Brzeg Tamizy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Brzeg Tamizy
Olbrzymie i rozległe połacie szmaragdowej trawy okalające rwący nurt rzeki przyciągają zarówno mugoli, jak i czarodziejów, którzy zwykli w ciepłe dni rozkładać koce, wyjmować kosze piknikowe, by zanurzyć stopy w orzeźwiającej, chłodnej wodzie. Odpoczynek na łonie natury, jest wszakże wskazany, chociażby raz za czas.
Teren nie jest w żaden sposób strzeżony przez mugolskie służby, a czy czyni to czarodziejska policja, tego nie sposób zauważyć gołym okiem. W jedną z pierwszych niedziel tej wiosny miał tutaj miejsce zamach przeprowadzony przez zwolenników Grindelwalda, w którym zginęło kilkudziesięciu mugoli. Od tego czasu miejsce uchodzi za opustoszałe. Dużo mniej osób odpoczywa tutaj w wolne dni, a urwana tabliczka zakaz wprowadzania psów! dopełnia ponurego obrazka. Gdzieniegdzie leżą pogubione koce w szkocką kratę gdzie indziej - stare butelki, śmieci pozostawione przez nierozsądnych turystów.
Teren nie jest w żaden sposób strzeżony przez mugolskie służby, a czy czyni to czarodziejska policja, tego nie sposób zauważyć gołym okiem. W jedną z pierwszych niedziel tej wiosny miał tutaj miejsce zamach przeprowadzony przez zwolenników Grindelwalda, w którym zginęło kilkudziesięciu mugoli. Od tego czasu miejsce uchodzi za opustoszałe. Dużo mniej osób odpoczywa tutaj w wolne dni, a urwana tabliczka zakaz wprowadzania psów! dopełnia ponurego obrazka. Gdzieniegdzie leżą pogubione koce w szkocką kratę gdzie indziej - stare butelki, śmieci pozostawione przez nierozsądnych turystów.
Bez wątpienia dziewczyna była w strasznym stanie. Rookwood zastanawiała się kto ją do niego doprowadził, zwłaszcza teraz, gdy ratownicy zaczęli ją wypytywać o szczegóły - nie znała ich, naprawdę nie znała, bo to nie ona stała za jego przyczyną. Odpowiedziała szczerze, zgodnie z prawdą, nie miała pojęcia co się stało. A też chciałaby wiedzieć, choć raczej bardziej ze zwykłej ciekawości, nie było w tym nic z troski. Sigrun Rookwood troszczyła się wyłącznie o siebie - no i o swoje psy, które darzyła niezrozumiałą, dziwaczną czułością.
- Wyliże się - odpowiedziała beznamiętnie Sigrun, gdy pulchny mężczyzna obok niej na głos przeżywał stan młodej dziewczyn; najwyraźniej sądził, że i w niej wywołuje to podobne przejęcie, żal i smutek. Nie wyprowadzała go z błędu, grała swoją rolę, przybierając przejętą minę, przyglądając się ratownikom, którzy krzątali się przy rannej z fałszywie zatroskaną miną. Zamierzała zaczekać na odpowiedni moment, by się stąd zmyć; nie chciała tu być, gdy dziewczyna się wybudzi, bo choć wątpiła, by w ciemności dostrzegła jej suknię i oczy, to głos mógł przywieść na myśl skojarzenie z kobietą, która wykorzystała ten podły stan - i zabrała jej pieniądze.
Niechętnie odebrała od ratowniczki formularz i magiczne pióro, którego nie trzeba było moczyć w atramencie.
- Maggie Smith - skłamała gładko, bez zająknięcia, wpisując te dane pewnym ruchem na pergaminie. Nie zamierzała przecież podawać swych prawdziwych danych, a w tym całym zamieszaniu nikomu nie przyszło na myśl, by mogła skłamać - w końcu to ona wezwała tutaj pomoc.
- Oczywiście, dziękuję - odrzekła uzdrowicielce, dalej wypełniając dokumenty. Oddała jej pergamin czym prędzej.
Upewniwszy się, że nie jest do niczego tu więcej potrzebna, rzuciła ku białowłosej dziewczynie na noszach beznamiętne spojrzenie - pewnie nigdy nie dowie się co się naprawdę z nią stało, lecz cóż, nie szkodzi.
Odeszła w swoją stronę, znikając w tłumie, a później za zakrętem; naciągnęła na głowę mocniej kaptury i oddaliła się. Kilka chwil później wcale już nie pamiętała o tej całej sytuacji, miała ważniejsze sprawy na głowie.
| zt
- Wyliże się - odpowiedziała beznamiętnie Sigrun, gdy pulchny mężczyzna obok niej na głos przeżywał stan młodej dziewczyn; najwyraźniej sądził, że i w niej wywołuje to podobne przejęcie, żal i smutek. Nie wyprowadzała go z błędu, grała swoją rolę, przybierając przejętą minę, przyglądając się ratownikom, którzy krzątali się przy rannej z fałszywie zatroskaną miną. Zamierzała zaczekać na odpowiedni moment, by się stąd zmyć; nie chciała tu być, gdy dziewczyna się wybudzi, bo choć wątpiła, by w ciemności dostrzegła jej suknię i oczy, to głos mógł przywieść na myśl skojarzenie z kobietą, która wykorzystała ten podły stan - i zabrała jej pieniądze.
Niechętnie odebrała od ratowniczki formularz i magiczne pióro, którego nie trzeba było moczyć w atramencie.
- Maggie Smith - skłamała gładko, bez zająknięcia, wpisując te dane pewnym ruchem na pergaminie. Nie zamierzała przecież podawać swych prawdziwych danych, a w tym całym zamieszaniu nikomu nie przyszło na myśl, by mogła skłamać - w końcu to ona wezwała tutaj pomoc.
- Oczywiście, dziękuję - odrzekła uzdrowicielce, dalej wypełniając dokumenty. Oddała jej pergamin czym prędzej.
Upewniwszy się, że nie jest do niczego tu więcej potrzebna, rzuciła ku białowłosej dziewczynie na noszach beznamiętne spojrzenie - pewnie nigdy nie dowie się co się naprawdę z nią stało, lecz cóż, nie szkodzi.
Odeszła w swoją stronę, znikając w tłumie, a później za zakrętem; naciągnęła na głowę mocniej kaptury i oddaliła się. Kilka chwil później wcale już nie pamiętała o tej całej sytuacji, miała ważniejsze sprawy na głowie.
| zt
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Po wypełnieniu formularzu nie było wiele więcej do roboty dla Sigrun i pulchnego jegomościa, toteż kilka minut potem ratowniczki zostały same z nieprzytomną blondynką. Również wianuszkowi obserwujących zajście z daleka obrzydło czekanie na rozlew krwi, który najwyraźniej nie zamierzał nadejść, dlatego wkrótce brzeg Tamizy znów powrócił do stanu sprzed wypadku. Podczas gdy jedna nakładała na Lovegood zaklęcia uspokajające, druga pakowała do teczki raport dotyczący anomalii.
- Nie sądzisz, że w tej kobiecie było coś dziwnego? – Spytała, jednocześnie unosząc nosze w powietrzu, z pomocą zaklęcia. Panna Smith wywołała w niej nieprzyjemne pierwsze wrażenie, ale sama nie do końca potrafiła powiedzieć z jakiego powodu. Druga z uzdrowicielek spojrzała tylko na koleżankę pobłażliwie. – Pewnie jakaś z wyższych sfer, ale nie zauważyłam nic dziwnego prócz tej pięknej sukni. Chciałabym móc takie nosić. – Dodała, pakując medykamenty do torby. Pracując w pogotowiu kobiety musiały ograniczyć swoje stylizacyjne porywy do minimum, przystając na taki sam dla wszystkich uniform. Spojrzała zmartwiona na twarz Lovegood, mimo zamkniętych oczu i spokojnego oddechu, wydająca się cierpieć z bólu. – Żal mi tej dziewczyny, teraz każdego mogą dotknąć anomalię, nawet podczas spaceru. – Zauważyła już wcześniej duże siniaki na plecach rannej. Musiała się wyjątkowo niefortunnie przewrócić, ale świadomość, iż znaleźli się jacyś dobrzy ludzie, którzy wezwali pomoc dodawała ratowniczce otuchy. Gdyby nikt nie zareagował, tamta mogłaby nawet umrzeć i to w dodatku powoli, w męczarniach, a przez tak przypadkową sprawę, jak niekontrolowany wybuch magii. Kobieta wzdrygnęła się i popędziła koleżankę ruchem dłoni. Teraz pozostawało jedynie dostarczyć poszkodowaną do Munga, a następnie zająć się kolejnymi przypadkami. Zupełnie inne myśli miała teraz druga członkini ekipy, wciąż nie mogąc zapomnieć chłodnego spojrzenia Maggie. To imię zupełnie nie pasowało do tamtej kobiety. Sprawiała wrażenie znacznie bardziej wyniosłej, ale jednocześnie podejrzanej. Dziwne jak bardzo czasami imiona nie pasują do ich właścicieli. Nie było dane zastanowić się jej nad tym dłużej, bo obie musiały skupić się na drodze powrotnej. Uruchamiając magiczny sygnał alarmujący, ruszyły krętymi uliczkami w stronę szpitala, powoli oddalając się od Tamizy i leniwie zachodzącego nad jej brzegami słońca.
|zt
- Nie sądzisz, że w tej kobiecie było coś dziwnego? – Spytała, jednocześnie unosząc nosze w powietrzu, z pomocą zaklęcia. Panna Smith wywołała w niej nieprzyjemne pierwsze wrażenie, ale sama nie do końca potrafiła powiedzieć z jakiego powodu. Druga z uzdrowicielek spojrzała tylko na koleżankę pobłażliwie. – Pewnie jakaś z wyższych sfer, ale nie zauważyłam nic dziwnego prócz tej pięknej sukni. Chciałabym móc takie nosić. – Dodała, pakując medykamenty do torby. Pracując w pogotowiu kobiety musiały ograniczyć swoje stylizacyjne porywy do minimum, przystając na taki sam dla wszystkich uniform. Spojrzała zmartwiona na twarz Lovegood, mimo zamkniętych oczu i spokojnego oddechu, wydająca się cierpieć z bólu. – Żal mi tej dziewczyny, teraz każdego mogą dotknąć anomalię, nawet podczas spaceru. – Zauważyła już wcześniej duże siniaki na plecach rannej. Musiała się wyjątkowo niefortunnie przewrócić, ale świadomość, iż znaleźli się jacyś dobrzy ludzie, którzy wezwali pomoc dodawała ratowniczce otuchy. Gdyby nikt nie zareagował, tamta mogłaby nawet umrzeć i to w dodatku powoli, w męczarniach, a przez tak przypadkową sprawę, jak niekontrolowany wybuch magii. Kobieta wzdrygnęła się i popędziła koleżankę ruchem dłoni. Teraz pozostawało jedynie dostarczyć poszkodowaną do Munga, a następnie zająć się kolejnymi przypadkami. Zupełnie inne myśli miała teraz druga członkini ekipy, wciąż nie mogąc zapomnieć chłodnego spojrzenia Maggie. To imię zupełnie nie pasowało do tamtej kobiety. Sprawiała wrażenie znacznie bardziej wyniosłej, ale jednocześnie podejrzanej. Dziwne jak bardzo czasami imiona nie pasują do ich właścicieli. Nie było dane zastanowić się jej nad tym dłużej, bo obie musiały skupić się na drodze powrotnej. Uruchamiając magiczny sygnał alarmujący, ruszyły krętymi uliczkami w stronę szpitala, powoli oddalając się od Tamizy i leniwie zachodzącego nad jej brzegami słońca.
|zt
I show not your face but your heart's desire
| 20-24.11
Sophię bardzo ciekawiła kwestia możliwości wzmacniania różdżek odkąd usłyszała o istnieniu takiej możliwości na którymś ze spotkań Zakonu. Anomalii ponoć nie dało się uleczyć całkiem, bo procedura zawierała błąd, ale było możliwe wykorzystanie go na swoją korzyść i wydobycie z pyłu osiadłego na miejscach anomalii wytrąconych cząsteczek magii, by wzmocnić różdżkę czarodzieja, który brał udział w naprawianiu magii w danym miejscu.
Sophia niestety miała na koncie tylko dwie naprawione z sukcesem anomalie, choć odwiedziła ich znacznie więcej, jednak tam ciągle prześladował ją pech. Nie było więc tego materiału dużo, ale zawsze to już coś. Nigdy za wiele starań, żeby doskonalić siebie i dostępne sobie narzędzia, a różdżka stanowiła dla niej naturalne przedłużenie dłoni, bo to za jej sprawą była zdolna zarówno do obrony, jak i ataku. To za jej sprawą mogła pełnić swoje obowiązki aurora. Jeszcze w sierpniu zwróciła się z prośbą o pomoc do Poppy, którą znała, lubiła i w której profesjonalizm wierzyła. Wtedy też wspólnie udały się do redakcji Proroka codziennego, gdzie Sophia naprawiła swoją pierwszą udaną anomalię z Samuelem. Tam uzdrowicielka zapytała ją o rdzeń różdżki i opowiedziała jej o całej procedurze rozbudzania magii i pobierania cząsteczek, śladów tego, czego dokonała naprawiając anomalię. Cząstki znajdujące się w pyle osiadłym na miejscu anomalii podobno zawierały w sobie drobinki włókienka z pachwiny nietoperza, które stanowiło rdzeń jej różdżki, a które wytrąciły się, kiedy używała swojej magii do naprawy anomalii.
Sophia nie miała duszy naukowca i nie rozumiała naukowej terminologii, ale i tak ciekawiło ją, w jaki sposób miało to działać. Jak wytrącone z pyłu cząsteczki będą zdolne połączyć się z jej różdżką i wzmocnić ją. Nie wiedziała zbyt wiele o różdżkach poza tym, że każda z nich sama wybierała swojego czarodzieja i w zależności od drewna i rdzenia mogły sprawdzać się w różnych dziedzinach magii.
Tak więc jeszcze w sierpniu pobrały próbki pyłu z redakcji Proroka codziennego. Niestety później dopiero w listopadzie nadarzyła się okazja, by odwiedzić drugie z miejsc, gdzie dokonała naprawy. Poppy od września spędzała wiele swojego czasu w Hogwarcie, z daleka od Londynu, z kolei Sophia także miała dużo pracy i trudno było znaleźć taki dzień, kiedy Poppy byłaby w Londynie, a Sophia miałaby więcej wolnego. Brała je niezwykle rzadko, z tego powodu też nie podobała jej się myśl o rozstaniu się z różdżką na aż kilka dni. Bez różdżki nie mogła wykonywać obowiązków zawodowych, czuła się nieprzydatna. Przyzwyczajona do posiadania jej bez różdżki czułaby się jak bez ręki; nawet jeśli przez anomalie nie używała jej do leniwego ułatwiania sobie życia, ale w pracy aurora nie mogła działać bez niej. To była jej broń, dzięki której mogła walczyć. Poza tym trochę bała się też, że coś może pójść nie tak i różdżka może nie słuchać się jej tak jak dotychczas.
Ale coś za coś, chcąc skorzystać ze wzmocnienia musiała się poświęcić i wziąć kilka dni urlopu pod pretekstem wyjazdu. Spotkała się z Poppy gdy ta przyjechała akurat do Londynu i razem udały się do Dziurawego Kotła, gdzie musiały dostać się w jakiś sposób do pokoju numer 14. Sophia rzecz jasna upewniła się najpierw, że tego dnia pokój będzie wolny i nikt nie będzie z niego korzystał. Ostrożnie dostały się na odpowiednie piętro, a potem do pokoju. Sophia cały czas pozostawała czujna, pamiętając o mającym tu miejscu ataku; rycerze wiedzieli zapewne, że starli się tu z członkami Zakonu Feniksa, ale może po trzech miesiącach od wydarzenia już nie obserwowali tego miejsca. Niemniej jednak ostrożność należało zachować. Od razu po wejściu mogła dostrzec, że ktoś załatał dziurę w suficie i wstawił tu nową szafę. Sophia uśmiechnęła się pod nosem na wspomnienie czarodziejów, którzy w trakcie pojedynku schowali się w poprzedniej, a potem opuścili to miejsce w bardzo widowiskowym stylu.
Podobnie jak niegdyś w redakcji Proroka codziennego musiała rozbudzić magię, by wydobyć pył, w którym potem zostaną wyodrębnione pożądane cząsteczki. Poppy musiała jej trochę przypomnieć całą procedurę, bo przez ten czas od sierpnia trochę pozapominała. Postępowała jednak zgodnie z instrukcjami i rozbudziła białą magię, która była pozostałością procesu naprawy. Pył osadził się na ścianach i podłodze, szczególnie w miejscach na które wcześniej mogły oddziaływać rzucane przez nią zaklęcia. Poppy pobrała materiał z zamiarem wyselekcjonowania z niego cząstek o największym potencjale magicznym, które mogłyby zostać bezpiecznie wtopione w jej różdżkę.
Trudniejszą sprawą niż samo przebudzenie magii i pobranie materiału, przynajmniej dla niej, było oddanie różdżki ze świadomością, że przez kilka dni będzie pozbawiona czegoś tak ważnego i niezbędnego w wykonywaniu zawodowych obowiązków. Ale ufała Poppy, wierzyła w jej umiejętności i to, że nie zniszczy jej różdżki, a odda ją za te parę dni w dobrym stanie, a nawet wzmocnioną. Pewnie pomagając tylu Zakonnikom w tej procedurze szło jej to coraz lepiej; aktualnie pozostawała już chyba ich jedyną badaczką. Ciekawe, czy była zmęczona i znudzona tym, że wszyscy uczestniczący w naprawach magii prosili ją o pomoc?
Oddała jednak różdżkę, rozstając się z nią właściwie pierwszy raz odkąd ją kupiła, bo tak to zawsze miała ją gdzieś blisko, nawet w nocy. Przed anomaliami zdarzało jej się sypiać z nią pod poduszką, później trzymała ją zwykle na szafce koło łóżka. Wróciła do domu, i to był pierwszy od miesięcy okres, kiedy spędzała kilka dni na przymusowym urlopie (nie licząc sytuacji, kiedy leżała w szpitalu i siłą rzeczy spędzała kilka dni uziemiona w łóżku przy poważniejszych ranach), nie mogąc bez różdżki wykonywać aurorskich zajęć. Żeby nie marnować tego czasu zupełnie, wykorzystała go na to, żeby studiować notatki z mającego miejsce kilka dni temu spotkania dotyczącego nauki starożytnych run. Starała się wyryć sobie w pamięci poszczególne runy i ich znaczenia, zapoznała się też z teorią w jednej z książek znalezionych w niedużej rodzinnej biblioteczce. Ćwiczyła też oczyszczanie umysłu ze zbędnych myśli, co musiała opanować, chcąc w przyszłości nauczyć się oklumencji. Zabrała się także za przeglądanie rzeczy i selekcjonowanie ich na te przydatne lub ważne, które zamierzała zabrać ze sobą do przyszłego nowego mieszkania, które miała w planach kupić gdy sprzeda dom, a które można było z żalem, ale jednak wyrzucić. Chcąc zmienić swoje życie i mocniej oddać się pracy i Zakonowi musiała jednak zostawić za sobą sentymenty i przeciąć jak najwięcej linek łączących ją z dawnym życiem, wierząc że wtedy stanie się silniejsza i mniej podatna na zranienie. Jej rodzice nie żyli, brat wyjechał daleko, więc została sama i poza dawnymi, tak zbędnymi w czasie wojny sentymentami nic jej tu nie trzymało.
Po tych kilku dłużących się dniach niemożności pracowania (co naprawdę było dla niej dziwne z punktu widzenia jej pracoholizmu) wreszcie otrzymała wiadomość, że różdżka jest gotowa. Udała się więc do mieszkania Poppy, którego położenie znała, bo już tam kiedyś była przy okazji prac testowych nad eliksirem samoregeneracji.
Z ciekawością wysłuchała sprawozdania uzdrowicielki, która opowiedziała jej o wzmocnieniu różdżki i wtopieniu w nią magicznie cząstek pobranych z pyłu z obu miejsc anomalii, zarówno redakcji Proroka codziennego, jak i pokoju w Dziurawym Kotle. Dowiedziała się też, że to nie koniec, bo różdżkę należało wypróbować. Nie chciała jednak ryzykować zniszczenia anomaliami mieszkania Poppy, więc do testów wybrała odosobnione i rzadko uczęszczane miejsce na przedmieściach Londynu, niedaleko brzegu Tamizy gdzie ewentualne anomalie nie powinny nikomu zagrozić.
Zaczęła od rzucania prostych zaklęć z kategorii użytkowych. Za pomocą Accio przywoływała drobne kamyki czy szyszki, wyczarowała stadko ptaszków zaklęciem Avis, zmuszała także kamyki do unoszenia się zaklęciem Volitavi oraz Wingardium Leviosa. Potem wypróbowała trudniejsze zaklęcia, na przykład Caelum chroniące przed ulewnym deszczem. Wypróbowała takie zaklęcia, jak Cave inimicum czy Carpiene. Potem przeszła do uroków, zamrażając pobliskie krzewy Caeruleusio, zniszczyła parę kamyków celnie rzuconym Reducto. W jedno z drzew posłała zaklęcie Ignitio, a deszcz szybko ugasił mały pożar. Przetestowała nawet parę prostych zaklęć z transmutacji, by przetestować znane sobie dziedziny, jednak to w zaklęciach z zakresu obrony przed czarną magią widziała największą różnicę w efekcie i wyczuwała w różdżce większą moc. Różdżka współpracowała z nią poprawnie i nadal była tym samym znajomym narzędziem, które używała od trzynastu lat. Prawie można było zapomnieć o tym, że została w jakiś sposób zmodyfikowana w stosunku do tego, czym była wcześniej. Opisała Poppy swoje próby testowania zaklęć oraz o efektach, a zwłaszcza o tym, że różdżka przejawiała szczególnie dobre właściwości przy używaniu zaklęć z zakresu obrony przed czarną magią.
Wyglądało na to, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i cała procedura wzmocnienia poszła sprawnie, a różdżka działała dobrze i mogła zabrać ją z powrotem. Przyjęła to z ulgą i wdzięcznością. Jeszcze raz podziękowała Poppy za włożoną w to pracę i opuściła jej mieszkanie już z różdżką, mając nadzieję że wzmocnienie nadal będzie działać tak dobrze.
| zt.
Sophię bardzo ciekawiła kwestia możliwości wzmacniania różdżek odkąd usłyszała o istnieniu takiej możliwości na którymś ze spotkań Zakonu. Anomalii ponoć nie dało się uleczyć całkiem, bo procedura zawierała błąd, ale było możliwe wykorzystanie go na swoją korzyść i wydobycie z pyłu osiadłego na miejscach anomalii wytrąconych cząsteczek magii, by wzmocnić różdżkę czarodzieja, który brał udział w naprawianiu magii w danym miejscu.
Sophia niestety miała na koncie tylko dwie naprawione z sukcesem anomalie, choć odwiedziła ich znacznie więcej, jednak tam ciągle prześladował ją pech. Nie było więc tego materiału dużo, ale zawsze to już coś. Nigdy za wiele starań, żeby doskonalić siebie i dostępne sobie narzędzia, a różdżka stanowiła dla niej naturalne przedłużenie dłoni, bo to za jej sprawą była zdolna zarówno do obrony, jak i ataku. To za jej sprawą mogła pełnić swoje obowiązki aurora. Jeszcze w sierpniu zwróciła się z prośbą o pomoc do Poppy, którą znała, lubiła i w której profesjonalizm wierzyła. Wtedy też wspólnie udały się do redakcji Proroka codziennego, gdzie Sophia naprawiła swoją pierwszą udaną anomalię z Samuelem. Tam uzdrowicielka zapytała ją o rdzeń różdżki i opowiedziała jej o całej procedurze rozbudzania magii i pobierania cząsteczek, śladów tego, czego dokonała naprawiając anomalię. Cząstki znajdujące się w pyle osiadłym na miejscu anomalii podobno zawierały w sobie drobinki włókienka z pachwiny nietoperza, które stanowiło rdzeń jej różdżki, a które wytrąciły się, kiedy używała swojej magii do naprawy anomalii.
Sophia nie miała duszy naukowca i nie rozumiała naukowej terminologii, ale i tak ciekawiło ją, w jaki sposób miało to działać. Jak wytrącone z pyłu cząsteczki będą zdolne połączyć się z jej różdżką i wzmocnić ją. Nie wiedziała zbyt wiele o różdżkach poza tym, że każda z nich sama wybierała swojego czarodzieja i w zależności od drewna i rdzenia mogły sprawdzać się w różnych dziedzinach magii.
Tak więc jeszcze w sierpniu pobrały próbki pyłu z redakcji Proroka codziennego. Niestety później dopiero w listopadzie nadarzyła się okazja, by odwiedzić drugie z miejsc, gdzie dokonała naprawy. Poppy od września spędzała wiele swojego czasu w Hogwarcie, z daleka od Londynu, z kolei Sophia także miała dużo pracy i trudno było znaleźć taki dzień, kiedy Poppy byłaby w Londynie, a Sophia miałaby więcej wolnego. Brała je niezwykle rzadko, z tego powodu też nie podobała jej się myśl o rozstaniu się z różdżką na aż kilka dni. Bez różdżki nie mogła wykonywać obowiązków zawodowych, czuła się nieprzydatna. Przyzwyczajona do posiadania jej bez różdżki czułaby się jak bez ręki; nawet jeśli przez anomalie nie używała jej do leniwego ułatwiania sobie życia, ale w pracy aurora nie mogła działać bez niej. To była jej broń, dzięki której mogła walczyć. Poza tym trochę bała się też, że coś może pójść nie tak i różdżka może nie słuchać się jej tak jak dotychczas.
Ale coś za coś, chcąc skorzystać ze wzmocnienia musiała się poświęcić i wziąć kilka dni urlopu pod pretekstem wyjazdu. Spotkała się z Poppy gdy ta przyjechała akurat do Londynu i razem udały się do Dziurawego Kotła, gdzie musiały dostać się w jakiś sposób do pokoju numer 14. Sophia rzecz jasna upewniła się najpierw, że tego dnia pokój będzie wolny i nikt nie będzie z niego korzystał. Ostrożnie dostały się na odpowiednie piętro, a potem do pokoju. Sophia cały czas pozostawała czujna, pamiętając o mającym tu miejscu ataku; rycerze wiedzieli zapewne, że starli się tu z członkami Zakonu Feniksa, ale może po trzech miesiącach od wydarzenia już nie obserwowali tego miejsca. Niemniej jednak ostrożność należało zachować. Od razu po wejściu mogła dostrzec, że ktoś załatał dziurę w suficie i wstawił tu nową szafę. Sophia uśmiechnęła się pod nosem na wspomnienie czarodziejów, którzy w trakcie pojedynku schowali się w poprzedniej, a potem opuścili to miejsce w bardzo widowiskowym stylu.
Podobnie jak niegdyś w redakcji Proroka codziennego musiała rozbudzić magię, by wydobyć pył, w którym potem zostaną wyodrębnione pożądane cząsteczki. Poppy musiała jej trochę przypomnieć całą procedurę, bo przez ten czas od sierpnia trochę pozapominała. Postępowała jednak zgodnie z instrukcjami i rozbudziła białą magię, która była pozostałością procesu naprawy. Pył osadził się na ścianach i podłodze, szczególnie w miejscach na które wcześniej mogły oddziaływać rzucane przez nią zaklęcia. Poppy pobrała materiał z zamiarem wyselekcjonowania z niego cząstek o największym potencjale magicznym, które mogłyby zostać bezpiecznie wtopione w jej różdżkę.
Trudniejszą sprawą niż samo przebudzenie magii i pobranie materiału, przynajmniej dla niej, było oddanie różdżki ze świadomością, że przez kilka dni będzie pozbawiona czegoś tak ważnego i niezbędnego w wykonywaniu zawodowych obowiązków. Ale ufała Poppy, wierzyła w jej umiejętności i to, że nie zniszczy jej różdżki, a odda ją za te parę dni w dobrym stanie, a nawet wzmocnioną. Pewnie pomagając tylu Zakonnikom w tej procedurze szło jej to coraz lepiej; aktualnie pozostawała już chyba ich jedyną badaczką. Ciekawe, czy była zmęczona i znudzona tym, że wszyscy uczestniczący w naprawach magii prosili ją o pomoc?
Oddała jednak różdżkę, rozstając się z nią właściwie pierwszy raz odkąd ją kupiła, bo tak to zawsze miała ją gdzieś blisko, nawet w nocy. Przed anomaliami zdarzało jej się sypiać z nią pod poduszką, później trzymała ją zwykle na szafce koło łóżka. Wróciła do domu, i to był pierwszy od miesięcy okres, kiedy spędzała kilka dni na przymusowym urlopie (nie licząc sytuacji, kiedy leżała w szpitalu i siłą rzeczy spędzała kilka dni uziemiona w łóżku przy poważniejszych ranach), nie mogąc bez różdżki wykonywać aurorskich zajęć. Żeby nie marnować tego czasu zupełnie, wykorzystała go na to, żeby studiować notatki z mającego miejsce kilka dni temu spotkania dotyczącego nauki starożytnych run. Starała się wyryć sobie w pamięci poszczególne runy i ich znaczenia, zapoznała się też z teorią w jednej z książek znalezionych w niedużej rodzinnej biblioteczce. Ćwiczyła też oczyszczanie umysłu ze zbędnych myśli, co musiała opanować, chcąc w przyszłości nauczyć się oklumencji. Zabrała się także za przeglądanie rzeczy i selekcjonowanie ich na te przydatne lub ważne, które zamierzała zabrać ze sobą do przyszłego nowego mieszkania, które miała w planach kupić gdy sprzeda dom, a które można było z żalem, ale jednak wyrzucić. Chcąc zmienić swoje życie i mocniej oddać się pracy i Zakonowi musiała jednak zostawić za sobą sentymenty i przeciąć jak najwięcej linek łączących ją z dawnym życiem, wierząc że wtedy stanie się silniejsza i mniej podatna na zranienie. Jej rodzice nie żyli, brat wyjechał daleko, więc została sama i poza dawnymi, tak zbędnymi w czasie wojny sentymentami nic jej tu nie trzymało.
Po tych kilku dłużących się dniach niemożności pracowania (co naprawdę było dla niej dziwne z punktu widzenia jej pracoholizmu) wreszcie otrzymała wiadomość, że różdżka jest gotowa. Udała się więc do mieszkania Poppy, którego położenie znała, bo już tam kiedyś była przy okazji prac testowych nad eliksirem samoregeneracji.
Z ciekawością wysłuchała sprawozdania uzdrowicielki, która opowiedziała jej o wzmocnieniu różdżki i wtopieniu w nią magicznie cząstek pobranych z pyłu z obu miejsc anomalii, zarówno redakcji Proroka codziennego, jak i pokoju w Dziurawym Kotle. Dowiedziała się też, że to nie koniec, bo różdżkę należało wypróbować. Nie chciała jednak ryzykować zniszczenia anomaliami mieszkania Poppy, więc do testów wybrała odosobnione i rzadko uczęszczane miejsce na przedmieściach Londynu, niedaleko brzegu Tamizy gdzie ewentualne anomalie nie powinny nikomu zagrozić.
Zaczęła od rzucania prostych zaklęć z kategorii użytkowych. Za pomocą Accio przywoływała drobne kamyki czy szyszki, wyczarowała stadko ptaszków zaklęciem Avis, zmuszała także kamyki do unoszenia się zaklęciem Volitavi oraz Wingardium Leviosa. Potem wypróbowała trudniejsze zaklęcia, na przykład Caelum chroniące przed ulewnym deszczem. Wypróbowała takie zaklęcia, jak Cave inimicum czy Carpiene. Potem przeszła do uroków, zamrażając pobliskie krzewy Caeruleusio, zniszczyła parę kamyków celnie rzuconym Reducto. W jedno z drzew posłała zaklęcie Ignitio, a deszcz szybko ugasił mały pożar. Przetestowała nawet parę prostych zaklęć z transmutacji, by przetestować znane sobie dziedziny, jednak to w zaklęciach z zakresu obrony przed czarną magią widziała największą różnicę w efekcie i wyczuwała w różdżce większą moc. Różdżka współpracowała z nią poprawnie i nadal była tym samym znajomym narzędziem, które używała od trzynastu lat. Prawie można było zapomnieć o tym, że została w jakiś sposób zmodyfikowana w stosunku do tego, czym była wcześniej. Opisała Poppy swoje próby testowania zaklęć oraz o efektach, a zwłaszcza o tym, że różdżka przejawiała szczególnie dobre właściwości przy używaniu zaklęć z zakresu obrony przed czarną magią.
Wyglądało na to, że wszystko jest w jak najlepszym porządku i cała procedura wzmocnienia poszła sprawnie, a różdżka działała dobrze i mogła zabrać ją z powrotem. Przyjęła to z ulgą i wdzięcznością. Jeszcze raz podziękowała Poppy za włożoną w to pracę i opuściła jej mieszkanie już z różdżką, mając nadzieję że wzmocnienie nadal będzie działać tak dobrze.
| zt.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
8 XI, poranek
Hep!
Nagłe wpadnięcie do lodowatej wody cudem nie wywołało u niego szoku termicznego i to tylko dlatego, że już wcześniej był przemoczony i zziębnięty. Całą noc błąkał się po lesie. Właściwie to po lasach. A może jednak tych kilka czknięć rzucało go w różne części jednego leśnego labiryntu? Nie był pewien właściwie gdzie był, choć po jednej teleportacji odniósł wrażenie, że mimo wszystko ten las – lub jeden z lasów – był mu znajomy. O brzasku trafił na jakieś bagna. Niezbyt zarośnięte, więc gdyby niestabilny grunt miałby go pochłonąć, nie znalazłby niczego, za co mógłby się chwycić, jak również nie miał szans na ratunek. W takich warunkach nie mógł powrócić do przyjaznego domostwa. Marzył o wygodnym łóżku. Wypiłby nawet hektolitry eliksiru osłabiającego, żeby tylko pozostać pod czystą pierzyną, z głową dociśniętą do miękkiej poduszki.
Przez ułamek sekundy bał się, że utonie, póki do jego oszołomionego umysłu nie dotarło, że jest w stanie oprzeć stopy o dno, może i nieco muliste, jednak nie próbujące go pochłonąć. Gdy więc pojawił się u niego w nowej sytuacji pierwszy przejaw rozsądku, ostrożnie odnalazł stabilną pozycję, prostując sylwetkę. Woda sięgała mu do brody i to był kolejny cud, bo nie umiał pływać. Powinien się tego nauczyć po przygodzie z Syrenim Lamentem. Już wcześniej, na Festiwalu Lata, mógł się przekonać, że umiejętność pływania może okazać się nie tyle pożyteczna, co konieczna. Nie utonął tylko dzięki ogromnemu szczęściu. Fortuna decydowała o jego przetrwaniu i było to co najmniej zatrważające.
Zaczął kierować się do brzegu, rozpoznając rozpościerający się przed nim widok. Znalazł się z powrotem w Londynie. Wylądował w Tamizie i rzeczywiście woda, której z szoku zdążył się nieco opić, miała słodki i jednocześnie brudny posmak. Nie wylądował w słonym morzu, cóż to za fart!
Po wyjściu z wody po prostu padł na ziemię porośniętą trawą i wziął głęboki wdech. Zamknął oczy, ręce i nogi rozkładając szeroko. Chciałby już zakończyć te męki. O niczym nie marzył bardziej niż o zaśnięciu. Był mokry i wierzył, że nikt nie potrafiłby stwierdzić, czy jest to wynikiem kąpieli w rzece, czy może siarczystej ulewy, która towarzyszyła nieustannej burzy.
– I jaki jest w tym wszystkim sens? – spytał sam siebie kolejny już raz, lecz wreszcie swoje ogromne zwątpienie w sens istnienia wypowiadając na głos. W chwili obecnej czuł po prostu ogromne zmęczenie. Tak ogromne, że był nim zbyt pochłonięty, aby zauważyć czyjąś obecność obok siebie.
Hep!
Nagłe wpadnięcie do lodowatej wody cudem nie wywołało u niego szoku termicznego i to tylko dlatego, że już wcześniej był przemoczony i zziębnięty. Całą noc błąkał się po lesie. Właściwie to po lasach. A może jednak tych kilka czknięć rzucało go w różne części jednego leśnego labiryntu? Nie był pewien właściwie gdzie był, choć po jednej teleportacji odniósł wrażenie, że mimo wszystko ten las – lub jeden z lasów – był mu znajomy. O brzasku trafił na jakieś bagna. Niezbyt zarośnięte, więc gdyby niestabilny grunt miałby go pochłonąć, nie znalazłby niczego, za co mógłby się chwycić, jak również nie miał szans na ratunek. W takich warunkach nie mógł powrócić do przyjaznego domostwa. Marzył o wygodnym łóżku. Wypiłby nawet hektolitry eliksiru osłabiającego, żeby tylko pozostać pod czystą pierzyną, z głową dociśniętą do miękkiej poduszki.
Przez ułamek sekundy bał się, że utonie, póki do jego oszołomionego umysłu nie dotarło, że jest w stanie oprzeć stopy o dno, może i nieco muliste, jednak nie próbujące go pochłonąć. Gdy więc pojawił się u niego w nowej sytuacji pierwszy przejaw rozsądku, ostrożnie odnalazł stabilną pozycję, prostując sylwetkę. Woda sięgała mu do brody i to był kolejny cud, bo nie umiał pływać. Powinien się tego nauczyć po przygodzie z Syrenim Lamentem. Już wcześniej, na Festiwalu Lata, mógł się przekonać, że umiejętność pływania może okazać się nie tyle pożyteczna, co konieczna. Nie utonął tylko dzięki ogromnemu szczęściu. Fortuna decydowała o jego przetrwaniu i było to co najmniej zatrważające.
Zaczął kierować się do brzegu, rozpoznając rozpościerający się przed nim widok. Znalazł się z powrotem w Londynie. Wylądował w Tamizie i rzeczywiście woda, której z szoku zdążył się nieco opić, miała słodki i jednocześnie brudny posmak. Nie wylądował w słonym morzu, cóż to za fart!
Po wyjściu z wody po prostu padł na ziemię porośniętą trawą i wziął głęboki wdech. Zamknął oczy, ręce i nogi rozkładając szeroko. Chciałby już zakończyć te męki. O niczym nie marzył bardziej niż o zaśnięciu. Był mokry i wierzył, że nikt nie potrafiłby stwierdzić, czy jest to wynikiem kąpieli w rzece, czy może siarczystej ulewy, która towarzyszyła nieustannej burzy.
– I jaki jest w tym wszystkim sens? – spytał sam siebie kolejny już raz, lecz wreszcie swoje ogromne zwątpienie w sens istnienia wypowiadając na głos. W chwili obecnej czuł po prostu ogromne zmęczenie. Tak ogromne, że był nim zbyt pochłonięty, aby zauważyć czyjąś obecność obok siebie.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pogoda od kilku dni była naprawdę paskudna. Bardziej niż w poprzednich miesiącach, chociaż przecież zaliczyli już śnieżyce w czerwcu i te inne dziwne wydarzenia, które towarzyszyły anomaliom... Przez tę burzę na kilka dni przed meczem ze Strzałami z Appleby zakwaterowała się w Londynie, by nie musieć latać codziennie na treningi aż z Doliny Godryka, co przy takiej pogodzie zakrawałoby na wyczyn niemalże samobójczy. Mama i siostra dadzą sobie radę przez te kilka dni same, zwłaszcza że Henry także mieszkał w Dolinie i mógł ich doglądać.
Rano zjadła śniadanie, spakowała także do nieprzemakalnej torby nie tylko szaty treningowe, ale i komplet ubrań na zmianę, gdyby tak to, co miała na sobie teraz, nie wyschło przed końcem treningu na drogę powrotną. Nie chciała się rozchorować tuż przed ważnym meczem, choć matka zadbała o wyposażenie ją w odpowiednie słabe eliksiry mające temu zaradzić.
Później nie pozostało jej nic innego jak zarzucić torbę na ramię, nałożyć ochronne gogle, wskoczyć na miotłę i skierować się w stronę stadionu położonego w okolicach Londynu. Ze względu na burzę nie mogła latać wysoko, a lecąc niżej musiała zachować daleko posuniętą ostrożność, by nie zauważył jej żaden mugol. Z tego powodu unikała głównych ulic i innych miejsc, gdzie niemagiczni mogliby ją dostrzec, choć wątpiła, by przy takich warunkach ktokolwiek chciał pozostawać dłużej na zewnątrz i wypatrywać w strugach deszczu sylwetki lecącej na miotle. Dla mugoli to wszystko musiało być jeszcze trudniejsze.
Błyskające wysoko na niebie pioruny napełniały ją strachem o to, że któryś może w nią trafić. Musiała mieć oczy dookoła głowy i zachowywać daleko posuniętą ostrożność. Nie raz już latała w burze, skoro we wcześniejszych latach przy organizacji meczów, nawet tych szkolnych, nikt nie przejmował się pogodą, ale ta była inna niż wszystkie, które do tej pory przeżyła.
Leciała akurat wzdłuż mniej uczęszczanych brzegów Tamizy gdzieś pod Londynem. Była dostatecznie nisko, by zauważyć na wskroś przemoczonego mężczyznę leżącego na brzegu z rozrzuconymi rękami i nogami. Wiedziała, że nikt nie wylegiwałby się o tej porze roku i w takich warunkach przy rzece tak po prostu, więc to musiało oznaczać jedno – temu komuś coś się stało i być może potrzebował pomocy.
Z tej wysokości oczywiście nie mogła rozpoznać sylwetki. Nie była pewna czy to czarodziej czy mugol, ale bez względu na to zapikowała w dół, czując się w obowiązku sprawdzić, czy może jakoś pomóc. Do treningu było jeszcze trochę czasu, a rodzice wpoili jej słuszne zasady i moralność nie pozwalające ignorować potrzebujących. Wylądowała gładko na błotnistym mimo trawy brzegu i trzymając miotłę w niewiodącej dłoni (jakby tak konieczne było sięgnięcie po różdżkę), ruszyła w stronę leżącej na ziemi męskiej sylwetki. Mężczyzna wyglądał jakby przepłynął Tamizę wpław, był nawet bardziej przemoczony niż ona. I brudny, choć jego ubrania kiedyś musiały być całkiem eleganckie.
- Halo? Żyje pan? – rzuciła, choć miała wrażenie, że dosłyszała jakieś mamrotanie, a mężczyzna miał otwarte oczy, co znaczyło, że żył, ale mogło mu coś dolegać. – Coś się stało?
Rano zjadła śniadanie, spakowała także do nieprzemakalnej torby nie tylko szaty treningowe, ale i komplet ubrań na zmianę, gdyby tak to, co miała na sobie teraz, nie wyschło przed końcem treningu na drogę powrotną. Nie chciała się rozchorować tuż przed ważnym meczem, choć matka zadbała o wyposażenie ją w odpowiednie słabe eliksiry mające temu zaradzić.
Później nie pozostało jej nic innego jak zarzucić torbę na ramię, nałożyć ochronne gogle, wskoczyć na miotłę i skierować się w stronę stadionu położonego w okolicach Londynu. Ze względu na burzę nie mogła latać wysoko, a lecąc niżej musiała zachować daleko posuniętą ostrożność, by nie zauważył jej żaden mugol. Z tego powodu unikała głównych ulic i innych miejsc, gdzie niemagiczni mogliby ją dostrzec, choć wątpiła, by przy takich warunkach ktokolwiek chciał pozostawać dłużej na zewnątrz i wypatrywać w strugach deszczu sylwetki lecącej na miotle. Dla mugoli to wszystko musiało być jeszcze trudniejsze.
Błyskające wysoko na niebie pioruny napełniały ją strachem o to, że któryś może w nią trafić. Musiała mieć oczy dookoła głowy i zachowywać daleko posuniętą ostrożność. Nie raz już latała w burze, skoro we wcześniejszych latach przy organizacji meczów, nawet tych szkolnych, nikt nie przejmował się pogodą, ale ta była inna niż wszystkie, które do tej pory przeżyła.
Leciała akurat wzdłuż mniej uczęszczanych brzegów Tamizy gdzieś pod Londynem. Była dostatecznie nisko, by zauważyć na wskroś przemoczonego mężczyznę leżącego na brzegu z rozrzuconymi rękami i nogami. Wiedziała, że nikt nie wylegiwałby się o tej porze roku i w takich warunkach przy rzece tak po prostu, więc to musiało oznaczać jedno – temu komuś coś się stało i być może potrzebował pomocy.
Z tej wysokości oczywiście nie mogła rozpoznać sylwetki. Nie była pewna czy to czarodziej czy mugol, ale bez względu na to zapikowała w dół, czując się w obowiązku sprawdzić, czy może jakoś pomóc. Do treningu było jeszcze trochę czasu, a rodzice wpoili jej słuszne zasady i moralność nie pozwalające ignorować potrzebujących. Wylądowała gładko na błotnistym mimo trawy brzegu i trzymając miotłę w niewiodącej dłoni (jakby tak konieczne było sięgnięcie po różdżkę), ruszyła w stronę leżącej na ziemi męskiej sylwetki. Mężczyzna wyglądał jakby przepłynął Tamizę wpław, był nawet bardziej przemoczony niż ona. I brudny, choć jego ubrania kiedyś musiały być całkiem eleganckie.
- Halo? Żyje pan? – rzuciła, choć miała wrażenie, że dosłyszała jakieś mamrotanie, a mężczyzna miał otwarte oczy, co znaczyło, że żył, ale mogło mu coś dolegać. – Coś się stało?
Kiedy usłyszał kobiecy głos, niechętnie podniósł powieki. Nie był pewien, z jakiego to powodu był zaczepiany. Czy mogło komuś przeszkadzać to, że leżał sobie wygodnie na trawie i użalał się nad sobą samym oraz niezbadanym kolejami swego życia? W cudzym spojrzeniu dostrzegł jednak troskę. Dawno temu czuł na sobie podobne spojrzenia, kiedy wszyscy podejrzewali, że oszalał, choć wtedy współczujące reakcje podszyte były tak naprawdę kpiną.
– Czy ja żyję? – spytał chwilę po niej, jakby zaskoczony podejrzeniem, że mógłby żyć czy też jednak nie żyć. W tej chwili nie czuł się żywy, był tak bardzo zmęczony, brudny, niewyspany. Potrzebował tylko chwili odpoczynku od wszystkie, zwłaszcza od życia. – A co tak właściwie decyduje o tym, że człowiek żyje? – rzucił pytaniem o filozoficznej naturze, zamyślony i roztargniony zarazem, na nowo przymykając oczy. Naprawdę mógłby tu zasnąć, przynajmniej na jakąś godzinę, nim znów czknie i pozbawi się tym samym po raz kolejny spokoju. Zamiast tego poderwał się do siadu i spojrzał na kobietę, która jednak pochyliła się nad nim, jego losem, wykazując minimalną troskę. A przecież mógł być jakimś pijakiem, złodziejaszkiem, obdartusem znikąd. – Czy pani żyje tak naprawdę? – dopytał uprzejmie, lecz tak naprawdę niezbyt zainteresowany odpowiedzią, bo i wcale takowej nie oczekiwał. Popadł w marazm, nie pierwszy raz w swym życiu, tym razem jednak nie mógł zaszyć się w czterech ścianach sypialni, w której odciąłby się od świata, unikając przez jakiś czas konfrontacji z nim. Drgnął, gdy przypomniał sobie o kolejnym zadanym wcześniej przez kobietę pytaniu. – Droga pani, stało się wiele, zbyt wiele. Wydaje mi się, że życia nie można zaplanować. Wielka szkoda, nieprawdaż? To tak wiele by ułatwiło, gdyby człowiek o swym losie zakładał z góry i stopniowo parł do przodu w realizacji tylko przez siebie wybranego planu. Bez męczących niespodzianek, bez rozczarowań.
Przyjrzał się w końcu swej rozmówczyni porządnie i wtedy dostrzegł miotłę. Mugolka z pewnością nie trzymałaby przy sobie ot tak miotły i to na dodatek sportowej. Ale coś mu się nie zgadzało. Szalała burza, waliły pioruny, ulewa utrudniała widoczność. I kształt sportowej miotły sugerował bardziej profesjonalne podejście do lata. Aż przetarł oczy, a mokre włosy nieporadnie zaczesał do tyłu.
– Naprawdę latała pani w taką pogodę? – przyjrzał jej się z niedowierzaniem, próbując rozpoznać jej twarz. Może to zmęczenie sprawiało, że nie mógł przydzielić jej odpowiedniego miana. – Może i nie żyję, skoro widzę takie rzeczy – stwierdził nonszalancko, znów się kładąc na trawie. Chyba rzeczywiście popadał w szaleństwo. Spędził bezsenną noc, to trochę tłumaczyło jego zachowanie.
– Czy ja żyję? – spytał chwilę po niej, jakby zaskoczony podejrzeniem, że mógłby żyć czy też jednak nie żyć. W tej chwili nie czuł się żywy, był tak bardzo zmęczony, brudny, niewyspany. Potrzebował tylko chwili odpoczynku od wszystkie, zwłaszcza od życia. – A co tak właściwie decyduje o tym, że człowiek żyje? – rzucił pytaniem o filozoficznej naturze, zamyślony i roztargniony zarazem, na nowo przymykając oczy. Naprawdę mógłby tu zasnąć, przynajmniej na jakąś godzinę, nim znów czknie i pozbawi się tym samym po raz kolejny spokoju. Zamiast tego poderwał się do siadu i spojrzał na kobietę, która jednak pochyliła się nad nim, jego losem, wykazując minimalną troskę. A przecież mógł być jakimś pijakiem, złodziejaszkiem, obdartusem znikąd. – Czy pani żyje tak naprawdę? – dopytał uprzejmie, lecz tak naprawdę niezbyt zainteresowany odpowiedzią, bo i wcale takowej nie oczekiwał. Popadł w marazm, nie pierwszy raz w swym życiu, tym razem jednak nie mógł zaszyć się w czterech ścianach sypialni, w której odciąłby się od świata, unikając przez jakiś czas konfrontacji z nim. Drgnął, gdy przypomniał sobie o kolejnym zadanym wcześniej przez kobietę pytaniu. – Droga pani, stało się wiele, zbyt wiele. Wydaje mi się, że życia nie można zaplanować. Wielka szkoda, nieprawdaż? To tak wiele by ułatwiło, gdyby człowiek o swym losie zakładał z góry i stopniowo parł do przodu w realizacji tylko przez siebie wybranego planu. Bez męczących niespodzianek, bez rozczarowań.
Przyjrzał się w końcu swej rozmówczyni porządnie i wtedy dostrzegł miotłę. Mugolka z pewnością nie trzymałaby przy sobie ot tak miotły i to na dodatek sportowej. Ale coś mu się nie zgadzało. Szalała burza, waliły pioruny, ulewa utrudniała widoczność. I kształt sportowej miotły sugerował bardziej profesjonalne podejście do lata. Aż przetarł oczy, a mokre włosy nieporadnie zaczesał do tyłu.
– Naprawdę latała pani w taką pogodę? – przyjrzał jej się z niedowierzaniem, próbując rozpoznać jej twarz. Może to zmęczenie sprawiało, że nie mógł przydzielić jej odpowiedniego miana. – Może i nie żyję, skoro widzę takie rzeczy – stwierdził nonszalancko, znów się kładąc na trawie. Chyba rzeczywiście popadał w szaleństwo. Spędził bezsenną noc, to trochę tłumaczyło jego zachowanie.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Warunki dalekie były od ideału, jednak quidditch był pasją Jamie, a także jej sposobem zarabiania na życie. Poza tym nie mogła aktualnie skorzystać z dobrodziejstw teleportacji czy sieci Fiuu, co może przyjemne nie było, ale przynajmniej byłoby jej tam ciepło i sucho, i nie groziłoby jej porażenie piorunem. Chociaż odkąd sieć się popsuła to kto wie. Różne rzeczy mogły się dziać, łącznie z utknięciem w przewodzie kominowym, rozszczepieniem lub wyrzuceniem gdzieś na drugim końcu kraju. Dlatego właśnie wynajęła sobie na kilka dni pokój w Londynie i pokonywała na miotle znacznie krótszą odległość, niż jakby miała lecieć z Doliny Godryka.
Jamie nie mogła wiedzieć, z kim akurat miała do czynienia. Ten brudny mężczyzna leżący na ziemi tuż obok rzeki zdecydowanie nie wyglądał na przedstawiciela dumnego rodu Blacków, więc taka myśl nawet przez chwilę nie przeszła jej przez myśl. Mogła tylko się zastanawiać kim był i co mu się stało. Wylądowała, bo czuła się w obowiązku to sprawdzić. Gdyby udała że nie widzi i poleciała dalej miałaby wyrzuty sumienia, tym bardziej że ten ktoś naprawdę mógł potrzebować pomocy, bez względu na to czy był czarodziejem niż mugolem. Choć w przypadku mugola nie byłaby pewna, jak pomóc, bo choć w dzieciństwie zdarzało jej się bawić z mugolskimi dziećmi, od dawna nie była na bieżąco z ich światem i nie była pewna jak radzili sobie, kiedy coś im dolegało.
Skoro jednak miał siłę mówić, to może nie było z nim aż tak źle. Przynajmniej fizycznie, bo co do stanu psychicznego nie mogła być pewna. Nie widziała jednak żadnych ran ani krwi, choć kto wie, może uderzył się w głowę i majaczył? Biorąc pod uwagę jego słowa, mógł nawet być obłąkany. W końcu czy ktoś normalny leżałby w taką pogodę nad rzeką, w błocie, i bredził od rzeczy?
- No cóż, wygląda na to, że pan żyje – odpowiedziała nieco kulawo, jednocześnie bacznie go obserwując. Miała do czynienia z szaleńcem, czy może desperatem lub niedoszłym samobójcą? – Ale jeśli będzie pan dłużej leżeć w tym deszczu w błocie to nabawi się pan jakiejś paskudnej choroby.
Kto wie, może wszystkie te wnioski były prawdziwe i właśnie znalazła kogoś, kto próbował zakończyć swój żywot, ale najwyraźniej (szczęśliwie dla niego?) niezbyt mu to wyszło.
- Jeśli chciał się pan zabić, skacząc do rzeki, to chyba lepszym wyborem byłby jakiś most niż ten niski brzeg. Tutaj raczej ciężko będzie ze sobą skończyć, w każdym razie nie szybko – rzuciła, próbując nadać swojemu głosowi ton rozbawienia. Absolutnie nie podjudzała go do tego, by coś sobie zrobił. Wolałaby raczej żeby nic gorszego mu się już nie stało. Cokolwiek spotkało go wcześniej.
Patrzyła jak siada, czuła że i on uważnie na nią patrzył, jakby był wyraźnie zdziwiony, że ktoś do niego podszedł. I to ktoś z miotłą w ręku. Czarodziejską miotłą służącą do latania.
- Nie, zamiatałam trawnik – rzuciła nieco ironicznie po jego pytaniu. – Warunki nie sprzyjają, ale jakoś podróżować trzeba. I proszę nie kłaść się już na tej trawie – dodała, próbując zabrzmieć stanowczo, gdy nagle znowu zaczął się kłaść. Szaleniec czy nie, Jamie nie chciała mieć go na sumieniu. Przyjrzała mu się znowu, zastanawiając się, czy skądś go znała. Skoro wiedział że to, co trzymała w ręku służy do latania, musiał być czarodziejem. Jego ubiór też wydawał się bardziej czarodziejski niż mugolski, chociaż na pierwszy plan wysuwały się aktualnie pokaźne plany błota. Jego włosy także były pozlepiane błotem i deszczową wodą.
Jamie nie mogła wiedzieć, z kim akurat miała do czynienia. Ten brudny mężczyzna leżący na ziemi tuż obok rzeki zdecydowanie nie wyglądał na przedstawiciela dumnego rodu Blacków, więc taka myśl nawet przez chwilę nie przeszła jej przez myśl. Mogła tylko się zastanawiać kim był i co mu się stało. Wylądowała, bo czuła się w obowiązku to sprawdzić. Gdyby udała że nie widzi i poleciała dalej miałaby wyrzuty sumienia, tym bardziej że ten ktoś naprawdę mógł potrzebować pomocy, bez względu na to czy był czarodziejem niż mugolem. Choć w przypadku mugola nie byłaby pewna, jak pomóc, bo choć w dzieciństwie zdarzało jej się bawić z mugolskimi dziećmi, od dawna nie była na bieżąco z ich światem i nie była pewna jak radzili sobie, kiedy coś im dolegało.
Skoro jednak miał siłę mówić, to może nie było z nim aż tak źle. Przynajmniej fizycznie, bo co do stanu psychicznego nie mogła być pewna. Nie widziała jednak żadnych ran ani krwi, choć kto wie, może uderzył się w głowę i majaczył? Biorąc pod uwagę jego słowa, mógł nawet być obłąkany. W końcu czy ktoś normalny leżałby w taką pogodę nad rzeką, w błocie, i bredził od rzeczy?
- No cóż, wygląda na to, że pan żyje – odpowiedziała nieco kulawo, jednocześnie bacznie go obserwując. Miała do czynienia z szaleńcem, czy może desperatem lub niedoszłym samobójcą? – Ale jeśli będzie pan dłużej leżeć w tym deszczu w błocie to nabawi się pan jakiejś paskudnej choroby.
Kto wie, może wszystkie te wnioski były prawdziwe i właśnie znalazła kogoś, kto próbował zakończyć swój żywot, ale najwyraźniej (szczęśliwie dla niego?) niezbyt mu to wyszło.
- Jeśli chciał się pan zabić, skacząc do rzeki, to chyba lepszym wyborem byłby jakiś most niż ten niski brzeg. Tutaj raczej ciężko będzie ze sobą skończyć, w każdym razie nie szybko – rzuciła, próbując nadać swojemu głosowi ton rozbawienia. Absolutnie nie podjudzała go do tego, by coś sobie zrobił. Wolałaby raczej żeby nic gorszego mu się już nie stało. Cokolwiek spotkało go wcześniej.
Patrzyła jak siada, czuła że i on uważnie na nią patrzył, jakby był wyraźnie zdziwiony, że ktoś do niego podszedł. I to ktoś z miotłą w ręku. Czarodziejską miotłą służącą do latania.
- Nie, zamiatałam trawnik – rzuciła nieco ironicznie po jego pytaniu. – Warunki nie sprzyjają, ale jakoś podróżować trzeba. I proszę nie kłaść się już na tej trawie – dodała, próbując zabrzmieć stanowczo, gdy nagle znowu zaczął się kłaść. Szaleniec czy nie, Jamie nie chciała mieć go na sumieniu. Przyjrzała mu się znowu, zastanawiając się, czy skądś go znała. Skoro wiedział że to, co trzymała w ręku służy do latania, musiał być czarodziejem. Jego ubiór też wydawał się bardziej czarodziejski niż mugolski, chociaż na pierwszy plan wysuwały się aktualnie pokaźne plany błota. Jego włosy także były pozlepiane błotem i deszczową wodą.
Może i bredził, ale w jego mniemaniu miał do tego całkowite prawo po tym, co przeszedł przez ostatnią noc. I tak los zdecydował się potraktować go łaskawie, w końcu uniknął poważniejszy ran czy kontuzji. Zadrapania i siniaki były najgorszymi i jedynymi obrażeniami, jakich doznał. Trochę też zachłysnął się wodami Tamizy, ale w ogólnym rozrachunku nie było tragicznie, ponieważ żył. Gdyby jeszcze tylko mógł się wyspać; dałby wszystko za możliwość szybkiego zaśnięcia, jednak nie miał żadnej pewności, czy podczas snu nie znajdzie się w innej części kraju, może przed paszczą jakiegoś wygłodniałego stworzenia. A nie miał przecież żadnego obycia za zwierzętami i tylko w dzieciństwie zmuszono go do tego, aby nauczył się jeździć konno.
– Już jedna paskudna choroba mnie dopadła, ale kto wie, może mi się poszczęści, to jeszcze kolejne choróbsko się do mnie przypałęta – odparł zuchwale i z pewną dozą irytacji słyszalną w jego głosie, nagle przemawiający jakby z jakimś wyrzutem do rozmówczyni. A wszystko przez to, że nie mógł się zdecydować na to, czy troszczyła się o jego zdrowie, a może zwyczajnie źle mu życzyła, przewidując mu kolejną chorobę. Bardziej jednak zły był na siebie, iż doprowadzony został do takiego stanu przez przewrotny los. Czuł, że głowa zaraz mu pęknie.
Kiedy z jej ust wypadło przypuszczenie – a może bardziej oskarżenie – że próbował się zabić, najpierw otworzył oczy, aby spojrzeć na nią z wielkim szokiem jawnie malującym się w spojrzeniu ciemnych oczu. Kilka sekund później nagle i niekontrolowanie parsknął śmiechem, którego nie zagłuszyła nawet potężna ulewa. Uderzające z mocą we wszystkie przeszkody krople czuł na twarzy, a mimo to śmiał się dalej, ubawiony do żywego podobnym pomysłem. O ile w swoim życiu wielokrotnie myślał o skończeniu ze sobą, tak tym razem daleki był od tego. Myśli nigdy zresztą nie przemienił w czyn. W końcu zdołał opanować swój wybuch wesołości, znów wracając do pozycji siedzącej, kiedy wierzchem dłoni ścierał łzy zgromadzone w kącikach oczu. Jak to dobrze, że jednak padało.
– Ależ pani drażliwa – skomentował bezczelnie. – Skąd niby mam wiedzieć, czy mugole rzeczywiście nie zamiatają podczas takiej burzy? – pozwolił sobie zauważyć w formie pytania, chcąc jasno podkreślić, że jest czarodziejem i już przez ten fakt należy mu się odrobina szacunku. Znów zaczął przyglądać się lepiej twarzy nieznajomej. Czy aby na pewno nieznajomej? Jedna te rysy twarzy skądś kojarzył. – Gra pani zawodowo? – spytał z jawną ciekawością, oczekując szybkiej odpowiedzi.
– Już jedna paskudna choroba mnie dopadła, ale kto wie, może mi się poszczęści, to jeszcze kolejne choróbsko się do mnie przypałęta – odparł zuchwale i z pewną dozą irytacji słyszalną w jego głosie, nagle przemawiający jakby z jakimś wyrzutem do rozmówczyni. A wszystko przez to, że nie mógł się zdecydować na to, czy troszczyła się o jego zdrowie, a może zwyczajnie źle mu życzyła, przewidując mu kolejną chorobę. Bardziej jednak zły był na siebie, iż doprowadzony został do takiego stanu przez przewrotny los. Czuł, że głowa zaraz mu pęknie.
Kiedy z jej ust wypadło przypuszczenie – a może bardziej oskarżenie – że próbował się zabić, najpierw otworzył oczy, aby spojrzeć na nią z wielkim szokiem jawnie malującym się w spojrzeniu ciemnych oczu. Kilka sekund później nagle i niekontrolowanie parsknął śmiechem, którego nie zagłuszyła nawet potężna ulewa. Uderzające z mocą we wszystkie przeszkody krople czuł na twarzy, a mimo to śmiał się dalej, ubawiony do żywego podobnym pomysłem. O ile w swoim życiu wielokrotnie myślał o skończeniu ze sobą, tak tym razem daleki był od tego. Myśli nigdy zresztą nie przemienił w czyn. W końcu zdołał opanować swój wybuch wesołości, znów wracając do pozycji siedzącej, kiedy wierzchem dłoni ścierał łzy zgromadzone w kącikach oczu. Jak to dobrze, że jednak padało.
– Ależ pani drażliwa – skomentował bezczelnie. – Skąd niby mam wiedzieć, czy mugole rzeczywiście nie zamiatają podczas takiej burzy? – pozwolił sobie zauważyć w formie pytania, chcąc jasno podkreślić, że jest czarodziejem i już przez ten fakt należy mu się odrobina szacunku. Znów zaczął przyglądać się lepiej twarzy nieznajomej. Czy aby na pewno nieznajomej? Jedna te rysy twarzy skądś kojarzył. – Gra pani zawodowo? – spytał z jawną ciekawością, oczekując szybkiej odpowiedzi.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jamie nie miała pojęcia, kim był i co przechodził. W tej chwili był po prostu przypadkowym, nieznanym mężczyzną znalezionym nad rzeką, być może szaleńcem lub niedoszłym samobójcą, któremu było już wszystko jedno i dlatego nie zwracał uwagi na warunki, które każdej normalnej osobie dałyby się szybko we znaki. Jamie raczej nie zdecydowałaby się na to, żeby się tutaj położyć w błocie i w ulewnym deszczu, chociaż latanie w tych warunkach też nie było przyjemne, a może nawet bardziej niebezpieczne. Najwyraźniej i ona była kusicielką losu, ale na tym etapie listopada wciąż chciała wierzyć że ta burza niedługo się skończy.
Nie życzyła mu źle. Jej wylądowanie i podejście do niego spowodowane było raczej zaniepokojeniem i moralną potrzebą zainteresowania się kimś, kto mógł być ranny lub chory. Było to ryzykowne, bo mężczyzna mógł w swym szaleństwie stanowić zagrożenie, ale wierzyła że w razie czego da radę szybko wskoczyć na miotłę i uciec. Ewentualnie uprzednio zdzielić go mocno trzonkiem w głowę lub w żebra, gdyby próbował się na nią rzucić.
- Co to za choroba? – zapytała, nadal obserwując go ostrożnie, z dystansem, nie wiedząc czego się spodziewać. Naprawdę brzmiał jak szaleniec, przynajmniej na gust Jamie, choć poważnie zaniedbała naukę podstaw anatomii, więc mogła się mylić. Ale jego nagły atak śmiechu po tym, jak wyraziła przypuszczenie że może chciał się zabić, również nie brzmiał jak zachowanie normalnej osoby. W jej oczach pojawiła się wyraźna konsternacja, a mężczyzna po chwili znowu usiadł, ocierając oczy. Z łez, czy z deszczu, który obficie spływał po jego twarzy i włosach? Jamie chyba także była coraz bardziej mokra, bo choć miała na sobie ciepły, nieprzemakalny płaszcz z kapturem, ta wilgoć zdawała się wciskać wszędzie, a krople nieubłaganie uderzały o ubiór, jakby za wszelką cenę pragnęły go przemoczyć i dotrzeć do każdego zakamarka jej skóry.
- Nie jestem mugolem – zaznaczyła; już wcześniej, gdy wylądowała i dostrzegła ubiór mężczyzny, wysnuła przypuszczenie że mógł być czarodziejem, ale teraz miała pewność, kiedy użył takiego sformułowania. – Ale wydaje mi się, że chyba zamiatanie w deszczu byłoby bezsensowne. – Nie rozumiała zbyt dobrze świata mugoli, ale wydawało jej się, że chyba nie mieliby potrzeby robić takich rzeczy. No i miotły do zamiatania wyglądały trochę inaczej niż takie do latania. – I tak, gram – potwierdziła jego przypuszczenia. Najwyraźniej jednak coś o quidditchu wiedział, skoro rozpoznał, że jej miotła miała dość sportowy krój, choć niestety nie był to egzemplarz z górnej półki i brakowało mu do idealności, ale na czymś latać musiała póki nie kupi sobie profesjonalnej miotły z prawdziwego zdarzenia. Poprzednia uległa zniszczeniu przez anomalie. – Interesuje się pan rozgrywkami? A wracając do tej hmm... choroby, to może powinien pan odwiedzić Munga? Leżenie w błocie i w deszczu nad rzeką raczej pana nie wyleczy.
Nie życzyła mu źle. Jej wylądowanie i podejście do niego spowodowane było raczej zaniepokojeniem i moralną potrzebą zainteresowania się kimś, kto mógł być ranny lub chory. Było to ryzykowne, bo mężczyzna mógł w swym szaleństwie stanowić zagrożenie, ale wierzyła że w razie czego da radę szybko wskoczyć na miotłę i uciec. Ewentualnie uprzednio zdzielić go mocno trzonkiem w głowę lub w żebra, gdyby próbował się na nią rzucić.
- Co to za choroba? – zapytała, nadal obserwując go ostrożnie, z dystansem, nie wiedząc czego się spodziewać. Naprawdę brzmiał jak szaleniec, przynajmniej na gust Jamie, choć poważnie zaniedbała naukę podstaw anatomii, więc mogła się mylić. Ale jego nagły atak śmiechu po tym, jak wyraziła przypuszczenie że może chciał się zabić, również nie brzmiał jak zachowanie normalnej osoby. W jej oczach pojawiła się wyraźna konsternacja, a mężczyzna po chwili znowu usiadł, ocierając oczy. Z łez, czy z deszczu, który obficie spływał po jego twarzy i włosach? Jamie chyba także była coraz bardziej mokra, bo choć miała na sobie ciepły, nieprzemakalny płaszcz z kapturem, ta wilgoć zdawała się wciskać wszędzie, a krople nieubłaganie uderzały o ubiór, jakby za wszelką cenę pragnęły go przemoczyć i dotrzeć do każdego zakamarka jej skóry.
- Nie jestem mugolem – zaznaczyła; już wcześniej, gdy wylądowała i dostrzegła ubiór mężczyzny, wysnuła przypuszczenie że mógł być czarodziejem, ale teraz miała pewność, kiedy użył takiego sformułowania. – Ale wydaje mi się, że chyba zamiatanie w deszczu byłoby bezsensowne. – Nie rozumiała zbyt dobrze świata mugoli, ale wydawało jej się, że chyba nie mieliby potrzeby robić takich rzeczy. No i miotły do zamiatania wyglądały trochę inaczej niż takie do latania. – I tak, gram – potwierdziła jego przypuszczenia. Najwyraźniej jednak coś o quidditchu wiedział, skoro rozpoznał, że jej miotła miała dość sportowy krój, choć niestety nie był to egzemplarz z górnej półki i brakowało mu do idealności, ale na czymś latać musiała póki nie kupi sobie profesjonalnej miotły z prawdziwego zdarzenia. Poprzednia uległa zniszczeniu przez anomalie. – Interesuje się pan rozgrywkami? A wracając do tej hmm... choroby, to może powinien pan odwiedzić Munga? Leżenie w błocie i w deszczu nad rzeką raczej pana nie wyleczy.
Przyglądała mu się tak, jakby jeszcze nie wiedziała, na co właściwie patrzy, ale jednocześnie zaczęła wyciągać wnioski. Niewątpliwie osądzała go przez pryzmat jego zachowań. Sama jednak pewnie nie zniosłaby bezsennej nocy spędzone po lasach i na bagnach. Jakież to było męczące.
– Nie sądzisz, że jest to bardzo niegrzecznie pytanie? – wpierw odpowiedział pytaniem na jej pytanie, nie unikając odrobiny uszczypliwości, która sama wcześniej nie miała skrupułów w jego stronę posłać. Godne uznania była to, że pochyliła się nad losem nieznajomego, ale pokłady jej troski i cierpliwości bardzo szybko uległy wyczerpaniu. Właściwie to zaczęła spoglądać na niego z góry, zapewne dyskredytując go do poziomu szaleńca. Miała ku temu przesłanki i naprawdę powinna się cieszyć, że jednak nie natrafiła na wariata, ponieważ taki nieprzewidywalny człek rzuciłby się na nią bez ostrzeżenia i zaatakował dotkliwie. I nawet był ciekaw, co by zrobiła, gdyby zerwał się nagle, z wyciągniętym gwałtownie rękoma w jej stronę. – Nie martw się, ta choroba nie jest śmiertelna. Przynajmniej nie bezpośrednio, bo różnie przecież bywa. Kto wie, gdzie znów rzuci mną kapryśny los?
Omijanie konieczności powiedzenia o swojej chorobie wprost było całkiem zabawne. Niech się teraz zastanawia, czy nie zbliżyła się czasem do kogoś, kto cierpi na jakąś straszną chorobą zakaźną i może ją zarazić. Tym bardziej miał ochotę dotknąć jej znienacka i krzyknąć, że od teraz jest zarażona i czeka ją zguba.
Jakby zachowania mugoli kiedykolwiek były sensowne – pomyślał cierpko, nie miał jednak siły na to, aby podobne słowa mogły paść z jego usta na głos. Zwyczajnie nie był w nastroju na polityczne dysputy. A co jeśli natrafił na miłośniczkę szlamu? Takich rzeczy nigdy nie dało się dostrzec gołym okiem, ich się nie wyczuwało. Przynajmniej nie była mugolem, ale to wcale nie znaczyło, że jej krew nie jest plugawa.
Błysk zrozumienia momentalnie pojawił się w ciemnych tęczówkach, które zalśniły żywo pomimo niekorzystnej sytuacji atmosferycznej i zmęczenia. Wreszcie miał punkt zaczepienia. Nic dziwnego, że kojarzył jej twarz, skoro okazała się zawodniczką Qudditcha. – Dla której drużyny? – jak tak na nią patrzył, to pewnie dla Harpii. Mógł się mylić, jednak fryzura, ubiór i ogólna postawa, jak przybierała, sugerowała mu taką odpowiedź właśnie. – Nie za bardzo mam jak dotrzeć do Munga, gdy co chwila pojawiam się i znikam – to już była naprawdę ewidentna wskazówka, co do tego, co mu dolegało. Chociaż taki typ sportowca może nie kojarzyć, że istnieć może coś takiego jak czkawka teleportacyjna.
– Nie sądzisz, że jest to bardzo niegrzecznie pytanie? – wpierw odpowiedział pytaniem na jej pytanie, nie unikając odrobiny uszczypliwości, która sama wcześniej nie miała skrupułów w jego stronę posłać. Godne uznania była to, że pochyliła się nad losem nieznajomego, ale pokłady jej troski i cierpliwości bardzo szybko uległy wyczerpaniu. Właściwie to zaczęła spoglądać na niego z góry, zapewne dyskredytując go do poziomu szaleńca. Miała ku temu przesłanki i naprawdę powinna się cieszyć, że jednak nie natrafiła na wariata, ponieważ taki nieprzewidywalny człek rzuciłby się na nią bez ostrzeżenia i zaatakował dotkliwie. I nawet był ciekaw, co by zrobiła, gdyby zerwał się nagle, z wyciągniętym gwałtownie rękoma w jej stronę. – Nie martw się, ta choroba nie jest śmiertelna. Przynajmniej nie bezpośrednio, bo różnie przecież bywa. Kto wie, gdzie znów rzuci mną kapryśny los?
Omijanie konieczności powiedzenia o swojej chorobie wprost było całkiem zabawne. Niech się teraz zastanawia, czy nie zbliżyła się czasem do kogoś, kto cierpi na jakąś straszną chorobą zakaźną i może ją zarazić. Tym bardziej miał ochotę dotknąć jej znienacka i krzyknąć, że od teraz jest zarażona i czeka ją zguba.
Jakby zachowania mugoli kiedykolwiek były sensowne – pomyślał cierpko, nie miał jednak siły na to, aby podobne słowa mogły paść z jego usta na głos. Zwyczajnie nie był w nastroju na polityczne dysputy. A co jeśli natrafił na miłośniczkę szlamu? Takich rzeczy nigdy nie dało się dostrzec gołym okiem, ich się nie wyczuwało. Przynajmniej nie była mugolem, ale to wcale nie znaczyło, że jej krew nie jest plugawa.
Błysk zrozumienia momentalnie pojawił się w ciemnych tęczówkach, które zalśniły żywo pomimo niekorzystnej sytuacji atmosferycznej i zmęczenia. Wreszcie miał punkt zaczepienia. Nic dziwnego, że kojarzył jej twarz, skoro okazała się zawodniczką Qudditcha. – Dla której drużyny? – jak tak na nią patrzył, to pewnie dla Harpii. Mógł się mylić, jednak fryzura, ubiór i ogólna postawa, jak przybierała, sugerowała mu taką odpowiedź właśnie. – Nie za bardzo mam jak dotrzeć do Munga, gdy co chwila pojawiam się i znikam – to już była naprawdę ewidentna wskazówka, co do tego, co mu dolegało. Chociaż taki typ sportowca może nie kojarzyć, że istnieć może coś takiego jak czkawka teleportacyjna.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Rzeczywiście nie była pewna, na co patrzy. Ale z całą pewnością nawet nie wzięła pod uwagę myśli, że patrzy na dumnego lorda Blacka, upodlonego i zmieszanego z błotem. Czasem może po prostu zapominała, że oni też mają swoje słabości i wciąż widziała ich przez pryzmat stereotypów jako wywyższających się i pozamykanych w swoich dworach. Przynajmniej tych pokroju Blacków, bo wiedziała, że nie wszyscy posiadacze szlachetnej krwi byli źli i zepsuci, niektórzy byli naprawdę przyzwoici, choć ich środowisko patrzyło na nich jak na dziwaków. Pamiętała ten typ ze szkoły, nadęci Ślizgoni, których nie polubiła już od pierwszych dni swojej nauki. Przynajmniej większości Ślizgonów, bo też nie wszyscy z nich zajmowali się dręczeniem innych i używaniem obelżywych określeń pokroju „szlama”.
I pewnie po nocy bycia targaną czkawką teleportacyjną też nie wyglądałaby za dobrze. Kto by wyglądał? A jej pytanie rzeczywiście było dość wścibskie, z czego zdała sobie sprawę po chwili – ale cóż, jej nikt szlacheckiej etykiety nie uczył, a pytając nie miała złych intencji, raczej zastanawiała się, czy może jakoś pomóc. Chociaż nie mogła się dziwić ewentualnej podejrzliwości. Sama była podejrzliwa właśnie dlatego, że czasy były jakie były i pouczano ją, że powinna zachowywać ostrożność, bo nigdy nie wiadomo za którą twarzą może kryć się zwolennik przeciwnej opcji, tej zakładającej krzywdzenie mugoli i czarodziejów mugolskiego pochodzenia. Choć akurat nie wypatrywała go w tej konkretnej brudnej i przemoczonej sylwetce, ten prawdopodobnie szalony mężczyzna wyglądał zbyt żałośnie jak na groźnego czarnoksiężnika a tym bardziej na Blacka. Cóż, pozory czasem potrafiły bardzo mylić, ale nie miał napisane na czole kim jest ani jakie wyznaje poglądy, więc Jamie nadal traktowała go jako przypadkowego nieznajomego który miał jakiś problem.
- Racja, może rzeczywiście to zbyt wścibskie pytanie – rzekła, mogąc się tylko zastanawiać, co mu było. Nie chciał o tym mówić, ale kto by chciał i to przy obcej osobie? – Po prostu akurat tędy przelatywałam i zauważyłam, że chyba ma pan problem, ale jeśli nie potrzebuje pan pomocy, to po prostu sobie pójdę – wzruszyła ramionami, wciąż opierając się o miotłę, w oddaleniu kilku kroków od mężczyzny. W końcu nie chciała spóźnić się na trening, choć wolała się upewnić że mężczyzna nie wyzionie tu zaraz ducha. Oby rzeczywiście nie był samobójcą który wskoczy do rzeki zaraz po jej zniknięciu. – Gram dla Harpii – odpowiedziała na jego pytanie. Cóż, prawdopodobnie rzeczywiście wyglądała jak typowa graczka Harpii, choć w innych drużynach także były kobiety. – A Błędny Rycerz? Nie dowiózłby pana dostatecznie szybko, zanim znowu pan... zniknie? – Z tego co było jej wiadomo przemieszczał się szybko, a do Munga nie było aż tak daleko stąd. Dla tego magicznego autobusu pewnie byłaby to kwestia najwyżej minut. Po jego słowach o pojawianiu się i znikaniu mogła podejrzewać czkawkę teleportacyjną, bo kiedyś jej znajomy na nią cierpiał i uskarżał się na ciągnące sie przez kilka dni przerzucanie w różne losowe miejsca, które ustąpiło dopiero po leczeniu uzdrowicielskim. Ale czy taka choroba w ogóle mogła działać przy anomaliach i ogólnych problemach z teleportacją? Chyba że jeszcze coś innego powodowało pojawianie się i znikanie. Niestety jej wiedza o chorobach pozostawiała bardzo wiele do życzenia.
I pewnie po nocy bycia targaną czkawką teleportacyjną też nie wyglądałaby za dobrze. Kto by wyglądał? A jej pytanie rzeczywiście było dość wścibskie, z czego zdała sobie sprawę po chwili – ale cóż, jej nikt szlacheckiej etykiety nie uczył, a pytając nie miała złych intencji, raczej zastanawiała się, czy może jakoś pomóc. Chociaż nie mogła się dziwić ewentualnej podejrzliwości. Sama była podejrzliwa właśnie dlatego, że czasy były jakie były i pouczano ją, że powinna zachowywać ostrożność, bo nigdy nie wiadomo za którą twarzą może kryć się zwolennik przeciwnej opcji, tej zakładającej krzywdzenie mugoli i czarodziejów mugolskiego pochodzenia. Choć akurat nie wypatrywała go w tej konkretnej brudnej i przemoczonej sylwetce, ten prawdopodobnie szalony mężczyzna wyglądał zbyt żałośnie jak na groźnego czarnoksiężnika a tym bardziej na Blacka. Cóż, pozory czasem potrafiły bardzo mylić, ale nie miał napisane na czole kim jest ani jakie wyznaje poglądy, więc Jamie nadal traktowała go jako przypadkowego nieznajomego który miał jakiś problem.
- Racja, może rzeczywiście to zbyt wścibskie pytanie – rzekła, mogąc się tylko zastanawiać, co mu było. Nie chciał o tym mówić, ale kto by chciał i to przy obcej osobie? – Po prostu akurat tędy przelatywałam i zauważyłam, że chyba ma pan problem, ale jeśli nie potrzebuje pan pomocy, to po prostu sobie pójdę – wzruszyła ramionami, wciąż opierając się o miotłę, w oddaleniu kilku kroków od mężczyzny. W końcu nie chciała spóźnić się na trening, choć wolała się upewnić że mężczyzna nie wyzionie tu zaraz ducha. Oby rzeczywiście nie był samobójcą który wskoczy do rzeki zaraz po jej zniknięciu. – Gram dla Harpii – odpowiedziała na jego pytanie. Cóż, prawdopodobnie rzeczywiście wyglądała jak typowa graczka Harpii, choć w innych drużynach także były kobiety. – A Błędny Rycerz? Nie dowiózłby pana dostatecznie szybko, zanim znowu pan... zniknie? – Z tego co było jej wiadomo przemieszczał się szybko, a do Munga nie było aż tak daleko stąd. Dla tego magicznego autobusu pewnie byłaby to kwestia najwyżej minut. Po jego słowach o pojawianiu się i znikaniu mogła podejrzewać czkawkę teleportacyjną, bo kiedyś jej znajomy na nią cierpiał i uskarżał się na ciągnące sie przez kilka dni przerzucanie w różne losowe miejsca, które ustąpiło dopiero po leczeniu uzdrowicielskim. Ale czy taka choroba w ogóle mogła działać przy anomaliach i ogólnych problemach z teleportacją? Chyba że jeszcze coś innego powodowało pojawianie się i znikanie. Niestety jej wiedza o chorobach pozostawiała bardzo wiele do życzenia.
– Doceniam chęć niesienia pomocy, ale tym razem okazała się niepotrzebnym odruchem – oznajmił jej bez grama wdzięczności, śmiało przyglądając się jej twarzy, jakby podejrzewał, że podobne słowa mogą u niej wywołać burzę emocji. Nie był pewien dlaczego, jednak od pierwszej chwili nie poczuł do czarownicy sympatii. Czyżby podskórnie czuł, że z taką panną nigdy nie mógłby się porozumieć? Prawdopodobnie był zbyt rozdrażniony przez wszystkie te przeżycia, jakie go spotkały ostatniej nocy, aby na kogokolwiek spojrzeć przychylniej. Osłabienie organizmu gwarantowało paskudny nastrój. – Droga wolna – rzucił jeszcze z kpiną, żegnając ją tym samym bez zbędnych sentymentów. Nawet jeśli w jej oczach jawił się jako niewdzięcznik, niezbyt był tym przejęty, bardziej skupiony na własnych odczuciach. Czuł się potwornie, więc miał prawo wyżywać się na innych i całym świecie. Oczywiście było to idiotyczne założenie, bardzo egoistyczne, jednak w tej chwili nie myślał zbyt trzeźwo. Rozsądek uśpiło poczucie ogromnej krzywdy wywołane przez ataki czkawki.
– Tak właśnie myślałem – burknął pod nosem, rozpoznając w niej rysy najprawdziwszej Harpii. Nigdy nie cenił tej drużyny, a teraz wręcz jej nienawidził, jak i wszystkiego, co z nią związane. Sama nazwa klubu budziła w nim odrazę. Harpie nie miały serc.
Nie udzielił odpowiedzi na żadne pytanie, które wypadło z ust nieznajomej. Rzeczywiście mógł po dobiciu na brzeg z zimnych wód Tamizy przejść od razu do najbliższej drogi, gdzie miałby okazję wezwać Błędnego Rycerza. Był jednak w tamtym momencie tak przemożnie zmęczony, że nie wpadł nawet na taki pomysł. Do tej pory właściwie było mu wszystko jedno, co się z nim stanie. Kolejne czknięcie może przywróci mu trzeźwość umysłu, co pozwoli na lepsze rozeznanie w całej tej kłopotliwej sytuacji. Na razie jednak dostrzegał same trudności i wszystko malowało się jedynie w szarych barwach.
– To by wcale nie pomogło – powiedział na przekór wszelkiej logice, najwidoczniej upierając się przy tym, aby nieustannie stać do opozycji wobec tej kobiety, której widok nie był mu miły. – Może już pani lecieć dalej – wręcz zażądał od niej odejścia, machając przy tym niedbale dłonią, jakby próbował odgonić natrętną muchę. Zamierzał poradzić sobie w tej niewygodnej sytuacji sam. Miał jeszcze coś powiedzieć i już otwierał usta, kiedy znów przydarzyła mu się ta potworna przypadłość. Wiedział, że za ułamek sekundy zniknie.
Hep!
| z tematu
– Tak właśnie myślałem – burknął pod nosem, rozpoznając w niej rysy najprawdziwszej Harpii. Nigdy nie cenił tej drużyny, a teraz wręcz jej nienawidził, jak i wszystkiego, co z nią związane. Sama nazwa klubu budziła w nim odrazę. Harpie nie miały serc.
Nie udzielił odpowiedzi na żadne pytanie, które wypadło z ust nieznajomej. Rzeczywiście mógł po dobiciu na brzeg z zimnych wód Tamizy przejść od razu do najbliższej drogi, gdzie miałby okazję wezwać Błędnego Rycerza. Był jednak w tamtym momencie tak przemożnie zmęczony, że nie wpadł nawet na taki pomysł. Do tej pory właściwie było mu wszystko jedno, co się z nim stanie. Kolejne czknięcie może przywróci mu trzeźwość umysłu, co pozwoli na lepsze rozeznanie w całej tej kłopotliwej sytuacji. Na razie jednak dostrzegał same trudności i wszystko malowało się jedynie w szarych barwach.
– To by wcale nie pomogło – powiedział na przekór wszelkiej logice, najwidoczniej upierając się przy tym, aby nieustannie stać do opozycji wobec tej kobiety, której widok nie był mu miły. – Może już pani lecieć dalej – wręcz zażądał od niej odejścia, machając przy tym niedbale dłonią, jakby próbował odgonić natrętną muchę. Zamierzał poradzić sobie w tej niewygodnej sytuacji sam. Miał jeszcze coś powiedzieć i już otwierał usta, kiedy znów przydarzyła mu się ta potworna przypadłość. Wiedział, że za ułamek sekundy zniknie.
Hep!
| z tematu
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Najwyraźniej miała do czynienia nie tylko z czubkiem, ale też dziwakiem i burakiem. Cóż, ludzie bywali różni, ale Jamie swój obowiązek dobrej obywatelki spełniła i zainteresowała się leżącym przy rzece mężczyzną. Ojciec zawsze ją uczył że bierność i obojętność na cudzą krzywdę są złe.
- Cóż, nie mogłam tego wiedzieć – odezwała się. Z powietrza wyglądało to dość poważnie, a biorąc pod uwagę anomalie pogodowe, magiczne i inne nieszczęścia, jakie się działy, było bardzo prawdopodobne natknąć się na kogoś, kto w ich wyniku ucierpiał. Już jej się to kiedyś zdarzyło i siłą rzeczy uznała że może to być podobna sytuacja, więc sumienie kazało jej sprawdzić. – Nie jest pan zbyt uprzejmy, ale w takim razie może pan poradzić sobie sam – skomentowała jego postawę. Rzeczywiście jawił jej się jako niewdzięcznik, ale nie mogła wiedzieć, przez co przechodził i co sprawiało, że był opryskliwy i nieprzyjemny. Już w Hogwarcie stykała się z nieprzyjemnymi jednostkami, zazwyczaj pod zielonymi barwami. Właściwie to dopiero w szkole pierwszy raz miała do czynienia z naprawdę nieprzyjemnymi ludźmi, którzy lekceważyli przejawy dobroci i przyjazności, bo najważniejsza była czystość krwi, zasobność skrytki i inne wydumane kryteria. To w szkole przekonała się po raz pierwszy o tym, jacy potrafią być ludzie i że nie wszyscy przypominają jej rodzinę i ich przyjaciół. W dorosłości w gruncie rzeczy nie zmieniło się aż tak wiele poza tym, że niektórzy wyrośli z etapu głupich uprzedzeń i szczeniackich zachowań, a u niektórych ewoluowały one w coś niebezpiecznego. Gdyby tak nie było, gdyby ubliżanie i dokuczanie tym o podobno „brudnej” krwi nie przeszło na kolejny poziom, nie byłoby dzisiaj realnej groźby wojny, nie byłoby przewrotów, zaginięć i śmierci. Ministerstwo nie spłonęłoby, a jej ojciec nadal by żył. Dorosła Jamie była więc o wiele bardziej przygotowana na to, że ludzie są różni i nie każdy jest dobry, więc jego zachowanie właściwie po niej spłynęło, nie postrzegała go w tej chwili w kategorii jednostki niebezpiecznej, kilka nieprzyjemnych słów sfrustrowanego, przemoczonego i brudnego obcego faceta nie mogło zachwiać jej przekonaniami ani popsuć na dłużej humoru. Byli przecież dużo gorsi ludzie niż jeden marudny, niewdzięczny i prawdopodobnie szalony gbur. Nie wiedziała o tym, że poważnie go nie doceniła, ale nie miała powodów by sądzić, że nie był tylko facetem który miał bardzo, ale to bardzo zły dzień i dlatego próbował się wyżyć na kimś, kto akurat pojawił się w pobliżu i zainteresował się jego stanem.
Rzuciła mu jeszcze ostatnie spojrzenie i ponownie nałożyła na oczy miotlarskie gogle, a potem wsiadła na miotłę. Akurat się wznosiła, kiedy spojrzała jeszcze w dół i dostrzegła, że mężczyzna zniknął. Już nie było go w miejscu, gdzie znajdował się chwilę temu, zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu.
Ona tymczasem wzniosła się wyżej, choć nie tak wysoko jak latała w czasach przed burzą, i skierowała się w stronę stadionu, mając nadzieję że nie spóźni się znacząco przez tą swoją nagłą potrzebę niesienia pomocy.
| zt.
- Cóż, nie mogłam tego wiedzieć – odezwała się. Z powietrza wyglądało to dość poważnie, a biorąc pod uwagę anomalie pogodowe, magiczne i inne nieszczęścia, jakie się działy, było bardzo prawdopodobne natknąć się na kogoś, kto w ich wyniku ucierpiał. Już jej się to kiedyś zdarzyło i siłą rzeczy uznała że może to być podobna sytuacja, więc sumienie kazało jej sprawdzić. – Nie jest pan zbyt uprzejmy, ale w takim razie może pan poradzić sobie sam – skomentowała jego postawę. Rzeczywiście jawił jej się jako niewdzięcznik, ale nie mogła wiedzieć, przez co przechodził i co sprawiało, że był opryskliwy i nieprzyjemny. Już w Hogwarcie stykała się z nieprzyjemnymi jednostkami, zazwyczaj pod zielonymi barwami. Właściwie to dopiero w szkole pierwszy raz miała do czynienia z naprawdę nieprzyjemnymi ludźmi, którzy lekceważyli przejawy dobroci i przyjazności, bo najważniejsza była czystość krwi, zasobność skrytki i inne wydumane kryteria. To w szkole przekonała się po raz pierwszy o tym, jacy potrafią być ludzie i że nie wszyscy przypominają jej rodzinę i ich przyjaciół. W dorosłości w gruncie rzeczy nie zmieniło się aż tak wiele poza tym, że niektórzy wyrośli z etapu głupich uprzedzeń i szczeniackich zachowań, a u niektórych ewoluowały one w coś niebezpiecznego. Gdyby tak nie było, gdyby ubliżanie i dokuczanie tym o podobno „brudnej” krwi nie przeszło na kolejny poziom, nie byłoby dzisiaj realnej groźby wojny, nie byłoby przewrotów, zaginięć i śmierci. Ministerstwo nie spłonęłoby, a jej ojciec nadal by żył. Dorosła Jamie była więc o wiele bardziej przygotowana na to, że ludzie są różni i nie każdy jest dobry, więc jego zachowanie właściwie po niej spłynęło, nie postrzegała go w tej chwili w kategorii jednostki niebezpiecznej, kilka nieprzyjemnych słów sfrustrowanego, przemoczonego i brudnego obcego faceta nie mogło zachwiać jej przekonaniami ani popsuć na dłużej humoru. Byli przecież dużo gorsi ludzie niż jeden marudny, niewdzięczny i prawdopodobnie szalony gbur. Nie wiedziała o tym, że poważnie go nie doceniła, ale nie miała powodów by sądzić, że nie był tylko facetem który miał bardzo, ale to bardzo zły dzień i dlatego próbował się wyżyć na kimś, kto akurat pojawił się w pobliżu i zainteresował się jego stanem.
Rzuciła mu jeszcze ostatnie spojrzenie i ponownie nałożyła na oczy miotlarskie gogle, a potem wsiadła na miotłę. Akurat się wznosiła, kiedy spojrzała jeszcze w dół i dostrzegła, że mężczyzna zniknął. Już nie było go w miejscu, gdzie znajdował się chwilę temu, zupełnie jakby rozpłynął się w powietrzu.
Ona tymczasem wzniosła się wyżej, choć nie tak wysoko jak latała w czasach przed burzą, i skierowała się w stronę stadionu, mając nadzieję że nie spóźni się znacząco przez tą swoją nagłą potrzebę niesienia pomocy.
| zt.
W końcu nadszedł ten obiecany przez Tonks dzień, kiedy mieli wybrać się na wycieczkę. Przez ostatnie dwa dni Heath nie był w stanie mówić o niczym innym jak tylko o tej wyprawie. Z podekscytowania nie był w stanie spokojnie zasnąć i w ogóle był trochę bardziej upierdliwy niż zwykle. Apogeum nadeszło koło godziny 9 w dniu, w którym mieli pojechać z Tonks. Praktycznie cały czas siedział przy oknie i co chwila pytał, czy jest już dziesiąta. Pół godziny przed umówioną porą był już cały przygotowany do wyjścia i mimo, że w domy było mu trochę gorąco w płaszczyku i czapce to wcale się nie skarżył. W końcu sam chciał to nie będzie teraz narzekać.
Chyba wszyscy odetchnęli z ulgą, gdy Justine przybyła na czas. Opiekunka chłopca nawet nie chciała sobie wyobrażać, co by się działo, gdyby się spóźniła. Pewnie mały Macmillan dałby im trochę do wiwatu.
Gdy tylko czarownica podjechała swoją bryką Heath wybiegł pełnym pędem z domu. Wreszcie przyjechała!
-Cześć!- przywitał się i z ciekawością obejrzał ich środek transportu. Najpierw obszedł go dookoła a potem wtarabanił się do środka i zaczął swój standardowy repertuar czyli „tysiąc pytań do”
-Oooo… a co to jest? Tym sterujesz? Po co masz ten dziwny wihajster? Jak to w ogóle się porusza? A może latać? A to co?- przy ostatnim pytaniu wskazał na wycieraczki za szybą. Oby tylko Tonks nie rozbolała głowa od tych ciągłego gadania małego Macmillana.
Na szczęście gdy Justine o wszystkim go poinstruowała i ruszyli Heath w zasadzie przykleił się do szyby i od czasu do czasu wydawał z siebie coś na kształt „Ooooch”. Gdyby było cieplej i szyby nie byłyby pozamykane to na pewno jechałby z głową wystawioną poza okno, a tak to tylko jego nos zostanie odciśnięty na szybie.
- Jak szybko możesz nim jechać? - zainteresował się w pewnym momencie. Ciekawe co by było szybsze, ten pojazd czy może jednak stara dobra miotła? Chociaż może trasa nad brzegiem Tamizy nie była najlepszym miejscem na takie testy.
Słowo się rzekło i Justine wiedziała, że nie może się już z niego wycofać. Z początku nie zamierzała. Ale gdy nadchodził wspomniany dzień zaczęła się zastanawiać, czy rzeczywiście jest w stanie zająć się młodym chłopcem. A właściwie to dwoma. Całkowicie jej odbiło. Była niemal pewna, że tak. Ale nie łamała raz złożonych obietnic. Wyszła z domu Jackie i teleportowała się pod swój dom rodzinny. Nie weszła do środka, skierowała się od razu do garażu, który otworzyła. Spojrzała na starego, żółtego garbusa i wzięła głęboki wdech w płuca. Minęło trochę czasu od kiedy prowadziła ostatni raz. Miała nadzieję, że nadal pamięta jak należało to robić i nie zabije ani siebie, ani małego lorda. Włożyła kluczyki do stacyjki i na wstecznym wyjechała z garażu. Rozejrzała się sprawdzając, czy nikogo nie ma na zewnątrz, po czym machnęła różdżką, zamykając drewniane wrota. Mogła jechać. Skierowała się pod główne wejście posiadłości Macmillanów i gdy stanęła przed nim zatrąbiła kilka razy.
Heat zdawał się pokonywać odległość w zadziwiającym tempie. Wysiadła z auta i ułożyła dłonie na biodrach przekrzywiając lekko głowę i obserwując jego poczynania. Odrobinę przerażona ilością energii którą posiadał. Gdy wszedł do środka sama zrobiła to samo, sięgając po pasy.
- To kierownica i tak. - odpowiedziała na pierwsze z zadanych pytań powoli domyślając się, że to jedno z wielu, które miały się pojawić. Dlaczego kiedykolwiek pomyślała, że mogłaby zostać matką? Zerknęła z góry na chłopca. - To biegi. Na dole są pedały, które odpowiadają za różne rzeczy jak przyspieszanie, czy hamowanie. - tłumaczyła spokojnie dalej. Nabierając powietrze w płuca. - Zapiąłeś pasy, Smarku? - zapytała zerkając na niego przesunęła spojrzeniem po drodze przed nimi i zerknęła w niebo.. - Twój tata mnie zabije, jak wylecisz przez przednią szybę. - dodała żartując lekko. Chociaż wiedziała, że po części było w tym też coś z prawdy. Niby jak miałaby wytłumaczyć ojcu, w jaki sposób jego syn znalazł się za samochodem w którym powinien być. - Wycieraczki. - nacisnęła guzik, a te poruszyły się po przedniej szybie. - Zgarniają deszcz gdy pada, żeby można było widzieć drogę. - W końcu nacisnęła pedał. Samochód ruszył wjeżdżając na główną ulicę.
- To zależy, ale ma swoje ograniczenia. Miotła nadal poleci szybciej. - zdradziła spokojnie, kręcąc kierownicą by wjechać w zakręt. - Dzisiaj tylko sprawdzamy czy wszystko działa. Mój znajomy ostatnio go dla mnie naprawił. - zdradziła, wrzucając kolejny bieg, zerknęła znów na chłopca, którego twarz właśnie przyklejała się do szyby. Łagodny uśmiech wygiął jej usta. - Pomyślałam, że pokażę ci dokąd zabierał mnie i moje rodzeństwo mój dziadek. - wytłumaczyła spokojnie. Choć nie zdradzała jeszcze dokąd planowała jechać.
Heat zdawał się pokonywać odległość w zadziwiającym tempie. Wysiadła z auta i ułożyła dłonie na biodrach przekrzywiając lekko głowę i obserwując jego poczynania. Odrobinę przerażona ilością energii którą posiadał. Gdy wszedł do środka sama zrobiła to samo, sięgając po pasy.
- To kierownica i tak. - odpowiedziała na pierwsze z zadanych pytań powoli domyślając się, że to jedno z wielu, które miały się pojawić. Dlaczego kiedykolwiek pomyślała, że mogłaby zostać matką? Zerknęła z góry na chłopca. - To biegi. Na dole są pedały, które odpowiadają za różne rzeczy jak przyspieszanie, czy hamowanie. - tłumaczyła spokojnie dalej. Nabierając powietrze w płuca. - Zapiąłeś pasy, Smarku? - zapytała zerkając na niego przesunęła spojrzeniem po drodze przed nimi i zerknęła w niebo.. - Twój tata mnie zabije, jak wylecisz przez przednią szybę. - dodała żartując lekko. Chociaż wiedziała, że po części było w tym też coś z prawdy. Niby jak miałaby wytłumaczyć ojcu, w jaki sposób jego syn znalazł się za samochodem w którym powinien być. - Wycieraczki. - nacisnęła guzik, a te poruszyły się po przedniej szybie. - Zgarniają deszcz gdy pada, żeby można było widzieć drogę. - W końcu nacisnęła pedał. Samochód ruszył wjeżdżając na główną ulicę.
- To zależy, ale ma swoje ograniczenia. Miotła nadal poleci szybciej. - zdradziła spokojnie, kręcąc kierownicą by wjechać w zakręt. - Dzisiaj tylko sprawdzamy czy wszystko działa. Mój znajomy ostatnio go dla mnie naprawił. - zdradziła, wrzucając kolejny bieg, zerknęła znów na chłopca, którego twarz właśnie przyklejała się do szyby. Łagodny uśmiech wygiął jej usta. - Pomyślałam, że pokażę ci dokąd zabierał mnie i moje rodzeństwo mój dziadek. - wytłumaczyła spokojnie. Choć nie zdradzała jeszcze dokąd planowała jechać.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Brzeg Tamizy
Szybka odpowiedź