożyło, że ten dzień przypadał akurat na sobotę, gdy wybierali się ze szkoły do Hogsmeade. W Miodowym Królestwie kupili kilka sztuk miętowych ropuch, a potem w gronie znajomych ruszyli ścieżką w górę, do miejsca, skąd rozciągał się widok na całe magiczne miasteczko.
Choć tym razem dwudziestego października mieli się zebrać w Oazie, na wybrzeżu, a czasy nie sprzyjały beztroskiej celebracji, to miał szczerą nadzieję, że uda im się zapomnieć o wszystkim tym, co dzieje się na Wyspach; całe swoje życie poświęcała innym, choć dziś powinni móc to jej poświęcić trochę czasu. W tak wyjątkowym dniu.
Wymigał się od obowiązków, które czekały na niego wieczorem, i narzucił na siebie tylko swój wysłużony, zielony sweter, koszulę w kratę, na uszy nasunął czapkę wydzierganą przez kogoś z Oazy, i zgarnął do plecaka to, co miał już przygotowane. Choć ze wszystkich tu zebranych miał na wybrzeże najbliżej, dotarł z lekkim poślizgiem czasowym, chciał bowiem upewnić się jeszcze, czy na pewno w paczuszce znajduje się najważniejszy drobiazg.
Z kwiatem pod ręką dotruchtał do rozpalonego już ogniska, a szeroki uśmiech zamigotał na jego twarzy. Uniósł rękę, z geście powitania, pokonując już ostatnie dzielące go od zgromadzonych metry. - Bardzo dobry wieczór - rzucił na wstępie, prześlizgując się spojrzeniem po tych mniej i bardziej znajomych twarzach. Wyjątkowo nie nastroszył się na widok Vincenta, chwilę za długo, z żywą ciekawością, przypatrywał się przeuroczej dziewczynie, która stała obok Stefka, i pozwolił sobie na lekkie uniesienie jednej brwi, gdy niemalże pytająco spojrzał na Cattermole'a; przedstawił się towarzyszce, a może właściwie narzeczonej?, Stefka i bratu Lizzie, po czym obrócił się w stronę Dearborn. - No chodź tu - przytulił się też w końcu na powitanie do przyjaciółki, wciąż z kwiatkiem pod ręką - życzę ci tylko tego, żeby całe dobro, które okazujesz innym, wróciło kiedyś do ciebie - wtedy bez wątpienia będzie miała go aż nadto. - Mamy dla ciebie kilka drobiazgów, to tutaj to asfodelus - udało mu się chyba nawet nie przekręcić nazwy - odmiana ozdobna, żebyś miała czym przyozdobić chatkę - piękne białe kwiaty przyszpilone do długich łodyżek wyrastały ze skromnej doniczki. - A w tym pudełeczku... - zawiesił głos, odkładając roślinę na piasek i sięgając do plecaka - zobacz sama - wręczył jej czarne pudełko, i jeśli tylko go otworzyła, zobaczyła w środku srebrne kolczyki w kształcie kwiatów, na każdym z nich srebrzyła się biedronka; zostały zaczarowane w taki sposób, że mogły wzbić się do lotu, gdy tylko zechciały to zrobić, a potem z powrotem przysiadały na swych kwiatach. Nie zdradził jej jednak tego, chcąc, by tę tajemnicę odkryła sama.
Zaraz potem kucnął obok Bacha, czochrając go po sierści, by i z nim się przywitać. W plecaku zabrzęczało coś jeszcze, na razie nie wyciągał jednak bimbru.
- Pomóc ci w czymś, Lizzie? - może chciała, by ognisko paliło się mocniej?
Choć tym razem dwudziestego października mieli się zebrać w Oazie, na wybrzeżu, a czasy nie sprzyjały beztroskiej celebracji, to miał szczerą nadzieję, że uda im się zapomnieć o wszystkim tym, co dzieje się na Wyspach; całe swoje życie poświęcała innym, choć dziś powinni móc to jej poświęcić trochę czasu. W tak wyjątkowym dniu.
Wymigał się od obowiązków, które czekały na niego wieczorem, i narzucił na siebie tylko swój wysłużony, zielony sweter, koszulę w kratę, na uszy nasunął czapkę wydzierganą przez kogoś z Oazy, i zgarnął do plecaka to, co miał już przygotowane. Choć ze wszystkich tu zebranych miał na wybrzeże najbliżej, dotarł z lekkim poślizgiem czasowym, chciał bowiem upewnić się jeszcze, czy na pewno w paczuszce znajduje się najważniejszy drobiazg.
Z kwiatem pod ręką dotruchtał do rozpalonego już ogniska, a szeroki uśmiech zamigotał na jego twarzy. Uniósł rękę, z geście powitania, pokonując już ostatnie dzielące go od zgromadzonych metry. - Bardzo dobry wieczór - rzucił na wstępie, prześlizgując się spojrzeniem po tych mniej i bardziej znajomych twarzach. Wyjątkowo nie nastroszył się na widok Vincenta, chwilę za długo, z żywą ciekawością, przypatrywał się przeuroczej dziewczynie, która stała obok Stefka, i pozwolił sobie na lekkie uniesienie jednej brwi, gdy niemalże pytająco spojrzał na Cattermole'a; przedstawił się towarzyszce, a może właściwie narzeczonej?, Stefka i bratu Lizzie, po czym obrócił się w stronę Dearborn. - No chodź tu - przytulił się też w końcu na powitanie do przyjaciółki, wciąż z kwiatkiem pod ręką - życzę ci tylko tego, żeby całe dobro, które okazujesz innym, wróciło kiedyś do ciebie - wtedy bez wątpienia będzie miała go aż nadto. - Mamy dla ciebie kilka drobiazgów, to tutaj to asfodelus - udało mu się chyba nawet nie przekręcić nazwy - odmiana ozdobna, żebyś miała czym przyozdobić chatkę - piękne białe kwiaty przyszpilone do długich łodyżek wyrastały ze skromnej doniczki. - A w tym pudełeczku... - zawiesił głos, odkładając roślinę na piasek i sięgając do plecaka - zobacz sama - wręczył jej czarne pudełko, i jeśli tylko go otworzyła, zobaczyła w środku srebrne kolczyki w kształcie kwiatów, na każdym z nich srebrzyła się biedronka; zostały zaczarowane w taki sposób, że mogły wzbić się do lotu, gdy tylko zechciały to zrobić, a potem z powrotem przysiadały na swych kwiatach. Nie zdradził jej jednak tego, chcąc, by tę tajemnicę odkryła sama.
Zaraz potem kucnął obok Bacha, czochrając go po sierści, by i z nim się przywitać. W plecaku zabrzęczało coś jeszcze, na razie nie wyciągał jednak bimbru.
- Pomóc ci w czymś, Lizzie? - może chciała, by ognisko paliło się mocniej?
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mogła się spodziewać, że Cedric pojawi się pierwszy. On uwielbiał być punktualny i pewnie szybkie przyjście będzie dla niego dobrą wymówką, żeby zwinąć się wcześniej z imprezy dla młodzieży. Nie musiała nawet specjalnie domyślać się, kto idzie, gdy grzała jeszcze dłonie przy ognisku, bo Bach zareagował na zapach znajomego człowieka od razu, unosząc się do siadu i pogodnie szczekając. Słyszała kiedyś, że psy wyczuwają doskonale jaki człowiek jest w środku, a pomimo twardej skorupy jaką jej brat miał na sobie, Bach go uwielbiał i okazywał mu tyle czułości ile tylko pies potrafi dać człowiekowi. Liz wpadła w ramiona brata od razu, obdarowując go mocnym uściskiem i ciepłym, rozświetlonym uśmiechem. Miała naprawdę wyjątkową zdolność, by na chwilę zapominać o tym jak świat wokół jest smutny i szary, a cieszyć się z chwil radości, które dawali jej bliscy. Teraz właśnie taka była, jakby zapomniała o wojnie otaczającej ich ze wszystkich stron niczym to morze okalające Oazę. Po prostu była blisko osoby, która była jedną z tych najważniejszych na świecie. - Mówiłam, żebyś nie przynosił prezentów! - Napompowała jeden policzek niezadowolona, marszcząc czoło i usta przez chwilę, jednak szybko jej minęło. Uśmiechnęła się tylko pogodnie. - Dziękuję Ci bardzo. Ale nie powinieneś wydawać pieniędzy... - Pouczyła.
Właściwie kiedy przywitała się z Cedriciem, poszło już szybko. Bardzo szybko pojawiła się Isabella ze Steffenem, którzy wyglądali jak prawdziwa para! Jakby już nic nie mogło ich rozłączyć. Dearborn objęła najpierw przyjaciółkę, starając się nie zmiarzyć kwiatów, ale po prostu nie mogła się powtrzymać! - Tak bardzo Ci dziękuję, Bello. Nie musiałaś nic przynosić, wystarczy, że jesteście. - Zaraz po Belli objęła też Steffena, a na koniec poczochrała lekko jego czuprynkę. Wydawała się wyższa niż zazwyczaj i taka rozczochrana. - Właściwie wszystko jest gotowe, kiedy ognisko trochę opadnie wyciągniemy ziemniaczki... Przygotowałam też przyprawy, żeby były trochę smaczniejsze. Bello, próbowałaś kiedyś ziemniaków z ogniska? - To nie było bardzo wykwintne danie godne lady Selwyn, ale miała nadzieję, że jej posmakuje. Niestety nie miała wiele, nie mogła urządzić wystawnego przyjęcia. Nie miała nawet świeczki na babeczce. Ale nie potrzebowała tego, najważniejsze, że drogie jej osoby tutaj były. Oni byli dla niej jak te urodzinowe świeczki - najważniejsze. Wzięła kwiaty i zioła od Isabelli i podziękowała za nie grzecznie. Będzie musiała wysuszyć je w chatce. - Nie poznaliście się dotąd? Bello, Steffenie, to jest mój brat, Cedric. Cedricu, to Bella i Steffen, opowiadałam Ci już o nich... - I wtedy zobaczyła kolejnego gościa, a ogniki zapalonego niedaleko paleniska zatańczyły w jej ciemnych oczach. Aż leciutko rozchyliła usta. Przyszedł tutaj, doprowadzając młodą czarownicę do stanu niemal niemego, a gdy skóra ust spotkała się z dłonią dziewczyny, mogłaby nazwać jakieś dziesięć chorób serca, które właśnie zostały wywołane, czego nie potrafiła nawet ukryć, bo caluteńka twarz czarownicy okryła się kolor tam uwielbiany przez nią - dojrzałe jabłuszko zakręciło się na policzkach i oblało aż uszy. - J-ja, ja... - Zacięła się zupełnie, jakby ktoś uderzał ciągle dłonią w ten sam klawisz pianina. - N-nie musiałeś... To wszystko jest przecież... Takie drogie.
Składanie zadań było za trudne dla kogoś, kto właśnie zapomniał jak oddychać. Nie miała wielkiego doświadczenia w tym, jak zachowywać się przy uroczych mężczyznach, którzy potrafili opowiadać o miejscach, które zwiedzali... A przy każdej opowieści Vincenta, czuła prawie, jakby mogła tam być razem z nim i u jego boku zwiedzić najodleglejsze zakątki świata.
Zamknięta w czterech ścianach Oazy naprawdę bardzo tego potrzebowała. Z zamyślenia wybiło ją kolejne przywitanie. Musiała się otrząsnąć, miałaby nawet ochotę powiedzieć, że teraz już nie umyje tej ręki, ale przecież musiała, była medykiem. Głupio jej też było po prostu dać sobie w twarz w tej chwili dla otrzeźwienia, więc podziękowała Vincentowi grzecznie, uśmiechając się leciutko i w stanie pomidorkowym podeszła do Keata, padając prosto w jego ramiona. - Zawsze modnie spóźniony. - W objęciu lekko przesunęła dłonią po jego włosach. Przyjęła kwiatuszek, oglądając go najpierw z prawdziwą fascynacją. - Jest prześliczny, dziękuję Ci, ale wszyscy zasłużyliście na karę! Poprosiłam, żebyście nie przynosili prezentów, a wy... - W ogóle jej nie posłuchali. Oczywiście, że teraz boczyła się odrobinkę, bo była bardzo szczęśliwa z każdego podarunku. Poza Cedriciem, Bach też bardzo szybko rozpoznał właśnie Keata. Sam do niego podszedł, wywalając język przyjaźnie. Z naburmuszoną miną Lizzie otworzyła pudełeczko, jednak kiedy właściwie tylko spojrzała na biżuterię, od razu zamknęła je z typowym stuknięciem. Nie mogła na to patrzeć, momentalnie do jej oczu napłynęły łzy, a palce dziewczyny zadrżały lekko, co od razu dało się zobaczyć, bo wolną dłonią zakryła usta panicznie. Zupełnie się teraz rozkleiła. - W-wy głupki... - Wydusiła z siebie ciężko, głosem łamiącym się przez łzy wzruszenia. Został jeszcze prezent od Cedrica, ale go zostawiła sobie na deser, emocje mogły ją dzisiaj po prostu rozsadzić.
- N-nie, tylko koce... - Wskazała na stosik, który ułożyła tutaj gdy przyszła. - Przepra-szam... - Odwróciła się przodem do ogniska, a plecami do całej grupy, żeby się troszeczkę opanować.
Właściwie kiedy przywitała się z Cedriciem, poszło już szybko. Bardzo szybko pojawiła się Isabella ze Steffenem, którzy wyglądali jak prawdziwa para! Jakby już nic nie mogło ich rozłączyć. Dearborn objęła najpierw przyjaciółkę, starając się nie zmiarzyć kwiatów, ale po prostu nie mogła się powtrzymać! - Tak bardzo Ci dziękuję, Bello. Nie musiałaś nic przynosić, wystarczy, że jesteście. - Zaraz po Belli objęła też Steffena, a na koniec poczochrała lekko jego czuprynkę. Wydawała się wyższa niż zazwyczaj i taka rozczochrana. - Właściwie wszystko jest gotowe, kiedy ognisko trochę opadnie wyciągniemy ziemniaczki... Przygotowałam też przyprawy, żeby były trochę smaczniejsze. Bello, próbowałaś kiedyś ziemniaków z ogniska? - To nie było bardzo wykwintne danie godne lady Selwyn, ale miała nadzieję, że jej posmakuje. Niestety nie miała wiele, nie mogła urządzić wystawnego przyjęcia. Nie miała nawet świeczki na babeczce. Ale nie potrzebowała tego, najważniejsze, że drogie jej osoby tutaj były. Oni byli dla niej jak te urodzinowe świeczki - najważniejsze. Wzięła kwiaty i zioła od Isabelli i podziękowała za nie grzecznie. Będzie musiała wysuszyć je w chatce. - Nie poznaliście się dotąd? Bello, Steffenie, to jest mój brat, Cedric. Cedricu, to Bella i Steffen, opowiadałam Ci już o nich... - I wtedy zobaczyła kolejnego gościa, a ogniki zapalonego niedaleko paleniska zatańczyły w jej ciemnych oczach. Aż leciutko rozchyliła usta. Przyszedł tutaj, doprowadzając młodą czarownicę do stanu niemal niemego, a gdy skóra ust spotkała się z dłonią dziewczyny, mogłaby nazwać jakieś dziesięć chorób serca, które właśnie zostały wywołane, czego nie potrafiła nawet ukryć, bo caluteńka twarz czarownicy okryła się kolor tam uwielbiany przez nią - dojrzałe jabłuszko zakręciło się na policzkach i oblało aż uszy. - J-ja, ja... - Zacięła się zupełnie, jakby ktoś uderzał ciągle dłonią w ten sam klawisz pianina. - N-nie musiałeś... To wszystko jest przecież... Takie drogie.
Składanie zadań było za trudne dla kogoś, kto właśnie zapomniał jak oddychać. Nie miała wielkiego doświadczenia w tym, jak zachowywać się przy uroczych mężczyznach, którzy potrafili opowiadać o miejscach, które zwiedzali... A przy każdej opowieści Vincenta, czuła prawie, jakby mogła tam być razem z nim i u jego boku zwiedzić najodleglejsze zakątki świata.
Zamknięta w czterech ścianach Oazy naprawdę bardzo tego potrzebowała. Z zamyślenia wybiło ją kolejne przywitanie. Musiała się otrząsnąć, miałaby nawet ochotę powiedzieć, że teraz już nie umyje tej ręki, ale przecież musiała, była medykiem. Głupio jej też było po prostu dać sobie w twarz w tej chwili dla otrzeźwienia, więc podziękowała Vincentowi grzecznie, uśmiechając się leciutko i w stanie pomidorkowym podeszła do Keata, padając prosto w jego ramiona. - Zawsze modnie spóźniony. - W objęciu lekko przesunęła dłonią po jego włosach. Przyjęła kwiatuszek, oglądając go najpierw z prawdziwą fascynacją. - Jest prześliczny, dziękuję Ci, ale wszyscy zasłużyliście na karę! Poprosiłam, żebyście nie przynosili prezentów, a wy... - W ogóle jej nie posłuchali. Oczywiście, że teraz boczyła się odrobinkę, bo była bardzo szczęśliwa z każdego podarunku. Poza Cedriciem, Bach też bardzo szybko rozpoznał właśnie Keata. Sam do niego podszedł, wywalając język przyjaźnie. Z naburmuszoną miną Lizzie otworzyła pudełeczko, jednak kiedy właściwie tylko spojrzała na biżuterię, od razu zamknęła je z typowym stuknięciem. Nie mogła na to patrzeć, momentalnie do jej oczu napłynęły łzy, a palce dziewczyny zadrżały lekko, co od razu dało się zobaczyć, bo wolną dłonią zakryła usta panicznie. Zupełnie się teraz rozkleiła. - W-wy głupki... - Wydusiła z siebie ciężko, głosem łamiącym się przez łzy wzruszenia. Został jeszcze prezent od Cedrica, ale go zostawiła sobie na deser, emocje mogły ją dzisiaj po prostu rozsadzić.
- N-nie, tylko koce... - Wskazała na stosik, który ułożyła tutaj gdy przyszła. - Przepra-szam... - Odwróciła się przodem do ogniska, a plecami do całej grupy, żeby się troszeczkę opanować.
If I could write you a song to make you fall in love
I would already have you up under my arms
I would already have you up under my arms
Elizabeth Dearborn
Zawód : ręce które leczo
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie pragniemy
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
czterech stron świata
gdyż piąta z nich
znajduje się w naszym sercu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ceniłem punktualność u innych i sam zawsze starałem się zjawiać na czas, badź nawet wcześniej. Ojciec nauczył mnie, że tak należy z szacunku do drugiej osoby. Zresztą - najbardziej wpadło mi to do głowy, kiedy raz zapomniałem o istnieniu czegoś takiego jak zegarek, spędzilem cały wieczor z kolegami, a rodzice umierali ze zmartwienia. Ojciec spuścił mi później porządne lanie i od tamtej pory nie spóźniałem się prawie nigdy.
Lizzie była jednak w błędzie myśląc, że chciałem uciec od niej i jej znajomych jak najszybciej, opuścić to małe przyjęcie przy ognisku. Mimo jesiennej, niesprzyjającej pogody i chłodu, ciągnącego z północy morskiego wiatru, chciałem spędzić z siostrą ten wieczór - tyle czasu ile tylko się dało. Niewiele go nie mieliśmy dla siebie ostatnimi czasy. Nawet jeśli wszyscy mieli być młodsi ode mnie (nie tylko metrykalnie, ale i duchem0, choćby i o dekadę, to nie miałem zamiaru odejść pierwszy. Wprost przeciwnie. Chciałem zostać aż do końca i pomóc Lizzie, jeśli będzie taka potrzeba.
- Mówiłaś, mówiłaś - przedrzeźniłem ją żartobliwym tonem, przewracając oczyma. Naprawdę sądziła, że posłucham i przyjdę z pustymi rękoma w jej urodziny? - Niech moje finanse nie zaprzątają twojej ślicznej główki - tym razem ja pouczyłem ją łagodnym tonem. Nie chciałem, żeby się martwiła o pieniądze. Miałem oszczędności. Nie przestawałem też szukać dorywczych zajęć. Jakoś to będzie.
Po odpakowaniu papieru Lizzie mogła znaleźć w środku sukienkę - uszytą z czerwonego materiału w czarne groszki. Z wiązanym paskiem w talii, guziczkami z przodu i czarnym kołnierzykiem. Nie była to suknia balowa, prosta i skromna sukienka, porządnie jednak uszyta. - Mam nadzieję, że będzie pasować - powiedziałem. Do kieszeni spódnicy sukienki wsunąłem kawałek mlecznej czekolady, którą udało mi się dziś zdobyć.
Odsunąłem się od siostry, kiedy przybyli inni, by mogli się przywitać z solenizantką i złożyć jej życzenia. To było naprawdę przyjemne obserwować jak Lizzie się uśmiecha. Wzruszenie malowało się na twarzy mojej siostry. Po raz pierwszy od miesiąca poczułem się zdecydowanie spokojniejszy. Gwar rozmów, głosy innych nie pozwalały ciszy mieszać mi w głowie.
Kiedy Elizabeth przedstawiła mnie czarownicy o imieniu Isabella, w której rozpoznałem tę histeryczkę z sierpniowego święta i wianków, a także jej... narzeczonego, uśmiechnąłem się do kobiety, a młodzieńcowi posłałem dość ostre spojrzenie.
- Isabello, milo mi pannę poznać - odpowiedziałem ujmując jej dłoń, by złożyć na wierzchu kobiety elegancki pocałunek. Do towarzyszącego Steffena zaś wyciągnąłem dłoń, by ją uścisnąć. Włożyłem w to trochę więcej siły niż to było konieczne. - Tak, wiem, Steffen. Wiem kim jesteś - powiedziałem, nie przestając się uśmiechać, choć w moich oczach błysnęło coś gniewnie. To ten idiota przez którego trzeba było ewakuować punkty pomocy. Zdążyłem o tym usłyszeć. - Narzeczony, o proszę. Długo jesteście już po słowie? - zagadnąłem niby od niechcenia.
Pojawienie się Vincenta było dla mnie niespodzianką i zaskoczeniem. Nie wiedziałem, że przyjaźnił się z Lizzie tak blisko, że zdecydowała się go zaprosić na celebrację swoich urodzin. Wiedziałem jednak już co łączy go z Justine, więc pozostałem spokojny.
- Tak, dziadku, pilnuj swojej sztucznej szczęki - odpowiedziałem na jego słowa, rozprostowując ramiona i przenosząc spojrzenie na mężczyznę, który pojawił się jako ostatni. Widywałem go już w Oazie kilkukrotnie, nigdy jednak nie zostaliśmy sobie przedstawieni. To dziwne, bo złapał w ramiona moją siostrę jakby byli w naprawdę bliskich stosunkach. Przyglądałem się jak ją obejmował spod zmrużonych powiek. No ładnie.
Kiedy wypuścił z ramion Lizzie, podszedłem do Keata, by się przedstawić.
- Cedric Dearborn, brat Liz - powiedziałem, przyglądając mu się z poważną miną. Krzywy miał nochal. Jakby często się bił i nie raz go złamał.
Wzruszenie siostry oderwało jednak od niego moją uwagę - zwłaszcza, kiedy emocje wprawiły w drżenie jej glos i musiała się odwrócić.
- Głuptasku, to twoje urodziny - powiedziałem z uśmiechem, podchodząc do Liz, żeby objąć ją ramieniem i ucałować w skroń.
Lizzie była jednak w błędzie myśląc, że chciałem uciec od niej i jej znajomych jak najszybciej, opuścić to małe przyjęcie przy ognisku. Mimo jesiennej, niesprzyjającej pogody i chłodu, ciągnącego z północy morskiego wiatru, chciałem spędzić z siostrą ten wieczór - tyle czasu ile tylko się dało. Niewiele go nie mieliśmy dla siebie ostatnimi czasy. Nawet jeśli wszyscy mieli być młodsi ode mnie (nie tylko metrykalnie, ale i duchem0, choćby i o dekadę, to nie miałem zamiaru odejść pierwszy. Wprost przeciwnie. Chciałem zostać aż do końca i pomóc Lizzie, jeśli będzie taka potrzeba.
- Mówiłaś, mówiłaś - przedrzeźniłem ją żartobliwym tonem, przewracając oczyma. Naprawdę sądziła, że posłucham i przyjdę z pustymi rękoma w jej urodziny? - Niech moje finanse nie zaprzątają twojej ślicznej główki - tym razem ja pouczyłem ją łagodnym tonem. Nie chciałem, żeby się martwiła o pieniądze. Miałem oszczędności. Nie przestawałem też szukać dorywczych zajęć. Jakoś to będzie.
Po odpakowaniu papieru Lizzie mogła znaleźć w środku sukienkę - uszytą z czerwonego materiału w czarne groszki. Z wiązanym paskiem w talii, guziczkami z przodu i czarnym kołnierzykiem. Nie była to suknia balowa, prosta i skromna sukienka, porządnie jednak uszyta. - Mam nadzieję, że będzie pasować - powiedziałem. Do kieszeni spódnicy sukienki wsunąłem kawałek mlecznej czekolady, którą udało mi się dziś zdobyć.
Odsunąłem się od siostry, kiedy przybyli inni, by mogli się przywitać z solenizantką i złożyć jej życzenia. To było naprawdę przyjemne obserwować jak Lizzie się uśmiecha. Wzruszenie malowało się na twarzy mojej siostry. Po raz pierwszy od miesiąca poczułem się zdecydowanie spokojniejszy. Gwar rozmów, głosy innych nie pozwalały ciszy mieszać mi w głowie.
Kiedy Elizabeth przedstawiła mnie czarownicy o imieniu Isabella, w której rozpoznałem tę histeryczkę z sierpniowego święta i wianków, a także jej... narzeczonego, uśmiechnąłem się do kobiety, a młodzieńcowi posłałem dość ostre spojrzenie.
- Isabello, milo mi pannę poznać - odpowiedziałem ujmując jej dłoń, by złożyć na wierzchu kobiety elegancki pocałunek. Do towarzyszącego Steffena zaś wyciągnąłem dłoń, by ją uścisnąć. Włożyłem w to trochę więcej siły niż to było konieczne. - Tak, wiem, Steffen. Wiem kim jesteś - powiedziałem, nie przestając się uśmiechać, choć w moich oczach błysnęło coś gniewnie. To ten idiota przez którego trzeba było ewakuować punkty pomocy. Zdążyłem o tym usłyszeć. - Narzeczony, o proszę. Długo jesteście już po słowie? - zagadnąłem niby od niechcenia.
Pojawienie się Vincenta było dla mnie niespodzianką i zaskoczeniem. Nie wiedziałem, że przyjaźnił się z Lizzie tak blisko, że zdecydowała się go zaprosić na celebrację swoich urodzin. Wiedziałem jednak już co łączy go z Justine, więc pozostałem spokojny.
- Tak, dziadku, pilnuj swojej sztucznej szczęki - odpowiedziałem na jego słowa, rozprostowując ramiona i przenosząc spojrzenie na mężczyznę, który pojawił się jako ostatni. Widywałem go już w Oazie kilkukrotnie, nigdy jednak nie zostaliśmy sobie przedstawieni. To dziwne, bo złapał w ramiona moją siostrę jakby byli w naprawdę bliskich stosunkach. Przyglądałem się jak ją obejmował spod zmrużonych powiek. No ładnie.
Kiedy wypuścił z ramion Lizzie, podszedłem do Keata, by się przedstawić.
- Cedric Dearborn, brat Liz - powiedziałem, przyglądając mu się z poważną miną. Krzywy miał nochal. Jakby często się bił i nie raz go złamał.
Wzruszenie siostry oderwało jednak od niego moją uwagę - zwłaszcza, kiedy emocje wprawiły w drżenie jej glos i musiała się odwrócić.
- Głuptasku, to twoje urodziny - powiedziałem z uśmiechem, podchodząc do Liz, żeby objąć ją ramieniem i ucałować w skroń.
becomes law
resistance
becomes duty
Steff uśmiechnął się promiennie widząc, Keata, Keatona, najlepszego K!!! Burroughs uratował mu już skórę na początku października i w dodatku wziął pod swoje skrzydła Marcela, ale dawno nie mieli okazji tak po prostu się napić i porozmawiać. Cattermole podsłuchał, jak ładnie Keat składał Lizzie życzenia i spróbował złapać z nim kontakt wzrokowy.
Keat, Keat, Keat, umiesz czytać w myślach? - zastanowił się, uśmiechając się do przyjaciela niewinnie.
Nadal nie masz dziewczyny? Bo patrz, ja już mam. Narzeczoną. - dodał, mając nadzieję, że Keat zrozumie dyskretne spojrzenie na Isabellę.
Lizzie to fajna dziewczyna, wiesz? - zerknął dyskretnie na Lizzie, tak, by jej brat nie widział, a potem znowu na Keata.
Oboje jesteście tacy uroczy i niewinni, masz moje błogosławieństwo. - pokiwał lekko głową i uznał, że zakomunikował, co chciał. Miał nadzieję, że ich przyjaźń jest na tyle mocna, by Burroughs wszystko zrozumiał! W końcu przybył tu sam, ostatnio jak rozmawiali o dziewczynach to wyszło, że Keat głaskał jednorożce iii w ogóle. Może i wyglądał na łobuza, ale to porządny chłopak, w sam raz dla Lizzie. Która... zaprosiła tutaj tylko jedną dziewczynę? Ale to nic, Burroughs i tak był tutaj jedynym kawalerem, który nie był zajęty ani stary ani z nią spokrewniony.
-Dzień dobry! - przywitał się z panem Rineheart, a może już Vincentem? Nie był pewien, czy powinni już być na "ty", szczególnie po wpadce z Prorokiem w Irlandii. Ech.
-Ja też eee... wiem, że jest pan bratem Lizzie. - i zdolnym aurorem i groźnym nadawcą listów. -Od połowy sierpnia. - o ile przed chwilą miał trochę cienką minę, to od razu się rozpromienił na wspomnienie zaręczyn. Zrobiło się odrobineczkę niezręcznie, bo pan Dearborn patrzył na niego tak jakoś przenikliwie, ale nagle Lizzie się... rozkleiła?
Steff mocniej ścisnął dłoń Belli i posłał jej nieco spanikowane spojrzenie. Też była dziewczyną, powinna wiedzieć, czy to jakieś smutne rozklejenie czy takie na wesoło, a może wzruszenie?
-Lizzie, Lizzie! Tak się cieszymy, że nas zaprosiłaś i że możemy dziś z tobą świętować! Flagrate! - zaczął, unosząc różdżkę. Nad ogniskiem (na niebie, ale nie na tyle wysoko, by widział go ktokolwiek poza zebranymi) pojawił się srebrzysty napis: WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO LIZZIE.
Keat, Keat, Keat, umiesz czytać w myślach? - zastanowił się, uśmiechając się do przyjaciela niewinnie.
Nadal nie masz dziewczyny? Bo patrz, ja już mam. Narzeczoną. - dodał, mając nadzieję, że Keat zrozumie dyskretne spojrzenie na Isabellę.
Lizzie to fajna dziewczyna, wiesz? - zerknął dyskretnie na Lizzie, tak, by jej brat nie widział, a potem znowu na Keata.
Oboje jesteście tacy uroczy i niewinni, masz moje błogosławieństwo. - pokiwał lekko głową i uznał, że zakomunikował, co chciał. Miał nadzieję, że ich przyjaźń jest na tyle mocna, by Burroughs wszystko zrozumiał! W końcu przybył tu sam, ostatnio jak rozmawiali o dziewczynach to wyszło, że Keat głaskał jednorożce iii w ogóle. Może i wyglądał na łobuza, ale to porządny chłopak, w sam raz dla Lizzie. Która... zaprosiła tutaj tylko jedną dziewczynę? Ale to nic, Burroughs i tak był tutaj jedynym kawalerem, który nie był zajęty ani stary ani z nią spokrewniony.
-Dzień dobry! - przywitał się z panem Rineheart, a może już Vincentem? Nie był pewien, czy powinni już być na "ty", szczególnie po wpadce z Prorokiem w Irlandii. Ech.
-Ja też eee... wiem, że jest pan bratem Lizzie. - i zdolnym aurorem i groźnym nadawcą listów. -Od połowy sierpnia. - o ile przed chwilą miał trochę cienką minę, to od razu się rozpromienił na wspomnienie zaręczyn. Zrobiło się odrobineczkę niezręcznie, bo pan Dearborn patrzył na niego tak jakoś przenikliwie, ale nagle Lizzie się... rozkleiła?
Steff mocniej ścisnął dłoń Belli i posłał jej nieco spanikowane spojrzenie. Też była dziewczyną, powinna wiedzieć, czy to jakieś smutne rozklejenie czy takie na wesoło, a może wzruszenie?
-Lizzie, Lizzie! Tak się cieszymy, że nas zaprosiłaś i że możemy dziś z tobą świętować! Flagrate! - zaczął, unosząc różdżkę. Nad ogniskiem (na niebie, ale nie na tyle wysoko, by widział go ktokolwiek poza zebranymi) pojawił się srebrzysty napis: WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO LIZZIE.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Narzeczony. Narzeczony. Wypowiadane przez Steffena słowa brzmiały tak dumnie, a sama Isabella poczuła, jak parzące ciepło rozlewa się po jej klatce piersiowej i próbuje przemknąć potokiem dreszczy miedzy szary w ciasno zawiązanym gorsecie. Na szczęście od morza przybywało mnóstwo rześkiego powietrza, które łykała z przyjemnością. – Chcę być i zasypywać cię płomiennym szczęściem, Elizabeth. Tak, jak przyjaciółka, jak siostra – potrząsnęła lekko główką, odpowiadając na jej skromne słówka. – Nie mogłabym przyjść bez podarków, och, nie! Tak właściwie to… - urwała, widząc kolejną twarz na horyzoncie. Nie dokończyła, ale może będą mogły jeszcze do tego wrócić. Elizabeth skierowała uwagę Belli i Steffena ku Cedricowi. Zatem brat, Cattermole miał rację. Uśmiechnęła się wdzięcznie. – Panie Dearborn, jakże przyjemnie móc pana poznać! – odparła uprzejmie i dygnęła, gdy mężczyzna objął jej dłoń i ucałował w jakże uprzejmym geście. Brat Lizzie wydał się Isie nadzwyczajnie… dojrzały, postawny. Zupełnie jak jej lordowie, których miewała okazję widywać. Gdy zapytał o zaręczyny, już otwierała usta, by odpowiedzieć, ale Steffen ją uprzedził. No tak, w końcu był mężczyzną! Jej mężczyzną. Przez chwilę spoglądała na niego niemożliwie wręcz rozanielona. Czy należało dodawać cokolwiek więcej?
Obserwowała zbliżających się gości i niezwykłą wymianę serdeczności. Ze wzruszeniem wysłuchała przemowy Vincenta dedykowanej jubilatce. Ależ było w tym wiele mocy, ileż starań i szczerego serca. Przygotował się! Gesty i podarki Elizabeth z pewnością doceni swym niesamowitym sercem. Bella potrafiła sobie wyobrazić huragany emocji rozpętane przez tych cudownych dżentelmenów. Właśnie! Czy to nie zaskakujące, że były jedynymi kobietami w tym towarzystwie? Gdzie się podziały koleżanki przyjaciółki? Bella rozejrzała się kontrolnie po otoczeniu, jakby spodziewała się ujrzeć tam jeszcze kogoś. Nic. Po panu Keatonie, którego nie znała za dobrze, choć zdaje się, że mignął jej ze swym usłużnym spojrzeniem w szpitalu polowym, nie nadszedł już żaden urodzinowy gość. Zebranych było zatem niewielu, ale wyglądało na to, że wszystkim mocno zależało na Lizzie. To przeciż najważniejsze! – Och, Vincencie – palnęła zaskoczona, kiedy usta wspomnianego powitały jej dłoń pocałunkiem. Zaróżowiła się i zerknęła kątem oka na Steffena. – Twoje życzenia są takie wspaniałe. I… mam szczerą nadzieję, że czujesz się już dobrze, po tym wszystkim – odparła, wznosząc kąciki ust ku górze. Pamiętała go, pamiętała nawet dobrze. I nie chciałaby, by koszmary po tamtej misji jakkolwiek go uwierały. – Cieszę się, że znów się spotykamy. W dodatku w tak wspaniałych okolicznościach! – zawołała weselej, a jej palec odruchowo gdzieś skubnął w locie nadgarstek narzeczonego. Chciała go chyba Steffena uścisnąć, ale wydawało jej się, że nie wypada. Tak, tego była pewna.
- Asfodelus! – wymsknęło jej się i nawet te pięty poderwały się z wrażenia. Przysłoniła usta szybko dłonią, a potem ratunkowo zwróciła się do Cattermole’a. – On zna się na zielarstwie – szepnęła oczarowana wiedzą i gustem młodzieńca, który składał podarki kochanej Lizzie. Steffen zapewne wiedział o nim więcej, a może nawet byli znajomymi. W tym towarzystwie to Bella wydawała się wyrwana nie z tej bajki, ale tak właściwie to… zupełnie dobrze się pośród nich poczuła. Gdy Keaton skończył wymieniać serdeczności, uchwyciła jego spojrzenie i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Czy ją pamiętał? Och, czy Steffen nie powinien ich sobie przedstawić? W tym drobnym szaleństwie jednak najważniejsza pozostawała prześliczna uzdrowicielka, która przeżywała wspólnie z nimi swoje święto. I która…
Poruszona Elizabeth rozmiękczyła Bellę, przywołując te drobinki wilgoci. Rozmyślała nad tym głębiej, przez tę chwilę. Chciała uczynić krok w jej stronę, ale brat pośpieszył ze swym opiekuńczym ramieniem. Ależ to rycerskie! Troszczy się o swoją siostrę. Mimowolnie przywołała w wyobraźni widok własnego brata, który skreślił ją ze swego życia. Przygryzła lekko policzek od środka i ratunkowo zerknęła w morski widok. Potem jednak powróciła do Elizabeth. Czuła na palcach uścisk Steffena. – Najmilsza moja, mój płomyku! Jesteś naszą przyjaciółką, uwielbiamy cię. Przegońmy te łzy. Elizabeth Dearborn, podaruj nam piękny uśmiech i popatrz tam, na niebo – zwróciła się w stronę jubilatki i uniosła do góry palec wskazujący. Steffen wyczarował fantastyczny napis. – A potem pomyśl życzenie – dodała, podchodząc bliżej niej. Przecież musi się spełnić.
Obserwowała zbliżających się gości i niezwykłą wymianę serdeczności. Ze wzruszeniem wysłuchała przemowy Vincenta dedykowanej jubilatce. Ależ było w tym wiele mocy, ileż starań i szczerego serca. Przygotował się! Gesty i podarki Elizabeth z pewnością doceni swym niesamowitym sercem. Bella potrafiła sobie wyobrazić huragany emocji rozpętane przez tych cudownych dżentelmenów. Właśnie! Czy to nie zaskakujące, że były jedynymi kobietami w tym towarzystwie? Gdzie się podziały koleżanki przyjaciółki? Bella rozejrzała się kontrolnie po otoczeniu, jakby spodziewała się ujrzeć tam jeszcze kogoś. Nic. Po panu Keatonie, którego nie znała za dobrze, choć zdaje się, że mignął jej ze swym usłużnym spojrzeniem w szpitalu polowym, nie nadszedł już żaden urodzinowy gość. Zebranych było zatem niewielu, ale wyglądało na to, że wszystkim mocno zależało na Lizzie. To przeciż najważniejsze! – Och, Vincencie – palnęła zaskoczona, kiedy usta wspomnianego powitały jej dłoń pocałunkiem. Zaróżowiła się i zerknęła kątem oka na Steffena. – Twoje życzenia są takie wspaniałe. I… mam szczerą nadzieję, że czujesz się już dobrze, po tym wszystkim – odparła, wznosząc kąciki ust ku górze. Pamiętała go, pamiętała nawet dobrze. I nie chciałaby, by koszmary po tamtej misji jakkolwiek go uwierały. – Cieszę się, że znów się spotykamy. W dodatku w tak wspaniałych okolicznościach! – zawołała weselej, a jej palec odruchowo gdzieś skubnął w locie nadgarstek narzeczonego. Chciała go chyba Steffena uścisnąć, ale wydawało jej się, że nie wypada. Tak, tego była pewna.
- Asfodelus! – wymsknęło jej się i nawet te pięty poderwały się z wrażenia. Przysłoniła usta szybko dłonią, a potem ratunkowo zwróciła się do Cattermole’a. – On zna się na zielarstwie – szepnęła oczarowana wiedzą i gustem młodzieńca, który składał podarki kochanej Lizzie. Steffen zapewne wiedział o nim więcej, a może nawet byli znajomymi. W tym towarzystwie to Bella wydawała się wyrwana nie z tej bajki, ale tak właściwie to… zupełnie dobrze się pośród nich poczuła. Gdy Keaton skończył wymieniać serdeczności, uchwyciła jego spojrzenie i uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Czy ją pamiętał? Och, czy Steffen nie powinien ich sobie przedstawić? W tym drobnym szaleństwie jednak najważniejsza pozostawała prześliczna uzdrowicielka, która przeżywała wspólnie z nimi swoje święto. I która…
Poruszona Elizabeth rozmiękczyła Bellę, przywołując te drobinki wilgoci. Rozmyślała nad tym głębiej, przez tę chwilę. Chciała uczynić krok w jej stronę, ale brat pośpieszył ze swym opiekuńczym ramieniem. Ależ to rycerskie! Troszczy się o swoją siostrę. Mimowolnie przywołała w wyobraźni widok własnego brata, który skreślił ją ze swego życia. Przygryzła lekko policzek od środka i ratunkowo zerknęła w morski widok. Potem jednak powróciła do Elizabeth. Czuła na palcach uścisk Steffena. – Najmilsza moja, mój płomyku! Jesteś naszą przyjaciółką, uwielbiamy cię. Przegońmy te łzy. Elizabeth Dearborn, podaruj nam piękny uśmiech i popatrz tam, na niebo – zwróciła się w stronę jubilatki i uniosła do góry palec wskazujący. Steffen wyczarował fantastyczny napis. – A potem pomyśl życzenie – dodała, podchodząc bliżej niej. Przecież musi się spełnić.
Wybrzeże
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda