Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Rezerwat testrali
AutorWiadomość
Rezerwat testrali
Niezbyt rozległe tereny leśne przechodzące we wrzosowiska, które zostały objęte ochroną ze względu na licznie przebywające w tym miejscu stada testrali. Nie każdy czarodziej może je zobaczyć, co dopiero mugol; zdecydowano się jednak na zachowanie wszelkich środków ostrożności i przypilnowanie, by nikt niepowołany nie zaplątał się w tamte lasy. Testrale w dużej mierze same potrafią o siebie zadbać, czasem konieczna jest jednak kontrola ich stanu i zachowań oraz upewnienie się, że nie oddalają się poza granice rezerwatu. Fauna i flora niewiele różni się od typowej dla kornwalijskich terenów. W gęstwinie można natrafić na niewielką chatę, chronioną przed wzrokiem niemagicznych zaklęciami, gdzie mogą zatrzymać się czarodzieje odpowiedzialni za utrzymanie tego miejsca w porządku.
Odkąd wrócił zza granicy, przebywał tu często. Umożliwiało mu to spokojne przywyknięcie do powrotu, z daleka od londyńskiego zgiełku. Mógł przesiadywać w ciszy, nieniepokojony cudzym towarzystwem. W samotności odnajdował spokój, tak było zawsze i jego wyjazd niewiele w tej kwestii zmienił. Vane nie bał się ciszy, choć czasem była wymowniejsza niż słowa. Pozwalał, by jednymi dźwiękami, które dobiegały jego uszu, były odgłosy natury, lasu, ciche rżenie testrali. Szum drzew, śpiew odległych ptaków. Anomalie i tutaj wiele naniszczyły; nie było to jednak z pewnością coś, z czego las się nie pozbiera. Natura zawsze odnajdowała właściwą drogę, nawet jeśli mogło się wydawać, że zdewastowane, połamane drzewa już nigdy nie odzyskają dawnej świetności. A mimo to za jakiś czas na ich miejsce wyrosną kolejne. To potrwa jak wszystko. To chyba sobie w siłach natury cenił; była taka cierpliwa, niczego nie robiła pochopnie, jak wszyscy ludzie, którzy go otaczali. Nie miał im tego za złe, taka już ludzka natura, zgubna, ale wciąż — była jednym, co znali. Destrukcja była ich żywiołem, a potem pełne skruchy próby jej naprawienia. Dlatego wolał być tutaj, sam.
Miał dużo czasu na przemyślenia. Przebywał w Anglii co prawda już miesiąc z hakiem, ale w dalszym ciągu nikt o tym nie wiedział, zupełnie, jakby zgubił drogę do domu. Nie chciał się tam pojawiać, nie chciał, by rodzina wiedziała, że wrócił. Decyzje, które podjął, sprawy, którym się oddał, uniemożliwiały mu posiadanie bliskich osób, wiedział o tym. A nawet jeśli nie uniemożliwiały, to z pewnością wszystko utrudniały. Nie chciał się rozpraszać troską o siostry, bo choć zaprzeczał nawet sam przed sobą, ona wciąż się tam gdzieś na dnie jego skostniałego serca kryła. Nie chciał tego, tak jak i pewnie one nie chciały, czego wyraz dały już ponad rok temu, a nawet wcześniej. Matka wygrała, a on nie miał tyle siły i samozaparcia, żeby się z nią szarpać. Był cierpliwy, ale tutaj zabrakło mu determinacji, gdy zrozumiał, że to bezcelowe. Prędzej czy później Thea postawi na swoim, a jemu nie chciało się na to patrzeć. A może taka była kolej rzeczy? Choć Vane nigdy nie szedł z duchem czasu, a wszelkie ruchy społeczne omijały go szerokim łukiem, nawet on zdawał sobie sprawę z tego, jak niesprawiedliwie traktowane są w świecie kobiety. Czyż nie o to zawsze złościła się Havisham? Thomas natomiast wszystkich zwykle traktował jednakowo. Jednakowo opieszale. Mało mówił, odpowiadał półsłówkami. Wzniecenie w nim entuzjazmu graniczyło z cudem. Jawił się przez to jako mało towarzyski osobnik i nie przeszkadzało mu, jeśli ktoś się przez to do niego zraził. Przeciwnie, miał wówczas wrażenie, że spełnia się wtedy scenariusz, który ktoś dla niego kiedyś odgórnie ustalił.
Stał na polanie, obserwując stado; cieszył się promieniami słońca, które spływały z nieba kaskadami na wydeptaną tu i ówdzie trawę. Stojąc tu, wcale nie miało się wrażenia, że świat wariował. Przecież było tak spokojnie. Jednak w tym spokoju łatwo było o dźwięk, który go zakończy, który wyda mu się całkowicie obcy i alarmujący. I usłyszał go. Niby nic, raptem trzask łamanej gałązki; to mogło być jakieś zwierzę. Z doświadczenia wiedział jednak, że o tej porze dnia, w takim pobliżu polany, na której często wiodły prym testrale, nie ma miejsca na inną, dziką zwierzynę. Być może to przewrażliwienie spowodowało, że dobył różdżki i skierował się w tamtą stronę. Raz zignorował niepokojące znaki i skończyło się to katastrofą. Zbyt cenił sobie swój spokój, za bardzo dotkliwie odczuł wtedy, że nie lubi wokół siebie zamieszania, by teraz pozwolić zabrnąć sprawom zbyt daleko. Oczywiście nie wykluczał, że to zwierzyna, nie mógł jednak tego nie sprawdzić tylko dlatego, że wydawało się to najbardziej logiczną opcją. Wszedł między gęstwinę, przerzedzoną obecnie przez wichury. Z różdżką wyciągniętą przed siebie nie zamierzał się nawet zawahać, gdyby ktoś niespodziewanie pojawił się w zasięgu jego wzroku. Kiedy więc tylko wychwycił kątem oka jakiś ruch, skierował w tamtą stronę różdżkę.
— Stój — zakomenderował.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Minęło prawie pięć tygodni od wybuchu anomalii, w którym zginął jej ojciec, a ona wciąż nie do końca przywykła do myśli, że już go nie ma, że już nigdy nie zostanie uraczona żadnym krzywym spojrzeniem, kąśliwą uwagą czy wyrzutem za sam fakt, że istnieje i że jej krew nie jest nieskazitelnie czysta. Była sama, bo nawet jej brat przebywał aktualnie za granicą. Dobrze dla niego, przynajmniej omijały go te wątpliwe atrakcje, jakimi były anomalie. Lyanna jednak została i chcąc nie chcąc musiała dopełniać swoich obowiązków, tych związanych z łamaniem klątw i poszukiwaniem potencjalnie zaklętych przedmiotów. Anomalie anomaliami, ale z czegoś żyć musiała, nawet jeśli póki co mogła korzystać z tego, co zostało po ojcu. Przez wzgląd na zaburzenia magii i zwiększone niebezpieczeństwo musiała być bardzo ostrożna przy łamaniu klątw, i z powodu tego ryzyka brała teraz mniej zleceń. Nie wybierała się na tamten świat w ślad za swoim ojcem, a biorąc pod uwagę, co go spotkało, wiedziała, że anomalii absolutnie nie można lekceważyć. Swoją drogą nadal uważała za nieco ironiczne, że Vincent Zabini, arogancki czarodziej przekonany o swojej wyższości, tak po prostu zginął od anomalii.
Dziś miała zamiar udać się do jednego z miejsc, gdzie w leśnych ostępach podobno znajdował się ukryty przedmiot obłożony klątwą. Nie była jeszcze pewna, co to za klątwa, poza tym, że podobno istniała tu kiedyś kryjówka czarodzieja zainteresowanego takimi przedmiotami, który dbał o to, by nie znaleźli ich aurorzy i inne niepowołane osoby. Od tamtego czasu minęło dobrych parędziesiąt lat, ale wzmianki pozostały. Lyanna usłyszała je kilka dni temu na Nokturnie i postanowiła to sprawdzić, odszukać oznak tego, że gdzieś pośród odludnego lasu mogą kryć się ślady obecności zaklętych przedmiotów. Nie była pewna, ile w tym prawdy, bo równie dobrze czarodzieje mogli sobie zmyślić lub źle zinterpretować tę historię, lub mogło się okazać, że kryjówkę tamtego czarodzieja już dawno znaleźli i zlikwidowali przedstawiciele ministerstwa, ale ciekawość nakazała jej sprawdzenie ewentualnych śladów. Brakowało jej zresztą bliskości lasu i natury, potrzebowała tego po przygnębiającej atmosferze Londynu. Nie lubiła bezczynności, chciała coś zrobić, nawet jeśli miałoby to być szukanie igły w stogu siana zakończone porażką.
Po aportacji nie była jednak pewna, czy to dobre miejsce. Możliwe, że ją zniosło, w końcu miała tylko mgliste wyobrażenie możliwej lokalizacji. Zaraz po wylądowaniu dopadł ją jednak mroźny podmuch niosący ze sobą lodowate drobinki uderzające w odkryte fragmenty jej skóry. Czując przenikliwy ziąb, ucieszyła się, że zabrała ciepły płaszcz z kapturem, oczywiście w jej ulubionym czarnym kolorze. Zarzuciła więc kaptur, ruszając przed siebie z zamiarem rozejrzenia się. Bardzo możliwe że przy takich warunkach pogodowych nic nie znajdzie, nawet jeśli była w dobrym miejscu, a co do tego miała wątpliwości. Tak naprawdę nie wiedziała, gdzie jest, ani czy to dobry las, bo równie dobrze mogła wylądować w innej części kraju.
Ruszyła przed siebie, ostrożnie przesuwając się między drzewami. Nad lasem przesuwały się ciężkie, ołowianoszare chmury, a powietrze było zimne jak w zimie. Po ostatnich gorących dniach z parną, burzową pogodą nie było śladu, co zapewne było zasługą anomalii. Drzewa wokół też ucierpiały przez tę moc, wiele było połamanych i wywróconych, a ściółkę pokrywały liczne gałęzie. Na jednej z nich nierozważnie stanęła, wyzwalając trzask, który poniósł się w powietrzu. Nie była pewna, czy może tu zastać jakichś ludzi, ale mogła spotkać zwierzęta, także te niebezpieczne.
Po chwili usłyszała zbliżające się dźwięki. Drgnęła, zamierzając odwrócić się w stronę, z której jak jej się wydawało, nadbiegały, kiedy nagle usłyszała męski głos, który kazał jej stanąć. Zawahała się przez moment. Zostać czy uciekać? Co, jeśli to jakiś auror lub ktoś, kto mógł ją zaatakować? Była osobą nieufną i ostrożną. Musiała być w swoim fachu, zwłaszcza jeśli zaczynała zbłądzać na inną, mniej legalną ścieżkę zainteresowania czarną magią. Jeśli jednak to auror lub ktoś podobny (choć wydawało jej się to mało prawdopodobne), ucieczka mogła tylko wzbudzić podejrzenia oraz zostać szybko powstrzymana jakimś zaklęciem, zatrzymała się więc, odruchowo dobywając różdżki, po czym odwróciła się w stronę głosu.
Jak się okazało, nieznajomy także mierzył w nią różdżką, więc przynajmniej miała pewność, że to czarodziej. Z jednej strony dobrze, a z drugiej gorzej, bo z mugolem w razie czego mogłaby sobie łatwiej poradzić, nawet gdyby miał przy sobie „metalową różdżkę”, choć te przyrządy nadal budziły w niej zakorzeniony w dzieciństwie strach.
Jej spojrzenie przesunęło się po nieznanej sylwetce, której twarz przez moment wydawała jej się dziwnie znajoma.
- Kim jesteś i co tu robisz? – zapytała więc, pewna że ma do czynienia z innym przypadkowym „gościem” tego lasu. Nie opuściła różdżki, ale też nie zaatakowała. Nie zamierzała tego zrobić, chyba że mężczyzna zaatakuje pierwszy lub wykona inny niewłaściwy ruch w jej kierunku. Póki co mierzyli się wzrokiem i celowali w siebie różdżkami, a spod kaptura Lyanny wystawało tylko trochę długich, splątanych i ciemnych włosów oraz fragment niezwykle bladej twarzy kontrastującej z czernią jej ubrań.
Dziś miała zamiar udać się do jednego z miejsc, gdzie w leśnych ostępach podobno znajdował się ukryty przedmiot obłożony klątwą. Nie była jeszcze pewna, co to za klątwa, poza tym, że podobno istniała tu kiedyś kryjówka czarodzieja zainteresowanego takimi przedmiotami, który dbał o to, by nie znaleźli ich aurorzy i inne niepowołane osoby. Od tamtego czasu minęło dobrych parędziesiąt lat, ale wzmianki pozostały. Lyanna usłyszała je kilka dni temu na Nokturnie i postanowiła to sprawdzić, odszukać oznak tego, że gdzieś pośród odludnego lasu mogą kryć się ślady obecności zaklętych przedmiotów. Nie była pewna, ile w tym prawdy, bo równie dobrze czarodzieje mogli sobie zmyślić lub źle zinterpretować tę historię, lub mogło się okazać, że kryjówkę tamtego czarodzieja już dawno znaleźli i zlikwidowali przedstawiciele ministerstwa, ale ciekawość nakazała jej sprawdzenie ewentualnych śladów. Brakowało jej zresztą bliskości lasu i natury, potrzebowała tego po przygnębiającej atmosferze Londynu. Nie lubiła bezczynności, chciała coś zrobić, nawet jeśli miałoby to być szukanie igły w stogu siana zakończone porażką.
Po aportacji nie była jednak pewna, czy to dobre miejsce. Możliwe, że ją zniosło, w końcu miała tylko mgliste wyobrażenie możliwej lokalizacji. Zaraz po wylądowaniu dopadł ją jednak mroźny podmuch niosący ze sobą lodowate drobinki uderzające w odkryte fragmenty jej skóry. Czując przenikliwy ziąb, ucieszyła się, że zabrała ciepły płaszcz z kapturem, oczywiście w jej ulubionym czarnym kolorze. Zarzuciła więc kaptur, ruszając przed siebie z zamiarem rozejrzenia się. Bardzo możliwe że przy takich warunkach pogodowych nic nie znajdzie, nawet jeśli była w dobrym miejscu, a co do tego miała wątpliwości. Tak naprawdę nie wiedziała, gdzie jest, ani czy to dobry las, bo równie dobrze mogła wylądować w innej części kraju.
Ruszyła przed siebie, ostrożnie przesuwając się między drzewami. Nad lasem przesuwały się ciężkie, ołowianoszare chmury, a powietrze było zimne jak w zimie. Po ostatnich gorących dniach z parną, burzową pogodą nie było śladu, co zapewne było zasługą anomalii. Drzewa wokół też ucierpiały przez tę moc, wiele było połamanych i wywróconych, a ściółkę pokrywały liczne gałęzie. Na jednej z nich nierozważnie stanęła, wyzwalając trzask, który poniósł się w powietrzu. Nie była pewna, czy może tu zastać jakichś ludzi, ale mogła spotkać zwierzęta, także te niebezpieczne.
Po chwili usłyszała zbliżające się dźwięki. Drgnęła, zamierzając odwrócić się w stronę, z której jak jej się wydawało, nadbiegały, kiedy nagle usłyszała męski głos, który kazał jej stanąć. Zawahała się przez moment. Zostać czy uciekać? Co, jeśli to jakiś auror lub ktoś, kto mógł ją zaatakować? Była osobą nieufną i ostrożną. Musiała być w swoim fachu, zwłaszcza jeśli zaczynała zbłądzać na inną, mniej legalną ścieżkę zainteresowania czarną magią. Jeśli jednak to auror lub ktoś podobny (choć wydawało jej się to mało prawdopodobne), ucieczka mogła tylko wzbudzić podejrzenia oraz zostać szybko powstrzymana jakimś zaklęciem, zatrzymała się więc, odruchowo dobywając różdżki, po czym odwróciła się w stronę głosu.
Jak się okazało, nieznajomy także mierzył w nią różdżką, więc przynajmniej miała pewność, że to czarodziej. Z jednej strony dobrze, a z drugiej gorzej, bo z mugolem w razie czego mogłaby sobie łatwiej poradzić, nawet gdyby miał przy sobie „metalową różdżkę”, choć te przyrządy nadal budziły w niej zakorzeniony w dzieciństwie strach.
Jej spojrzenie przesunęło się po nieznanej sylwetce, której twarz przez moment wydawała jej się dziwnie znajoma.
- Kim jesteś i co tu robisz? – zapytała więc, pewna że ma do czynienia z innym przypadkowym „gościem” tego lasu. Nie opuściła różdżki, ale też nie zaatakowała. Nie zamierzała tego zrobić, chyba że mężczyzna zaatakuje pierwszy lub wykona inny niewłaściwy ruch w jej kierunku. Póki co mierzyli się wzrokiem i celowali w siebie różdżkami, a spod kaptura Lyanny wystawało tylko trochę długich, splątanych i ciemnych włosów oraz fragment niezwykle bladej twarzy kontrastującej z czernią jej ubrań.
Vane aurorem bez wątpienia nie był, ale zaatakować mógł. Wcale nie dlatego, że czerpał przyjemność z korzystania magii, nie kiedy każde zaklęcie mogło z łatwością obrócić się przeciwko niemu. Był zwyczajnie przewrażliwiony na punkcie intruzów w rezerwacie, bo za bardzo przypominało mu to o incydencie sprzed lat. Tu nie chodziło nawet o zabitego testrala, choć jeśli cokolwiek w tym świecie Thomas darzył uczuciem cokolwiek głębszym, były to pewnie one. Chodziło o same zasady, chodziło o naruszanie granic świata, do którego mugole nie powinni mieć wstępu. Włazili ze swoimi buciorami wszędzie, niosąc ze sobą bałagan, który czarodzieje musieli potem naprawiać. Byli uciążliwi, krnąbrni, kłótliwi; a podróż Vane'a jedynie go w tym przekonaniu utwierdziła. Nie szukał z niemagicznymi kontaktu, ale oni zadawali się go odnajdować sami. Byli jak zaraza. Tak naprawdę, gdyby ich światy mogły istnieć całkowicie od siebie odseparowane, zapewne nie przeszkadzaliby mu tak bardzo. Zamknięci na swoim terenie, mogliby sobie prowadzić swoje żałosne życia, byle z daleka od nich. Niestety znaleźli się czarodzieje, którzy nie chcieli się zgodzić na takie rozwiązanie, co wzbudzało jego bezbrzeżną frustrację. Jak można było nie dostrzegać zagrożeń, które nieśli ze sobą mugole? Zwłaszcza odkąd tak mało było trzeba, by i oni wybuchali nagłymi anomaliami, tym gorszymi, że tak naprawdę nie mieli pojęcia, co się z nimi działo.
Wbił beznamiętne spojrzenie w drobną sylwetkę. Twarz nieznajomej, bo płeć mógł ocenić bez trudu, była skryta pod kapturem, co samo w sobie wydało mu się dość podejrzane i sugerowało, że to raczej nie mugolka; mugolaczka? Być może, teraz czystość krwi nie miała znaczenia. Była w miejscu, w którym być nie powinna, a jeśli jej zamiarem było położenie rąk na bezcennych włosach z ogona testrali, to czekała ją wpierw przeprawa z Vanem, który zrobiłby wszystko, byle tylko nie dopuścić do katastrofy. Wciąż celował w nią końcem różdżki, choć półgębkiem uśmiechnął się, niezbyt wesoło, gdy zapytała, co tu robi.
— To ja tu zadaję pytania. Wkroczyłaś na teren rezerwatu, więc... Co ty tu robisz? — Rzekł spokojnie, choć raczej dość chłodno, jak to zwykle, za nic mając to, że i ona w niego mierzy. Musiał zakładać najgorsze, również to, że informacja o tym, gdzie się znalazła, nie zrobi na nieznajomej wrażenia i że pojawiła się tutaj z premedytacją. Wielu czarodziejów nie respektowało należycie testrali. Tak naprawdę nie były one nigdy stworzeniami, które uważano za majestatyczne i godne uwagi. Zazwyczaj uchodziły za zwyczajnie brzydkie, jeśli ktoś już mógł je dostrzec. Zresztą wielu ich kościste ciała i błoniaste skrzydła kojarzyły się źle, ze śmiercią, głodem, zarazą. Tak naprawdę były jednak wyjątkowo wręcz łagodne, a Vane uważał, że w ich niecodziennym wyglądzie tkwi ich urok. Dlatego nawet jego skostniałe trzewia drgały w irytacji, gdy ktoś próbował zdyskredytować istotę istnienia tego rezerwatu. Jeszcze nie wiedział, jakie były zamiary nieznajomej, ale chwilowo był nastawiony raczej neutralnie. Jeszcze. Fragment twarzy, który wystawał spod kaptura, absolutnie niczego mu nie podpowiadał, bo przez chwilę zakładał oczywiście, że to ktoś mu znany postanowił go tu odszukać. Właściwie nawet odczuł ulgę w związku z tym, że brunetka wydawała się obca. Nie miał sił ani ochoty na spotkania po długim rozstaniu, w każdym razie jeszcze nie.
Wbił beznamiętne spojrzenie w drobną sylwetkę. Twarz nieznajomej, bo płeć mógł ocenić bez trudu, była skryta pod kapturem, co samo w sobie wydało mu się dość podejrzane i sugerowało, że to raczej nie mugolka; mugolaczka? Być może, teraz czystość krwi nie miała znaczenia. Była w miejscu, w którym być nie powinna, a jeśli jej zamiarem było położenie rąk na bezcennych włosach z ogona testrali, to czekała ją wpierw przeprawa z Vanem, który zrobiłby wszystko, byle tylko nie dopuścić do katastrofy. Wciąż celował w nią końcem różdżki, choć półgębkiem uśmiechnął się, niezbyt wesoło, gdy zapytała, co tu robi.
— To ja tu zadaję pytania. Wkroczyłaś na teren rezerwatu, więc... Co ty tu robisz? — Rzekł spokojnie, choć raczej dość chłodno, jak to zwykle, za nic mając to, że i ona w niego mierzy. Musiał zakładać najgorsze, również to, że informacja o tym, gdzie się znalazła, nie zrobi na nieznajomej wrażenia i że pojawiła się tutaj z premedytacją. Wielu czarodziejów nie respektowało należycie testrali. Tak naprawdę nie były one nigdy stworzeniami, które uważano za majestatyczne i godne uwagi. Zazwyczaj uchodziły za zwyczajnie brzydkie, jeśli ktoś już mógł je dostrzec. Zresztą wielu ich kościste ciała i błoniaste skrzydła kojarzyły się źle, ze śmiercią, głodem, zarazą. Tak naprawdę były jednak wyjątkowo wręcz łagodne, a Vane uważał, że w ich niecodziennym wyglądzie tkwi ich urok. Dlatego nawet jego skostniałe trzewia drgały w irytacji, gdy ktoś próbował zdyskredytować istotę istnienia tego rezerwatu. Jeszcze nie wiedział, jakie były zamiary nieznajomej, ale chwilowo był nastawiony raczej neutralnie. Jeszcze. Fragment twarzy, który wystawał spod kaptura, absolutnie niczego mu nie podpowiadał, bo przez chwilę zakładał oczywiście, że to ktoś mu znany postanowił go tu odszukać. Właściwie nawet odczuł ulgę w związku z tym, że brunetka wydawała się obca. Nie miał sił ani ochoty na spotkania po długim rozstaniu, w każdym razie jeszcze nie.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Lyanna nawet nie była świadoma, że zniosło ją aż do rezerwatu testrali. Owszem, wiedziała o jego istnieniu, ale to nie on był jej celem, nie poszukiwała też dzisiaj ingrediencji. Zamierzała raczej rozejrzeć się za miejscem w lesie, o którym szeptano, że kiedyś ktoś ukrywał tam artefakty. Miało to być coś w rodzaju zrujnowanego, niewielkiego budynku częściowo umieszczonego pod ziemią, być może stworzonego przez mugoli i zaadaptowanego przez wyjętego spod prawa czarodzieja, który potrzebował kryjówki. Być może nie miało tam być żadnego artefaktu, ale zaciekawiona chciała sprawdzić pogłoski. Podobno niedawno działy się tam dziwne rzeczy, co mogło być powodem wznowienia plotek i pogłosek o czymś, co mogło być tam ukryte. Brakowało jej czasów podróży i poszukiwania rozmaitych zaklętych miejsc, grobowców, przedmiotów i tak dalej. Może znalazłaby coś ciekawego, co mogłaby zbadać i złamać klątwę, lub po prostu sprzedać ów artefakt, o ile jeszcze tam cokolwiek było. A może wystarczał sam fakt poszukiwania czegoś i nie stania w miejscu, nie krążenia wśród czterech ścian ponurego domu po ojcu?
Nie szła długo, najwyżej kilka minut, kiedy zdradliwa gałąź trzasnęła pod podeszwą jej buta z wysoką cholewą, a dźwięk w pustym lesie rozbrzmiał dość głośno nawet mimo odgłosów hulającego między drzewami lodowatego wiatru niosącego drobiny lodu, a nawet płatki śniegu. Nie musiała długo czekać na reakcję i upewnienie się, że wcale nie jest tu sama. Że ktoś był na tyle blisko, by usłyszeć ów trzask.
Odruchowo sięgnęła po różdżkę, gotowa bronić się lub uciekać, gdyby okazało się to konieczne. Nie wiedząc jeszcze, z kim ma do czynienia, była nieufna, spięta i podejrzliwa, choć sama prawdopodobnie też wyglądała podejrzanie. Cała w czerni, z twarzą skrytą pod ciepłym, podszytym futrem kapturem... Akurat dziś zdecydowała się na niego tylko ze względu na pogodę i zimno kąsające w odsłoniętą twarz, bo przed kim miałaby się ukrywać w lesie?
Jak się okazało, nawet w lesie nie mogła liczyć na samotność.
- Spaceruję po lesie. Nie widać? – rzuciła nieco kąśliwie, bo przecież nie zamierzała się przyznawać obcej osobie, że rozgląda się za miejscem, gdzie potencjalnie mógł znajdować się zaklęty przedmiot. Nie ulegało jednak wątpliwości, że pogoda nie sprzyjała spacerom, bo zimny wiatr zdawał się przybierać na intensywności, a w powietrzu tańczyły drobiny śniegu. Śniegu, chociaż był początek czerwca. Co się działo z tym światem? - Jakim rezerwacie? Gdzie ja w ogóle jestem? – zapytała po chwili. Chciała poznać swoje położenie, bo mogło się okazać, że naprawdę ją zniosło i trafiła nie tam, gdzie powinna.
Jeden z wyjątkowo silnych podmuchów w końcu zerwał jej z twarzy kaptur. Mężczyzna mógł zobaczyć w pełnej okazałości bladą twarz z wysokimi kośćmi policzkowymi, niesforną grzywę ciemnych włosów i błyszczące nieufnością niebieskie oczy. Jej włosy natychmiast rozpoczęły taniec na wietrze i musiała je przytrzymać wolną od różdżki dłonią, by móc obserwować mężczyznę. W jego przystojnej twarzy i nonszalancko opadających ciemnych włosach także było coś znajomego, choć musiało minąć dobrych kilka lat, odkąd widziała ją ostatnio. Gdzie i kiedy to było? Przeszukiwała swoją pamięć w poszukiwaniu nazwiska, które mogłaby dopasować do twarzy.
Nie szła długo, najwyżej kilka minut, kiedy zdradliwa gałąź trzasnęła pod podeszwą jej buta z wysoką cholewą, a dźwięk w pustym lesie rozbrzmiał dość głośno nawet mimo odgłosów hulającego między drzewami lodowatego wiatru niosącego drobiny lodu, a nawet płatki śniegu. Nie musiała długo czekać na reakcję i upewnienie się, że wcale nie jest tu sama. Że ktoś był na tyle blisko, by usłyszeć ów trzask.
Odruchowo sięgnęła po różdżkę, gotowa bronić się lub uciekać, gdyby okazało się to konieczne. Nie wiedząc jeszcze, z kim ma do czynienia, była nieufna, spięta i podejrzliwa, choć sama prawdopodobnie też wyglądała podejrzanie. Cała w czerni, z twarzą skrytą pod ciepłym, podszytym futrem kapturem... Akurat dziś zdecydowała się na niego tylko ze względu na pogodę i zimno kąsające w odsłoniętą twarz, bo przed kim miałaby się ukrywać w lesie?
Jak się okazało, nawet w lesie nie mogła liczyć na samotność.
- Spaceruję po lesie. Nie widać? – rzuciła nieco kąśliwie, bo przecież nie zamierzała się przyznawać obcej osobie, że rozgląda się za miejscem, gdzie potencjalnie mógł znajdować się zaklęty przedmiot. Nie ulegało jednak wątpliwości, że pogoda nie sprzyjała spacerom, bo zimny wiatr zdawał się przybierać na intensywności, a w powietrzu tańczyły drobiny śniegu. Śniegu, chociaż był początek czerwca. Co się działo z tym światem? - Jakim rezerwacie? Gdzie ja w ogóle jestem? – zapytała po chwili. Chciała poznać swoje położenie, bo mogło się okazać, że naprawdę ją zniosło i trafiła nie tam, gdzie powinna.
Jeden z wyjątkowo silnych podmuchów w końcu zerwał jej z twarzy kaptur. Mężczyzna mógł zobaczyć w pełnej okazałości bladą twarz z wysokimi kośćmi policzkowymi, niesforną grzywę ciemnych włosów i błyszczące nieufnością niebieskie oczy. Jej włosy natychmiast rozpoczęły taniec na wietrze i musiała je przytrzymać wolną od różdżki dłonią, by móc obserwować mężczyznę. W jego przystojnej twarzy i nonszalancko opadających ciemnych włosach także było coś znajomego, choć musiało minąć dobrych kilka lat, odkąd widziała ją ostatnio. Gdzie i kiedy to było? Przeszukiwała swoją pamięć w poszukiwaniu nazwiska, które mogłaby dopasować do twarzy.
Thomasa z zasady nie obchodziły artefakty; nie był zatem nawet świadom pogłosek, które krążą o tych lasach, choć zdawał sobie oczywiście sprawę z tego, że może kryć wiele tajemnic, które tylko czekają, aż ktoś na tyle wytrwały postanowi go przeszukać. Vane swego czasu interesował się ingrediencjami; zwłaszcza tymi rzadkimi, bo były nieskończenie dobrym i lukratywnym źródłem pokątnego dochodu. Gdyby nie one, prawdopodobnie wciąż byłby skazany na majątek rodziców, a z nimi nie chciał mieć zupełnie nic wspólnego. Być może właśnie dlatego ocenił nieznajomą równie surowo; patrząc przez pryzmat samego siebie. Ile razy bowiem zdarzało mu się brać coś, czego nie powinien? Nie nazywał tego nawet kradzieżą, wszak część stworzeń była czymś, co można by nazwać wspólnym dobrem. Tamte miały jednak na tyle pecha, by być pozbawione nadzoru. Jego testrale nie, dlatego mierzył w nieznajomą dalej. Nie wyglądała na groźną, ale pozory mogły łatwo mylić, a łagodny wygląd nie oznaczał wcale, że nie miotnie w niego jakimś wprawnym zaklęciem.
Vane nie był spięty, ale i nie rozluźniony. Jak zwykle stał co najmniej tak nieruchomo, jakby wyciosano go z kamienia, a nawet najsilniejszy wiatr nie sprawi, że się zachwieje; nawet nie krzywił się, gdy lodowate podmuchy otulały ich z każdej strony, powodując ciarki na plecach. Owszem, świat oszalał. Śnieg w czerwcu był jednak ich najmniejszym problemem, tym bardziej w świetle tego, co czekało ich wraz z końcem czerwca. Obserwował intruzkę spokojnie, nie zamierzając przynajmniej na razie spuszczać z tonu. Być może reakcja była nieadekwatna do sytuacji; wszak wiedział już, że ma do czynienia z czarownicą. Mimo to nie był przekonany; teraz już niczego nie można być pewnym.
— Świetna pogoda na spacer — skwitował krótko, a choć jej wypowiedź była wyraźnie kąśliwa, o ironicznym zabarwieniu, zabrzmiał całkiem poważnie. Wciąż jednak nie opuścił różdżki. — Kornwalijski rezerwat testrali. Chyba daleko panią zaniosło na tym spacerze — odparł, nie pozwalając sobie nawet na cień emocji. Nie trzeba było być specjalnie odkrywczym, że albo nieznajoma padła ofiarą anomalii, albo kłamała z nut. Ewentualnie mogła też być zwyczajnie roztrzepana, ale na taką mu nie wyglądała. Dopiero kiedy wiatr porwał z jej głowy kaptur, zdał sobie sprawę, że przecież ją zna.
Świat czarodziejów był mały; zbyt mały, by pozwolić sobie na niemal całkowity brak kojarzenia poszczególnych osób, zwłaszcza, jeśli było się w zbliżonym wieku. Nie trzeba wcale było zawierać szerokich kręgów znajomości w czasach szkolnych, by i tak zapamiętać większość twarzy. Tym bardziej, gdy się z nimi w taki czy inny sposób zetknęło.
— Lyanna — powiedział, ni to do niej, ni sam do siebie; jakby chciał się utwierdzić w przekonaniu, że dobrze pamięta. Klub ślimaka. Kojarzył tę dziewczynę, chociaż była młodsza; wątpliwie elitarny klub miał zrzeszać obiecująco zapowiadających się uczniów, ciężko było się więc nie kojarzyć, nawet jeżeli ktoś się tam tylko przewinął. Vane tkwił jakieś dwa lata; profesor Slughorn zdawał się doceniać jego dryg do zaklęć. Pamiętał tylko, jak bardzo krępowały go te spotkania. Zwykle nie udzielał się zbyt aktywnie, w przeciwieństwie do pozostałych członków niechętnie poruszając kwestie rodziny. Teoretycznie nie miał się czego wstydzić; ojciec był szanowanym uzdrowicielem, matka szlachcianką... Brzmiało idealnie, ale było dalekim od ideału, dlatego zwykle zbywał podobne pytania, skupiając swoją uwagę na przesłodzonym deserze, który serwował im Horacy. A teraz nie żył; Vane nie był pewny, czy w związku z tym odczuwa jakikolwiek żal. Opuścił w końcu różdżkę, w zasadzie tylko przez wzgląd na ich dawną znajomość. Miał wrażenie, że nie widział jej wieki, zresztą tak pewnie było w istocie. Nie przykładał dużej wagi do znajomości o jakimkolwiek charakterze; jeśli ktoś uznał go za na tyle ciekawego, by kontynuować z nim znajomość, przystawał na to, ale powszechnie wiadomym było, że nie przejąłby się specjalnie, gdyby kontakt się urwał. Przywykł już do samotności i nie była dla niego niepokojąca.
Vane nie był spięty, ale i nie rozluźniony. Jak zwykle stał co najmniej tak nieruchomo, jakby wyciosano go z kamienia, a nawet najsilniejszy wiatr nie sprawi, że się zachwieje; nawet nie krzywił się, gdy lodowate podmuchy otulały ich z każdej strony, powodując ciarki na plecach. Owszem, świat oszalał. Śnieg w czerwcu był jednak ich najmniejszym problemem, tym bardziej w świetle tego, co czekało ich wraz z końcem czerwca. Obserwował intruzkę spokojnie, nie zamierzając przynajmniej na razie spuszczać z tonu. Być może reakcja była nieadekwatna do sytuacji; wszak wiedział już, że ma do czynienia z czarownicą. Mimo to nie był przekonany; teraz już niczego nie można być pewnym.
— Świetna pogoda na spacer — skwitował krótko, a choć jej wypowiedź była wyraźnie kąśliwa, o ironicznym zabarwieniu, zabrzmiał całkiem poważnie. Wciąż jednak nie opuścił różdżki. — Kornwalijski rezerwat testrali. Chyba daleko panią zaniosło na tym spacerze — odparł, nie pozwalając sobie nawet na cień emocji. Nie trzeba było być specjalnie odkrywczym, że albo nieznajoma padła ofiarą anomalii, albo kłamała z nut. Ewentualnie mogła też być zwyczajnie roztrzepana, ale na taką mu nie wyglądała. Dopiero kiedy wiatr porwał z jej głowy kaptur, zdał sobie sprawę, że przecież ją zna.
Świat czarodziejów był mały; zbyt mały, by pozwolić sobie na niemal całkowity brak kojarzenia poszczególnych osób, zwłaszcza, jeśli było się w zbliżonym wieku. Nie trzeba wcale było zawierać szerokich kręgów znajomości w czasach szkolnych, by i tak zapamiętać większość twarzy. Tym bardziej, gdy się z nimi w taki czy inny sposób zetknęło.
— Lyanna — powiedział, ni to do niej, ni sam do siebie; jakby chciał się utwierdzić w przekonaniu, że dobrze pamięta. Klub ślimaka. Kojarzył tę dziewczynę, chociaż była młodsza; wątpliwie elitarny klub miał zrzeszać obiecująco zapowiadających się uczniów, ciężko było się więc nie kojarzyć, nawet jeżeli ktoś się tam tylko przewinął. Vane tkwił jakieś dwa lata; profesor Slughorn zdawał się doceniać jego dryg do zaklęć. Pamiętał tylko, jak bardzo krępowały go te spotkania. Zwykle nie udzielał się zbyt aktywnie, w przeciwieństwie do pozostałych członków niechętnie poruszając kwestie rodziny. Teoretycznie nie miał się czego wstydzić; ojciec był szanowanym uzdrowicielem, matka szlachcianką... Brzmiało idealnie, ale było dalekim od ideału, dlatego zwykle zbywał podobne pytania, skupiając swoją uwagę na przesłodzonym deserze, który serwował im Horacy. A teraz nie żył; Vane nie był pewny, czy w związku z tym odczuwa jakikolwiek żal. Opuścił w końcu różdżkę, w zasadzie tylko przez wzgląd na ich dawną znajomość. Miał wrażenie, że nie widział jej wieki, zresztą tak pewnie było w istocie. Nie przykładał dużej wagi do znajomości o jakimkolwiek charakterze; jeśli ktoś uznał go za na tyle ciekawego, by kontynuować z nim znajomość, przystawał na to, ale powszechnie wiadomym było, że nie przejąłby się specjalnie, gdyby kontakt się urwał. Przywykł już do samotności i nie była dla niego niepokojąca.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Lyanna także interesowała się trochę ingrediencjami. Trudno było się nimi nie interesować będąc córką handlarza ingrediencjami i wiedząc, że niektóre potrafią przynieść niezły dochód. Czasem dorabiała sobie szukaniem składników, wiele znajdowała przy okazji, podczas wypraw w poszukiwaniu artefaktów. Gdyby wiedziała wcześniej że jest w rezerwacie testrali rozejrzałaby się za ich włosiem. Może osłodziłyby jej gorycz prawdopodobnej porażki, bo przy takiej pogodzie nie miała dużych szans na znalezienie miejsca, którego szukała. Zwłaszcza, jeśli ją aż tak zniosło.
Ale mężczyzna, który stanął jej na drodze, wydawał się uparty i wciąż mierzył w nią różdżką. Nie wiedziała, co potrafił, dlatego nie ryzykowała atakowania jako pierwsza, w obawie że mogła trafić na lepszego od siebie. Gdyby to był mugol, sprawa byłaby prosta, mogłaby go oszołomić i ruszyć dalej. Ale czarodziej? Tu już musiała się zawahać, nie była w końcu aż tak nierozsądna. Za dużo przebywała wśród ludzi, którzy znali czarną magię, by zlekceważyć kogokolwiek, kogo umiejętności nie mogła być pewna. Różdżki jednak nie opuściła, zaciskając jej trzonek w dłoni okrytej czarną, skórzaną rękawiczką.
Była kąśliwa, w końcu poirytowała ją ta nieplanowana komplikacja w postaci postronnej osoby napotkanej w lesie. Nie spodziewała się nikogo spotkać. I na pewno nie planowała mówić, co naprawdę planowała tu robić, zanim pokrzyżowała jej plany jego obecność oraz pogoda. W Londynie też było zimno, kiedy go opuszczała, ale z pewnością tak nie wiało.
Zdziwiła się, słysząc że wylądowała w Kornwalii i to w rezerwacie testrali. Nie planowała tego, miała wylądować dobrych kilkadziesiąt kilometrów wcześniej. W przypadku miejsc, których nie znała zbyt dobrze, łatwo było jednak o pomyłkę. Przynajmniej nie doznała rozszczepienia; z trafieniem w złe miejsce mogła sobie poradzić, choć biorąc pod uwagę paskudną aurę raczej wróci dziś do domu. Nie będzie się nudzić, czekało na nią kilka nowych ksiąg.
- Zaiste, daleko – odezwała się lakonicznie.
Ale wtedy właśnie wiatr spłatał jej psikusa, zrzucając z głowy kaptur. Gęste, faliste włosy natychmiast zaczęły fruwać wokół jej twarzy, wchodząc do ust i oczu. Co ją zaskoczyło, mężczyzna wypowiedział jej imię. Złapała w końcu swoje włosy i uniosła brwi, patrząc na niego ze zdziwieniem.
- To ja – potwierdziła, przyglądając mu się intensywniej, i po chwili udało jej się dopasować tę twarz do obrazu ze wspomnień. Dość dawnych, dlatego w pierwszej chwili tylko miała przeczucie, że gdzieś go spotkała, ale nie pamiętała, w jakich okolicznościach. W końcu minęło prawie dziesięć lat, odkąd razem uczęszczali do Klubu Ślimaka w Hogwarcie, a kiedyś nawet wpadli na siebie w Zakazanym Lesie, kiedy wybrali się tam po kryjomu zupełnie niezależnie od siebie. – Thomas Vane? – zapytała więc. – Zaskakujące miejsce na spotkanie po latach. Kto by pomyślał, że wylądujesz w rezerwacie testrali?
Okazało się, że pamiętała Vane’a. Slughorn zawsze dokonywał prezentacji swoich pupilków nowym członkom Klubu Ślimaka, więc przypomniała sobie mgliście, że był synem uzdrowiciela, członkiem szanowanej rodziny o czystej, choć nie szlachetnej krwi. Raczej nie w takim miejscu jak to wyobrażała sobie podobnych ludzi.
Opuścił różdżkę, a ona zaraz poszła w jego ślady i opuściła swoją, skoro już ustalili, że się znają i najwyraźniej nie mają wobec siebie wrogich zamiarów.
- Całe lata nigdzie cię nie widziałam, Vane – odezwała się, decydując się podejść nieco bliżej, by nie musieć krzyczeć przez wiatr. Kiedy już oswoiła się z myślą, że w tym zimnym, odległym od Londynu napotkała osobę pamiętaną z Hogwartu, nieco się rozluźniła, a nawet poczuła ciekawość. I ona była raczej samotnicza i nie przykładała dużej wagi do dawnych znajomości, nie czuła żalu że wiele relacji z Hogwartu rozpadło się po skończeniu szkoły. Tak po prostu było.
Ale mężczyzna, który stanął jej na drodze, wydawał się uparty i wciąż mierzył w nią różdżką. Nie wiedziała, co potrafił, dlatego nie ryzykowała atakowania jako pierwsza, w obawie że mogła trafić na lepszego od siebie. Gdyby to był mugol, sprawa byłaby prosta, mogłaby go oszołomić i ruszyć dalej. Ale czarodziej? Tu już musiała się zawahać, nie była w końcu aż tak nierozsądna. Za dużo przebywała wśród ludzi, którzy znali czarną magię, by zlekceważyć kogokolwiek, kogo umiejętności nie mogła być pewna. Różdżki jednak nie opuściła, zaciskając jej trzonek w dłoni okrytej czarną, skórzaną rękawiczką.
Była kąśliwa, w końcu poirytowała ją ta nieplanowana komplikacja w postaci postronnej osoby napotkanej w lesie. Nie spodziewała się nikogo spotkać. I na pewno nie planowała mówić, co naprawdę planowała tu robić, zanim pokrzyżowała jej plany jego obecność oraz pogoda. W Londynie też było zimno, kiedy go opuszczała, ale z pewnością tak nie wiało.
Zdziwiła się, słysząc że wylądowała w Kornwalii i to w rezerwacie testrali. Nie planowała tego, miała wylądować dobrych kilkadziesiąt kilometrów wcześniej. W przypadku miejsc, których nie znała zbyt dobrze, łatwo było jednak o pomyłkę. Przynajmniej nie doznała rozszczepienia; z trafieniem w złe miejsce mogła sobie poradzić, choć biorąc pod uwagę paskudną aurę raczej wróci dziś do domu. Nie będzie się nudzić, czekało na nią kilka nowych ksiąg.
- Zaiste, daleko – odezwała się lakonicznie.
Ale wtedy właśnie wiatr spłatał jej psikusa, zrzucając z głowy kaptur. Gęste, faliste włosy natychmiast zaczęły fruwać wokół jej twarzy, wchodząc do ust i oczu. Co ją zaskoczyło, mężczyzna wypowiedział jej imię. Złapała w końcu swoje włosy i uniosła brwi, patrząc na niego ze zdziwieniem.
- To ja – potwierdziła, przyglądając mu się intensywniej, i po chwili udało jej się dopasować tę twarz do obrazu ze wspomnień. Dość dawnych, dlatego w pierwszej chwili tylko miała przeczucie, że gdzieś go spotkała, ale nie pamiętała, w jakich okolicznościach. W końcu minęło prawie dziesięć lat, odkąd razem uczęszczali do Klubu Ślimaka w Hogwarcie, a kiedyś nawet wpadli na siebie w Zakazanym Lesie, kiedy wybrali się tam po kryjomu zupełnie niezależnie od siebie. – Thomas Vane? – zapytała więc. – Zaskakujące miejsce na spotkanie po latach. Kto by pomyślał, że wylądujesz w rezerwacie testrali?
Okazało się, że pamiętała Vane’a. Slughorn zawsze dokonywał prezentacji swoich pupilków nowym członkom Klubu Ślimaka, więc przypomniała sobie mgliście, że był synem uzdrowiciela, członkiem szanowanej rodziny o czystej, choć nie szlachetnej krwi. Raczej nie w takim miejscu jak to wyobrażała sobie podobnych ludzi.
Opuścił różdżkę, a ona zaraz poszła w jego ślady i opuściła swoją, skoro już ustalili, że się znają i najwyraźniej nie mają wobec siebie wrogich zamiarów.
- Całe lata nigdzie cię nie widziałam, Vane – odezwała się, decydując się podejść nieco bliżej, by nie musieć krzyczeć przez wiatr. Kiedy już oswoiła się z myślą, że w tym zimnym, odległym od Londynu napotkała osobę pamiętaną z Hogwartu, nieco się rozluźniła, a nawet poczuła ciekawość. I ona była raczej samotnicza i nie przykładała dużej wagi do dawnych znajomości, nie czuła żalu że wiele relacji z Hogwartu rozpadło się po skończeniu szkoły. Tak po prostu było.
Nagła świadomość, że intruz nie jest wcale aż takim intruzem, jakby sobie tego życzył na wypadek komplikacji sprawiła, że jednak opuścił różdżkę, choć jej jeszcze nie schował. Ograniczone zaufanie niejednokrotnie uratowało mu skórę, a sam po sobie wiedział, że skoro w jego życiu zaszły zmiany idące tak daleko, że gdzieś na przestrzeni lat zaginęły także jego skrupuły, nie mógł zakładać, że z innymi nie było podobnie, nawet jeżeli ich powierzchowność jawiła się jako niewinna i nie budząca negatywnych skojarzeń. Powoływanie się na dawne znajomości nie leżało w naturze Vane'a; nie, kiedy czarodziejski świat trwał w swoich podziałach, nie gdy większość znanych mu osób opowiedziała się po którejś ze stron barykady. Już jednak bliższy był szanowania tych, którzy obrali stronę przeciwną, niż tych, którzy nie wybrali żadnej. Wkrótce jednak mieli utracić ten luksus. Za neutralność płaci się słono. Obserwował Lyannę intensywnie, choć niezobowiązująco. Większość osób, z którymi choćby minął się w klubie Ślimaka, zapamiętał. W końcu miała ich wszystkich, utalentowanych i obiecujących, czekać świetlana przyszłość. Tymczasem on był tutaj, tkwił tu znowu, z własnej, nieprzymuszonej niczym woli, rad z takiego obrotu spraw. Próbował odnaleźć szczęście gdzie indziej i odnalazł cel; ten nie wiązał się jednak z obraniem konkretnej ścieżki zawodowej.
Skinął jedynie głową, gdy dziewczyna wymówiła jego imię i nazwisko. Zawsze wydawało mu się to niezmiernie pasjonujące, brzmiało w jego uszach tak obco. Stanowił zawsze tylko tło, kiedy zatem ktoś wywoływał go z imienia i nazwiska, miał wrażenie, że choć na chwilę przestaje być niewidzialną zjawą.
— Brak oszałamiającej kariery to niska cena za święty spokój — zauważył jedynie w odpowiedzi. Nigdy nie miał poczucia, jakoby fakt, że wylądował właśnie tutaj w jakikolwiek sposób mu uwłaczał, nawet jeżeli ojciec robił, co mógł, by go w takim przekonaniu utwierdzać. Nie nadawał się na uzdrowiciela; nigdy nie poszedłby w ślady ojca. Nie czuł wcale potrzeby niesienia pomocy innym, jeśli nawet nie z poczucia obowiązku, to tym bardziej z potrzeby serca. Jego własne było niewzruszone niczym kamień; a choć być może mogłoby to stanowić jego zaletę w przypadku trudnienia się ratowaniem ludzkiego życia, nigdy nie czuł powołania. Przebywanie w lesie go uspokajało. Miał tu ciszę, której wiecznie było mu mało. Nikt go nie niepokoił, nie miał na głowie miliona spraw. Był tylko on i testrale, na które trzeba było mieć od czasu do czasu oko. Tęsknił za tym w trakcie przebywania za granicą, co wymusiło na nim siłą rzeczy kontakty z innymi ludźmi. Od razu odetchnął więc, gdy wrócił, a słowa znów mógł ograniczyć do niezbędnego minimum.
— Bo jak oboje wiemy, zawsze od razu rzucałem się w oczy — odparł, niemal z rozbawieniem, co uwydatniło bliznę po lewej stronie twarzy. Thomas miał to do siebie, że był, ale jakby go nie było. Również w Hogwarcie. Dlatego zwykle dziwiło go niezmiernie, gdy w trakcie, kiedy przesiadywał godzinami w zagrodzie testrali w Zakazanym Lesie, ktoś na niego w końcu trafiał. Tak, jak kiedyś zrobiła to Lyanna, dzięki czemu jej twarz nie zniknęła mu gdzieś w odmętach zapomnienia. Taka naturalna kolej rzeczy, że część poznanych osób mózg z czasem wypiera, żeby zrobić miejsce na nowe. Vane natomiast do swojej anonimowości przywykł i nauczył się ją doceniać, zwłaszcza, gdy w naukowym pędzie niezbyt grzecznie postępował z mugolami.
— Zawsze musimy na siebie wpadać w lesie? — Zapytał retorycznie po chwili milczenia. A choć wydawało się, że rozmowę uznał za zakończoną, bo odwrócił się i zamierzał wrócić stamtąd, skąd przyszedł, odwrócił się przez ramię żeby sprawić, czy Lyanna do niego dołączy, czy aż tak się spieszy, że niekoniecznie. Mogła przez to bez trudu zrozumieć, że niewiele się przez te dziesięć lat zmieniło; wciąż niewiele mówił i niezbyt przejmował się tym, czy w związku z tym przestrzega zasad dobrego wychowania. Jedni w nim to doceniali, inni wręcz przeciwnie, w każdym razie jeśli można było coś stwierdzić na pewno to to, że przynajmniej milczało się z nim dobrze, bez zbędnej niezręczności.
Skinął jedynie głową, gdy dziewczyna wymówiła jego imię i nazwisko. Zawsze wydawało mu się to niezmiernie pasjonujące, brzmiało w jego uszach tak obco. Stanowił zawsze tylko tło, kiedy zatem ktoś wywoływał go z imienia i nazwiska, miał wrażenie, że choć na chwilę przestaje być niewidzialną zjawą.
— Brak oszałamiającej kariery to niska cena za święty spokój — zauważył jedynie w odpowiedzi. Nigdy nie miał poczucia, jakoby fakt, że wylądował właśnie tutaj w jakikolwiek sposób mu uwłaczał, nawet jeżeli ojciec robił, co mógł, by go w takim przekonaniu utwierdzać. Nie nadawał się na uzdrowiciela; nigdy nie poszedłby w ślady ojca. Nie czuł wcale potrzeby niesienia pomocy innym, jeśli nawet nie z poczucia obowiązku, to tym bardziej z potrzeby serca. Jego własne było niewzruszone niczym kamień; a choć być może mogłoby to stanowić jego zaletę w przypadku trudnienia się ratowaniem ludzkiego życia, nigdy nie czuł powołania. Przebywanie w lesie go uspokajało. Miał tu ciszę, której wiecznie było mu mało. Nikt go nie niepokoił, nie miał na głowie miliona spraw. Był tylko on i testrale, na które trzeba było mieć od czasu do czasu oko. Tęsknił za tym w trakcie przebywania za granicą, co wymusiło na nim siłą rzeczy kontakty z innymi ludźmi. Od razu odetchnął więc, gdy wrócił, a słowa znów mógł ograniczyć do niezbędnego minimum.
— Bo jak oboje wiemy, zawsze od razu rzucałem się w oczy — odparł, niemal z rozbawieniem, co uwydatniło bliznę po lewej stronie twarzy. Thomas miał to do siebie, że był, ale jakby go nie było. Również w Hogwarcie. Dlatego zwykle dziwiło go niezmiernie, gdy w trakcie, kiedy przesiadywał godzinami w zagrodzie testrali w Zakazanym Lesie, ktoś na niego w końcu trafiał. Tak, jak kiedyś zrobiła to Lyanna, dzięki czemu jej twarz nie zniknęła mu gdzieś w odmętach zapomnienia. Taka naturalna kolej rzeczy, że część poznanych osób mózg z czasem wypiera, żeby zrobić miejsce na nowe. Vane natomiast do swojej anonimowości przywykł i nauczył się ją doceniać, zwłaszcza, gdy w naukowym pędzie niezbyt grzecznie postępował z mugolami.
— Zawsze musimy na siebie wpadać w lesie? — Zapytał retorycznie po chwili milczenia. A choć wydawało się, że rozmowę uznał za zakończoną, bo odwrócił się i zamierzał wrócić stamtąd, skąd przyszedł, odwrócił się przez ramię żeby sprawić, czy Lyanna do niego dołączy, czy aż tak się spieszy, że niekoniecznie. Mogła przez to bez trudu zrozumieć, że niewiele się przez te dziesięć lat zmieniło; wciąż niewiele mówił i niezbyt przejmował się tym, czy w związku z tym przestrzega zasad dobrego wychowania. Jedni w nim to doceniali, inni wręcz przeciwnie, w każdym razie jeśli można było coś stwierdzić na pewno to to, że przynajmniej milczało się z nim dobrze, bez zbędnej niezręczności.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Lyanna też nie należała do najbardziej ufnych osób. Wciąż była młoda, ale jak na swój wiek swoje przeżyła. Podróżowała też trochę, więc chcąc nie chcąc poznawała różnych ludzi i uczyła się, że z zaufaniem należy postępować ostrożnie, a polegać można tylko na sobie. Nie miała czystego sumienia, więc musiała uważać bardziej, tak, aby nikt nie dowiedział się o jej bardziej podejrzanych zainteresowaniach. Wszystko co związane z czarną magią od dawien dawna było źle widziane. Już ojciec lata temu dał jej to do zrozumienia. Sam nigdy nie został przyłapany na czarnomagicznych ciągotkach. Na szczęście jej ładna, niewinna aparycja czasem bywała pomocna. Kto podejrzewałby o takie rzeczy atrakcyjną młodą kobietę? Ładna twarz potrafiła być zwodniczym kamuflażem.
Lyanna mimo wszystko też wolałaby wylądować w takim miejscu niż być narzędziem do spełniania cudzych ambicji. Matki nigdy nie miała, ojciec uważał ją za czarną owcę rodziny. Była półkrwi, co było jej przekleństwem, ale w pewnych aspektach błogosławieństwem. Jako czystokrwista pewnie zostałaby wydana za mąż krótko po skończeniu szkoły za kogoś z nadętych czystokrwistych znajomych ojca, by zacieśnić przyjaźnie z rodzinami o podobnym statusie do Zabinich. Ale była mieszańcem, więc żaden szanujący się mężczyzna nie miał jej nigdy zechcieć. Nie musiała bawić się w żonę ani matkę. Nie miała zresztą żadnego kobiecego wzorca w domu, dorastając z ojcem i bratem. Jej zakłamana, oszukańcza matka (niech będzie przeklęta) uciekła do Francji i tam zdechła. Niemniej jednak między innymi dzięki gorszej krwi mogła realizować się w swojej pasji i wyuczyć się na łamacza klątw.
Spotkanie Thomasa Vane po tylu latach było zaskoczeniem. Nie była pewna, co o nim myśleć. Dawno temu, w Hogwarcie, uznała go za intrygującego samotnika. Ona też była samotnicą, chodzącą swoimi drogami, i pewnego dnia ich ścieżki poza Klubem Ślimaka przecięły się w Zakazanym Lesie, gdzie oboje szukali samotności. Kim był teraz? Dziesięć lat to kawał czasu. Wiele mogło się zmienić, a zauważywszy, że nie schował swojej różdżki, sama też wciąż trzymała w dłoni swoją, choć opuszczoną luźno wzdłuż boku.
- Nie zawsze trzeba oszałamiającej kariery do szczęścia. Lepiej robić to, co się lubi i co nie stanowi dla nas prawdziwej udręki – zauważyła. - Jaki jest sens zadowalać innych zamiast siebie?
Ona właśnie to robiła. Realizowała się w czymś, co ją interesowało, choć zawód łamacza klątw był pod pewnymi względami prestiżowy, bo niewielu mogło nimi zostać. Tylko ci naprawdę dobrzy. Z uzdrowicielami było podobnie, choć Lyanna też nigdy nie widziałaby siebie w takiej roli. Nie czuła w sobie żadnego powołania do niesienia pomocy innym. Pilnowanie rezerwatu testrali raczej nie wymagało szczególnych umiejętności, ale skoro Thomasowi Vane odpowiadało takie zajęcie, nie jej było to kwestionować czy kpić.
- Nie rzucałeś się. Już wtedy, w Hogwarcie. Znalazłam cię w tamtym lesie, bo też szukałam samotności z dala od innych. Ale ty wpadłeś na ten sam pomysł nieco wcześniej... – I tym sposobem się spotkali. Lyanna przeżyła wtedy zdumienie, kiedy Thomas zdawał się karmić powietrze, a potem przypomniała sobie, że testrale są niewidzialne dla tych, którzy nie widzieli śmierci. Teraz być może już by je zobaczyła. – Cóż, najwyraźniej oboje nadal mamy pewien sentyment do lasów.
Kiedy nagle odwrócił się ruszył przed siebie, zawahała się, ale po chwili podążyła za nim. Dziś i tak raczej nic nie znajdzie, a coś w osobie dawnego znajomego ze szkoły ją zaintrygowało. Na tyle, by zdecydować się pójść kawałek za nim. Mogło się wydawać, że wciąż był równie lakoniczny i nieprzystępny jak wtedy, i to bardziej od niej.
- Jak dużo jest tu tych testrali? Czy jest szansa, że jakiegoś napotkamy? – zapytała nagle, rozglądając się. Była ciekawa, czy byłaby w stanie je dostrzec. Kiedyś, w Norwegii, gdzie spędziła prawie rok, widziała kogoś, kto umierał. Czy to wystarczyło, by ujrzeć testrala? Ciekawiło ją nie tylko dlatego, że ich włosy były wartościowe. Po prostu lubiła dowiadywać się nowych rzeczy, bo jej serce nie było tak skostniałe i beznamiętne jak u Toma, który zdawał się nic sobie nie robić z obecnej pogody, przywodzącej na myśl raczej zimę niż początek czerwca.
Lyanna mimo wszystko też wolałaby wylądować w takim miejscu niż być narzędziem do spełniania cudzych ambicji. Matki nigdy nie miała, ojciec uważał ją za czarną owcę rodziny. Była półkrwi, co było jej przekleństwem, ale w pewnych aspektach błogosławieństwem. Jako czystokrwista pewnie zostałaby wydana za mąż krótko po skończeniu szkoły za kogoś z nadętych czystokrwistych znajomych ojca, by zacieśnić przyjaźnie z rodzinami o podobnym statusie do Zabinich. Ale była mieszańcem, więc żaden szanujący się mężczyzna nie miał jej nigdy zechcieć. Nie musiała bawić się w żonę ani matkę. Nie miała zresztą żadnego kobiecego wzorca w domu, dorastając z ojcem i bratem. Jej zakłamana, oszukańcza matka (niech będzie przeklęta) uciekła do Francji i tam zdechła. Niemniej jednak między innymi dzięki gorszej krwi mogła realizować się w swojej pasji i wyuczyć się na łamacza klątw.
Spotkanie Thomasa Vane po tylu latach było zaskoczeniem. Nie była pewna, co o nim myśleć. Dawno temu, w Hogwarcie, uznała go za intrygującego samotnika. Ona też była samotnicą, chodzącą swoimi drogami, i pewnego dnia ich ścieżki poza Klubem Ślimaka przecięły się w Zakazanym Lesie, gdzie oboje szukali samotności. Kim był teraz? Dziesięć lat to kawał czasu. Wiele mogło się zmienić, a zauważywszy, że nie schował swojej różdżki, sama też wciąż trzymała w dłoni swoją, choć opuszczoną luźno wzdłuż boku.
- Nie zawsze trzeba oszałamiającej kariery do szczęścia. Lepiej robić to, co się lubi i co nie stanowi dla nas prawdziwej udręki – zauważyła. - Jaki jest sens zadowalać innych zamiast siebie?
Ona właśnie to robiła. Realizowała się w czymś, co ją interesowało, choć zawód łamacza klątw był pod pewnymi względami prestiżowy, bo niewielu mogło nimi zostać. Tylko ci naprawdę dobrzy. Z uzdrowicielami było podobnie, choć Lyanna też nigdy nie widziałaby siebie w takiej roli. Nie czuła w sobie żadnego powołania do niesienia pomocy innym. Pilnowanie rezerwatu testrali raczej nie wymagało szczególnych umiejętności, ale skoro Thomasowi Vane odpowiadało takie zajęcie, nie jej było to kwestionować czy kpić.
- Nie rzucałeś się. Już wtedy, w Hogwarcie. Znalazłam cię w tamtym lesie, bo też szukałam samotności z dala od innych. Ale ty wpadłeś na ten sam pomysł nieco wcześniej... – I tym sposobem się spotkali. Lyanna przeżyła wtedy zdumienie, kiedy Thomas zdawał się karmić powietrze, a potem przypomniała sobie, że testrale są niewidzialne dla tych, którzy nie widzieli śmierci. Teraz być może już by je zobaczyła. – Cóż, najwyraźniej oboje nadal mamy pewien sentyment do lasów.
Kiedy nagle odwrócił się ruszył przed siebie, zawahała się, ale po chwili podążyła za nim. Dziś i tak raczej nic nie znajdzie, a coś w osobie dawnego znajomego ze szkoły ją zaintrygowało. Na tyle, by zdecydować się pójść kawałek za nim. Mogło się wydawać, że wciąż był równie lakoniczny i nieprzystępny jak wtedy, i to bardziej od niej.
- Jak dużo jest tu tych testrali? Czy jest szansa, że jakiegoś napotkamy? – zapytała nagle, rozglądając się. Była ciekawa, czy byłaby w stanie je dostrzec. Kiedyś, w Norwegii, gdzie spędziła prawie rok, widziała kogoś, kto umierał. Czy to wystarczyło, by ujrzeć testrala? Ciekawiło ją nie tylko dlatego, że ich włosy były wartościowe. Po prostu lubiła dowiadywać się nowych rzeczy, bo jej serce nie było tak skostniałe i beznamiętne jak u Toma, który zdawał się nic sobie nie robić z obecnej pogody, przywodzącej na myśl raczej zimę niż początek czerwca.
Thomas miał ten luksus, że nigdy nie spełniał i nie miał spełniać cudzych ambicji. Być może ojciec na którymś etapie swojego życia chciał zrobić z niego uzdrowiciela, stoicki spokój syna biorąc za przejaw umiejętności zachowania zimnej krwi w trudnych sytuacjach. Tak naprawdę jednak młodemu Vane'owi brakowało podstawowej cechy, którą musiał wykazać się każdy uzdrowiciel: musiał chcieć pomagać. Nieważne, z jakiego powodu. Czy z dobroci serca, powołania, a może chęci zarobku. Thomasowi było to zbyt obojętne, by mógł z siebie wykrzesać taką chęć pomocy, choć przyszłe tygodnie miały w tej materii sporo zmienić. Czym innym było jednak pomaganie tym, z którym łączyły go wspólne cele, a czymś zupełnie odmiennym pomoc każdemu, jak leci, bo taka była specyfika tamtego zawodu. O matce w tej chwili nawet nie pomyślał; ona przestała dla niego istnieć już dawno temu, podobnie, jak i również on dla niej. Kiedyś zastanawiał się, czy gdyby okazał się dość dobry, mogłaby wykrzesać z siebie jakieś ciepłe uczucia względem niego, ale w porę oprzytomniał. Nawet ojca miała za nic, a biegał wokół niej jakby stanowiła centrum wszechświata. Thomas uważał to nawet za całkiem zabawne; jak ślepa i ogłupiająca potrafiła być miłość.
Vane tak naprawdę nie widział w sobie nigdy niczego intrygującego. Jego zachowanie nie było pozą, co więcej, postrzegał się jako osobę przezroczystą i zwyczajnie nudną. Nie przeszkadzało mu to nigdy; co zabawne, jego spokój często przyciągał do niego ludzi, co uważał za raczej irytujące, zanim nie nauczył czerpać się z tego korzyści dla siebie. W ostatecznym rozrachunku potrafił nie być milczkiem, zwłaszcza, jeśli jakiś temat wzbudzał jego zainteresowanie. Tych nie było jednak zbyt wiele.
— Zadowalanie siebie też na dłuższą metę nie działa — zauważył jedynie. Na dłuższą metę coś podobnego mogło zakrawać o hedonizm. Ludzie mieli tą paskudną przypadłość do nienasycenia; cokolwiek sprawiało im przyjemność, chcieli czerpać z tego pełnymi garściami, nie zważając na nic prócz tego. To prowadziło według Thomasa do destrukcji, ale w zasadzie były to tylko jego subiektywne spostrzeżenia. Tak naprawdę sam z siebie nigdy nie był zadowolony, aż nadto świadom, że być może w tym całkowitym zepchnięciu go na margines, jest jednak trochę racji i sam sobie na to zapracował. Jednak fakt, że to dostrzegał, nie oznaczał, że się tym przejmuje. Tę umiejętność stracił już dawno temu i nie żałował jej. Tylko czasem, całkowicie znienacka, pojawiało się ukłucie bliżej niesprecyzowanej emocji, która podszeptywała mu, że po raz kolejny kogoś zawodzi. Tak, jakby dało się przekroczyć jakiś limit, poza którego granicami nie ma już nic. Pustka.
— Cały mój pobyt w Hogwarcie można by tak podsumować — odparł, w nawiązaniu do szukania samotności. Nie do końca była to prawda, był wszak czas, że narobił wokół siebie trochę szumu. O złą sławę nie było trudno, jego natomiast przez krótką chwilę można było określić mianem szczęściarza. W trakcie meczu spadł przecież z miotły z wysoka; na tyle wysoka, by można było mówić o wyjątkowym szczęściu, że skończyło się tak, jak się skończyło. Dotyk meduzy dał o sobie znać w najmniej spodziewanym momencie, a jego własne ciało stało się jego największym, nieoczekiwanym wrogiem. Odwróciło się od niego i wbiło mu nóż w plecy. W trakcie dni spędzonych w skrzydle szpitalnym, miał jednak dużo czasu, żeby się z tym faktem pogodzić. Na słowa o sentymencie uśmiechnął się rachitycznie. Czyż nie o tym samym pomyślał, gdy przed kilkoma dniami wraz z Rookwood, również w lesie, odbyli bardzo ciekawą pogawędkę z Seamusem? Samo wspomnienie o sięgnięciu po czarną magię wywołało dziwnie mrowienie w opuszkach jego palców. Na razie uczucie to było obce, choć w pewien sposób intrygujące. Kusiło spróbować znowu.
Szedł przed siebie, kiedy tylko zauważył, że Lyanna postanowiła jednak pójść z nim. Przez chwilę nie odpowiadał na jej pytanie, gdy jego myśli pogalopowały w stronę meandrów czarnej magii, do której podchodził ostrożnie. Zbyt ostrożnie, by pochłaniała jego myśli nieustannie, a jednak pojawiła się tam na krótką chwilę.
— Sporo. Mają tu dobre warunki i święty spokój — jak ja, chciało się dodać. Nie zajęło im długo przedarcie się przez krzaki, a stanęli na niewielkiej polanie. O ile dobrze kojarzył, Zabini nie widziała wtedy testrali. Mało kto widział. Co złośliwsi lubili twierdzić, że to tylko zwidy, upatrując się w możliwości ich zobaczenia powodu do przytyków. Kilka osobników leniwie spacerowało nieopodal; skryte przed niepożądanymi spojrzeniami, mogły pozwolić sobie na chwilę wytchnienia, dokładnie tak samo, jak Vane. — Tak naprawdę bardziej niż pilnować ich, trzeba pilnować innych, żeby się tu nie pojawiali. Włosy z ogonów — rzucił po chwili milczenia, mniemając, że Lyanna doskonale wie, co ma na myśli, wspominając o ogonach testrali. Składnik rzadki i drogi, z pewnością wart według niektórych tego, by je za to zgładzić. W razie potrzeby potrafiły się bronić i niektórzy mieli ich życie za nic. Miał też nadzieję, że Lyanna nie w tym celu się tutaj dzisiaj pojawiła, bo wówczas nie szczędziłby, całkiem dla siebie wyjątkowo, przykrych słów.
Vane tak naprawdę nie widział w sobie nigdy niczego intrygującego. Jego zachowanie nie było pozą, co więcej, postrzegał się jako osobę przezroczystą i zwyczajnie nudną. Nie przeszkadzało mu to nigdy; co zabawne, jego spokój często przyciągał do niego ludzi, co uważał za raczej irytujące, zanim nie nauczył czerpać się z tego korzyści dla siebie. W ostatecznym rozrachunku potrafił nie być milczkiem, zwłaszcza, jeśli jakiś temat wzbudzał jego zainteresowanie. Tych nie było jednak zbyt wiele.
— Zadowalanie siebie też na dłuższą metę nie działa — zauważył jedynie. Na dłuższą metę coś podobnego mogło zakrawać o hedonizm. Ludzie mieli tą paskudną przypadłość do nienasycenia; cokolwiek sprawiało im przyjemność, chcieli czerpać z tego pełnymi garściami, nie zważając na nic prócz tego. To prowadziło według Thomasa do destrukcji, ale w zasadzie były to tylko jego subiektywne spostrzeżenia. Tak naprawdę sam z siebie nigdy nie był zadowolony, aż nadto świadom, że być może w tym całkowitym zepchnięciu go na margines, jest jednak trochę racji i sam sobie na to zapracował. Jednak fakt, że to dostrzegał, nie oznaczał, że się tym przejmuje. Tę umiejętność stracił już dawno temu i nie żałował jej. Tylko czasem, całkowicie znienacka, pojawiało się ukłucie bliżej niesprecyzowanej emocji, która podszeptywała mu, że po raz kolejny kogoś zawodzi. Tak, jakby dało się przekroczyć jakiś limit, poza którego granicami nie ma już nic. Pustka.
— Cały mój pobyt w Hogwarcie można by tak podsumować — odparł, w nawiązaniu do szukania samotności. Nie do końca była to prawda, był wszak czas, że narobił wokół siebie trochę szumu. O złą sławę nie było trudno, jego natomiast przez krótką chwilę można było określić mianem szczęściarza. W trakcie meczu spadł przecież z miotły z wysoka; na tyle wysoka, by można było mówić o wyjątkowym szczęściu, że skończyło się tak, jak się skończyło. Dotyk meduzy dał o sobie znać w najmniej spodziewanym momencie, a jego własne ciało stało się jego największym, nieoczekiwanym wrogiem. Odwróciło się od niego i wbiło mu nóż w plecy. W trakcie dni spędzonych w skrzydle szpitalnym, miał jednak dużo czasu, żeby się z tym faktem pogodzić. Na słowa o sentymencie uśmiechnął się rachitycznie. Czyż nie o tym samym pomyślał, gdy przed kilkoma dniami wraz z Rookwood, również w lesie, odbyli bardzo ciekawą pogawędkę z Seamusem? Samo wspomnienie o sięgnięciu po czarną magię wywołało dziwnie mrowienie w opuszkach jego palców. Na razie uczucie to było obce, choć w pewien sposób intrygujące. Kusiło spróbować znowu.
Szedł przed siebie, kiedy tylko zauważył, że Lyanna postanowiła jednak pójść z nim. Przez chwilę nie odpowiadał na jej pytanie, gdy jego myśli pogalopowały w stronę meandrów czarnej magii, do której podchodził ostrożnie. Zbyt ostrożnie, by pochłaniała jego myśli nieustannie, a jednak pojawiła się tam na krótką chwilę.
— Sporo. Mają tu dobre warunki i święty spokój — jak ja, chciało się dodać. Nie zajęło im długo przedarcie się przez krzaki, a stanęli na niewielkiej polanie. O ile dobrze kojarzył, Zabini nie widziała wtedy testrali. Mało kto widział. Co złośliwsi lubili twierdzić, że to tylko zwidy, upatrując się w możliwości ich zobaczenia powodu do przytyków. Kilka osobników leniwie spacerowało nieopodal; skryte przed niepożądanymi spojrzeniami, mogły pozwolić sobie na chwilę wytchnienia, dokładnie tak samo, jak Vane. — Tak naprawdę bardziej niż pilnować ich, trzeba pilnować innych, żeby się tu nie pojawiali. Włosy z ogonów — rzucił po chwili milczenia, mniemając, że Lyanna doskonale wie, co ma na myśli, wspominając o ogonach testrali. Składnik rzadki i drogi, z pewnością wart według niektórych tego, by je za to zgładzić. W razie potrzeby potrafiły się bronić i niektórzy mieli ich życie za nic. Miał też nadzieję, że Lyanna nie w tym celu się tutaj dzisiaj pojawiła, bo wówczas nie szczędziłby, całkiem dla siebie wyjątkowo, przykrych słów.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Ojciec Lyanny był bardzo wymagający i niezbyt przychylny córce, która przypominała mu o tym, jak dał się omotać i oszukać czarownicy tylko podającej się za czystokrwistą. Widząc ją, widział swój błąd z przeszłości, dlatego na jego twarzy pojawiał się grymas niezadowolenia. Gardził jej zmieszaną krwią, nie kochał jej, ale jednak wychował. Mógł ją odesłać wraz z matką, oddać obcym ludziom, a nawet pozbyć się jej – a jednak ją sobie zostawił. Do tej pory czasem ją to zastanawiało, choć teraz Vincent już nie żył, sama była panią siebie. Mogła pójść, gdzie chciała i robić, co chciała. Nie wiedziała też, że i Thomas był takim wyrzutkiem w swoim rodzinnym domu, wzgardzony przez swoją matkę tak, jak ona przez ojca za to, kim był.
Wtedy ją zaciekawił. Może właśnie dlatego, że był inny niż większość uczniów Hogwartu. Może zauważyła go właśnie dlatego, że sama też była samotnikiem. Stroniła od tych wszystkich na wskroś dobrych Gryfonów i Puchonów, preferując towarzystwo Krukonów oraz tych Ślizgonów, którzy nie wzdrygali się na jej widok. Plotki o jej nieczystej krwi zawsze były gdzieś obecne, choć uważała swój status za powód do wstydu i nie obnosiła się z nim. Podobnie jak większość Ślizgonów patrzyła z góry na mugolaków i innych mieszańców, nie uważała że jest taka jak oni.
- Więc co działa? – zapytała, zaintrygowana jego słowami. Co działa, jeśli nie zadowalanie samego siebie? Lyanna nie musiała już próbować zadowolić nikogo innego. Tylko samą siebie. Nie musiała zadowalać ani ojca, ani swoich dawnych pracodawców z ministerstwa, bo działała na własną rękę. Nie musiała zadowalać żadnego mężczyzny, bo go nie miała. Lubiła sięgać po przyjemności, robić to, co ją pociąga, choć chciała więcej i więcej. Poszerzać horyzonty, nie dać się zamknąć w określonych, utartych schematach.
- Mój pewnie też – rzekła. Lyanna Zabini, Ślizgonka, pilna uczennica o niejasnym statusie krwi. Nie była kimś szczególnie fascynującym dla postronnych, dużo czasu spędzała z nosem w książkach lub chodziła swoimi drogami, poznając sekrety zamku. Przez parę lat nawet grała w szkolnej drużynie, bo był czas, kiedy naprawdę lubiła latać. Na miotle czuła się wolna, mogła uciec na chwilę od piętna bycia półkrwistą zakałą swojej rodziny i swojego domu hołdującego wartości czystej krwi. Pamiętała mgliście, że i Thomas kiedyś grał, zanim w którymś momencie zrezygnował, choć wtedy nie do końca wiedziała, dlaczego i niezbyt ją to jeszcze interesowało, bo nie grali w jednej drużynie. Lyanna rzadko przejmowała się problemami innych, nie należała do najbardziej empatycznych i troskliwych osób. Wychowanie bez matki, za to z oschłym ojcem robiło swoje.
Szła za nim. Mimo nieprzyjemnej aury zaciekawiona tym, co mógł jej pokazać. Ciekawa, czy byłaby zdolna zobaczyć testrale; podczas nauki w Hogwarcie ich nie widziała i zastanawiała się, co robił Vane tamtego dnia w lesie, kiedy po raz pierwszy porozmawiali w innych warunkach niż spotkania Klubu Ślimaka. Oczywiście wiedziała też, że ich włosy są wartościowe, choć to nie przez nie się tu dziś pojawiła. Choć gdyby wiedziała o tym, że jest w rezerwacie, i gdyby nie natknęła się na Toma, pewnie rozejrzałaby się za włosami. O ile jakieś by znalazła przy takiej pogodzie. Szukanie tu czegokolwiek, zwłaszcza tak cienkiego i niepozornego jak włosy, graniczyło z cudem, bo zaczął padać śnieg. Raczej nie brałaby pod uwagę skrzywdzenia zwierząt tylko po to, by zdobyć ich włosy, miała pewne poszanowanie dla magicznych stworzeń. Większe, niż miała wobec mugoli, bo magiczne stworzenia były częścią ich świata i należało o nie dbać. Przez mugoli i tak było ich coraz mniej. A dla niej pozyskiwanie składników i tak było sporadycznym i dorywczym sposobem zarobkowania, które robiła przy okazji, kiedy akurat natknęła się na coś ciekawego. Lepiej też znała się na składnikach roślinnych, za sprawą ojca.
- Często ktoś próbuje zdobyć ich włosy? – zastanowiła się jednak; podejrzewała że niewielu ludzi je widzi, więc jak tu polować na niewidzialne zwierzęta? Chyba że po prostu zbieraliby włosy zaczepione o drzewa, jak ona pewnie by zrobiła. – Święty spokój czasem bywa najbardziej nieoceniony – dodała; sama też go lubiła, dlatego całkiem wygodnie żyło jej się samotnie na uboczu, w domu po ojcu. Lepiej nawet, niż na Pokątnej, gdzie było za dużo ludzi, choć za życia Vincenta wolała to, niż konieczność codziennego oglądania ojca i jego krzywych spojrzeń.
Nagle stanęli na niewielkiej polance, na której zaczynała zbierać się pierwsza cieniutka warstewka śniegu. I wtedy po raz pierwszy zobaczyła kanciaste, czarne sylwetki o błoniastych skrzydłach. Tylko w bardzo ogólnym zarysie przypominały kościste, wychudłe konie. Nie miały sierści, a nagą, czarną skórę i kanciaste łby. Do tej pory widywała testrale tylko na obrazkach w książkach, ale one nie oddawały w pełni rzeczywistości.
- Więc to tak wyglądają testrale... – powiedziała cicho; mimo ich niezbyt pięknego wyglądu, było w nich coś intrygującego. Były elementem świata magii, kojarzącym się dość złowieszczo przez to, że widzieli je tylko ci, którzy byli świadkami jak ktoś umiera. Ale na swój sposób jej się podobały, bo były inne i niepasujące, tak jak ona nie pasowała w pełni do konserwatywnego środowiska czystej krwi przez skazę na swoim starusie.
Wtedy ją zaciekawił. Może właśnie dlatego, że był inny niż większość uczniów Hogwartu. Może zauważyła go właśnie dlatego, że sama też była samotnikiem. Stroniła od tych wszystkich na wskroś dobrych Gryfonów i Puchonów, preferując towarzystwo Krukonów oraz tych Ślizgonów, którzy nie wzdrygali się na jej widok. Plotki o jej nieczystej krwi zawsze były gdzieś obecne, choć uważała swój status za powód do wstydu i nie obnosiła się z nim. Podobnie jak większość Ślizgonów patrzyła z góry na mugolaków i innych mieszańców, nie uważała że jest taka jak oni.
- Więc co działa? – zapytała, zaintrygowana jego słowami. Co działa, jeśli nie zadowalanie samego siebie? Lyanna nie musiała już próbować zadowolić nikogo innego. Tylko samą siebie. Nie musiała zadowalać ani ojca, ani swoich dawnych pracodawców z ministerstwa, bo działała na własną rękę. Nie musiała zadowalać żadnego mężczyzny, bo go nie miała. Lubiła sięgać po przyjemności, robić to, co ją pociąga, choć chciała więcej i więcej. Poszerzać horyzonty, nie dać się zamknąć w określonych, utartych schematach.
- Mój pewnie też – rzekła. Lyanna Zabini, Ślizgonka, pilna uczennica o niejasnym statusie krwi. Nie była kimś szczególnie fascynującym dla postronnych, dużo czasu spędzała z nosem w książkach lub chodziła swoimi drogami, poznając sekrety zamku. Przez parę lat nawet grała w szkolnej drużynie, bo był czas, kiedy naprawdę lubiła latać. Na miotle czuła się wolna, mogła uciec na chwilę od piętna bycia półkrwistą zakałą swojej rodziny i swojego domu hołdującego wartości czystej krwi. Pamiętała mgliście, że i Thomas kiedyś grał, zanim w którymś momencie zrezygnował, choć wtedy nie do końca wiedziała, dlaczego i niezbyt ją to jeszcze interesowało, bo nie grali w jednej drużynie. Lyanna rzadko przejmowała się problemami innych, nie należała do najbardziej empatycznych i troskliwych osób. Wychowanie bez matki, za to z oschłym ojcem robiło swoje.
Szła za nim. Mimo nieprzyjemnej aury zaciekawiona tym, co mógł jej pokazać. Ciekawa, czy byłaby zdolna zobaczyć testrale; podczas nauki w Hogwarcie ich nie widziała i zastanawiała się, co robił Vane tamtego dnia w lesie, kiedy po raz pierwszy porozmawiali w innych warunkach niż spotkania Klubu Ślimaka. Oczywiście wiedziała też, że ich włosy są wartościowe, choć to nie przez nie się tu dziś pojawiła. Choć gdyby wiedziała o tym, że jest w rezerwacie, i gdyby nie natknęła się na Toma, pewnie rozejrzałaby się za włosami. O ile jakieś by znalazła przy takiej pogodzie. Szukanie tu czegokolwiek, zwłaszcza tak cienkiego i niepozornego jak włosy, graniczyło z cudem, bo zaczął padać śnieg. Raczej nie brałaby pod uwagę skrzywdzenia zwierząt tylko po to, by zdobyć ich włosy, miała pewne poszanowanie dla magicznych stworzeń. Większe, niż miała wobec mugoli, bo magiczne stworzenia były częścią ich świata i należało o nie dbać. Przez mugoli i tak było ich coraz mniej. A dla niej pozyskiwanie składników i tak było sporadycznym i dorywczym sposobem zarobkowania, które robiła przy okazji, kiedy akurat natknęła się na coś ciekawego. Lepiej też znała się na składnikach roślinnych, za sprawą ojca.
- Często ktoś próbuje zdobyć ich włosy? – zastanowiła się jednak; podejrzewała że niewielu ludzi je widzi, więc jak tu polować na niewidzialne zwierzęta? Chyba że po prostu zbieraliby włosy zaczepione o drzewa, jak ona pewnie by zrobiła. – Święty spokój czasem bywa najbardziej nieoceniony – dodała; sama też go lubiła, dlatego całkiem wygodnie żyło jej się samotnie na uboczu, w domu po ojcu. Lepiej nawet, niż na Pokątnej, gdzie było za dużo ludzi, choć za życia Vincenta wolała to, niż konieczność codziennego oglądania ojca i jego krzywych spojrzeń.
Nagle stanęli na niewielkiej polance, na której zaczynała zbierać się pierwsza cieniutka warstewka śniegu. I wtedy po raz pierwszy zobaczyła kanciaste, czarne sylwetki o błoniastych skrzydłach. Tylko w bardzo ogólnym zarysie przypominały kościste, wychudłe konie. Nie miały sierści, a nagą, czarną skórę i kanciaste łby. Do tej pory widywała testrale tylko na obrazkach w książkach, ale one nie oddawały w pełni rzeczywistości.
- Więc to tak wyglądają testrale... – powiedziała cicho; mimo ich niezbyt pięknego wyglądu, było w nich coś intrygującego. Były elementem świata magii, kojarzącym się dość złowieszczo przez to, że widzieli je tylko ci, którzy byli świadkami jak ktoś umiera. Ale na swój sposób jej się podobały, bo były inne i niepasujące, tak jak ona nie pasowała w pełni do konserwatywnego środowiska czystej krwi przez skazę na swoim starusie.
Spojrzał na nią badawczo, ale nic nie odpowiedział, w każdym razie nie w pierwszej chwili. Podążanie za własnym zadowoleniem też było zwodnicze; kiedy się tylko w czymś rozsmakuje, pragnie się więcej, nie zważając na koszta, jakie się przy tym poniesie. Przynajmniej tak wnioskował ze swoich obserwacji. Pozbawiono ich umiejętności przestania, mało kto potrafił przeciwstawić się pokusie czerpania pełnymi garściami, kiedy odkrył już coś, z czego czerpać w jego mniemaniu warto. Nagapił się na zaślepionych potęgą, wiedzą, czarną magią, używkami, pieniędzmi... Można było wymieniać w nieskończoność. Wybierz swoją truciznę, a potem pozwól się jej powoli zabić. W końcu na coś umrzeć trzeba. Tak naprawdę nie oceniał jednak w żaden sposób, po prostu patrzył na ten pęd do autodestrukcji i się mu dziwił.
— Umiar — zawyrokował w końcu krótko. Jego wychował Ravenclaw, nie Slytherin. Obcy był mu ten pęd ku osiąganiu wielkości, lepiej czuł się w cieniu, z daleka od światła świecznika. Robić swoje i nie zważać na innych, a mrzonki o osiąganiu powalającego sukcesu zostawić niepoprawnym marzycielom, albo temu małemu odsetkowi, który istotnie coś osiągnie. Ciężko było jednak stwierdzić, czy to wynik jego osobowości, czy tego, jak był traktowany. Najprawdopodobniej jedno wynikało z drugiego. Przyczyna i skutek; nic ponad to. Dlatego z pewną dozą fascynacji obserwował wychowanków domu węża, swego czasu nawet szukał ich towarzystwa, o ile można było w ten sposób to nazwać. Miał tam kilku znajomych, głównie takich, którzy mogli poszczycić się nienagannym rodowodem. Byli częścią świata, do którego on miał dostęp bardzo sporadyczny i do którego nigdy nie było mu spieszno. Niejednokrotnie bywał przecież, czy to na koncertach czy wydarzeniach, gdzie pojawiała się również szlachta i części ich postępowania zupełnie nie rozumiał, bądź rozumieć nie chciał. Tym bardziej śmieszna wydawała mu się wtedy jego własna matka; uznana za niegodną arystokracji, a wciąż próbująca wcisnąć tam córki. I tak, jak Vane nie pojmował, czym jest duma z tak błahego powodu jak pochodzenie, nie widział też powodów, by płaszczyć się przed szlachtą, która niejednokrotnie była nią tylko z nazwy.
— Dawno mnie tu nie było — odparł wymijająco, by po chwili podjąć temat. — Ale wcześniej dosyć często. Nie spodziewają się jednak, że ktoś ich tu pilnuje, zatem nie są przygotowani, że nie pójdzie tak łatwo. Wówczas nietrudno ich zaskoczyć — wyjaśnił. Cześć próbowała pokrętnie się tłumaczyć, inni nie kryli się ze swoimi zamiarami. Rzadko trafiał się ktoś uparty na tyle, że dochodziło do walki. Dość często zdarzało się, że próbowano Vane'a zwyczajnie przekupić. Zresztą tak naprawdę dało się z nim dogadać. Kiedy trafiał na jakieś włosy, gromadził je, w myśl, że lepiej oddać takie, które same oddzieliły się od zwierzęcia, niż potem natknąć się na truchło któregoś, bo napastnik stwierdził, że łatwiej będzie go zabić, niż chodzić po lesie i szukać coś, co tak łatwo można przegapić.
— Owszem — powiedział, nieznacznie skinąwszy głową. Lodowaty wzrok ogarnął polanę, choć łagodniał, gdy spoglądał na zwierzęta, w tej chwili czujące się bezpiecznie, a co za tym idzie: były całkowicie spokojne. Odnotował, że tym razem Lyanna je widzi, spojrzał na nią zatem, chyba ciekaw jej reakcji. Te bywały przecież różne, od skrajnego obrzydzenia, poprzez strach. Zatrważająco rzadko należały do spektrum pozytywnych, co z kolei spotykało się z brakiem zrozumienia ze strony Thomasa. Testrale były wyjątkowo łagodne, mimo swojej mięsożerności, a ich niezbyt przyjemna powierzchowność obrosła już w legendy. Miały być posłannikami śmierci, której przecież nie wywoływały, w każdym razie nie wśród ludzi. Dawały się nawet dosiadać w razie potrzeby, co w czasach, gdy teleportacja groziła anomalią, było na pewno dość wygodne.
— Ludzie ich nie lubią — rzucił, skrywając ręce w kieszeniach czarnego płaszcza. W surowym otoczeniu lasu sprawiały bardzo nieprzystępne wrażenie; zapewne równie nieprzystępne, co i sam Vane, który nie pozwolił sobie teraz nawet na cień uśmiechu.
— Umiar — zawyrokował w końcu krótko. Jego wychował Ravenclaw, nie Slytherin. Obcy był mu ten pęd ku osiąganiu wielkości, lepiej czuł się w cieniu, z daleka od światła świecznika. Robić swoje i nie zważać na innych, a mrzonki o osiąganiu powalającego sukcesu zostawić niepoprawnym marzycielom, albo temu małemu odsetkowi, który istotnie coś osiągnie. Ciężko było jednak stwierdzić, czy to wynik jego osobowości, czy tego, jak był traktowany. Najprawdopodobniej jedno wynikało z drugiego. Przyczyna i skutek; nic ponad to. Dlatego z pewną dozą fascynacji obserwował wychowanków domu węża, swego czasu nawet szukał ich towarzystwa, o ile można było w ten sposób to nazwać. Miał tam kilku znajomych, głównie takich, którzy mogli poszczycić się nienagannym rodowodem. Byli częścią świata, do którego on miał dostęp bardzo sporadyczny i do którego nigdy nie było mu spieszno. Niejednokrotnie bywał przecież, czy to na koncertach czy wydarzeniach, gdzie pojawiała się również szlachta i części ich postępowania zupełnie nie rozumiał, bądź rozumieć nie chciał. Tym bardziej śmieszna wydawała mu się wtedy jego własna matka; uznana za niegodną arystokracji, a wciąż próbująca wcisnąć tam córki. I tak, jak Vane nie pojmował, czym jest duma z tak błahego powodu jak pochodzenie, nie widział też powodów, by płaszczyć się przed szlachtą, która niejednokrotnie była nią tylko z nazwy.
— Dawno mnie tu nie było — odparł wymijająco, by po chwili podjąć temat. — Ale wcześniej dosyć często. Nie spodziewają się jednak, że ktoś ich tu pilnuje, zatem nie są przygotowani, że nie pójdzie tak łatwo. Wówczas nietrudno ich zaskoczyć — wyjaśnił. Cześć próbowała pokrętnie się tłumaczyć, inni nie kryli się ze swoimi zamiarami. Rzadko trafiał się ktoś uparty na tyle, że dochodziło do walki. Dość często zdarzało się, że próbowano Vane'a zwyczajnie przekupić. Zresztą tak naprawdę dało się z nim dogadać. Kiedy trafiał na jakieś włosy, gromadził je, w myśl, że lepiej oddać takie, które same oddzieliły się od zwierzęcia, niż potem natknąć się na truchło któregoś, bo napastnik stwierdził, że łatwiej będzie go zabić, niż chodzić po lesie i szukać coś, co tak łatwo można przegapić.
— Owszem — powiedział, nieznacznie skinąwszy głową. Lodowaty wzrok ogarnął polanę, choć łagodniał, gdy spoglądał na zwierzęta, w tej chwili czujące się bezpiecznie, a co za tym idzie: były całkowicie spokojne. Odnotował, że tym razem Lyanna je widzi, spojrzał na nią zatem, chyba ciekaw jej reakcji. Te bywały przecież różne, od skrajnego obrzydzenia, poprzez strach. Zatrważająco rzadko należały do spektrum pozytywnych, co z kolei spotykało się z brakiem zrozumienia ze strony Thomasa. Testrale były wyjątkowo łagodne, mimo swojej mięsożerności, a ich niezbyt przyjemna powierzchowność obrosła już w legendy. Miały być posłannikami śmierci, której przecież nie wywoływały, w każdym razie nie wśród ludzi. Dawały się nawet dosiadać w razie potrzeby, co w czasach, gdy teleportacja groziła anomalią, było na pewno dość wygodne.
— Ludzie ich nie lubią — rzucił, skrywając ręce w kieszeniach czarnego płaszcza. W surowym otoczeniu lasu sprawiały bardzo nieprzystępne wrażenie; zapewne równie nieprzystępne, co i sam Vane, który nie pozwolił sobie teraz nawet na cień uśmiechu.
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Lyanna wiedziała, że jej ojcu często brakowało umiaru. Był zaślepiony ideologią czystości krwi, i choć zawsze starannie dbał o to, by nikt nie podejrzewał go o czarnomagiczne praktyki, skrycie marzył o władzy i potędze, o byciu kimś więcej. Lubił otaczać się cennymi artefaktami, był jak sroka i nigdy nie było mu za dużo interesujących przedmiotów. Ale nic nie uratowało go przed anomaliami, zginął samotnie, rozszczepiony gdzieś na odludziu. Nie miało znaczenia, kim był i do czego dążył.
Sama póki co jeszcze się kontrolowała. Była bardzo ostrożna, jeśli chodzi o czarną magię i klątwy. Badała je z ciekawością, ale ostrożnie, nie pozwalając się sobie zachłysnąć i utracić resztek rozsądku. Czuła respekt wobec tej mocy i wiedziała, że trzeba podejść do niej z należytą rozwagą, by nie zaszkodzić samej sobie. Zdawała sobie jednak sprawę z pewnych własnych słabości i kompleksów, bo tak naprawdę nigdy w pełni nie zaakceptowała siebie i swojego splamionego statusu krwi. Zawsze chciała być kimś więcej, nawet jeśli dawno już przestała marzyć o zadowoleniu ojca i zaczęła myśleć przede wszystkim o zadowoleniu samej siebie, skoro dla Vincenta i tak zawsze była czarną owcą rodziny, kimś mniej wartościowym, bo nie miała czystej krwi. Bez względu na to, czego by nie osiągnęła i kim by się nie stała – jego nigdy by nie zadowoliła, bo żadne osiągnięcia nie mogły sprawić, by jej status magicznie zmienił się z półkrwi na czysty. A to liczyło się dla jej ojca najbardziej – czysta krew.
Droga ku wielkości była kręta i chwiejna. Na pewno nie łatwa, nawet dla byłych Ślizgonów. Zwłaszcza dla tych półkrwi. Tiara Przydziału poważnie się wahała, gdzie ją umieścić, Slytherin czy Ravenclaw. Sama nie wiedziała, dlaczego wybrała to pierwsze; może wyczuła w niej wtedy jeszcze wyraźne pragnienie dopasowania się do rodziny i zyskania aprobaty ojca? A może ambicję ku temu, by oderwać się od swojego pochodzenia i pokazać, że nie tylko krew definiuje to, kim była? Na świeczniku nigdy nie lubiła być. Szybko doceniła, jak przydatny potrafi być cień. Dom Węża nauczył ją wiele, musiała być silna, sprytna i interesowna, by przetrwać w tym gronie zdominowanym przez czystą krew, i pokazać, że jest jedną z nich i nie da się postawić w jednym szeregu z tymi wszystkimi miękkimi, tolerancyjnymi kluchami z Gryffindoru czy Hufflepuffu.
Przyjęła do wiadomości jego słowa. Sama była zaskoczona, że ktoś pilnuje testrali, ale niewątpliwie było to potrzebne przy takiej ilości potencjalnych łowców ingrediencji, z których nie każdy ograniczyłby się tylko do szukania włosów po krzakach. Nie każdy czarodziej szanował magiczne stworzenia, dlatego było ich coraz mniej, a przez mugoli musiały być pozamykane w rezerwatach i stłoczone na ograniczonych przestrzeniach.
Szła za nim, a gdy w końcu zobaczyła testrale, aż przystanęła, by dokładniej się im przyjrzeć.
- Są... Bardzo interesujące – przyznała, obserwując kanciaste, czarne sylwetki. – Pewnie nie lubią ich przez te złowieszcze skojarzenia i to, że widzą je tylko ci, którzy byli świadkami śmierci. Wokół nich narosło dużo złej sławy, ale skoro tak dużo przebywasz w ich pobliżu... Pewnie uważasz, że to nieprawda? Jak to z nimi jest, Thomasie Vane?
Ale zwierzęta, które widziała, choć wyglądały mrocznie, nie sprawiały wrażenia krwiożerczych potworów. Przechadzały się spokojnie, nic sobie nie robiąc z tego, że ktoś je obserwuje. Nie były piękne, ale na niej zrobiły wrażenie, może przez jej własną nieidealność i pewne wyobcowanie. Nie była delikatną damą, by krzywić się z obrzydzenia czy krzyczeć ze strachu; jej oczy uważnie śledziły stworzenia, które pierwszy raz widziała na własne oczy, co było ciekawym przeżyciem.
Choć pewnie wielu ludzi w tym momencie spojrzałoby na nią z trwogą, doszła do wniosku, że cieszyła się, że mogła je ujrzeć.
- Czy pozwalają się do siebie zbliżać? I jeśli tak, to... czy da się na nich latać? – zapytała go jeszcze. Nie żeby miała zamiar w najbliższej przyszłości latać na testralu, ale słyszała kiedyś, że niektóre pozwalały się dosiadać i mogły stanowić zamiennik ateonanów. Oczywiście dla tych, którzy je widzieli i nie czuli wstrętu przed samym ich wyglądem czy mrocznymi historiami, które wokół nich narosły.
Choć była skupiona głównie na testralach, ukradkiem spoglądała na Vane’a podczas tej krótkiej i dość powściągliwej wymiany zdań. Niestety z każdą minutą pogoda pogarszała się coraz bardziej. Opady śniegu przybierały na intensywności i nawet testrale zaczęły szukać jakiegoś schronienia. Lyanna musiała trzymać kaptur, ale i tak czuła, jak zimne płatki ziębią jej twarz, przyklejają się do włosów i moczą ubranie. Doskwierał jej coraz silniejszy chłód, to nie był dobry dzień na obserwacje leśnej fauny, nie mówiąc o szukaniu czegokolwiek, choć już krótko po spotkaniu Vane’a i dowiedzeniu się, gdzie jest, porzuciła wcześniejsze plany.
- Chyba czas na mnie – odezwała się w pewnym momencie. Testrale niewątpliwie ją zaciekawiły, ale nie mogła tu spędzić całego dnia, zwłaszcza że nie przygotowała się do tak nagłego ataku zimowej pogody w czerwcu.
Zerknęła jeszcze ostatni raz na odchodzące zwierzęta i lakonicznie pożegnała Vane’a, zanim oddaliła się i zniknęła z cichym pyknięciem niesłyszalnym w świszczeniu wiatru wśród gałęzi. Miała wrażenie, że jeszcze się kiedyś spotkają.
| zt.
Sama póki co jeszcze się kontrolowała. Była bardzo ostrożna, jeśli chodzi o czarną magię i klątwy. Badała je z ciekawością, ale ostrożnie, nie pozwalając się sobie zachłysnąć i utracić resztek rozsądku. Czuła respekt wobec tej mocy i wiedziała, że trzeba podejść do niej z należytą rozwagą, by nie zaszkodzić samej sobie. Zdawała sobie jednak sprawę z pewnych własnych słabości i kompleksów, bo tak naprawdę nigdy w pełni nie zaakceptowała siebie i swojego splamionego statusu krwi. Zawsze chciała być kimś więcej, nawet jeśli dawno już przestała marzyć o zadowoleniu ojca i zaczęła myśleć przede wszystkim o zadowoleniu samej siebie, skoro dla Vincenta i tak zawsze była czarną owcą rodziny, kimś mniej wartościowym, bo nie miała czystej krwi. Bez względu na to, czego by nie osiągnęła i kim by się nie stała – jego nigdy by nie zadowoliła, bo żadne osiągnięcia nie mogły sprawić, by jej status magicznie zmienił się z półkrwi na czysty. A to liczyło się dla jej ojca najbardziej – czysta krew.
Droga ku wielkości była kręta i chwiejna. Na pewno nie łatwa, nawet dla byłych Ślizgonów. Zwłaszcza dla tych półkrwi. Tiara Przydziału poważnie się wahała, gdzie ją umieścić, Slytherin czy Ravenclaw. Sama nie wiedziała, dlaczego wybrała to pierwsze; może wyczuła w niej wtedy jeszcze wyraźne pragnienie dopasowania się do rodziny i zyskania aprobaty ojca? A może ambicję ku temu, by oderwać się od swojego pochodzenia i pokazać, że nie tylko krew definiuje to, kim była? Na świeczniku nigdy nie lubiła być. Szybko doceniła, jak przydatny potrafi być cień. Dom Węża nauczył ją wiele, musiała być silna, sprytna i interesowna, by przetrwać w tym gronie zdominowanym przez czystą krew, i pokazać, że jest jedną z nich i nie da się postawić w jednym szeregu z tymi wszystkimi miękkimi, tolerancyjnymi kluchami z Gryffindoru czy Hufflepuffu.
Przyjęła do wiadomości jego słowa. Sama była zaskoczona, że ktoś pilnuje testrali, ale niewątpliwie było to potrzebne przy takiej ilości potencjalnych łowców ingrediencji, z których nie każdy ograniczyłby się tylko do szukania włosów po krzakach. Nie każdy czarodziej szanował magiczne stworzenia, dlatego było ich coraz mniej, a przez mugoli musiały być pozamykane w rezerwatach i stłoczone na ograniczonych przestrzeniach.
Szła za nim, a gdy w końcu zobaczyła testrale, aż przystanęła, by dokładniej się im przyjrzeć.
- Są... Bardzo interesujące – przyznała, obserwując kanciaste, czarne sylwetki. – Pewnie nie lubią ich przez te złowieszcze skojarzenia i to, że widzą je tylko ci, którzy byli świadkami śmierci. Wokół nich narosło dużo złej sławy, ale skoro tak dużo przebywasz w ich pobliżu... Pewnie uważasz, że to nieprawda? Jak to z nimi jest, Thomasie Vane?
Ale zwierzęta, które widziała, choć wyglądały mrocznie, nie sprawiały wrażenia krwiożerczych potworów. Przechadzały się spokojnie, nic sobie nie robiąc z tego, że ktoś je obserwuje. Nie były piękne, ale na niej zrobiły wrażenie, może przez jej własną nieidealność i pewne wyobcowanie. Nie była delikatną damą, by krzywić się z obrzydzenia czy krzyczeć ze strachu; jej oczy uważnie śledziły stworzenia, które pierwszy raz widziała na własne oczy, co było ciekawym przeżyciem.
Choć pewnie wielu ludzi w tym momencie spojrzałoby na nią z trwogą, doszła do wniosku, że cieszyła się, że mogła je ujrzeć.
- Czy pozwalają się do siebie zbliżać? I jeśli tak, to... czy da się na nich latać? – zapytała go jeszcze. Nie żeby miała zamiar w najbliższej przyszłości latać na testralu, ale słyszała kiedyś, że niektóre pozwalały się dosiadać i mogły stanowić zamiennik ateonanów. Oczywiście dla tych, którzy je widzieli i nie czuli wstrętu przed samym ich wyglądem czy mrocznymi historiami, które wokół nich narosły.
Choć była skupiona głównie na testralach, ukradkiem spoglądała na Vane’a podczas tej krótkiej i dość powściągliwej wymiany zdań. Niestety z każdą minutą pogoda pogarszała się coraz bardziej. Opady śniegu przybierały na intensywności i nawet testrale zaczęły szukać jakiegoś schronienia. Lyanna musiała trzymać kaptur, ale i tak czuła, jak zimne płatki ziębią jej twarz, przyklejają się do włosów i moczą ubranie. Doskwierał jej coraz silniejszy chłód, to nie był dobry dzień na obserwacje leśnej fauny, nie mówiąc o szukaniu czegokolwiek, choć już krótko po spotkaniu Vane’a i dowiedzeniu się, gdzie jest, porzuciła wcześniejsze plany.
- Chyba czas na mnie – odezwała się w pewnym momencie. Testrale niewątpliwie ją zaciekawiły, ale nie mogła tu spędzić całego dnia, zwłaszcza że nie przygotowała się do tak nagłego ataku zimowej pogody w czerwcu.
Zerknęła jeszcze ostatni raz na odchodzące zwierzęta i lakonicznie pożegnała Vane’a, zanim oddaliła się i zniknęła z cichym pyknięciem niesłyszalnym w świszczeniu wiatru wśród gałęzi. Miała wrażenie, że jeszcze się kiedyś spotkają.
| zt.
Tak naprawdę nie miało dla niego większego znaczenia, czy ktoś uważa, że to, czym się zajmuje jest potrzebne, bądź wręcz przeciwnie. Ważne, że sam widział w tym jakiś sens. Jego pobyt w Slytherinie ominął, czasem sądził, że to nawet lepiej. Nigdy jakoś nie do końca popierał wszystkie te wymyślne, szkolne i stosunkowo nieszkodliwe tortury, które serwowano szlamom. Uznawał wręcz za całkiem fascynujące, że dziedzice wielkich fortun, tej szlachetnej krwi, przyszłość ich nacji, z taką łatwością rzucają słownictwem zakrawającym na wulgarne, posuwając się do czynów, które podobno nie przystoją. Nie czuł się na mocnej pozycji do oceny; uważał to za zwyczajnie fascynujące. Wszystkie te przepychanki, utraczki, małe wojny i radość z wygranych bitew. Faule na boisku do Quidditcha, jinx rzucane znienacka, podkładane łajnobomby; po co to wszystko? Obserwował to z fascynacją; nawet zwierzęta nie zachowywały się w ten sposób. Dlatego zbliżył się do wszystkich tych czystokrwistych, szlachetnokrwistych. Chciał zrozumieć, skąd ta nagonka, skąd to wszystko wynika. Czyżby im czymś podpadli? Osobiście krzywdząc ich w jakiś sposób, czy wystawiając na szwank ich reputację? Zwykle okazywało się, że niekoniecznie. Wszystko wynikało z uprzedzeń. Słusznych, ale wciąż, tylko uprzedzeń, nadanych umownie etykiet. Lyanna pewnie też się z tym niejednokrotnie spotkała. Vane niekoniecznie, choć nawet gdyby, niewiele by go to obeszło.
— Nie warto przejmować się złą sławą. Wiesz coś o tym, prawda? — Nie chciał jej dopiec, tylko zwrócić uwagę na pewien problem. Tak jak testrale były tylko testralami, tak ona, choć półkrwi, wciąż była czarownicą. Nie miała wpływu na to, gdzie się urodziła; to jej wybory miały z niej uczynić jego wroga, albo przeciwnie — sojusznika, choć jeszcze nie mógł o tym wiedzieć, nie przypisując przypadkowości tego spotkania większego znaczenia.
Thomasa zawsze ujmował spokój tych stworzeń; ciężko było wyprowadzić je z równowagi, zwykle pozostawały całkowicie obojętne na otoczenie i inne magiczne istoty, obok których mogły żyć, nie czyniąc im większej krzywdy.
— Owszem. Choć trzeba uważać, są nieufne — odparł, na plus zaliczając Lyannie zainteresowanie tymi stworzeniami. Mało kto je wykazywał; mało kto tu zresztą przychodził, z czego zazwyczaj mógł się jedynie cieszyć, dostając dokładnie to, po co się tu zatrudnił. Przestał na chwilę podążać lodowatym spojrzeniem za zwierzętami, by jego ciężar przenieść na Zabini. Wiatr łopotał połami jej płaszcza, brutalnie próbując zerwać kaptur z jej głowy; Vane'a nawet wiatr zdawał się nie poruszać, bo choć klapy czarnego płaszcza łopotały na wietrze, zaczesane do tyłu, czarne włosy pozostawały o dziwo nienaruszone. Brzydka pogoda się zmagała, nawet testrale zdecydowały się na schronienie między drzewami, dbając o to, by nie zapomnieć o żadnym z młodych osobników.
— Do zobaczenia — rzucił krótko, a choć nie poświęci temu spotkaniu myśli, aż do chwili, kiedy przyjdzie im się ponownie spotkać za kilka dni, wliczał je raczej w szeregi tych milszych; równie możliwie wynikało to z faktu, że odbyło się w miejscu, które nieodłącznie wzbudzało tylko pozytywne skojarzenia. Zabini przypomniała mu jednak o latach Hogwartu i o wszystkim, co się z nimi wiązało. I jak wiele od tamtego czasu się zmieniło. Poobserwował testrale jeszcze przez chwilę, upewniając się, że odnalazły bezpieczną przystań. W końcu sam zawrócił do drewnianej chaty, by ukryć się w jej wnętrzu przed wiatrem. Nie zabawił długo w rezerwacie.
— Nie warto przejmować się złą sławą. Wiesz coś o tym, prawda? — Nie chciał jej dopiec, tylko zwrócić uwagę na pewien problem. Tak jak testrale były tylko testralami, tak ona, choć półkrwi, wciąż była czarownicą. Nie miała wpływu na to, gdzie się urodziła; to jej wybory miały z niej uczynić jego wroga, albo przeciwnie — sojusznika, choć jeszcze nie mógł o tym wiedzieć, nie przypisując przypadkowości tego spotkania większego znaczenia.
Thomasa zawsze ujmował spokój tych stworzeń; ciężko było wyprowadzić je z równowagi, zwykle pozostawały całkowicie obojętne na otoczenie i inne magiczne istoty, obok których mogły żyć, nie czyniąc im większej krzywdy.
— Owszem. Choć trzeba uważać, są nieufne — odparł, na plus zaliczając Lyannie zainteresowanie tymi stworzeniami. Mało kto je wykazywał; mało kto tu zresztą przychodził, z czego zazwyczaj mógł się jedynie cieszyć, dostając dokładnie to, po co się tu zatrudnił. Przestał na chwilę podążać lodowatym spojrzeniem za zwierzętami, by jego ciężar przenieść na Zabini. Wiatr łopotał połami jej płaszcza, brutalnie próbując zerwać kaptur z jej głowy; Vane'a nawet wiatr zdawał się nie poruszać, bo choć klapy czarnego płaszcza łopotały na wietrze, zaczesane do tyłu, czarne włosy pozostawały o dziwo nienaruszone. Brzydka pogoda się zmagała, nawet testrale zdecydowały się na schronienie między drzewami, dbając o to, by nie zapomnieć o żadnym z młodych osobników.
— Do zobaczenia — rzucił krótko, a choć nie poświęci temu spotkaniu myśli, aż do chwili, kiedy przyjdzie im się ponownie spotkać za kilka dni, wliczał je raczej w szeregi tych milszych; równie możliwie wynikało to z faktu, że odbyło się w miejscu, które nieodłącznie wzbudzało tylko pozytywne skojarzenia. Zabini przypomniała mu jednak o latach Hogwartu i o wszystkim, co się z nimi wiązało. I jak wiele od tamtego czasu się zmieniło. Poobserwował testrale jeszcze przez chwilę, upewniając się, że odnalazły bezpieczną przystań. W końcu sam zawrócił do drewnianej chaty, by ukryć się w jej wnętrzu przed wiatrem. Nie zabawił długo w rezerwacie.
- | z/t
I'll tell you my sins and you can sharpen your knife and offer me that deathless death
Scena mogła by się wydawać, cóż, niecodzienna. Bo oto przez las kroczy sam Minister Magii w towarzystwie swojego bratanka, aurora Artura Longbottoma. Obaj czujni, nie rozpraszający uwagi niepotrzebnymi słowami... właściwie może poza krótką chwilą nawiązania do dawnych czasów, gdy Artur był dzieckiem, a jego stryj aurorem. Z pozoru niewinną wymianą zdań o tym jak kiedyś opowiadał o swojej pracy zaciekawionemu dziesięciolatkowi. Miłe wspomnienia, które może tak naprawdę miały utwierdzić obie strony w przekonaniu, że nikt się nie podszywa pod drugą osobę za pomocą Eliksiru Wielosokowego.
Kieran, Frederick i Artur długo dyskutowali, gdzie najlepiej będzie zaaranżować spotkanie. Chcieli miejsca z dala od wścibskich oczu, nieoczywistego, jak najdalej od potencjalnych wrogów. Tragedia w Ministerstwie Magii jasno pokazała, że żaden budynek nie gwarantuje bezpieczeństwa, nawet najlepiej chroniony. Ta lekcja drogo ich kosztowała. Padały różne propozycje, ale Zakonnicy nie mogli dojść do porozumienia. Wtedy nagle Rineheart zaproponował rezerwat testrali, dosłownie chwilę przed tym jak Longbottom miał zamiar tak samo zrobić. Czy miał to być żart, teraz już było bez znaczenia. Czas uciekał, musieli zacząć działać. Las zamieszkały przez te niezwykłe stworzenia był ostatnim chyba miejscem, gdzie ktoś chciałby zapraszać samego Ministra Magii, więc przynajmniej w tym względzie odpowiadał ich planom. Rezerwat był rzadko kiedy odwiedzany, a tak się składało, że Artur lubił tu wpadać i obserwować niezwykłych mieszkańców kniei. Wzbudzali w wielu strach i obrzydzenie, ale w młodym Longbottomie głównie ciekawość, o czym jednak nikt nie wiedział. Nikomu wcześniej nie chwalił się swoimi wycieczkami. Znał dobrze okolicę, więc dokładnie wiedział jak znaleźć skryty przed wścibskim wzrokiem jar, w którym umówił się z pozostałą dwójką Zakonników. Nie szedł prosto na miejsce, trochę kluczył między drzewami, chcąc tym sposobem zmylić ewentualnych śledzących. Jego stryj spokojnie znosił te środki ostrożności, Artur przysiągłby, że nawet dostrzegł w jego spojrzeniu aprobatę.
Nie mógł jeszcze uwierzyć jak łatwo Minister zgodził się na spotkanie. Artur przedstawił ją tak jak radził Kieran, jako prośbę o ważną rozmowę od trzech aurorów. Nie ukrywał przed krewniakiem ich personaliów, bardzo szanował swojego stryja, a ten cenił sobie poręczenie, jakim młody Longbottom obdarzył swoich towarzyszy. Mimo wszystko nic nie wspominał o Zakonie Feniksa. Musieli mieć pewność jak Minister zareaguje, zbyt wiele mogli stracić. W głębi serca źle się z tym czuł, ale wiedział, że stawka jest zbyt wielka. Na razie musiało wystarczyć, że każdy z nich gra po tej samej stronie, w kwestii wtajemniczania należało kierować się rozumem, nie emocjami.
Wkroczyli do umówionego miejsca, gdzie już czekali jego towarzysze. Wymienili między sobą umówione sygnały, atmosfera nieznacznie się rozluźniła.
- Panowie Kieran Rineheart oraz Frederick Fox, panie Ministrze - przedstawił ich dość oficjalnie. - Zabezpieczyliście już teren? - spytał.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Rezerwat testrali
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia