Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia
Rezerwat testrali
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Rezerwat testrali
Niezbyt rozległe tereny leśne przechodzące we wrzosowiska, które zostały objęte ochroną ze względu na licznie przebywające w tym miejscu stada testrali. Nie każdy czarodziej może je zobaczyć, co dopiero mugol; zdecydowano się jednak na zachowanie wszelkich środków ostrożności i przypilnowanie, by nikt niepowołany nie zaplątał się w tamte lasy. Testrale w dużej mierze same potrafią o siebie zadbać, czasem konieczna jest jednak kontrola ich stanu i zachowań oraz upewnienie się, że nie oddalają się poza granice rezerwatu. Fauna i flora niewiele różni się od typowej dla kornwalijskich terenów. W gęstwinie można natrafić na niewielką chatę, chronioną przed wzrokiem niemagicznych zaklęciami, gdzie mogą zatrzymać się czarodzieje odpowiedzialni za utrzymanie tego miejsca w porządku.
Alkohole miały tyle możliwości! Istniało tyle sposobów, żeby je wykonać! Oczy Macmillana zabłyszczały na usłyszane pytanie. Tyle czekał na to, żeby ktoś go pytał o produkcję! Ale chwila, nie! Musiał uważać! William otwierał niebezpieczną drogę w postaci długich wywodów Macmillana dotyczących destylacji! Blondyn jednak szybko wyczuł niebezpieczeństwo zagrażające towarzyszowi. Nie był wielkim znawcą, właściwie wiedział tylko trochę, żeby opowiadać w nieskończoność o napojach wyskokowych! Chwilę później poczuł więc wstyd, obawiając się własnej ograniczonej wiedzy.
– Są alkohole zrobione z trujących roślin albo zwierząt, na przykład żmij. Zależy jak cię poniesie pomysłowość! Ale chyba czarne ale jest najbardziej specyficzne – odpowiedział krótko. Za tym zaczął rozmyślać. Nie wiedział jak do końca wyglądała produkcja alkoholi z trującymi dodatkami, ale miał nadzieję, że wkrótce miał je poznać. – Wiesz, to nie jest tak, że w tej branży istnieją ograniczenia! Masz też takie alkohole, które nie są aż tak szokujące jak… to piwo… Ale masz też i inne. Miałem kuzyna, który na przykład próbował zrobić whisky z dodatkiem ziół, które miały działać po przekroczeniu odpowiedniej ilości alkoholu we krwi, ale nigdy nie dokończył jej produkcji. To było dla niego zbyt trudne. Byłoby zabawnie! – Zauważył. No może nie do końca byłoby zabawnie. Zbyt często by zasypiał. – Sedno jest w dodatkach! Alkohol sam w sobie łatwo zrobić, ale dodatki są najważniejsze! – Właściwie nie wiedział już czy odpowiedział na pytanie mężczyzny czy nie. Przyjmował jednak, że chyba tak.
Uśmiechnął się, kiedy Moore dodał mu otuchy. Gdyby tylko mogli szybko zakończyć wojnę! Ile by dał, żeby zabrać ze sobą żonę i poświęcić się alkoholowej podróży po świecie! Szybko jednak przypomniał sobie, że trzeba było wrócić do pracy. Beczki same swojej wagi nie mogły zmniejszyć. Nie mówiąc o tym nawozie, który musiał zostać przeniesiony na wóz (choć właściwie już został).
– Wiesz, że nie wiem? Ale chyba trzeba samemu je zdjąć – odpowiedział po chwili rozmyślania na pytanie dotyczące zaklęcia. Nie znał się na transmutacji. Nigdy nie była jego ulubioną dziedziną, bo była strasznie wymagająca. Wiedział o niej naprawdę niewiele. Właściwie tylko to, co było mu potrzebne do pracy i ułatwienia życia koniom i innym stworzeniom lub osobom. Nic specjalnego.
Jedna beczka z kolei upornie nie chciała zmniejszyć swojej wagi, więc ponownie rzucił zaklęciem: – Libramuto.
Nie był zły na Moore’a za to, co się stało. Po prostu… każdy mógł się zamyślić. Pech chciał, że William zrobił to akurat wtedy, kiedy w powietrzu znajdował się nawóz. To była naprawdę gówniana sytuacja. Blondyn potrzebował chwili, żeby uspokoić swój kaszel spowodowany obrzydzeniem. Na całe szczęście szybko się oczyścił. Poza tym rozumiał gniew czarodzieja. Sam był wściekły, kiedy dowiedział się, co się stało. Najpierw nie potrafił uwierzyć w aresztowanie Jastrzębi podczas meczu. Później czekało go gorsze zaskoczenie, kiedy dokonano egzekucji na nieszczęsnym pałkarzu Jastrzębi. Co miał mu odpowiedzieć?
– Rozumiem – westchnął ciężko. – Gdybym tylko mógł, to odciąłbym tym gnidom ręce lub głowy – dodał, dając upust swoim emocjom. Ile razy śnił o pokonaniu Cronusa Malfoya i ścięciu mu głowy. – Ludzie dosyć się przed nich nacierpieli. A Roderick nie był niczemu winien – dodał przez zęby. – Tak samo chciałbym się odegrać na gnojku, który aresztował Justine.
Martwił się o Moore’a. Może nie powinien zabierać go do pracy w takim stanie? Mógł dać mu czas do ochłonięcia. A może właśnie William powinien robić cokolwiek, żeby tylko nie myśleć o tym, co się stało? Sam już nie wiedział.
– Jasne – odpowiedział mu na pytanie o poprawę. Cieszył się, że czarodziej szybko się uspokoił. Choć strata bolała, powinien zająć się czymś innym niż zjadać własne nerwy. Temat pracy i sama praca wydawały się najlepszym rozwiązaniem. – Możemy je związać, a potem zabezpieczyć magią – wyjaśnił. Natychmiast chwycił za linę, którą rzucił Moore’owi znajdującemu się w wozie. – Rzucę na nie Praesieptę, jak skończysz. – Uśmiechnął się radośnie. Dobry był w niego człowiek. – Moore, wciąż jesteś w formie? Mam na myśli… jako gracz Quidditcha? – Zapytał go nagle. Po głowie ciągle chodził mu pewien niecny plan.
– Są alkohole zrobione z trujących roślin albo zwierząt, na przykład żmij. Zależy jak cię poniesie pomysłowość! Ale chyba czarne ale jest najbardziej specyficzne – odpowiedział krótko. Za tym zaczął rozmyślać. Nie wiedział jak do końca wyglądała produkcja alkoholi z trującymi dodatkami, ale miał nadzieję, że wkrótce miał je poznać. – Wiesz, to nie jest tak, że w tej branży istnieją ograniczenia! Masz też takie alkohole, które nie są aż tak szokujące jak… to piwo… Ale masz też i inne. Miałem kuzyna, który na przykład próbował zrobić whisky z dodatkiem ziół, które miały działać po przekroczeniu odpowiedniej ilości alkoholu we krwi, ale nigdy nie dokończył jej produkcji. To było dla niego zbyt trudne. Byłoby zabawnie! – Zauważył. No może nie do końca byłoby zabawnie. Zbyt często by zasypiał. – Sedno jest w dodatkach! Alkohol sam w sobie łatwo zrobić, ale dodatki są najważniejsze! – Właściwie nie wiedział już czy odpowiedział na pytanie mężczyzny czy nie. Przyjmował jednak, że chyba tak.
Uśmiechnął się, kiedy Moore dodał mu otuchy. Gdyby tylko mogli szybko zakończyć wojnę! Ile by dał, żeby zabrać ze sobą żonę i poświęcić się alkoholowej podróży po świecie! Szybko jednak przypomniał sobie, że trzeba było wrócić do pracy. Beczki same swojej wagi nie mogły zmniejszyć. Nie mówiąc o tym nawozie, który musiał zostać przeniesiony na wóz (choć właściwie już został).
– Wiesz, że nie wiem? Ale chyba trzeba samemu je zdjąć – odpowiedział po chwili rozmyślania na pytanie dotyczące zaklęcia. Nie znał się na transmutacji. Nigdy nie była jego ulubioną dziedziną, bo była strasznie wymagająca. Wiedział o niej naprawdę niewiele. Właściwie tylko to, co było mu potrzebne do pracy i ułatwienia życia koniom i innym stworzeniom lub osobom. Nic specjalnego.
Jedna beczka z kolei upornie nie chciała zmniejszyć swojej wagi, więc ponownie rzucił zaklęciem: – Libramuto.
Nie był zły na Moore’a za to, co się stało. Po prostu… każdy mógł się zamyślić. Pech chciał, że William zrobił to akurat wtedy, kiedy w powietrzu znajdował się nawóz. To była naprawdę gówniana sytuacja. Blondyn potrzebował chwili, żeby uspokoić swój kaszel spowodowany obrzydzeniem. Na całe szczęście szybko się oczyścił. Poza tym rozumiał gniew czarodzieja. Sam był wściekły, kiedy dowiedział się, co się stało. Najpierw nie potrafił uwierzyć w aresztowanie Jastrzębi podczas meczu. Później czekało go gorsze zaskoczenie, kiedy dokonano egzekucji na nieszczęsnym pałkarzu Jastrzębi. Co miał mu odpowiedzieć?
– Rozumiem – westchnął ciężko. – Gdybym tylko mógł, to odciąłbym tym gnidom ręce lub głowy – dodał, dając upust swoim emocjom. Ile razy śnił o pokonaniu Cronusa Malfoya i ścięciu mu głowy. – Ludzie dosyć się przed nich nacierpieli. A Roderick nie był niczemu winien – dodał przez zęby. – Tak samo chciałbym się odegrać na gnojku, który aresztował Justine.
Martwił się o Moore’a. Może nie powinien zabierać go do pracy w takim stanie? Mógł dać mu czas do ochłonięcia. A może właśnie William powinien robić cokolwiek, żeby tylko nie myśleć o tym, co się stało? Sam już nie wiedział.
– Jasne – odpowiedział mu na pytanie o poprawę. Cieszył się, że czarodziej szybko się uspokoił. Choć strata bolała, powinien zająć się czymś innym niż zjadać własne nerwy. Temat pracy i sama praca wydawały się najlepszym rozwiązaniem. – Możemy je związać, a potem zabezpieczyć magią – wyjaśnił. Natychmiast chwycił za linę, którą rzucił Moore’owi znajdującemu się w wozie. – Rzucę na nie Praesieptę, jak skończysz. – Uśmiechnął się radośnie. Dobry był w niego człowiek. – Moore, wciąż jesteś w formie? Mam na myśli… jako gracz Quidditcha? – Zapytał go nagle. Po głowie ciągle chodził mu pewien niecny plan.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 51
'k100' : 51
Słuchanie wykładów na temat alkoholi – nawet długich – wcale mu nie przeszkadzało; chociaż sam nie znał się na tym ani trochę, produkcję wysokoprocentowych napojów uznając za leżącą niebezpiecznie blisko alchemii, to Anthony potrafił mówić żywo i ciekawie, sprawiając, że kolejne pytania same nasuwały się Billy’emu na myśl. Może niezbyt wyszukane – podejrzewał, że większość z nich musiała wpadać w kategorię tych oczywistych – ale nie przejmował się tym zbytnio, gdzieś między jedną porcją nawozu a drugą gubiąc początkowe zakłopotanie związane z brakami we własnej wiedzy. Kiedy Zakonnik wspomniał o truciznach, które najwidoczniej również czasami znajdowały drogę do alkoholi, zmarszczył z konsternacją brwi. – I to nie jest n-n-niebezpieczne? – zapytał, zerkając w stronę Anthony’ego. – Alkohol jakoś zabija tę t-t-truciznę? Czy coś innego ją neutralizuje? – zgadywał na ślepo, nie mając pojęcia, czy pytaniami trafiał przynajmniej w pobliże prawdy. – Ty też eksperyment-t-tujesz? – zagadnął po chwili, zastanawiając się, kiedy znajdował na to wszystko czas; wiedział już, że potrafił bez problemu posłać silną bombardę, był w końcu jej świadkiem zaledwie parę dni temu, a teraz okazywało się, że zajmował się też rodzinnym biznesem. A do tego wszystkiego był lordem – Billy nie miał co prawda pojęcia, jakie obowiązki niosło ze sobą posiadanie tytułu, ale mgliste wizje, które snuł w wyobraźni, zakładały konieczność brania udziału w ogromnej ilości śmiertelnie nudnych balów, o których później rozpisywała się Czarownica. Nie żeby kiedykolwiek ją czytał.
Przyglądał się przez moment procesowi magicznego zmniejszania wagi beczek, póki co nie mając jeszcze pojęcia, że niedługo i jemu samemu przyjdzie użyć tego zaklęcia – i to w okolicznościach zdecydowanie bardziej ponurych niż te dzisiejsze. – Będę musiał p-p-później poćwiczyć, o wiele łatwiej byłoby nosić d-d-drewno w Oazie, gdyby nic nie ważyło. A niedługo chciałbym r-r-ruszyć z budową boiska, dzieciaki nie mogą się doczekać – powiedział mimochodem, wracając do pracy. Poprawił rękawy koszuli, podwijając je nieco wyżej, i jednocześnie cofając się o krok – i całe szczęście, że to zrobił, bo w innym wypadku osobliwa łajnobomba, którą sam przez przypadek zrzucił, rozbiłaby się nie przed jego butami, a prosto na głowie.
Zdusił kolejne cisnące mu się na usta przeprosiny, zamiast tego poświęcając chwilę na pozbycie się resztek mało estetycznej substancji i w milczeniu wysłuchując słów Anthony’ego. Chociaż Zakonnik wykazał się zrozumieniem, wciąż było mu głupio; zwłaszcza, że na ogół nie było go łatwo wytrącić z równowagi, nawet jeśli odrobinę zbyt często zdarzało mu się poddać emocjom. Z cierpieniem odkąd pamiętał najlepiej radził sobie działaniem, przekuwając gniew i żal na pracę, i w ten sposób zużywając szarpiącą zakończeniami nerwowymi energię. W większości przypadków to działało, śmierć Rodericka zdawała się jednak uwierać go uparcie jak cierń w boku – może ze względu na to, jak bardzo była niepotrzebna. I jak nieskończenie niesprawiedliwa. – Nie, nie był. Ani on, ani Justine – odpowiedział na wydechu, zaprzestając prób usunięcia ostatniej brunatnej plamy z rękawa. – Ale jeszcze za to zap-p-płacą – dodał. Był tego pewien jak mało czego.
Skupienie się na zabezpieczeniu ułożonych na wozie beczek pomogło mu oderwać myśli od świeżych wspomnień, a także pozbyć się z policzków szkarłatnego rumieńca zażenowania. – Dobra – przytaknął w odpowiedzi na słowa Anthony’ego, łapiąc w locie rzuconą w jego stronę linę, a później schylając się, żeby zahaczyć jej koniec o otaczającą platformę barierkę. Przeciągnął ją pod spodem, a później w swoją stronę, jak najmocniej zaciskając; nie chciał, żeby pozostał luz pomiędzy nią a drewnianą powierzchnią, żeby beczki nie wysunęły się w transporcie. Wykonawszy jeszcze jedną pętlę, odrzucił wolny koniec liny w stronę Anthony’ego. – Zaczepisz ją p-p-po swojej stronie? Potem obwiążę ją jeszcze raz tutaj – zaproponował, w międzyczasie przesuwając jeszcze ostatnie z beczek. – Praesieptę? – upewnił się, unosząc wyżej brwi. – Sp-p-podziewasz się, że Irlandczycy posuną się aż do k-k-kradzieży? – zapytał, przypominając sobie wcześniejsze opowieści Zakonnika.
Niespodziewane pytanie o jego formę zaskoczyło go na tyle, że w pierwszej chwili nie odpowiedział, niepewny, czy dobrze zrozumiał. Anthony jednak nie poprawił się w żaden sposób, więc wziąwszy od niego ponownie linę i raz jeszcze zahaczywszy ją o barierkę, wychylił się, żeby odnaleźć mężczyznę spojrzeniem. – A co, chcesz się p-p-pościgać? – zapytał żartobliwie, nie mając pojęcia, do czego zmierzał. Skrócił linę, przyciągając ją do siebie mocno, a potem przywiązując solidnym węzłem. – Będziemy rzucać b-b-butelkami? – zgadywał dalej; Irlandczycy mogli mieć różne obyczaje. – Muszę w końcu p-p-podejść do Charlene, jestem ciekawy, czym ten parszywiec w nas cisnął – wtrącił mimochodem, przypominając sobie o fiolce, którą złapał w locie na cmentarzu; wolał nie zastanawiać się, co by się stało, gdyby tego nie zrobił.
Skończywszy wiązać linę, odbił się od platformy, żeby przeskoczyć przez piramidę z beczek i wylądować bliżej Anthony’ego. Otrzepał dłonie. – A tak na p-p-poważnie – podjął znów, orientując się, że właściwie nie odpowiedział na jego pytanie – to nie trenuję już tyle co d-d-dawniej, ale staram się latać, kiedy mogę. Trochę pomagam dzieciakom w Oazie, z-z-założyły tam własną drużynę – tylko potrzebują kogoś, kto nimi p-p-pokieruje – dodał, uśmiechając się ciepło na wspomnienie Płazów; zaledwie dzisiaj rano Timowi udało się wznieść aż do prowizorycznych pętli – był z niego niesamowicie dumny. – Czemu p-p-pytasz? – zapytał z zainteresowaniem. – I co dalej? Rzucać tę p-p-praesieptę? Na każdą beczkę z osobna? – Przystanął, z wyciągniętą różdżką czekając na dalsze instrukcje.
Przyglądał się przez moment procesowi magicznego zmniejszania wagi beczek, póki co nie mając jeszcze pojęcia, że niedługo i jemu samemu przyjdzie użyć tego zaklęcia – i to w okolicznościach zdecydowanie bardziej ponurych niż te dzisiejsze. – Będę musiał p-p-później poćwiczyć, o wiele łatwiej byłoby nosić d-d-drewno w Oazie, gdyby nic nie ważyło. A niedługo chciałbym r-r-ruszyć z budową boiska, dzieciaki nie mogą się doczekać – powiedział mimochodem, wracając do pracy. Poprawił rękawy koszuli, podwijając je nieco wyżej, i jednocześnie cofając się o krok – i całe szczęście, że to zrobił, bo w innym wypadku osobliwa łajnobomba, którą sam przez przypadek zrzucił, rozbiłaby się nie przed jego butami, a prosto na głowie.
Zdusił kolejne cisnące mu się na usta przeprosiny, zamiast tego poświęcając chwilę na pozbycie się resztek mało estetycznej substancji i w milczeniu wysłuchując słów Anthony’ego. Chociaż Zakonnik wykazał się zrozumieniem, wciąż było mu głupio; zwłaszcza, że na ogół nie było go łatwo wytrącić z równowagi, nawet jeśli odrobinę zbyt często zdarzało mu się poddać emocjom. Z cierpieniem odkąd pamiętał najlepiej radził sobie działaniem, przekuwając gniew i żal na pracę, i w ten sposób zużywając szarpiącą zakończeniami nerwowymi energię. W większości przypadków to działało, śmierć Rodericka zdawała się jednak uwierać go uparcie jak cierń w boku – może ze względu na to, jak bardzo była niepotrzebna. I jak nieskończenie niesprawiedliwa. – Nie, nie był. Ani on, ani Justine – odpowiedział na wydechu, zaprzestając prób usunięcia ostatniej brunatnej plamy z rękawa. – Ale jeszcze za to zap-p-płacą – dodał. Był tego pewien jak mało czego.
Skupienie się na zabezpieczeniu ułożonych na wozie beczek pomogło mu oderwać myśli od świeżych wspomnień, a także pozbyć się z policzków szkarłatnego rumieńca zażenowania. – Dobra – przytaknął w odpowiedzi na słowa Anthony’ego, łapiąc w locie rzuconą w jego stronę linę, a później schylając się, żeby zahaczyć jej koniec o otaczającą platformę barierkę. Przeciągnął ją pod spodem, a później w swoją stronę, jak najmocniej zaciskając; nie chciał, żeby pozostał luz pomiędzy nią a drewnianą powierzchnią, żeby beczki nie wysunęły się w transporcie. Wykonawszy jeszcze jedną pętlę, odrzucił wolny koniec liny w stronę Anthony’ego. – Zaczepisz ją p-p-po swojej stronie? Potem obwiążę ją jeszcze raz tutaj – zaproponował, w międzyczasie przesuwając jeszcze ostatnie z beczek. – Praesieptę? – upewnił się, unosząc wyżej brwi. – Sp-p-podziewasz się, że Irlandczycy posuną się aż do k-k-kradzieży? – zapytał, przypominając sobie wcześniejsze opowieści Zakonnika.
Niespodziewane pytanie o jego formę zaskoczyło go na tyle, że w pierwszej chwili nie odpowiedział, niepewny, czy dobrze zrozumiał. Anthony jednak nie poprawił się w żaden sposób, więc wziąwszy od niego ponownie linę i raz jeszcze zahaczywszy ją o barierkę, wychylił się, żeby odnaleźć mężczyznę spojrzeniem. – A co, chcesz się p-p-pościgać? – zapytał żartobliwie, nie mając pojęcia, do czego zmierzał. Skrócił linę, przyciągając ją do siebie mocno, a potem przywiązując solidnym węzłem. – Będziemy rzucać b-b-butelkami? – zgadywał dalej; Irlandczycy mogli mieć różne obyczaje. – Muszę w końcu p-p-podejść do Charlene, jestem ciekawy, czym ten parszywiec w nas cisnął – wtrącił mimochodem, przypominając sobie o fiolce, którą złapał w locie na cmentarzu; wolał nie zastanawiać się, co by się stało, gdyby tego nie zrobił.
Skończywszy wiązać linę, odbił się od platformy, żeby przeskoczyć przez piramidę z beczek i wylądować bliżej Anthony’ego. Otrzepał dłonie. – A tak na p-p-poważnie – podjął znów, orientując się, że właściwie nie odpowiedział na jego pytanie – to nie trenuję już tyle co d-d-dawniej, ale staram się latać, kiedy mogę. Trochę pomagam dzieciakom w Oazie, z-z-założyły tam własną drużynę – tylko potrzebują kogoś, kto nimi p-p-pokieruje – dodał, uśmiechając się ciepło na wspomnienie Płazów; zaledwie dzisiaj rano Timowi udało się wznieść aż do prowizorycznych pętli – był z niego niesamowicie dumny. – Czemu p-p-pytasz? – zapytał z zainteresowaniem. – I co dalej? Rzucać tę p-p-praesieptę? Na każdą beczkę z osobna? – Przystanął, z wyciągniętą różdżką czekając na dalsze instrukcje.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Właściwie nie wiedział czy to alkohol neutralizował truciznę. Pech chciał, że na przykład o toujours pur nie wiedział wiele. Być może dlatego, że zawsze kojarzyła mu się z szlacheckimi balami, które niezbyt uwielbiał. Te bowiem kojarzyły mu się z niepotrzebnymi zasadami i sztywną atmosferą. Szczególnie, jeżeli bale wyprawiane były przez nieodpowiednie rody. A szkoda, bo taka wiedza mogłaby okazać się pomocna w przyszłości. Miał jednak nadzieję, że kiedyś dowie się jak było produkowane. Teraz bardziej kłopotało go to, że nie wiedział jak odpowiedzieć na pytanie Moore’a, a przy tym nie wyjść przy tym na zupełnego idiotę.
– Pewnie jakiś alchemik przygotowuje odpowiednio węża albo jad z węża – odpowiedział wyraźnie niepewnie, chwytając się za tym za brodę. Zamyślił się na dość długo, rozmyślając czy tak rzeczywiście było. – Muszę przyznać, tylko się nie śmiej, że nie nigdy nie widziałem jak wygląda tworzenie takiego alkoholu. Ale wiem, że wykorzystują właśnie jadowite węże. Mówię o toujours pur, rzecz jasna.
Na kolejne pytanie ponownie poczerwieniał. Chciał eksperymentować, ale każdy eksperyment kończył się fiaskiem. Brak wiedzy był jego najgorszym wrogiem. Jeżeli już zdobywał jakąś informację o alkoholach, to starał się ją wykorzystywać… ale czasem było to za mało. Szczególnie jeżeli ktoś go oszukiwał i zatajał jakiś ważny składnik lub sposób obróbki surowców. Co zrobić! Musiał ćwiczyć, żeby polepszyć swoje umiejętności!
– Trochę, ale niezbyt mi idzie – wyjaśnił.
Na całe szczęście, teraz miał na to więcej czasu, bo nikt nie chciał go na wspomniane wcześniej szlacheckie bale zapraszać. Zaczynając od Adelajdy Nott, która potrafiła napisać wyjątkowo nieprzyjemny list, a kończąc na Malfoyach, którzy wysłali za nim list gończy. Nie mniej, obowiązki wokół Zakonu sprawiały, że ostatnimi miesiącami słabo spał, a dzień wydawał mu się zbyt krótki.
– Aha – przyznał mu rację. Transmutacja, choć była okropnie trudna, strasznie się przydawała. Żałował jedynie, że nie przywiązywał do niej wcześniej takiej wagi jakiej powinien. Mógłby sobie ułatwić życie przy pracy. I to znacznie! – Choć noszenie drewna dobrze działa na ręce – dodał, klepiąc się po lewym ramieniu. Nie miał może imponujących mięśni tak jak William… ale przez ostatnie miesiące ćwiczył coraz częściej i regularniej, a jego sprawność odrobinę się poprawiła. Powoli wracał do formy sprzed lat.
Na wieść o boisku przerwał zajmowanie się beczkami. Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie i zadowolenie. Sorphon obiecywał w liście, że wesprze budowę boiska. To była dobra okazja, żeby zadziałać. Może i sam mógłby z tego boiska skorzystać?
– To super pomysł! Mógłbym ci pomóc – zaproponował bardzo ochoczo. – Sorphon… to jest nasz lord nestor obiecał pomoc, jeżeli pamiętasz. Gdybyś czegoś potrzebował, daj znać.
I nawet incydent z nawozem nie był w stanie zmienić jego zdania i chęci. A on w końcu opanował swój kaszel. Pochłonęła go myśl o boisku, które Moore mógł zbudować! Dzieciaki miałyby odrobinę radości w tych okropnych czasach! A może i starsi!
Z nieschodzącym z twarzy uśmiechem zauważył, że jednak beczka cały czas się buntowała i nie chciała poddać się woli urokowi zmniejszającemu wagę. Wywrócił oczami. Czy naprawdę był tak zły w transmutacji?
– Libramuto! – rzucił ponownie, całkiem ostro, ale nic to nie zdziałało. Poddał się. Miał dosyć. Jeżeli chciała być ciężka, niech będzie. – Wingardium Leviosa – rzucił na trzecią beczkę, żeby przenieść ją na wóz. Być może rozmowa o Justine i Rodericku sprawiła, że nie potrafił się skupić. – Jeżeli spadnie jej włos z głowy, to odetnę dłoń każdemu, kto ją dotknął. Bez względu na płeć – odpowiedział jedynie przez zęby, choć starał się brzmieć normalnie. Wierzył w to. Pewnego dnia wszystko wróci do porządku, a on nauczy czarnoksiężników porządnego zachowania. Bał się jedynie o to czy byli w stanie pomóc przyjaciółce i to tak, żeby nie stała jej się krzywda.
Praca pozwalała mu ograniczyć złość. Kiedy już znalazł się w wozie, kiwnął głową Moore’owi. Za tym złapał koniec liny, którą mężczyzna mu rzucił. Pętlę zahaczył po drugiej stronie. Dla pewności pociągnął ją kilka razy, jak gdyby sprawdzając jej wytrzymałość. Wszystko trzymało się w należytym porządku.
– Nie Irlandczycy – odpowiedział Williamowi natychmiast. Niedawno stracił jeden transport zapotrzebowania do alkoholi i jeszcze nie dowiedział się kto stał za jego zatopieniem. Nie mówiąc o tym, że sowa, którą wysłał do osoby mającej pilnować transportu dotarła do kogoś innego. – Ktokolwiek, kto chciałby sprawić problemy Macmillanom. Czasami nie wiem czy mogę ufać osobom z przedsiębiorstwa, a już straciłem jeden statek – wyjaśnił wzdychając.
Zaśmiał się głośno, kiedy usłyszał kolejne pytania towarzysza. Nie, nikt nie zamierzał rzucać w nich butelkami. Macmillan pytał o bycie w formie nie ze względu na ten transport. Planował zapytać później kapitana Zjednoczonych o kolejną przysługę. Tym razem za Moore’a.
– Zapytaj – polecił, choć nie popędzał go. I on chciał wiedzieć w czym rzucał ich ten przeklęty czarodziej wtedy na cmentarzu. – I ja jestem ciekawy.
Potem znów wrócił do pracy i rozmyślania nad swoją propozycją. Nie był pewien czy lepiej byłoby zachować swój szalony pomysł w tajemnicy. Z drugiej strony… nie mógł pisać do kapitana bez zgody Williama. Nabrał powietrza, jak gdyby miał za chwilę zaproponować skok na Gringotta, a nie coś, co być może zainteresowałoby przyjaciela. Raz kozie śmierć.
– Widzisz – zaczął, poprawiając jeszcze beczki. Ta jedna, nie zmniejszona była najcięższa do uporządkowania. Właściwie nie mógł jej ruszyć. – Znam kapitana Zjednoczonych. Nie jakoś… wiesz.. super dobrze, ale… Zjednoczeni są pod patronatem mojej rodziny. Mógłbym poprosić go, żebyś dołączył do drużyny… albo chociaż pomógł im w treningu. Gdybyś chciał, rzecz jasna – wyjaśnił. Nie wiedział czego oczekiwać ze strony czarodzieja, choć miał nadzieję, że nie zamierzał się na niego zezłościć za taką myśl. Uważnie obserwował jego reakcję przed chwilę.
A potem odwrócił wzrok, odszedł na kilka kroków i postanowił rzucić urok zabezpieczający na każdą z trzech wielkich beczek:
– Praesiepta! Praesiepta! Praesiepta!
– Pewnie jakiś alchemik przygotowuje odpowiednio węża albo jad z węża – odpowiedział wyraźnie niepewnie, chwytając się za tym za brodę. Zamyślił się na dość długo, rozmyślając czy tak rzeczywiście było. – Muszę przyznać, tylko się nie śmiej, że nie nigdy nie widziałem jak wygląda tworzenie takiego alkoholu. Ale wiem, że wykorzystują właśnie jadowite węże. Mówię o toujours pur, rzecz jasna.
Na kolejne pytanie ponownie poczerwieniał. Chciał eksperymentować, ale każdy eksperyment kończył się fiaskiem. Brak wiedzy był jego najgorszym wrogiem. Jeżeli już zdobywał jakąś informację o alkoholach, to starał się ją wykorzystywać… ale czasem było to za mało. Szczególnie jeżeli ktoś go oszukiwał i zatajał jakiś ważny składnik lub sposób obróbki surowców. Co zrobić! Musiał ćwiczyć, żeby polepszyć swoje umiejętności!
– Trochę, ale niezbyt mi idzie – wyjaśnił.
Na całe szczęście, teraz miał na to więcej czasu, bo nikt nie chciał go na wspomniane wcześniej szlacheckie bale zapraszać. Zaczynając od Adelajdy Nott, która potrafiła napisać wyjątkowo nieprzyjemny list, a kończąc na Malfoyach, którzy wysłali za nim list gończy. Nie mniej, obowiązki wokół Zakonu sprawiały, że ostatnimi miesiącami słabo spał, a dzień wydawał mu się zbyt krótki.
– Aha – przyznał mu rację. Transmutacja, choć była okropnie trudna, strasznie się przydawała. Żałował jedynie, że nie przywiązywał do niej wcześniej takiej wagi jakiej powinien. Mógłby sobie ułatwić życie przy pracy. I to znacznie! – Choć noszenie drewna dobrze działa na ręce – dodał, klepiąc się po lewym ramieniu. Nie miał może imponujących mięśni tak jak William… ale przez ostatnie miesiące ćwiczył coraz częściej i regularniej, a jego sprawność odrobinę się poprawiła. Powoli wracał do formy sprzed lat.
Na wieść o boisku przerwał zajmowanie się beczkami. Na jego twarzy pojawiło się zaskoczenie i zadowolenie. Sorphon obiecywał w liście, że wesprze budowę boiska. To była dobra okazja, żeby zadziałać. Może i sam mógłby z tego boiska skorzystać?
– To super pomysł! Mógłbym ci pomóc – zaproponował bardzo ochoczo. – Sorphon… to jest nasz lord nestor obiecał pomoc, jeżeli pamiętasz. Gdybyś czegoś potrzebował, daj znać.
I nawet incydent z nawozem nie był w stanie zmienić jego zdania i chęci. A on w końcu opanował swój kaszel. Pochłonęła go myśl o boisku, które Moore mógł zbudować! Dzieciaki miałyby odrobinę radości w tych okropnych czasach! A może i starsi!
Z nieschodzącym z twarzy uśmiechem zauważył, że jednak beczka cały czas się buntowała i nie chciała poddać się woli urokowi zmniejszającemu wagę. Wywrócił oczami. Czy naprawdę był tak zły w transmutacji?
– Libramuto! – rzucił ponownie, całkiem ostro, ale nic to nie zdziałało. Poddał się. Miał dosyć. Jeżeli chciała być ciężka, niech będzie. – Wingardium Leviosa – rzucił na trzecią beczkę, żeby przenieść ją na wóz. Być może rozmowa o Justine i Rodericku sprawiła, że nie potrafił się skupić. – Jeżeli spadnie jej włos z głowy, to odetnę dłoń każdemu, kto ją dotknął. Bez względu na płeć – odpowiedział jedynie przez zęby, choć starał się brzmieć normalnie. Wierzył w to. Pewnego dnia wszystko wróci do porządku, a on nauczy czarnoksiężników porządnego zachowania. Bał się jedynie o to czy byli w stanie pomóc przyjaciółce i to tak, żeby nie stała jej się krzywda.
Praca pozwalała mu ograniczyć złość. Kiedy już znalazł się w wozie, kiwnął głową Moore’owi. Za tym złapał koniec liny, którą mężczyzna mu rzucił. Pętlę zahaczył po drugiej stronie. Dla pewności pociągnął ją kilka razy, jak gdyby sprawdzając jej wytrzymałość. Wszystko trzymało się w należytym porządku.
– Nie Irlandczycy – odpowiedział Williamowi natychmiast. Niedawno stracił jeden transport zapotrzebowania do alkoholi i jeszcze nie dowiedział się kto stał za jego zatopieniem. Nie mówiąc o tym, że sowa, którą wysłał do osoby mającej pilnować transportu dotarła do kogoś innego. – Ktokolwiek, kto chciałby sprawić problemy Macmillanom. Czasami nie wiem czy mogę ufać osobom z przedsiębiorstwa, a już straciłem jeden statek – wyjaśnił wzdychając.
Zaśmiał się głośno, kiedy usłyszał kolejne pytania towarzysza. Nie, nikt nie zamierzał rzucać w nich butelkami. Macmillan pytał o bycie w formie nie ze względu na ten transport. Planował zapytać później kapitana Zjednoczonych o kolejną przysługę. Tym razem za Moore’a.
– Zapytaj – polecił, choć nie popędzał go. I on chciał wiedzieć w czym rzucał ich ten przeklęty czarodziej wtedy na cmentarzu. – I ja jestem ciekawy.
Potem znów wrócił do pracy i rozmyślania nad swoją propozycją. Nie był pewien czy lepiej byłoby zachować swój szalony pomysł w tajemnicy. Z drugiej strony… nie mógł pisać do kapitana bez zgody Williama. Nabrał powietrza, jak gdyby miał za chwilę zaproponować skok na Gringotta, a nie coś, co być może zainteresowałoby przyjaciela. Raz kozie śmierć.
– Widzisz – zaczął, poprawiając jeszcze beczki. Ta jedna, nie zmniejszona była najcięższa do uporządkowania. Właściwie nie mógł jej ruszyć. – Znam kapitana Zjednoczonych. Nie jakoś… wiesz.. super dobrze, ale… Zjednoczeni są pod patronatem mojej rodziny. Mógłbym poprosić go, żebyś dołączył do drużyny… albo chociaż pomógł im w treningu. Gdybyś chciał, rzecz jasna – wyjaśnił. Nie wiedział czego oczekiwać ze strony czarodzieja, choć miał nadzieję, że nie zamierzał się na niego zezłościć za taką myśl. Uważnie obserwował jego reakcję przed chwilę.
A potem odwrócił wzrok, odszedł na kilka kroków i postanowił rzucić urok zabezpieczający na każdą z trzech wielkich beczek:
– Praesiepta! Praesiepta! Praesiepta!
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 89, 73, 28, 13
'k100' : 89, 73, 28, 13
– Tużo… Co? – powtórzył z wyraźną konsternacją, nie mając bladego pojęcia, co mógł oznaczać francuski zlepek liter. Nazwę alkoholu? Kraju? Miasta? Producenta? Zmarszczył brwi, podczas gdy na jego czole pojawiła się pionowa zmarszczka, ale ostatecznie machnął ręką, nie chcąc męczyć Anthony’ego dłużej; miał wrażenie, że Zakonnik z jakiegoś powodu stracił część pewności siebie. – Pewnie nie masz czego ż-ża-żałować. Alkohol z wężem brzmi jak coś, co piją p-p-parszywi Ślizgoni – podsumował lekko, wzruszając ramionami. A później skrzywił się, gdy jego myśli w jakiś naturalny sposób pobiegły od wychowanków Slythierinu do Rycerzy Walpurgii. – Może któregoś dnia będą mieć p-p-pecha i otrują się naprawdę – dodał ciszej, nieco mocniej niż było to konieczne zaciskając palce na różdżce i energicznie opuszczając porcję nawozu na przygotowane wcześniej miejsce – z jakąś mściwą satysfakcją wyobrażając sobie, że leży tam jeden z tchórzy, którzy uciekli przed nimi parę dni temu spod londyńskiego cmentarza.
Dostrzegając na twarzy Anthony’ego zmieszanie, klepnął go pokrzepiająco w ramię – gubiąc gdzieś towarzyszące mu wcześniej zakłopotanie związane z lordowskim tytułem. Może nie powinien, ale nic nie mógł poradzić na fakt, że mężczyzna zachowywał się po prostu w porządku, budząc instynktowną i niewymuszoną sympatię. – Jeszcze wszystko p-p-przed tobą – powiedział, posyłając mu szczery uśmiech. I naprawdę tak sądził; chociaż nie znał Anthony’ego zbyt dobrze, to jego zaangażowanie musiało się przecież kiedyś w końcu zwrócić – podejrzewał, że mało który przedstawiciel magicznej arystokracji zdecydowałby się na pobrudzenie sobie rąk fizyczną pracą, zwłaszcza przy czymś, co z pewnością bez problemu mógłby zlecić innym.
A Anhtony, jak mu się wydawało, wcale od pracy nie stronił. – Nie tylko na r-r-ręce – zgodził się z nim, oddalając się o parę kroków. Przebywanie na świeżym powietrzu, wykonywanie prostych z pozoru zadań i wznoszenie czegoś z niczego zawsze sprawiało, że czuł się lepiej – pozwalając mu na oderwanie myśli od ponurej rzeczywistości i nie zastanawianie się tak obsesyjnie nad niepewną przyszłością. Kiedyś tę rolę pełnił w jego życiu Quidditch, bo to na boisku, w otoczeniu drużyny, potrafił zapomnieć o całym świecie, zostawić go daleko – na dole, tam, gdzie wydawał się nieistotny. Gdy wojna zmusiła go do porzucenia gry, początkowo czuł się przerażająco wręcz zagubiony; spokój odnalazł dopiero w Oazie, najpierw pomagając we wznoszeniu domów, później – w wielu innych rzeczach. Dzisiaj, w towarzystwie Anthony’ego, również czuł się po prostu dobrze – na parę momentów zapominając o tym, że kiedy widział go po raz ostatni, stawali oko w oko z Rycerzami Walpurgii – i że zapewne zrobią to jeszcze niejednokrotnie. – Wingardium leviosa – powtórzył po raz kolejny, ostrożnie unosząc koniec różdżki w górę. Jego wargi rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. – No jasne, że p-p-pamiętam, inaczej ten pomysł w ogóle nie miałby p-p-prawa bytu – odpowiedział, zerkając na stojącego niedaleko Zakonnika. Nie potrafiłby w słowach opisać, jak bardzo był wdzięczny – jemu i nestorowi Macmillanów, za to, że nie pozostał obojętny na to, z czym codziennie musieli się zmagać ukrywający się w Oazie ludzie. – Chciałbym mu jakoś p-p-podziękować, ale nie mam pojęcia, co mógłbym mu zaoferować – przyznał, drapiąc się po karku z zakłopotaniem. Wszystko, co przychodziło mu do głowy, wydawało się głupie albo nieodpowiednie. Albo głupie i nieodpowiednie. – Tobie też zresztą, Anthony. Nie p-p-prosiłem cię o pomoc, bo już i tak tyle zrobiłeś, ale jeśli tylko masz ochotę, to każda p-p-para rąk się przyda. I każda różdżka – dodał, posyłając czarodziejowi ciepły uśmiech, a później po raz ostatni szarpiąc nadgarstkiem. – P-p-pomyślałem, że jak skończymy, to można by zorganizować jakiś towarzyski mecz. Może udałoby mi się zrobić drobne up-p-pominki dla zwycięskiej drużyny – dodał w zamyśleniu; dzieci mieszkające w Oazie nie miały wiele – i był pewien, że ucieszyłyby się nawet z drobnostki.
Nieprzyjemny wypadek ze spadającym nawozem skutecznie przywrócił go do rzeczywistości, ściągając jego myśli z podniebnych przestworzy na ziemię – po prowizorycznym oczyszczeniu ubrań i twarzy udało mu się jednak względnie szybko odzyskać rezon, choć jeszcze przez dłuższą chwilę zerkał ukradkiem na Anthony’ego, jakby spodziewał się dostrzec w jego rysach zgrabnie skrywaną złość. Dostrzegając nieudane próby zaczarowania jednej z ostatnich beczek, w pierwszym odruchu wyrwał się do przodu, chcąc zaoferować pomoc, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie, uświadamiając sobie, że i tak nie miał pojęcia, jak rzucić transmutacyjne zaklęcie – więc mógłby przy tym narobić więcej szkody niż pożytku. Zamiast tego sprawnie wskoczył na wóz, żeby razem z Anthonym zabezpieczyć beczki przed podróżą. Gdy wspomniał o Justine, uniósł na niego spojrzenie, ale nic już nie powiedział, dokładając starań, żeby utrzymać własny gniew na wodzy; nie mógł mu tutaj w niczym pomóc.
– Myślisz, że zatop-p-pili go celowo? – zapytał, przyciągając mocniej linę do siebie, ale zanim Anthony zdążyłby mu odpowiedzieć, zrobił to we własnych myślach sam: oczywiście, że zatopili go celowo. Tak właśnie działali – niszczyli, równali z ziemią; czy nie to samo stało się z lodziarnią Floreana? – Gnojki. Niech tylko sp-p-próbują czegoś tym razem – dodał butnie, w złości nieco zbyt mocno szarpiąc za linę; napięła się niebezpiecznie, drewno skrzypnęło pod naciskiem, ale nic więcej się nie stało.
Dokończywszy wiązanie węzła, wrócił do Anthony’ego, żeby pomóc mu w przesunięciu ostatniej beczki; ciężka, nie dawała się ruszyć z miejsca, ale uchwycił ją z drugiej strony, jednocześnie zapierając się nogami o ziemię; we dwóch powinni dać radę. Jednym uchem słuchał słów Zakonnika z zainteresowaniem, w pierwszej chwili nie potrafiąc jednak wysnuć z nich sensu; ten dotarł do niego po paru sekundach, sprawiając, że Billy najpierw znieruchomiał, zapominając całkowicie o beczce, a później wyprostował się, żeby spojrzeć z zaskoczeniem na Anthony’ego – przez moment milcząc i zwyczajnie mu się przyglądając, jakby czekał na puentę opowiedzianego właśnie żartu. Tylko że to nie był żart. Otworzył usta, po czym ponownie je zamknął, nie odnalazłszy na języku odpowiednich zdań; co mógłby powiedzieć? Zrobiło mu się gorąco, a zaraz potem zimno; słowa Zjednoczeni i dołączyć do drużyny, postawione obok siebie, brzmiały tak nierealnie, że przez chwilę miał ochotę parsknąć śmiechem – ale zamiast tego oparł się ciężko o bok wozu, wypuszczając ze świstem powietrze z płuc. – Nie wiem, co p-p-powiedzieć – odezwał się w końcu, decydując się na szczerość. – To znaczy – podjął po sekundzie, nasadę dłoni opierając o skroń, jakby miało mu to pomóc w poukładaniu tego, co właśnie usłyszał – rety, Anthony, p-p-pytasz, czy bym chciał? No j-j-jasne, że bym chciał tylko… Na co ja wam… im… się p-p-przydam? Nie będę mógł wyjść na boisko w p-p-pierwszym składzie, wiesz, że nie. – I to nie tylko dlatego, że potrzebował paru miesięcy, żeby dojść do formy, która by mu to umożliwiała; nie miał zarejestrowanej różdżki – i nigdy nie miał jej otrzymać, a fakt, że był byłym Jastrzębiem, tylko malował na jego plecach dodatkowy cel. Ale może mógłby?.. – Ale może m-m-mógłbym – wypowiedział własne myśli na głos – t-t-trenować z chłopakami w rezerwie? Dop-p-póki sytuacja się nie ust-t-tabilizuje, i dop-p-póki nie będę się nadawał? – Przełknął ślinę. – Od-d-drobiłbym wam to jakoś, p-p-potrafię dużo rzeczy – mógłbym przychodzić wcześniej albo zostawać d-d-dłużej, i nie wiem… Sp-p-przątać, dbać o boisko, jeśli cokolwiek będzie wymagać nap-p-prawy, to trochę się na tym znam – mówił dalej, nieświadomy, że każde kolejne słowo wypowiada szybciej, zlepiając je w jeden długi ciąg głosek. – Myślisz, że Dimitri by na to p-p-poszedł? – Czy naprawdę to rozważał? Od samej perspektywy kręciło mu się w głowie, Quidditch był czymś, co właściwie już pogrzebał, choć brakowało mu go każdego dnia – nie związanej z nim sławy, nie okrzyków na trybunach, a zwyczajnej adrenaliny i radości płynącej z gry.
Gdy Anthony odwrócił spojrzenie, odchodząc kawałek dalej, przez moment stał jeszcze nieruchomo, jakby właśnie uderzyło w niego potężne fulgoro, a później się ocknął – choć kiedy dołączył do Zakonnika, czuł się jeszcze odrobinę skonfundowany. – Pomogę ci – zaproponował, widząc, jak czarodziej rzuca zabezpieczające zaklęcie na beczki. – Praesiepta – wypowiedział, kierując różdżkę na jedną z nich. – Praesiepta – zrobił to samo z drugą. Później przeniósł spojrzenie na Anthony’ego. – To co, z-z-zostało nam je przewieźć? – upewnił się; z jakiegoś powodu nie potrafił powstrzymać szerokiego uśmiechu, który sam z siebie wypłynął na jego usta.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dostrzegając na twarzy Anthony’ego zmieszanie, klepnął go pokrzepiająco w ramię – gubiąc gdzieś towarzyszące mu wcześniej zakłopotanie związane z lordowskim tytułem. Może nie powinien, ale nic nie mógł poradzić na fakt, że mężczyzna zachowywał się po prostu w porządku, budząc instynktowną i niewymuszoną sympatię. – Jeszcze wszystko p-p-przed tobą – powiedział, posyłając mu szczery uśmiech. I naprawdę tak sądził; chociaż nie znał Anthony’ego zbyt dobrze, to jego zaangażowanie musiało się przecież kiedyś w końcu zwrócić – podejrzewał, że mało który przedstawiciel magicznej arystokracji zdecydowałby się na pobrudzenie sobie rąk fizyczną pracą, zwłaszcza przy czymś, co z pewnością bez problemu mógłby zlecić innym.
A Anhtony, jak mu się wydawało, wcale od pracy nie stronił. – Nie tylko na r-r-ręce – zgodził się z nim, oddalając się o parę kroków. Przebywanie na świeżym powietrzu, wykonywanie prostych z pozoru zadań i wznoszenie czegoś z niczego zawsze sprawiało, że czuł się lepiej – pozwalając mu na oderwanie myśli od ponurej rzeczywistości i nie zastanawianie się tak obsesyjnie nad niepewną przyszłością. Kiedyś tę rolę pełnił w jego życiu Quidditch, bo to na boisku, w otoczeniu drużyny, potrafił zapomnieć o całym świecie, zostawić go daleko – na dole, tam, gdzie wydawał się nieistotny. Gdy wojna zmusiła go do porzucenia gry, początkowo czuł się przerażająco wręcz zagubiony; spokój odnalazł dopiero w Oazie, najpierw pomagając we wznoszeniu domów, później – w wielu innych rzeczach. Dzisiaj, w towarzystwie Anthony’ego, również czuł się po prostu dobrze – na parę momentów zapominając o tym, że kiedy widział go po raz ostatni, stawali oko w oko z Rycerzami Walpurgii – i że zapewne zrobią to jeszcze niejednokrotnie. – Wingardium leviosa – powtórzył po raz kolejny, ostrożnie unosząc koniec różdżki w górę. Jego wargi rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. – No jasne, że p-p-pamiętam, inaczej ten pomysł w ogóle nie miałby p-p-prawa bytu – odpowiedział, zerkając na stojącego niedaleko Zakonnika. Nie potrafiłby w słowach opisać, jak bardzo był wdzięczny – jemu i nestorowi Macmillanów, za to, że nie pozostał obojętny na to, z czym codziennie musieli się zmagać ukrywający się w Oazie ludzie. – Chciałbym mu jakoś p-p-podziękować, ale nie mam pojęcia, co mógłbym mu zaoferować – przyznał, drapiąc się po karku z zakłopotaniem. Wszystko, co przychodziło mu do głowy, wydawało się głupie albo nieodpowiednie. Albo głupie i nieodpowiednie. – Tobie też zresztą, Anthony. Nie p-p-prosiłem cię o pomoc, bo już i tak tyle zrobiłeś, ale jeśli tylko masz ochotę, to każda p-p-para rąk się przyda. I każda różdżka – dodał, posyłając czarodziejowi ciepły uśmiech, a później po raz ostatni szarpiąc nadgarstkiem. – P-p-pomyślałem, że jak skończymy, to można by zorganizować jakiś towarzyski mecz. Może udałoby mi się zrobić drobne up-p-pominki dla zwycięskiej drużyny – dodał w zamyśleniu; dzieci mieszkające w Oazie nie miały wiele – i był pewien, że ucieszyłyby się nawet z drobnostki.
Nieprzyjemny wypadek ze spadającym nawozem skutecznie przywrócił go do rzeczywistości, ściągając jego myśli z podniebnych przestworzy na ziemię – po prowizorycznym oczyszczeniu ubrań i twarzy udało mu się jednak względnie szybko odzyskać rezon, choć jeszcze przez dłuższą chwilę zerkał ukradkiem na Anthony’ego, jakby spodziewał się dostrzec w jego rysach zgrabnie skrywaną złość. Dostrzegając nieudane próby zaczarowania jednej z ostatnich beczek, w pierwszym odruchu wyrwał się do przodu, chcąc zaoferować pomoc, ale w ostatniej chwili zmienił zdanie, uświadamiając sobie, że i tak nie miał pojęcia, jak rzucić transmutacyjne zaklęcie – więc mógłby przy tym narobić więcej szkody niż pożytku. Zamiast tego sprawnie wskoczył na wóz, żeby razem z Anthonym zabezpieczyć beczki przed podróżą. Gdy wspomniał o Justine, uniósł na niego spojrzenie, ale nic już nie powiedział, dokładając starań, żeby utrzymać własny gniew na wodzy; nie mógł mu tutaj w niczym pomóc.
– Myślisz, że zatop-p-pili go celowo? – zapytał, przyciągając mocniej linę do siebie, ale zanim Anthony zdążyłby mu odpowiedzieć, zrobił to we własnych myślach sam: oczywiście, że zatopili go celowo. Tak właśnie działali – niszczyli, równali z ziemią; czy nie to samo stało się z lodziarnią Floreana? – Gnojki. Niech tylko sp-p-próbują czegoś tym razem – dodał butnie, w złości nieco zbyt mocno szarpiąc za linę; napięła się niebezpiecznie, drewno skrzypnęło pod naciskiem, ale nic więcej się nie stało.
Dokończywszy wiązanie węzła, wrócił do Anthony’ego, żeby pomóc mu w przesunięciu ostatniej beczki; ciężka, nie dawała się ruszyć z miejsca, ale uchwycił ją z drugiej strony, jednocześnie zapierając się nogami o ziemię; we dwóch powinni dać radę. Jednym uchem słuchał słów Zakonnika z zainteresowaniem, w pierwszej chwili nie potrafiąc jednak wysnuć z nich sensu; ten dotarł do niego po paru sekundach, sprawiając, że Billy najpierw znieruchomiał, zapominając całkowicie o beczce, a później wyprostował się, żeby spojrzeć z zaskoczeniem na Anthony’ego – przez moment milcząc i zwyczajnie mu się przyglądając, jakby czekał na puentę opowiedzianego właśnie żartu. Tylko że to nie był żart. Otworzył usta, po czym ponownie je zamknął, nie odnalazłszy na języku odpowiednich zdań; co mógłby powiedzieć? Zrobiło mu się gorąco, a zaraz potem zimno; słowa Zjednoczeni i dołączyć do drużyny, postawione obok siebie, brzmiały tak nierealnie, że przez chwilę miał ochotę parsknąć śmiechem – ale zamiast tego oparł się ciężko o bok wozu, wypuszczając ze świstem powietrze z płuc. – Nie wiem, co p-p-powiedzieć – odezwał się w końcu, decydując się na szczerość. – To znaczy – podjął po sekundzie, nasadę dłoni opierając o skroń, jakby miało mu to pomóc w poukładaniu tego, co właśnie usłyszał – rety, Anthony, p-p-pytasz, czy bym chciał? No j-j-jasne, że bym chciał tylko… Na co ja wam… im… się p-p-przydam? Nie będę mógł wyjść na boisko w p-p-pierwszym składzie, wiesz, że nie. – I to nie tylko dlatego, że potrzebował paru miesięcy, żeby dojść do formy, która by mu to umożliwiała; nie miał zarejestrowanej różdżki – i nigdy nie miał jej otrzymać, a fakt, że był byłym Jastrzębiem, tylko malował na jego plecach dodatkowy cel. Ale może mógłby?.. – Ale może m-m-mógłbym – wypowiedział własne myśli na głos – t-t-trenować z chłopakami w rezerwie? Dop-p-póki sytuacja się nie ust-t-tabilizuje, i dop-p-póki nie będę się nadawał? – Przełknął ślinę. – Od-d-drobiłbym wam to jakoś, p-p-potrafię dużo rzeczy – mógłbym przychodzić wcześniej albo zostawać d-d-dłużej, i nie wiem… Sp-p-przątać, dbać o boisko, jeśli cokolwiek będzie wymagać nap-p-prawy, to trochę się na tym znam – mówił dalej, nieświadomy, że każde kolejne słowo wypowiada szybciej, zlepiając je w jeden długi ciąg głosek. – Myślisz, że Dimitri by na to p-p-poszedł? – Czy naprawdę to rozważał? Od samej perspektywy kręciło mu się w głowie, Quidditch był czymś, co właściwie już pogrzebał, choć brakowało mu go każdego dnia – nie związanej z nim sławy, nie okrzyków na trybunach, a zwyczajnej adrenaliny i radości płynącej z gry.
Gdy Anthony odwrócił spojrzenie, odchodząc kawałek dalej, przez moment stał jeszcze nieruchomo, jakby właśnie uderzyło w niego potężne fulgoro, a później się ocknął – choć kiedy dołączył do Zakonnika, czuł się jeszcze odrobinę skonfundowany. – Pomogę ci – zaproponował, widząc, jak czarodziej rzuca zabezpieczające zaklęcie na beczki. – Praesiepta – wypowiedział, kierując różdżkę na jedną z nich. – Praesiepta – zrobił to samo z drugą. Później przeniósł spojrzenie na Anthony’ego. – To co, z-z-zostało nam je przewieźć? – upewnił się; z jakiegoś powodu nie potrafił powstrzymać szerokiego uśmiechu, który sam z siebie wypłynął na jego usta.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
Ostatnio zmieniony przez William Moore dnia 23.01.21 1:19, w całości zmieniany 1 raz
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'William Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 40, 90, 27
'k100' : 40, 90, 27
Nie miał pojęcia co dokładnie znaczyło toujours pur. Wiedział jedynie, że to alkohol i z czego był zrobiony. Francuskiego natomiast zupełnie nie znał i nie zamierzał poznawać. Machnął dłonią na próbę ponowienia nazwy przez Moore’a. Kto wie, może sam Macmillan źle to wymawiał, więc lepiej, żeby i on nie próbował. No i nie było ważne jak się to nazywało! Chciał tylko dać przykład, że do alkoholu można było dodać wiele składników! Nawet tych, których nikt by nie oczekiwał, tak jak nawóz testrala czy jad węża. Mężczyzna miał jednak rację – nie miał czego żałować! Wspomniany alkohol uwielbiały rody, które obecnie nienawidziły Macmillanów. A ten kto znał się na alkoholach i tak wybrałby ognistą!
– Miejmy nadzieję – zaśmiał się na jego niezbyt miłe życzenie dla Ślizgonów (choć podejrzewał, że było ono skierowane także do konserwatywnej szlachty). Rozbawiło go to, bo w sumie… chciałby żeby tak się stało. Choć może bez ofiar w postaci dam. Przynajmniej nie tych niewinnych, a takie na pewno istniały nawet po tej „złej” stronie.
Pokrzepiający gest Williama sprawił, że Macmillan nabrał czerwonej barwy na polikach. Marzył o tym, żeby zostać najlepszym wynalazcą magicznych alkoholi, ale… obawiał się, że jego marzenie nie mogło zostać spełnione. Był w zbyt niekorzystnej sytuacji. Właściwie wróżył sobie przedwczesną śmierć z rąk czarnoksiężników, może nawet w tym roku, a jeżeli było mu dane przeżyć tę wojnę, to mógł zgnić w jakiś lochach. Gdyby jednak miał żyć normalnie, to kto wie, może ten parszywiec sir Calvin miał go prześcignąć w staraniach. Zwyczajnie był pesymistą.
Uśmiechnął się przyjemnie, bo nie spodziewał się otrzymać wsparcia ze strony Williama. Nie znali się w końcu zbyt dobrze, ale odczuwał dobrą aurę z jego strony. I Macmillan życzył mu wszystkiego, co najlepsze. Tym szerzej, gdy zdawało się, że oboje rozumieli się na wielu płaszczyznach, w tym i co do aktywności fizycznej.
– Nie uwierzysz, ale kiedyś byłem przystojniejszy i miałem więcej mięśni – zaśmiał się, rzucając (jak mu się zdawało) zabawnym faktem ze swojej historii. Pech chciał, że potem przyszła smutna rzeczywistość, nieszczęścia, depresja i alkoholizm, do którego się nie przyznawał. – Gdybyś chciał kiedyś poćwiczyć, daj mi znać – zaproponował, bo chciał wrócić do starej formy.
Uśmiechnął się szeroko, kiedy wspomniał o byciu wdzięcznym. Nie miał za co. Musieli się wspierać. Sorphon choć zachowywał odrobinę dystancji, wydawał się wspierać ich cel. Nie musiał mu za to dziękować, przynajmniej nie w mniemaniu Macmillana. Wystarczyło, żeby Oaza zaczęła dobrze funkcjonować, a Anglia wracała powoli do normalności.
– Skleć jakiś list, ale myślę, że nestor byłby bardziej zadowolony, gdyby mógł na własne oczy zobaczyć to boisko, a jeszcze bardziej, gdyby zobaczył na nim jakiś mecz – odpowiedział mu i poklepał go po plecach. Pomógł mu przy ostatniej Wingardzie, na tyle na ile potrafił. – Zawsze jestem chętny do działania – bo wbrew temu, co mówił William uważał, że robił zbyt mało. Nie chciał być niepotrzebnym Zakonnikiem. Chciał walczyć, ale i działać tam, gdzie tylko wydawało się to potrzebne. – Pod warunkiem, że nie powiesz mojej matce, że pracowałem jak zwykli czarodzieje – dodał. Lady Macmillan przywiązywała wagę do swojego tytułu, choć nie tak jak inne lady.
Westchnął ciężko, kiedy już zaczęli rozmawiać o zatopionym transporcie. I on był wściekły, ale starał sobie powtarzać, że mógł się jeszcze odbić i nadrobić stracone beczki czymś innym. Właściwie, że cała destylarnia mogła zyskać na innym miejscu. Na przykład w Irlandii, w browarni z którą chciał nawiązać kontakt.
– Yhm – odpowiedział mu. – Ale jeżeli ten transport się uda, a ja mógłbym zdobyć ich przepis na ale to może mógłbym zyskać i więcej, choć po dłuższym czasie – dodał. Zdobycie przepisu to jedno, ale wykorzystanie go do własnych celów było czymś innym. – Pod warunkiem, że wszystko dobrze pójdzie. Listy gończe mi nie pomagają, ale miejmy nadzieję, że i tam pracują czarodzieje mugolskiego pochodzenia. Rozumiesz, żeby ich wziąć pod włos. – Nie wiedział czego oczekiwać, dlatego propozycja Moore’a, żeby pójść razem wydawała mu się całkiem dobra.
William pomógł mu z ostatnią beczką przy pomocy własnych mięśni. Gdyby nie on, pewnie w ogóle by nie drgnęła. Macmillan naprawdę zaczął zastanawiać się nad bardziej intensywnym treningiem. Wyraźnie czuł, że się pocił, a to go niepokoiło.
Po tym transport był gotowy. Beczki stały w odpowiednim miejscu. Liny powinny wytrzymać i utrzymać je na niebezpiecznych wybojach. Taką miał nadzieję.
Jego pytanie było poważne, a jednak udało mu się zaskoczyć przyjaciela swoją propozycją.
– Co tak na mnie patrzysz jakbyś spadł z gwiazdki? – Zapytał, bo nie wiedział czy może powiedział coś złego albo niezrozumiałego. Owszem, żartował sobie kiedyś z Jastrzębi, ale teraz nie miał po co. Właściwie żałował swoich wieloletnich żartów. No i Moore pokazał, że nieźle szybował na miotle.
Wysłuchał czarodzieja uważnie, podpierając się przy tym na beczce, żeby chwilę odpocząć. Okropnie śmierdział nawozem i potem, co trochę go brzydziło. Musiał dobrze pomyśleć nad tym jak ukryć się przed matką i rodziną, bo pewnie wyklęliby go za fizyczną pracę albo stwierdzili, że już zupełnie zwariował.
– Widzisz, załatwione. Pogadam z Dimitrim, żeby wziął cię choćby do rezerwy. Chłopacy i tak nie chcą grać ze względu na Ministerstwo – odpowiedział z uśmiechem. Rozumiał zakłopotanie Moore’a. W końcu był skromnym chłopakiem, o czym zdołał się przekonać. – Do tego czasu możesz mi pomóc przy transporcie – zaproponował, bo nie oczekiwał szybkiej odpowiedzi.– Na dniach powinniśmy ruszyć, chyba że Ministerstwo znowu coś wymyśli. A o Dimitriego się nie martw. Za poprzednią flaszkę powinien mi pomóc. No i… mógłby mi zrobić przysługę, bo kto wie może na świat przyjdzie kolejny gracz Zjednoczonych – zaśmiał się, wtrącając w to informację o ciąży swojej żony.
Cieszył się, że William postanowił go wyręczyć i rzucić za niego urok zabezpieczający na dwie ostatnie beczki.
– Praesiepta – rzucił w tę, która nie chciała zostać zabezpieczona pomimo wszelkich ich starań. – Libramuto – rzucił w tę, która była zbyt ciężka. Chciał zwyczajnie spróbować raz jeszcze. Mimo wszystko martwił się o konie.
Teraz pozostawało im tylko przewieźć wszystko do Irlandii. Poklepał Moore’a po plecach. Odwalili dobry kawał roboty. Prawdziwej roboty. Z kieszeni wyciągnął swoją piersiówkę i podetknął ją pod jego nos.
– Żeby nam się udało – rzucił w ramach toastu. – Zasłużyliśmy.
|zt x2?
i dziękuję za wątek
– Miejmy nadzieję – zaśmiał się na jego niezbyt miłe życzenie dla Ślizgonów (choć podejrzewał, że było ono skierowane także do konserwatywnej szlachty). Rozbawiło go to, bo w sumie… chciałby żeby tak się stało. Choć może bez ofiar w postaci dam. Przynajmniej nie tych niewinnych, a takie na pewno istniały nawet po tej „złej” stronie.
Pokrzepiający gest Williama sprawił, że Macmillan nabrał czerwonej barwy na polikach. Marzył o tym, żeby zostać najlepszym wynalazcą magicznych alkoholi, ale… obawiał się, że jego marzenie nie mogło zostać spełnione. Był w zbyt niekorzystnej sytuacji. Właściwie wróżył sobie przedwczesną śmierć z rąk czarnoksiężników, może nawet w tym roku, a jeżeli było mu dane przeżyć tę wojnę, to mógł zgnić w jakiś lochach. Gdyby jednak miał żyć normalnie, to kto wie, może ten parszywiec sir Calvin miał go prześcignąć w staraniach. Zwyczajnie był pesymistą.
Uśmiechnął się przyjemnie, bo nie spodziewał się otrzymać wsparcia ze strony Williama. Nie znali się w końcu zbyt dobrze, ale odczuwał dobrą aurę z jego strony. I Macmillan życzył mu wszystkiego, co najlepsze. Tym szerzej, gdy zdawało się, że oboje rozumieli się na wielu płaszczyznach, w tym i co do aktywności fizycznej.
– Nie uwierzysz, ale kiedyś byłem przystojniejszy i miałem więcej mięśni – zaśmiał się, rzucając (jak mu się zdawało) zabawnym faktem ze swojej historii. Pech chciał, że potem przyszła smutna rzeczywistość, nieszczęścia, depresja i alkoholizm, do którego się nie przyznawał. – Gdybyś chciał kiedyś poćwiczyć, daj mi znać – zaproponował, bo chciał wrócić do starej formy.
Uśmiechnął się szeroko, kiedy wspomniał o byciu wdzięcznym. Nie miał za co. Musieli się wspierać. Sorphon choć zachowywał odrobinę dystancji, wydawał się wspierać ich cel. Nie musiał mu za to dziękować, przynajmniej nie w mniemaniu Macmillana. Wystarczyło, żeby Oaza zaczęła dobrze funkcjonować, a Anglia wracała powoli do normalności.
– Skleć jakiś list, ale myślę, że nestor byłby bardziej zadowolony, gdyby mógł na własne oczy zobaczyć to boisko, a jeszcze bardziej, gdyby zobaczył na nim jakiś mecz – odpowiedział mu i poklepał go po plecach. Pomógł mu przy ostatniej Wingardzie, na tyle na ile potrafił. – Zawsze jestem chętny do działania – bo wbrew temu, co mówił William uważał, że robił zbyt mało. Nie chciał być niepotrzebnym Zakonnikiem. Chciał walczyć, ale i działać tam, gdzie tylko wydawało się to potrzebne. – Pod warunkiem, że nie powiesz mojej matce, że pracowałem jak zwykli czarodzieje – dodał. Lady Macmillan przywiązywała wagę do swojego tytułu, choć nie tak jak inne lady.
Westchnął ciężko, kiedy już zaczęli rozmawiać o zatopionym transporcie. I on był wściekły, ale starał sobie powtarzać, że mógł się jeszcze odbić i nadrobić stracone beczki czymś innym. Właściwie, że cała destylarnia mogła zyskać na innym miejscu. Na przykład w Irlandii, w browarni z którą chciał nawiązać kontakt.
– Yhm – odpowiedział mu. – Ale jeżeli ten transport się uda, a ja mógłbym zdobyć ich przepis na ale to może mógłbym zyskać i więcej, choć po dłuższym czasie – dodał. Zdobycie przepisu to jedno, ale wykorzystanie go do własnych celów było czymś innym. – Pod warunkiem, że wszystko dobrze pójdzie. Listy gończe mi nie pomagają, ale miejmy nadzieję, że i tam pracują czarodzieje mugolskiego pochodzenia. Rozumiesz, żeby ich wziąć pod włos. – Nie wiedział czego oczekiwać, dlatego propozycja Moore’a, żeby pójść razem wydawała mu się całkiem dobra.
William pomógł mu z ostatnią beczką przy pomocy własnych mięśni. Gdyby nie on, pewnie w ogóle by nie drgnęła. Macmillan naprawdę zaczął zastanawiać się nad bardziej intensywnym treningiem. Wyraźnie czuł, że się pocił, a to go niepokoiło.
Po tym transport był gotowy. Beczki stały w odpowiednim miejscu. Liny powinny wytrzymać i utrzymać je na niebezpiecznych wybojach. Taką miał nadzieję.
Jego pytanie było poważne, a jednak udało mu się zaskoczyć przyjaciela swoją propozycją.
– Co tak na mnie patrzysz jakbyś spadł z gwiazdki? – Zapytał, bo nie wiedział czy może powiedział coś złego albo niezrozumiałego. Owszem, żartował sobie kiedyś z Jastrzębi, ale teraz nie miał po co. Właściwie żałował swoich wieloletnich żartów. No i Moore pokazał, że nieźle szybował na miotle.
Wysłuchał czarodzieja uważnie, podpierając się przy tym na beczce, żeby chwilę odpocząć. Okropnie śmierdział nawozem i potem, co trochę go brzydziło. Musiał dobrze pomyśleć nad tym jak ukryć się przed matką i rodziną, bo pewnie wyklęliby go za fizyczną pracę albo stwierdzili, że już zupełnie zwariował.
– Widzisz, załatwione. Pogadam z Dimitrim, żeby wziął cię choćby do rezerwy. Chłopacy i tak nie chcą grać ze względu na Ministerstwo – odpowiedział z uśmiechem. Rozumiał zakłopotanie Moore’a. W końcu był skromnym chłopakiem, o czym zdołał się przekonać. – Do tego czasu możesz mi pomóc przy transporcie – zaproponował, bo nie oczekiwał szybkiej odpowiedzi.– Na dniach powinniśmy ruszyć, chyba że Ministerstwo znowu coś wymyśli. A o Dimitriego się nie martw. Za poprzednią flaszkę powinien mi pomóc. No i… mógłby mi zrobić przysługę, bo kto wie może na świat przyjdzie kolejny gracz Zjednoczonych – zaśmiał się, wtrącając w to informację o ciąży swojej żony.
Cieszył się, że William postanowił go wyręczyć i rzucić za niego urok zabezpieczający na dwie ostatnie beczki.
– Praesiepta – rzucił w tę, która nie chciała zostać zabezpieczona pomimo wszelkich ich starań. – Libramuto – rzucił w tę, która była zbyt ciężka. Chciał zwyczajnie spróbować raz jeszcze. Mimo wszystko martwił się o konie.
Teraz pozostawało im tylko przewieźć wszystko do Irlandii. Poklepał Moore’a po plecach. Odwalili dobry kawał roboty. Prawdziwej roboty. Z kieszeni wyciągnął swoją piersiówkę i podetknął ją pod jego nos.
– Żeby nam się udało – rzucił w ramach toastu. – Zasłużyliśmy.
|zt x2?
i dziękuję za wątek
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Anthony Macmillan' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 49, 8
'k100' : 49, 8
Juno właśnie uciekła z domu. Choć nie było w tym zdaniu zbyt dużo prawdy to młoda lady Travers tak właśnie się czuła. Zamek Norfolk bardzo szybko zaczął przypominać więzienie o zaostrzonym rygorze. Na każdy kroku można było spotkać parę niebieskich oczu, które zdawały się śledzić każdy krok rudowłosej czarownicy. Bardzo możliwe, że wszystko było kwestią jej własnej paranoi co nie zmienia faktu, że potrzebowała by choć na chwilę wpuszczono ją z klatki. Dziwne, że na miejsce swojej ucieczki wybrała właśnie rezerwat testralii. Dlaczego to właśnie tam uparła się odnaleźć spokój i równowagę? Widok tych na swój sposób strasznych stworzeń sprawiał, że nie czuła się tak bardzo samotna. Juno wiedziała wówczas, że wszyscy ci, którzy już odeszli stali tuż za jej plecami wspierając każdy nieporadny krok. Traversówna mimo młodego wieku wielokrotnie była świadkiem śmierci. Czuwanie przy łożach tych, którzy mieli wydać ostatnie tchnienie było przecież obowiązkiem każdej córki, siostry, wnuczki, żony czy kuzynki. Jednak dopiero po śmierci babki Juno faktycznie odczuła ból związany ze stratą ukochanej osoby. To właśnie wtedy po raz pierwszy dostrzegła te majestatyczne stworzenia, które wydawały się nosić na swoich wychudzonych barkach cały ból i rozpacz tego świata. Równie pozornie nieporadne i jednocześnie przeraźliwie dumne co sama Juno.
Przeszła przez bramy rezerwatu okuta w gruby futrzany płaszcz, który do pewnego stopnia mógł zdradzać jej wysoką pozycje. Na szczęście żadna złota czy srebrna nić nie układała się na nim w kształt ośmiornicy czy jeszcze innego stworzenia, które mogłoby zdradzać jej nazwisko. Juno bardzo szybko przekonała się, że w większości przypadków, wszystko co ma jakiekolwiek ornamenty rodowe lepiej jest zostawić w domu. Burze rudych włosów schowała pod kapturem, który zakrywał również w znacznym stopniu bladą twarzy. Szła więc przed siebie pozwalając by chłodne świeże powietrze oczyściło młody umysł z wszelkich niepotrzebnych myśli. Po mniej więcej dziesięciu minutach wolnego spaceru zboczyła z głównej ścieżki. Chciała dojść do jednej z polan gdzie łatwiej można było spotkać choć pojedyncze osobniki. Opcja zgubienia się w tak wielkim lesie przecież zupełnie nie wchodziło w grę.
Przeszła przez bramy rezerwatu okuta w gruby futrzany płaszcz, który do pewnego stopnia mógł zdradzać jej wysoką pozycje. Na szczęście żadna złota czy srebrna nić nie układała się na nim w kształt ośmiornicy czy jeszcze innego stworzenia, które mogłoby zdradzać jej nazwisko. Juno bardzo szybko przekonała się, że w większości przypadków, wszystko co ma jakiekolwiek ornamenty rodowe lepiej jest zostawić w domu. Burze rudych włosów schowała pod kapturem, który zakrywał również w znacznym stopniu bladą twarzy. Szła więc przed siebie pozwalając by chłodne świeże powietrze oczyściło młody umysł z wszelkich niepotrzebnych myśli. Po mniej więcej dziesięciu minutach wolnego spaceru zboczyła z głównej ścieżki. Chciała dojść do jednej z polan gdzie łatwiej można było spotkać choć pojedyncze osobniki. Opcja zgubienia się w tak wielkim lesie przecież zupełnie nie wchodziło w grę.
Come out, sea demons wherever you are
your queen summons you
your queen summons you
Junona Travers
Zawód : geograf, podróżnik teoretyczny, naukowiec
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Samotność ma swoje przywileje; w samotności można robić to, na co ma się ochotę.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prudence ostatnio gdy tylko mogła wyrywała się z posiadłości Macmillanów. Robiła to raczej dyskretnie, nie chciała rzucać się w oczy. Ostrożnie też wybierała miejsca swoich wędrówek, raczej trzymała się domu. Czasy były niespokojne, nie było innego wyjścia. Nie odpowiadało jej to, czuła, że zaczyna się dusić, jej wolność była ograniczona, przez co jeszcze bardziej wysuwała się na języki rodziny. Ile to już komentarzy na temat swojej osoby wysłuchała.. z racji na nietypowe zainteresowania, zacięcie naukowe i staropanieństwo, które w pewien sposób wybrała. Ostatnio znowu zaczęli na nią naciskać, udało się jej wywalczyć ultimatum, także niedługo będzie musiała zacząć się tym martwić. Dzisiaj zamierzała jednak odetchnąć.
Dlaczego właśnie rezerwat testrali? Lubiła tu przychodzić, aby nieco oczyścić umysł. Jak to się stało, że właściwie była w stanie je zobaczyć? Kiedyś, jako dzieciak przypadkiem wbiegła do pokoju w którym jej pradziadek kończył swój żywot, nie powinna tego widzieć, jednak jak to w jej przypadku - stało się. Od tego czasu była w stanie dostrzec te majestatyczne stworzenia. Na całe szczęście nie przeżyła jeszcze w swoim życiu straty nikogo bliskiego. Myślała, że straciła swojego przyjaciela, same te domysły były dla niej pełne bólu i cierpienia, na szczęście okazało się, że żyje. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak bardzo musi się człowiek rozsypać na kawałki, słysząc, że ktoś bliski odszedł, że nie może mu powiedzieć już więcej ani słowa. Wojna powodowała, że zaczęła rozmyślać o takich rzeczach. Jej dotychczas zupełnie beztroskie życie mocno się zmieniło, chociaż była i tak jedynie gdzieś obok. Jej ród i przyjaciele zaczęli się wychylać, byli poszukiwani listami gończymi, co nie wróżyło nic dobrego. Dlatego ona też starała się być anonimowa.
Opuściła rankiem rodową posiadłość. Poinformowała, gdzie się wybiera. Jak to ją ogromnie irytowało, że musiała się spowiadać z takich rzeczy. Udała się do rezerwatu testrali, chciała trochę pooglądać te stworzenia. Może nie była to morskie stworzenia.. jednak nie mogła siedzieć bezczynnie. Musiała coś robić. Naciągnęła na głowę czarny kaptur płaszcza, gdy znalazła się w okolicach bramy. Gdy się do niej zbliżała, zauważyła, że jakaś postać pojawiła się tam chwilę przed nią.
Przekroczyła wejście do rezerwatu, po czym ruszyła za sylwetką, która mignęła, gdzieś przed nią. Liczyła na to, że będzie tutaj sama, teraz jednak tak zainteresowała się osobą, która to zjawiła się tutaj w tym samym czasie, że szła za nią, można powiedzieć, że nawet się skradała z czystej ciekawości.
Dlaczego właśnie rezerwat testrali? Lubiła tu przychodzić, aby nieco oczyścić umysł. Jak to się stało, że właściwie była w stanie je zobaczyć? Kiedyś, jako dzieciak przypadkiem wbiegła do pokoju w którym jej pradziadek kończył swój żywot, nie powinna tego widzieć, jednak jak to w jej przypadku - stało się. Od tego czasu była w stanie dostrzec te majestatyczne stworzenia. Na całe szczęście nie przeżyła jeszcze w swoim życiu straty nikogo bliskiego. Myślała, że straciła swojego przyjaciela, same te domysły były dla niej pełne bólu i cierpienia, na szczęście okazało się, że żyje. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak bardzo musi się człowiek rozsypać na kawałki, słysząc, że ktoś bliski odszedł, że nie może mu powiedzieć już więcej ani słowa. Wojna powodowała, że zaczęła rozmyślać o takich rzeczach. Jej dotychczas zupełnie beztroskie życie mocno się zmieniło, chociaż była i tak jedynie gdzieś obok. Jej ród i przyjaciele zaczęli się wychylać, byli poszukiwani listami gończymi, co nie wróżyło nic dobrego. Dlatego ona też starała się być anonimowa.
Opuściła rankiem rodową posiadłość. Poinformowała, gdzie się wybiera. Jak to ją ogromnie irytowało, że musiała się spowiadać z takich rzeczy. Udała się do rezerwatu testrali, chciała trochę pooglądać te stworzenia. Może nie była to morskie stworzenia.. jednak nie mogła siedzieć bezczynnie. Musiała coś robić. Naciągnęła na głowę czarny kaptur płaszcza, gdy znalazła się w okolicach bramy. Gdy się do niej zbliżała, zauważyła, że jakaś postać pojawiła się tam chwilę przed nią.
Przekroczyła wejście do rezerwatu, po czym ruszyła za sylwetką, która mignęła, gdzieś przed nią. Liczyła na to, że będzie tutaj sama, teraz jednak tak zainteresowała się osobą, która to zjawiła się tutaj w tym samym czasie, że szła za nią, można powiedzieć, że nawet się skradała z czystej ciekawości.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Juno czuła jak z każdym krokiem opuszczają ją wszystkie niepotrzebne myśli. Szelest liści pod stopami przypominał szum fal obijających się o brzeg. Sporadyczne porywy wiatru bliskie były tych, które czuła stojąc na pokładzie jednego z rodowych skarbów. Czyż by faktycznie było możliwe, że daleko od swojego małego świata jakim oczywiście było dla niej Norfolk również czuła się spokojnie. Może coraz częściej powinna sobie pozwalać na takie drobne ucieczki. Przecież niemożliwe by ktokolwiek się o nią martwił. Nikt przecież nie zauważyłby braku tak nikomu niepotrzebnego drobnego stworzenia. W samym zamku istniało przecież tysiące miejsc, w których mogła się schować. Szła więc dalej ostrożnie stawiając każdy krok a mimo to nagle wylądowała na kolanach. Chwila dezorientacji, jak to właściwie było możliwe? Szybko podniosła się na nogi otrzepując kolana z resztek liści i drobin ziemi. Damy nie pozwalają sobie przecież na takie głupoty. Czas siniaków i zadrapanych kolan minął bezpowrotnie, gdy nauczyła się jeździć konno czy latać na miotle. Mimo to po kolejnych kilku krokach znów wylądowała na ziemi, tym razem na pupie. Wesołe śmiech wypełnił powietrze wokół dziewczyny. Tak należało przecież uhonorować tę chwilę powrotu do normalności. Tak, normalności, bo przecież to takie ludzkie, by zwyczajnie poślizgnąć się w środku lasu, a jednak tak obce dla kogoś wychowanego w hermetycznym środowisku gdzie przecież ból fizyczny był czymś wysoko niestosownym a każde potknięcie hańbą dla rodu. Podniosła się ostrożnie na nogi i to właśnie wtedy to poczuła. Pieczenie w prawej dłoni. Podniosła ją ostrożnie by móc lepiej przyjrzeć się temu co się stało. Nic nieznaczące otarcie a mimo to widok własne krwi wywołał u niej wyraźne osłupienie. Obserwowała jak kilka kropel krwi spada na ziemie brudząc jesienne liście. Szlachetne, czysta krew opadła na ziemię a w tym miejscu nie wyrósł nagle krzak róż czy inne piękny kwiat. Czyżby w opowieściach guwernantek o znaczeniu owej czystości nie było nawet ziarnka prawdy? Tak myśl wywołała u niej wesoły uśmiech. Z kieszeni płaszcza wyciągnęła chustkę i obwinęła skaleczoną dłoń. - Myślisz, że już wszystkie przestraszyłam czy można uda mi się znaleźć choć jednego? - rzuciła pytanie w powietrze kierując je oczywiście do osoby, która szła za nią. Dostrzegła, że nie jest sama, gdy wstawała po drugim upadku. Nie bała się, najwyższej spędzi ostatnie chwilę wtapiając się w ziemie i zniknie wśród liści i drzew. Skoro i tak nikt nie ma władzy nad swoim losem to po co komu strach.
Come out, sea demons wherever you are
your queen summons you
your queen summons you
Junona Travers
Zawód : geograf, podróżnik teoretyczny, naukowiec
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Samotność ma swoje przywileje; w samotności można robić to, na co ma się ochotę.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prudence postanowiła nadal śledzić sylwetkę, która to pojawiła się przed nią przy wejściu do rezerwatu. Nie uważała tego za niegrzeczne, miała już taki charakter, że gdy ją coś interesowało to bez zastanowienia szukała odpowiedzi. Tak też było i tym razem. Ciekawiło ją, czego ta kobieta tutaj szuka, no i czy właściwie to znajdzie. Wydawało jej się bowiem, że była to kobieta, zważając na budowę jej ciała. Zobaczymy, czy przypuszczenia się sprawdzą, pewnie za dłuższą chwilę.
Ona kiedy tyko mogła wyrywała się z domu, aby zwiedzać chociaż te najbliższe okolice. Może zwiedzać, to zbyt wiele powiedziane.. potrzebowała chwili samotności i bliskości natury, radziła sobie, jak tylko mogła w czasach, w których przyszło jej żyć. Może wolała dalekie wyprawy, szum fal w tle i błękit oceanu, jednak skoro nie miała tego, jak kiedyś na wyciągnięcie ręki, musiała się zadowolić tym, co było blisko. Nie narzekała, wiedziała bowiem, że wielu miało jeszcze gorzej. Przyzwyczaiła się już po prostu do takiego stanu rzeczy.
Przystanęła, gdy zauważyła, że kobieta się przewróciła. Schowała się nawet za najbliższym drzewem, aby nie dać się przyłapać na podglądaniu. Czy rzeczywiście było tu tak ślisko, czy ta istota przed nią była aż tak niezdarna? Nie był to odpowiedni czas na ocenianie. Kiedy dostrzegła, że tamta podniosła się z kolan postanowiła powrócić do obserwacji. Szła przed siebie całkiem szybkim krokiem, jak najciszej potrafiła. Nie chciała bowiem rzucać się w oczy, nigdy bowiem nie wiadomo, kim jest ta druga osoba. Wolała nie ryzykować spotkania kogoś sobie nieprzychylnego. Nie czekała długo, aby przystanąć ponownie. Znowu się wywróciła. Co to za przedstawienie? Nie wydawało jej się, aby warunki faktycznie przystwarzały tylu kłopotów w przemieszczaniu się. Tym razem jednak nawet nie próbowała się chować, wpatrywała się swoimi oczyma w kobietę zdziwiona tym, co właściwie przed chwilą zobaczyła.
- Myślę, że teraz możesz mieć problem ze znalezieniem jakichś osobników. Jesteś zbyt głośna. - Odparła podchodząc do dziewczyny. Zdawała sobie sprawę, że mogła zostać zauważona, nie zamierzała udawać, że jej tutaj nie było. Nawet nie przeszkadzało jej to, że została na tym przyłapana, w końcu nie zrobiła nic złego. W dzisiejszych czasach, rzadko kiedy miała sposobność zamienić słowo z kimś spoza swojej rodziny, także sytuacja prowokowała do nawiązania jakiejkolwiek interakcji. Ciekawe, czy jeszcze potrafi rozmawiać o niczym, to pewnie zobaczymy za chwilę. - Spektakularne to były upadki, aczkolwiek nie sądzę, aby pomogły ci w obserwacji magicznych stworzeń. - Prue była nauczona zachowywać się, jak najciszej potrafiła w takich miejscach, by mieć szansę dostrzec magiczne stworzenia w ich środowisku, jak widać ta tutaj, miała z tym niemały problem.
Ona kiedy tyko mogła wyrywała się z domu, aby zwiedzać chociaż te najbliższe okolice. Może zwiedzać, to zbyt wiele powiedziane.. potrzebowała chwili samotności i bliskości natury, radziła sobie, jak tylko mogła w czasach, w których przyszło jej żyć. Może wolała dalekie wyprawy, szum fal w tle i błękit oceanu, jednak skoro nie miała tego, jak kiedyś na wyciągnięcie ręki, musiała się zadowolić tym, co było blisko. Nie narzekała, wiedziała bowiem, że wielu miało jeszcze gorzej. Przyzwyczaiła się już po prostu do takiego stanu rzeczy.
Przystanęła, gdy zauważyła, że kobieta się przewróciła. Schowała się nawet za najbliższym drzewem, aby nie dać się przyłapać na podglądaniu. Czy rzeczywiście było tu tak ślisko, czy ta istota przed nią była aż tak niezdarna? Nie był to odpowiedni czas na ocenianie. Kiedy dostrzegła, że tamta podniosła się z kolan postanowiła powrócić do obserwacji. Szła przed siebie całkiem szybkim krokiem, jak najciszej potrafiła. Nie chciała bowiem rzucać się w oczy, nigdy bowiem nie wiadomo, kim jest ta druga osoba. Wolała nie ryzykować spotkania kogoś sobie nieprzychylnego. Nie czekała długo, aby przystanąć ponownie. Znowu się wywróciła. Co to za przedstawienie? Nie wydawało jej się, aby warunki faktycznie przystwarzały tylu kłopotów w przemieszczaniu się. Tym razem jednak nawet nie próbowała się chować, wpatrywała się swoimi oczyma w kobietę zdziwiona tym, co właściwie przed chwilą zobaczyła.
- Myślę, że teraz możesz mieć problem ze znalezieniem jakichś osobników. Jesteś zbyt głośna. - Odparła podchodząc do dziewczyny. Zdawała sobie sprawę, że mogła zostać zauważona, nie zamierzała udawać, że jej tutaj nie było. Nawet nie przeszkadzało jej to, że została na tym przyłapana, w końcu nie zrobiła nic złego. W dzisiejszych czasach, rzadko kiedy miała sposobność zamienić słowo z kimś spoza swojej rodziny, także sytuacja prowokowała do nawiązania jakiejkolwiek interakcji. Ciekawe, czy jeszcze potrafi rozmawiać o niczym, to pewnie zobaczymy za chwilę. - Spektakularne to były upadki, aczkolwiek nie sądzę, aby pomogły ci w obserwacji magicznych stworzeń. - Prue była nauczona zachowywać się, jak najciszej potrafiła w takich miejscach, by mieć szansę dostrzec magiczne stworzenia w ich środowisku, jak widać ta tutaj, miała z tym niemały problem.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zbliżająca się do niej postać okazała się kobietą. To dobrze, mniejsza szansa, że stanie się coś złego, choć jeszcze przed chwilą zarzekała się, że to nie ma żadnego znaczenia. Słowa, które padły Juno przyjęła z mieszaniną ulgi i zaskoczenia. Brak grzecznościowych zwrotów i uniżoności wyczuwanej w głosie rozmówcy był dla niej czymś zupełnie nowym, odkąd tylko postawiła stopę na angielskiej ziemi. Jednocześnie ten nieformalny ton jedynie podkreślał smak wolności, jakim mogła się cieszyć przez kilka godzin. Nic więc dziwnego, że na bladej twarzy pojawił się przyjazny uśmiech. - Tak to prawda- - przyznałem całkiem szczerze. Wyglądała na wciąż bardziej rozbawioną niż speszoną własną niezdarnością i zamieszaniem jaki mogła wywołać. - Podejrzewam, że moje szczere chęci nie zrobią na nikim wrażenia i nikt nie da mi drugiej szansy.- machnęła dłonią przed siebie tam gdzie teoretycznie powinna znajdować się polana. Jednocześnie wciąż uparcie trzymała się pogodnego tonu. Choć idąc kluczem swoich dawnych zachowań powinna obecnie wewnętrznie drżeć na samą myśl, że musi rozmawiać z kimś obcym to rzeczywistość wbrew pozorom nie dawała ku temu powodów. Prudence miała racje twierdząc, że należało korzystać z każdej sposobności porozmawiania z kimś spoza najbliższego kręgu. - Cieszę się, że dostarczyłam odrobinę rozrywki. skłoniła się lekko niczym artystka po występie. Teoretycznie mogłaby się obrazić za takie słowa, ale właściwie to po co? Juno doskonale zdawała sobie sprawę jak komicznie musiała wyglądać ta nieudana wyprawa przez las. Nie miała więc nic przeciwko drobnym przytykom. - Zapewne masz rację. Na moją obronę mogę powiedzieć tylko tyle, że dość mocno odwykłam od podobnego otoczenia. - Ruchem ręki wskazała nie tylko na las, ale również na pogodę. Ostatnie kilka miesięcy spędziła wygrzewając się w ciepłym słońcu stąpając boso po błyszczących od światła piaskach. Dodatkowo nosiła głównie letnie suknie zupełnie zapominając, że istnieje coś takiego ja zimowe futro. Wyglądało na to, że tyle wystarczyłoby zupełnie stracić dawną koordynację. - Mogę jedynie dodać, że z reguły obserwuje zwierzęta za grubej tafli szkła. Jak rozumiem świat sugeruje mi, że to dla mnie odpowiedniejsze zajęcie. - zaśmiała się pod nosem patrząc bezpośrednio na nieznajomą. - Co nie zmienia oczywiście faktu, że należą ci się przeprosiny za przeszkadzanie w spacerze. - dodała pośpiesznie przypominając sobie o dobrych manierach. Pozwoliła sobie na bezpośredni zwrot wiedząc, że ma do czynienia z młodą osobą. Nie widziała również żadnych namacalnych znaków świadczących o przynależności rodowej. Zresztą, nawet jeśli takowe były Juno i tak uparcie postanowiła ich nie dostrzegać.
Come out, sea demons wherever you are
your queen summons you
your queen summons you
Junona Travers
Zawód : geograf, podróżnik teoretyczny, naukowiec
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Samotność ma swoje przywileje; w samotności można robić to, na co ma się ochotę.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Prudence nie zaatakowałaby nawet muchy, oczywiście o ile nie była by w zagrożeniu. Raczej się broniła, niż była agresorem. Nie leżało to w jej naturze. Nie miała w zwyczaju krzywdzenia innych, chyba, że musiała stawić czoła niebezpieczeństwu. Mimo wszystko zacisnęła rękę na różdżce, którą miała w kieszeni. W dzisiejszych czasach nie czuła się zbyt pewnie. Nigdy nie wiadomo, kogo akurat spotyka się na swojej drodze. Panna Macmillan nie należała również do tych specjalnie ułożonych osób. Była znana ze swojego nieokrzesanego charakteru i zbyt ostrego języka. Krew Macmillanów i Greengrasów, która płynęła w jej żyłach robiła swoje. Ostatnio i tak próbowała z tym walczyć i starała się mocniej zwracać uwagę na to, co wypływa z jej ust. Może średnio jej to wychodziło, ale liczą się w końcu chęci.
Prudence oparła sobie ręce na biodrach i przyglądała się dziewczynie.Wyglądała jej na arystokratkę, w końcu byle kto nie nosi płaszcza z takiej wełny. Nie kojarzyła jej jednak z sabatów, ciekawe, z której rodziny pochodzi. Nie zauważyła również żadnych charakterystycznych dla rodów znaków, także nie do końca mogła rozwikłać zagadkę. Nie było to jednak dla niej aktualnie jakoś mocno istotne. - Każdy ma prawo do drugich szans, skąd takie pesymistyczne podejście! - rzekła z uśmiechem na twarzy. Na pewno jeszcze jej się uda znaleźć testrale, nie mogła w końcu przepłoszyć wszystkich.
- Czy ja wiem, przywykłam do nieco innych rozrywek, tutaj bardziej się martwiłam, że zrobisz sobie krzywdę. - Prue potrzebowała nieco więcej do dobrej zabawy. Faktycznie obserwowała Junonę bardziej przez to, że zastanawiała się, czy po tych wszystkich upadkach nadal jest w jednym kawałku. Jak widać była, na całe szczęście - bo ona nie potrafiłaby jej poskładać.
- Zamknęli panienkę w domu? - wbiła swoje spojrzenie w jej twarz. Jej słowa tylko ją utwierdziły w tym, że musiała pochodzić z którejś z rodzin czystokrwistych. - W dzisiejszych czasach wszyscy mamy narzucone pewne ograniczenia. Mnie również to spotkało, jednak nie byłabym w stanie żyć bez otoczenia jak to. - Ona nie dała się do końca zamknąć w złotej klatce. Kiedy tylko mogła wychodziła z rodzinnego dworu, by nacieszyć się bliskością natury chociaż w okolicznych i ponoć bezpiecznych miejscach.
- Jeśli to prawda, to muszę powiedzieć, że wiele tracisz. Dużo ciekawsze jest obserwowanie zwierząt w ich naturalnym środowisku. Możesz podejść bliżej, zobaczyć więcej. Szkło Cię ogranicza. Widzę jednak, że chciałaś spróbować czegoś innego, a to się ceni. Nie warto rezygnować po pierwszej nieudanej próbie, potrzebujesz doświadczenia, które z czasem się pojawi. - Zachęcała dziewczynę do tego, żeby nadal próbowała takich wypraw. Nic nie straci, a może wiele zyskać.
- Jakie przeprosiny? Nie żartuj. Każdy ma takie samo prawo tutaj spacerować.
Prudence oparła sobie ręce na biodrach i przyglądała się dziewczynie.Wyglądała jej na arystokratkę, w końcu byle kto nie nosi płaszcza z takiej wełny. Nie kojarzyła jej jednak z sabatów, ciekawe, z której rodziny pochodzi. Nie zauważyła również żadnych charakterystycznych dla rodów znaków, także nie do końca mogła rozwikłać zagadkę. Nie było to jednak dla niej aktualnie jakoś mocno istotne. - Każdy ma prawo do drugich szans, skąd takie pesymistyczne podejście! - rzekła z uśmiechem na twarzy. Na pewno jeszcze jej się uda znaleźć testrale, nie mogła w końcu przepłoszyć wszystkich.
- Czy ja wiem, przywykłam do nieco innych rozrywek, tutaj bardziej się martwiłam, że zrobisz sobie krzywdę. - Prue potrzebowała nieco więcej do dobrej zabawy. Faktycznie obserwowała Junonę bardziej przez to, że zastanawiała się, czy po tych wszystkich upadkach nadal jest w jednym kawałku. Jak widać była, na całe szczęście - bo ona nie potrafiłaby jej poskładać.
- Zamknęli panienkę w domu? - wbiła swoje spojrzenie w jej twarz. Jej słowa tylko ją utwierdziły w tym, że musiała pochodzić z którejś z rodzin czystokrwistych. - W dzisiejszych czasach wszyscy mamy narzucone pewne ograniczenia. Mnie również to spotkało, jednak nie byłabym w stanie żyć bez otoczenia jak to. - Ona nie dała się do końca zamknąć w złotej klatce. Kiedy tylko mogła wychodziła z rodzinnego dworu, by nacieszyć się bliskością natury chociaż w okolicznych i ponoć bezpiecznych miejscach.
- Jeśli to prawda, to muszę powiedzieć, że wiele tracisz. Dużo ciekawsze jest obserwowanie zwierząt w ich naturalnym środowisku. Możesz podejść bliżej, zobaczyć więcej. Szkło Cię ogranicza. Widzę jednak, że chciałaś spróbować czegoś innego, a to się ceni. Nie warto rezygnować po pierwszej nieudanej próbie, potrzebujesz doświadczenia, które z czasem się pojawi. - Zachęcała dziewczynę do tego, żeby nadal próbowała takich wypraw. Nic nie straci, a może wiele zyskać.
- Jakie przeprosiny? Nie żartuj. Każdy ma takie samo prawo tutaj spacerować.
I am the storm and I am the wonder
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
And the flashlights nightmares
And sudden explosions
Prudence Macmillan
Zawód : Specjalista ds. morskich organizmów
Wiek : 26/27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
With wild eyes, she welcomes you to the adventure.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Rezerwat testrali
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Kornwalia