Ogrody królewskie
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogrody królewskie
Przepiękne ogrody, dzień w dzień skrupulatnie pielęgnowane przez królewskich ogrodników. Łączą dzielnicę arystokracji z terenami biblioteki; otoczone ślicznym, dokładnie przystrzyżonym żywopłotem. Kręta, usypana ciemnym piachem ścieżka wije się pomiędzy krzakami dojrzałych kwiatów roztaczających w okół siebie tak słodką, miodową woń, tak cudnie lśniących w szmaragdowych trawnikach, zdobionych tysiącem kropel rosy niczym majestatycznym sznurem pereł. Ogromne, prastare drzewa splatają swe giętkie gałęzie ponad spacerniakiem, kryjąc malowniczą ścieżkę w delikatnym cieniu. Świeża zielona trawa piętrzy się gdzieniegdzie większymi kępkami. Pośrodku radośnie szemrze woda przelewana w wymurowanej fontannie. Chadzają tu na spacery londyńscy dostojnicy, prawdziwe elity pośród elit, piękne damy w eleganckich, drogich kreacjach, plotkując między sobą o swych przyjaciółkach, często przy wtórze ptasich treli chadzają młode pary, by następnego dnia czytywać o tym wydarzeniu na łamach najświeższych gazet. Idealne miejsce na odpoczynek, idealne na leniwe, ciepłe popołudnie dla wszystkich tych, którzy na lenistwo mogą sobie w tych trudnych czasach pozwolić.
Wbrew pozorom, naprawdę miała jak najlepsze intencje. Chociaż wysłanie listu do znanego jej tylko z opowieści szlachcica, pomimo prób zachowania jakiegokolwiek decorum, było dość desperackim krokiem, Harriett była święcie przekonana o tym, że gdyby nie alarmująca kwestia dobra Inary, nawet przez myśl nie przeszłoby jej poznawanie Percivala na własną rękę. Bo przecież nic tu do rzeczy nie miała najzwyczajniejsza ludzka ciekawość, lekkie ukłucie irracjonalnej zazdrości, do której nie miała zamiaru się przyznać nawet przed samą sobą czy niemalże masochistyczna chęć zdobycia ostatniego dowodu na to, że kobieca intuicja miała wyjątkowo wąski margines błędu.
- Faktycznie, nie był to mój najtaktowniejszy wyczyn - zaśmiała się krótko, bez zażenowania przytakując Nottowi i przez te parę chwil, gdy spacerowali po zaśnieżonej parkowej alejce, odwlekając jeszcze odrobinę w czasie to, co nieuniknione, była pewna, że mogłaby go polubić. Gdyby tylko okoliczności były dla nich łaskawsze.
W swojej głowie wyznaczyła grubą linię pomiędzy pomiędzy niepodzielnie królującym we wspomnieniach Benjaminem, który pociągał za sobą całą lawinę emocji i nierozmyślnej troski a Benjaminem zacietrzewionym, trawionym chorą złością, miotającym się bez ładu i składu i rujnującym wszystko w zasięgu wzroku dla samej idei. W swojej głowie widziała wyraźną granicę, przepaść wręcz, pomiędzy echem dawnej miłości, o którą należało się martwić a człowiekiem, którego zupełnie już nie poznawała i który nie powinien zaprzątać jej myśli, gdy w zredefiniowanej hierarchii ważności ustawiła już na szczycie zupełnie inne osoby. Tak właśnie było jeszcze pół godziny temu, gdy niemalże bojowym krokiem przemierzała kolejne londyńskie ulice, by powiedzieć wszystko bez ani chwili zawahania i ani jednej niepewnej nuty przebrzmiewającej w głosie, teraz jednak, gdy nadszedł moment na podłożenie nogi szczęściu Wrighta, nie potrafiła się nawet zdobyć na oderwanie stopy od podłoża.
Obdarzyła Percivala nieco pobladłym uśmiechem, gdy uznał jej wielce dramatyczną obietnicę za sensowną i dalej nie postanowił rozpłynąć się w eterze. Zwróciła się w kierunku szlachcica en face, pragnąc podjąć temat, lecz jej uwagę przyciągnął dość charakterystyczny, chociaż urwany, gest palacza. Czy spotkanie z nią było aż tak niedogodne, że mężczyzna postanowił się powstrzymać przed paleniem w jej towarzystwie?
- Proszę się nie krępować, przywykłam do papierosowego dymu - oświadczyła pospiesznie, nieświadoma podprogowej wiadomości ukrytej w jej wypowiedzi i praktycznie w oczywisty sposób wskazującej na personę odpowiedzialną za to przyzwyczajenie. Nie wypadało już dłużej budować suspensu. - Właściwie niezależnie od tego, co pan zrobi, jedna z ważnych dla mnie osób ucierpi - stwierdziła, dobijając w końcu do celu spotkania i przełamując temat, poniekąd, tabu, gdy wykładała na stół pierwsze ze swoich kart, by pokazać, że w gruncie rzeczy jej myśli krążą nie tylko dookoła jednej osoby.
- Zdaje się jednak, że nie jest pan świadomy swojej siły rażenia, a niewiedza ta może zaszkodzić Inarze. Wierzę, że jest ona panu wystarczająco droga, by zgodził się ze mną w kwestii tego, że lady Carrow absolutnie na to nie zasługuje - kontynuowała, tylko przelotnie zerkając na ścieżkę, po której stąpali, by przez większość czasu przypatrywać się uważnie twarzy Percivala i nie przeoczyć ani jednej subtelnej zmiany w jego mimice, jakby ta miała jej powiedzieć więcej niż to, co szlachcic miał zamiar (lub nie) przekazać jej werbalnie.
- Oczywiście wyplątuję już z tej dziwnej sieci pańską narzeczoną oraz pańskiego brata, który... Przepraszam, zagalopowałam się. - nie, tego, co zostało jej powiedziane w sekrecie, nie powinna już wyciągać na światło dzienne. Urwała swoją myśl, uśmiechając się nieprzytomnie i zakładając za ucho pasmo srebrzystych, niesfornych włosów, które opadły na jej twarz, gdy zbyt gwałtownie spojrzała w przeciwnym kierunku. - Po prostu... jeśli nie wiąże pan z Inarą żadnych planów, proszę nie robić jej złudnych nadziei. Niech nie skazuje jej pan na widmo nieszczęśliwej miłości - oznajmiła ostatecznie, chociaż każde ze słów niemalże raniło jej gardło. Nie nadawała się do roli mediatora, a już na pewno nie w sprawach tak poważnych i wymagających kompletnej bezpardonowości.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Faktycznie, nie był to mój najtaktowniejszy wyczyn - zaśmiała się krótko, bez zażenowania przytakując Nottowi i przez te parę chwil, gdy spacerowali po zaśnieżonej parkowej alejce, odwlekając jeszcze odrobinę w czasie to, co nieuniknione, była pewna, że mogłaby go polubić. Gdyby tylko okoliczności były dla nich łaskawsze.
W swojej głowie wyznaczyła grubą linię pomiędzy pomiędzy niepodzielnie królującym we wspomnieniach Benjaminem, który pociągał za sobą całą lawinę emocji i nierozmyślnej troski a Benjaminem zacietrzewionym, trawionym chorą złością, miotającym się bez ładu i składu i rujnującym wszystko w zasięgu wzroku dla samej idei. W swojej głowie widziała wyraźną granicę, przepaść wręcz, pomiędzy echem dawnej miłości, o którą należało się martwić a człowiekiem, którego zupełnie już nie poznawała i który nie powinien zaprzątać jej myśli, gdy w zredefiniowanej hierarchii ważności ustawiła już na szczycie zupełnie inne osoby. Tak właśnie było jeszcze pół godziny temu, gdy niemalże bojowym krokiem przemierzała kolejne londyńskie ulice, by powiedzieć wszystko bez ani chwili zawahania i ani jednej niepewnej nuty przebrzmiewającej w głosie, teraz jednak, gdy nadszedł moment na podłożenie nogi szczęściu Wrighta, nie potrafiła się nawet zdobyć na oderwanie stopy od podłoża.
Obdarzyła Percivala nieco pobladłym uśmiechem, gdy uznał jej wielce dramatyczną obietnicę za sensowną i dalej nie postanowił rozpłynąć się w eterze. Zwróciła się w kierunku szlachcica en face, pragnąc podjąć temat, lecz jej uwagę przyciągnął dość charakterystyczny, chociaż urwany, gest palacza. Czy spotkanie z nią było aż tak niedogodne, że mężczyzna postanowił się powstrzymać przed paleniem w jej towarzystwie?
- Proszę się nie krępować, przywykłam do papierosowego dymu - oświadczyła pospiesznie, nieświadoma podprogowej wiadomości ukrytej w jej wypowiedzi i praktycznie w oczywisty sposób wskazującej na personę odpowiedzialną za to przyzwyczajenie. Nie wypadało już dłużej budować suspensu. - Właściwie niezależnie od tego, co pan zrobi, jedna z ważnych dla mnie osób ucierpi - stwierdziła, dobijając w końcu do celu spotkania i przełamując temat, poniekąd, tabu, gdy wykładała na stół pierwsze ze swoich kart, by pokazać, że w gruncie rzeczy jej myśli krążą nie tylko dookoła jednej osoby.
- Zdaje się jednak, że nie jest pan świadomy swojej siły rażenia, a niewiedza ta może zaszkodzić Inarze. Wierzę, że jest ona panu wystarczająco droga, by zgodził się ze mną w kwestii tego, że lady Carrow absolutnie na to nie zasługuje - kontynuowała, tylko przelotnie zerkając na ścieżkę, po której stąpali, by przez większość czasu przypatrywać się uważnie twarzy Percivala i nie przeoczyć ani jednej subtelnej zmiany w jego mimice, jakby ta miała jej powiedzieć więcej niż to, co szlachcic miał zamiar (lub nie) przekazać jej werbalnie.
- Oczywiście wyplątuję już z tej dziwnej sieci pańską narzeczoną oraz pańskiego brata, który... Przepraszam, zagalopowałam się. - nie, tego, co zostało jej powiedziane w sekrecie, nie powinna już wyciągać na światło dzienne. Urwała swoją myśl, uśmiechając się nieprzytomnie i zakładając za ucho pasmo srebrzystych, niesfornych włosów, które opadły na jej twarz, gdy zbyt gwałtownie spojrzała w przeciwnym kierunku. - Po prostu... jeśli nie wiąże pan z Inarą żadnych planów, proszę nie robić jej złudnych nadziei. Niech nie skazuje jej pan na widmo nieszczęśliwej miłości - oznajmiła ostatecznie, chociaż każde ze słów niemalże raniło jej gardło. Nie nadawała się do roli mediatora, a już na pewno nie w sprawach tak poważnych i wymagających kompletnej bezpardonowości.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Ostatnio zmieniony przez Harriett Lovegood dnia 13.04.16 21:47, w całości zmieniany 1 raz
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zazwyczaj wystarczało mu kilka minut spotkania twarzą w twarz, żeby wyrobić sobie solidną opinię na czyjś temat; nie zawsze stuprocentowo słuszną, często nawet niesprawiedliwą, ale koniec końców, trudną do odmienienia. Należał do jednostek upartych, wierzących we własny osąd dosyć bezkrytycznie i w większości przypadków całkiem nieźle na tym wychodził, chociaż oczywiście zdarzało się, że przez to dziecinne wręcz zaślepienie sam stawał się swoim najgorszym wrogiem. Najprostszy na to dowód zdobił (lub szpecił, zależy jak na to spojrzeć) jego przedramiona, przypominając o sobie codziennie i niezawodnie, jednak bolesna lekcja, jaką otrzymał dwa lata temu, nie wystarczyła najwidoczniej, żeby nauczyć go pokory. Z tego też powodu tkwił aktualnie w pewnego rodzaju zaprzeczeniu, bijąc się z myślami dosyć intensywnie, podczas gdy jego twarz pozostawała pogodna i niewzruszona. Jedyną oznaką wewnętrznej batalii i płynącego z niej zdenerwowania była sięgająca do kieszeni ręka, który to gest – niestety! – nie umknął Harriett; nie pozostawało mu więc nic innego, jak uśmiechnąć się z wyważoną dozą zakłopotania (oczywiście, że domyślił się, kto przyzwyczaił ją do oddychania powietrzem o zapachu dymu) i zapalić mugolskiego papierosa, milcząco dziękując za wyrozumiałość.
Naprawdę starał się odebrać ją chłodno. Mimo że nie wiedział o niej wiele, to w jakiś sposób jej fantomowa obecność istniała w jego życiu już wcześniej, najczęściej jawiąc się w postaci nieziemskiej piękności, której sylwetka i nazwisko długo pojawiały się zaraz obok tych benjaminowych. Pamiętał, jak natrafiał na te fotografie w trakcie ministerialnego stażu, sprzątając najnowsze wydania czasopism z biurek urzędników, a fakt, że niezaprzeczalnie sam był sobie winien, tylko pogarszał sprawę. Łatwo było nienawidzić ją wtedy, tworząc w wyobraźni własną, karykaturalną wersję i przypisując wymyślone cechy. A teraz? Teraz widział kobietę z krwi i kości, i nie miał żadnego problemu w zrozumieniu, dlaczego Wright się w niej zakochał, ani dlaczego Inara widziała w niej godną zaufania przyjaciółkę. W innym, alternatywnym wszechświecie, w którym nie łączyłaby ich skomplikowana sieć trudnych relacji – istniejąca jeszcze zanim zdążyli się sobie przedstawić – darzyłby ją co najmniej sympatią; dzisiaj musiał być ostrożny, zwłaszcza że każde kolejne słowo, padające z jej ust, zdawało się wpychać go coraz głębiej w pole minowe.
Całe szczęście, że obiecał wysłuchać jej do końca, bo w innym wypadku przerwałby jej już po pierwszym zdaniu; nietypowe stwierdzenie wybrzmiało jasno i wyraźnie w mroźnym powietrzu, ale w umyśle Percivala odbiło się jakoś tak niezrozumiale. Nie był przygotowany na to, że do nakreślonego przez Harriett równania, dołączą nagle inne osoby, a w dodatku nie wymienione z nazwiska. Na jego twarzy musiała wymalować się konsternacja, kiedy spojrzał na nią z nieskrywanym zaskoczeniem, zapominając o trzymanym w ręku papierosie. Zmarszczył brwi, starając się nadążyć za jej tokiem myślowym, ale wyłaniający się z jej słów obraz, wydawał mu absurdalny w tak wielu punktach, że nie wiedział nawet, od którego zacząć.
– Byłą narzeczoną – poprawił ją machinalnie, zanim zdążył się nad tym zastanowić. Zaręczyny z Cassiopeią zostały oficjalnie zerwane dosłownie dwa dni wcześniej, a choć niewiele miał na ten temat do powiedzenia, nie walczył specjalnie zacięcie o zachowanie statusu. – To znaczy… Nieważne, proszę mówić dalej – poprawił się, ignorując niedokończoną wzmiankę o Juliusie, który w rzeczy samej nadal przebywał gdzieś za granicą i wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastowały, że nie wróci do Anglii w tym roku. Ale dlaczego jego osoba w ogóle pojawiła się w monologu Harriett? Zmarszczył brwi, lewa skroń zaczęła pulsować lekkim, monotonnym bólem.
Ostatnia wypowiedź kobiety długo wybrzmiewała, bez skrępowania panosząc się pośród milczenia, które zapadło zaraz po niej, a w czasie którego Nott walczył z mocno sprzecznymi potrzebami roześmiania się, pokręcenia głową i wyrzucenia z siebie prośby o powtórzenie tego wszystkiego jeszcze raz – w nadziei, że zrozumiałby nieco więcej. Problem polegał jednak na tym, że wnioski wysuwane przez jego towarzyszkę krzyczały do niego aż nadto wyraźnie, tyle że… nie mógł i nie chciał? przyjąć ich do wiadomości, bo uznanie ich za prawdziwe oznaczałoby drastyczne zburzenie mozolnie budowanego porządku. Zaprzeczenie, które tańczyło mu gdzieś w okolicach strun głosowych, też brzmiało jakoś tak nieszczerze. – Wydaje mi się… – Zawahał się. Percivalu, Percivalu, gdzie podziała się twoja elokwencja? – Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale chyba posunęła się pani do dosyć niefortunnej nadinterpretacji – powiedział, przez sylaby przelewała się niepewność. Maska opanowania zgubiła się gdzieś po drodze i nie było już sensu udawać, że ta jednostronna jeszcze rozmowa nie zbiła go z tropu. – Jednak nawet jeżeli na potrzeby tych rozważań przyjmiemy pani założenia za słuszne, nadal nie rozumiem, przed jakim wyborem mnie to stawia. – Na pewno nie przed takim, przed jakim chciałbyś stanąć, Nott. – Ani o jakich jeszcze ważnych dla pani osobach mówimy – dodał; czy miał wrażenie, czy gdzieś na końcu zdania zatańczyła błagalna nuta?
Bo przecież Harriett nie mogła wiedzieć. Prawda? Poczuł pieczenie w opuszkach palców, papieros wypalił się do końca. Strzepnął go na ścieżkę krótkim, gwałtownym ruchem, dziwiąc się milcząco, że jeszcze nie trzęsła się razem z resztą świata.
Naprawdę starał się odebrać ją chłodno. Mimo że nie wiedział o niej wiele, to w jakiś sposób jej fantomowa obecność istniała w jego życiu już wcześniej, najczęściej jawiąc się w postaci nieziemskiej piękności, której sylwetka i nazwisko długo pojawiały się zaraz obok tych benjaminowych. Pamiętał, jak natrafiał na te fotografie w trakcie ministerialnego stażu, sprzątając najnowsze wydania czasopism z biurek urzędników, a fakt, że niezaprzeczalnie sam był sobie winien, tylko pogarszał sprawę. Łatwo było nienawidzić ją wtedy, tworząc w wyobraźni własną, karykaturalną wersję i przypisując wymyślone cechy. A teraz? Teraz widział kobietę z krwi i kości, i nie miał żadnego problemu w zrozumieniu, dlaczego Wright się w niej zakochał, ani dlaczego Inara widziała w niej godną zaufania przyjaciółkę. W innym, alternatywnym wszechświecie, w którym nie łączyłaby ich skomplikowana sieć trudnych relacji – istniejąca jeszcze zanim zdążyli się sobie przedstawić – darzyłby ją co najmniej sympatią; dzisiaj musiał być ostrożny, zwłaszcza że każde kolejne słowo, padające z jej ust, zdawało się wpychać go coraz głębiej w pole minowe.
Całe szczęście, że obiecał wysłuchać jej do końca, bo w innym wypadku przerwałby jej już po pierwszym zdaniu; nietypowe stwierdzenie wybrzmiało jasno i wyraźnie w mroźnym powietrzu, ale w umyśle Percivala odbiło się jakoś tak niezrozumiale. Nie był przygotowany na to, że do nakreślonego przez Harriett równania, dołączą nagle inne osoby, a w dodatku nie wymienione z nazwiska. Na jego twarzy musiała wymalować się konsternacja, kiedy spojrzał na nią z nieskrywanym zaskoczeniem, zapominając o trzymanym w ręku papierosie. Zmarszczył brwi, starając się nadążyć za jej tokiem myślowym, ale wyłaniający się z jej słów obraz, wydawał mu absurdalny w tak wielu punktach, że nie wiedział nawet, od którego zacząć.
– Byłą narzeczoną – poprawił ją machinalnie, zanim zdążył się nad tym zastanowić. Zaręczyny z Cassiopeią zostały oficjalnie zerwane dosłownie dwa dni wcześniej, a choć niewiele miał na ten temat do powiedzenia, nie walczył specjalnie zacięcie o zachowanie statusu. – To znaczy… Nieważne, proszę mówić dalej – poprawił się, ignorując niedokończoną wzmiankę o Juliusie, który w rzeczy samej nadal przebywał gdzieś za granicą i wszystkie znaki na niebie i ziemi zwiastowały, że nie wróci do Anglii w tym roku. Ale dlaczego jego osoba w ogóle pojawiła się w monologu Harriett? Zmarszczył brwi, lewa skroń zaczęła pulsować lekkim, monotonnym bólem.
Ostatnia wypowiedź kobiety długo wybrzmiewała, bez skrępowania panosząc się pośród milczenia, które zapadło zaraz po niej, a w czasie którego Nott walczył z mocno sprzecznymi potrzebami roześmiania się, pokręcenia głową i wyrzucenia z siebie prośby o powtórzenie tego wszystkiego jeszcze raz – w nadziei, że zrozumiałby nieco więcej. Problem polegał jednak na tym, że wnioski wysuwane przez jego towarzyszkę krzyczały do niego aż nadto wyraźnie, tyle że… nie mógł i nie chciał? przyjąć ich do wiadomości, bo uznanie ich za prawdziwe oznaczałoby drastyczne zburzenie mozolnie budowanego porządku. Zaprzeczenie, które tańczyło mu gdzieś w okolicach strun głosowych, też brzmiało jakoś tak nieszczerze. – Wydaje mi się… – Zawahał się. Percivalu, Percivalu, gdzie podziała się twoja elokwencja? – Proszę mnie źle nie zrozumieć, ale chyba posunęła się pani do dosyć niefortunnej nadinterpretacji – powiedział, przez sylaby przelewała się niepewność. Maska opanowania zgubiła się gdzieś po drodze i nie było już sensu udawać, że ta jednostronna jeszcze rozmowa nie zbiła go z tropu. – Jednak nawet jeżeli na potrzeby tych rozważań przyjmiemy pani założenia za słuszne, nadal nie rozumiem, przed jakim wyborem mnie to stawia. – Na pewno nie przed takim, przed jakim chciałbyś stanąć, Nott. – Ani o jakich jeszcze ważnych dla pani osobach mówimy – dodał; czy miał wrażenie, czy gdzieś na końcu zdania zatańczyła błagalna nuta?
Bo przecież Harriett nie mogła wiedzieć. Prawda? Poczuł pieczenie w opuszkach palców, papieros wypalił się do końca. Strzepnął go na ścieżkę krótkim, gwałtownym ruchem, dziwiąc się milcząco, że jeszcze nie trzęsła się razem z resztą świata.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Niewidzące spojrzenie nienaturalnie jasnych tęczówek zawisło w bliżej nieokreślonym punkcie, gdzieś ponad parkową alejką, a mięśnie twarzy drgnęły ledwo zauważalnie. Nie było dobrego sposobu na rozwiązanie trawiącego ją problemu, który w gruncie rzeczy zupełnie jej nie dotyczył, a i tak był solą w jej oku, gdy próbowała dojrzeć szerszą perspektywę. Perspektywę, o której nie mogła powiedzieć nikomu i która obleczona gęstą mgłą tajemnicy ciążyła jej setnie. Padły już najważniejsze ze wszystkich słów, jakie tylko mogła powiedzieć ze względnym utrzymaniem komfortu psychicznego i bez sięgania po bardziej drażliwe tematy, lecz coraz wyraźniej dostrzegała to, że wbrew naiwnej wierze w możliwość dojścia do konsensusu przy użyciu samych okrągłych, niebezpośrednich wypowiedzi, nie ma co liczyć na pomyślność losu; tak dla odmiany. Wskoczyła na głęboką wodę, by dopiero teraz odkryć, że tak naprawdę nie umie pływać. Tylko czy Percival Nott miał być kołem ratunkowym - czy może jednak kamieniem u szyi?
Nie mogła go rozgryźć. Może nie próbowała wystarczająco mocno, a może nie było w tym większego sensu, wszak widzieli się po raz pierwszy i zapewne ostatni w najbliższym czasie, skoro Harriett robiła wszystko, by (co prawda w wyższym celu, lecz wciąż) podłożyć ogień pod ten mały światek, w którym przyszło im się wspólnie obracać. Od jak dawna stąpali po tym samym gruncie? Jak długo pozostawała ślepa na to, że jej domek z kart miał już jednego lokatora, a droga do serca Benjamina okazała się być dobrze wydeptaną ścieżką, zamiast nieprzetartym szlakiem? Czy wszystkie gesty, które kiedyś tak kochała, zostały wyćwiczone do perfekcji na kimś wcześniej? Czy wszystkie żarty rozśmieszające ją do łez nie były przeznaczone tylko dla jej uszu? Kolejne pytania już kolejny dzień wybuchały w jej głowie i nie dawały ani chwili wytchnienia. Lustro przeszłości, w które zawsze uwielbiała się wpatrywać, idealizując wspomnienia do granic możliwości, pękło na milion drobnych kawałków, a z każdego z nich patrzyła wprost na nią absurdalnie przystojna twarz Percivala, zatruwająca każdy znany jej piękny obraz i podważająca sens wszystkiego, w co wierzyła przez tyle lat.
Lecz, mimo wszystko, nie potrafiła mieć żalu do nikogo innego, oprócz siebie.
- Och, proszę wybaczyć, zdaje się, że mam nieco nieaktualne informacje - zmieszała się nieznacznie, nowa wieść, tak samo jak nagła myśl, że od czasu jej ostatniej rozmowy z Inarą zmianie mogło ulec jeszcze więcej czynników, wybiła ją z rytmu, o ile o jakimkolwiek rytmie w ogóle można było mówić. Czy niska temperatura wytłumaczy postępujące zaróżowienie policzków półwili? Chociaż grudniowy wiatr niósł ze sobą zmrożone płatki, osiadające na jej pobłyskujących platyną włosach, czuła jedynie falę gorąca uderzającą w twarz, gdy starała się za wszelką cenę zamaskować domagającą się uzewnętrznienia ulgę, jaka przyszła w parze z myślą, że nie mogło się złożyć lepiej. Co prawda nikomu nie życzyła źle, ale nie omieszkała odnotować faktu, że kolejne przeszkody stopniowo topniały niczym śnieg po zetknięciu ze skórą. Tylko jedna, a przy okazji największa i wciąż nieświadoma swojej niewdzięcznej roli przeszkoda wciąż stała niewzruszona naprzeciwko niej.
Nie było dobrze, nie musiała być filozofem, by dojść do tych trywialnych wniosków. Pomiędzy jej jasnymi brwiami pojawiła się marsowa zmarszczka, przecinając czoło ostrą, niepasującą do Harriett linią. Na parę sekund zacisnęła usta w pełnym niezadowolenia wyrazie, powstrzymując się tym samym przed rzuceniem zbyt pochopnego komentarza. Wolała nie sprawdzać na jak cienkim lodzie się znajdowali. Czy powinna się wycofać? Może zareagowała impulsywnie, dając upust swoim paranojom w punkcie zupełnie do tego nieodpowiednim?
- Nie ma podobno ludzi nieomylnych, lecz wierzę w to, że w tym przypadku nadinterpretacji nie można dopisać do listy moich zbrodni - stwierdziła ostatecznie, dochodząc do wniosku, że zaszli już za daleko, by zrobić krok w tył, a jej nie pozostawało nic innego, jak tylko brnąć dalej w zaparte. - Gdyby byłby pan skłonny przyznać mi rację, rzekłabym, że stoi pan przed dosyć oczywistym wyborem - odpowiedziała, przystając gwałtownie w miejscu i urywając ich uroczy spacer. Nie podobały jej się sugestie, jakoby rozmawiali o sytuacji czysto hipotetycznej, lecz dyplomatycznie przemilczała tę kwestię, mówiąc sobie, że sama, postawiona na miejscu Percivala, najprawdopodobniej postąpiłaby podobnie. Kąciki jej ust drgnęły niekontrolowanie, nie chciała dostrzegać kolejnych podobieństw, nie w takich okolicznościach, nie z nim. - Czy będzie pan kontynuował… - uszczęśliwianie Jaimiego? nie, to nie przeszłoby jej przez gardło. - ryzykowanie wszystkiego dla znajomości nieakceptowanej przez społeczeństwo, czy postanowi postawić na inną kartę, która przy odrobinie dobrych chęci może wnieść w pana życie całą feerię barw? - dokończyła, ponownie wbijając spojrzenie w Notta i nie wiedząc już sama, jakiej reakcji na najświeższe rewelacje, znajdujące się tak daleko poza strefą komfortu powinna się spodziewać. Czy nie dała mu właśnie wyjątkowo dobitnie znać, że wie, nawet jeśli jej wiedza była wciąż opierana na poszlakach i przypominała bardziej strzelanie na ślepo? - Nie śmiałabym mówić panu jak powinien postąpić, chcę tylko, by wiedział pan, że taki wybór faktycznie istnieje, nawet jeśli usilnie zasłania pan oczy i próbuje go nie dojrzeć. Jeśli jednak miałby się pan skłaniać ku opcji drugiej, zalecałabym pośpiech. Wielce prawdopodobne jest to, że Inara postanowi permanentnie wymazać ze swojej pamięci jakiekolwiek uczucia do pana, a ja nie będę jej powstrzymywać, jeśli wiem, że z pańskiej strony spotka ją jedynie cierpienie - kontynuowała, wyjawiając kolejne powierzone jej tajemnice, lecz drastyczne środki otrzeźwienia wydawały się być jedynymi skutecznymi do przebicia się do percivalowej warstwy zrozumienia. Sama nie miała już nic do stracenia, lecz osoby w jej otoczeniu - wprost przeciwnie. Jakżeby więc mogła odejść, nie upewniwszy się, że jej słowa zakorzeniły się w myślach Notta na tyle skutecznie, by zmusić go do refleksji?
- Czy nie będzie pan czuł ukłucia w sercu, gdy z przyklejonym do twarzy uśmiechem będzie musiał patrzeć, jak Inara wędruje w dół ołtarza do innego mężczyzny? Wie pan przecież, że to tylko kwestia czasu, czy nie będzie więc panu żal, jeśli nie zareaguje pan teraz? Nie będzie panu żal za rok? Za dekadę? U zmierzchu życia przeżytego pod dyktando innych ludzi? Zapewniam pana, że nie ma gorszego losu - to akurat wiedziała aż za dobrze. Skrzyżowała ramiona, pozwalając kolejnej wypowiedzi Percivala zawisnąć na chwilę w powietrzu, które zdawało się być dziwnie ciężkie. - O tych samych osobach, które w żadnym wypadku nie powinny się dowiedzieć o tym spotkaniu, mam nadzieję, że nie muszę o to pana prosić - ani prosić o dokładniejsze określanie tożsamości osób, o których rozmawiali na potrzeby rozważań. Powiodła spojrzeniem za lądującym w miękkim puchu dopalonym papierosem, mugolskim papierosem, dokładnie takim samym, jaki zaledwie miesiąc temu znalazła w swoim ogrodzie, a jej oczy zapiekły nieprzyjemnie. Ile jeszcze elementów układanki potrzebowali?
Nie mogła go rozgryźć. Może nie próbowała wystarczająco mocno, a może nie było w tym większego sensu, wszak widzieli się po raz pierwszy i zapewne ostatni w najbliższym czasie, skoro Harriett robiła wszystko, by (co prawda w wyższym celu, lecz wciąż) podłożyć ogień pod ten mały światek, w którym przyszło im się wspólnie obracać. Od jak dawna stąpali po tym samym gruncie? Jak długo pozostawała ślepa na to, że jej domek z kart miał już jednego lokatora, a droga do serca Benjamina okazała się być dobrze wydeptaną ścieżką, zamiast nieprzetartym szlakiem? Czy wszystkie gesty, które kiedyś tak kochała, zostały wyćwiczone do perfekcji na kimś wcześniej? Czy wszystkie żarty rozśmieszające ją do łez nie były przeznaczone tylko dla jej uszu? Kolejne pytania już kolejny dzień wybuchały w jej głowie i nie dawały ani chwili wytchnienia. Lustro przeszłości, w które zawsze uwielbiała się wpatrywać, idealizując wspomnienia do granic możliwości, pękło na milion drobnych kawałków, a z każdego z nich patrzyła wprost na nią absurdalnie przystojna twarz Percivala, zatruwająca każdy znany jej piękny obraz i podważająca sens wszystkiego, w co wierzyła przez tyle lat.
Lecz, mimo wszystko, nie potrafiła mieć żalu do nikogo innego, oprócz siebie.
- Och, proszę wybaczyć, zdaje się, że mam nieco nieaktualne informacje - zmieszała się nieznacznie, nowa wieść, tak samo jak nagła myśl, że od czasu jej ostatniej rozmowy z Inarą zmianie mogło ulec jeszcze więcej czynników, wybiła ją z rytmu, o ile o jakimkolwiek rytmie w ogóle można było mówić. Czy niska temperatura wytłumaczy postępujące zaróżowienie policzków półwili? Chociaż grudniowy wiatr niósł ze sobą zmrożone płatki, osiadające na jej pobłyskujących platyną włosach, czuła jedynie falę gorąca uderzającą w twarz, gdy starała się za wszelką cenę zamaskować domagającą się uzewnętrznienia ulgę, jaka przyszła w parze z myślą, że nie mogło się złożyć lepiej. Co prawda nikomu nie życzyła źle, ale nie omieszkała odnotować faktu, że kolejne przeszkody stopniowo topniały niczym śnieg po zetknięciu ze skórą. Tylko jedna, a przy okazji największa i wciąż nieświadoma swojej niewdzięcznej roli przeszkoda wciąż stała niewzruszona naprzeciwko niej.
Nie było dobrze, nie musiała być filozofem, by dojść do tych trywialnych wniosków. Pomiędzy jej jasnymi brwiami pojawiła się marsowa zmarszczka, przecinając czoło ostrą, niepasującą do Harriett linią. Na parę sekund zacisnęła usta w pełnym niezadowolenia wyrazie, powstrzymując się tym samym przed rzuceniem zbyt pochopnego komentarza. Wolała nie sprawdzać na jak cienkim lodzie się znajdowali. Czy powinna się wycofać? Może zareagowała impulsywnie, dając upust swoim paranojom w punkcie zupełnie do tego nieodpowiednim?
- Nie ma podobno ludzi nieomylnych, lecz wierzę w to, że w tym przypadku nadinterpretacji nie można dopisać do listy moich zbrodni - stwierdziła ostatecznie, dochodząc do wniosku, że zaszli już za daleko, by zrobić krok w tył, a jej nie pozostawało nic innego, jak tylko brnąć dalej w zaparte. - Gdyby byłby pan skłonny przyznać mi rację, rzekłabym, że stoi pan przed dosyć oczywistym wyborem - odpowiedziała, przystając gwałtownie w miejscu i urywając ich uroczy spacer. Nie podobały jej się sugestie, jakoby rozmawiali o sytuacji czysto hipotetycznej, lecz dyplomatycznie przemilczała tę kwestię, mówiąc sobie, że sama, postawiona na miejscu Percivala, najprawdopodobniej postąpiłaby podobnie. Kąciki jej ust drgnęły niekontrolowanie, nie chciała dostrzegać kolejnych podobieństw, nie w takich okolicznościach, nie z nim. - Czy będzie pan kontynuował… - uszczęśliwianie Jaimiego? nie, to nie przeszłoby jej przez gardło. - ryzykowanie wszystkiego dla znajomości nieakceptowanej przez społeczeństwo, czy postanowi postawić na inną kartę, która przy odrobinie dobrych chęci może wnieść w pana życie całą feerię barw? - dokończyła, ponownie wbijając spojrzenie w Notta i nie wiedząc już sama, jakiej reakcji na najświeższe rewelacje, znajdujące się tak daleko poza strefą komfortu powinna się spodziewać. Czy nie dała mu właśnie wyjątkowo dobitnie znać, że wie, nawet jeśli jej wiedza była wciąż opierana na poszlakach i przypominała bardziej strzelanie na ślepo? - Nie śmiałabym mówić panu jak powinien postąpić, chcę tylko, by wiedział pan, że taki wybór faktycznie istnieje, nawet jeśli usilnie zasłania pan oczy i próbuje go nie dojrzeć. Jeśli jednak miałby się pan skłaniać ku opcji drugiej, zalecałabym pośpiech. Wielce prawdopodobne jest to, że Inara postanowi permanentnie wymazać ze swojej pamięci jakiekolwiek uczucia do pana, a ja nie będę jej powstrzymywać, jeśli wiem, że z pańskiej strony spotka ją jedynie cierpienie - kontynuowała, wyjawiając kolejne powierzone jej tajemnice, lecz drastyczne środki otrzeźwienia wydawały się być jedynymi skutecznymi do przebicia się do percivalowej warstwy zrozumienia. Sama nie miała już nic do stracenia, lecz osoby w jej otoczeniu - wprost przeciwnie. Jakżeby więc mogła odejść, nie upewniwszy się, że jej słowa zakorzeniły się w myślach Notta na tyle skutecznie, by zmusić go do refleksji?
- Czy nie będzie pan czuł ukłucia w sercu, gdy z przyklejonym do twarzy uśmiechem będzie musiał patrzeć, jak Inara wędruje w dół ołtarza do innego mężczyzny? Wie pan przecież, że to tylko kwestia czasu, czy nie będzie więc panu żal, jeśli nie zareaguje pan teraz? Nie będzie panu żal za rok? Za dekadę? U zmierzchu życia przeżytego pod dyktando innych ludzi? Zapewniam pana, że nie ma gorszego losu - to akurat wiedziała aż za dobrze. Skrzyżowała ramiona, pozwalając kolejnej wypowiedzi Percivala zawisnąć na chwilę w powietrzu, które zdawało się być dziwnie ciężkie. - O tych samych osobach, które w żadnym wypadku nie powinny się dowiedzieć o tym spotkaniu, mam nadzieję, że nie muszę o to pana prosić - ani prosić o dokładniejsze określanie tożsamości osób, o których rozmawiali na potrzeby rozważań. Powiodła spojrzeniem za lądującym w miękkim puchu dopalonym papierosem, mugolskim papierosem, dokładnie takim samym, jaki zaledwie miesiąc temu znalazła w swoim ogrodzie, a jej oczy zapiekły nieprzyjemnie. Ile jeszcze elementów układanki potrzebowali?
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Czy będzie pan kontynuował ryzykowanie wszystkiego dla znajomości nieakceptowanej przez społeczeństwo, czy postanowi postawić na inną kartę, która przy odrobinie dobrych chęci może wnieść w pana życie całą feerię barw? Czy będzie pan…
Słowa Harriett, zapętlone, obijały się o jego czaszkę, wwiercając się w kolejne zwoje mózgu jak lodowate, otaczające ich powietrze. Nieprzyjemnie otrzeźwiające, wyraźne, oczywiste, przedzierające się nawet przez błogosławioną mgiełkę nieświadomości, którą zapobiegawczo się otoczył, wierząc, że tylko ona gwarantowała jego normalne, zdroworozsądkowe funkcjonowanie. Całe szczęście, że zatrzymał się w ślad za kobietą już chwilę wcześniej, bo w innym wypadku stanąłby jak wryty, tym jednym ruchem potwierdzając całą kompromitującą, niepokojącą prawdę, która wysączała się spomiędzy słów blondynki. Ale czy jakiekolwiek próby zaprzeczania miały w ogóle sens? Znajomości nieakceptowanej przez społeczeństwo. Wciągnął mroźne powietrze w płuca gwałtownie, nie kontrolując już własnego zachowania tak dobrze, jak wcześniej. Powtórzył te słowa w umyśle po raz kolejny, przyjrzał się im i obrócił we wszystkie strony, desperacko próbując zinterpretować je inaczej, znaleźć jakieś satysfakcjonujące wytłumaczenie; prześwietlił wyrazy pod każdym kątem, szukając najdrobniejszej sugestii wskazującej, że Harriett mogłoby chodzić o coś innego niż… cóż, o coś innego niż o prawdę.
Jego starania nie przyniosły oczekiwanego rezultatu.
Nawet nie wiedział, w którym momencie jego dłonie odruchowo zacisnęły się w pięści, zupełnie jakby organizm przygotowywał się do ewentualnej obrony, nie zdając sobie sprawy, że atak nie miał fizycznego charakteru. Przez chwilę był pewien, że wybuchnie; przerwie jej w połowie wypowiedzi, oskarży o wyciąganie nieprawdziwych, wyssanych z palca wniosków, odmówi dalszego słuchania i powie parę przykrych słów odnośnie jej osoby. Pełne oburzenia zdania zatańczyły na jego ustach, kiedy brał oddech, gotów do wypowiedzenia pierwszych z nich, ale w efekcie spomiędzy spierzchniętych warg wydobył się jedynie niewielki obłoczek pary, a on sam jakby zmalał o kilka centymetrów. Palce rozluźniły się, podobnie zresztą jak reszta sylwetki, nagle dziwnie przygarbionej, pozbawionej tej arystokratycznej pewności siebie i charakterystycznego dla Nottów poczucia wyższości. Kapitulacja była tak oczywista, że nawet stwierdzenie Harriett, które w każdych innych okolicznościach uchodziłoby za skandaliczne i niewybaczalne, przestało wymagać werbalnego potwierdzenia. Brak zaprzeczenia pełnił dokładnie tę samą rolę.
Ale co oznaczało to dla niego? Nie był pewien, taksowanie wzrokiem kobiecej twarzy w celu rozczytania jej zamiarów nie doczekało się satysfakcjonującej informacji zwrotnej. Ona sama zresztą lekko przeskoczyła do dalszej części wypowiedzi, jakby nieświadoma efektu domina, który wywołała w percivalowym umyśle, aktualnie zajętym beznadziejnymi próbami dopasowania zdeformowanego elementu układanki do większej całości. Cały ogrom możliwych konsekwencji dopiero zaczynał do niego docierać i przez chwilę miał ochotę jednak uciec się do zaprzeczenia, ale doskonale wiedział, że przegapił już swoją szansę. Wiedziała. I w tym momencie nawet specjalnie nie zastanawiał się skąd; liczyło się tylko to, że szczelna ściana sekretów, stanowiąca do tej pory jego osobisty bufor bezpieczeństwa, pękła, a do półmroku nokturnowej kamienicy wdarło się światło. Czy to możliwe, że nadal znajdowali się w pełnym blasku dnia, na ogrodowej alejce, wypełnionej podekscytowanymi przedświątecznie ludźmi?
Zbierz się do kupy, przykazał sobie stanowczo, nie mógł przecież stać przed nią jak oczekujący na skazanie winowajca. Już i tak nieuważnie dopuścił, by rozmowa wymknęła mu się spod kontroli, chociaż prawdę mówiąc, Harriett od samego początku była tą, która dyktowała warunki spotkania. Jego wkład był ułudą; oboje wiedzieli, że znaki zapytania w jej liście miały charakter jedynie pozorny, znała wszystkie odpowiedzi jeszcze zanim postawili stopy na ścieżce. – Ja nigdy nie… – zaczął, ale słowa gdzieś mu uciekły, najwidoczniej na nic zdały się wpajane mu od dziecka nauki. Poza tym… nigdy, Percival? Przed oczami stanął mu opuszczony plac zabaw, kamienisty brzeg w Weymouth, drobna sylwetka znikająca w wąskim okienku, czarno-białe obrazy, przenikające przez nakreślane głosem Harriett wizje. Coś w tym wszystkim ciągle mu jednak nie pasowało, gryzło się, chwiało, jak teza zbudowana na błędnych założeniach, mimo że – tym razem – płynący z nich przekaz nie mógłby już być jaśniejszy.
Odkaszlnął. – Musisz mi… Musi pani… Harriett – mogę? – Rzucił jej niepewne spojrzenie; wciąż praktycznie się nie znali, ale mocno personalny charakter konwersacji sprawił, że trzymanie się pełnych, grzecznościowych form, wydało mu się nagle tak samo odpowiednie, jak przyłożenie komuś w zęby odzianą w elegancką rękawiczkę pięścią. Jakby nie było, stojąca przed nim kobieta bez żadnego owijania w bawełnę zakwestionowała właśnie otwarcie jego moralność, a później zapuściła się na te tereny, które on sam zazwyczaj omijał szerokim łukiem. Mógł za nią podążyć albo uparcie tkwić w miejscu, inne opcje nie istniały. – Mam nadzieję, że wybaczysz mi zaskoczenie, ale to nie jest do końca to, co spodziewałem się usłyszeć. – Odwrócił na moment spojrzenie, jakiś rudowłosy aniołek szarpał młodą matkę za rękaw płaszcza, krzycząc coś o ślizgawce i nowych łyżwach. Kobieta pokręciła głową, ale kiedy naciągała wełnianą czapkę na zaczerwienione uszy podskakującego syna, uśmiechała się promiennie. – Nie jestem w stanie złożyć z czystym sumieniem wielu obietnic – zaczął, ponownie odnajdując wzrokiem jasne oczy – ale to, że nigdy z rozmysłem nie naraziłbym Inary na cierpienie, jest jednym z tych nielicznych wyjątków. Możesz mi wierzyć bądź nie, ale jej dobro jestem w stanie postawić wyżej niż własne. Powiedziałbym, że jest dla mnie jak rodzina, gdyby nie to, że z tą ostatnią bywa różnie. – Uśmiechnął się z lekkim przekąsem. – Ten wybór, przed którym mnie stawiasz, w twoich ustach brzmi dziecinnie prosto, ale wcale taki nie jest. Mówimy – wciąż – o narzeczonej mojego najstarszego brata. Jakiekolwiek działanie z mojej strony byłoby działaniem wbrew woli nestora, zakończyłoby się skandalem i szczerze wątpię, żeby miało okazać się… akceptowane przez społeczeństwo – powiedział, celowo podkreślając ostatnie słowa, choć wcale nie nadając im złośliwego wydźwięku. A być może powinien był poddawać w wątpliwość jej intencje, zwłaszcza odkąd do rozmowy dorzuciła postać Bena. – Sytuacja jest jasna i klarowna, nawet jeżeli mi się nie… Nawet jeżeli nie wszyscy do końca się z nią zgadzają. Poza tym, nawet pomijając to wszystko… – czy to żal tańczył w jego głosie? – …uważam, że Inara zasługuje na szczęście, a moja przeszłość będzie się za mną ciągnąć już zawsze i nie jestem pewien, czy właśnie to czekałoby ją u mojego boku. – Zawahał się. Przez chwilę wydawało się, że powie coś jeszcze, ale koniec końców po prostu skinął głową, milcząco zgadzając się z ostatnim stwierdzeniem Harriett.
Nie mógł uwierzyć, że stał właśnie na skraju królewskich ogrodów, uzewnętrzniając się przed byłą narzeczoną Benjamina Wrighta.
Słowa Harriett, zapętlone, obijały się o jego czaszkę, wwiercając się w kolejne zwoje mózgu jak lodowate, otaczające ich powietrze. Nieprzyjemnie otrzeźwiające, wyraźne, oczywiste, przedzierające się nawet przez błogosławioną mgiełkę nieświadomości, którą zapobiegawczo się otoczył, wierząc, że tylko ona gwarantowała jego normalne, zdroworozsądkowe funkcjonowanie. Całe szczęście, że zatrzymał się w ślad za kobietą już chwilę wcześniej, bo w innym wypadku stanąłby jak wryty, tym jednym ruchem potwierdzając całą kompromitującą, niepokojącą prawdę, która wysączała się spomiędzy słów blondynki. Ale czy jakiekolwiek próby zaprzeczania miały w ogóle sens? Znajomości nieakceptowanej przez społeczeństwo. Wciągnął mroźne powietrze w płuca gwałtownie, nie kontrolując już własnego zachowania tak dobrze, jak wcześniej. Powtórzył te słowa w umyśle po raz kolejny, przyjrzał się im i obrócił we wszystkie strony, desperacko próbując zinterpretować je inaczej, znaleźć jakieś satysfakcjonujące wytłumaczenie; prześwietlił wyrazy pod każdym kątem, szukając najdrobniejszej sugestii wskazującej, że Harriett mogłoby chodzić o coś innego niż… cóż, o coś innego niż o prawdę.
Jego starania nie przyniosły oczekiwanego rezultatu.
Nawet nie wiedział, w którym momencie jego dłonie odruchowo zacisnęły się w pięści, zupełnie jakby organizm przygotowywał się do ewentualnej obrony, nie zdając sobie sprawy, że atak nie miał fizycznego charakteru. Przez chwilę był pewien, że wybuchnie; przerwie jej w połowie wypowiedzi, oskarży o wyciąganie nieprawdziwych, wyssanych z palca wniosków, odmówi dalszego słuchania i powie parę przykrych słów odnośnie jej osoby. Pełne oburzenia zdania zatańczyły na jego ustach, kiedy brał oddech, gotów do wypowiedzenia pierwszych z nich, ale w efekcie spomiędzy spierzchniętych warg wydobył się jedynie niewielki obłoczek pary, a on sam jakby zmalał o kilka centymetrów. Palce rozluźniły się, podobnie zresztą jak reszta sylwetki, nagle dziwnie przygarbionej, pozbawionej tej arystokratycznej pewności siebie i charakterystycznego dla Nottów poczucia wyższości. Kapitulacja była tak oczywista, że nawet stwierdzenie Harriett, które w każdych innych okolicznościach uchodziłoby za skandaliczne i niewybaczalne, przestało wymagać werbalnego potwierdzenia. Brak zaprzeczenia pełnił dokładnie tę samą rolę.
Ale co oznaczało to dla niego? Nie był pewien, taksowanie wzrokiem kobiecej twarzy w celu rozczytania jej zamiarów nie doczekało się satysfakcjonującej informacji zwrotnej. Ona sama zresztą lekko przeskoczyła do dalszej części wypowiedzi, jakby nieświadoma efektu domina, który wywołała w percivalowym umyśle, aktualnie zajętym beznadziejnymi próbami dopasowania zdeformowanego elementu układanki do większej całości. Cały ogrom możliwych konsekwencji dopiero zaczynał do niego docierać i przez chwilę miał ochotę jednak uciec się do zaprzeczenia, ale doskonale wiedział, że przegapił już swoją szansę. Wiedziała. I w tym momencie nawet specjalnie nie zastanawiał się skąd; liczyło się tylko to, że szczelna ściana sekretów, stanowiąca do tej pory jego osobisty bufor bezpieczeństwa, pękła, a do półmroku nokturnowej kamienicy wdarło się światło. Czy to możliwe, że nadal znajdowali się w pełnym blasku dnia, na ogrodowej alejce, wypełnionej podekscytowanymi przedświątecznie ludźmi?
Zbierz się do kupy, przykazał sobie stanowczo, nie mógł przecież stać przed nią jak oczekujący na skazanie winowajca. Już i tak nieuważnie dopuścił, by rozmowa wymknęła mu się spod kontroli, chociaż prawdę mówiąc, Harriett od samego początku była tą, która dyktowała warunki spotkania. Jego wkład był ułudą; oboje wiedzieli, że znaki zapytania w jej liście miały charakter jedynie pozorny, znała wszystkie odpowiedzi jeszcze zanim postawili stopy na ścieżce. – Ja nigdy nie… – zaczął, ale słowa gdzieś mu uciekły, najwidoczniej na nic zdały się wpajane mu od dziecka nauki. Poza tym… nigdy, Percival? Przed oczami stanął mu opuszczony plac zabaw, kamienisty brzeg w Weymouth, drobna sylwetka znikająca w wąskim okienku, czarno-białe obrazy, przenikające przez nakreślane głosem Harriett wizje. Coś w tym wszystkim ciągle mu jednak nie pasowało, gryzło się, chwiało, jak teza zbudowana na błędnych założeniach, mimo że – tym razem – płynący z nich przekaz nie mógłby już być jaśniejszy.
Odkaszlnął. – Musisz mi… Musi pani… Harriett – mogę? – Rzucił jej niepewne spojrzenie; wciąż praktycznie się nie znali, ale mocno personalny charakter konwersacji sprawił, że trzymanie się pełnych, grzecznościowych form, wydało mu się nagle tak samo odpowiednie, jak przyłożenie komuś w zęby odzianą w elegancką rękawiczkę pięścią. Jakby nie było, stojąca przed nim kobieta bez żadnego owijania w bawełnę zakwestionowała właśnie otwarcie jego moralność, a później zapuściła się na te tereny, które on sam zazwyczaj omijał szerokim łukiem. Mógł za nią podążyć albo uparcie tkwić w miejscu, inne opcje nie istniały. – Mam nadzieję, że wybaczysz mi zaskoczenie, ale to nie jest do końca to, co spodziewałem się usłyszeć. – Odwrócił na moment spojrzenie, jakiś rudowłosy aniołek szarpał młodą matkę za rękaw płaszcza, krzycząc coś o ślizgawce i nowych łyżwach. Kobieta pokręciła głową, ale kiedy naciągała wełnianą czapkę na zaczerwienione uszy podskakującego syna, uśmiechała się promiennie. – Nie jestem w stanie złożyć z czystym sumieniem wielu obietnic – zaczął, ponownie odnajdując wzrokiem jasne oczy – ale to, że nigdy z rozmysłem nie naraziłbym Inary na cierpienie, jest jednym z tych nielicznych wyjątków. Możesz mi wierzyć bądź nie, ale jej dobro jestem w stanie postawić wyżej niż własne. Powiedziałbym, że jest dla mnie jak rodzina, gdyby nie to, że z tą ostatnią bywa różnie. – Uśmiechnął się z lekkim przekąsem. – Ten wybór, przed którym mnie stawiasz, w twoich ustach brzmi dziecinnie prosto, ale wcale taki nie jest. Mówimy – wciąż – o narzeczonej mojego najstarszego brata. Jakiekolwiek działanie z mojej strony byłoby działaniem wbrew woli nestora, zakończyłoby się skandalem i szczerze wątpię, żeby miało okazać się… akceptowane przez społeczeństwo – powiedział, celowo podkreślając ostatnie słowa, choć wcale nie nadając im złośliwego wydźwięku. A być może powinien był poddawać w wątpliwość jej intencje, zwłaszcza odkąd do rozmowy dorzuciła postać Bena. – Sytuacja jest jasna i klarowna, nawet jeżeli mi się nie… Nawet jeżeli nie wszyscy do końca się z nią zgadzają. Poza tym, nawet pomijając to wszystko… – czy to żal tańczył w jego głosie? – …uważam, że Inara zasługuje na szczęście, a moja przeszłość będzie się za mną ciągnąć już zawsze i nie jestem pewien, czy właśnie to czekałoby ją u mojego boku. – Zawahał się. Przez chwilę wydawało się, że powie coś jeszcze, ale koniec końców po prostu skinął głową, milcząco zgadzając się z ostatnim stwierdzeniem Harriett.
Nie mógł uwierzyć, że stał właśnie na skraju królewskich ogrodów, uzewnętrzniając się przed byłą narzeczoną Benjamina Wrighta.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Otrzymała więc swoje ostateczne potwierdzenie. Chociaż przyznawała to z niechęcią przed samą sobą, do ostatniej chwili łudziła się, że z ust mężczyzny padnie zaprzeczenie na tyle wiarygodne, by mogła w nie uwierzyć, chwycić się go jak tonący brzytwy, a następnie spłonąć ze wstydu, gdy oczywistym stałoby się to, w jaki nonsens dała się złapać - i jak bardzo uraziła Percivala, bezpardonowo wysuwając kolejne oskarżenia z lekkością odpowiadającą niezobowiązującym pogadankom o pogodzie. Dzień dobry, lordzie Nott, powietrze jest dziś wyjątkowo mroźne, podobno w poniedziałek ma być śnieżyca, co sądzi pan o chemicznej kastracji?
Ludzie byli tak często przeraźliwie nieświadomi tego, ile jest w stanie wyrazić niewerbalny przekaz ani tego, że zazwyczaj jest wymowniejszy od werbalnego. Tak właśnie było w przypadku Wrighta, który stanął jak wryty, gdy tylko z ust Harriett wydobyła się odpowiednia kombinacja prowokacyjnych słów, doprawionych zakazanym imieniem; tak samo było teraz w przypadku Notta, który spiął wszystkie mięśnie, przywołując na myśl atletę szykującego się do olimpijskiego startu. Nie było jednak żadnego gwizdka obwieszczającego początek zawodów, żadnego nagłego zrywu, żadnych zmagań fizycznych, żadnych fanfar. Chwile największego niepokoju mijały w ciszy i bez świadków, kolejni ludzie, którzy postanowili odwiedzić w sobotnie popołudnie ogrody królewskie, mijali ich nieświadomi skali rozgrywającego się tuż obok dramatu. Obłok pary, który zawisł pomiędzy Percivalem a Harriett, był jedynym dowodem jego kapitulacji, w żadnym wypadku nienapawającej półwili satysfakcją. Przepełnione emocjami tęczówki błyskały już nie lazurem, a stalową szarością, gdy na jej oczach ze szlachcica uchodziło całe powietrze. Pozostawiony bez zaciętości, jakiej z niewiadomych powodów oczekiwała, Nott wydawał się nagle zmaleć i zmizernieć. Niejako z przerażeniem obserwowała, jak łamie się przy akompaniamencie ciężkiego oddechu. Przez ułamek sekundy miała wręcz ochotę unieść dłoń i ścisnąć jego ramię w pokrzepiającym geście, jakby to miało wymazać z jej kartoteki ponoszenie odpowiedzialności za stan mężczyzny, lecz ostatecznie stała tylko bez ruchu, niczym marmurowy posąg, sparaliżowana reakcją, której się nie spodziewała. Triumf nie zalał jej ciała, a wnętrzności skręciły się nieprzyjemnie. Dziwne to uczucie - nie cieszyć się z tego, że ma się rację. Nie tego chciała.
Ale przecież musiała mówić dalej. Musiała kontynuować pokaz bezbrzeżnego okrucieństwa, którego najchętniej wypierałaby się do końca życia. Okłamywała samą siebie, gdy twierdziła, że spotkanie to może się odbyć na neutralnej stopie, a teraz klapki spadały jej z oczu. O, słodka naiwności, ile razy ją jeszcze nakarmisz złudzeniami?
Zawiesiła na nim pytające spojrzenie, bezskutecznie wyczekując ciągu dalszego. Nerwowo zagryzła wargę, uświadamiając to sobie dopiero, gdy w ustach poczuła metaliczny smak krwi. W historii wszystkich odbytych przez nią niezręcznych rozmów, ta z każdą sekundą plasowała się coraz wyżej w rankingu, z zawrotną prędkością dążąc do szczytu listy. Przytaknęła głową pospiesznie; porzucenie sztywnych form w obliczu tak obrazoburczych i bezpośrednich wypowiedzi wydawało się być najlepszym pomysłem, jaki padł tego dnia.
- Nigdy nie sądziłam, że przyjdzie mi mówić podobne rzeczy - spróbowała wygiąć usta w lekkim uśmiechu, chociaż odrobinę przełamującym pochłaniającą ich coraz łapczywiej nieporadność, lecz uśmiech ten bardziej przypominał grymas. Powiodła wzrokiem w tym samym kierunku, by przez parę chwil również patrzeć na młodą kobietę i niesfornego malca, których jednak ledwie dostrzegała. Ponownie zwróciła swoją twarz w kierunku Percivala, nie uciekając już od ciemnozielonych tęczówek na boki. - Wierzę - odpowiedziała krótko. - Nie byłoby mnie tutaj, gdybym w to nie wierzyła - bo czy nie o to się właśnie wszystko rozbijało? Czy nie próbowała się odwołać do uczuć Notta - albo przynajmniej jego sumienia, które przy odrobinie przyzwoitości nie powinno pozwolić na świadome zranienie alchemiczki? - Wiem, że przeraźliwie to spłycam. Po prostu… to nie może się tak skończyć. Skoro przekroczyłam już wszelkie granice, liczę na to, że wybaczysz mi, jeśli powiem - tak dla odmiany niemiłą rzecz - że Juliusa ciężko uznać za dobrego kandydata na męża. Czy nie udał się niedawno na kolejną wyprawę, przedkładając po raz kolejny łamanie klątw ponad swoje relacje z narzeczoną? - Czy w przypływie złości nie zaciskał swoich palców na jej szyi w samym centrum miasta? - Może jestem w błędzie, twierdząc, że obopólne zaangażowanie może rozwiązać każdy problem, ale z całkowitym przekonaniem mogę powiedzieć, że jeśli istnieją na tym świecie osoby, dla których warto próbować, warto ryzykować, to Inara z pewnością zalicza się do tego wąskiego grona - być może po raz kolejny z jej wypowiedzi bił bezkrytyczny idealizm, gdy uśmiechnęła się, słysząc zaakcentowane przez Notta słowa, których jednak nie odebrała jako atak na swoją osobę. Śmieszna myśl, teoretycznie powinni postrzegać siebie nawzajem w kategorii konkurencji, nawet jeśli w jej przypadku była to konkurencja zamierzchła, wpisana do zamkniętego już rozdziału kart historii, powinni wątpić w szczerość swoich intencji, powinni doszukiwać się dziury w całym i podważać każdą pojedynczą sylabę. Dlaczego więc było inaczej?
Zmarszczyła brwi, czekając na jakieś ale, idące w pakiecie z jasną i klarowną sytuacją, bo przecież wszystko byłoby zbyt piękne, by jednocześnie mogło być prawdziwe.
- Każdy ma jakąś przeszłość, ale to nie powinno definiować całej reszty życia, wieczne oglądanie się za siebie jest bezcelowe. Nie wiem, co cię prześladuje, ale - niezależnie od tego - ty również zasługujesz na szczęście - stwierdziła, zaciskając mocniej palce na swoim ramieniu, jakby bodźce dobiegające z punktu ulokowanego tuż nad łokciem miały odgonić od niej natrętną myśl, że w tym przypadku nie mówi już tylko o Percivalu, ale i o sobie, niesłusznie przypisując sobie prawa, które bez chwili zawahania przypisywała wszystkim naokoło. - Może się nie uda, ale przynajmniej będziesz wiedział, że spróbowałeś i robiłeś co w twojej mocy, by było inaczej. W końcu w ostatecznym rozrachunku to niewykorzystane okazje bolą najbardziej - westchnęła niczym rasowy mędrzec, który był już wszędzie i przeżył wszystko, a tym samym miał solidne podstawy do wyjawiania innym życiowych prawd. - Jeśli tylko jesteś w stanie wyobrazić sobie Inarę u swojego boku, a tym, co cię powstrzymuje, jest przekonanie, że w jakiś sposób ją unieszczęśliwisz, nie trzymaj jej w niewiedzy. Może decydowanie za nią i oszczędzanie jej hipotetycznych trosk zdaje się być szlachetnym czynem, ale to jest wybór, którego nie powinieneś jej odbierać - oznajmiła, po raz kolejny bagatelizując ważność umów między nestorami poszczególnych rodów. O wiele łatwiej było jej deliberować w mniejszej skali, w której poruszała się całkiem sprawnie, niż sięgać do problemów dla niej abstrakcyjnych i znanych tylko z opowieści, odcinała więc kolejne kwestie, w tym istniejących już zobowiązań czy znajomości z Benem, niczym kupony na loterii. Niemniej jednak, kto by pomyślał, że ze wszystkich ludzi na planecie, to właśnie jemu będzie próbowała wcisnąć przepis na szczęście.
Ludzie byli tak często przeraźliwie nieświadomi tego, ile jest w stanie wyrazić niewerbalny przekaz ani tego, że zazwyczaj jest wymowniejszy od werbalnego. Tak właśnie było w przypadku Wrighta, który stanął jak wryty, gdy tylko z ust Harriett wydobyła się odpowiednia kombinacja prowokacyjnych słów, doprawionych zakazanym imieniem; tak samo było teraz w przypadku Notta, który spiął wszystkie mięśnie, przywołując na myśl atletę szykującego się do olimpijskiego startu. Nie było jednak żadnego gwizdka obwieszczającego początek zawodów, żadnego nagłego zrywu, żadnych zmagań fizycznych, żadnych fanfar. Chwile największego niepokoju mijały w ciszy i bez świadków, kolejni ludzie, którzy postanowili odwiedzić w sobotnie popołudnie ogrody królewskie, mijali ich nieświadomi skali rozgrywającego się tuż obok dramatu. Obłok pary, który zawisł pomiędzy Percivalem a Harriett, był jedynym dowodem jego kapitulacji, w żadnym wypadku nienapawającej półwili satysfakcją. Przepełnione emocjami tęczówki błyskały już nie lazurem, a stalową szarością, gdy na jej oczach ze szlachcica uchodziło całe powietrze. Pozostawiony bez zaciętości, jakiej z niewiadomych powodów oczekiwała, Nott wydawał się nagle zmaleć i zmizernieć. Niejako z przerażeniem obserwowała, jak łamie się przy akompaniamencie ciężkiego oddechu. Przez ułamek sekundy miała wręcz ochotę unieść dłoń i ścisnąć jego ramię w pokrzepiającym geście, jakby to miało wymazać z jej kartoteki ponoszenie odpowiedzialności za stan mężczyzny, lecz ostatecznie stała tylko bez ruchu, niczym marmurowy posąg, sparaliżowana reakcją, której się nie spodziewała. Triumf nie zalał jej ciała, a wnętrzności skręciły się nieprzyjemnie. Dziwne to uczucie - nie cieszyć się z tego, że ma się rację. Nie tego chciała.
Ale przecież musiała mówić dalej. Musiała kontynuować pokaz bezbrzeżnego okrucieństwa, którego najchętniej wypierałaby się do końca życia. Okłamywała samą siebie, gdy twierdziła, że spotkanie to może się odbyć na neutralnej stopie, a teraz klapki spadały jej z oczu. O, słodka naiwności, ile razy ją jeszcze nakarmisz złudzeniami?
Zawiesiła na nim pytające spojrzenie, bezskutecznie wyczekując ciągu dalszego. Nerwowo zagryzła wargę, uświadamiając to sobie dopiero, gdy w ustach poczuła metaliczny smak krwi. W historii wszystkich odbytych przez nią niezręcznych rozmów, ta z każdą sekundą plasowała się coraz wyżej w rankingu, z zawrotną prędkością dążąc do szczytu listy. Przytaknęła głową pospiesznie; porzucenie sztywnych form w obliczu tak obrazoburczych i bezpośrednich wypowiedzi wydawało się być najlepszym pomysłem, jaki padł tego dnia.
- Nigdy nie sądziłam, że przyjdzie mi mówić podobne rzeczy - spróbowała wygiąć usta w lekkim uśmiechu, chociaż odrobinę przełamującym pochłaniającą ich coraz łapczywiej nieporadność, lecz uśmiech ten bardziej przypominał grymas. Powiodła wzrokiem w tym samym kierunku, by przez parę chwil również patrzeć na młodą kobietę i niesfornego malca, których jednak ledwie dostrzegała. Ponownie zwróciła swoją twarz w kierunku Percivala, nie uciekając już od ciemnozielonych tęczówek na boki. - Wierzę - odpowiedziała krótko. - Nie byłoby mnie tutaj, gdybym w to nie wierzyła - bo czy nie o to się właśnie wszystko rozbijało? Czy nie próbowała się odwołać do uczuć Notta - albo przynajmniej jego sumienia, które przy odrobinie przyzwoitości nie powinno pozwolić na świadome zranienie alchemiczki? - Wiem, że przeraźliwie to spłycam. Po prostu… to nie może się tak skończyć. Skoro przekroczyłam już wszelkie granice, liczę na to, że wybaczysz mi, jeśli powiem - tak dla odmiany niemiłą rzecz - że Juliusa ciężko uznać za dobrego kandydata na męża. Czy nie udał się niedawno na kolejną wyprawę, przedkładając po raz kolejny łamanie klątw ponad swoje relacje z narzeczoną? - Czy w przypływie złości nie zaciskał swoich palców na jej szyi w samym centrum miasta? - Może jestem w błędzie, twierdząc, że obopólne zaangażowanie może rozwiązać każdy problem, ale z całkowitym przekonaniem mogę powiedzieć, że jeśli istnieją na tym świecie osoby, dla których warto próbować, warto ryzykować, to Inara z pewnością zalicza się do tego wąskiego grona - być może po raz kolejny z jej wypowiedzi bił bezkrytyczny idealizm, gdy uśmiechnęła się, słysząc zaakcentowane przez Notta słowa, których jednak nie odebrała jako atak na swoją osobę. Śmieszna myśl, teoretycznie powinni postrzegać siebie nawzajem w kategorii konkurencji, nawet jeśli w jej przypadku była to konkurencja zamierzchła, wpisana do zamkniętego już rozdziału kart historii, powinni wątpić w szczerość swoich intencji, powinni doszukiwać się dziury w całym i podważać każdą pojedynczą sylabę. Dlaczego więc było inaczej?
Zmarszczyła brwi, czekając na jakieś ale, idące w pakiecie z jasną i klarowną sytuacją, bo przecież wszystko byłoby zbyt piękne, by jednocześnie mogło być prawdziwe.
- Każdy ma jakąś przeszłość, ale to nie powinno definiować całej reszty życia, wieczne oglądanie się za siebie jest bezcelowe. Nie wiem, co cię prześladuje, ale - niezależnie od tego - ty również zasługujesz na szczęście - stwierdziła, zaciskając mocniej palce na swoim ramieniu, jakby bodźce dobiegające z punktu ulokowanego tuż nad łokciem miały odgonić od niej natrętną myśl, że w tym przypadku nie mówi już tylko o Percivalu, ale i o sobie, niesłusznie przypisując sobie prawa, które bez chwili zawahania przypisywała wszystkim naokoło. - Może się nie uda, ale przynajmniej będziesz wiedział, że spróbowałeś i robiłeś co w twojej mocy, by było inaczej. W końcu w ostatecznym rozrachunku to niewykorzystane okazje bolą najbardziej - westchnęła niczym rasowy mędrzec, który był już wszędzie i przeżył wszystko, a tym samym miał solidne podstawy do wyjawiania innym życiowych prawd. - Jeśli tylko jesteś w stanie wyobrazić sobie Inarę u swojego boku, a tym, co cię powstrzymuje, jest przekonanie, że w jakiś sposób ją unieszczęśliwisz, nie trzymaj jej w niewiedzy. Może decydowanie za nią i oszczędzanie jej hipotetycznych trosk zdaje się być szlachetnym czynem, ale to jest wybór, którego nie powinieneś jej odbierać - oznajmiła, po raz kolejny bagatelizując ważność umów między nestorami poszczególnych rodów. O wiele łatwiej było jej deliberować w mniejszej skali, w której poruszała się całkiem sprawnie, niż sięgać do problemów dla niej abstrakcyjnych i znanych tylko z opowieści, odcinała więc kolejne kwestie, w tym istniejących już zobowiązań czy znajomości z Benem, niczym kupony na loterii. Niemniej jednak, kto by pomyślał, że ze wszystkich ludzi na planecie, to właśnie jemu będzie próbowała wcisnąć przepis na szczęście.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Może rzeczywiście powinien był zareagować inaczej, chłodniej, bardziej racjonalnie; jakby nie było, z ust stojącej przed nim kobiety beztrosko wylała się właśnie jedna z jego najpilniej i najzazdrośniej strzeżonych tajemnic, mogąca – przy odrobinie złej woli – pociągnąć go na dno skuteczniej niż spopielona mugolska wioska. Wolał nie wyobrażać sobie żadnego z możliwych scenariuszy ewentualnej katastrofy ani zasięgu skandalu, jaki wywołałaby wypuszczona na światło dzienne rewelacja, ale właściwie wcale nie musiał tego robić; nie żył z tym widmem od wczoraj, ta wersja przyszłości przetoczyła się przez jego umysł wystarczająco wiele razy, żeby wytrzeć w nim trwałe ślady. Jego dobrowolne poddanie się bez walki mogło więc przywodzić na myśl działanie szaleńca i gdyby tylko miał nieco liczniejszą publikę niż skupione, srebrzyste spojrzenie Harriett, konsekwencje byłyby naprawdę przykre. Biorąc to pod uwagę, tym bardziej powinien był zrobić wszystko, żeby na nowo uruchomić zagubiony gdzieś zdrowy rozsądek, z tym że… wcale mu się nie chciało, a to, co spędzało mu sen z powiek przez większą część jego życia, w chwili obecnej nie budziło kompletnie żadnych emocji.
Było mu wszystko jedno; z tą właśnie myślą wypuszczał z ust wstrzymywane resztkami instynktu samozachowawczego powietrze, czując nagle dziwne zmęczenie i orientując się, że przegapił moment osiągnięcia kolejnego punktu zwrotnego, kierującego go z powrotem w ten sam marazm, z jakiego wyrwał się cztery miesiące wcześniej. Świeżo odzyskany grunt pod stopami okazał się nietrwały i od pewnego czasu znów się osuwał, odbierając mu okruchy wątłego poczucia stałości, którego tak desperacko się trzymał. Chociaż przez ostatnie tygodnie uparcie zasłaniał oczy, udając, że nie widzi kolejno znikających z jego życia osób, to ta świadomość już niemal go doganiała, a ten sam pościg, który jemu odbierał siły, tylko pomógł jej nabrać rozpędu. Tęsknił za Beatrice; brakowało mu jej łagodnego uśmiechu i zrozumienia, z jakim zawsze go traktowała, nie oceniając ani nie częstując rodowymi formułkami, które oboje znali na pamięć. Tęsknił za Juliusem, od samego początku – dosłownie – stanowiącym stały element jego rzeczywistości i wstawiającym się za nim dokładnie wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebował. Czasami – szalone, prawda? – było mu nawet przykro z powodu odejścia Cassiopei, irracjonalnie, bo przecież nigdy nie chciał się z nią żenić, a ona sama nie ukrywała skierowanej ku niemu nienawiści. Ta jednak nie wadziła mu zbytnio, koniec końców chyba i tak nikt nie był w stanie gardzić nim bardziej, niż on gardził sam sobą.
Co jeszcze odpuszczał, razem z przesyconym poczuciem porażki oddechem?
Spojrzał uważniej na piękną twarz Harriett, gdy z jej ust padło imię jego brata; prawda ukłuła go lekko i boleśnie, a jego natychmiastowa odpowiedź nadeszła odruchowo, zanim zdążył się nad nią zastanowić. – Julius nie jest złym człowiekiem – powiedział, głosem zauważalnie chłodniejszym niż poprzednio; mało brakowało, a wszedłby jej w zdanie. Zaprzeczenie przyszło jednak automatycznie, jak zawsze, gdy w grę wchodziło dobre imię jego rodziny. Sam mógł z poszczególnymi jej członkami kłócić się, nie zgadzać i planować morderstwo z zimną krwią, ale nikt inny nie miał w jego obecności tego przywileju. – Zaręczyny zastały go po prostu w nieodpowiednim czasie – dodał po chwili, już znacznie łagodniej, całkowicie świadom, jak mało wiarygodnie brzmiała ta wymówka. Czy jakikolwiek czas byłby odpowiedni na związanie się z nieodpowiednią osobą?
Pozwolił jej mówić dalej, milcząco zgadzając się z jej kolejnymi słowami, przynajmniej dopóki nie wspomniała o szczęściu, na które rzekomo zasługiwał. To właśnie wtedy na jego ustach – chyba po raz pierwszy od początku spotkania – zagościł niezbyt przyjemny uśmiech, mocno przyprawiony powątpiewaniem, drwiną i jakąś wewnętrzną goryczą. Sięgnął do kieszeni prawie nieświadomie, tym razem już bez śladów skrępowania odpalając drugiego z kolei papierosa; wyglądało na to, że jego kultura osobista topniała razem z początkowym dystansem między nim, a Harriett. Czyżby w ferworze hojnego obdarowywania szczęściem wszystkich dookoła zapomniała, że od co najmniej kilku minut sabotowała w tym względzie kogoś innego? Wciągnął do płuc powietrze, przez moment jakby zastanawiając się, czy czegoś nie powiedzieć, jednak ostatecznie zadowolił się samym słuchaniem, z łagodnym zdziwieniem zauważając, że z jakiegoś powodu zaczął nagle kwestionować jej motywy. Nie na tyle, żeby pogrzebać całą rozmowę, ale wystarczająco, by przestać brać w niej aktywny udział. Miał zresztą wrażenie – być może mylne, być może nie – że wszystko zostało już powiedziane i wkrótce każde z nich miało odejść w swoją stronę.
Milczenie trwało jeszcze dłuższą chwilę po tym, jak ostatnie słowa blondynki wybrzmiały w mroźnym powietrzu, ale kiedy Percival w końcu się odezwał, jego głos brzmiał spokojnie, choć odrobinę gorzko. – Na początku spotkania obiecałem wysłuchać cię do końca i wziąć twoje słowa pod rozwagę, i dokładnie tyle jestem w stanie obiecać teraz. – Obrócił papierosa w palcach. – Tak jak przewidziałaś, nie będzie zapewnień ani wzniosłych deklaracji. Nie wiem jeszcze, co zrobię z tym, co mi powiedziałaś, być może nic. Niemniej jednak dziękuję. – Skinął głową, a na wargach ponownie zatańczył mu uśmiech, nieco bardziej życzliwy niż poprzednio. – Domyślam się, że decyzja o spotkaniu ze mną nie należała do najłatwiejszych – dodał jeszcze, przelotnie zastanawiając się, czy on sam byłby w stanie zdobyć się na coś podobnego.
Odetchnął bezgłośnie. I już? Przeniósł wzrok w nieokreślony punkt u wylotu alejki, jednak jego myśli, zamiast oscylować wokół nieuchronnego pożegnania, uporczywie wracały do zdania, które wypowiedziała wcześniej kobieta. Kto by się spodziewał, że mogli mieć ze sobą coś wspólnego; fakt, celowo i z rozmysłem ignorowany przez niego od samego początku rozmowy, teraz dopraszał się o uwagę, wbrew pozorom wywołując bardziej ciekawość niż kłującą zazdrość. Wahał się przez chwilę, w czasie której jego osobista godność próbowała się wybić ponad ogarniającą go coraz mocniej filozofię pod hasłem wszystko-mi-jedno. Nierówna walka zakończyła się zawieszeniem broni.
Zaciągnął się dymem, wypuszczając go z płuc powoli i bez pośpiechu, w międzyczasie ponownie odnajdując spojrzeniem twarz kobiety. Kobiety, która jakiś czas temu podjęła decyzję całkiem podobną do tej, jaką teraz zachęcająco przed nim roztaczała. – Jesteś szczęśliwa, Harriett?
Naprawdę był ciekawy.
Było mu wszystko jedno; z tą właśnie myślą wypuszczał z ust wstrzymywane resztkami instynktu samozachowawczego powietrze, czując nagle dziwne zmęczenie i orientując się, że przegapił moment osiągnięcia kolejnego punktu zwrotnego, kierującego go z powrotem w ten sam marazm, z jakiego wyrwał się cztery miesiące wcześniej. Świeżo odzyskany grunt pod stopami okazał się nietrwały i od pewnego czasu znów się osuwał, odbierając mu okruchy wątłego poczucia stałości, którego tak desperacko się trzymał. Chociaż przez ostatnie tygodnie uparcie zasłaniał oczy, udając, że nie widzi kolejno znikających z jego życia osób, to ta świadomość już niemal go doganiała, a ten sam pościg, który jemu odbierał siły, tylko pomógł jej nabrać rozpędu. Tęsknił za Beatrice; brakowało mu jej łagodnego uśmiechu i zrozumienia, z jakim zawsze go traktowała, nie oceniając ani nie częstując rodowymi formułkami, które oboje znali na pamięć. Tęsknił za Juliusem, od samego początku – dosłownie – stanowiącym stały element jego rzeczywistości i wstawiającym się za nim dokładnie wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebował. Czasami – szalone, prawda? – było mu nawet przykro z powodu odejścia Cassiopei, irracjonalnie, bo przecież nigdy nie chciał się z nią żenić, a ona sama nie ukrywała skierowanej ku niemu nienawiści. Ta jednak nie wadziła mu zbytnio, koniec końców chyba i tak nikt nie był w stanie gardzić nim bardziej, niż on gardził sam sobą.
Co jeszcze odpuszczał, razem z przesyconym poczuciem porażki oddechem?
Spojrzał uważniej na piękną twarz Harriett, gdy z jej ust padło imię jego brata; prawda ukłuła go lekko i boleśnie, a jego natychmiastowa odpowiedź nadeszła odruchowo, zanim zdążył się nad nią zastanowić. – Julius nie jest złym człowiekiem – powiedział, głosem zauważalnie chłodniejszym niż poprzednio; mało brakowało, a wszedłby jej w zdanie. Zaprzeczenie przyszło jednak automatycznie, jak zawsze, gdy w grę wchodziło dobre imię jego rodziny. Sam mógł z poszczególnymi jej członkami kłócić się, nie zgadzać i planować morderstwo z zimną krwią, ale nikt inny nie miał w jego obecności tego przywileju. – Zaręczyny zastały go po prostu w nieodpowiednim czasie – dodał po chwili, już znacznie łagodniej, całkowicie świadom, jak mało wiarygodnie brzmiała ta wymówka. Czy jakikolwiek czas byłby odpowiedni na związanie się z nieodpowiednią osobą?
Pozwolił jej mówić dalej, milcząco zgadzając się z jej kolejnymi słowami, przynajmniej dopóki nie wspomniała o szczęściu, na które rzekomo zasługiwał. To właśnie wtedy na jego ustach – chyba po raz pierwszy od początku spotkania – zagościł niezbyt przyjemny uśmiech, mocno przyprawiony powątpiewaniem, drwiną i jakąś wewnętrzną goryczą. Sięgnął do kieszeni prawie nieświadomie, tym razem już bez śladów skrępowania odpalając drugiego z kolei papierosa; wyglądało na to, że jego kultura osobista topniała razem z początkowym dystansem między nim, a Harriett. Czyżby w ferworze hojnego obdarowywania szczęściem wszystkich dookoła zapomniała, że od co najmniej kilku minut sabotowała w tym względzie kogoś innego? Wciągnął do płuc powietrze, przez moment jakby zastanawiając się, czy czegoś nie powiedzieć, jednak ostatecznie zadowolił się samym słuchaniem, z łagodnym zdziwieniem zauważając, że z jakiegoś powodu zaczął nagle kwestionować jej motywy. Nie na tyle, żeby pogrzebać całą rozmowę, ale wystarczająco, by przestać brać w niej aktywny udział. Miał zresztą wrażenie – być może mylne, być może nie – że wszystko zostało już powiedziane i wkrótce każde z nich miało odejść w swoją stronę.
Milczenie trwało jeszcze dłuższą chwilę po tym, jak ostatnie słowa blondynki wybrzmiały w mroźnym powietrzu, ale kiedy Percival w końcu się odezwał, jego głos brzmiał spokojnie, choć odrobinę gorzko. – Na początku spotkania obiecałem wysłuchać cię do końca i wziąć twoje słowa pod rozwagę, i dokładnie tyle jestem w stanie obiecać teraz. – Obrócił papierosa w palcach. – Tak jak przewidziałaś, nie będzie zapewnień ani wzniosłych deklaracji. Nie wiem jeszcze, co zrobię z tym, co mi powiedziałaś, być może nic. Niemniej jednak dziękuję. – Skinął głową, a na wargach ponownie zatańczył mu uśmiech, nieco bardziej życzliwy niż poprzednio. – Domyślam się, że decyzja o spotkaniu ze mną nie należała do najłatwiejszych – dodał jeszcze, przelotnie zastanawiając się, czy on sam byłby w stanie zdobyć się na coś podobnego.
Odetchnął bezgłośnie. I już? Przeniósł wzrok w nieokreślony punkt u wylotu alejki, jednak jego myśli, zamiast oscylować wokół nieuchronnego pożegnania, uporczywie wracały do zdania, które wypowiedziała wcześniej kobieta. Kto by się spodziewał, że mogli mieć ze sobą coś wspólnego; fakt, celowo i z rozmysłem ignorowany przez niego od samego początku rozmowy, teraz dopraszał się o uwagę, wbrew pozorom wywołując bardziej ciekawość niż kłującą zazdrość. Wahał się przez chwilę, w czasie której jego osobista godność próbowała się wybić ponad ogarniającą go coraz mocniej filozofię pod hasłem wszystko-mi-jedno. Nierówna walka zakończyła się zawieszeniem broni.
Zaciągnął się dymem, wypuszczając go z płuc powoli i bez pośpiechu, w międzyczasie ponownie odnajdując spojrzeniem twarz kobiety. Kobiety, która jakiś czas temu podjęła decyzję całkiem podobną do tej, jaką teraz zachęcająco przed nim roztaczała. – Jesteś szczęśliwa, Harriett?
Naprawdę był ciekawy.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Nie myślała już o niczym. Cała ta sytuacja, w którą nieświadomie dali się uwikłać, dobiła już do granic absurdu i od paru minut tanecznym krokiem przechadzała się po rejonach wypełnionych nonsensem, by z każdym kolejnym wyartykułowanym dźwiękiem zostawiać za sobą bezpowrotnie bezpieczną przystań zdarzeń jasnych i pojętych. Przestała więc wytężać przegrzane od nadmiernych zawiłości zwoje mózgowe w próbie zrozumienia, by ostatecznie zaakceptować wszystko takim, jakim było, jakże przewrotnie wmówić sobie, że tak musi być i taplać się dalej w bagienku pretensjonalnych oświadczeń, które winny mieć charakter parenetyczny, a jednak do bólu przypominały litanię zażaleń i oskarżeń o umownej konstruktywności.
Nie powinna jej dziwić reakcja na tak jawny atak wymierzony w starszego z rodzeństwa Nottów i to nie nagłe zaprzeczenie ani zmiana w głosie Percivala sprawiła, że na kilka uderzeń serca zawładnęło nią dziwne odrętwienie, a rześkie, przepełnione napięciem powietrze ugrzęzło w jej płucach, jakby niezdolnych do dalszej pracy; przed oczami miała już zupełnie inny obraz, który niespodziewanie wypłynął z odmętów jej pamięci niczym topielec, obraz nieprzypominający parkowej scenerii i twarz nieprzypominającą szlachcica. Pod jej powiekami zamigotał dobrotliwy uśmiech Sybil, której samo wspomniane w niebałwochwalczym kontekście imię wywoływało u blondynki całą lawinę automatycznych reakcji obronnych, a która już dawno pożegnała się z tym światem; i to pojedyncze wspomnienie młodszej siostry wystarczyło, by w sercu Harriett ponownie zakiełkowała paląca zazdrość, bo oto stojący przed nią mężczyzna miał kolejną rzecz, którą sama już nigdy nie będzie mogła się szczycić - zdawał się nawet nie być świadomym tego, jak wielkie ma szczęście.
- Nie twierdzę, że jest złym człowiekiem, tylko nieodpowiednim kandydatem - zaprotestowała pospiesznie, próbując wyklarować swój tok rozumowania, zbyt późno uświadomiwszy sobie, że delikatna struna, którą szarpnęła, zagrała fałszywą nutę. Czy istnieją na tym świecie źli ludzie? Nie według Harriett, ślepo wierzącej w to, że za każdym przykrym słowem i za każdym niechlubnym czynem stoi jakaś historia, która wszystko uzasadnia; nikt przecież nie rodzi się zły, nikt nie pragnie być zły - ale o wiele łatwiej jest popełnić błąd, gdy jest się zawiedzionym czy zranionym, gdy w sercu ma się wielką, ziejącą pustką dziurę o określonym kształcie. Czy istnieją na tym świecie źli ludzie? Nie według Harriett, ślepo wierzącej w to, że ludzkość dzieli się na tych dobrych, którzy czasem błądzą i na Gellerta Grindelwalda.
Wzięła kolejny wdech, powolny i otrzeźwiający, zmuszając się do przywołania bardziej inteligentnego wyrazu twarzy i skupienia spojrzenia na swoim towarzyszu, który nagle zdał się być mniej czarujący niż wcześniej. Nie doceniał tego, co miał ani tego, co mógłby mieć. Milczał jak zaklęty, wątpliwościami zapewne chuchając tak jak dymem papierosowym - może jej słowa nie robiły na nim większego wrażenia? Może źle oceniła jego wrażliwość i skłonność do wysilenia się, zamiast ślepego podążania po linii najmniejszego oporu? Zacisnęła usta w wąską linię, niepewna czy powinna dodać coś jeszcze i czy jakiekolwiek kolejne słowa miałyby sens. Nigdy nie miała nic przeciwko zimowej porze roku, lecz teraz, gdy w parku nie rozbrzmiewały radosne trele wiosennych ptaków, a przedłużaną przez Percivala ciszę przerywało jedynie pokrakiwanie wszędobylskich kruków i wron, poczuła się tak, jakby znajdowała się na cmentarzu, a nie w parku. I nagle znienawidziła zimę całym sercem.
- Tak - potwierdziła zupełnie niepotrzebnie, przytakując jego słowom, które równie dobrze mogłyby zostać uznane za szykowanie sobie wyjścia awaryjnego. Wolała jednak widzieć w nich ogólnikowe podsumowanie konwersacji, prowadzące do rychłego jej zakończenia. - Obiecałam, że nie będę ci zabierać zbyt wiele czasu, mam nadzieję, że nie nadużyłam twojej cierpliwości - dołączyła do grzecznościowych formułek, jak najbardziej szczerych w jej wypadku. Może chwilowo męczył ją przedwczesny kac moralny, lecz była przekonana o tym, że jakichkolwiek efektów nie przyniosłoby spotkanie, to popołudnie nie zostało zmarnowane. - Wysłuchałeś mnie, więc uznam, że było warto. I dziękuję ci za to - odpowiedziała z emfazą, jakby to miała jej zapewnić gwarancję, że jeśli wszystkie jej wypowiedzi miałyby się odbić, to tylko czkawką, a nie jak grochem o ścianę. Uśmiechnęła się krótko, czując coś na kształt ulgi z racji tego, że jej niewdzięczna rola dobiegała do końcowego aktu.
A może nie? Zmarszczyła nieznacznie brwi, wpatrując się w szlachcica nawet bez prób maskowania zaskoczenia, gdy w trzech prostych słowach wbił klin w jej względną równowagę psychiczną. Jesteś szczęśliwa, Harriett? Pytanie dźwięczało nieznośnie w jej głowie jeszcze długo po tym, jak ostatnie jego sylaby rozpłynęły się w powietrzu. Najchętniej zbyłaby je ujmującym uśmiechem numer pięć i uznała za niebyłe, lecz jakiekolwiek przebłyski pozornej nawet wesołości wydawały się znajdować aktualnie poza zasięgiem, zacisnęła więc jeszcze silniej smukłe, odziane w skórzaną rękawiczkę palce na swoim ramieniu, walcząc z głupim impulsem powiedzenia czegokolwiek, co uwolniłoby ją od konieczności ustosunkowania się do tego pytania.
- Będę szczęśliwa, gdy moi bliscy będą szczęśliwi - oznajmiła nieco wymijająco, choć w dość oczywisty sposób wskazując na o wiele prostszą odpowiedź. Nie. Ale to brzmiałoby niewdzięcznie w ustach kobiety, która przez krótki czas podobno miała wszystko, a nie potrafiła tego prawdziwie docenić. - To nie był mój wybór - dodała niemal natychmiast przyciszonym głosem, podążając podobnym tokiem rozumowania; pytanie przecież nie zostało zadane bezpodstawnie. - Musisz zrozumieć, to nie jest mściwość z mojej strony, naprawdę nie czerpię żadnej satysfakcji z obecnego stanu rzeczy - kontynuowała, uświadamiając sobie niespodziewanie, że jeszcze parę chwil i jej motywy zostaną całkowicie podważone, a interwencja zagrzebana trzy metry pod zmrożoną ziemią. - Napisałabym do ciebie to samo i powiedziała ci to samo, gdyby w grę wchodziła jakakolwiek inna osoba. Po prostu Inara jest dla mnie jak siostra, a… ja nie widzę tu żadnej taryfy ulgowej. Jeśli miałabym wybierać pomiędzy Inarą a Benem, wybrałabym Inarę, za każdym razem, bo jej przyjaźń nigdy nie zawodzi - czego nie mogę powiedzieć o Jaimiem. - Wiem, że to nie to samo, ale proszę, nie wątp w szczerość moich słów tylko dlatego, że przyszło mi kochać nieodpowiedniego człowieka - dlaczego głos jej się łamał? Serce nie sługa, Percivalu, zdaje się, że wiesz o tym najlepiej.
Nie powinna jej dziwić reakcja na tak jawny atak wymierzony w starszego z rodzeństwa Nottów i to nie nagłe zaprzeczenie ani zmiana w głosie Percivala sprawiła, że na kilka uderzeń serca zawładnęło nią dziwne odrętwienie, a rześkie, przepełnione napięciem powietrze ugrzęzło w jej płucach, jakby niezdolnych do dalszej pracy; przed oczami miała już zupełnie inny obraz, który niespodziewanie wypłynął z odmętów jej pamięci niczym topielec, obraz nieprzypominający parkowej scenerii i twarz nieprzypominającą szlachcica. Pod jej powiekami zamigotał dobrotliwy uśmiech Sybil, której samo wspomniane w niebałwochwalczym kontekście imię wywoływało u blondynki całą lawinę automatycznych reakcji obronnych, a która już dawno pożegnała się z tym światem; i to pojedyncze wspomnienie młodszej siostry wystarczyło, by w sercu Harriett ponownie zakiełkowała paląca zazdrość, bo oto stojący przed nią mężczyzna miał kolejną rzecz, którą sama już nigdy nie będzie mogła się szczycić - zdawał się nawet nie być świadomym tego, jak wielkie ma szczęście.
- Nie twierdzę, że jest złym człowiekiem, tylko nieodpowiednim kandydatem - zaprotestowała pospiesznie, próbując wyklarować swój tok rozumowania, zbyt późno uświadomiwszy sobie, że delikatna struna, którą szarpnęła, zagrała fałszywą nutę. Czy istnieją na tym świecie źli ludzie? Nie według Harriett, ślepo wierzącej w to, że za każdym przykrym słowem i za każdym niechlubnym czynem stoi jakaś historia, która wszystko uzasadnia; nikt przecież nie rodzi się zły, nikt nie pragnie być zły - ale o wiele łatwiej jest popełnić błąd, gdy jest się zawiedzionym czy zranionym, gdy w sercu ma się wielką, ziejącą pustką dziurę o określonym kształcie. Czy istnieją na tym świecie źli ludzie? Nie według Harriett, ślepo wierzącej w to, że ludzkość dzieli się na tych dobrych, którzy czasem błądzą i na Gellerta Grindelwalda.
Wzięła kolejny wdech, powolny i otrzeźwiający, zmuszając się do przywołania bardziej inteligentnego wyrazu twarzy i skupienia spojrzenia na swoim towarzyszu, który nagle zdał się być mniej czarujący niż wcześniej. Nie doceniał tego, co miał ani tego, co mógłby mieć. Milczał jak zaklęty, wątpliwościami zapewne chuchając tak jak dymem papierosowym - może jej słowa nie robiły na nim większego wrażenia? Może źle oceniła jego wrażliwość i skłonność do wysilenia się, zamiast ślepego podążania po linii najmniejszego oporu? Zacisnęła usta w wąską linię, niepewna czy powinna dodać coś jeszcze i czy jakiekolwiek kolejne słowa miałyby sens. Nigdy nie miała nic przeciwko zimowej porze roku, lecz teraz, gdy w parku nie rozbrzmiewały radosne trele wiosennych ptaków, a przedłużaną przez Percivala ciszę przerywało jedynie pokrakiwanie wszędobylskich kruków i wron, poczuła się tak, jakby znajdowała się na cmentarzu, a nie w parku. I nagle znienawidziła zimę całym sercem.
- Tak - potwierdziła zupełnie niepotrzebnie, przytakując jego słowom, które równie dobrze mogłyby zostać uznane za szykowanie sobie wyjścia awaryjnego. Wolała jednak widzieć w nich ogólnikowe podsumowanie konwersacji, prowadzące do rychłego jej zakończenia. - Obiecałam, że nie będę ci zabierać zbyt wiele czasu, mam nadzieję, że nie nadużyłam twojej cierpliwości - dołączyła do grzecznościowych formułek, jak najbardziej szczerych w jej wypadku. Może chwilowo męczył ją przedwczesny kac moralny, lecz była przekonana o tym, że jakichkolwiek efektów nie przyniosłoby spotkanie, to popołudnie nie zostało zmarnowane. - Wysłuchałeś mnie, więc uznam, że było warto. I dziękuję ci za to - odpowiedziała z emfazą, jakby to miała jej zapewnić gwarancję, że jeśli wszystkie jej wypowiedzi miałyby się odbić, to tylko czkawką, a nie jak grochem o ścianę. Uśmiechnęła się krótko, czując coś na kształt ulgi z racji tego, że jej niewdzięczna rola dobiegała do końcowego aktu.
A może nie? Zmarszczyła nieznacznie brwi, wpatrując się w szlachcica nawet bez prób maskowania zaskoczenia, gdy w trzech prostych słowach wbił klin w jej względną równowagę psychiczną. Jesteś szczęśliwa, Harriett? Pytanie dźwięczało nieznośnie w jej głowie jeszcze długo po tym, jak ostatnie jego sylaby rozpłynęły się w powietrzu. Najchętniej zbyłaby je ujmującym uśmiechem numer pięć i uznała za niebyłe, lecz jakiekolwiek przebłyski pozornej nawet wesołości wydawały się znajdować aktualnie poza zasięgiem, zacisnęła więc jeszcze silniej smukłe, odziane w skórzaną rękawiczkę palce na swoim ramieniu, walcząc z głupim impulsem powiedzenia czegokolwiek, co uwolniłoby ją od konieczności ustosunkowania się do tego pytania.
- Będę szczęśliwa, gdy moi bliscy będą szczęśliwi - oznajmiła nieco wymijająco, choć w dość oczywisty sposób wskazując na o wiele prostszą odpowiedź. Nie. Ale to brzmiałoby niewdzięcznie w ustach kobiety, która przez krótki czas podobno miała wszystko, a nie potrafiła tego prawdziwie docenić. - To nie był mój wybór - dodała niemal natychmiast przyciszonym głosem, podążając podobnym tokiem rozumowania; pytanie przecież nie zostało zadane bezpodstawnie. - Musisz zrozumieć, to nie jest mściwość z mojej strony, naprawdę nie czerpię żadnej satysfakcji z obecnego stanu rzeczy - kontynuowała, uświadamiając sobie niespodziewanie, że jeszcze parę chwil i jej motywy zostaną całkowicie podważone, a interwencja zagrzebana trzy metry pod zmrożoną ziemią. - Napisałabym do ciebie to samo i powiedziała ci to samo, gdyby w grę wchodziła jakakolwiek inna osoba. Po prostu Inara jest dla mnie jak siostra, a… ja nie widzę tu żadnej taryfy ulgowej. Jeśli miałabym wybierać pomiędzy Inarą a Benem, wybrałabym Inarę, za każdym razem, bo jej przyjaźń nigdy nie zawodzi - czego nie mogę powiedzieć o Jaimiem. - Wiem, że to nie to samo, ale proszę, nie wątp w szczerość moich słów tylko dlatego, że przyszło mi kochać nieodpowiedniego człowieka - dlaczego głos jej się łamał? Serce nie sługa, Percivalu, zdaje się, że wiesz o tym najlepiej.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Absurdalność toczącej się rozmowy już dawno przestała robić na nim wrażenie. Sytuacja była nietypowa, niemożliwa do upchnięcia w żadne sztywne normy, wymagała więc odrzucenia schematycznego myślenia, a może nawet – myślenia w ogóle, bo w innym wypadku nie pozostałoby im z Harriett nic innego, jak załamać ręce. Albo wybuchnąć śmiechem. Lub zrobić coś równie nie na miejscu, co w jakiś sposób rozładowałoby atmosferę dramatu przemieszanego ze skandalem i zrównoważyło emocjonalną huśtawkę, którą każde z nich uparcie przepychało na stronę tego drugiego. Tymczasem oboje – jeszcze – dzielnie zachowywali względny spokój; poruszony przez kobietę temat zaczynał się wyczerpywać i istniała szansa, że następnego ranka obudzą się bez potężnego kaca moralnego, a do feralnego spotkania wracać będą bez wzdrygnięcia. Gdyby tylko Percival zdecydował się zamknąć usta odrobinę wcześniej, trzymając na wodzy swoją cyniczną i wyposażoną w agresywne systemy obronne część osobowości, może nawet by się to udało. Ostatnie grzecznościowe formułki zdążyły już w końcu paść, podziękowali sobie wzajemnie za to uroczo spędzone – uhm – południe, i właściwie blondynka mogłaby w tamtym momencie odwrócić się na pięcie, posłać mu pożegnalny uśmiech i uznać swoją prywatną misję za wypełnioną.
Gdyby tylko.
Pożałował zadanego pytania już w chwili, w której ostatnie sylaby wybrzmiały w mroźnym powietrzu, urywając się jakoś za szybko i pozostawiając po sobie głuchą ciszę. Ciekawość ciekawością, ale kiedy zorientował się, że poruszył właśnie jedyny temat, którego pod żadnym pozorem nie powinien był poruszać, zrozumiał, że mimo wszystko wolałby nigdy nie usłyszeć odpowiedzi. Może był tchórzem, ale bał się tego, czego mógłby się dowiedzieć; bagno, w którym konsekwentnie pogrążał się już od jakiegoś czasu, było wystarczająco niebezpieczne i cuchnące nawet bez dodatkowych szczegółów z zamierzchłej przeszłości. Która, swoją drogą, nie była chyba aż tak bardzo zamierzchła, skoro wciąż zdarzało jej się pukać do jego drzwi.
Na odwrót było już jednak za późno, cisnące mu się na usta nie musisz odpowiadać miało wydźwięk jeszcze bardziej żałosny i niezręczny od samego pytania, pozostawało mu więc jedynie czekać. A później, gdy z każdym padającym słowem czuł się coraz gorzej – przeklinać samego siebie.
Dlaczego właściwie tak go to ruszyło?
To nie tak, że doznał nagle olśnienia. Od początku rozmowy samodzielnie wypełniał przecież pozostawiane przez Harriett luki, nie miał problemu z dopasowaniem zaimków do odpowiednich osób i w mig poskładał fakty w całość, nawet jeżeli do samego końca naiwnie się oszukiwał, że niektóre kwestie zrozumiał na opak. Ogólny sens był jednak jasny, choć przysypany dosyć kruchym milczeniem; tym samym, które tak lekkomyślnie zasabotował, w trzech słowach zrywając tę wątłą nić porozumienia, która jakimś cudem się między nimi pojawiła. Może myślał, że kobieta zwyczajnie zignoruje jego marną prowokację, może spodziewał się, że jej odpowiedź urwie się na tym wymijającym, pierwszym zdaniu, ale na cokolwiek liczył, srodze się pomylił. Prawda leżała odkryta, pod jego nosem, a on sam nie wiedział, czy bardziej ruszyło go imię Bena, padające wreszcie z ust jego rozmówczyni, czy może jej głos, załamujący się ostrzegawczo na ostatnich słowach.
– Przepraszam – wymamrotał. Za późno, zdecydowanie za późno. – Nie powinienem był… Oczywiście, że chcesz jak najlepiej. – Strzepnął popiół z papierosa na ścieżkę, zawahał się przez moment, po czym odrzucił cały niedopałek. W ustach czuł gorycz, która nie miała nic wspólnego z nadmiarem nikotyny. Wiedział, dlaczego się tak zachowywał, tak samo, jak zdawał sobie sprawę, że przez ostatnie miesiące grał z losem w karty, nagminnie oszukując i sprawdzając z jakąś naiwną ciekawością, jak długo uda mu się blefować. Harriett nie zapędziła go w kozi róg, nie postawiła przed niemożliwym wyborem, ani nie robiła bałaganu w jego idealnie poukładanym życiu – po prostu w kilku trafnie dobranych słowach pokazała mu, że w rzeczonym rogu siedział już dawno, że wybór wisiał nad nim od tygodni i powoli zbliżał się do ostatecznej daty ważności, oraz że o jego życiu można było powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że było uporządkowane.
Tylko dlatego, że przyszło mi kochać nieodpowiedniego człowieka.
Spojrzał na Harriett i odetchnął bezgłośnie. – Zdaje się – że koniec końców mamy ze sobą coś wspólnego – że teraz to ja nadużyłem twojej cierpliwości – powiedział już nieco głośniej, uśmiechając się w połowie niezręcznie, w połowie przepraszająco. – Jeszcze raz dziękuję ci za wszystko, co powiedziałaś. Mimo, że raczej ci tego nie ułatwiałem. – Włożył ręce do kieszeni płaszcza, tym razem nie żeby wyciągnąć z nich paczkę papierosów, ale żeby ochronić je przed chłodem. – Cieszę się, że Inara ma kogoś takiego w swoim życiu – dodał całkowicie szczerze, z zabarwionym lekkim szaleństwem rozbawieniem uświadamiając sobie, że ich pokręcony, czteroosobowy krąg, właśnie się zamknął, uzupełniając ostatnie brakujące ogniwo.
Gdyby tylko.
Pożałował zadanego pytania już w chwili, w której ostatnie sylaby wybrzmiały w mroźnym powietrzu, urywając się jakoś za szybko i pozostawiając po sobie głuchą ciszę. Ciekawość ciekawością, ale kiedy zorientował się, że poruszył właśnie jedyny temat, którego pod żadnym pozorem nie powinien był poruszać, zrozumiał, że mimo wszystko wolałby nigdy nie usłyszeć odpowiedzi. Może był tchórzem, ale bał się tego, czego mógłby się dowiedzieć; bagno, w którym konsekwentnie pogrążał się już od jakiegoś czasu, było wystarczająco niebezpieczne i cuchnące nawet bez dodatkowych szczegółów z zamierzchłej przeszłości. Która, swoją drogą, nie była chyba aż tak bardzo zamierzchła, skoro wciąż zdarzało jej się pukać do jego drzwi.
Na odwrót było już jednak za późno, cisnące mu się na usta nie musisz odpowiadać miało wydźwięk jeszcze bardziej żałosny i niezręczny od samego pytania, pozostawało mu więc jedynie czekać. A później, gdy z każdym padającym słowem czuł się coraz gorzej – przeklinać samego siebie.
Dlaczego właściwie tak go to ruszyło?
To nie tak, że doznał nagle olśnienia. Od początku rozmowy samodzielnie wypełniał przecież pozostawiane przez Harriett luki, nie miał problemu z dopasowaniem zaimków do odpowiednich osób i w mig poskładał fakty w całość, nawet jeżeli do samego końca naiwnie się oszukiwał, że niektóre kwestie zrozumiał na opak. Ogólny sens był jednak jasny, choć przysypany dosyć kruchym milczeniem; tym samym, które tak lekkomyślnie zasabotował, w trzech słowach zrywając tę wątłą nić porozumienia, która jakimś cudem się między nimi pojawiła. Może myślał, że kobieta zwyczajnie zignoruje jego marną prowokację, może spodziewał się, że jej odpowiedź urwie się na tym wymijającym, pierwszym zdaniu, ale na cokolwiek liczył, srodze się pomylił. Prawda leżała odkryta, pod jego nosem, a on sam nie wiedział, czy bardziej ruszyło go imię Bena, padające wreszcie z ust jego rozmówczyni, czy może jej głos, załamujący się ostrzegawczo na ostatnich słowach.
– Przepraszam – wymamrotał. Za późno, zdecydowanie za późno. – Nie powinienem był… Oczywiście, że chcesz jak najlepiej. – Strzepnął popiół z papierosa na ścieżkę, zawahał się przez moment, po czym odrzucił cały niedopałek. W ustach czuł gorycz, która nie miała nic wspólnego z nadmiarem nikotyny. Wiedział, dlaczego się tak zachowywał, tak samo, jak zdawał sobie sprawę, że przez ostatnie miesiące grał z losem w karty, nagminnie oszukując i sprawdzając z jakąś naiwną ciekawością, jak długo uda mu się blefować. Harriett nie zapędziła go w kozi róg, nie postawiła przed niemożliwym wyborem, ani nie robiła bałaganu w jego idealnie poukładanym życiu – po prostu w kilku trafnie dobranych słowach pokazała mu, że w rzeczonym rogu siedział już dawno, że wybór wisiał nad nim od tygodni i powoli zbliżał się do ostatecznej daty ważności, oraz że o jego życiu można było powiedzieć wiele, ale na pewno nie to, że było uporządkowane.
Tylko dlatego, że przyszło mi kochać nieodpowiedniego człowieka.
Spojrzał na Harriett i odetchnął bezgłośnie. – Zdaje się – że koniec końców mamy ze sobą coś wspólnego – że teraz to ja nadużyłem twojej cierpliwości – powiedział już nieco głośniej, uśmiechając się w połowie niezręcznie, w połowie przepraszająco. – Jeszcze raz dziękuję ci za wszystko, co powiedziałaś. Mimo, że raczej ci tego nie ułatwiałem. – Włożył ręce do kieszeni płaszcza, tym razem nie żeby wyciągnąć z nich paczkę papierosów, ale żeby ochronić je przed chłodem. – Cieszę się, że Inara ma kogoś takiego w swoim życiu – dodał całkowicie szczerze, z zabarwionym lekkim szaleństwem rozbawieniem uświadamiając sobie, że ich pokręcony, czteroosobowy krąg, właśnie się zamknął, uzupełniając ostatnie brakujące ogniwo.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Sieć niedomówień, którą tkała namiętnie od początku rozmowy, pewna tego, że nie musi wszystkiego prezentować wprost, by spotkało się z odpowiednim zrozumieniem, zacisnęła się dookoła niej nagle i niespodziewanie, kradnąc jej resztki powietrza z płuc i zabierając jakiekolwiek oparcie. Budowała wszystko na błędnym założeniu, nie miała już złudzeń, gdy kolejne kostki domina przewracały się jedna po drugiej, a zatrzymanie tego ciągu było niemożliwe.
Percival nie wiedział wszystkiego - oczywiście, że nie wiedział, dlaczego miałoby być inaczej? Sama unikała pewnych tematów jak ognia, poruszając je niechętnie i tylko w wyodrębnionych, ubarwionych specjalnymi prawami przypadkach i niczego mniej nie oczekiwała od drugiej strony medalu. Dlaczego Wright miałby przedstawić szlachcicowi pełną wersję wydarzeń, niezmanipulowaną przez jego urażoną dumę i wyrzuty sumienia, nakazujące obarczać całą winą za nieszczęście właśnie półwilę, skoro sam tkwił w zaprzeczeniu tak wybornym, że nie pozostawało do zrobienia nic więcej, jak tylko pogratulować dopracowanego do perfekcji systemu wyparcia? Dlaczego miałby mówić cokolwiek na ich temat? Harriett aż ziała hipokryzją; czy w ciągu pięciu lat chociaż raz powiedziała swojemu mężowi o upadłej gwieździe quidditcha cokolwiek, co nie byłoby stekiem kłamstw, mających zostawić jej opinię nieskażoną i nienadszarpniętą? Bezwiednie poruszyła pobladłymi ustami. Oczywiście, że szlachcic uzupełnił luki wedle najkorzystniejszego schematu, nie mogła mieć mu tego za złe - ani tego, że w dużej mierze pozostawał nieświadomy. Ale może to i lepiej?
Gdyby nie fakt, że wizja, jaka stanęła Percivalowi przed oczami, przysłaniała mu spojrzenie na bieżące sprawy, tworząc ich wypaczone odbicie niczym w krzywym zwierciadle, nie dodałaby nic więcej. To była odpowiednia rzecz do zrobienia i zarazem jedyny sposób na ocalenie strzępów godności osobistej, którą tego dnia - jaki i wiele poprzednich - wystawiła na ciężką próbę. Wygięłaby więc usta w uśmiechu pozbawionym resztek wesołości, sięgnęła po kolejną przepisową formułkę, tym razem na pożegnanie, by po kolejnym histerycznym uderzeniu serca, nieznajdującym jednak odzwierciedlenia na zastygłej twarzy, wyglądając jak parodia samej siebie, obrócić się na pięcie i pozbawionym sprężystości krokiem ruszyć w dół parkowej alejki, zaciskając palce aż do zbielenia knykci i szczęki aż do protestu zębów. Ale nie chodziło o nią i chociaż wykładając ostatnią kartę na stół i nie pozostawiając już żadnych wątpliwości co do swojego najsłabszego punktu, wypalonego w niej niczym piętno, poczuła się dziwnie obnażona, zaraz po zalewającej ją fali desperacji, nakazującej wyrzucać z siebie kolejne słowa w zawrotnym tempie, nadeszła fala obezwładniającej bezradności - i niezręczności, gdy dostrzegła, w jakie zakłopotanie wprawiła mężczyznę.
Glos, nad którym pracowała tyle lat, zawiódł ją okrutnie po raz kolejny - i to w sytuacji tak trywialnej, jak zwyczajna rozmowa z obcym mężczyzną, a jej ciałem zawładnęło najzwyczajniejsze na świecie fizyczne zmęczenie. Unosząc dłoń w powstrzymującym geście, pokręciła gwałtownie głową, a kilka jasnych loków wymknęło się z upięcia. Nie chciała jego przeprosin. Nie chciała jego zmieszania ani współczucia, prób sympatyzowania ani litości. W gruncie rzeczy nie chciała już niczego, oprócz tego, by zniknąć z Ogrodów Królewskich jak najszybciej i skutecznie wymazać z pamięci to sobotnie popołudnie, a razem z nim zatrzeć wszystkie błędy, które popełniła. Nie potrafiła ich nawet zliczyć. Bo, chociaż chciała wierzyć w to, że postąpiła słusznie, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że tylko dodatkowo narozrabiała, a cenę za to, jak zwykle, poniesie ktoś zupełnie niewinny, kto miał pecha znaleźć się w ogniu krzyżowym.
- Myślę, że zafundowaliśmy sobie wystarczającą ilość wrażeń - oznajmiła przywołując się do porządku, lecz w jej własnych uszach głos wydobywający się z jej gardła brzmiał głucho - co dopiero w uszach Percivala. - Wystarczy, jak na jeden dzień - jak na jedno życie, chciałoby się dodać, przechodząc już do nieuchronnego i jakże wyczekiwanego zakończenia konkursu kłopotliwych wypowiedzi. - Mam nadzieję, że niedługo będę mogła powiedzieć to samo o tobie - odbiła piłeczkę po raz ostatni, bez śladów złośliwości czy zgryźliwości, naprawdę wyrażała szczere pragnienie możliwości przybicia pieczątki aprobaty nowej-starej personie w panteonie najbliższych Inarze osób, do którego miała przywilej nieskromnie się zaliczać. Zrobiła pierwszy krok w tył, drobny i wystarczająco powolny, by upewnić się, że temat został już wyczerpany do cna. - Nie zrań jej - rzuciła jeszcze nieco w ostrzegawczym tonie, krzyżując spojrzenie z malachitowymi tęczówkami, nim cofnęła się o kolejny krok. Miłego dnia utknęło jej gdzieś na wysokości strun głosowych. Jakim cudem ten dzień miałby być miły? Uśmiechnęła się przepraszająco, czyniąc w końcu to, do czego rwała się każda komórka w jej ciele; zwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, nie bacząc zupełnie na to, że obrana przez nią trasa prowadzi w złym kierunku i nie oglądając się za siebie, ruszyła szybkim krokiem. Nie wiedziała czy Nott dalej tkwi w miejscu, czy sam również postanowił się ekspediować. Gdy tylko znalazła za zakrętem alejki, znikając poza zasięgiem jego wzroku, jej klatka piersiowa zafalowała niespokojnie, nie przynosząc jednak żadnej ulgi ani nie kojąc nieznośnego uczucia duszności. Po przejściu paru jardów puściła się biegiem, nie zważając na zdziwione miny przechodniów, których nawet nie dostrzegała - byleby tylko uciec jak najprędzej.
| zt x 2
Percival nie wiedział wszystkiego - oczywiście, że nie wiedział, dlaczego miałoby być inaczej? Sama unikała pewnych tematów jak ognia, poruszając je niechętnie i tylko w wyodrębnionych, ubarwionych specjalnymi prawami przypadkach i niczego mniej nie oczekiwała od drugiej strony medalu. Dlaczego Wright miałby przedstawić szlachcicowi pełną wersję wydarzeń, niezmanipulowaną przez jego urażoną dumę i wyrzuty sumienia, nakazujące obarczać całą winą za nieszczęście właśnie półwilę, skoro sam tkwił w zaprzeczeniu tak wybornym, że nie pozostawało do zrobienia nic więcej, jak tylko pogratulować dopracowanego do perfekcji systemu wyparcia? Dlaczego miałby mówić cokolwiek na ich temat? Harriett aż ziała hipokryzją; czy w ciągu pięciu lat chociaż raz powiedziała swojemu mężowi o upadłej gwieździe quidditcha cokolwiek, co nie byłoby stekiem kłamstw, mających zostawić jej opinię nieskażoną i nienadszarpniętą? Bezwiednie poruszyła pobladłymi ustami. Oczywiście, że szlachcic uzupełnił luki wedle najkorzystniejszego schematu, nie mogła mieć mu tego za złe - ani tego, że w dużej mierze pozostawał nieświadomy. Ale może to i lepiej?
Gdyby nie fakt, że wizja, jaka stanęła Percivalowi przed oczami, przysłaniała mu spojrzenie na bieżące sprawy, tworząc ich wypaczone odbicie niczym w krzywym zwierciadle, nie dodałaby nic więcej. To była odpowiednia rzecz do zrobienia i zarazem jedyny sposób na ocalenie strzępów godności osobistej, którą tego dnia - jaki i wiele poprzednich - wystawiła na ciężką próbę. Wygięłaby więc usta w uśmiechu pozbawionym resztek wesołości, sięgnęła po kolejną przepisową formułkę, tym razem na pożegnanie, by po kolejnym histerycznym uderzeniu serca, nieznajdującym jednak odzwierciedlenia na zastygłej twarzy, wyglądając jak parodia samej siebie, obrócić się na pięcie i pozbawionym sprężystości krokiem ruszyć w dół parkowej alejki, zaciskając palce aż do zbielenia knykci i szczęki aż do protestu zębów. Ale nie chodziło o nią i chociaż wykładając ostatnią kartę na stół i nie pozostawiając już żadnych wątpliwości co do swojego najsłabszego punktu, wypalonego w niej niczym piętno, poczuła się dziwnie obnażona, zaraz po zalewającej ją fali desperacji, nakazującej wyrzucać z siebie kolejne słowa w zawrotnym tempie, nadeszła fala obezwładniającej bezradności - i niezręczności, gdy dostrzegła, w jakie zakłopotanie wprawiła mężczyznę.
Glos, nad którym pracowała tyle lat, zawiódł ją okrutnie po raz kolejny - i to w sytuacji tak trywialnej, jak zwyczajna rozmowa z obcym mężczyzną, a jej ciałem zawładnęło najzwyczajniejsze na świecie fizyczne zmęczenie. Unosząc dłoń w powstrzymującym geście, pokręciła gwałtownie głową, a kilka jasnych loków wymknęło się z upięcia. Nie chciała jego przeprosin. Nie chciała jego zmieszania ani współczucia, prób sympatyzowania ani litości. W gruncie rzeczy nie chciała już niczego, oprócz tego, by zniknąć z Ogrodów Królewskich jak najszybciej i skutecznie wymazać z pamięci to sobotnie popołudnie, a razem z nim zatrzeć wszystkie błędy, które popełniła. Nie potrafiła ich nawet zliczyć. Bo, chociaż chciała wierzyć w to, że postąpiła słusznie, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że tylko dodatkowo narozrabiała, a cenę za to, jak zwykle, poniesie ktoś zupełnie niewinny, kto miał pecha znaleźć się w ogniu krzyżowym.
- Myślę, że zafundowaliśmy sobie wystarczającą ilość wrażeń - oznajmiła przywołując się do porządku, lecz w jej własnych uszach głos wydobywający się z jej gardła brzmiał głucho - co dopiero w uszach Percivala. - Wystarczy, jak na jeden dzień - jak na jedno życie, chciałoby się dodać, przechodząc już do nieuchronnego i jakże wyczekiwanego zakończenia konkursu kłopotliwych wypowiedzi. - Mam nadzieję, że niedługo będę mogła powiedzieć to samo o tobie - odbiła piłeczkę po raz ostatni, bez śladów złośliwości czy zgryźliwości, naprawdę wyrażała szczere pragnienie możliwości przybicia pieczątki aprobaty nowej-starej personie w panteonie najbliższych Inarze osób, do którego miała przywilej nieskromnie się zaliczać. Zrobiła pierwszy krok w tył, drobny i wystarczająco powolny, by upewnić się, że temat został już wyczerpany do cna. - Nie zrań jej - rzuciła jeszcze nieco w ostrzegawczym tonie, krzyżując spojrzenie z malachitowymi tęczówkami, nim cofnęła się o kolejny krok. Miłego dnia utknęło jej gdzieś na wysokości strun głosowych. Jakim cudem ten dzień miałby być miły? Uśmiechnęła się przepraszająco, czyniąc w końcu to, do czego rwała się każda komórka w jej ciele; zwróciła się o sto osiemdziesiąt stopni, nie bacząc zupełnie na to, że obrana przez nią trasa prowadzi w złym kierunku i nie oglądając się za siebie, ruszyła szybkim krokiem. Nie wiedziała czy Nott dalej tkwi w miejscu, czy sam również postanowił się ekspediować. Gdy tylko znalazła za zakrętem alejki, znikając poza zasięgiem jego wzroku, jej klatka piersiowa zafalowała niespokojnie, nie przynosząc jednak żadnej ulgi ani nie kojąc nieznośnego uczucia duszności. Po przejściu paru jardów puściła się biegiem, nie zważając na zdziwione miny przechodniów, których nawet nie dostrzegała - byleby tylko uciec jak najprędzej.
| zt x 2
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
| 29 grudnia |
Największym wrogiem człowieka jest czas. A Katya odczuwała to od wielu miesięcy ze zdwojoną siłą, jakby z każdej strony była atakowana przez demony przeszłości. Liczyła się z tym, że wiele rzeczy ulegnie gwałtownej zmianie, ale nie była na nie gotowa. Może nawet nigdy nie będzie? Lawirowała na granicy, która nie określała właściwej drogi. Nie była w stanie cofnąć się w tył, ani tym bardziej iść do przodu. Szukała odpowiedzi na tysiąc swoich pytań, ale było na to za późno. Musiała zdać się na własne przeznaczenie, które zawsze można oszukać, prawda?
Pierwszy list do Tristana był swoistego rodzaju niepewnością, wszak wiedziała, że zna się z Ramseyem i nie musiał niczego mówić, ale lady Ollivander próbowała zrozumieć mężczyznę, którego wybrał Malakai. Układała puzzle i kiedy miała niemal pewność, że już wszystko wie, tak budowla runęłą u fundamentów. Ironia. Cofała się i wracała do punktu wyjścia, jakby ktoś celowo ją przymuszał do tego, by postarała się raz jeszcze. Nie miała na to siły, bo praca, a także konflikt z ojcem narastał z każdym dniem. Czego więc potrzebowała? Spokoju i zapomnienia, że Mulciber tkwił w szpitalu, a ona obwiniała się o to, co mu się przytrafiło. Było to zbyt nagłe i nie do końca przewidziane, by reagować ze spokojem, ale im bardziej zbliżało się spotkanie z lordem Rosierem, tym bardziej wierzyła, że robiła dobrze. Decydowała się na niezwykle przełomowy ruch, który albo zepchnie ją w otchłań błędnych decyzji albo da szansę na to, by zrozumieć ewenement, który stał jej na drodze.
Zima nie sprzyjała spacerom. Odczuwała dyskomfort, który chłodem pieścił odsłonięte fragmenty pyzatych policzków pokrywających się czerwienią. Piegi stały się bardziej widoczne, a oczy błyszczały nieprzejednaną czernią, która w enigmatyczny sposób sugerowała, że ma wiele sekretów. Tych bardzo pożądanych, ale także tych z rodzaju nic nie znaczących. Naprawdę tak było? Nie miała pewności, bo pojawiła się w królewskich ogrodach nieco wcześniej niż początkowo zakładała. Posiadała więc dodatkowo trochę czasu, by przypomnieć sobie dawne spotkania, kiedy to psociła z Druellą i zawstydzała się na dźwięk imienia brata koleżanki. Z pewnością było to jakieś zauroczenie, ale jako mała dziewczynka nie umiała tego przypasować do odpowiednich słów, które już poznała. Wydawało jej się w końcu, że w Księżycowym Kochanku także była zadłużona, ale czy aby na pewno? Miała ewidentnie pojemne serce, które pomieściłoby ogrom uczuć, a także miłości.
Dzisiaj było jednak inaczej.
-Cieszę się, że cię widzę, lordzie - powiedziała z lekkim uśmiechem, a zaraz potem skinęła lekko głową. Nie wiedziała od czego zacząć, a to zdawało się być na tyle neutralne, że nie powinna się w żaden sposób denerwować. Emocje jednak uderzyły w nią gwałtownie i musiała spiąć się w ułamku sekundy, bo stres przejmował kontrolę nad jej wątłym ciałem. -Nie jestem pewna od czego zacząć... - dodała bez przekonania i skrzyżowała ręce na piersi, a już po chwili przyglądała się z ciekawością Tristanowi. Chciała przeczytać z jego twarzy reakcje; czy jest zły, a może zirytowany tym, że go tu ściągnęła? Odepchnęła od siebie te scenariusze, bo musiała wziąć się w garść. Za wszelką cenę.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Ostatnio zmieniony przez Katya Ollivander dnia 10.07.16 13:12, w całości zmieniany 1 raz
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
List od Katyi był... enigmatyczny. Pamiętał tę dziewczynę z dzieciństwa, w którym trzymała się blisko jego siostry, wiadomość po latach wydała mu się jakkolwiek osobliwa. Wspominała o bliskiej mu osobie, w pierwszej kolejności pomyślał o Druelii - lecz fakt, że Katya Ollivander mogłaby mieć jakieś informacje o Druelli, które mogłyby go zaciekawić, wydawał mu się dalece nieprawdopodobny. Coś jednak musiało pchnąć ją do napisania tego listu, a on od śmierci Marie nie ignorował symptomów mogących oznaczać nadchodzące niebezpieczeństwo... nawet jeśli te symptomy w pierwszej chwili wydawały się wręcz absurdalne i irracjonalne. Wiedział, że bez powodu nie pisałaby tego listu, minęło zbyt dużo lat, by bawiła się w takie podchody bez powodu. Ona sama też była już kobietą, nie małą dziewczynką, a Tristan niezainteresowany salonowymi plotkami niewiele wiedział o jej ostatnich losach. Losach, które równie enigmatycznie poruszyła w swojej korespondencji, a która Tristan zbył lekką kpiną - jako arystokrata był konserwatystą, bo tylko konserwatywny tradycjonalizm pozwalał mu utrzymać wysoką pozycję, a ów tradycjonalizm nakazywał traktować jakąkolwiek pracę kobiet jako zabawny kaprys i chwilową zachciankę - których nie należało brać na poważnie.
Zresztą - spotkać się musiał, prośbom pięknych kobiet Tristan nie odmawiał nigdy.
Pojawił się na umówionym miejscu przed czasem, nie chcąc jej dać na siebie czekać, ubrany w elegancką czarodziejską szatę o rodowych szkarłatno-złotych haftach, okryty czarnym płaszczem. Szyję przed mrozem chronił biały francuski fular, a wysokie cholewy butów dobrze chroniły przed zaspami śniegu. Nie poznał jej w pierwszej chwili, lecz ona jego owszem; Tristan skłonił się jej oszczędnie, na tyle, ile wymagały od niego wpojone za młodu zasady, na powitanie wysuwając kobiecie ramię, by mogła się na nim wesprzeć, klucząc wzdłuż okrytych lodem uliczek królewskich ogrodów. Jego twarz była jak ciosana w kamieniu, nie drgnęła, nie pojawił się na niej uśmiech ani żaden inny wyraz, w dobrym angielskim tonie było trzymać emocje na uwięzi.
- Lady - powitał ją może nazbyt oficjalnie, niepewny, jak właściwie po tak długim czasie mógł się do niej zwrócić. Mogła nawet nie być już lady Ollivander a przejąć nazwisko po mężu, ostatnie troski sprawiły, że nowości w wąskim arystokratycznym światku nieszczególnie do niego docierały. - Najlepiej będzie zacząć od początku - zasugerował łagodnym, choć obojętnym tonem; ruszył przed siebie, wgłąb krętych ścieżek, z lekko uniesioną we wrodzonej dumie brodą. - Wspominałaś, że chodzi ci o pewną osobę... lecz enigmatycznie pozwoliłaś mi się jedynie domyślać, kim jest bohater historii, którą chcesz mi opowiedzieć. - Tak naprawdę to interesowało go w tym momencie najbardziej, choć tego po sobie nie pokazywał - martwił się. Choć to irracjonalne i absurdalne, nie mógł pozbyć się wrażenia, że może chodzić o jego małą Druellę.
Zresztą - spotkać się musiał, prośbom pięknych kobiet Tristan nie odmawiał nigdy.
Pojawił się na umówionym miejscu przed czasem, nie chcąc jej dać na siebie czekać, ubrany w elegancką czarodziejską szatę o rodowych szkarłatno-złotych haftach, okryty czarnym płaszczem. Szyję przed mrozem chronił biały francuski fular, a wysokie cholewy butów dobrze chroniły przed zaspami śniegu. Nie poznał jej w pierwszej chwili, lecz ona jego owszem; Tristan skłonił się jej oszczędnie, na tyle, ile wymagały od niego wpojone za młodu zasady, na powitanie wysuwając kobiecie ramię, by mogła się na nim wesprzeć, klucząc wzdłuż okrytych lodem uliczek królewskich ogrodów. Jego twarz była jak ciosana w kamieniu, nie drgnęła, nie pojawił się na niej uśmiech ani żaden inny wyraz, w dobrym angielskim tonie było trzymać emocje na uwięzi.
- Lady - powitał ją może nazbyt oficjalnie, niepewny, jak właściwie po tak długim czasie mógł się do niej zwrócić. Mogła nawet nie być już lady Ollivander a przejąć nazwisko po mężu, ostatnie troski sprawiły, że nowości w wąskim arystokratycznym światku nieszczególnie do niego docierały. - Najlepiej będzie zacząć od początku - zasugerował łagodnym, choć obojętnym tonem; ruszył przed siebie, wgłąb krętych ścieżek, z lekko uniesioną we wrodzonej dumie brodą. - Wspominałaś, że chodzi ci o pewną osobę... lecz enigmatycznie pozwoliłaś mi się jedynie domyślać, kim jest bohater historii, którą chcesz mi opowiedzieć. - Tak naprawdę to interesowało go w tym momencie najbardziej, choć tego po sobie nie pokazywał - martwił się. Choć to irracjonalne i absurdalne, nie mógł pozbyć się wrażenia, że może chodzić o jego małą Druellę.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Nie była pewna, co powinno paść jako pierwsze, a tajemnicza otoczka, którą zbudowała zaczynała jej ciążyć. Wiedziała doskonale, że Tristan może nie chcieć rozmawiać o tym, ale przecież nie miała wyboru. Życie zaczynało przybierać dramatycznie - zbyt - szybkiego tempa, a mimo to tkwiła wciąż w Londynie. Szukała odpowiedzi na pytania, które kumulowały się w głowie, a przecież nie udało się odnaleźć głównego sensu, który pozwoliłby połączyć fakty i stworzyć proste równanie. Wiele niewiadomych składało się na rodzący się w bólach marazm, którego szczerze nienawidziła. Musiała to jednak zamaskować, by nie dać po sobie, że jest czegokolwiek niepewna. Wierzyła w sens tego spotkania i pozytywne zakończenie spekulacji.
Chciała tylko poznać prawdę.
Nie przypuszczała, że lord Rosier mógł pomyśleć iż sprawa tyczy się małej Dru. Dziewczyny nie miały ze sobą kontaktu od jakiegoś czasu i to sprawiało, że Katya nie posiadała żadnych konkretny przesłanek na temat dawnej wspólniczki w niewielkich zbrodniach na szlacheckim podwórku. Oczywiście, że była ciekawa tego - jak poukładało się życie Rosierówny, ale przecież do tego też mogli dojść, a może to właśnie o to winna się zaczepić? Owijanie w bawełnę nie wychodziło aurorce najlepiej i łatwo dało się wyczuć, kiedy kłamie, oszukuje i mija się z prawdą. Spuszczała wtedy wzrok i nerwowo zaczynała się uśmiech. Potrafiła doskonale udawać, że wszystko jest w porządku, ale gdy to zmartwienia brały w górę, niewidzialna zasłona dymna, która chroniła ją przed atakiem ze strony osób drugich spadała i pozostawała odarta ze swoich słabości, które były widoczne gołym okiem.
Uśmiechnęła się mimowolnie, kiedy ich tęczówki się skrzyżowały, bo ileż to lat minęło od ostatniego spotkania? Zastanawiała się, czy dotarły już do niego wszelkie pogłoski o tym, co ma się wydarzyć w niedalkiej przyszłości, a także o tym, że częściowo dotyczy to osoby, którą zna, a o której zamierzała rozmawiać. Przyglądała mu się z ciekawością i nawet nie kontrolowała, że wypieki pojawiły się na bladych policzkach, kiedy to wspomnienie młodzieńczego zauroczenia skierowanego pod jego adresem wróciło na moment do świadomości Katyi.
-Nie jestem pewna, czy błądziłeś po dobrych torach w odszukiwaniu potencjalnego bohatera, lordzie - powiedziała spokojnie, a delikatny, subtelny głos pozostawiał swoistego rodzaju ulotność, w której chciała się zatracić. Nie potrafiła mamić, ale dzięki temu zdawała się być bardziej autentyczna, realna i namacalna. Podała mężczyźnie ramię, a serce zakołowało jej w piersi, gdy tylko ruszyli wolnym krokiem przed siebie.
-Pozwól jednak, że najpierw zapytam o ciebie. Wierzę, że ostatnie lata były na tyle owocne iż ugruntowana pozycja jest wciąż niezachwiana... Niewielu jest takich jak ty, Tristanie - przyznała zgodnie z prawdą, a może tym co sama uważała. Wyłamywała się w końcu z kanonicznych norm szlachetnie urodzonej damy i wiedziała o tym doskonale. Większość z jej bliskich znała poglądy, którymi się kierowała, a dodatkowo nie ukrywała tego, że są pewne granice, których nie potrafiłaby przekroczyć. Od kilku dni jednak nie była pewna tego, co jest dobre, złe i jakiego wyboru powinna dokonać. Być może nie do końca chciała wierzyć też w to, czemu naprawdę ufała. Są jakiekolwiek idee, którym warto zawierzyć? -Słyszałam też o zaręczynach i ślubie, ale jak sam doskonale wiesz - nie mieszkałam kilkanaście miesięcy w Londynie i dopiero rozeznaję się w życiu arystokratycznego kręgu.
Chciała tylko poznać prawdę.
Nie przypuszczała, że lord Rosier mógł pomyśleć iż sprawa tyczy się małej Dru. Dziewczyny nie miały ze sobą kontaktu od jakiegoś czasu i to sprawiało, że Katya nie posiadała żadnych konkretny przesłanek na temat dawnej wspólniczki w niewielkich zbrodniach na szlacheckim podwórku. Oczywiście, że była ciekawa tego - jak poukładało się życie Rosierówny, ale przecież do tego też mogli dojść, a może to właśnie o to winna się zaczepić? Owijanie w bawełnę nie wychodziło aurorce najlepiej i łatwo dało się wyczuć, kiedy kłamie, oszukuje i mija się z prawdą. Spuszczała wtedy wzrok i nerwowo zaczynała się uśmiech. Potrafiła doskonale udawać, że wszystko jest w porządku, ale gdy to zmartwienia brały w górę, niewidzialna zasłona dymna, która chroniła ją przed atakiem ze strony osób drugich spadała i pozostawała odarta ze swoich słabości, które były widoczne gołym okiem.
Uśmiechnęła się mimowolnie, kiedy ich tęczówki się skrzyżowały, bo ileż to lat minęło od ostatniego spotkania? Zastanawiała się, czy dotarły już do niego wszelkie pogłoski o tym, co ma się wydarzyć w niedalkiej przyszłości, a także o tym, że częściowo dotyczy to osoby, którą zna, a o której zamierzała rozmawiać. Przyglądała mu się z ciekawością i nawet nie kontrolowała, że wypieki pojawiły się na bladych policzkach, kiedy to wspomnienie młodzieńczego zauroczenia skierowanego pod jego adresem wróciło na moment do świadomości Katyi.
-Nie jestem pewna, czy błądziłeś po dobrych torach w odszukiwaniu potencjalnego bohatera, lordzie - powiedziała spokojnie, a delikatny, subtelny głos pozostawiał swoistego rodzaju ulotność, w której chciała się zatracić. Nie potrafiła mamić, ale dzięki temu zdawała się być bardziej autentyczna, realna i namacalna. Podała mężczyźnie ramię, a serce zakołowało jej w piersi, gdy tylko ruszyli wolnym krokiem przed siebie.
-Pozwól jednak, że najpierw zapytam o ciebie. Wierzę, że ostatnie lata były na tyle owocne iż ugruntowana pozycja jest wciąż niezachwiana... Niewielu jest takich jak ty, Tristanie - przyznała zgodnie z prawdą, a może tym co sama uważała. Wyłamywała się w końcu z kanonicznych norm szlachetnie urodzonej damy i wiedziała o tym doskonale. Większość z jej bliskich znała poglądy, którymi się kierowała, a dodatkowo nie ukrywała tego, że są pewne granice, których nie potrafiłaby przekroczyć. Od kilku dni jednak nie była pewna tego, co jest dobre, złe i jakiego wyboru powinna dokonać. Być może nie do końca chciała wierzyć też w to, czemu naprawdę ufała. Są jakiekolwiek idee, którym warto zawierzyć? -Słyszałam też o zaręczynach i ślubie, ale jak sam doskonale wiesz - nie mieszkałam kilkanaście miesięcy w Londynie i dopiero rozeznaję się w życiu arystokratycznego kręgu.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Tristan wydawał się taki, jak zawsze - jego oczy pozostawały nieprzeniknione, na twarzy malowały się jedynie szczątkowe emocje, uprzejmość mogąca być wywołana zarówno serdecznością odczuwaną w stosunku do dziewczyny, jak i zwykłą kurtuazją niemającą z ich relacją zbyt wiele wspólnego, miał w życiu wiele dziewcząt - lecz głębszym uczuciem darzył ich bardzo niewiele, jak na już przeszło ćwierć przeżytego stulecia. Ich drogi się rozeszły dawno temu, jeszcze w latach szkolnych, później Katya wyjechała - dokąd? - i nie dawała nigdy znaku życia. Nie wiedział o niej nic poza tym, co mógł poznać dawno temu, kiedy była dzieckiem. I właściwie nie wiedział, czego spodziewać się po tym spotkaniu - poza niepokojącym wstępem. Siostry Tristan darzył uczuciem niezwykłym, niepodobnym do jakichkolwiek emocji, które odczuwał, uczuciem silniejszym ponad wszystko. Całkiem prawdopodobne, że troska o Druellę była jedynym powodem, dla którego dał się tutaj zwabić pomimo tak enigmatycznego zaproszenia. Nigdy nie lubił niespodzianek.
- Uśmiech równie piękny jak ten, który pamiętam - oznajmił, chyląc głowę, nie odejmując spojrzenia od tęczówek jej czarnych oczu, kiedy usta czarownicy wygięły się we wdzięcznym uśmiechu; twarz Tristana wciąż nie zdradzała emocji. Nigdy nie miał zwyczaju szczędzić komplementów pięknym kobietom. - Żałuję, że tak długo nie miałem przyjemności go podziwiać. - Jego głos nawet nie drgnął, Tristan przeniósł wzrok przed siebie, z dziewczyną pod ramieniem wybierając łagodniejszą ze ścieżek, tak, by przejście dróżką nie sprawiło problemów damie. Kroki stawiał powoli - nie widział jej stroju pod zimowym płaszczem, lecz spodziewał się ograniczeń wynikających z odzienia właściwego jej klasie. - A umysł wciąż równie nieprzenikliwy. Nie powiedziałem, kogo widzę w roli bohatera, lady, skąd więc przeczucie, że mogę się mylić? - Stąd, że jego wybór był oczywisty, nie chodziło więc o Druellę. Prawdopodobnie również nie o Marie, o niej też pamiętał zawsze. Mało prawdopodobne będą także informacje o Darcy. Nie był pewien, czy ktokolwiek inny... właściwie go interesował. Nie robiła na nim wrażenia autentyczność Katyi, choć w pokrętny sposób sprawiała, że ufał w szczerość jej intencji. A zaufanie było z kolei czymś, co zdarzało mu się rzadko, coraz rzadziej. Autentyczność uważał za naiwną - choć na swój sposób bardzo uroczo naiwną. Zmiana tematu nieszczególnie mu się uśmiechała, skoro wysłała mu list po tak długim czasie, jej sprawa musiała być poważna. Jeśli istniało coś, czego nie lubił bardziej od niespodzianek - było to oczekiwanie.
Skinął głową, grzecznie, lecz bez zbędnych przechwałek. Tristan miał ugruntowaną pozycję najstarszego dziedzica Rosierów, a na jego reputacji nie pojawiła się żadna widoczna gołym okiem skaza, która mogłaby tą pozycją zachwiać. Nie było dla niego nic ważniejszego ponad krew: i ponad rodzinę, z której się wywodził. Nie dostrzegł w tym stwierdzeniu obaw Katyi, próby podkopania jej własnego wizerunku, była wszak jedynie kobietą - jej rola, jak wynikało właściwie z samych praw natury, była o wiele mniejsza niż jego.
- Naturalnie - odparł, chcąc ją zapewnić, że nie poczuł się urażony jej stwierdzeniem, nie miał zresztą czym, informacje, jakie do niej dotarły, były prawdziwe, miał wziąć ślub z wilą pięknością. - Liczę na to, że zaszczycisz nas swoją obecnością na uroczystości... skoro udało ci się powrócić do kraju. Jakie masz plany, lady? Powracasz za morze czy zostaniesz w Londynie na dłużej? - Dopiero teraz powrócił ku niej spojrzeniem, odnajdując zarumienione zimowym mrozem kształtne policzki. Wzajemne pytanie byłoby z jego strony impertynencją, nie słyszał nic o zalotnikach Katyi, a jej plany, jako kobiety, i tak nie znaczyły wiele. - I, jeśli mogę o to prosić, moja pani - dodał, a ton jego głosu wciąż się nie zmienił. - Przejdźmy do rzeczy.
- Uśmiech równie piękny jak ten, który pamiętam - oznajmił, chyląc głowę, nie odejmując spojrzenia od tęczówek jej czarnych oczu, kiedy usta czarownicy wygięły się we wdzięcznym uśmiechu; twarz Tristana wciąż nie zdradzała emocji. Nigdy nie miał zwyczaju szczędzić komplementów pięknym kobietom. - Żałuję, że tak długo nie miałem przyjemności go podziwiać. - Jego głos nawet nie drgnął, Tristan przeniósł wzrok przed siebie, z dziewczyną pod ramieniem wybierając łagodniejszą ze ścieżek, tak, by przejście dróżką nie sprawiło problemów damie. Kroki stawiał powoli - nie widział jej stroju pod zimowym płaszczem, lecz spodziewał się ograniczeń wynikających z odzienia właściwego jej klasie. - A umysł wciąż równie nieprzenikliwy. Nie powiedziałem, kogo widzę w roli bohatera, lady, skąd więc przeczucie, że mogę się mylić? - Stąd, że jego wybór był oczywisty, nie chodziło więc o Druellę. Prawdopodobnie również nie o Marie, o niej też pamiętał zawsze. Mało prawdopodobne będą także informacje o Darcy. Nie był pewien, czy ktokolwiek inny... właściwie go interesował. Nie robiła na nim wrażenia autentyczność Katyi, choć w pokrętny sposób sprawiała, że ufał w szczerość jej intencji. A zaufanie było z kolei czymś, co zdarzało mu się rzadko, coraz rzadziej. Autentyczność uważał za naiwną - choć na swój sposób bardzo uroczo naiwną. Zmiana tematu nieszczególnie mu się uśmiechała, skoro wysłała mu list po tak długim czasie, jej sprawa musiała być poważna. Jeśli istniało coś, czego nie lubił bardziej od niespodzianek - było to oczekiwanie.
Skinął głową, grzecznie, lecz bez zbędnych przechwałek. Tristan miał ugruntowaną pozycję najstarszego dziedzica Rosierów, a na jego reputacji nie pojawiła się żadna widoczna gołym okiem skaza, która mogłaby tą pozycją zachwiać. Nie było dla niego nic ważniejszego ponad krew: i ponad rodzinę, z której się wywodził. Nie dostrzegł w tym stwierdzeniu obaw Katyi, próby podkopania jej własnego wizerunku, była wszak jedynie kobietą - jej rola, jak wynikało właściwie z samych praw natury, była o wiele mniejsza niż jego.
- Naturalnie - odparł, chcąc ją zapewnić, że nie poczuł się urażony jej stwierdzeniem, nie miał zresztą czym, informacje, jakie do niej dotarły, były prawdziwe, miał wziąć ślub z wilą pięknością. - Liczę na to, że zaszczycisz nas swoją obecnością na uroczystości... skoro udało ci się powrócić do kraju. Jakie masz plany, lady? Powracasz za morze czy zostaniesz w Londynie na dłużej? - Dopiero teraz powrócił ku niej spojrzeniem, odnajdując zarumienione zimowym mrozem kształtne policzki. Wzajemne pytanie byłoby z jego strony impertynencją, nie słyszał nic o zalotnikach Katyi, a jej plany, jako kobiety, i tak nie znaczyły wiele. - I, jeśli mogę o to prosić, moja pani - dodał, a ton jego głosu wciąż się nie zmienił. - Przejdźmy do rzeczy.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Co zatem zmieniło się w samej Katyi, skoro Tristan pozostawał niezmienny? Pogubiła się pomiędzy domem a Ministerstwem. Po drodze dopuszczała się potyczki związanej z narzeczeństwem, a jeszcze innym razem konfliktem, który narastał każdego dnia, gdy tylko jej myśli gnały ku Samuelowi. Życie raz po raz wypadało z jej drobnych dłoni, które z takim namaszczeniem jeszcze miesiąc temu oddawały część rdzeniom, gdy pielęgnowała ich powierzchnię, a dzis? Tkwiła w miejscu, którego nie potrafiła jednoznacznie określić, bo serce wyrywało się do pięknej Norwegii, za którą tęskniła całą sobą, ale to umysł podpowiadał, że musi zostać. Przynajmniej jeszcze tych kilka tygodnii, póki pewne sprawy się nie rozwiążą, a jej nie zostanie zwrócona upragniona wolność, której smaku zapomniała. Spętana ograniczeniami, a także posiadająca zaciskającą się pętle na smukłej szyi, która odbierała oddech i swobodę.
-Jak zawsze czarujący, lordzie - odpowiedziała z nikłym uśmiechem, a czarne tęczówki prześlizgnęły się po twarzy mężczyzny, kiedy uraczył ją tym rozkosznym komplementem. Od dawna nie słyszała czegoś tak miłego, więc i o to było przyjemną odskocznią od zmartwień i trosk, które spowiły jej popękaną duszę. -Najważniejszym jest jednak, że pozostała ci pamięć o nim, a to przecież piękniejsze niż porzucone wspomnienia - czy za tymi słowami kryła się ukryta sugestia? Zapewne tak, ale mogła zrozumieć ją tylko młodziutka Ollivander i z pewnością nie była wycelowana w osobę Tristana, wszak ostatnim co chciała osiągnąć, to urazić go. Ceniła szlachcica naprawdę wysoko, a respekt, którym go obdarzyła, gdy był młodzieńcem zdawał się z każdym dniem rosnąć, wszak mogłaby zazdrości Druelli i Darcy, że posiadały przy sobie kogoś takiego jak on.
Zacisnęła mimowolnie palce na ramieniu mężczyzny, gdy przemierzali wolnym krokiem uliczki, a śnieg lekko skrzypiał pod naporem ich kroków. Karmin ust kontrastował z bladością odsłoniętych lic, choć pojawiły się na nich rumieńce, które z pewnością świadczyły, że temperatura była niezwykle niska. To jednak nie pozbawiało lady uroko, a co najwyżej go dodawało i sprawiało, że wyglądała na jeszcze młodszą niż w rzeczywistości była.
-Poznałam cię, gdy byłam dzieckiem; miałam niespała siedem lat. Sądzisz, że jestem w stanie zapomnieć jak wysoko cenisz swoje siostry i rodziców? - zapytała neutralnie, a następnie przygryzła policzek od środka, gdy tęczówkami świdrowała teren, który rozpościerał się przed nimi. -Zdążyłam już zatęsknić za czasami, gdy psociłyśmy z Druellą. Czas szybko leci i ucieka przez palce, prawda? - zawiesiła głos i tym samym chciała mu dać do zrozumienia, że sama od dawna nie miała kontaktu z lady Rosier, której nie widziała od wielu miesięcy, a może też i lat?
Nie chciała zaburzać zorganizowanego dnia, a już tym bardziej nie próbowała komplikować czegokolwiek. Był jej drogą do swoistego rodzaju zrozumienia postępowania człowieka, z którym ktoś kazał jej spędzić życie, a skoro wychowywał się wśród Rosierów, to kto stanowiłby dla niej łatwiejsze dotarcie ku rozwiązaniu zagadki? Lubiła tajemnice, a enigmatyczna aura towarzyszyła Katyi zawsze, gdy tylko próbowała osiągnąć coś na swój pokręcony sposób. Mało ludzi rozumiało, że oczywistości nie są najlepszym rozwiązaniem, a omijanie skutecznie tematów naprowadzających na sens bywała... Męcząca.
-Zatem... Nie słyszałeś... - powiedziała spokojnie, choć drżenie było wyczuwalnie w delikatnym głosie, gdy zapytał o podróż za morze. Przełknęła głośniej ślinę i wyprostowała mimowolnie, bo czuła, że się garbi, przez co ucisk wynikający z gorsetu zaczynał drażnić żebra i pozbawiał normalnego oddechu. -Twój wuj i mój ojciec... Zmusili mnie i pana Mulcibera do małżeństwa. Zawarli jakąś umowę, pakt, a my... - co właściwie powinna powiedzieć? Że Ramsey zdawał się traktować ją jako nic niewartą dziewuchę, która pojawiła się w jego życiu i próbowała się z nim dogadać? Gonił za mżonką, a przynajmniej tak postrzegała to wszystko, co zdążyła się o nim dowiedzieć, bo ileż sensu było w uleganiu manipulacji ludzi niewartych złamanego galeona? Nie wiedziała jeszcze o pewnym istotnym fakcie, którym niebawem miała uraczyć ją Lilith, a już teraz była kłębkiem nerwów przez wzgląd na sytuację jaka miała miejsce w jego domu. -Niemniej jednak, zdecydowano już za mnie - dodała z subtelnym uśmiechem, pomimo że tak głębokie spojrzenie wyrażało pustkę. Przygryzła też dolną wargę, gdy zaprosił ją na ślub, a następnie zatrzymała się w pół kroku i jednym ruchem, a także niemym słowem poprosiła, by zrobił to samo. -Z pewnością pojawię się na przyjęciu i wierzę, że to będzie jedna z najpiękniejszych uroczystości - było to szczere wyznanie, wszak temu ufała i pomimo wszelkich przeciwności losu, należała do grona optymistek. Kiedy więc poprosił ją o konkret, zrobiła to. Bez zawahania przytaknęła głową, a następnie odezwała się po raz kolejny. -To właśnie ze względu na pana Mulcibera chciałam się z tobą spotkać, mój lordzie - zaczęła spokojnie, a następnie ruszyła ponownie w obranym przez nich wcześniej kierunku. Serce zakołowało w piersi Katyi, bo prośba, którą chciała wydusić z siebie zdawała się ciążyć od dawna, ale nie było już odwrotu. Nie dzisiaj. -Opowiedz mi o nim, proszę - spięła się mimowolnie, a chwilę później wypuściła powietrze z płuc, jakby wielki ciężar spadł z jej duszy.
-Jak zawsze czarujący, lordzie - odpowiedziała z nikłym uśmiechem, a czarne tęczówki prześlizgnęły się po twarzy mężczyzny, kiedy uraczył ją tym rozkosznym komplementem. Od dawna nie słyszała czegoś tak miłego, więc i o to było przyjemną odskocznią od zmartwień i trosk, które spowiły jej popękaną duszę. -Najważniejszym jest jednak, że pozostała ci pamięć o nim, a to przecież piękniejsze niż porzucone wspomnienia - czy za tymi słowami kryła się ukryta sugestia? Zapewne tak, ale mogła zrozumieć ją tylko młodziutka Ollivander i z pewnością nie była wycelowana w osobę Tristana, wszak ostatnim co chciała osiągnąć, to urazić go. Ceniła szlachcica naprawdę wysoko, a respekt, którym go obdarzyła, gdy był młodzieńcem zdawał się z każdym dniem rosnąć, wszak mogłaby zazdrości Druelli i Darcy, że posiadały przy sobie kogoś takiego jak on.
Zacisnęła mimowolnie palce na ramieniu mężczyzny, gdy przemierzali wolnym krokiem uliczki, a śnieg lekko skrzypiał pod naporem ich kroków. Karmin ust kontrastował z bladością odsłoniętych lic, choć pojawiły się na nich rumieńce, które z pewnością świadczyły, że temperatura była niezwykle niska. To jednak nie pozbawiało lady uroko, a co najwyżej go dodawało i sprawiało, że wyglądała na jeszcze młodszą niż w rzeczywistości była.
-Poznałam cię, gdy byłam dzieckiem; miałam niespała siedem lat. Sądzisz, że jestem w stanie zapomnieć jak wysoko cenisz swoje siostry i rodziców? - zapytała neutralnie, a następnie przygryzła policzek od środka, gdy tęczówkami świdrowała teren, który rozpościerał się przed nimi. -Zdążyłam już zatęsknić za czasami, gdy psociłyśmy z Druellą. Czas szybko leci i ucieka przez palce, prawda? - zawiesiła głos i tym samym chciała mu dać do zrozumienia, że sama od dawna nie miała kontaktu z lady Rosier, której nie widziała od wielu miesięcy, a może też i lat?
Nie chciała zaburzać zorganizowanego dnia, a już tym bardziej nie próbowała komplikować czegokolwiek. Był jej drogą do swoistego rodzaju zrozumienia postępowania człowieka, z którym ktoś kazał jej spędzić życie, a skoro wychowywał się wśród Rosierów, to kto stanowiłby dla niej łatwiejsze dotarcie ku rozwiązaniu zagadki? Lubiła tajemnice, a enigmatyczna aura towarzyszyła Katyi zawsze, gdy tylko próbowała osiągnąć coś na swój pokręcony sposób. Mało ludzi rozumiało, że oczywistości nie są najlepszym rozwiązaniem, a omijanie skutecznie tematów naprowadzających na sens bywała... Męcząca.
-Zatem... Nie słyszałeś... - powiedziała spokojnie, choć drżenie było wyczuwalnie w delikatnym głosie, gdy zapytał o podróż za morze. Przełknęła głośniej ślinę i wyprostowała mimowolnie, bo czuła, że się garbi, przez co ucisk wynikający z gorsetu zaczynał drażnić żebra i pozbawiał normalnego oddechu. -Twój wuj i mój ojciec... Zmusili mnie i pana Mulcibera do małżeństwa. Zawarli jakąś umowę, pakt, a my... - co właściwie powinna powiedzieć? Że Ramsey zdawał się traktować ją jako nic niewartą dziewuchę, która pojawiła się w jego życiu i próbowała się z nim dogadać? Gonił za mżonką, a przynajmniej tak postrzegała to wszystko, co zdążyła się o nim dowiedzieć, bo ileż sensu było w uleganiu manipulacji ludzi niewartych złamanego galeona? Nie wiedziała jeszcze o pewnym istotnym fakcie, którym niebawem miała uraczyć ją Lilith, a już teraz była kłębkiem nerwów przez wzgląd na sytuację jaka miała miejsce w jego domu. -Niemniej jednak, zdecydowano już za mnie - dodała z subtelnym uśmiechem, pomimo że tak głębokie spojrzenie wyrażało pustkę. Przygryzła też dolną wargę, gdy zaprosił ją na ślub, a następnie zatrzymała się w pół kroku i jednym ruchem, a także niemym słowem poprosiła, by zrobił to samo. -Z pewnością pojawię się na przyjęciu i wierzę, że to będzie jedna z najpiękniejszych uroczystości - było to szczere wyznanie, wszak temu ufała i pomimo wszelkich przeciwności losu, należała do grona optymistek. Kiedy więc poprosił ją o konkret, zrobiła to. Bez zawahania przytaknęła głową, a następnie odezwała się po raz kolejny. -To właśnie ze względu na pana Mulcibera chciałam się z tobą spotkać, mój lordzie - zaczęła spokojnie, a następnie ruszyła ponownie w obranym przez nich wcześniej kierunku. Serce zakołowało w piersi Katyi, bo prośba, którą chciała wydusić z siebie zdawała się ciążyć od dawna, ale nie było już odwrotu. Nie dzisiaj. -Opowiedz mi o nim, proszę - spięła się mimowolnie, a chwilę później wypuściła powietrze z płuc, jakby wielki ciężar spadł z jej duszy.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Zmieniła się, bez wątpienia, od kiedy ją ostatnio widział - dorosła, już nie psociłaby pod stołem z Druellą, nabrała powieki, jej usta zalśniły karminem, a łabędzia szyja, nawet skryta pod zimowym płaszczem, przyciągała jego wzrok. Wyglądała doroślej, bardziej niż niegdyś przypominała damę. Skinął głową, zarówno na zasłyszany komplement, jak i jej zapewnienia, miała rację - wspomnienie ulotnego piękna wciąż było piękniejsze niż jej brak, choć Tristan definitywnie pozostawał czuciowcem i pomimo zamiłowania do romantycznej poezji, empiryczne doznania zawsze stawiał wysoko ponad sentymentalne westchnienia. Uśmiech tworzyły wargi, a te mogły być naprawdę piękne dopiero, kiedy poczuć dało się ich miękkość, ich jedwabistość i gładkość - tego jednak przy damie na głos mówić ani nie chciał ani nie miał zamiaru.
Z niepokojem przyjrzał się jej uważnie, czując uścisk na swoim ramieniu - czyżby coś się wydarzyło?
- Tak przykro patrzeć na tę melancholię - rzucił wówczas, nie przestając się przypatrywać, a wsłuchując się w słowa słodkiego dziewczęcia. Kiwnął głową lekko w bok, jakby w niemym zastanowieniu, zastanawiając się nad ich sensem. - Moje priorytety znacznie się zmieniły w ciągu ostatnich dwóch dekad, lady - zapewnił ją właściwie bez żadnej emocji, patrząc przed siebie, na płatki śniegu wirujące pod naporem ciężkich podmuchów wiatru. - Wtedy, jeśli dobrze pamiętam, moim priorytetem było okiełznać Tantalona. Ogiera - wyjaśnił po chwili, na wypadek, gdyby nie został odpowiednio zrozumiany. Przypuszczał, że nie zostanie. - Był kary, największy w stajni, uwielbiał gryźć ludzi - mętne wspomnienie, które dziś nic nie znaczyło, był dzieckiem. Nie miał poczucia obowiązku, miał poczucie bycia władcą świata - co jego kolejne lata życia mniej lub bardziej boleśnie zweryfikowały. Ale, tak. Jego siostry były dla niego ważne już wtedy. Były jego słabością, bolesną przeszłością, czymś, o czym nie chciał mówić. Czas nie leciał pomiędzy jego palcami jak piasek, leciał jak gwoździe rozdzierające skórę. - Twoim zapewne zniszczyć zastawę stołową lub zabłocić najnowsze jedwabie. - Taka była rola Druelli. - Tak, czas leci niewiarygodnie szybko - przytaknął więc krótko, nie przepadał za wspomnieniami, za wędrówkami w czasie w lata beztroskiego dzieciństwa, gdzie Marie była wciąż żywa. Jej postać podążała za nim jak duch, czarna mara, wyrzut, przypomnienie o tym, że zawiódł. Skupienie się na tym, co tu i teraz, wydało mu się więc... o wiele atrakcyjniejsze. Nie lubił zgadywanek, nie lubił enigmy, za którą zawsze czaiły się podchody, a za podchodami musiał istnieć jakiś fałsz, opowieść Katyi, jednakże, rzeczywiście okazała się... niecodzienna. Nie słyszał, bo i czemu miałby słyszeć - długi czas Ramsey był tylko bękartem jego wuja, później okazało się, że nie był nawet tym. Nie zmieniało to faktu, że wychowali się razem, od najmłodszych lat, w przekonaniu, że są zrodzeni z tej samej krwi.
- Bękart? - Pan Mulciber, Merlinie, jaki z niego pan... Obrzucił Katyę zdumionym spojrzeniem, Ramsey trafił nieźle, o Katyi nie dało się powiedzieć tego samego. Była od niego wyższa stanem, bogatsza, na pewno piękniejsza - dlaczego mieliby ją oddawać komuś takiemu jak Ramsey Mulciber? Pominął jednak tę kwestię milczeniem, widocznie uznając, że mogłaby być zbyt... kontrowersyjna i westchnął cicho, nim odpowiedział, prowadząc towarzyszkę wgłąb krętych alejek przepięknego zimowego ogrodu. To, że zadecydowano za nią, nie wywarło na nim większego wrażenia - zadziwiłoby go, gdyby pozwolono jej zadecydować o sobie. Nie taka była rola kobiet z rodzin, w żyłach których płynęła błękitna krew. Nic przyjemnego, jak się domyślał- ale świat bywał okrutniejszy. Zastanawiał się nad jej pytaniem, nad obawami, jakie wyraźnie wyczuwał w jej głosie, czyżby mieli już ze sobą do czynienia? Mulciber się nie chwalił, jakie spotkało go szczęście.
- Co konkretniej chciałabyś o nim wiedzieć? - dopytał więc, nie patrząc już na nią, mróz drażnił jego odsłoniętą twarz. - Bęk... pan Mulciber wychował się pod naszym dachem jako jeden z nas, jestem pewien, że zachwyci cię zarówno ogładą, jak i manierami, choć jest od ciebie kilka lat starszy. - Nasłuchiwał. Drżenia jej głosu, uczuć zdradzanych słowem... obaw. Boisz się, Katyo? Czego?
Z niepokojem przyjrzał się jej uważnie, czując uścisk na swoim ramieniu - czyżby coś się wydarzyło?
- Tak przykro patrzeć na tę melancholię - rzucił wówczas, nie przestając się przypatrywać, a wsłuchując się w słowa słodkiego dziewczęcia. Kiwnął głową lekko w bok, jakby w niemym zastanowieniu, zastanawiając się nad ich sensem. - Moje priorytety znacznie się zmieniły w ciągu ostatnich dwóch dekad, lady - zapewnił ją właściwie bez żadnej emocji, patrząc przed siebie, na płatki śniegu wirujące pod naporem ciężkich podmuchów wiatru. - Wtedy, jeśli dobrze pamiętam, moim priorytetem było okiełznać Tantalona. Ogiera - wyjaśnił po chwili, na wypadek, gdyby nie został odpowiednio zrozumiany. Przypuszczał, że nie zostanie. - Był kary, największy w stajni, uwielbiał gryźć ludzi - mętne wspomnienie, które dziś nic nie znaczyło, był dzieckiem. Nie miał poczucia obowiązku, miał poczucie bycia władcą świata - co jego kolejne lata życia mniej lub bardziej boleśnie zweryfikowały. Ale, tak. Jego siostry były dla niego ważne już wtedy. Były jego słabością, bolesną przeszłością, czymś, o czym nie chciał mówić. Czas nie leciał pomiędzy jego palcami jak piasek, leciał jak gwoździe rozdzierające skórę. - Twoim zapewne zniszczyć zastawę stołową lub zabłocić najnowsze jedwabie. - Taka była rola Druelli. - Tak, czas leci niewiarygodnie szybko - przytaknął więc krótko, nie przepadał za wspomnieniami, za wędrówkami w czasie w lata beztroskiego dzieciństwa, gdzie Marie była wciąż żywa. Jej postać podążała za nim jak duch, czarna mara, wyrzut, przypomnienie o tym, że zawiódł. Skupienie się na tym, co tu i teraz, wydało mu się więc... o wiele atrakcyjniejsze. Nie lubił zgadywanek, nie lubił enigmy, za którą zawsze czaiły się podchody, a za podchodami musiał istnieć jakiś fałsz, opowieść Katyi, jednakże, rzeczywiście okazała się... niecodzienna. Nie słyszał, bo i czemu miałby słyszeć - długi czas Ramsey był tylko bękartem jego wuja, później okazało się, że nie był nawet tym. Nie zmieniało to faktu, że wychowali się razem, od najmłodszych lat, w przekonaniu, że są zrodzeni z tej samej krwi.
- Bękart? - Pan Mulciber, Merlinie, jaki z niego pan... Obrzucił Katyę zdumionym spojrzeniem, Ramsey trafił nieźle, o Katyi nie dało się powiedzieć tego samego. Była od niego wyższa stanem, bogatsza, na pewno piękniejsza - dlaczego mieliby ją oddawać komuś takiemu jak Ramsey Mulciber? Pominął jednak tę kwestię milczeniem, widocznie uznając, że mogłaby być zbyt... kontrowersyjna i westchnął cicho, nim odpowiedział, prowadząc towarzyszkę wgłąb krętych alejek przepięknego zimowego ogrodu. To, że zadecydowano za nią, nie wywarło na nim większego wrażenia - zadziwiłoby go, gdyby pozwolono jej zadecydować o sobie. Nie taka była rola kobiet z rodzin, w żyłach których płynęła błękitna krew. Nic przyjemnego, jak się domyślał- ale świat bywał okrutniejszy. Zastanawiał się nad jej pytaniem, nad obawami, jakie wyraźnie wyczuwał w jej głosie, czyżby mieli już ze sobą do czynienia? Mulciber się nie chwalił, jakie spotkało go szczęście.
- Co konkretniej chciałabyś o nim wiedzieć? - dopytał więc, nie patrząc już na nią, mróz drażnił jego odsłoniętą twarz. - Bęk... pan Mulciber wychował się pod naszym dachem jako jeden z nas, jestem pewien, że zachwyci cię zarówno ogładą, jak i manierami, choć jest od ciebie kilka lat starszy. - Nasłuchiwał. Drżenia jej głosu, uczuć zdradzanych słowem... obaw. Boisz się, Katyo? Czego?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Ogrody królewskie
Szybka odpowiedź