Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Rezerwat testrali
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Rezerwat testrali
Niezbyt rozległe tereny leśne przechodzące we wrzosowiska, które zostały objęte ochroną ze względu na licznie przebywające w tym miejscu stada testrali. Nie każdy czarodziej może je zobaczyć, co dopiero mugol; zdecydowano się jednak na zachowanie wszelkich środków ostrożności i przypilnowanie, by nikt niepowołany nie zaplątał się w tamte lasy. Testrale w dużej mierze same potrafią o siebie zadbać, czasem konieczna jest jednak kontrola ich stanu i zachowań oraz upewnienie się, że nie oddalają się poza granice rezerwatu. Fauna i flora niewiele różni się od typowej dla kornwalijskich terenów. W gęstwinie można natrafić na niewielką chatę, chronioną przed wzrokiem niemagicznych zaklęciami, gdzie mogą zatrzymać się czarodzieje odpowiedzialni za utrzymanie tego miejsca w porządku.
| 10 kwietnia
Sytuacja była okropna. Okrutna wręcz. Życie Gwen wcale nie było wysłane różami i choć starała się ze wszystkich sił, nie potrafiła zachować pełnego spokoju i obiektywizmu. Sytuacja w Londynie sprawiała, że miała problemy z pracą. Wprawdzie wciąż współpracowała z „Czarownicą”, a Macmillanowie płacili całkiem nieźle, ale przecież nie mogła skupiać się tylko na tym. Tworzenie innych dzieł było dla niej, jako malarki, niezmiernie istotne.
Dlatego przy drobnej pomocy pracujących dla Macmillanów osób, Gwen udało się zdobyć drobne zlecenie. Okoliczny rezerwat testrali (o których malarka nie tak dawno rozmawiała z wujkiem Heatha) potrzebował kogoś, kto przygotuje tablice dla zwiedzających. Ot, jeden wielki napis na drewnie „rezerwat testrali” oraz kilka pomniejszych, informujących aby nie wchodzić, nie biegać, nie krzyczeć, uważać… Osoby zajmujące się rezerwatem słusznie zauważyły, że ładne tablice informacyjne mogą zwrócić uwagę i sprawić, że ktoś w końcu zacznie przestrzegać zasad.
Cóż, trwała wojna, ale w Kornwalii panował zaskakujący spokój. Gwen naprawdę chciałaby moc przejmować się głównie losem magicznych zwierząt.
Właśnie skończyła rozmawiać w niewielkiej chatce na temat tego, co w ogóle musi przygotować. Sprawa była prosta i właściwie powinna się z nią uwinąć w jeden dzień, szczególnie, że pracownicy przygotowali już wszystkie niezbędne materiały. Pogoda była ładna, więc miała zamiar za chwilę się za to zabrać. Na razie jednak jeszcze przeglądała książki z – ponoć wiernymi – ilustracjami magicznych koni. Przed sobą miała też kartkę i kilka ołówków, z czego jeden trzymała w dłoni. Próbowała wykonać kilka wstępnych szkiców, aby sprawdzić, w jaki sposób testrale będą wyglądać najlepiej.
Gdy skończyła, uniosła kartkę i pokazała ją młodej pracownicy rezerwatu.
– Zrobiłabym to w taki uproszczony sposób. Na drewnie i tak nie oddam wielu detali. Testrale byłyby po bokach, na środku napis… i tak z każdym znakiem, ale na tym głównym byłby najbardziej rozbudowane – wyjaśniła.
– Myślę, że to jest w porządku. Niech panna po prostu wykona swoją pracę, nie będziemy narzekać – odparła z uśmiechem. – A teraz proszę wybaczyć, ale muszę zająć się zwierzętami. Niech się panna nie krępuje, pokazałam już co i jak, więc chyba nie powinno być problemów?
– Nie, nie sądzę. A w razie czego, jak mam panią wołać?
– Będę niedaleko, wystarczy krzyknąć. A jeśli nie… to niech panna wystrzeli iskry w niebo, powinnam zauważyć – odparła, wstając i wychodząc.
Gwen kiwnęła głową, po czym zamknęła książkę. Miała już szkice: wystarczyło je przemalować na przygotowane, sklejone deski i wszystko powinno wyglądać dobrze. Westchnęła i po chwili sama ruszyła ku drzwiom, zakładając lekki płaszcz. Kwiecień był całkiem ciepły, ale nie na tyle, by Gwen mogła chodzić w sukienkach zupełnie bez niczego na plecach. Zwłaszcza w środku lasu pełnego testrali.
Nie sądziła jednak, by dziś znajdowały się obok niej. Podobno ostatnio trzymały się z daleka od chatki, poza tym chyba wyczuwały obcych. Gwen była jednak ciekawa, czy byłaby w stanie odkryć ich obecność. Nie widziała jeszcze niczyjej śmierci, więc magiczne konie pozostawały dla niej niewidoczne.
Farby leżały na stole przed chatką, tak samo jak drewno, po którym miała malować. Wzięła więc jeden z ołówków i zaczęła powoli szkicować. Delikatnie, pamiętając, że drewno nie lubi wcale gumki. A wolała, by szkic nie był widoczny przez farbę.
Po kilkunastu minutach stworzyła dwa wstępne szkice koni po bokach znaku i zabrała się za czcionkę. To było najgorsze. Czcionka musiała wyglądać równo na wszystkich tablicach, a to nie było coś, czym dziewczyna parała się na co dzień. Wzdychając, sięgnęła po zwykłą kartkę i naprędce opracowała sposób pisania. Następnie, patrząc na to, co znajdowało się w zeszycie, powoli zaczęła przenosić szkic na tablicę.
Gdy była jako tako zadowolona z efektu, zabrała się za kolejne szkice. Uprościła testrale do absolutnego minimum, wiedząc, że nie to jest najważniejsze. Kluczowy był czytelny, ale schludny napis na każdej z tablic. Na jednej z nich miała naprawdę dużo napisać, wyjaśniając pochodzenie tych magicznych koni. Wiedziała, że to będzie katorga. Była malarką, nie kaligrafką. Niemniej, praca była (jak na te czasy) dobrze płatna i w gruncie rzeczy nie wymagała aż takiej ilości czasu, jak typowy obraz na płótnie. Nie miała wiec zamiaru narzekać.
Gdy wszystkie tablice były przygotowane, Gwen zorientowała się, że właściwie przygotowanie szkiców zabrało jej więcej czasu, niż myślała. Chyba jednak tego dziś nie skończy… a musiała przygotować choćby główną tablicę, by odwiedzający już mogli ją podziwiać. Chcąc nie chcąc, musiała zacząć się nieco śpieszyć.
Zakasała rękawy i zaczęła przygotowywać miejsce pracy. Otwarła potrzebne farby, wyciągnęła zepsutą deskę, na którą miała zamiar je wylewać i rozłożyła pędzle. Od tych dużych po niewielkie i precyzyjne. A następnie zabrała się do pracy.
Powoli, powolutku, tablica zaczynała przypominać to, co Gwen stworzyła w swojej głowie. Dwa, nieco komiksowe i uproszczone, testrale znajdowały się po jej bokach. Były ciemne i nieco przerażające, choć dziewczyna starała się, by miały przyjemne wyrazy pysków. Nie miała przecież zamiaru straszyć dzieci swoimi ilustracjami tworzonymi dla miejsca, które zajmowało się magicznymi stworzeniami!
W końcu zabrała się za napis. Ten już nie sprawił jej problemów, dzięki czemu po kilkunastu minutach od zaczęcia, był gotowy. Całość zabrała jej jednak niemal cały dzień. W brzuchu malarki burczało, a słońce chyliło się ku zachodowi.
Zrobiła krok w tył. No, no… nie wyglądało to źle. Nawet… przeciwnie, ładnie całkiem. Liczyła, że pracownicy rezerwatu będą zadowoleni. Problem polegał na tym, że świeży malunek nie nadawał się do wieszania od razu. Dlatego Gwen wyciągnęła z kieszeni różdżkę.
Krótkim zaklęciem wysuszyła farbę. Przy płótnie bałaby się to robić, ale to było drewno, które było o wiele bardziej wytrzymałym materiałem. Już po chwili znak był gotowy… No. Prawie. Teraz trzeba było wprawić testrale w ruch.
Krótkie i proste transmutacyjne zaklęcie wystarczyło. Dwa magiczne konie zaczęły poruszać głowami, rozglądając się wokół i czasem robiąc krok w przód czy w tył. Nie musiały się bardziej ruszać. To naprawdę było wystarczające.
Panna Grey zawołała kobietę, z którą rozmawiała wcześniej. Pokazała jej swoją pracę, z której ta naprawdę była zadowolona: obiecała, że jeszcze dziś zawiśnie nad wejściem do rezerwatu. Jednocześnie Gwen zaczęła wyjaśniać pracownicy, że pozostałe elementy skończy za kilka dni, bo po prostu twórcza praca jest jednak zbyt pracochłonna.
Kobieta nie miała nic przeciwko. Powiedziała tylko, że w takim razie Gwen dostanie zapłatę za ten jeden element, a za kolejne – gdy tylko je wykona. Nie musiała się szczególnie śpieszyć. Oczywiście im szybciej, tym lepiej, ale przecież to nie była sprawa życia i śmierci.
Gwen uśmiechnęła się z wdzięcznością, przyjmując fragment wypłaty, a następnie ruszyła za pracownicą, która obiecała jej, że gdy skończy prace, pokaże jej jak karmi się testrale.
Malarka skrzywiła się deliktnie, gdy kobieta włożyła na taczkę wielkie kawały mięsa. To nie był dobry widok, ale jednocześnie Gwen rozumiała, że przecież to właśnie te konie jedzą. Nie można było wymagać, by ktoś karmił je trawą, prawda? Zaczarowana taczka ruszyła przed kobietami, a te szły krok w krok za nią, idąc prosto do magicznych stworzeń.
Tam Gwen nie mogła przestać przecierać oczów ze zdumienia. Faktycznie, nie widziała testrali… za to widziała lewitujące kawałki mięsa, które znikały przy trzasku zębów i kości. To był naprawdę co najmniej niezapomniany widok. Z drugiej jednak strony… czy ktokolwiek przyprowadza tu dzieci? Gdy tworzyła, wydawało jej się to oczywiste, ale teraz nie była tego taka pewna. Kto zabierałby dziecko w takie miejsce? Nie, żeby te stworzenia nie były wspaniałe. Po prostu nie wydawały się adekwatne dla najmłodszych.
Ostatecznie Gwen pożegnała się z kobietą, obiecując, że przybędzie lada dzień, a następnie ruszyła w stronę wyjścia z rezerwatu, zadowolona, że była w stanie znaleźć sobie przynajmniej takie zajęcie. Nie każdy miał przecież tyle szczęścia.
| zt
Sytuacja była okropna. Okrutna wręcz. Życie Gwen wcale nie było wysłane różami i choć starała się ze wszystkich sił, nie potrafiła zachować pełnego spokoju i obiektywizmu. Sytuacja w Londynie sprawiała, że miała problemy z pracą. Wprawdzie wciąż współpracowała z „Czarownicą”, a Macmillanowie płacili całkiem nieźle, ale przecież nie mogła skupiać się tylko na tym. Tworzenie innych dzieł było dla niej, jako malarki, niezmiernie istotne.
Dlatego przy drobnej pomocy pracujących dla Macmillanów osób, Gwen udało się zdobyć drobne zlecenie. Okoliczny rezerwat testrali (o których malarka nie tak dawno rozmawiała z wujkiem Heatha) potrzebował kogoś, kto przygotuje tablice dla zwiedzających. Ot, jeden wielki napis na drewnie „rezerwat testrali” oraz kilka pomniejszych, informujących aby nie wchodzić, nie biegać, nie krzyczeć, uważać… Osoby zajmujące się rezerwatem słusznie zauważyły, że ładne tablice informacyjne mogą zwrócić uwagę i sprawić, że ktoś w końcu zacznie przestrzegać zasad.
Cóż, trwała wojna, ale w Kornwalii panował zaskakujący spokój. Gwen naprawdę chciałaby moc przejmować się głównie losem magicznych zwierząt.
Właśnie skończyła rozmawiać w niewielkiej chatce na temat tego, co w ogóle musi przygotować. Sprawa była prosta i właściwie powinna się z nią uwinąć w jeden dzień, szczególnie, że pracownicy przygotowali już wszystkie niezbędne materiały. Pogoda była ładna, więc miała zamiar za chwilę się za to zabrać. Na razie jednak jeszcze przeglądała książki z – ponoć wiernymi – ilustracjami magicznych koni. Przed sobą miała też kartkę i kilka ołówków, z czego jeden trzymała w dłoni. Próbowała wykonać kilka wstępnych szkiców, aby sprawdzić, w jaki sposób testrale będą wyglądać najlepiej.
Gdy skończyła, uniosła kartkę i pokazała ją młodej pracownicy rezerwatu.
– Zrobiłabym to w taki uproszczony sposób. Na drewnie i tak nie oddam wielu detali. Testrale byłyby po bokach, na środku napis… i tak z każdym znakiem, ale na tym głównym byłby najbardziej rozbudowane – wyjaśniła.
– Myślę, że to jest w porządku. Niech panna po prostu wykona swoją pracę, nie będziemy narzekać – odparła z uśmiechem. – A teraz proszę wybaczyć, ale muszę zająć się zwierzętami. Niech się panna nie krępuje, pokazałam już co i jak, więc chyba nie powinno być problemów?
– Nie, nie sądzę. A w razie czego, jak mam panią wołać?
– Będę niedaleko, wystarczy krzyknąć. A jeśli nie… to niech panna wystrzeli iskry w niebo, powinnam zauważyć – odparła, wstając i wychodząc.
Gwen kiwnęła głową, po czym zamknęła książkę. Miała już szkice: wystarczyło je przemalować na przygotowane, sklejone deski i wszystko powinno wyglądać dobrze. Westchnęła i po chwili sama ruszyła ku drzwiom, zakładając lekki płaszcz. Kwiecień był całkiem ciepły, ale nie na tyle, by Gwen mogła chodzić w sukienkach zupełnie bez niczego na plecach. Zwłaszcza w środku lasu pełnego testrali.
Nie sądziła jednak, by dziś znajdowały się obok niej. Podobno ostatnio trzymały się z daleka od chatki, poza tym chyba wyczuwały obcych. Gwen była jednak ciekawa, czy byłaby w stanie odkryć ich obecność. Nie widziała jeszcze niczyjej śmierci, więc magiczne konie pozostawały dla niej niewidoczne.
Farby leżały na stole przed chatką, tak samo jak drewno, po którym miała malować. Wzięła więc jeden z ołówków i zaczęła powoli szkicować. Delikatnie, pamiętając, że drewno nie lubi wcale gumki. A wolała, by szkic nie był widoczny przez farbę.
Po kilkunastu minutach stworzyła dwa wstępne szkice koni po bokach znaku i zabrała się za czcionkę. To było najgorsze. Czcionka musiała wyglądać równo na wszystkich tablicach, a to nie było coś, czym dziewczyna parała się na co dzień. Wzdychając, sięgnęła po zwykłą kartkę i naprędce opracowała sposób pisania. Następnie, patrząc na to, co znajdowało się w zeszycie, powoli zaczęła przenosić szkic na tablicę.
Gdy była jako tako zadowolona z efektu, zabrała się za kolejne szkice. Uprościła testrale do absolutnego minimum, wiedząc, że nie to jest najważniejsze. Kluczowy był czytelny, ale schludny napis na każdej z tablic. Na jednej z nich miała naprawdę dużo napisać, wyjaśniając pochodzenie tych magicznych koni. Wiedziała, że to będzie katorga. Była malarką, nie kaligrafką. Niemniej, praca była (jak na te czasy) dobrze płatna i w gruncie rzeczy nie wymagała aż takiej ilości czasu, jak typowy obraz na płótnie. Nie miała wiec zamiaru narzekać.
Gdy wszystkie tablice były przygotowane, Gwen zorientowała się, że właściwie przygotowanie szkiców zabrało jej więcej czasu, niż myślała. Chyba jednak tego dziś nie skończy… a musiała przygotować choćby główną tablicę, by odwiedzający już mogli ją podziwiać. Chcąc nie chcąc, musiała zacząć się nieco śpieszyć.
Zakasała rękawy i zaczęła przygotowywać miejsce pracy. Otwarła potrzebne farby, wyciągnęła zepsutą deskę, na którą miała zamiar je wylewać i rozłożyła pędzle. Od tych dużych po niewielkie i precyzyjne. A następnie zabrała się do pracy.
Powoli, powolutku, tablica zaczynała przypominać to, co Gwen stworzyła w swojej głowie. Dwa, nieco komiksowe i uproszczone, testrale znajdowały się po jej bokach. Były ciemne i nieco przerażające, choć dziewczyna starała się, by miały przyjemne wyrazy pysków. Nie miała przecież zamiaru straszyć dzieci swoimi ilustracjami tworzonymi dla miejsca, które zajmowało się magicznymi stworzeniami!
W końcu zabrała się za napis. Ten już nie sprawił jej problemów, dzięki czemu po kilkunastu minutach od zaczęcia, był gotowy. Całość zabrała jej jednak niemal cały dzień. W brzuchu malarki burczało, a słońce chyliło się ku zachodowi.
Zrobiła krok w tył. No, no… nie wyglądało to źle. Nawet… przeciwnie, ładnie całkiem. Liczyła, że pracownicy rezerwatu będą zadowoleni. Problem polegał na tym, że świeży malunek nie nadawał się do wieszania od razu. Dlatego Gwen wyciągnęła z kieszeni różdżkę.
Krótkim zaklęciem wysuszyła farbę. Przy płótnie bałaby się to robić, ale to było drewno, które było o wiele bardziej wytrzymałym materiałem. Już po chwili znak był gotowy… No. Prawie. Teraz trzeba było wprawić testrale w ruch.
Krótkie i proste transmutacyjne zaklęcie wystarczyło. Dwa magiczne konie zaczęły poruszać głowami, rozglądając się wokół i czasem robiąc krok w przód czy w tył. Nie musiały się bardziej ruszać. To naprawdę było wystarczające.
Panna Grey zawołała kobietę, z którą rozmawiała wcześniej. Pokazała jej swoją pracę, z której ta naprawdę była zadowolona: obiecała, że jeszcze dziś zawiśnie nad wejściem do rezerwatu. Jednocześnie Gwen zaczęła wyjaśniać pracownicy, że pozostałe elementy skończy za kilka dni, bo po prostu twórcza praca jest jednak zbyt pracochłonna.
Kobieta nie miała nic przeciwko. Powiedziała tylko, że w takim razie Gwen dostanie zapłatę za ten jeden element, a za kolejne – gdy tylko je wykona. Nie musiała się szczególnie śpieszyć. Oczywiście im szybciej, tym lepiej, ale przecież to nie była sprawa życia i śmierci.
Gwen uśmiechnęła się z wdzięcznością, przyjmując fragment wypłaty, a następnie ruszyła za pracownicą, która obiecała jej, że gdy skończy prace, pokaże jej jak karmi się testrale.
Malarka skrzywiła się deliktnie, gdy kobieta włożyła na taczkę wielkie kawały mięsa. To nie był dobry widok, ale jednocześnie Gwen rozumiała, że przecież to właśnie te konie jedzą. Nie można było wymagać, by ktoś karmił je trawą, prawda? Zaczarowana taczka ruszyła przed kobietami, a te szły krok w krok za nią, idąc prosto do magicznych stworzeń.
Tam Gwen nie mogła przestać przecierać oczów ze zdumienia. Faktycznie, nie widziała testrali… za to widziała lewitujące kawałki mięsa, które znikały przy trzasku zębów i kości. To był naprawdę co najmniej niezapomniany widok. Z drugiej jednak strony… czy ktokolwiek przyprowadza tu dzieci? Gdy tworzyła, wydawało jej się to oczywiste, ale teraz nie była tego taka pewna. Kto zabierałby dziecko w takie miejsce? Nie, żeby te stworzenia nie były wspaniałe. Po prostu nie wydawały się adekwatne dla najmłodszych.
Ostatecznie Gwen pożegnała się z kobietą, obiecując, że przybędzie lada dzień, a następnie ruszyła w stronę wyjścia z rezerwatu, zadowolona, że była w stanie znaleźć sobie przynajmniej takie zajęcie. Nie każdy miał przecież tyle szczęścia.
| zt
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Szalony pomysł wykonania biznesu roku krążył mu po głowie od jakiegoś już czasu. A właściwie od momentu od kiedy uziemiły go komplikacje po tym co zdarzyło się w Stonehenge. Wcześniej miał ambitne plany podróżowania po Europie i świecie… ale ostatecznie zrozumiał, że może jednak lepiej byłoby znaleźć partnera do alkoholowych interesów bliżej. Znacznie bliżej. Na przykład w Irlandii. Nie mógł sobie przecież pozwolić na wyjazd na dłużej. Nie w sytuacji, w której zobowiązał się do aktywnej pomocy.
Dlatego wymieniał się listami z jednym z magicznych browarów zajmujących się produkcją czarnego ale. Ponoć jednego z lepszych piw w tych regionie. To dopiero miał sprawdzić, ale później. Na tę chwilę musiał upewnić potencjalnych partnerów o tym, że nie zamierza ich wybić jako konkurencji, ani tym bardziej, że nie zamierzał ich wybić dosłownie.
Brakowało mu tylko jednego. Właściwie, mógłby zmusić któregoś z kuzynów lub wujków do pomocy, ale nie chciał. Ci z całą pewnością zaczęliby go wybijać z rytmu, a pewnie i skończyłoby się na tym, że upiliby go i z biznesów nic by nie wyszło. Potrzebował zatem pomocnika. Kogoś, kto pomógłby mu zająć się i beczkami, i transportem nawozu testrali, który miał się okazać najcenniejszy. I tutaj Wright, ten młodszy, przyszedł mu z pomocą i zaproponował mu swojego przyjaciela.
– Moore – zaczął, zwracając się po nazwisku do czarodzieja. – Ten Moore? Co to grał wśród Goł… – miał już zacząć obrażać przeciwną drużynę, ale powstrzymał się. Nie wypadało być niemiłym dla kogoś, kto chciał mu pomóc. Nawet jeżeli przewaga Zjednoczonych nad Gołębiami była oczywista. Przynajmniej dla Macmillana. – …wśród Jastrzębi?
Co prawda, nie widział jegomościa w akcji, bo w tym czasie był za granicą i opijał się do nieprzytomności po niemal każdym większym i mniejszym mieście i wsi na Wschodzie (bez względu na to czy było to czarodziejskie, czy mugolskie miejsce). Sprawdził jednak swojego pomocnika zanim zaproponował mu pracę dorywczą.
– Trochę o tobie słyszałem – stwierdził. – Od kuzynów i Wrighta – sprecyzował, jak gdyby była to bardzo ważna informacja. – Latasz gdzieś teraz jeszcze? – Zapytał z ciekawości. – Masz jakąś stałą pracę?
Ale nie chciał tracić zbyt wiele czasu na pogawędki o sporcie i życiu, kiedy czekała na nich praca. Sporo pracy. A musiał jeszcze wszystko wyjaśnić mężczyźnie. Po wszystkim mogliby się napić, a nawet upić. Cokolwiek by tylko zażyczył sobie czarodziej.
– Słuchaj, mam biznes roku. Powiedzmy. To się okaże. Zajmuję się alkoholami, jak pewnie słyszałeś. Choć obecnie nie mam zbyt dobrej opinii… sam rozumiesz. – Właściwie nie miał pojęcia czy rozumiał, ale zakładał, że pewnie mężczyzna albo mu przytaknie, albo zignoruje tę część, albo zwyczajnie zapyta o co chodzi. – Dogadałem się z jednym browarem w Irlandii. Magicznym. Obiecałem im, że ja w imieniu naszej destylarni i rodziny pomogę dostarczyć najlepszy nawóz testrali, który jest im potrzebny do produkcji czarnego ale i podrzucę im kilka beczek dobrej whisky. Oni w zamian pokażą mi ich sposób produkcji alkoholu i dadzą mi ich przepis na to piwo. – Mówił tak, jak gdyby było to coś oczywistego, a przecież mówił o przetwarzaniu odchodów w alkohol.
Chyba był wyjątkowo jasny w tej kwestii. Tak mu się wydawało.
– Musimy więc przygotować wozy z nawozem, a potem wpakować beczki z whisky na kolejny wóz – wskazał gdzieś w oddali na drewniane pojazdy, które miały przewozić cały asortyment. – Zdaję sobie sprawę z tego… że to raczej nie jest praca marzeń… Wyobraź sobie, że mojej rodzinie tym bardziej, a jednak jakoś muszę doprowadzić do tego, żeby wpaść do tamtego browaru i podpatrzeć ich pracę, żeby mieć pomysły na pewne zmiany u nas. Być może. Być może nic z tego nie będzie, bo kto wie czy ich techniki możemy zastosować u nas. Whisky to jednak szlachetny napój – stwierdził na sam koniec z dumą.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Ostatnio zmieniony przez Anthony Macmillan dnia 29.12.20 15:13, w całości zmieniany 1 raz
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 30 sierpnia?
Stwierdzenie, że nie miał bladego pojęcia, na co się pisał, byłoby niedopowiedzeniem stulecia. Chociaż w ciągu ostatnich miesięcy raczej nie grymasił w kwestii pracy, biorąc się za wszystko, za co tylko ktoś chciał zapłacić (o ile, rzecz jasna, nie narażał tym po drodze ani innych, ani siebie), to w większości przypadków starał się ustalić przynajmniej szczątkowy zakres obowiązków z wyprzedzeniem; do Anthony’ego trafił zaś dzięki Josephowi, który powiedział mu tyle, że potrzebna jest pomoc w biznesie. Podobno chodziło o jakiś transport, jednak co właściwie miało być transportowane i gdzie – tego nie wiedział; swoją obecność w Kornwalii opierał więc głównie na zaufaniu – do przyjaciela, no i do samego Anthony’ego, który po pierwsze był członkiem Zakonu Feniksa, a po drugie zaledwie parę dni temu walczył z nim ramię w ramię na podlondyńskim cmentarzu, przez co Billy nabrał przekonania, że zawdzięczał Macmillanowi życie; gdyby nie on i jego celne uroki, prawdopodobnie nie byłby w stanie odpierać ataku przeciwników na tyle długo, by doczekać przybycia wsparcia.
Do kornwalijskiego lasu teleportował się wprost spod Oazy, resztę drogi przebywając na miotle; odnalezienie miejsca, w którym umówił się z Anthonym, zajęło mu dłużej niż sądził, dlatego ostatni odcinek przebył w pełnym pędzie, nie chcąc się spóźnić. Manewrowanie pomiędzy drzewami sprawiło mu trochę trudności, ale szczęśliwie żadna gałąź nie stanęła mu na drodze, zdołał więc wylądować w jednym kawałku. – To zależy, którego masz na m-m-myśli, mój brat też tam grał. Parę lat t-t-temu – odpowiedział, wzruszając ramionami, ciekaw, czy Anthony kojarzył starszego Moore’a; jeśli nie ze względu na jego grę, to na skandal, w cieniu którego ją widowiskowo zakończył. – Cześć, Anthony – przywitał się, nie czekając jednak na odpowiedź i uśmiechając się szczerze, choć jego brwi pozostały ściągnięte; mówienie o drużynie – już teraz chyba na dobre byłej – wciąż wywoływało u niego mieszaninę sprzecznych uczuć, od nostalgii, przez dumę, po gniew i żal – związany głównie z tym, co z Jastrzębiami z Falmouth stało się niedawno.
Oparł miotłę o ramię, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby ją zostawić, choć prawdę mówiąc odrobinę nie chciał się z nią rozstawać; odkąd tylko dostał ją w prezencie od Hannah, wykorzystywał każdą możliwą wymówkę do wypróbowania jej możliwości – była wspaniała, zwrotna i szybka; nie miał pojęcia, jak miał jej się za to odwdzięczyć. – Jeśli Joe o mnie op-p-powiadał, to pewnie same bzdury – zażartował, zastanawiając się, do czego Anthony zmierzał, ale następne pytanie zbiło go z tropu. Poruszył się z jakąś niezręcznością, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, jakby chciał pozbyć się jakiegoś niewidzialnego dyskomfortu, choć przecież czarodziej nie zapytał o nic nieodpowiedniego. – Hm, nie. Po tym jak m-m-ministerstwo nakazało zawodnikom rejestrację r-r-różdżek… No, wiesz, nie m-m-mogę jej zarejestrować, mój tato jest mug-g-golem, nigdy nie wydadzą mi dokumentów. – Odchrząknął. – Oficjalnie wycofałem się za obop-p-pólną zgodą – dodał, unosząc dłonie i kreśląc w powietrzu cudzysłów. Miał nadzieję, że jego głos nie pobrzmiewał goryczą – nie chciał się uskarżać, niektórzy mieli trudniej od niego. On też zresztą mógł – zostać aresztowanym, trafić do Tower. Albo gorzej. – W każdym razie – łapię się t-t-teraz trochę wszystkiego – podsumował, rozkładając ręce, jakby chciał wskazać na okolicę – choć dalej nie rozumiał, czym dokładnie w tym przypadku było to wszystko.
Na szczęście, Anthony pospieszył z wyjaśnieniem.
– Czekaj, zaraz, chwila – wyrwało mu się. Zmarszczył brwi. O ile kwestia ładowania beczek i nawozu na stojące niedaleko wozy była wyjątkowo prosta, o tyle już przeznaczenie owego nawozu wywołało w jego umyśle jakiś nieokreślony zgrzyt. Był co prawda niemal zupełnie pewien, że coś źle zrozumiał – ale zaintrygowało go to na tyle, że nie mógł nie zapytać. – Co ma nawóz t-te-testrali do piwa? – Nie mogło przecież chodzić o to, o co sądził, że chodziło. Przekrzywił głowę, gdy jeszcze jedna kwestia nagle go uderzyła. – I czy on też jest… N-n-no wiesz – niewidzialny? – To mogłoby sprawić, że zbieranie go stałoby się nieco problematyczne.
Gdy Anthony wspomniał o pracy marzeń, wzruszył ramionami, w geście, który oznaczał, że to nie było nic takiego; nie miał nic przeciwko brudzeniu sobie rąk, wychowywał się wraz z rodzeństwem na mugolskiej wsi, w gospodarstwie, w którym pracy zawsze było dużo. – Powiedz mi t-t-tylko, od czego mam zacząć – powiedział, sygnalizując gotowość do działania. A później, zanim zdążyłby się powstrzymać: – A co do tej Irlandii… Miałbyś coś p-p-przeciwko, gdybym zabrał się z tobą? Mógłbym p-p-pomóc to wszystko wyładować – zaproponował. Już od jakiegoś czasu chciał się tam wybrać, żeby rozejrzeć się za kawałkiem ziemi, który mógłby kupić, choć postawienie własnego domu wciąż jeszcze leżało bardziej w sferze nieśmiałych marzeń niż realnych planów.
Stwierdzenie, że nie miał bladego pojęcia, na co się pisał, byłoby niedopowiedzeniem stulecia. Chociaż w ciągu ostatnich miesięcy raczej nie grymasił w kwestii pracy, biorąc się za wszystko, za co tylko ktoś chciał zapłacić (o ile, rzecz jasna, nie narażał tym po drodze ani innych, ani siebie), to w większości przypadków starał się ustalić przynajmniej szczątkowy zakres obowiązków z wyprzedzeniem; do Anthony’ego trafił zaś dzięki Josephowi, który powiedział mu tyle, że potrzebna jest pomoc w biznesie. Podobno chodziło o jakiś transport, jednak co właściwie miało być transportowane i gdzie – tego nie wiedział; swoją obecność w Kornwalii opierał więc głównie na zaufaniu – do przyjaciela, no i do samego Anthony’ego, który po pierwsze był członkiem Zakonu Feniksa, a po drugie zaledwie parę dni temu walczył z nim ramię w ramię na podlondyńskim cmentarzu, przez co Billy nabrał przekonania, że zawdzięczał Macmillanowi życie; gdyby nie on i jego celne uroki, prawdopodobnie nie byłby w stanie odpierać ataku przeciwników na tyle długo, by doczekać przybycia wsparcia.
Do kornwalijskiego lasu teleportował się wprost spod Oazy, resztę drogi przebywając na miotle; odnalezienie miejsca, w którym umówił się z Anthonym, zajęło mu dłużej niż sądził, dlatego ostatni odcinek przebył w pełnym pędzie, nie chcąc się spóźnić. Manewrowanie pomiędzy drzewami sprawiło mu trochę trudności, ale szczęśliwie żadna gałąź nie stanęła mu na drodze, zdołał więc wylądować w jednym kawałku. – To zależy, którego masz na m-m-myśli, mój brat też tam grał. Parę lat t-t-temu – odpowiedział, wzruszając ramionami, ciekaw, czy Anthony kojarzył starszego Moore’a; jeśli nie ze względu na jego grę, to na skandal, w cieniu którego ją widowiskowo zakończył. – Cześć, Anthony – przywitał się, nie czekając jednak na odpowiedź i uśmiechając się szczerze, choć jego brwi pozostały ściągnięte; mówienie o drużynie – już teraz chyba na dobre byłej – wciąż wywoływało u niego mieszaninę sprzecznych uczuć, od nostalgii, przez dumę, po gniew i żal – związany głównie z tym, co z Jastrzębiami z Falmouth stało się niedawno.
Oparł miotłę o ramię, rozglądając się dookoła w poszukiwaniu miejsca, w którym mógłby ją zostawić, choć prawdę mówiąc odrobinę nie chciał się z nią rozstawać; odkąd tylko dostał ją w prezencie od Hannah, wykorzystywał każdą możliwą wymówkę do wypróbowania jej możliwości – była wspaniała, zwrotna i szybka; nie miał pojęcia, jak miał jej się za to odwdzięczyć. – Jeśli Joe o mnie op-p-powiadał, to pewnie same bzdury – zażartował, zastanawiając się, do czego Anthony zmierzał, ale następne pytanie zbiło go z tropu. Poruszył się z jakąś niezręcznością, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, jakby chciał pozbyć się jakiegoś niewidzialnego dyskomfortu, choć przecież czarodziej nie zapytał o nic nieodpowiedniego. – Hm, nie. Po tym jak m-m-ministerstwo nakazało zawodnikom rejestrację r-r-różdżek… No, wiesz, nie m-m-mogę jej zarejestrować, mój tato jest mug-g-golem, nigdy nie wydadzą mi dokumentów. – Odchrząknął. – Oficjalnie wycofałem się za obop-p-pólną zgodą – dodał, unosząc dłonie i kreśląc w powietrzu cudzysłów. Miał nadzieję, że jego głos nie pobrzmiewał goryczą – nie chciał się uskarżać, niektórzy mieli trudniej od niego. On też zresztą mógł – zostać aresztowanym, trafić do Tower. Albo gorzej. – W każdym razie – łapię się t-t-teraz trochę wszystkiego – podsumował, rozkładając ręce, jakby chciał wskazać na okolicę – choć dalej nie rozumiał, czym dokładnie w tym przypadku było to wszystko.
Na szczęście, Anthony pospieszył z wyjaśnieniem.
– Czekaj, zaraz, chwila – wyrwało mu się. Zmarszczył brwi. O ile kwestia ładowania beczek i nawozu na stojące niedaleko wozy była wyjątkowo prosta, o tyle już przeznaczenie owego nawozu wywołało w jego umyśle jakiś nieokreślony zgrzyt. Był co prawda niemal zupełnie pewien, że coś źle zrozumiał – ale zaintrygowało go to na tyle, że nie mógł nie zapytać. – Co ma nawóz t-te-testrali do piwa? – Nie mogło przecież chodzić o to, o co sądził, że chodziło. Przekrzywił głowę, gdy jeszcze jedna kwestia nagle go uderzyła. – I czy on też jest… N-n-no wiesz – niewidzialny? – To mogłoby sprawić, że zbieranie go stałoby się nieco problematyczne.
Gdy Anthony wspomniał o pracy marzeń, wzruszył ramionami, w geście, który oznaczał, że to nie było nic takiego; nie miał nic przeciwko brudzeniu sobie rąk, wychowywał się wraz z rodzeństwem na mugolskiej wsi, w gospodarstwie, w którym pracy zawsze było dużo. – Powiedz mi t-t-tylko, od czego mam zacząć – powiedział, sygnalizując gotowość do działania. A później, zanim zdążyłby się powstrzymać: – A co do tej Irlandii… Miałbyś coś p-p-przeciwko, gdybym zabrał się z tobą? Mógłbym p-p-pomóc to wszystko wyładować – zaproponował. Już od jakiegoś czasu chciał się tam wybrać, żeby rozejrzeć się za kawałkiem ziemi, który mógłby kupić, choć postawienie własnego domu wciąż jeszcze leżało bardziej w sferze nieśmiałych marzeń niż realnych planów.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| Odpowiada mi!
Na myśli miał tylko jednego Moore’a. Drugiego być może kojarzył, ale niezbyt dobrze. No i nie z tym drugim umówił się do pracy. Czuł się nieprzyjemnie z tym jak zaczął swoje powitanie. Jastrzębie nie były jego ulubioną drużyną. Często się z nich śmiał w przeszłości. To, co się stało na stadionie w ostatnim czasie, a także konsekwencje działań Jastrzębi sprawiły, że Anthony zmienił swoje zdanie. Od egzekucji jednego z graczy starał się ich szanować. Nie chciał być poza tym niemiły dla kogoś, kto kilka dni wcześniej walczył z nim przeciwko Rycerzom. Kto nie popełniał błędów!
— Ciebie mam na myśli — potwierdził. Naprawdę cieszył się z jego obecności. Kto by się nie cieszył z dodatkowej siły do pracy? O Williamie słyszał trochę, głównie od Josepha. Nie sądził, żeby Wright cokolwiek nakłamał. Był więc przekonany, że Moore był idealną osobą, w idealnym miejscu… ale z nieidealną pracą do wykonania.
Szkoda, że taki gracz nie mógł realizować się w tym, co najlepiej potrafił. Anthony niechętnie przyjął informację dotyczącą rejestracji różdżki. No tak, obecny rząd robił jedną wielką parodię. Żeby sprawdzać różdżki przed meczami! Ha! Gdyby tylko mógł jakoś Williamowi pomóc… ale jak? Nie miał pojęcia, przynajmniej na tę chwilę. Współczuł towarzyszowi w broni. Przecież nie mógł parać się drobnymi poprawkami do końca wojny! A gdyby tak… w głowie Macmillana nagle pojawił się niecny plan. Przecież pomógł już kilku osobom, więc byłby w stanie pomóc także Moore’owi.
— Rozumiem — odpowiedział, powoli rozmyślając nad tym, co zrodziło się w jego głowie. Nie chciał zdradzać swojego pomysłu już teraz, natychmiast… ale późnej, dlaczego by nie? Po wykonanej pracy. A może gdzieś w trakcie, jeżeli nie byłby w stanie powstrzymać swojego języka do samego końca? Na pewno.
Pomimo podobieństwa między nimi w postaci zamiłowania do sportu, byli mimo wszystko zupełnie inni. Moore z całą pewnością nie miał obsesji na punkcie alkoholi, a co za tym idzie nie wiedział aż tyle o ich produkcji. Macmillana z kolei nie dziwiło to, że nawóz służył do produkcji piwa. Właściwie nie był głównym składnikiem, ale i tak był ważnym elementem czarnego ale. Bez niego nie było by całej magii tego piwa. Nic dziwnego, że Anthony na chwilę zmarszczył czoło, jak gdyby nie rozumiał zaskoczenia towarzysza. Niepewnie przyglądał mu się chwilę. Przecież to takie oczywiste! Jak mógł tego nie wiedzieć?
— Tak — odpowiedział całkiem poważnie, ale dopiero po chwili ciszy. Co do nawozu testrali był pewny, że nie był on niewidzialny. — Nie no, co ty — zaśmiał się. Dopiero po chwili złapał się na myśli, że w sumie on testrale widział, a co za tym idzie, jeżeli ich nawóz działał na tej samej zasadzie co stworzenia… to… nie miał tego problemu, którego być może miał Moore. Nie zamierzał jednak wprawiać Williama w konsternację i zwyczajnie zamilczał, zjadając słowa w gardle.
Uśmiechnął się, kiedy usłyszał, że czarodziej chciał się zabrać do pracy. Taką postawę lubił najbardziej! Prosto do czynów!
— Nawóz znajduje się na kupce, o tam — wskazał dłonią w odpowiednie miejsce. — Zaczniemy od niego, a potem przejdziemy do beczek. — Nie miał też nic przeciwko towarzystwu Moore’a do Irlandii, więc ochoczo pokiwał głową. — Jasne, jeżeli tego chcesz. Byłoby miło. No i zawsze mógłbyś mi pomóc, gdyby w browarni zrobiło się zbyt gorąco… choć wątpię — odpowiedział mu całkiem zadowolony z zaproponowanego pomysłu. — Może jeszcze zamiast Quidditchem, zajmiesz się alkoholem.
Sam ruszył w stronę nawozu, podśmiechując się głupkowato po drodze. Przecież sam chciał być sportowcem i najlepszym graczem Zjednoczonych... ale skończył tak, jak skończył.
— Jak rodzina? — Zapytał z ciekawości. Czy miał jakąś żonę, dzieci, teściów? Choćby psa? Nie pamiętał czy William mówił coś kiedykolwiek o swoich bliskich. Po chwili złapał za różdżkę i rzucić w stronę pierwszego transportu urok: — Wingardium Leviosa.
Na myśli miał tylko jednego Moore’a. Drugiego być może kojarzył, ale niezbyt dobrze. No i nie z tym drugim umówił się do pracy. Czuł się nieprzyjemnie z tym jak zaczął swoje powitanie. Jastrzębie nie były jego ulubioną drużyną. Często się z nich śmiał w przeszłości. To, co się stało na stadionie w ostatnim czasie, a także konsekwencje działań Jastrzębi sprawiły, że Anthony zmienił swoje zdanie. Od egzekucji jednego z graczy starał się ich szanować. Nie chciał być poza tym niemiły dla kogoś, kto kilka dni wcześniej walczył z nim przeciwko Rycerzom. Kto nie popełniał błędów!
— Ciebie mam na myśli — potwierdził. Naprawdę cieszył się z jego obecności. Kto by się nie cieszył z dodatkowej siły do pracy? O Williamie słyszał trochę, głównie od Josepha. Nie sądził, żeby Wright cokolwiek nakłamał. Był więc przekonany, że Moore był idealną osobą, w idealnym miejscu… ale z nieidealną pracą do wykonania.
Szkoda, że taki gracz nie mógł realizować się w tym, co najlepiej potrafił. Anthony niechętnie przyjął informację dotyczącą rejestracji różdżki. No tak, obecny rząd robił jedną wielką parodię. Żeby sprawdzać różdżki przed meczami! Ha! Gdyby tylko mógł jakoś Williamowi pomóc… ale jak? Nie miał pojęcia, przynajmniej na tę chwilę. Współczuł towarzyszowi w broni. Przecież nie mógł parać się drobnymi poprawkami do końca wojny! A gdyby tak… w głowie Macmillana nagle pojawił się niecny plan. Przecież pomógł już kilku osobom, więc byłby w stanie pomóc także Moore’owi.
— Rozumiem — odpowiedział, powoli rozmyślając nad tym, co zrodziło się w jego głowie. Nie chciał zdradzać swojego pomysłu już teraz, natychmiast… ale późnej, dlaczego by nie? Po wykonanej pracy. A może gdzieś w trakcie, jeżeli nie byłby w stanie powstrzymać swojego języka do samego końca? Na pewno.
Pomimo podobieństwa między nimi w postaci zamiłowania do sportu, byli mimo wszystko zupełnie inni. Moore z całą pewnością nie miał obsesji na punkcie alkoholi, a co za tym idzie nie wiedział aż tyle o ich produkcji. Macmillana z kolei nie dziwiło to, że nawóz służył do produkcji piwa. Właściwie nie był głównym składnikiem, ale i tak był ważnym elementem czarnego ale. Bez niego nie było by całej magii tego piwa. Nic dziwnego, że Anthony na chwilę zmarszczył czoło, jak gdyby nie rozumiał zaskoczenia towarzysza. Niepewnie przyglądał mu się chwilę. Przecież to takie oczywiste! Jak mógł tego nie wiedzieć?
— Tak — odpowiedział całkiem poważnie, ale dopiero po chwili ciszy. Co do nawozu testrali był pewny, że nie był on niewidzialny. — Nie no, co ty — zaśmiał się. Dopiero po chwili złapał się na myśli, że w sumie on testrale widział, a co za tym idzie, jeżeli ich nawóz działał na tej samej zasadzie co stworzenia… to… nie miał tego problemu, którego być może miał Moore. Nie zamierzał jednak wprawiać Williama w konsternację i zwyczajnie zamilczał, zjadając słowa w gardle.
Uśmiechnął się, kiedy usłyszał, że czarodziej chciał się zabrać do pracy. Taką postawę lubił najbardziej! Prosto do czynów!
— Nawóz znajduje się na kupce, o tam — wskazał dłonią w odpowiednie miejsce. — Zaczniemy od niego, a potem przejdziemy do beczek. — Nie miał też nic przeciwko towarzystwu Moore’a do Irlandii, więc ochoczo pokiwał głową. — Jasne, jeżeli tego chcesz. Byłoby miło. No i zawsze mógłbyś mi pomóc, gdyby w browarni zrobiło się zbyt gorąco… choć wątpię — odpowiedział mu całkiem zadowolony z zaproponowanego pomysłu. — Może jeszcze zamiast Quidditchem, zajmiesz się alkoholem.
Sam ruszył w stronę nawozu, podśmiechując się głupkowato po drodze. Przecież sam chciał być sportowcem i najlepszym graczem Zjednoczonych... ale skończył tak, jak skończył.
— Jak rodzina? — Zapytał z ciekawości. Czy miał jakąś żonę, dzieci, teściów? Choćby psa? Nie pamiętał czy William mówił coś kiedykolwiek o swoich bliskich. Po chwili złapał za różdżkę i rzucić w stronę pierwszego transportu urok: — Wingardium Leviosa.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
– W takim razie: Billy M-m-moore we własnej osobie – odpowiedział lekko, kłaniając się teatralnie i unosząc wolną dłoń, jakby chciał dotknąć palcami ronda nieistniejącego kapelusza. Bez złośliwości; uśmiechał się przy tym szczerze, lubił towarzystwo Anthony’ego. Przez myśl mu przemknęło, że być może powinien zachowywać się przy nim bardziej oficjalnie, miał koniec końców do czynienia z lordem (czy to źle, że witając się, zapomniał o tytule?), ale z drugiej strony sam Anthony zdawał się nie zwracać na to większej uwagi, więc i William po chwili odrzucił te rozterki na rzecz swobodnej rozmowy. Poza tym – charakter pracy, jaką mieli tego dnia wykonać, jakoś nijak nie zgrywał mu się z tym, co na temat czarodziejskiej arystokracji zdarzało mu się czytać w gazetach.
Słysząc zdawkową odpowiedź Anthony’ego, zerknął na niego z ukosa, zatrzymując cisnące się na usta pytanie gdzieś na poziomie strun głosowych. Nie był pewien, czy chciał o tym rozmawiać – chociaż jeszcze do niedawna na samo wspomnienie o Quidditchu ożywiał się wyraźnie, gotów spędzić kilka następnych godzin na długim analizowaniu manewrów, przebiegu ostatnich meczów i dokonań ulubionych zawodników, to nie potrafił udawać, że niedawne wydarzenia w świecie ukochanego sportu nie miały miejsca; nawet jeśli starał się o tym nie myśleć, wspomnienie Rodericka zdawało się snuć za nim jak cień, niby niewidoczny, ale zawsze balansujący gdzieś na krawędzi pola widzenia. Fakt, że on sam nie mógł wrócić na boisko – ani teraz, ani zapewne w najbliższej przyszłości – dręczył go z kolei jak ostry kamyk tkwiący w bucie, którego w żaden sposób nie dało się pozbyć, choć musiał przyznać, że skupianie się na pracy zdecydowanie pomagało w ignorowaniu jego istnienia.
To też zrobił – uniósł wyżej brwi, rzucając Anthony’emu pełne niedowierzania spojrzenie, gdy ten całkiem poważnie przytaknął w odpowiedzi na jego pytanie. Przyglądał mu się przez chwilę, ostatecznie stwierdzając jednak, że wcale nie stroił sobie z niego żartów. – Hm – mruknął. – To jak właściwie robi się t-t-to ale? – zagadnął, coraz bardziej zainteresowany samym procesem. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał – jak powstawał alkohol, ani dlaczego działał tak, jak działał.
Kiedy Anthony wskazał mu zebraną już kupę (dosłownie) nawozu, kiwnął głową potakująco. – Dobra. Mamy go po p-p-prostu załadować na wozy? – upewnił się, podchodząc bliżej. Podwinął rękawy prostej koszuli, rozglądając się początkowo za czymś w rodzaju łopaty – ale gdy dostrzegł, że lord Macmillan wyciąga różdżkę, poszedł w jego ślady. – Gorąco? Aż tak st-t-trzegą swoich sekretów? – zapytał, ze zdziwieniem wyraźnie malującym się w głosie, zastanawiając się, czy Anthony miał zamiar walczyć o otrzymanie tajemnej receptury. Wszystko to wydawało mu się abstrakcyjne – od samego procesu produkcji, aż po skomplikowane stosunki pomiędzy wytwórcami alkoholi. – No nie wiem, n-n-niewiele wiem o alkoholu – przyznał, mając jednak nadzieję, że tego dnia nie miało być to przeszkodą. Naprawdę potrzebował tej pracy. – Ale jeśli trzeba będzie coś p-p-przenieść, przewieźć, załadować, zab-b-bezpieczyć… To wiesz, chętnie pomogę – zaoferował się. Wyciągnął różdżkę w stronę przygotowanego nawozu, chcąc podnieść go z drugiej strony – tak, by wspólnie z Anthonym mogli umieścić go później na wozie. – Wingardium leviosa – wypowiedział wyraźnie, wykonując krótki ruch nadgarstkiem, przez moment skupiając się głównie na tym – i dopiero po chwili odpowiadając na pytanie o rodzinę. – W p-p-porządku, przynajmniej na tyle, na ile mogą być – odpowiedział, odwracając się w stronę czarodzieja i posyłając mu uśmiech. – Amelia, zn-n-naczy – moja córka – mieszka razem ze mną w Oazie. Jakoś dajemy radę. – Wzruszył ramionami. – Mój tata został za g-g-granicą, nie chciałem, żeby wracał – przynajmniej dop-p-póki sytuacja mugoli nie wróci do normy. – Nie był pewien, czy kiedykolwiek miała wrócić, ale miał nadzieję – że tak. – Moja siostra, Lydia, d-d-dołączyła niedawno do Zakonu, bracia… Trzymają się na ub-b-boczu. – Zamilkł na chwilę, jakby zastanawiając się nad następnymi słowami. – Kiedyś martwiło mnie to, że p-p-prawie się nie widujemy, ale teraz – chyba p-p-po prostu się cieszę, że wszyscy są bezpieczni. – Po części zakrawało to na cud, ale nie miał zamiaru kusić losu. Wypuścił powoli powietrze z płuc, na powrót przenosząc spojrzenie na porcję nawozu i unosząc nieco wyżej różdżkę; przesunął ją ponad niską poprzeczką, a później ostrożnie i powoli opuścił, aż wylądowała na wozie. – A ty? – zagadnął Anthony’ego. Wiedział, że Macmillanowie oficjalnie poparli Harolda Longbottoma na ostatnim wiecu, ale niewiele więcej. – Bardzo was d-d-dręczą? Wiesz – przez te listy, i w ogóle? – zapytał, mając nadzieję, że nie popełnia żadnej gafy, po czym ponownie skierował różdżkę w stronę kupki, żeby zaklęciem poderwać w górę kolejną porcję.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Słysząc zdawkową odpowiedź Anthony’ego, zerknął na niego z ukosa, zatrzymując cisnące się na usta pytanie gdzieś na poziomie strun głosowych. Nie był pewien, czy chciał o tym rozmawiać – chociaż jeszcze do niedawna na samo wspomnienie o Quidditchu ożywiał się wyraźnie, gotów spędzić kilka następnych godzin na długim analizowaniu manewrów, przebiegu ostatnich meczów i dokonań ulubionych zawodników, to nie potrafił udawać, że niedawne wydarzenia w świecie ukochanego sportu nie miały miejsca; nawet jeśli starał się o tym nie myśleć, wspomnienie Rodericka zdawało się snuć za nim jak cień, niby niewidoczny, ale zawsze balansujący gdzieś na krawędzi pola widzenia. Fakt, że on sam nie mógł wrócić na boisko – ani teraz, ani zapewne w najbliższej przyszłości – dręczył go z kolei jak ostry kamyk tkwiący w bucie, którego w żaden sposób nie dało się pozbyć, choć musiał przyznać, że skupianie się na pracy zdecydowanie pomagało w ignorowaniu jego istnienia.
To też zrobił – uniósł wyżej brwi, rzucając Anthony’emu pełne niedowierzania spojrzenie, gdy ten całkiem poważnie przytaknął w odpowiedzi na jego pytanie. Przyglądał mu się przez chwilę, ostatecznie stwierdzając jednak, że wcale nie stroił sobie z niego żartów. – Hm – mruknął. – To jak właściwie robi się t-t-to ale? – zagadnął, coraz bardziej zainteresowany samym procesem. Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał – jak powstawał alkohol, ani dlaczego działał tak, jak działał.
Kiedy Anthony wskazał mu zebraną już kupę (dosłownie) nawozu, kiwnął głową potakująco. – Dobra. Mamy go po p-p-prostu załadować na wozy? – upewnił się, podchodząc bliżej. Podwinął rękawy prostej koszuli, rozglądając się początkowo za czymś w rodzaju łopaty – ale gdy dostrzegł, że lord Macmillan wyciąga różdżkę, poszedł w jego ślady. – Gorąco? Aż tak st-t-trzegą swoich sekretów? – zapytał, ze zdziwieniem wyraźnie malującym się w głosie, zastanawiając się, czy Anthony miał zamiar walczyć o otrzymanie tajemnej receptury. Wszystko to wydawało mu się abstrakcyjne – od samego procesu produkcji, aż po skomplikowane stosunki pomiędzy wytwórcami alkoholi. – No nie wiem, n-n-niewiele wiem o alkoholu – przyznał, mając jednak nadzieję, że tego dnia nie miało być to przeszkodą. Naprawdę potrzebował tej pracy. – Ale jeśli trzeba będzie coś p-p-przenieść, przewieźć, załadować, zab-b-bezpieczyć… To wiesz, chętnie pomogę – zaoferował się. Wyciągnął różdżkę w stronę przygotowanego nawozu, chcąc podnieść go z drugiej strony – tak, by wspólnie z Anthonym mogli umieścić go później na wozie. – Wingardium leviosa – wypowiedział wyraźnie, wykonując krótki ruch nadgarstkiem, przez moment skupiając się głównie na tym – i dopiero po chwili odpowiadając na pytanie o rodzinę. – W p-p-porządku, przynajmniej na tyle, na ile mogą być – odpowiedział, odwracając się w stronę czarodzieja i posyłając mu uśmiech. – Amelia, zn-n-naczy – moja córka – mieszka razem ze mną w Oazie. Jakoś dajemy radę. – Wzruszył ramionami. – Mój tata został za g-g-granicą, nie chciałem, żeby wracał – przynajmniej dop-p-póki sytuacja mugoli nie wróci do normy. – Nie był pewien, czy kiedykolwiek miała wrócić, ale miał nadzieję – że tak. – Moja siostra, Lydia, d-d-dołączyła niedawno do Zakonu, bracia… Trzymają się na ub-b-boczu. – Zamilkł na chwilę, jakby zastanawiając się nad następnymi słowami. – Kiedyś martwiło mnie to, że p-p-prawie się nie widujemy, ale teraz – chyba p-p-po prostu się cieszę, że wszyscy są bezpieczni. – Po części zakrawało to na cud, ale nie miał zamiaru kusić losu. Wypuścił powoli powietrze z płuc, na powrót przenosząc spojrzenie na porcję nawozu i unosząc nieco wyżej różdżkę; przesunął ją ponad niską poprzeczką, a później ostrożnie i powoli opuścił, aż wylądowała na wozie. – A ty? – zagadnął Anthony’ego. Wiedział, że Macmillanowie oficjalnie poparli Harolda Longbottoma na ostatnim wiecu, ale niewiele więcej. – Bardzo was d-d-dręczą? Wiesz – przez te listy, i w ogóle? – zapytał, mając nadzieję, że nie popełnia żadnej gafy, po czym ponownie skierował różdżkę w stronę kupki, żeby zaklęciem poderwać w górę kolejną porcję.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 04.01.21 20:42, w całości zmieniany 2 razy
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Anthony musiał powstrzymać się przed parsknięciem, kiedy ujrzał majestatyczny ukłon ze strony Moore’a. No, no, to ci dopiero dowcipniś! Miał do czynienia z prawdziwą gwiazdą, która teraz żartowała sobie (jak się zdawało Macmillanowi) z jego tytułu! A przecież kilka głupich literek przed imieniem czy nazwiskiem niczego między nimi nie zmieniało! Nie lubił takich ukłonów, a zdecydowanie nie lubił, kiedy robiły to osoby, które go choć trochę znały, no i które on szanował. Byli przecież towarzyszami w broni! Ba, na dość pokrętny sposób (bo nie znali się bardzo dobrze) byli nawet przyjaciółmi! No bo kto by nie został druhem po udanej bitwie i to ramię w ramię albo (co byłoby lepszym określeniem) niemal miotła w miotłę z chodzącym złem? Macmillan wywiercił oczami na ten zabawny gest, a uśmiech nie potrafił zejść mu z ust.
– Ale później możesz mi opowiedzieć o swoim bracie – zaproponował, bo cenił sobie informację o każdym graczu, choćby był to gracz z jakieś ostatniej możliwej ligi w kraju.
Nie mniej, kontynuował rozmyślanie nad swoim tajemniczym planem, który niedawno zawitał do jego głowy. Musiałby tylko znowu… ale jak? Ha, musiałby dobrać jak najlepsze słowa i znowu byłby dłużny kilku osobom… być może, bo równie dobrze (kto wie) to te osoby mogłyby być jemu dłużne. Ale wszystko to zależało od tego jak dobrze poradziłby sobie z piórem.
Kolejne pytania Williama sprawiły, że otrząsnął się z kolejnych rozmyślań. Naprawdę nie żartował sobie na temat tego, że nawóz testrali był wykorzystywany do produkcji piwa. Czarodzieje wymyślali różne sposoby na urozmaicenie swojego życia! Co zrobić! Taka była natura i pomysłowość magicznego świata! Pośpieszył więc z obszernym tłumaczeniem tego, co wiedział na temat produkcji ale… ale zwykłego ale, bo niestety informacji na temat procesu produkcji tego czarnego nie miał pojęcia. Tego miał zamiar dopiero się dowiedzieć.
– Ale – powtórzył za Moorem, choć jego jąkanie sprawiało, że Macmillan musiał dobrze wytężyć swój słuch, żeby go zrozumieć – jest robione przy pomocy drożdży, w dość wysokiej jak na produkcję piwa temperaturze. Korzysta się przy tym mieszany słód. No i ten słód trzeba wymieszać też tak, żeby uzyskać piwo, takie jakie się tobie podoba. To jest – albo bardziej słodkie, albo bardziej gorzkie. No i do tego jakoś dodaje się nawóz testrali, ale nie mam pojęcia jak i to chciałbym odkryć. Może go suszą i potem kruszą, może jakoś… za przeproszeniem… sam rozumiesz… – westchnął ciężko. Nie był to może najbardziej apetyczny temat, ale jednak Moore wykazał zainteresowanie. Anthony. natomiast nie był jakimś naukowcem, żeby odkryć jak się to robiło na własną rękę. Tym bardziej zależało mu na tym, żeby odkryć tę tajemnicę. – Myślę jednak, że Irlandczycy nie będą nam robić problemów – dodał, choć jego ton głosu sugerował, że nie był do tego przekonany. – Ale poznałem już kilku Paddies*, są bardzo cwani, ty im zdradzisz kilka sekretów, a oni buc, wywalą cię z browarni zaraz po tym i nic nie powiedzą o swojej produkcji w zamian. Zawsze lepiej mi się pracowało na Bałkanach. Tam każdy miesza czyjeś receptury i z takich mieszanek powstają lepsze i lepsze okazy i wina, i rakii, i nalewek – zauważył, zupełnie tak, jak gdyby właśnie zaczął wykładać przedmiot „alkohole na świecie”, a nie jak gdyby rozmawiał ze swoim (nowym) przyjacielem.
Nie zamierzał walczyć o recepturę z Irlandczykami, ale gdyby doszło do jakiejkolwiek kłótni lub późniejszej jej eskalacji… nie zamierzał pozostać biernym. Choćby pogłoska o buntowniczym Macmillanie miała się rozejść po wszystkich browarniach, winiarniach i destylarniach w Wielkiej Brytanii i Irlandii, a nawet po całej Europie Zachodniej. Towarzystwo potężnego w barkach Williama byłoby więc całkiem przydatne.
Cieszył się też, że Billy naprawdę chciał mu pomóc. Domyślał się, że robił to z potrzeby pieniądza… i być może to sprawiało, że Macmillan musiał kilkukrotnie pomyśleć o tym czy w ogóle dobrze było pakować go do tak… brudnej roboty jak ten transport. Powinien poważnie pomyśleć nad swoim sekretnym planem. O tak! Moore był naprawdę dobrym chłopakiem i nie powinien tak brudzić swoich rąk.
– Super, dzięki – odpowiedział mimo wszystko, uśmiechając się przy tym szeroko. W głowie jednak szykował zupełnie inny scenariusz dla byłego Jastrzębia. Przyjemniejszy
Zabrali się do roboty. Anthony postanowił przerzucać część zabezpieczonego już nawozu na odpowiedni wóz. W jego ślady poszedł Moore i nie trzeba było go do tego długo przymuszać. Macmillan ponownie postanowił rzucić werbalne Wingardium Leviosa na kolejny załadunek. Całkiem dobrze mu to wyszło, jak na pechowość swojej własnej różdżki. A za tym postanowił zająć się zmniejszaniem ciężkości beczek, które także miały zostać przewiezione:
– Libramuto – rzucił (ciężki jak dla niego) urok w stronę dwóch beczek, które ważyły ponad sto kilogramów. Nie chciał, żeby po pierwsze konie się męczyły, a po drugie, żeby sam miał problem z ich wpakowaniem.
W międzyczasie słuchał też uważnie Moore’a. Praca bez odrobiny rozmowy byłaby zbyt nudna i męcząca. Dobrze więc, że zapytał go o rodzinę. Nawet nie wiedział, że ten miał córkę. Wieść o małej Moore sprawiła, że na twarzy Anthony’ego pojawiło się zaskoczenie. Ile by dał, żeby Ria dość szybko sprowadziła na świat uroczą kruszynkę, którą Macmillan mógłby traktować jak największą i najważniejszą na świecie księżniczkę! Szybko jednak zamaskował swoje zdziwienie, co by to nie wyjść na nieuprzejmego. Cieszył się z tego, że ojciec Williama był za granicą. Tam nie powinno mu nic zagrażać, przynajmniej o ile Francja nie zamierzała pójść w ślady Anglii.
– Lydia? – powtórzył za nim, jak gdyby próbując sobie uświadomić czy może ją znał, ale niestety zupełnie nie kojarzył jego siostry. W tym samym złapał się na myśli, że czasem chciał zaproponować swojej kuzynce, Virginii, żeby pomogła Zakonowi w czasie wojny. – Widzisz, mam kuzynkę. To zdolna dziewczyna, czasami chciałbym jej o wszystkim powiedzieć, bo zna się na ranach. Byłaby nam pomocna, choćby tutaj w Anglii… ale potem zastanawiam się nad tym, że chyba za bardzo bym się o nią bał – wyznał nieśmiało przyjacielowi.
Ponownie rzucił się do nawozu, chcąc ułatwić pracę Billy’emu. Nie przyprowadził go tutaj, żeby odrobił całą pracę za niego. Moore był bardziej przykrywką na to, żeby jego rodzina nie dowiedziała się, że choć trochę postanowił popracować w… dość nieszlacheckim stylu. Ale przecież alkohole wymagały poświęcenia!
– Nie – odpowiedział natychmiast na kolejne pytanie czarodzieja. – Przynajmniej nie mnie i najbliższą rodzinę – dodał zaraz, bo przypomniał sobie o tym, że panna Sykes miała wobec listów gończych ogromne pretensje i zmartwienie. – Ten gad, Malfoy, zasługuje tylko na jedną karę i to jest skrócenie go o głowę. A ku mojemu zaskoczeniu, nikt nas do tej pory nie dręczył. Chyba, że to przeklęte Ministerstwo coś przygotowuje – westchnął ciężko. Mógł spodziewać się dosłownie wszystkiego i to w każdej chwili.
*Irlandczyków, slang
– Ale później możesz mi opowiedzieć o swoim bracie – zaproponował, bo cenił sobie informację o każdym graczu, choćby był to gracz z jakieś ostatniej możliwej ligi w kraju.
Nie mniej, kontynuował rozmyślanie nad swoim tajemniczym planem, który niedawno zawitał do jego głowy. Musiałby tylko znowu… ale jak? Ha, musiałby dobrać jak najlepsze słowa i znowu byłby dłużny kilku osobom… być może, bo równie dobrze (kto wie) to te osoby mogłyby być jemu dłużne. Ale wszystko to zależało od tego jak dobrze poradziłby sobie z piórem.
Kolejne pytania Williama sprawiły, że otrząsnął się z kolejnych rozmyślań. Naprawdę nie żartował sobie na temat tego, że nawóz testrali był wykorzystywany do produkcji piwa. Czarodzieje wymyślali różne sposoby na urozmaicenie swojego życia! Co zrobić! Taka była natura i pomysłowość magicznego świata! Pośpieszył więc z obszernym tłumaczeniem tego, co wiedział na temat produkcji ale… ale zwykłego ale, bo niestety informacji na temat procesu produkcji tego czarnego nie miał pojęcia. Tego miał zamiar dopiero się dowiedzieć.
– Ale – powtórzył za Moorem, choć jego jąkanie sprawiało, że Macmillan musiał dobrze wytężyć swój słuch, żeby go zrozumieć – jest robione przy pomocy drożdży, w dość wysokiej jak na produkcję piwa temperaturze. Korzysta się przy tym mieszany słód. No i ten słód trzeba wymieszać też tak, żeby uzyskać piwo, takie jakie się tobie podoba. To jest – albo bardziej słodkie, albo bardziej gorzkie. No i do tego jakoś dodaje się nawóz testrali, ale nie mam pojęcia jak i to chciałbym odkryć. Może go suszą i potem kruszą, może jakoś… za przeproszeniem… sam rozumiesz… – westchnął ciężko. Nie był to może najbardziej apetyczny temat, ale jednak Moore wykazał zainteresowanie. Anthony. natomiast nie był jakimś naukowcem, żeby odkryć jak się to robiło na własną rękę. Tym bardziej zależało mu na tym, żeby odkryć tę tajemnicę. – Myślę jednak, że Irlandczycy nie będą nam robić problemów – dodał, choć jego ton głosu sugerował, że nie był do tego przekonany. – Ale poznałem już kilku Paddies*, są bardzo cwani, ty im zdradzisz kilka sekretów, a oni buc, wywalą cię z browarni zaraz po tym i nic nie powiedzą o swojej produkcji w zamian. Zawsze lepiej mi się pracowało na Bałkanach. Tam każdy miesza czyjeś receptury i z takich mieszanek powstają lepsze i lepsze okazy i wina, i rakii, i nalewek – zauważył, zupełnie tak, jak gdyby właśnie zaczął wykładać przedmiot „alkohole na świecie”, a nie jak gdyby rozmawiał ze swoim (nowym) przyjacielem.
Nie zamierzał walczyć o recepturę z Irlandczykami, ale gdyby doszło do jakiejkolwiek kłótni lub późniejszej jej eskalacji… nie zamierzał pozostać biernym. Choćby pogłoska o buntowniczym Macmillanie miała się rozejść po wszystkich browarniach, winiarniach i destylarniach w Wielkiej Brytanii i Irlandii, a nawet po całej Europie Zachodniej. Towarzystwo potężnego w barkach Williama byłoby więc całkiem przydatne.
Cieszył się też, że Billy naprawdę chciał mu pomóc. Domyślał się, że robił to z potrzeby pieniądza… i być może to sprawiało, że Macmillan musiał kilkukrotnie pomyśleć o tym czy w ogóle dobrze było pakować go do tak… brudnej roboty jak ten transport. Powinien poważnie pomyśleć nad swoim sekretnym planem. O tak! Moore był naprawdę dobrym chłopakiem i nie powinien tak brudzić swoich rąk.
– Super, dzięki – odpowiedział mimo wszystko, uśmiechając się przy tym szeroko. W głowie jednak szykował zupełnie inny scenariusz dla byłego Jastrzębia. Przyjemniejszy
Zabrali się do roboty. Anthony postanowił przerzucać część zabezpieczonego już nawozu na odpowiedni wóz. W jego ślady poszedł Moore i nie trzeba było go do tego długo przymuszać. Macmillan ponownie postanowił rzucić werbalne Wingardium Leviosa na kolejny załadunek. Całkiem dobrze mu to wyszło, jak na pechowość swojej własnej różdżki. A za tym postanowił zająć się zmniejszaniem ciężkości beczek, które także miały zostać przewiezione:
– Libramuto – rzucił (ciężki jak dla niego) urok w stronę dwóch beczek, które ważyły ponad sto kilogramów. Nie chciał, żeby po pierwsze konie się męczyły, a po drugie, żeby sam miał problem z ich wpakowaniem.
W międzyczasie słuchał też uważnie Moore’a. Praca bez odrobiny rozmowy byłaby zbyt nudna i męcząca. Dobrze więc, że zapytał go o rodzinę. Nawet nie wiedział, że ten miał córkę. Wieść o małej Moore sprawiła, że na twarzy Anthony’ego pojawiło się zaskoczenie. Ile by dał, żeby Ria dość szybko sprowadziła na świat uroczą kruszynkę, którą Macmillan mógłby traktować jak największą i najważniejszą na świecie księżniczkę! Szybko jednak zamaskował swoje zdziwienie, co by to nie wyjść na nieuprzejmego. Cieszył się z tego, że ojciec Williama był za granicą. Tam nie powinno mu nic zagrażać, przynajmniej o ile Francja nie zamierzała pójść w ślady Anglii.
– Lydia? – powtórzył za nim, jak gdyby próbując sobie uświadomić czy może ją znał, ale niestety zupełnie nie kojarzył jego siostry. W tym samym złapał się na myśli, że czasem chciał zaproponować swojej kuzynce, Virginii, żeby pomogła Zakonowi w czasie wojny. – Widzisz, mam kuzynkę. To zdolna dziewczyna, czasami chciałbym jej o wszystkim powiedzieć, bo zna się na ranach. Byłaby nam pomocna, choćby tutaj w Anglii… ale potem zastanawiam się nad tym, że chyba za bardzo bym się o nią bał – wyznał nieśmiało przyjacielowi.
Ponownie rzucił się do nawozu, chcąc ułatwić pracę Billy’emu. Nie przyprowadził go tutaj, żeby odrobił całą pracę za niego. Moore był bardziej przykrywką na to, żeby jego rodzina nie dowiedziała się, że choć trochę postanowił popracować w… dość nieszlacheckim stylu. Ale przecież alkohole wymagały poświęcenia!
– Nie – odpowiedział natychmiast na kolejne pytanie czarodzieja. – Przynajmniej nie mnie i najbliższą rodzinę – dodał zaraz, bo przypomniał sobie o tym, że panna Sykes miała wobec listów gończych ogromne pretensje i zmartwienie. – Ten gad, Malfoy, zasługuje tylko na jedną karę i to jest skrócenie go o głowę. A ku mojemu zaskoczeniu, nikt nas do tej pory nie dręczył. Chyba, że to przeklęte Ministerstwo coś przygotowuje – westchnął ciężko. Mógł spodziewać się dosłownie wszystkiego i to w każdej chwili.
*Irlandczyków, slang
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 12, 62
'k100' : 12, 62
Na wspomnienie starszego brata jego uśmiech przybladł nieco, choć ledwie zauważalnie; zawahał się na ułamek sekundy, jakby nie do końca pewny, co odpowiedzieć, ale finalnie wzruszył ramionami. – Jasne, m-m-mogę opowiedzieć. Tylko Theo już n-n-nie gra. Dorobił się paskudnej kontuzji na meczu, p-p-parę lat temu – powiedział. Nie zagłębiał się w szczegóły, okoliczności widowiskowego końca kariery byłego Jastrzębia nie należały do specjalnie chlubnych; Theo nigdy o tym nie mówił – pogrzebał tę część swojego życia tak głęboko, że chyba w końcu sam o niej zapomniał. A może po prostu dobrze udawał, że tak było. – Pewnie lep-p-piej dla niego – dodał gorzko. Wolał nie myśleć o tym, że jego brat mógłby się znaleźć na miejscu Rodericka – a mógłby; od zawsze był w gorącej wodzie kąpany.
Z ulgą przyjął zmianę tematu na bardziej neutralny, starając się nadążyć za słowami Anthony’ego, chociaż prawdę mówiąc nie do końca mu się to udało; nie miał bladego pojęcia, czym właściwie był słód, ale ponieważ Zakonnik mówił o nim tak, jakby było to oczywiste, Billy postanowił nie pytać. A mimo że wiedział, jak wyglądały drożdże, to cały proces tworzenia alkoholu wciąż jawił mu się jako rzecz skomplikowana i prawie magiczna (czy potrzebna była do tego magia?), zbliżona nawet do alchemii, do której… Cóż, nigdy nie przejawiał smykałki. – Rozumiem – mruknął, chociaż kompletnie nie rozumiał. – Ciekawe, jak to się st-t-tało w ogóle – odezwał się po chwili, tknięty nagłą myślą, a na jego czole pojawiła się głęboka, pionowa zmarszczka. – No bo wiesz, kt-t-toś kiedyś musiał na to wpaść. Żeby to d-d-dodać. A nawóz… No, właściwie t-t-to nie wiem, czego jeszcze używa się do robienia alk-k-koholi, ale to nie wydaje mi się jakąś oczywistą op-p-pcją – podzielił się z Anthonym swoimi przemyśleniami, ogarnięty jakąś dziwną mieszaniną rozbawienia i fascynacji. Temat mógł pozornie nie należeć do najprzyjemniejszych, ale właściwie – stanowił i tak całkiem miłą odmianę od widma śmierci spoglądającego im w oczy, czy inkantacji wykrzykiwanych na niszczejącym cmentarzu pod Londynem. Brakowało mu czasem tego – tej normalności, słońca grzejącego w kark, mozolnej pracy niosącej ze sobą satysfakcję, lekkich rozmów pozbawionych ciężaru wojny; czasu na dostrzeżenie drobnostek, szelestu jesiennych liści pod butami, puenty w rzuconym mimochodem żarcie.
Podwinął rękawy koszuli, spoglądając z zainteresowaniem na Anthony’ego. – Nigdy tam nie byłem. Dużo p-p-podróżowałeś? – zagadnął, wyłapując wzmiankę o Bałkanach. Nie miał pojęcia, że pracował za granicą.
Na dłuższą chwilę skupił się na pracy, raz po raz rzucając lewitujące zaklęcie, przenosząc kolejne porcje nawozu na przygotowane wcześniej miejsca; szło to powoli, ale nie narzekał, słuchając jednym uchem odpowiedzi Anthony’ego i od czasu do czasu wtrącając słowo lub dwa. Widział kątem oka, że Zakonnik ruszył w międzyczasie w stronę ułożonych na ziemi beczek, sięgając po zaklęcie, które mgliście kojarzyło mu się z transmutacją. – To jest to zmniejszające w-w-wagę? – zapytał z zaciekawieniem, przyglądając się przez moment wnikającej w drewno magii. Nie miał pojęcia, ile normalnie mogły ważyć beczki, ale wydawały się wielkie i ciężkie; bez drobnej pomocy pewnie trudno byłoby ruszyć naładowany nimi wóz z miejsca. – Wingardium leviosa – rzucił raz jeszcze, a później poderwał różdżkę, ostrożnie lawirując zawieszonym z powietrzu nawozem. – Możesz jej nie k-k-kojarzyć. Lydii – podsunął, wyłapując zawahanie w głosie Anthony’ego. Chociaż jego siostra okazała się być uwikłana w wojnę od znacznie dłuższego czasu niż początkowo sądził, pracując jako łączniczka dla bojówek Harolda Longbottoma, to podejrzewał, że na ziemiach Macmillanów pojawiała się rzadko; Kornwalia, na szczęście, wciąż należała do miejsc względnie spokojnych – daleko jej było do ulic Londynu, na których łatwiej było natrafić na walkę niż życzliwego przechodnia. Miał nadzieję, że tak pozostanie. – Pomaga nam dop-p-piero od lipca – wyjaśnił. – Wingardium leviosa. T-t-teraz na tę stronę, Anthony? – wtrącił, wskazując wolną ręką na drugą, pustą część wozu; poprzednia była już zapełniona.
Kiedy Anthony wspomniał o swojej kuzynce, nie odpowiedział mu od razu, zastanawiając się przez moment. Nie wiedział, czy był tu w pozycji do udzielania rad – sam wahał się długo, nim zdecydował się powiedzieć Lydii o Zakonie Feniksa, a gdy już to zrobił, to prawdę mówiąc nie miał wyjścia – bo jego siostra już wtedy znajdowała się na prostej drodze w szeregi organizacji. – Ja też nie byłem p-p-pewien. Może trochę dalej nie jestem – przyznał. Bo oczywiście, że się bał; tego, że pewnego dnia ich wrogowie ją dopadną, że to jej imię i nazwisko pojawi się w Walczącym Magu pod tłustymi literami układającymi się w przepełnione hipokryzją: śmierć dla zdrajców; tego, że to będzie jego wina – i że po wszystkim pozostaną mu tylko wyrzuty sumienia, przysypane niekończącą się listą tego, co by było, gdyby. – Ale ona i tak by nie st-t-tała z boku. A ludzie Malfoya chcą nas w-w-wykończyć tak czy inaczej. – Byli mugolakami, zgodnie z ideami głoszonymi przez ministerstwo nie mieli więc prawa nosić różdżek; mieszkać w opanowanych przez czarodziejów miastach; żyć. Zacisnął zęby, czując ukłucie starego, ale wciąż żywego gniewu; odsunął go jednak od siebie szybko, na powrót skupiając się na pracy. W jej powtarzalności było coś kojącego. – Twoja k-k-kuzynka – Virginia – właściwie chyba dalej mogłaby być pod waszą ochroną – zauważył ostrożnie, zerkając w stronę Anthony’ego. – Uzdrowiciele są p-p-potrzebni wszędzie, zwłaszcza ostatnio. – Odcięcie ich od szpitala było trudne do przeskoczenia; znalezienie kogoś, komu można było zaufać i powierzyć swoje zdrowie i życie – jeszcze trudniejsze.
Kiwnął z lekkim uśmiechem głową, ciesząc się, że Anthony i jego najbliższa rodzina póki co wydawali się osłonięci przed atakami ze strony władzy. – Wingardium leviosa – powtórzył raz jeszcze, celując w jedną z ostatnich porcji nawozu. Uniósł ją wysoko, część uwagi wciąż skupiając na słowach Zakonnika – ale gdy ten wspomniał o zasłużonym skróceniu ministra o głowę, trzymająca różdżkę dłoń drgnęła mu gwałtownie, podczas gdy jego myśli zalała fala obrazów: płonące wydania Walczącego maga, dym wzbijający się wysoko w ciemniejące niebo, chłód morskiej wody; i żal, ściskający klatkę piersiową tak mocno, że echo tamtego bólu dotarło do niego nawet teraz. Rozproszył się, a razem z nim zrobiła to magia – podniesiona przez niego kupka nawozu – jedna z ostatnich – poleciała w stronę ziemi, roztrzaskując się o nią i opryskując ciemnobrązowymi skrawkami wszystko dookoła: wóz, drzewa i ich, przyklejając się do ubrania i butów. – Szlag – zaklął, cofając się o krok, ale rzecz jasna – za późno. – P-p-przepraszam, Anthony, nie mam pojęcia, co się stało – powiedział, odruchowo starając się strzepać odruchy z przodu koszuli; na marne. – Chłoszczyść – spróbował, licząc na to, że przynajmniej w ten sposób pozbędzie się brudu. Później podszedł do przyjaciela. – Pokaż, może sp-p-próbuję… – zaproponował, wskazując brodą na jego szatę. – Przep-p-praszam cię, naprawdę nie wiem… – Było mu głupio, na szyję i policzki wdarł się szkarłatny rumieniec; westchnął, obracając głowę w stronę beczek. – Zacząć je ładować? – zapytał, chcąc skierować uwagę Anthony’ego na coś innego niż brzydkie, zdobiące jego szatę plamy.
Z ulgą przyjął zmianę tematu na bardziej neutralny, starając się nadążyć za słowami Anthony’ego, chociaż prawdę mówiąc nie do końca mu się to udało; nie miał bladego pojęcia, czym właściwie był słód, ale ponieważ Zakonnik mówił o nim tak, jakby było to oczywiste, Billy postanowił nie pytać. A mimo że wiedział, jak wyglądały drożdże, to cały proces tworzenia alkoholu wciąż jawił mu się jako rzecz skomplikowana i prawie magiczna (czy potrzebna była do tego magia?), zbliżona nawet do alchemii, do której… Cóż, nigdy nie przejawiał smykałki. – Rozumiem – mruknął, chociaż kompletnie nie rozumiał. – Ciekawe, jak to się st-t-tało w ogóle – odezwał się po chwili, tknięty nagłą myślą, a na jego czole pojawiła się głęboka, pionowa zmarszczka. – No bo wiesz, kt-t-toś kiedyś musiał na to wpaść. Żeby to d-d-dodać. A nawóz… No, właściwie t-t-to nie wiem, czego jeszcze używa się do robienia alk-k-koholi, ale to nie wydaje mi się jakąś oczywistą op-p-pcją – podzielił się z Anthonym swoimi przemyśleniami, ogarnięty jakąś dziwną mieszaniną rozbawienia i fascynacji. Temat mógł pozornie nie należeć do najprzyjemniejszych, ale właściwie – stanowił i tak całkiem miłą odmianę od widma śmierci spoglądającego im w oczy, czy inkantacji wykrzykiwanych na niszczejącym cmentarzu pod Londynem. Brakowało mu czasem tego – tej normalności, słońca grzejącego w kark, mozolnej pracy niosącej ze sobą satysfakcję, lekkich rozmów pozbawionych ciężaru wojny; czasu na dostrzeżenie drobnostek, szelestu jesiennych liści pod butami, puenty w rzuconym mimochodem żarcie.
Podwinął rękawy koszuli, spoglądając z zainteresowaniem na Anthony’ego. – Nigdy tam nie byłem. Dużo p-p-podróżowałeś? – zagadnął, wyłapując wzmiankę o Bałkanach. Nie miał pojęcia, że pracował za granicą.
Na dłuższą chwilę skupił się na pracy, raz po raz rzucając lewitujące zaklęcie, przenosząc kolejne porcje nawozu na przygotowane wcześniej miejsca; szło to powoli, ale nie narzekał, słuchając jednym uchem odpowiedzi Anthony’ego i od czasu do czasu wtrącając słowo lub dwa. Widział kątem oka, że Zakonnik ruszył w międzyczasie w stronę ułożonych na ziemi beczek, sięgając po zaklęcie, które mgliście kojarzyło mu się z transmutacją. – To jest to zmniejszające w-w-wagę? – zapytał z zaciekawieniem, przyglądając się przez moment wnikającej w drewno magii. Nie miał pojęcia, ile normalnie mogły ważyć beczki, ale wydawały się wielkie i ciężkie; bez drobnej pomocy pewnie trudno byłoby ruszyć naładowany nimi wóz z miejsca. – Wingardium leviosa – rzucił raz jeszcze, a później poderwał różdżkę, ostrożnie lawirując zawieszonym z powietrzu nawozem. – Możesz jej nie k-k-kojarzyć. Lydii – podsunął, wyłapując zawahanie w głosie Anthony’ego. Chociaż jego siostra okazała się być uwikłana w wojnę od znacznie dłuższego czasu niż początkowo sądził, pracując jako łączniczka dla bojówek Harolda Longbottoma, to podejrzewał, że na ziemiach Macmillanów pojawiała się rzadko; Kornwalia, na szczęście, wciąż należała do miejsc względnie spokojnych – daleko jej było do ulic Londynu, na których łatwiej było natrafić na walkę niż życzliwego przechodnia. Miał nadzieję, że tak pozostanie. – Pomaga nam dop-p-piero od lipca – wyjaśnił. – Wingardium leviosa. T-t-teraz na tę stronę, Anthony? – wtrącił, wskazując wolną ręką na drugą, pustą część wozu; poprzednia była już zapełniona.
Kiedy Anthony wspomniał o swojej kuzynce, nie odpowiedział mu od razu, zastanawiając się przez moment. Nie wiedział, czy był tu w pozycji do udzielania rad – sam wahał się długo, nim zdecydował się powiedzieć Lydii o Zakonie Feniksa, a gdy już to zrobił, to prawdę mówiąc nie miał wyjścia – bo jego siostra już wtedy znajdowała się na prostej drodze w szeregi organizacji. – Ja też nie byłem p-p-pewien. Może trochę dalej nie jestem – przyznał. Bo oczywiście, że się bał; tego, że pewnego dnia ich wrogowie ją dopadną, że to jej imię i nazwisko pojawi się w Walczącym Magu pod tłustymi literami układającymi się w przepełnione hipokryzją: śmierć dla zdrajców; tego, że to będzie jego wina – i że po wszystkim pozostaną mu tylko wyrzuty sumienia, przysypane niekończącą się listą tego, co by było, gdyby. – Ale ona i tak by nie st-t-tała z boku. A ludzie Malfoya chcą nas w-w-wykończyć tak czy inaczej. – Byli mugolakami, zgodnie z ideami głoszonymi przez ministerstwo nie mieli więc prawa nosić różdżek; mieszkać w opanowanych przez czarodziejów miastach; żyć. Zacisnął zęby, czując ukłucie starego, ale wciąż żywego gniewu; odsunął go jednak od siebie szybko, na powrót skupiając się na pracy. W jej powtarzalności było coś kojącego. – Twoja k-k-kuzynka – Virginia – właściwie chyba dalej mogłaby być pod waszą ochroną – zauważył ostrożnie, zerkając w stronę Anthony’ego. – Uzdrowiciele są p-p-potrzebni wszędzie, zwłaszcza ostatnio. – Odcięcie ich od szpitala było trudne do przeskoczenia; znalezienie kogoś, komu można było zaufać i powierzyć swoje zdrowie i życie – jeszcze trudniejsze.
Kiwnął z lekkim uśmiechem głową, ciesząc się, że Anthony i jego najbliższa rodzina póki co wydawali się osłonięci przed atakami ze strony władzy. – Wingardium leviosa – powtórzył raz jeszcze, celując w jedną z ostatnich porcji nawozu. Uniósł ją wysoko, część uwagi wciąż skupiając na słowach Zakonnika – ale gdy ten wspomniał o zasłużonym skróceniu ministra o głowę, trzymająca różdżkę dłoń drgnęła mu gwałtownie, podczas gdy jego myśli zalała fala obrazów: płonące wydania Walczącego maga, dym wzbijający się wysoko w ciemniejące niebo, chłód morskiej wody; i żal, ściskający klatkę piersiową tak mocno, że echo tamtego bólu dotarło do niego nawet teraz. Rozproszył się, a razem z nim zrobiła to magia – podniesiona przez niego kupka nawozu – jedna z ostatnich – poleciała w stronę ziemi, roztrzaskując się o nią i opryskując ciemnobrązowymi skrawkami wszystko dookoła: wóz, drzewa i ich, przyklejając się do ubrania i butów. – Szlag – zaklął, cofając się o krok, ale rzecz jasna – za późno. – P-p-przepraszam, Anthony, nie mam pojęcia, co się stało – powiedział, odruchowo starając się strzepać odruchy z przodu koszuli; na marne. – Chłoszczyść – spróbował, licząc na to, że przynajmniej w ten sposób pozbędzie się brudu. Później podszedł do przyjaciela. – Pokaż, może sp-p-próbuję… – zaproponował, wskazując brodą na jego szatę. – Przep-p-praszam cię, naprawdę nie wiem… – Było mu głupio, na szyję i policzki wdarł się szkarłatny rumieniec; westchnął, obracając głowę w stronę beczek. – Zacząć je ładować? – zapytał, chcąc skierować uwagę Anthony’ego na coś innego niż brzydkie, zdobiące jego szatę plamy.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 83, 29, 40, 54
'k100' : 83, 29, 40, 54
Uśmiechnął się i poklepał Williama po plecach jak gdyby w geście powiedzenia: „super!”. Opowiadanie o rodzinie zawsze wydawało mu się interesujące. Lubił słuchać wszelkich historii, a przede wszystkim tych dotyczący byłych lub obecnych graczy Quidditcha. Musiał jednak westchnąć ciężko na wieść o kontuzji starszego Moore’a. Natychmiast bowiem odnalazł się w skórze Theo. Z tym, że w przeciwieństwie do niego nigdy nie wszedł do prawdziwej drużyny. No i podejrzewał, że ten był bardziej poturbowany niż on, Anthony, w Hogwarcie. Na twarzy blondyna pojawiło się współczucie.
– Kto wie – odpowiedział jedynie, choć nie brzmiało to optymistycznie. Żałował każdej straty dobrego gracza, szczególnie jeżeli była ona spowodowana wypadkiem w trakcie meczu. Czy tak było lepiej, kto wie. Każdy oceniał to przez pryzmat samego siebie. Macmillan mógł jedynie przypuszczać, że na pewno nie było łatwo zrezygnować z grania i to na własnym przykładzie.
Ucieszył się, że William zdawał się rozumieć każde jego słowo dotyczące alkoholi. Skoro o nic nie pytał, to chyba tak było, prawda? Przez głowę nawet mu nie przeszło, że mogło być zupełnie inaczej! Macmillan nawet nie przypuszczał, że wielka zmarszczka na czole oznaczała niepewność. Uznał to jako idealny przykład pochłaniania słów przez swojego towarzysza. Nie mogło być inaczej!
Moore poruszył też ważną kwestię. Anthony’ego także interesowało to jak ktoś tam w przeszłości wpadł na stworzenie piwa, ale takiej wiedzy niestety nie posiadał. Zapewne stało się to przypadkiem? Ale jak doszło do takiego przypadku? No i jak to się stało, że ktoś postanowił dodać nawóz testrali do piwa? Ech! Tyle pytań, a odpowiedzi zwyczajnie brakowało!
– Można wykorzystać różne składniki – odpowiedział jedynie, mając przy tym jednak wyjątkowo zamyśloną minę, bo wciąż rozmyślał nad tym jak to się stało, że czarne ale w ogóle powstało. Rozweselił się, ponownie, na kolejne pytanie. Natychmiast przytaknął skinieniem głowy, a za tym zaczął mówić: – Trochę, niewiele. – Lepiej było być skromnym niż od razu mówić o kilku latach podróży. Nie chciał Moore’a zwyczajnie zanudzać, bo być może nie byłoby to dla niego tak interesujące. – Gdybym tylko znowu mógł podróżować jak dawniej! – Ale teraz miał więcej obowiązków, a przede wszystkim teraz musiał opiekować się żoną i walczyć o przeklęty Londyn i Anglię.
Skupienie się na pracy przyszło mu łatwo. Natychmiast rzucił się do zmniejszenia wagi beczek. Właściwie nie wiedział czy robił to dobrze. Transmutacja zawsze przychodziła mu z trudem. Miał jedynie nadzieję, że nic nie zamierzało pójść źle… bo wtedy pewnie mógłby pożegnać się z nadzieją poznania receptury.
– T-tak – odpowiedział niepewnie na jego pytanie dotyczące zaklęcia. Pamiętał zaklęcie z misji z Justine. Tej misji z olbrzymami. Tej, w trakcie której się schlał się (jak za przeproszeniem) świnia i zapomniał o tym, co robił przed olbrzymami. Urok jednak pozostał mu w głowie, tak samo jak pamięć o koszmarnym kacu dnia następnego.
Choć nie kojarzył Lydii, był szczęśliwy i dumny z tego, że dołączyła do Zakonu. Sam właściwie od kilku tygodni planował jak skorzystać z umiejętności leczniczych kuzynki, o czym częściowo właśnie wspomniał czarodziejowi. Każda para uzdrowicielskich rąk byłaby na wagę złota dla Zakonu, jak mu się zdawało. No i obiecał jej (choć o tym nie wiedziała), że pozwoli jej rozwijać swoje umiejętności i karierę. Świat się zmieniał. Przykład siostry Moore’a sprawiał, że był pewniejszy swojej niedawnej decyzji i zwrócenia się o pomoc do Alexandra. Kiwnął głową na otrzymaną radę.
Rozmyślając tak, dalej rzucał Libramuto na beczki. Nie udało mu się rzucić uroku na jedną z nich. Być może za bardzo był rozproszony myślami. A myślał także o przyszłości tego transportu.
– Libramuto, Libramuto – powtarzał upornie i odpowiednio poruszał różdżką, mając nadzieję, że tym razem się uda.
Po tym wrócił do Williama, żeby mu pomóc. Widział, że ten dobrze sobie radził. Jednocześnie jednak nie chciał, żeby ten później uznał, że Macmillan zwyczajnie zaciągnął go do pracy przy… wiadomo czym. Albo żeby uznał go za przeklętego szlachcica. Wolał więc wziąć się do roboty, bez względu na to, że jako szlachcic właściwie nie powinien tego robić. I oby pozostało to pomiędzy nimi.
Wodził wzrokiem za kupką nawozu, którą William uniósł przy pomocy uroku na dużą wysokość. Uśmiechnął się szeroko, będąc pewnym, że pozostało im już niewiele do załadowania. Sam zresztą postanowił rzucić urok na pierwszą beczkę, żeby przenieść ją na odpowiedni wóz:
– Wingardium Leviosa!
W tym samym momencie kupka nawozu unoszona przy pomocy magii Moore’a spadła. Macmillan nie zdążył nawet zrozumieć co się stało, kiedy jego twarz i koszula zostały pokryte… testralim gównem. Mrugnął kilka razy i dopiero wtedy dotarło do niego wszystko. Zaczął kaszleć z obrzydzenia. Szok uderzył w niego z ogromną siłą. Nie był jednak zły na Williama. Równie dobrze… mogło się to zdarzyć Anthony’emu. Potrzebował jednak chwili, żeby się uspokoić.
– Wszystko w porządku – odpowiedział dopiero po chwili, powstrzymując jednocześnie towarzysza przed jakimkolwiek ruchem, a następnie ścierając nawóz ze swoich policzków. – Na Merlina – westchnął cicho, czując się wyjątkowo brudnym i niedowierzając jeszcze w to, co się stało. – Masz się dobrze? – Zapytał czarodzieja, bojąc się, że ten znienawidzi teraz jego towarzystwo… albo zwyczajnie się do niego zniechęci. Tego przecież nie chciał. – Chłoszczyć! – machnął od razu różdżką, chcąc się oczyścić.
Uspokoił się dopiero po chwili. Nie przypuszczał, że przygotowania transportu do Irlandii mogły okazać się tak… przerażające.
– T-t-tak – odpowiedział po chwili. – Wingardium Leviosa – rzucił na drugą beczkę, co by to przenieść ją do wozu. – Niewiele nam zostało.
– Kto wie – odpowiedział jedynie, choć nie brzmiało to optymistycznie. Żałował każdej straty dobrego gracza, szczególnie jeżeli była ona spowodowana wypadkiem w trakcie meczu. Czy tak było lepiej, kto wie. Każdy oceniał to przez pryzmat samego siebie. Macmillan mógł jedynie przypuszczać, że na pewno nie było łatwo zrezygnować z grania i to na własnym przykładzie.
Ucieszył się, że William zdawał się rozumieć każde jego słowo dotyczące alkoholi. Skoro o nic nie pytał, to chyba tak było, prawda? Przez głowę nawet mu nie przeszło, że mogło być zupełnie inaczej! Macmillan nawet nie przypuszczał, że wielka zmarszczka na czole oznaczała niepewność. Uznał to jako idealny przykład pochłaniania słów przez swojego towarzysza. Nie mogło być inaczej!
Moore poruszył też ważną kwestię. Anthony’ego także interesowało to jak ktoś tam w przeszłości wpadł na stworzenie piwa, ale takiej wiedzy niestety nie posiadał. Zapewne stało się to przypadkiem? Ale jak doszło do takiego przypadku? No i jak to się stało, że ktoś postanowił dodać nawóz testrali do piwa? Ech! Tyle pytań, a odpowiedzi zwyczajnie brakowało!
– Można wykorzystać różne składniki – odpowiedział jedynie, mając przy tym jednak wyjątkowo zamyśloną minę, bo wciąż rozmyślał nad tym jak to się stało, że czarne ale w ogóle powstało. Rozweselił się, ponownie, na kolejne pytanie. Natychmiast przytaknął skinieniem głowy, a za tym zaczął mówić: – Trochę, niewiele. – Lepiej było być skromnym niż od razu mówić o kilku latach podróży. Nie chciał Moore’a zwyczajnie zanudzać, bo być może nie byłoby to dla niego tak interesujące. – Gdybym tylko znowu mógł podróżować jak dawniej! – Ale teraz miał więcej obowiązków, a przede wszystkim teraz musiał opiekować się żoną i walczyć o przeklęty Londyn i Anglię.
Skupienie się na pracy przyszło mu łatwo. Natychmiast rzucił się do zmniejszenia wagi beczek. Właściwie nie wiedział czy robił to dobrze. Transmutacja zawsze przychodziła mu z trudem. Miał jedynie nadzieję, że nic nie zamierzało pójść źle… bo wtedy pewnie mógłby pożegnać się z nadzieją poznania receptury.
– T-tak – odpowiedział niepewnie na jego pytanie dotyczące zaklęcia. Pamiętał zaklęcie z misji z Justine. Tej misji z olbrzymami. Tej, w trakcie której się schlał się (jak za przeproszeniem) świnia i zapomniał o tym, co robił przed olbrzymami. Urok jednak pozostał mu w głowie, tak samo jak pamięć o koszmarnym kacu dnia następnego.
Choć nie kojarzył Lydii, był szczęśliwy i dumny z tego, że dołączyła do Zakonu. Sam właściwie od kilku tygodni planował jak skorzystać z umiejętności leczniczych kuzynki, o czym częściowo właśnie wspomniał czarodziejowi. Każda para uzdrowicielskich rąk byłaby na wagę złota dla Zakonu, jak mu się zdawało. No i obiecał jej (choć o tym nie wiedziała), że pozwoli jej rozwijać swoje umiejętności i karierę. Świat się zmieniał. Przykład siostry Moore’a sprawiał, że był pewniejszy swojej niedawnej decyzji i zwrócenia się o pomoc do Alexandra. Kiwnął głową na otrzymaną radę.
Rozmyślając tak, dalej rzucał Libramuto na beczki. Nie udało mu się rzucić uroku na jedną z nich. Być może za bardzo był rozproszony myślami. A myślał także o przyszłości tego transportu.
– Libramuto, Libramuto – powtarzał upornie i odpowiednio poruszał różdżką, mając nadzieję, że tym razem się uda.
Po tym wrócił do Williama, żeby mu pomóc. Widział, że ten dobrze sobie radził. Jednocześnie jednak nie chciał, żeby ten później uznał, że Macmillan zwyczajnie zaciągnął go do pracy przy… wiadomo czym. Albo żeby uznał go za przeklętego szlachcica. Wolał więc wziąć się do roboty, bez względu na to, że jako szlachcic właściwie nie powinien tego robić. I oby pozostało to pomiędzy nimi.
Wodził wzrokiem za kupką nawozu, którą William uniósł przy pomocy uroku na dużą wysokość. Uśmiechnął się szeroko, będąc pewnym, że pozostało im już niewiele do załadowania. Sam zresztą postanowił rzucić urok na pierwszą beczkę, żeby przenieść ją na odpowiedni wóz:
– Wingardium Leviosa!
W tym samym momencie kupka nawozu unoszona przy pomocy magii Moore’a spadła. Macmillan nie zdążył nawet zrozumieć co się stało, kiedy jego twarz i koszula zostały pokryte… testralim gównem. Mrugnął kilka razy i dopiero wtedy dotarło do niego wszystko. Zaczął kaszleć z obrzydzenia. Szok uderzył w niego z ogromną siłą. Nie był jednak zły na Williama. Równie dobrze… mogło się to zdarzyć Anthony’emu. Potrzebował jednak chwili, żeby się uspokoić.
– Wszystko w porządku – odpowiedział dopiero po chwili, powstrzymując jednocześnie towarzysza przed jakimkolwiek ruchem, a następnie ścierając nawóz ze swoich policzków. – Na Merlina – westchnął cicho, czując się wyjątkowo brudnym i niedowierzając jeszcze w to, co się stało. – Masz się dobrze? – Zapytał czarodzieja, bojąc się, że ten znienawidzi teraz jego towarzystwo… albo zwyczajnie się do niego zniechęci. Tego przecież nie chciał. – Chłoszczyć! – machnął od razu różdżką, chcąc się oczyścić.
Uspokoił się dopiero po chwili. Nie przypuszczał, że przygotowania transportu do Irlandii mogły okazać się tak… przerażające.
– T-t-tak – odpowiedział po chwili. – Wingardium Leviosa – rzucił na drugą beczkę, co by to przenieść ją do wozu. – Niewiele nam zostało.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 47, 78, 57, 35
'k100' : 47, 78, 57, 35
Kiedy tego ranka opuszczał Oazę, żeby udać się do Kornwalii na umówione spotkanie z Anthonym, nie spodziewał się, że spędzi przedpołudnie na próbach rozwikłania zagadki powstawania alkoholi, ale właściwie wcale mu to nie przeszkadzało; rozmowa sprawiała, że praca szła sprawniej, a przynajmniej – nie dłużyła się w nieskończoność mimo swojej powtarzalności. Był ciekaw tego, co Zakonnik miał jeszcze do powiedzenia, choć gdy wspomniał o możliwości dodawania innych składników, Billy wciąż był na etapie rozważania różnych scenariuszy przypadkowego znalezienia się nawozu w piwie, co doprowadziło do wynalezienia nowej receptury; zareagował więc z opóźnieniem. – Tak? A jakie j-j-jeszcze? – zagadnął z zainteresowaniem, zerkając w stronę Anthony’ego. Czy przepis, nad którego poznaniem pracował, należał do tych dziwniejszych i bardziej osobliwych, czy istniały jeszcze bardziej szalone?
Zbliżył się do kolejnej z odłożonych na bok stert nawozu, kierując różdżkę w jego stronę i zaczynając powoli i ostrożnie lewitować go w kierunku zapełniającego się stopniowo wozu; trochę żałując, że Anthony nie zdecydował się opowiedzieć o swoich podróżach więcej – on sam mógłby policzyć na palcach jednej ręki to, ile razy zdarzyło mu się opuścić Wielką Brytanię. Wychowując się w niewielkiej mugolskiej wsi, rzadko kiedy sięgał myślami tak daleko, już sam wyjazd do szkockiego zamku mieszczącego w sobie magiczną szkołę traktując jak wielką wyprawę; później podróżował głównie po kraju – grając mecze na stadionach drużyn brytyjsko-irlandzkiej ligi Quidditcha. Wszelkie opowieści o innych częściach świata, magicznych stworzeniach i niezwykłych miejscach, chłonął więc jak gąbka. – Na p-p-pewno jeszcze kiedyś będziesz miał okazję – powiedział, posyłając Anthony’emu pokrzepiające spojrzenie. Wojna, która ogarnęła Anglię niemal wszystkich wepchnęła w stan podszytego niepokojem zawieszenia, i podejrzewał, że nie chodziło tylko o to, że opuścić kraj było teraz trudno – ale też o niechęć do pozostawienia za sobą bliskich, rodziny i przyjaciół; oraz wszystkich tych miejsc, które uważało się za drogie. Zwłaszcza, gdy nie było wiadomo, co zastanie się po powrocie.
Przyglądał się przez chwilę, jak Anthony raz po raz kieruje różdżkę w stronę beczek, żeby stały się lżejsze i łatwiejsze w transporcie. Przez moment miał ochotę do niego podejść i też spróbować, zaklęcie wydawało się przydatne – ale ostatecznie skupił się na dokończeniu powierzonego mu zadania, zachowując w myślach wypowiadaną przez Zakonnika inkantację i decydując się nauczyć jej później. Byłoby mu znacznie łatwiej transportować meble czy drewno w Oazie, gdyby był w stanie uczynić je tymczasowo lżejszymi. – Ustępuje samoistnie, czy działa dop-p-póki się go nie cofnie? Mam na myśli zaklęcie – zapytał jeszcze, brodą wskazując w stronę ostatnio zaczarowanej beczki. Później przeniósł spojrzenie na nawóz. – Wingardium leviosa – wypowiedział, wykonując wyćwiczone szarpnięcie nadgarstkiem.
Przez jakiś jeszcze czas szło mu całkiem nieźle, dopóki ich dalsza rozmowa nie zaprowadziła go w rejony, w które wolałby się już nie zapuszczać; całkowicie przypadkowo i bez ostrzeżenia – i prawdopodobnie tylko dlatego zdekoncentrował się na tyle, by zapomnieć o uniesionych wysoko składnikach. A później było już za późno, brązowe smugi pokryły jego skórę i ubranie, sprawiając, że zaczął żałować, że jednak nie były niewidzialne – tak jak stworzenia, które je po sobie pozostawiły. W pierwszym odruchu chciał wszystko naprawić, skorygować swój błąd – w jakikolwiek sposób – ale słysząc słowa Anthony’ego i dostrzegając jego powstrzymujący gest, zatrzymał się, opuszczając wyciągniętą w jego stronę różdżkę. No tak, po tym, co właśnie zaprezentował, nie dziwił się wcale, że Zakonnik nie chciał mieć go w pobliżu. Zaczerwienił się jeszcze bardziej; skóra na jego policzkach nabrała odcienia szkarłatu. – Jeszcze raz cię p-p-przepraszam, tak mi głupio. Po p-p-prostu – pomyślałem o tym, co ci p-p-parszywcy zrobili na tym placu, jak zamordowali… Szlag mnie t-t-trafia za każdym razem, jak mi się o tym p-p-przypomina – przyznał, przygryzając policzek od środka. Skierował różdżkę na własne buty. – Chłoszczyść – powtórzył raz jeszcze, pozbywając się dowodów zbrodni z najbardziej widocznych miejsc. – Tak, tak – odpowiedział na pytanie Anthony’ego, nic mu nie było; jedynym, co ucierpiało, była jego duma.
Odwrócenie uwagi w stronę beczek było krokiem odrobinę desperackim, ale okazało się zadziałać – zabrał się szybko do pracy, jedynie od czasu do czasu nie potrafiąc powstrzymać się przed kontrolnym zerknięciem w stronę Zakonnika; miał nadzieję, że nie był na niego zły ani nie uznał go za nieudacznika, naprawdę zależało mu na tym wyjeździe do Irlandii – i to nie tylko dlatego, że potrzebował pieniędzy. – Poprawię je, żeby się nie st-t-toczyły – zaproponował, gdy część lekkich (dzięki magii) beczek znalazła się już na wozie. Opuścił różdżkę, żeby podciągnąć się zgrabnie na otaczającą drewnianą platformę barierkę, po czym zaczął rękami przesuwać beczki: dosuwać je jedna do drugiej, upewniając się, że leżały równo, zajmując jak najmniej miejsca i przylegając jedna do drugiej. – Będziemy je czymś związywać? Czy zab-b-bezpieczać magią? – dopytał, zastanawiając się, czy ułożone w piramidkę beczki nie sturlają się przy gwałtowniejszych zakrętach czy nierównościach terenu.
Zbliżył się do kolejnej z odłożonych na bok stert nawozu, kierując różdżkę w jego stronę i zaczynając powoli i ostrożnie lewitować go w kierunku zapełniającego się stopniowo wozu; trochę żałując, że Anthony nie zdecydował się opowiedzieć o swoich podróżach więcej – on sam mógłby policzyć na palcach jednej ręki to, ile razy zdarzyło mu się opuścić Wielką Brytanię. Wychowując się w niewielkiej mugolskiej wsi, rzadko kiedy sięgał myślami tak daleko, już sam wyjazd do szkockiego zamku mieszczącego w sobie magiczną szkołę traktując jak wielką wyprawę; później podróżował głównie po kraju – grając mecze na stadionach drużyn brytyjsko-irlandzkiej ligi Quidditcha. Wszelkie opowieści o innych częściach świata, magicznych stworzeniach i niezwykłych miejscach, chłonął więc jak gąbka. – Na p-p-pewno jeszcze kiedyś będziesz miał okazję – powiedział, posyłając Anthony’emu pokrzepiające spojrzenie. Wojna, która ogarnęła Anglię niemal wszystkich wepchnęła w stan podszytego niepokojem zawieszenia, i podejrzewał, że nie chodziło tylko o to, że opuścić kraj było teraz trudno – ale też o niechęć do pozostawienia za sobą bliskich, rodziny i przyjaciół; oraz wszystkich tych miejsc, które uważało się za drogie. Zwłaszcza, gdy nie było wiadomo, co zastanie się po powrocie.
Przyglądał się przez chwilę, jak Anthony raz po raz kieruje różdżkę w stronę beczek, żeby stały się lżejsze i łatwiejsze w transporcie. Przez moment miał ochotę do niego podejść i też spróbować, zaklęcie wydawało się przydatne – ale ostatecznie skupił się na dokończeniu powierzonego mu zadania, zachowując w myślach wypowiadaną przez Zakonnika inkantację i decydując się nauczyć jej później. Byłoby mu znacznie łatwiej transportować meble czy drewno w Oazie, gdyby był w stanie uczynić je tymczasowo lżejszymi. – Ustępuje samoistnie, czy działa dop-p-póki się go nie cofnie? Mam na myśli zaklęcie – zapytał jeszcze, brodą wskazując w stronę ostatnio zaczarowanej beczki. Później przeniósł spojrzenie na nawóz. – Wingardium leviosa – wypowiedział, wykonując wyćwiczone szarpnięcie nadgarstkiem.
Przez jakiś jeszcze czas szło mu całkiem nieźle, dopóki ich dalsza rozmowa nie zaprowadziła go w rejony, w które wolałby się już nie zapuszczać; całkowicie przypadkowo i bez ostrzeżenia – i prawdopodobnie tylko dlatego zdekoncentrował się na tyle, by zapomnieć o uniesionych wysoko składnikach. A później było już za późno, brązowe smugi pokryły jego skórę i ubranie, sprawiając, że zaczął żałować, że jednak nie były niewidzialne – tak jak stworzenia, które je po sobie pozostawiły. W pierwszym odruchu chciał wszystko naprawić, skorygować swój błąd – w jakikolwiek sposób – ale słysząc słowa Anthony’ego i dostrzegając jego powstrzymujący gest, zatrzymał się, opuszczając wyciągniętą w jego stronę różdżkę. No tak, po tym, co właśnie zaprezentował, nie dziwił się wcale, że Zakonnik nie chciał mieć go w pobliżu. Zaczerwienił się jeszcze bardziej; skóra na jego policzkach nabrała odcienia szkarłatu. – Jeszcze raz cię p-p-przepraszam, tak mi głupio. Po p-p-prostu – pomyślałem o tym, co ci p-p-parszywcy zrobili na tym placu, jak zamordowali… Szlag mnie t-t-trafia za każdym razem, jak mi się o tym p-p-przypomina – przyznał, przygryzając policzek od środka. Skierował różdżkę na własne buty. – Chłoszczyść – powtórzył raz jeszcze, pozbywając się dowodów zbrodni z najbardziej widocznych miejsc. – Tak, tak – odpowiedział na pytanie Anthony’ego, nic mu nie było; jedynym, co ucierpiało, była jego duma.
Odwrócenie uwagi w stronę beczek było krokiem odrobinę desperackim, ale okazało się zadziałać – zabrał się szybko do pracy, jedynie od czasu do czasu nie potrafiąc powstrzymać się przed kontrolnym zerknięciem w stronę Zakonnika; miał nadzieję, że nie był na niego zły ani nie uznał go za nieudacznika, naprawdę zależało mu na tym wyjeździe do Irlandii – i to nie tylko dlatego, że potrzebował pieniędzy. – Poprawię je, żeby się nie st-t-toczyły – zaproponował, gdy część lekkich (dzięki magii) beczek znalazła się już na wozie. Opuścił różdżkę, żeby podciągnąć się zgrabnie na otaczającą drewnianą platformę barierkę, po czym zaczął rękami przesuwać beczki: dosuwać je jedna do drugiej, upewniając się, że leżały równo, zajmując jak najmniej miejsca i przylegając jedna do drugiej. – Będziemy je czymś związywać? Czy zab-b-bezpieczać magią? – dopytał, zastanawiając się, czy ułożone w piramidkę beczki nie sturlają się przy gwałtowniejszych zakrętach czy nierównościach terenu.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82, 54
'k100' : 82, 54
Rezerwat testrali
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia