Ogrody królewskie
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Ogrody królewskie
Przepiękne ogrody, dzień w dzień skrupulatnie pielęgnowane przez królewskich ogrodników. Łączą dzielnicę arystokracji z terenami biblioteki; otoczone ślicznym, dokładnie przystrzyżonym żywopłotem. Kręta, usypana ciemnym piachem ścieżka wije się pomiędzy krzakami dojrzałych kwiatów roztaczających w okół siebie tak słodką, miodową woń, tak cudnie lśniących w szmaragdowych trawnikach, zdobionych tysiącem kropel rosy niczym majestatycznym sznurem pereł. Ogromne, prastare drzewa splatają swe giętkie gałęzie ponad spacerniakiem, kryjąc malowniczą ścieżkę w delikatnym cieniu. Świeża zielona trawa piętrzy się gdzieniegdzie większymi kępkami. Pośrodku radośnie szemrze woda przelewana w wymurowanej fontannie. Chadzają tu na spacery londyńscy dostojnicy, prawdziwe elity pośród elit, piękne damy w eleganckich, drogich kreacjach, plotkując między sobą o swych przyjaciółkach, często przy wtórze ptasich treli chadzają młode pary, by następnego dnia czytywać o tym wydarzeniu na łamach najświeższych gazet. Idealne miejsce na odpoczynek, idealne na leniwe, ciepłe popołudnie dla wszystkich tych, którzy na lenistwo mogą sobie w tych trudnych czasach pozwolić.
Pomogły panu kiedyś wydostać się z labiryntu?
Zabawne, że w ogóle go o to spytała, bo czy nie było to częste zdanie, które padało na jego zajęciach? Znajomość gwiazd w końcu pozwała odnaleźć drogę, jeśli ktoś się zagubił i nie wiedział, w którą stronę iść. Było to jednak możliwe tylko w przypadku, gdy niebo nie było naznaczone gęstymi chmurami lub prześwity były na tyle możliwe, by dostrzec zarys odpowiedniego fragmentu sklepienia niebieskiego. Chciał coś powiedzieć, jednak w momencie, w którym wypowiadała swoje słowa, nie mogli dostrzec niczego — nad ich głowami widniała jedynie nieprzepuszczalna czerń. Przez chwilę wzrok profesora wędrował po nieistniejących punktach, ale zaraz też spojrzał na Isabellę, by po chwili zamyślenia podejść do niej i stanąć ramię w ramię. Nie zamierzał przekraczać pewnej granicy, która była czymś oczywistym, jednak i tak był bliżej niż powinien. Jeśli chciała się czegoś dowiedzieć, nie było miejsca na wstyd. Nauczyciel zdjął więc z szyi ukrywany pod materiałem koszuli amulet, który miał dla niego ogromny sentyment i zanim go otworzył, przejechał kciukiem po jego wieczku. Ta nostalgia nie trwała jednak długo i po chwili zarówno Jayden, jak i Bella zostali owiani trójwymiarową projekcją mapy gwiazd. Vane odszukał odpowiedni fragment nieba, przechodząc między planetami, księżycami, mgławicami, aż wskazał jedną z gwiazd. - Najjaśniejszą po Słońcu gwiazdą widoczną na naszym niebie jest Syriusz, czyli Psia Gwiazda - zaczął, chcąc odpowiedzieć arystokratcce chociażby na jedno zadane przez nią pytanie. Lepsza okazja mogła się nie nadarzyć, skoro było to całkowicie losowe spotkanie. Nie chciał też za bardzo dać się porwać swoim mrocznym myślom, a opowiedzenie jej o bezkresie kosmosu zdawało się dobrym lekarstwem, chociażby na parę chwil. Cennych chwil, które jednak popychały go w przód, odwlekając zamknięcie w klatce własnych wspomnień i win. Potrząsnął głową, by pozbyć się tej dekoncentracji i zaraz podjął wcześniejsze słowa. - Obiekt ten leży w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa i stanowi jeden z wierzchołków trójkąta zimowego, czyli układu gwiazd, tworzonego ponadto przez gwiazdy Betelgeza w gwiazdozbiorze Oriona i Procjon w gwiazdozbiorze Małego Psa. Jeśli wzniesiesz dłoń i przekrzywisz ją o tak, a Syriusz znajdzie się na miejscu pierwszego palca, a Adara kciuka oznacza to, że idziesz na północ - mówił, nie przerywając i pokazując młodej czarownicy, jak to zrobić. - Światło gwiazd zmienia się w zależności czy są bliżej globu, czy też dalej, jednak to nie tylko znajomość map pozwala na odszukanie drogi. Cóż... Zależy też jakiej drogi szukasz - dodał, przygryzając na chwilę dolną wargę, zupełnie jakby znów miał się dać ponieść wyobraźni. I zrobił to. Nie chciał tego, ale odpłynął na moment — otoczony niebieskawym światłem przypominającym to od zaklęcia patronusa, jednak, zamiast przynieść ukojenie, coś smutnego i ciężkiego osiadło mu na sercu. Czy słowa dawnej uczennicy były idealnym wstrzeleniem się w punkt, czy po prostu on wychwytał z nich to, co najbardziej do niego pasowało? Odetchnął cicho, sunąc palcami przez włosy, zanim na powrót się odezwał. Ciszej, nie tak energicznie jak wcześniej, ale wciąż pewnie i z uczuciem. - Nie są nieśmiałe. Są po prostu skazane na wieczne spoglądanie ku nam i nie mogą odwrócić wzroku, gdy upadamy ani nie mogą wyciągnąć ręki, by nas podnieść. Cierpią tak samo jak my. Cieszą się jak my. Nie mają jednak wpływu na to, co się dzieje. Ich obecność jednak świadczy o tym, że powinniśmy walczyć. Każdego dnia o to, czego pragniemy. Bo one płoną tam dla nas. Spalają się każdego dnia, wiedząc, że kiedyś nie zostanie z nich nic, ale robią to, by ich światło do nas dotarło. Żebyśmy spoglądając w niebo widzieli odwagę, poświęcenie i troskę. By bez względu na to, jak bardzo czujemy się opuszczeni, słabi i zrezygnowani, nie poddawać się. One świecą nam przykładem i są dla nas w momentach, w których nie ma nikogo innego. Dlatego tak ważne jest to, byśmy nie marnowali czasu. Najmniejszego jego kawałka.
Dom. Proszę go nie opuszczać, profesorze Vane.
Chciałbym, przemknęło mu przez myśl, dlatego odwrócił spojrzenie od arystokratki, żeby nie odnalazła w jego oczach tego całego bólu, który w sobie nosił. Dom kojarzył mu się już inaczej. Wierzył w to, co mówił o gwiazdach. One również i teraz świadkowały jego powolnemu upadkowi i zapaści, obiecując ukojenie na koniec drogi. Nawet nie wiedział, jak długo trwała ta cisza, która zapadła między nimi, ale nie miał głowy, by zastanawiać się, jak została ona odebrana. Jego dusza wędrowała daleko od Ziemi, chcąc już zanurzyć się w świetle księżycowej planety niczym ćma zmierzająca do płomienia. Czy nie miał być to piękny koniec? - Powinniśmy chyba... - zaczął w pewnym momencie, mrugając parę razy i patrząc w stronę schodów, na których odbywał się jeszcze jakiś czas temu występ. Dopiero po chwili zauważył zmierzającą w ich stronę kobietę, która szła dość raźnym krokiem. Miała uwolnić młodą czarownicę od jego zbyt depresyjnego towarzystwa?
Zabawne, że w ogóle go o to spytała, bo czy nie było to częste zdanie, które padało na jego zajęciach? Znajomość gwiazd w końcu pozwała odnaleźć drogę, jeśli ktoś się zagubił i nie wiedział, w którą stronę iść. Było to jednak możliwe tylko w przypadku, gdy niebo nie było naznaczone gęstymi chmurami lub prześwity były na tyle możliwe, by dostrzec zarys odpowiedniego fragmentu sklepienia niebieskiego. Chciał coś powiedzieć, jednak w momencie, w którym wypowiadała swoje słowa, nie mogli dostrzec niczego — nad ich głowami widniała jedynie nieprzepuszczalna czerń. Przez chwilę wzrok profesora wędrował po nieistniejących punktach, ale zaraz też spojrzał na Isabellę, by po chwili zamyślenia podejść do niej i stanąć ramię w ramię. Nie zamierzał przekraczać pewnej granicy, która była czymś oczywistym, jednak i tak był bliżej niż powinien. Jeśli chciała się czegoś dowiedzieć, nie było miejsca na wstyd. Nauczyciel zdjął więc z szyi ukrywany pod materiałem koszuli amulet, który miał dla niego ogromny sentyment i zanim go otworzył, przejechał kciukiem po jego wieczku. Ta nostalgia nie trwała jednak długo i po chwili zarówno Jayden, jak i Bella zostali owiani trójwymiarową projekcją mapy gwiazd. Vane odszukał odpowiedni fragment nieba, przechodząc między planetami, księżycami, mgławicami, aż wskazał jedną z gwiazd. - Najjaśniejszą po Słońcu gwiazdą widoczną na naszym niebie jest Syriusz, czyli Psia Gwiazda - zaczął, chcąc odpowiedzieć arystokratcce chociażby na jedno zadane przez nią pytanie. Lepsza okazja mogła się nie nadarzyć, skoro było to całkowicie losowe spotkanie. Nie chciał też za bardzo dać się porwać swoim mrocznym myślom, a opowiedzenie jej o bezkresie kosmosu zdawało się dobrym lekarstwem, chociażby na parę chwil. Cennych chwil, które jednak popychały go w przód, odwlekając zamknięcie w klatce własnych wspomnień i win. Potrząsnął głową, by pozbyć się tej dekoncentracji i zaraz podjął wcześniejsze słowa. - Obiekt ten leży w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa i stanowi jeden z wierzchołków trójkąta zimowego, czyli układu gwiazd, tworzonego ponadto przez gwiazdy Betelgeza w gwiazdozbiorze Oriona i Procjon w gwiazdozbiorze Małego Psa. Jeśli wzniesiesz dłoń i przekrzywisz ją o tak, a Syriusz znajdzie się na miejscu pierwszego palca, a Adara kciuka oznacza to, że idziesz na północ - mówił, nie przerywając i pokazując młodej czarownicy, jak to zrobić. - Światło gwiazd zmienia się w zależności czy są bliżej globu, czy też dalej, jednak to nie tylko znajomość map pozwala na odszukanie drogi. Cóż... Zależy też jakiej drogi szukasz - dodał, przygryzając na chwilę dolną wargę, zupełnie jakby znów miał się dać ponieść wyobraźni. I zrobił to. Nie chciał tego, ale odpłynął na moment — otoczony niebieskawym światłem przypominającym to od zaklęcia patronusa, jednak, zamiast przynieść ukojenie, coś smutnego i ciężkiego osiadło mu na sercu. Czy słowa dawnej uczennicy były idealnym wstrzeleniem się w punkt, czy po prostu on wychwytał z nich to, co najbardziej do niego pasowało? Odetchnął cicho, sunąc palcami przez włosy, zanim na powrót się odezwał. Ciszej, nie tak energicznie jak wcześniej, ale wciąż pewnie i z uczuciem. - Nie są nieśmiałe. Są po prostu skazane na wieczne spoglądanie ku nam i nie mogą odwrócić wzroku, gdy upadamy ani nie mogą wyciągnąć ręki, by nas podnieść. Cierpią tak samo jak my. Cieszą się jak my. Nie mają jednak wpływu na to, co się dzieje. Ich obecność jednak świadczy o tym, że powinniśmy walczyć. Każdego dnia o to, czego pragniemy. Bo one płoną tam dla nas. Spalają się każdego dnia, wiedząc, że kiedyś nie zostanie z nich nic, ale robią to, by ich światło do nas dotarło. Żebyśmy spoglądając w niebo widzieli odwagę, poświęcenie i troskę. By bez względu na to, jak bardzo czujemy się opuszczeni, słabi i zrezygnowani, nie poddawać się. One świecą nam przykładem i są dla nas w momentach, w których nie ma nikogo innego. Dlatego tak ważne jest to, byśmy nie marnowali czasu. Najmniejszego jego kawałka.
Dom. Proszę go nie opuszczać, profesorze Vane.
Chciałbym, przemknęło mu przez myśl, dlatego odwrócił spojrzenie od arystokratki, żeby nie odnalazła w jego oczach tego całego bólu, który w sobie nosił. Dom kojarzył mu się już inaczej. Wierzył w to, co mówił o gwiazdach. One również i teraz świadkowały jego powolnemu upadkowi i zapaści, obiecując ukojenie na koniec drogi. Nawet nie wiedział, jak długo trwała ta cisza, która zapadła między nimi, ale nie miał głowy, by zastanawiać się, jak została ona odebrana. Jego dusza wędrowała daleko od Ziemi, chcąc już zanurzyć się w świetle księżycowej planety niczym ćma zmierzająca do płomienia. Czy nie miał być to piękny koniec? - Powinniśmy chyba... - zaczął w pewnym momencie, mrugając parę razy i patrząc w stronę schodów, na których odbywał się jeszcze jakiś czas temu występ. Dopiero po chwili zauważył zmierzającą w ich stronę kobietę, która szła dość raźnym krokiem. Miała uwolnić młodą czarownicę od jego zbyt depresyjnego towarzystwa?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W pytaniu o labirynt nie zasadzała się jedynie myśl o fizycznym wyplątaniu się z chaosu ścieżek. Mało w jej słowach było konkretów i oczywistości. Ubierała je w swojskość, próbowała się do nich ostrożnie zbliżyć jak do płochliwego zwierzęcia, które w każdej chwili mogło umknąć przed zbyt ciekawskim blaskiem oczu. Wiedziała o możliwości rozszyfrowywania stron świata przy pomocy gwiazd. Gdy potrafiło się rozpoznać ich migotanie, nie można było się zagubić. – tak sobie to wyobrażała. Co jednak z tym drugim zagubieniem? Tym niewidzialnym i pozornie niegroźnym; a przecież to właśnie umysł potrafił ucinać drogę, nim postawiło się ten pierwszy krok. Z tej duszy, pędzącej zbyt szybko, miała ochotę wyskoczyć, zawirować między chmurami i spróbować uwierzyć, że to upadanie nie jest piękną śmiercią, że jest ratunkiem, niespodziewanym pójściem przed siebie, prosto do celu, bez błądzenia, bez chłodnych wątpliwości, bez spojrzeń zawracających do tego, co było za. Właściwość wyborów, wewnętrzne przekomarzania iskier z kamieniami to odwieczne dylematy. Największym przyjacielem okazywało się to, co tak przyjemnie milczało, to co nie było dźwiękiem formującym się w chropowate słówka rozgrzane strachem. Sojuszników miała w zapachach, w delikatnych listkach ukochanych roślin, w przesuwających się po ścianach cieniach teatralnych lalek. Głos drażnił, zadrapywał. Głos miał być potęgą, o której uczyła się, nim posadziła swą pierwszą sadzonkę, nim po raz pierwszy podleciała do świecących błękitów. Wszystko było drażniącą równowagą, ale osiągnięcie jej wydawało się abstrakcją. Nie ma bezpiecznego środka, istniały tylko strony, a neutralność mogła ją jedynie zamknąć na wieki w ciasnych labiryntach.
Projekcję nieba oglądała z zachwytem. Magia miała wielką moc. Mogła spodziewać się, że profesor nosi kosmiczne krajobrazy przy sercu. Podejrzewała jednak, że nawet brak owego artefaktu nie sprawiłby, że zapomniałby o tych gwiezdnych szlakach. Nie znała nikogo, kto byłby większym mistrzem od niego. Wypowiadał się o tajemnicach kosmosu tak, że mogłaby słuchać długimi godzinami, gubiąc wschody i zachody. Odkrywała to jednak dopiero dziś, wcześniej najpewniej przenosząc swe skupienie na totalnie odmienne pola zainteresowań. Czasu nie można było cofnąć, nie tak, jak mogłaby tego chcieć, ale pewne treści wciąż mogły przecież zostać objawione. Być może dopiero teraz dojrzała na tyle, aby móc wreszcie słuchać prawdziwie, głęboko. Rozproszony, młodzieńczy duch wypierał zbyt wiele treści, odrzucała je. Dziś chłonęła najmniejszą wskazówkę. Zupełnie jakby była wyschniętą studnią i to gwiazdy napełniałby jej duszę. Ich spokój okrutnie kłócił się z tryskającymi w niej pożarami. A jednak w jakiś pokrętny sposób to działało. Słuchała, tracąc śmiałość do mącenia swymi słowami w jego opowieści.
W ślad za tymi wszystkimi drogowskazami wędrowała niewidzialnie między gwiazdami. Przez chwilę nie było jej tutaj, była tam. Zdawało się, że i on pozwolił sobie oddalić się, choć tylko nieznacznie.
– Właściwej, profesorze – wymówiła tylko, gdy zapytał o poszukiwaną drogę. – Tej jedynej dla mnie, jedynej spośród tylu dróg. – Miała dwadzieścia jeden lat. Wciąż największe wydarzenia istniały mocno przed nią. Ktoś taki jak on zmagał się z rozwianymi, młodzieńczymi duszami. Ktoś taki jak on dopiero poza zasięgiem murów szkoły stawał się kimś, kogo zupełnie szczerze chciało się słuchać. Mądrością. Ktoś taki jak on – nauczyciel.
Miała rację, powinniśmy walczyć, nie powinniśmy milczeć. W milczeniu było przytulnie, a jednak to głos stawał się działaniem. Ona przecież mogła mówić. Nie była gwiazdą, chociaż czuła parzący dotyk w swojej duszy. Czuła się naznaczona. O tym zapewne nie wiedział wiele, a jednak wszystkie te słowa z taką łatwością układały się w pełne obrazy. W bliskie obrazy. Gwiazdy przestawały być gwiazdami. Oni przestawali być nimi. Wszystko to trwało w ruchu, przyjmowało pozy tak rozmaite, plastyczne i zdolne dopasować się do wymagającej, zdesperowanej wyobraźni.
– Musimy więc o to walczyć. Żeby ich nie zawieść, nie zawieść siebie. By nie przestawały błyszczeć. – Dlaczego wierzyła, że ma prawo mówić również o nim? Jej życie od dawna już istniało po to, by nie zawodzić kogoś. Dopóki jednak te czyjeś pragnienia nie staną się również jej, będzie jak ta gwiazda – smutna i wypalająca się dzień za dniem. Wątpiąca w to, że jej blask dociera do kogokolwiek. Tak też wpadła do tego głębokiego, ciemnego morza myśli, o niektóre z nich nawet wcześniej siebie nie podejrzewała. O wielu nie mogła i nie chciała mówić głośno. Powinna je zniszczyć, zanim trwale zapuszczą w niej korzenie.
Nie chciała kończyć tych rozważań, a jednak głos profesora przerywający chwilę zaskakującej ciszy, dopiero ta sylwetka zbliżająca się do nich wkrótce później… wszystko ustało. Chyba zbyt szybko. Oczęta Balbiny próbowały rozwiać resztki tego gwiezdnego pyłu. – Dziękuję za wszystkie słowa i wszystkie gwiazdy, profesorze. Obawiam się jednak, że będę musiała już wracać, ale wierzę, że któregoś dnia będziemy mogli dokończyć rozmowę – wymówiła, gubiąc rozmarzone tony w głosie. Rozumiał.
Pożegnała się więc, obdarzając go po raz ostatni tym pogodnym uśmiechem. Świat nie mógł poczekać, aż zakończą swój spacer.
zt x2
Projekcję nieba oglądała z zachwytem. Magia miała wielką moc. Mogła spodziewać się, że profesor nosi kosmiczne krajobrazy przy sercu. Podejrzewała jednak, że nawet brak owego artefaktu nie sprawiłby, że zapomniałby o tych gwiezdnych szlakach. Nie znała nikogo, kto byłby większym mistrzem od niego. Wypowiadał się o tajemnicach kosmosu tak, że mogłaby słuchać długimi godzinami, gubiąc wschody i zachody. Odkrywała to jednak dopiero dziś, wcześniej najpewniej przenosząc swe skupienie na totalnie odmienne pola zainteresowań. Czasu nie można było cofnąć, nie tak, jak mogłaby tego chcieć, ale pewne treści wciąż mogły przecież zostać objawione. Być może dopiero teraz dojrzała na tyle, aby móc wreszcie słuchać prawdziwie, głęboko. Rozproszony, młodzieńczy duch wypierał zbyt wiele treści, odrzucała je. Dziś chłonęła najmniejszą wskazówkę. Zupełnie jakby była wyschniętą studnią i to gwiazdy napełniałby jej duszę. Ich spokój okrutnie kłócił się z tryskającymi w niej pożarami. A jednak w jakiś pokrętny sposób to działało. Słuchała, tracąc śmiałość do mącenia swymi słowami w jego opowieści.
W ślad za tymi wszystkimi drogowskazami wędrowała niewidzialnie między gwiazdami. Przez chwilę nie było jej tutaj, była tam. Zdawało się, że i on pozwolił sobie oddalić się, choć tylko nieznacznie.
– Właściwej, profesorze – wymówiła tylko, gdy zapytał o poszukiwaną drogę. – Tej jedynej dla mnie, jedynej spośród tylu dróg. – Miała dwadzieścia jeden lat. Wciąż największe wydarzenia istniały mocno przed nią. Ktoś taki jak on zmagał się z rozwianymi, młodzieńczymi duszami. Ktoś taki jak on dopiero poza zasięgiem murów szkoły stawał się kimś, kogo zupełnie szczerze chciało się słuchać. Mądrością. Ktoś taki jak on – nauczyciel.
Miała rację, powinniśmy walczyć, nie powinniśmy milczeć. W milczeniu było przytulnie, a jednak to głos stawał się działaniem. Ona przecież mogła mówić. Nie była gwiazdą, chociaż czuła parzący dotyk w swojej duszy. Czuła się naznaczona. O tym zapewne nie wiedział wiele, a jednak wszystkie te słowa z taką łatwością układały się w pełne obrazy. W bliskie obrazy. Gwiazdy przestawały być gwiazdami. Oni przestawali być nimi. Wszystko to trwało w ruchu, przyjmowało pozy tak rozmaite, plastyczne i zdolne dopasować się do wymagającej, zdesperowanej wyobraźni.
– Musimy więc o to walczyć. Żeby ich nie zawieść, nie zawieść siebie. By nie przestawały błyszczeć. – Dlaczego wierzyła, że ma prawo mówić również o nim? Jej życie od dawna już istniało po to, by nie zawodzić kogoś. Dopóki jednak te czyjeś pragnienia nie staną się również jej, będzie jak ta gwiazda – smutna i wypalająca się dzień za dniem. Wątpiąca w to, że jej blask dociera do kogokolwiek. Tak też wpadła do tego głębokiego, ciemnego morza myśli, o niektóre z nich nawet wcześniej siebie nie podejrzewała. O wielu nie mogła i nie chciała mówić głośno. Powinna je zniszczyć, zanim trwale zapuszczą w niej korzenie.
Nie chciała kończyć tych rozważań, a jednak głos profesora przerywający chwilę zaskakującej ciszy, dopiero ta sylwetka zbliżająca się do nich wkrótce później… wszystko ustało. Chyba zbyt szybko. Oczęta Balbiny próbowały rozwiać resztki tego gwiezdnego pyłu. – Dziękuję za wszystkie słowa i wszystkie gwiazdy, profesorze. Obawiam się jednak, że będę musiała już wracać, ale wierzę, że któregoś dnia będziemy mogli dokończyć rozmowę – wymówiła, gubiąc rozmarzone tony w głosie. Rozumiał.
Pożegnała się więc, obdarzając go po raz ostatni tym pogodnym uśmiechem. Świat nie mógł poczekać, aż zakończą swój spacer.
zt x2
Lady Shacklebolt nigdy przedtem nie zastanawiała się jak będą wyglądały spotkania z przyszłym mężem, czy nawet w ogóle nie brała ich pod uwagę, zauważając, że niemal każda dama niewiele później po przyjęciu zaręczynowym stawała na ślubnym kobiercu. Gdy tylko wróciła początkiem kwietnia do Anglii z oddechem rychłego zamążpójścia na karku, podejrzewała, że wszystko zostało ustalone pod jej nieobecność z rodem, dla którego ceremonia ta oznaczała nic więcej, niż poprawę stosunków politycznych, tak ważną w zaistniałych okolicznościach. Tymczasem nim się zorientowała, minął kolejny miesiąc a temat ślubu zaskakująco nie pojawiał się zbyt często pośród murów posiadłości i nie była już pewna, czy powinna cieszyć się z tego powodu, czy raczej niepokoić. Wprawdzie niedawne spotkanie z lordem, który w każdej chwili mógł z niej zrezygnować, pomimo następnych absurdalnych okoliczności, przebiegło dosyć poprawnie i sądziła, że wyjaśnili sobie wszystko, dochodząc do porozumienia, ale każdy dzień bez znaku życia ze strony Zacharego zaczynał się przykrzyć. Takiego stanu rzeczy upatrywała jednak w wykonywanym przez mężczyznę zawodzie, ale już teraz zaczynała rozumieć co kryło się za stwierdzeniem, iż uzdrowiciele nie powinni mieć rodzin.
Dni mijały ciemnoskórej czarownicy bez większych rewelacji – poza uciążliwą teleportacyjną czkawką – na wykonywaniu rzeczy, które odkąd ukończyła szkołę były jej normalnością, rutyną. Odsuwając od tego powinności damy, córki, coraz częściej pomagała matce w warzeniu skomplikowanych mikstur, wprawiała się w tworzeniu talizmanów, nieco rzadziej oddawała się tajnikom rytualnej magii, którą zupełnie niewymuszenie zepchnęła w ostatnich dniach na dalszy plan. I czekała; czekała jak na szpilkach na list, ganiąc się w myślach za brak cierpliwości. Pomimo tego, że zdążyła już mniej więcej poznać lorda, nie była w stanie przewidzieć kiedy ponownie się spotkają – jak zdążył do tej pory udowodnić, nie miał nic przeciwko spontanicznym spotkaniom wieczorem, ani tym umawianym z dłuższym wyprzedzeniem. Gdy list wreszcie nadszedł, a niewiele później kalendarz wskazywał datę spotkania, na miejscu pojawiła się jak zwykle wcześniej w towarzystwie lekko zniechęconej i czerwonej na zazwyczaj bladej twarzy przyzwoitki. Ogród był w dużej mierze osłonięty przed rozłożyste drzewa, rozumiała, że dziewczyna nie była przyzwyczajona do wysokich temperatur.
A kiedy Zachary pojawił się wkrótce po niej i użyczył kurtuazyjnie swojego ramienia, bez chwili wahania przyjęła je, zapomniała o służce i nadała tempa spacerowi. W ciszy stawiała kolejne kroki na żwirowej ścieżce pomiędzy przepiękną roślinnością i nie czuła, by to milczenie było uciążliwe, niewygodne, czy niekomfortowe, co uważała za niezwykły plus. Nie sztuką było rozmawiać i mówić, lecz milczeć we własnym towarzystwie. Chociaż jej odczucia względem stąpającego obok lorda wciąż pozostawały dlań nie do końca jasne, odnosiła wrażenie, że zbyt szybko go oceniła. Bezwiednie zacisnęła palce wokół skrytego szatą przedramienia; tego, którego rekonwalescencję przyśpieszyła drobnymi rytuałami w domowym zaciszu.
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
Raptem kilka słów nakreślonych w liście – tyle potrzebował, by pozostać z Safiyą w kontakcie. Ilość obowiązków spoczywających na jego barkach nie pozwalała Zachary'emu na codzienną wymianę listów nadsyłanych na Wyspę Man. Nie odbierał prywatnej korespondencji w szpitalnych murach, całe szczęście. Musiał być skupiony i przygotowany na każdą ewentualność, która zazwyczaj pojawiała się pośród codziennych czynności. Nie przebywał w posiadłości zbyt często. Od momentu objęcia kierowniczego stanowiska ordynatora oddziału Świętego Munga, prywatnych komnat, spojrzeń krewnych oraz służby unikał jak ognia. Wiedział, że listy gratulacyjne nadsyłali wszyscy, których znał, którzy pełni jakąś rolę w jego życiu kiedyś bądź teraz. Nie chciał ich czytać, widząc po tygodniu stos przyprawiający o dreszcz niepokoju. Wiedział, że nie istniały żadne powody do zmartwień, lecz nie potrafił wyzbyć się uczucia, które podpowiadało mu, iż z chwilą otrzymania awansu stał się człowiekiem wystawionym na większe niebezpieczeństwo; a jego bliscy wraz z nim. Przyświecający Zachary'emu cel utrzymania rodziny z dala od wojennej zawieruchy będący poniekąd pochodną zachowania świętej równowagi świata został w tym jednym momencie zaburzony. Ponownie spędzał czas w odosobnieniu, kiedy tylko mógł sobie na to pozwolić, rewidując dotychczasowe priorytety, ustalając nowy porządek, podług którego musiał czynić swoją powinność i stąpać wytyczoną ścieżką.
Myśli te nie opuszczały go ani przez chwilę, nawet po przekroczeniu granic pięknych ogrodów zdobiących najbogatszą i najbardziej luksusową dzielnicę opustoszałego Londynu. Dopasowany elegancją równą temu miejscu strój stał się czymś naturalnym – elementem zupełnie nowej kreacji, w którą wszedł jako ordynator. Limonkową szatę zastąpił ubraniem wyróżniającym się pośród tłumu i brakowało mu tego, co pozwalało się weń wtopić. Nawyknienie do nowej rzeczywistości przychodziło powoli, dlatego szansa na oderwanie się od niej widniała w jego wyobraźni jako składnik narzuconej samemu sobie terapii.
— Czy to miejsce nie wygląda wspaniale? — Zapytał w pewnym momencie trwającego spaceru. Podwinięte rękawy drogiej koszuli obszytej drogimi nićmi pozwoliły bransoletom na nadgarstkach dzwonić cicho, gdy przemierzali ogród. Metale obręcze odznaczały się na ciemnej skórze równie równie mocno jak nieodłączony zestaw pierścieni i sygnetów na palcach obu rąk, połyskujących w ciepłych, lipcowych słońcu. Temperatura, która zawitała wraz z początkiem lata była Zachary'emu absolutnie na rękę. Choć daleko jej było do egipskiego gorąca – wciąż lokalne powietrze traktowało jako zbyt wilgotne – to był niezmiernie zadowolony z faktu, iż ładna pogoda sprzyjała spacerowi w ogrodzie. Pozwalała odetchnąć od codziennego zgiełku, jednak myśli same wracały do spraw, którymi powinien się pilnie zająć. Odkładał je, dostosowując szeroko pojęty grafik, aby mieć kilka luźniejszych dni końcem miesiąca, a mimo to umysł pozostawał spięty równie mocno jak ciało. Sylwetka wyprostowana niczym struna istotnie doprowadzała do szału, choć w przypadku Shafiqa stanowiła element zachowania rodzinnej klasy oraz maski noszonej na twarzy. Dlatego w pierwszych odruchu nie odczuł palców zaciskających się na ramieniu oznaczonym blizną wystającą spod rękawa koszuli. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, iż niczego sobie nie ubzdurał i uczucie było prawdziwe, w takt którego spojrzał w kierunku Safii z wyraźnie widocznym zastanowieniem. — Coś cię niepokoi? — Zapytał, przerywając milczenie, czysto kurtuazyjnym tonem. Nie chciał przymuszać czarownicy do zwierzeń ani bezcelowej dysputy, jeśli jej własne myśli stanowiły zajęcie znacznie bardziej zajmujące. Cisza, w której przebywali była dla niego wystarczająca, choć niewątpliwie intrygująca wobec tego, jak dotychczas córka Shackleboltów dała się poznać.
Myśli te nie opuszczały go ani przez chwilę, nawet po przekroczeniu granic pięknych ogrodów zdobiących najbogatszą i najbardziej luksusową dzielnicę opustoszałego Londynu. Dopasowany elegancją równą temu miejscu strój stał się czymś naturalnym – elementem zupełnie nowej kreacji, w którą wszedł jako ordynator. Limonkową szatę zastąpił ubraniem wyróżniającym się pośród tłumu i brakowało mu tego, co pozwalało się weń wtopić. Nawyknienie do nowej rzeczywistości przychodziło powoli, dlatego szansa na oderwanie się od niej widniała w jego wyobraźni jako składnik narzuconej samemu sobie terapii.
— Czy to miejsce nie wygląda wspaniale? — Zapytał w pewnym momencie trwającego spaceru. Podwinięte rękawy drogiej koszuli obszytej drogimi nićmi pozwoliły bransoletom na nadgarstkach dzwonić cicho, gdy przemierzali ogród. Metale obręcze odznaczały się na ciemnej skórze równie równie mocno jak nieodłączony zestaw pierścieni i sygnetów na palcach obu rąk, połyskujących w ciepłych, lipcowych słońcu. Temperatura, która zawitała wraz z początkiem lata była Zachary'emu absolutnie na rękę. Choć daleko jej było do egipskiego gorąca – wciąż lokalne powietrze traktowało jako zbyt wilgotne – to był niezmiernie zadowolony z faktu, iż ładna pogoda sprzyjała spacerowi w ogrodzie. Pozwalała odetchnąć od codziennego zgiełku, jednak myśli same wracały do spraw, którymi powinien się pilnie zająć. Odkładał je, dostosowując szeroko pojęty grafik, aby mieć kilka luźniejszych dni końcem miesiąca, a mimo to umysł pozostawał spięty równie mocno jak ciało. Sylwetka wyprostowana niczym struna istotnie doprowadzała do szału, choć w przypadku Shafiqa stanowiła element zachowania rodzinnej klasy oraz maski noszonej na twarzy. Dlatego w pierwszych odruchu nie odczuł palców zaciskających się na ramieniu oznaczonym blizną wystającą spod rękawa koszuli. Dopiero po dłuższej chwili dotarło do niego, iż niczego sobie nie ubzdurał i uczucie było prawdziwe, w takt którego spojrzał w kierunku Safii z wyraźnie widocznym zastanowieniem. — Coś cię niepokoi? — Zapytał, przerywając milczenie, czysto kurtuazyjnym tonem. Nie chciał przymuszać czarownicy do zwierzeń ani bezcelowej dysputy, jeśli jej własne myśli stanowiły zajęcie znacznie bardziej zajmujące. Cisza, w której przebywali była dla niego wystarczająca, choć niewątpliwie intrygująca wobec tego, jak dotychczas córka Shackleboltów dała się poznać.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pytanie lorda istotnie wyrwało ją z głębokiego zamyślenia, dlatego w pierwszym odruchu zerknęła ku niemu w wyraźnym niezrozumieniu. Dopiero potem, po krótkiej chwili, doszedł doń sens pytania, na który uśmiechnęła się łagodnie, jednocześnie kręcąc mimowolnie głową.
– Ależ skąd – nie w tym momencie, dodała w myślach, i skierowała z powrotem spojrzenie na żwirową alejkę, która zdawała się nie mieć końca. Słońce nieśmiało skrywało się za rozłożystymi koronami drzew, rzucając jedynie przez niewielkie szpary kilka ciepłych promieni na ich twarze. – Dlaczego tak pomyślałeś? – nie wątpiła w to, że lord Shafiq jako uzdrowiciel musiał być osobą spostrzegawczą i wyłapującą drobne symptomy, składające się w całość, jednak nie zawsze bycie dobrym w swoim zawodzie szło w parze z życiem osobistym i chęciami. Chociaż w pracy mógł widzieć więcej, niż przeciętny człowiek, tak w relacjach choćby z nią, mógł ignorować, nie dostrzegać, tych drobnych gestów, przez ukradkowe spojrzenia, subtelne uśmiechy, po zaciskanie palców na ręce; ani tych, które wskazywałyby rzeczywiście na to, że coś jest nie tak. W końcu nikt go do tego nie zmuszał a to, że w niedalekiej przyszłości mieli stanąć na ślubnym kobiercu i spędzić ze sobą prawdopodobnie resztę życia wcale nie oznaczał, że koniecznie musieli wiedzieć o sobie wszystko, ani tym bardziej zwracać na siebie uwagę. To, że próbowali jak cywilizowani ludzie się bliżej poznać nie oznaczało, że każda z dam miała to szczęście, bo chyba to słowo najlepiej określało aranżowane małżeństwa. Również o ile w rodowej posiadłości nie musiała udawać, że wszystko jest w porządku, o tyle w tym przypadku nie zmierzała niczego ułatwiać, wychodząc z założenia, że czytanie z człowieka jak z otwartej księgi nigdy nie przynosiło tej osobie korzyści, a wręcz przeciwnie. Jedynie myśl, że ich znajomość przebiegała nadzwyczaj dziwnie, spontanicznie, zaprzątała głowę ciemnowłosej czarownicy odkąd wróciła do swoich komnat tamtego popołudnia, gdy pozwoliła sobie na niedozwoloną bliskość.
– Powiedz mi o sobie coś, Zachary, coś, co nie dotyczy pracy i zawiłych historii rodu; chyba do tej pory nie spytałam cię o nic, dzięki czemu mogłabym cię lepiej poznać – zaryzykowała po kolejnej chwili namysłu, wiedząc, że właściwie nic nie traci. Kto wie, może to pierwsze spotkanie miało przebiec od początku do końca tak jak należy? – a już nawet dzielimy wspólną tajemnicę – dodała, zerkając nań kątem oka, gdy w wymownym geście pociągnęła za materiał rękawa odsłaniając kawałek jednej z blizn. Inaczej nie mogła określić wizyty w komnatach jeszcze–nie–męża, ani tego, że później w szpitalu przelewała mu się w rękach z powodu własnej nierozwagi i wybuchu kociołka, o czym do teraz właściwie wiedzieli tylko oni i brat. Postawione pytanie było szczere i czarownica równie szczerzej odpowiedzi oczekiwała; nie chciała przerywać milczenia dla samego przerwania, lecz po to, żeby dowiedzieć się o Shafiqu czegoś więcej.
– Ależ skąd – nie w tym momencie, dodała w myślach, i skierowała z powrotem spojrzenie na żwirową alejkę, która zdawała się nie mieć końca. Słońce nieśmiało skrywało się za rozłożystymi koronami drzew, rzucając jedynie przez niewielkie szpary kilka ciepłych promieni na ich twarze. – Dlaczego tak pomyślałeś? – nie wątpiła w to, że lord Shafiq jako uzdrowiciel musiał być osobą spostrzegawczą i wyłapującą drobne symptomy, składające się w całość, jednak nie zawsze bycie dobrym w swoim zawodzie szło w parze z życiem osobistym i chęciami. Chociaż w pracy mógł widzieć więcej, niż przeciętny człowiek, tak w relacjach choćby z nią, mógł ignorować, nie dostrzegać, tych drobnych gestów, przez ukradkowe spojrzenia, subtelne uśmiechy, po zaciskanie palców na ręce; ani tych, które wskazywałyby rzeczywiście na to, że coś jest nie tak. W końcu nikt go do tego nie zmuszał a to, że w niedalekiej przyszłości mieli stanąć na ślubnym kobiercu i spędzić ze sobą prawdopodobnie resztę życia wcale nie oznaczał, że koniecznie musieli wiedzieć o sobie wszystko, ani tym bardziej zwracać na siebie uwagę. To, że próbowali jak cywilizowani ludzie się bliżej poznać nie oznaczało, że każda z dam miała to szczęście, bo chyba to słowo najlepiej określało aranżowane małżeństwa. Również o ile w rodowej posiadłości nie musiała udawać, że wszystko jest w porządku, o tyle w tym przypadku nie zmierzała niczego ułatwiać, wychodząc z założenia, że czytanie z człowieka jak z otwartej księgi nigdy nie przynosiło tej osobie korzyści, a wręcz przeciwnie. Jedynie myśl, że ich znajomość przebiegała nadzwyczaj dziwnie, spontanicznie, zaprzątała głowę ciemnowłosej czarownicy odkąd wróciła do swoich komnat tamtego popołudnia, gdy pozwoliła sobie na niedozwoloną bliskość.
– Powiedz mi o sobie coś, Zachary, coś, co nie dotyczy pracy i zawiłych historii rodu; chyba do tej pory nie spytałam cię o nic, dzięki czemu mogłabym cię lepiej poznać – zaryzykowała po kolejnej chwili namysłu, wiedząc, że właściwie nic nie traci. Kto wie, może to pierwsze spotkanie miało przebiec od początku do końca tak jak należy? – a już nawet dzielimy wspólną tajemnicę – dodała, zerkając nań kątem oka, gdy w wymownym geście pociągnęła za materiał rękawa odsłaniając kawałek jednej z blizn. Inaczej nie mogła określić wizyty w komnatach jeszcze–nie–męża, ani tego, że później w szpitalu przelewała mu się w rękach z powodu własnej nierozwagi i wybuchu kociołka, o czym do teraz właściwie wiedzieli tylko oni i brat. Postawione pytanie było szczere i czarownica równie szczerzej odpowiedzi oczekiwała; nie chciała przerywać milczenia dla samego przerwania, lecz po to, żeby dowiedzieć się o Shafiqu czegoś więcej.
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
— Po prostu wyglądałaś na... zamyśloną — padło sucho w odpowiedzi. Nie chciał zdradzać przed Safiyą swoich dotychczasowych wniosków przed nią samą ani tym bardziej wydawać osądu wobec niej. Ich relacja, mimo zaawansowania na poziomie formalnych, wciąż tkwiła w powijakach; wymagała pracy, długich tygodni powolnego, wręcz boleśnie mozolnego ścierania się dwóch nieznanych charakterów, odzierania z powierzchowności, by finalnie sięgnąć choć cząstki najgłębiej skrywanych sekretów. Pytał samego siebie, czy rzeczywiście chciał znać ją tak dobrze, i niemal odruchowo zaprzeczał, raz po raz przywołując świętą maksymę, wedle której niewiedza przynosiła spokojniejszy sen. A tego w ciągu ostatnich kilkunastu dni brakowało Zachary'emu jak mało czego, choć ze wszystkich sił starał się wyglądać na wypoczętego, gotowego do reprezentacji, rozmów i – bogowie wiedzą – czego jeszcze. Wbrew pozorom otrzymana promocja z rąk dyrektora Lowe'a nie odbiła się na jego zdrowiu aż tak mocno. Mimo to wierzył, że z czasem zbierze swoje żniwo i zrobi to stosownie do okoliczności, odcinając go na co najmniej kilka dni od jakiejkolwiek pracy na rzecz szpitala.
— Cóż, poza pracą, moje życie towarzyskie jest raczej skromne i na pewno nie zakwitnie po objęciu stanowiska ordynatora — odpowiedział grzecznym tonem, wytwarzając w ten sposób – dla samego siebie – nieco czasu na szybkie zrewidowanie własnego życia pod kątem historii, charakteru oraz doświadczeń, którymi mógłby podzielić się w tak niezobowiązującej atmosferze z córką Shackleboltów. Przez tę samą chwilę, nieustannie wypełnianą wspólnym marszem, spoglądał na damę z lekkim roztargnieniem. — Tak naprawdę, to... n-nie wiem, czy jest coś, o czym mógłbym ci opowiedzieć, Safio. Dużo czasu poświęcam temu, czego uczyłem się całe życie i... posiadaniepasjiniejestczymśczymmogęsięposzczycić. — Jął dalej, karcąc siebie za słowne potknięcie podyktowane nagłą tremą tylko po to, by resztę zdania wyrzucić z siebie jednym, niekoniecznie zrozumiałym tchem, prawdopodobnie oczekując ze strony przyszłej małżonki oczywistego wyrazu politowania i zgorszenia takim nietaktem. — Wybacz. — Przeprosił niemal od razu kurtuazyjnym tonem. — Nie kolekcjonuję monet, nie zbieram motyli. Nawet nie prowadzę zielnika, choć mógłbym się tym zająć. Tyle się dzieje, że nie pamiętam, kiedy ostatnio doglądałem sadzonek lotosu w oranżerii. — Czy tego oczekiwała? Nie miał pojęcia. Nie wiedział, co mógłby powiedzieć, by lepiej go poznała, gdy przez całe swoje życie skrupulatnie dochowywał własnych tajemnic i unikał towarzystwa kobiet, ograniczając je do niezbędnego minimum w postaci członków rodziny oraz ważnych osobistości. Wszystko zmieniło się, gdy przeniósł się na Wyspy, choć początkowo odmawiał przyjmowania niewiast w murach szpitala. Przez całe te lata podejście to zmieniło się mocno, szczególnie w ciągu ostatniego roku, lecz nie zmieniło to głęboko zakorzenionych w Zacharym zasad, którymi nieustannie podążał.
— Myślę, że... jeśli coś cię nurtuje, możesz o to zapytać. — Zaproponował cicho, nie bardzo wiedząc, jaki kierunek miałoby to nadać temu spotkaniu. Nie chciał pozostawiać jej bez odpowiedzi. Gdzieś głęboko w środku obawiał się, że nie był w stanie podołać pytaniom, a jednak podjął ryzyko, narażając na szwank już nie tylko własną reputację. Zbyt wiele jednostek i grup było z nim nierozerwalnie związanych, a kluczenie pomiędzy tematami nie miało w jego ustach tej swobody oraz siły, nad którą nieustannie każdego dnia pracował.
— Cóż, poza pracą, moje życie towarzyskie jest raczej skromne i na pewno nie zakwitnie po objęciu stanowiska ordynatora — odpowiedział grzecznym tonem, wytwarzając w ten sposób – dla samego siebie – nieco czasu na szybkie zrewidowanie własnego życia pod kątem historii, charakteru oraz doświadczeń, którymi mógłby podzielić się w tak niezobowiązującej atmosferze z córką Shackleboltów. Przez tę samą chwilę, nieustannie wypełnianą wspólnym marszem, spoglądał na damę z lekkim roztargnieniem. — Tak naprawdę, to... n-nie wiem, czy jest coś, o czym mógłbym ci opowiedzieć, Safio. Dużo czasu poświęcam temu, czego uczyłem się całe życie i... posiadaniepasjiniejestczymśczymmogęsięposzczycić. — Jął dalej, karcąc siebie za słowne potknięcie podyktowane nagłą tremą tylko po to, by resztę zdania wyrzucić z siebie jednym, niekoniecznie zrozumiałym tchem, prawdopodobnie oczekując ze strony przyszłej małżonki oczywistego wyrazu politowania i zgorszenia takim nietaktem. — Wybacz. — Przeprosił niemal od razu kurtuazyjnym tonem. — Nie kolekcjonuję monet, nie zbieram motyli. Nawet nie prowadzę zielnika, choć mógłbym się tym zająć. Tyle się dzieje, że nie pamiętam, kiedy ostatnio doglądałem sadzonek lotosu w oranżerii. — Czy tego oczekiwała? Nie miał pojęcia. Nie wiedział, co mógłby powiedzieć, by lepiej go poznała, gdy przez całe swoje życie skrupulatnie dochowywał własnych tajemnic i unikał towarzystwa kobiet, ograniczając je do niezbędnego minimum w postaci członków rodziny oraz ważnych osobistości. Wszystko zmieniło się, gdy przeniósł się na Wyspy, choć początkowo odmawiał przyjmowania niewiast w murach szpitala. Przez całe te lata podejście to zmieniło się mocno, szczególnie w ciągu ostatniego roku, lecz nie zmieniło to głęboko zakorzenionych w Zacharym zasad, którymi nieustannie podążał.
— Myślę, że... jeśli coś cię nurtuje, możesz o to zapytać. — Zaproponował cicho, nie bardzo wiedząc, jaki kierunek miałoby to nadać temu spotkaniu. Nie chciał pozostawiać jej bez odpowiedzi. Gdzieś głęboko w środku obawiał się, że nie był w stanie podołać pytaniom, a jednak podjął ryzyko, narażając na szwank już nie tylko własną reputację. Zbyt wiele jednostek i grup było z nim nierozerwalnie związanych, a kluczenie pomiędzy tematami nie miało w jego ustach tej swobody oraz siły, nad którą nieustannie każdego dnia pracował.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zamyślenie towarzyszyło czarownicy w ostatnim czasie coraz częściej, pozwalając jej powracać nie tylko pamięcią do dni, które spędziła na ciepłej Jamajce, ale też do wydarzeń minionych miesięcy – wbrew pozorom daleko jej było do marzyciela, gdybania, zastanawiania się nad przyszłością, skupiając się na teraźniejszości i tym, co działo się w tym momencie wokół niej. A teraźniejszość stąpała obok; tajemnicza i skryta, jak dotychczas. Chociaż podczas pierwszego spotkania za punkt honoru postawiła sobie rozpracowanie lorda, subtelne zmuszenie go do mówienia, z każdym kolejnym dniem dochodziła do wniosku, że to on musiał sam dojrzeć do takiej decyzji i jej próby mogą jedynie poskutkować na odwrót. Tak po prostu.
– Zamyślenie bywa moją formą odpoczynku – odparła spokojnie, by następnie skierować ich na pobliski murek skryty w cieniu. Potrzebowała chwili odpoczynku, zejścia ze słońca, które w połączeniu z tutejszym klimatem bywało czasami najzwyczajniej męczące.
– Zostaniesz ordynatorem? – powtórzyła za nim, z początku przetrawiając ów informację w myślach jakby niepewna tego, czy dobrze zrozumiała. A kiedy przyłapała się na tym, że chyba zbyt długo milczała, uśmiechnęła się szczerze. – To dobra wiadomość, moje gratulacje. Szpital trafi pod opiekę najodpowiedniejszej do tego osoby – nie brała pod uwagę tego, że objęcie posady ordynatora wiązało się z jeszcze większą ilością obowiązków, a co za tym szło, częstszymi nieobecnościami, ale wiedziała doskonale z czym wiązało się małżeństwo z uzdrowicielem. I nie miała ani zamiaru ani ochoty stawania pomiędzy Zacharym a jego pracą, niezależnie od tego, że wolałaby nieco zwiększyć częstotliwość ich spotkań – wykonywany przez niego zawód wiązał się z dużą odpowiedzialnością społeczną i zapewne w pewnym stopniu z ambicjami samego mężczyzny. Ostrożnie wysunęła rękę z uścisku i kiedy tylko gestem dłoni wygładziła materiał wielobarwnej, wzorzystej sukienki, usiadła w cieniu.
– Praca jest twoją pasją, czyż nie? – powróciła wreszcie do wcześniejszego tematu, w ogóle nie zwracając uwagi na zlepek niezrozumiałych słów, które ostatecznie i tak dała radę rozszyfrować – ponoć to błogosławieństwo, gdy wykonujesz pracę, którą jednocześnie lubisz i się nią interesujesz – a w ich kręgach to wcale nie było tak oczywiste, gdy w dużej mierze dzieciom wybierano zawód już w młodości i siłą rzeczy kształcono je w kierunku przejęcia rodowego dziedzictwa i kontynuowania tradycji. – Och, nie miałam nic konkretnego na myśli – zerknęła to na lorda, to na kolorowy skwer usiany gęsto kwiatami – chciałabym się dowiedzieć po prostu czegoś na twój temat; czegoś, co nie jest wiedzą powszechnie dostępną, ale... ale chyba najprościej będzie zacząć od początku – z celową, dłuższą pauzą wbiła brązowawe tęczówki w dłoń lorda, z niewymuszoną gracją sięgając ku niej i unosząc nieco do góry. – Opowiedz mi o nich; czy każda została ci podarowana w konkretnych okolicznościach? Jaką mają historię? – nie wiedziała, czy był to jeden ze znaków szczególnych tego rodu – tak jak w jej przypadku kolorowe stroje – czy zwyczajne upodobanie samego Zacharego, ale miała pewność, że każda z bransolet, sygnetów trafiała do niego w odpowiednich sytuacjach, nie na raz. – To jest przepiękne. Ten kamień, to chyba Noc Kairu – dodała ciszej i wskazała na złoty pierścień z czarnym kamieniem, onyksem, który ponoć nazywany bywa kamieniem mocy.
– Zamyślenie bywa moją formą odpoczynku – odparła spokojnie, by następnie skierować ich na pobliski murek skryty w cieniu. Potrzebowała chwili odpoczynku, zejścia ze słońca, które w połączeniu z tutejszym klimatem bywało czasami najzwyczajniej męczące.
– Zostaniesz ordynatorem? – powtórzyła za nim, z początku przetrawiając ów informację w myślach jakby niepewna tego, czy dobrze zrozumiała. A kiedy przyłapała się na tym, że chyba zbyt długo milczała, uśmiechnęła się szczerze. – To dobra wiadomość, moje gratulacje. Szpital trafi pod opiekę najodpowiedniejszej do tego osoby – nie brała pod uwagę tego, że objęcie posady ordynatora wiązało się z jeszcze większą ilością obowiązków, a co za tym szło, częstszymi nieobecnościami, ale wiedziała doskonale z czym wiązało się małżeństwo z uzdrowicielem. I nie miała ani zamiaru ani ochoty stawania pomiędzy Zacharym a jego pracą, niezależnie od tego, że wolałaby nieco zwiększyć częstotliwość ich spotkań – wykonywany przez niego zawód wiązał się z dużą odpowiedzialnością społeczną i zapewne w pewnym stopniu z ambicjami samego mężczyzny. Ostrożnie wysunęła rękę z uścisku i kiedy tylko gestem dłoni wygładziła materiał wielobarwnej, wzorzystej sukienki, usiadła w cieniu.
– Praca jest twoją pasją, czyż nie? – powróciła wreszcie do wcześniejszego tematu, w ogóle nie zwracając uwagi na zlepek niezrozumiałych słów, które ostatecznie i tak dała radę rozszyfrować – ponoć to błogosławieństwo, gdy wykonujesz pracę, którą jednocześnie lubisz i się nią interesujesz – a w ich kręgach to wcale nie było tak oczywiste, gdy w dużej mierze dzieciom wybierano zawód już w młodości i siłą rzeczy kształcono je w kierunku przejęcia rodowego dziedzictwa i kontynuowania tradycji. – Och, nie miałam nic konkretnego na myśli – zerknęła to na lorda, to na kolorowy skwer usiany gęsto kwiatami – chciałabym się dowiedzieć po prostu czegoś na twój temat; czegoś, co nie jest wiedzą powszechnie dostępną, ale... ale chyba najprościej będzie zacząć od początku – z celową, dłuższą pauzą wbiła brązowawe tęczówki w dłoń lorda, z niewymuszoną gracją sięgając ku niej i unosząc nieco do góry. – Opowiedz mi o nich; czy każda została ci podarowana w konkretnych okolicznościach? Jaką mają historię? – nie wiedziała, czy był to jeden ze znaków szczególnych tego rodu – tak jak w jej przypadku kolorowe stroje – czy zwyczajne upodobanie samego Zacharego, ale miała pewność, że każda z bransolet, sygnetów trafiała do niego w odpowiednich sytuacjach, nie na raz. – To jest przepiękne. Ten kamień, to chyba Noc Kairu – dodała ciszej i wskazała na złoty pierścień z czarnym kamieniem, onyksem, który ponoć nazywany bywa kamieniem mocy.
goddesses don't speak in whispers;
they scream.
Spotkania miały im pomóc; poznać się, zbliżyć. Zachary nie miał pojęcia, na ile ani w jaki sposób miałoby to zadziałać, choć doskonale wiedział, jak to działało. Mimo to nie wiedział, czy obrana droga im służyła. Dlatego postanowił iść z falą zachodzących zmian, przysiadłszy na murku osłoniętym cieniem.
— Już nim jestem — sprostował — a przynajmniej czysto formalnie. Cała reszta dopiero przede mną. — Wyjaśnił dość krótko, wykorzystując chwilę ciszy ze strony Safii. Nie wiedział, co o tym myślała, jak się czuła. Nie zastanawiał się, na ile jego wzrastająca pozycja miała znaczenie. Korzenie zapuszczone w angielskiej ziemi z wolna stawały się trwalsze, mocniejsze. Nie był już zwykłym lordem zajmującym się publicznym, jakże godnym zajęciem czy niesieniem pomocy. Z chwilą otrzymania nominacji z rąk dyrektora wszystko zmieniło się niemal na opak. Prawie wszystko. Niektóre rzeczy pozostawały bez zmian i nigdy nie miał na nie większego wpływu.
— Dziękuję — odparł, kiwając głową. — Myślę, że w ciągu najbliższych kilku miesięcy okaże się, czy dyrektor Lowe podjął właściwą decyzję. — Umilkł. Odciął się od rozmowy i trwającego spotkania. Zapadł w krótką zadumę nad tym, kim rzeczywiście się stał w ostatnim czasie. Zmienił się; i to bardzo. Od momentu zapadnięcia kluczowych decyzji na Stonehenge, dorósł. Choć zawsze uważał siebie za dojrzałego człowieka mającego w sobie całą wymaganą wiekiem i statusem ogładę, to właśnie wtedy zrozumiał, że to nie wystarczało. Musiał być kimś. Ciężko nad tym pracował. Całymi miesiącami od tamtej pory dokładał wszelkich starań, by osiągnąć nieznany cel, wszak nie wiedział, czego od niego oczekiwano ani czego on sam wymagał od siebie w tej złożonej, prawie niezrozumiałej kwestii.
Drgnął nieznacznie, wytrącony z zamyślenia, kiedy usłyszał pytanie. Nie odpowiedział na nie. W milczeniu skinął nieznacznym ruchem głowy, po czym lekko przebiegł opuszkami palców po misternie ułożonej fryzurze. Wyprostował się, spoglądając na przyrzeczoną mu lady. Lekko obruszył się, kiedy sięgnęła po jego dłoń. Poruszył nadgarstkiem, w wysokiej temperaturze otoczenia nie odczuwając zanadto jej ciepła. Samo tarcie było jednak czymś, co na swój sposób jednocześnie było irytujące i przyjemne. Nie wyrwał ręki z uchwytu, za to bacznie obserwował, co robiła. Z lekkim niezrozumieniem patrzył, gdy postawiła pytanie dotyczące bogatej biżuterii. Niemrawo poruszył ustami, zwilżając je końcem języka. Kupował sobie ledwie sekundy.
— Nie wszystkie — odpowiedział cicho. — Część z nich dostałem. Kilka innych kupiłem na targach w Egipcie. — Poruszył nadgarstkiem, wprawiając poszczególne obręcze w delikatne, przyjemne dla jego uszu dzwonienie. Dwoma palcami objął cienką, złotą bransoletę z jednym, czarnym kamieniem osadzonym w zdobionym koszyczku. — Tak, to chyba onyks. To prezent z okazji szesnastych urodzin. — Dodał, nie bardzo wiedząc, czy kamień w biżuterii rzeczywiście tak się nazywał. Nie przykładał do tego większej wagi.
— Już nim jestem — sprostował — a przynajmniej czysto formalnie. Cała reszta dopiero przede mną. — Wyjaśnił dość krótko, wykorzystując chwilę ciszy ze strony Safii. Nie wiedział, co o tym myślała, jak się czuła. Nie zastanawiał się, na ile jego wzrastająca pozycja miała znaczenie. Korzenie zapuszczone w angielskiej ziemi z wolna stawały się trwalsze, mocniejsze. Nie był już zwykłym lordem zajmującym się publicznym, jakże godnym zajęciem czy niesieniem pomocy. Z chwilą otrzymania nominacji z rąk dyrektora wszystko zmieniło się niemal na opak. Prawie wszystko. Niektóre rzeczy pozostawały bez zmian i nigdy nie miał na nie większego wpływu.
— Dziękuję — odparł, kiwając głową. — Myślę, że w ciągu najbliższych kilku miesięcy okaże się, czy dyrektor Lowe podjął właściwą decyzję. — Umilkł. Odciął się od rozmowy i trwającego spotkania. Zapadł w krótką zadumę nad tym, kim rzeczywiście się stał w ostatnim czasie. Zmienił się; i to bardzo. Od momentu zapadnięcia kluczowych decyzji na Stonehenge, dorósł. Choć zawsze uważał siebie za dojrzałego człowieka mającego w sobie całą wymaganą wiekiem i statusem ogładę, to właśnie wtedy zrozumiał, że to nie wystarczało. Musiał być kimś. Ciężko nad tym pracował. Całymi miesiącami od tamtej pory dokładał wszelkich starań, by osiągnąć nieznany cel, wszak nie wiedział, czego od niego oczekiwano ani czego on sam wymagał od siebie w tej złożonej, prawie niezrozumiałej kwestii.
Drgnął nieznacznie, wytrącony z zamyślenia, kiedy usłyszał pytanie. Nie odpowiedział na nie. W milczeniu skinął nieznacznym ruchem głowy, po czym lekko przebiegł opuszkami palców po misternie ułożonej fryzurze. Wyprostował się, spoglądając na przyrzeczoną mu lady. Lekko obruszył się, kiedy sięgnęła po jego dłoń. Poruszył nadgarstkiem, w wysokiej temperaturze otoczenia nie odczuwając zanadto jej ciepła. Samo tarcie było jednak czymś, co na swój sposób jednocześnie było irytujące i przyjemne. Nie wyrwał ręki z uchwytu, za to bacznie obserwował, co robiła. Z lekkim niezrozumieniem patrzył, gdy postawiła pytanie dotyczące bogatej biżuterii. Niemrawo poruszył ustami, zwilżając je końcem języka. Kupował sobie ledwie sekundy.
— Nie wszystkie — odpowiedział cicho. — Część z nich dostałem. Kilka innych kupiłem na targach w Egipcie. — Poruszył nadgarstkiem, wprawiając poszczególne obręcze w delikatne, przyjemne dla jego uszu dzwonienie. Dwoma palcami objął cienką, złotą bransoletę z jednym, czarnym kamieniem osadzonym w zdobionym koszyczku. — Tak, to chyba onyks. To prezent z okazji szesnastych urodzin. — Dodał, nie bardzo wiedząc, czy kamień w biżuterii rzeczywiście tak się nazywał. Nie przykładał do tego większej wagi.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Milburn Jepson spacerował przez ogrody królewskie jak gdyby nigdy nic, rozkoszował się kwiatami, letnimi owadami, które co i rusz przelatywały obok jego nosa. Raz nawet pogonił za motylem, odrywając się od rzeczywistości. Pech chciał, że nie wziął ze sobą siatki, mógłby złapać kilka, a potem wypuścić na wolność by dalej fruwały wśród ptaków, muszek i pszczółek, bez których przyroda nie żyłaby tak, jak żyje. Przymykał oczy i cieszył się zapachem bzu, oddychał pełnią życia, wiedząc, że jego życiu nie zagraża niebezpieczeństwo. W końcu zatrzymał się na chwilę i zmrużył ciemne oczy. Jego jasne długie włosy akurat zaczął plątać lipcowy wiatr, zasłaniając mu widok na mężczyznę, którego obserwował. Palcami odgarnął je z czoła i ruszył żwawym krokiem do przodu, ostatnie metry podbiegając. Kompletnie zignorował kobietę obok, liczył się tylko TEN mężczyzna. - Doktorze... Panie Shafiq, Lo-Lordzie Shafiq - niemal wykrzyczał rozentuzjazmowanym głosem, gdy dopadł mężczyznę, niemal rzucając mu się pod nogi. Siłą chwycił dłoń mężczyzny, całując ją łapczywie, jakby dotykał rąk samego Merlina. - Życie mi pan uratował. Leżałem u pana po zatruciu bieluniem dziędzierzawą, pamięta pan? To ja, tak - znów wycałował dłonie mężczyzny. - Tymi dłońmi, gdy ja byłem blisko śmierci, dziękuję - wyprostował się nieco. - Po stokroć dziękuję! - z oczu Jepsona zaczęły cieknąć łzy szczęścia, mężczyzna nie mógł powstrzymać emocji. Gdy w czerwcu trafił na oddział zatruć eliksiralnych i roślinnych, po zjedzeniu bielunia, było z nim iście ciężko. Koledzy z klubu polo mówili jednak, że będzie dobrze w głowę, cokolwiek by to miało oznaczać. Podobno miały mu się rozszerzyć źrenice, ale w zamian za to zaczął się krztusić i niemal wybuchło mu serce, a przynajmniej tak uważał Milburn, gdy akcja tego organu znacząco przyspieszyła. Zapłakanymi oczami, doceniając swoje życie, wpatrywał się w doktora, które go uratował, podając odpowiedni specyfik. A może nie podał żadnego specyfiku? Mężczyzna naprawdę nie do końca pamiętał co się z nim działo, czując tylko ostry ból brzucha. - Wszystko... Panu to ja wszystko za to oddam, wszystko! - emocje znów wzięły nad nim górę i uklęknął przy nogach Zachary'ego, twarz pełną łez wciskając w jego kolano.
I show not your face but your heart's desire
Spokojne chwile, które spędzał z Safiyą miały trwać. Popołudnie wygospodarowane na spacer po królewskich ogrodach Londynu miały przysłużyć się bliższemu poznaniu, odrobiny zatarcia nie tylko kulturowych granic, ale przede wszystkim tych personalnych, które nieodzownie dzieliły ich rody. Siedzieli od dobrych kilku minut, rozgrzewanie gorącym jak na europejskie standardy słońcem. Rozmawiali. Próbowali rozmawiać, jak uznał Zachary, gdy słowa padały dość nieskładanie, a pytania majaczyły gdzieś na granicy dobrego wychowania i podtrzymania rozmowy, nie będąc jednocześnie zbyt nachalnymi. Mógłby nawet stwierdzić, że chwila ta, z uwagi na miejsce, miała swój urok, lecz ten został zniszczony przez obcego mu mężczyznę.
Sposób jego zachowania nie wskazywał jednoznacznie na umysłowe zaburzenia, choć prędko poddał tę myśl w wątpliwość, gdy uklęknął przy nim i siła pochwycił jego dłonie. Skonsternowany takim zachowaniem nie wyrwał ich w porę, w zasadzie nie zareagował inaczej, niż podążył wzrokiem w kierunku twarzy człowieka obcałowującego mu dłonie. I trwało to raptem kilka sekund, po których zreflektował się, gdy spostrzegł jak ślina obcego zaczyna znaczyć nie tyle dłonie, co drogocenne pierścienie i sygnety na jego palcach. Niezbyt natarczywie podjął próbę wyrwania się z uścisku, jednocześnie sygnalizując swój zamiar niezbyt głośnymi, ale niewątpliwie nachalnymi chrząknięciami pragnienie zyskania wolności. Kilka kolejnych chwil musiał minąć nim i tego udało się dokonać. Choć miał w sobie ogromne pragnienie, by natychmiast obetrzeć dłonie z tak wyjątkowo niehigienicznego doświadczenia, powstrzymał się. Jego czyny nosiły nie tyle znamię publiczne, ale i polityczne. Każdy gest był obserwowany przez zajadłych plotkarzy mogących łatwo zszargać reputację, a tę, aby uchować ją w nienaruszonym stanie, w opinii Zachary'ego należało utrzymać spokojnym, wyważonym i niezmiernie dyplomatycznym postępowaniem.
— Panie... Jepherson. Jepson, przepraszam — odpowiedział, starając się zachować obojętny ton w tej niezręcznej sytuacji. — Naprawdę nie ma takiej potrzeby — stwierdził, kiedy mężczyzna objął go za nogę i uniemożliwił jakikolwiek ruch. Zaskoczony tą śmiałą reakcją spoglądał na czarodzieja, szybko ważąc kolejne słowa. Bez względu na sytuację, nie zamierzał go przecież w żaden sposób urazić. — Proszę wstać. Absolutnie nie ma potrzeby, by oddawał mi pan... hołd — ujął, dostrzegając własną niezręczność słów. Czyż nie było to, czego prawdziwi władcy Egiptu oczekiwali od swych poddanych? Nie miał jednak czasu, aby nad tym rozmyślać. Myśli pomknęły do wspomnień ubiegłych miesięcy, żeby jak najszybciej przypomnieć sobie ostatnich pacjentów, z którymi miał styczność; odtworzyć bieg wydarzeń i uchwycić moment, w którym uratował kolejnego człowieka.
Sposób jego zachowania nie wskazywał jednoznacznie na umysłowe zaburzenia, choć prędko poddał tę myśl w wątpliwość, gdy uklęknął przy nim i siła pochwycił jego dłonie. Skonsternowany takim zachowaniem nie wyrwał ich w porę, w zasadzie nie zareagował inaczej, niż podążył wzrokiem w kierunku twarzy człowieka obcałowującego mu dłonie. I trwało to raptem kilka sekund, po których zreflektował się, gdy spostrzegł jak ślina obcego zaczyna znaczyć nie tyle dłonie, co drogocenne pierścienie i sygnety na jego palcach. Niezbyt natarczywie podjął próbę wyrwania się z uścisku, jednocześnie sygnalizując swój zamiar niezbyt głośnymi, ale niewątpliwie nachalnymi chrząknięciami pragnienie zyskania wolności. Kilka kolejnych chwil musiał minąć nim i tego udało się dokonać. Choć miał w sobie ogromne pragnienie, by natychmiast obetrzeć dłonie z tak wyjątkowo niehigienicznego doświadczenia, powstrzymał się. Jego czyny nosiły nie tyle znamię publiczne, ale i polityczne. Każdy gest był obserwowany przez zajadłych plotkarzy mogących łatwo zszargać reputację, a tę, aby uchować ją w nienaruszonym stanie, w opinii Zachary'ego należało utrzymać spokojnym, wyważonym i niezmiernie dyplomatycznym postępowaniem.
— Panie... Jepherson. Jepson, przepraszam — odpowiedział, starając się zachować obojętny ton w tej niezręcznej sytuacji. — Naprawdę nie ma takiej potrzeby — stwierdził, kiedy mężczyzna objął go za nogę i uniemożliwił jakikolwiek ruch. Zaskoczony tą śmiałą reakcją spoglądał na czarodzieja, szybko ważąc kolejne słowa. Bez względu na sytuację, nie zamierzał go przecież w żaden sposób urazić. — Proszę wstać. Absolutnie nie ma potrzeby, by oddawał mi pan... hołd — ujął, dostrzegając własną niezręczność słów. Czyż nie było to, czego prawdziwi władcy Egiptu oczekiwali od swych poddanych? Nie miał jednak czasu, aby nad tym rozmyślać. Myśli pomknęły do wspomnień ubiegłych miesięcy, żeby jak najszybciej przypomnieć sobie ostatnich pacjentów, z którymi miał styczność; odtworzyć bieg wydarzeń i uchwycić moment, w którym uratował kolejnego człowieka.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Walczył sam ze sobą, by nie przytulić mężczyzny. Zbyt wdzięczny za to, że uratował mu życie, że nie pozwolił, by serce wyrwało się z piersi, by wyzionął ducha. Lord Shafiq był wielkim człowiekiem, a Milburn Jepson był w stanie przysięgać mu wierność teraz, na kolanach! Normalnie nie był aż tak wylewny. W klubie polo wolał obserwować z boku swoich towarzyszy, co najwyżej oceniając wierzchowce, których dosiadali. Tu jednak nie mógł powstrzymać łez. Przez sekundę pomyślał nawet jaki piękny obrazek by to był. Że sztukę powinien ktoś napisać na temat tych wszystkich wydarzeń, oprawić w skórę dwurożca, po czym wystawiać na deskach najlepszych teatrów. Ba! Na głównej scenie, z huczną premierą i najdroższym szampanem. - Ależ jest! Jest! - odsunął się nieco od nóg mężczyzny, zachowując jakikolwiek zdrowy rozsądek. Kolana bolały, być może nawet lekko obdarł je sobie, upadając na brukowaną alejkę, ale to nie miało znaczenia, skoro miał tę przyjemność, by spotkać swojego wybawiciela. - Chciałem, prosiłem o kontakt do pan-... do lorda, ale nie dali mi... - jęczał, ocierając łzę spływającą po policzku. Długie blond włosy znów rozwiał wiatr, a Milburn poprawił je, zaczesując do tyłu drżącymi palcami. - Lordzie Shafiq, ja jestem malarzem, portrecistą... Jeśli bym mógł... W podzięce... Chociaż tak... - jąkał się, ważąc na każde słowo i przecierając twarz haftowaną w białe róże chustką. - Niech mi pan pozwoli namalować w podzięce swój portret, błagam - wypiął dumnie pierś, unosząc nos do góry, jednak w postawie blondyna nie było widać żadnej pewności siebie. Jedynie drżącego chudego mężczyznę, jednak szczęśliwego, że jego życie zostało uratowane. Przysiągł sobie wtedy, że już nigdy nie spróbuje substancji z niesprawdzonych źródeł. Chociaż z drugiej strony, kto mógłby się spodziewać, że owy bieluń dziędzierzawa tak zadziała. Nawet w starożytnej Grecji z niego korzystali! Nie miał zamiaru nad tym rozmyślać, wpatrując się ciemnymi, zeszklonymi oczami w mężczyznę, któremu zawdzięczał wszystko. Jeśli będzie trzeba, mógł znów klęknąć... W końcu czym były te błahe podziękowania wobec całego czasu na Ziemi, który podarował mu Zachary?
I show not your face but your heart's desire
Kontakt z przedziwnym pacjentem przybierał na sile. Wbrew wszelkim wewnętrznym odczuciom i pragnieniom Zachary'ego mężczyzna nie ustawał w wyrażaniu wdzięczności. Poziom niezręczności osiągał absurd. Stawiał Shafiqa w położeniu tak niezręcznym, iż nie istniał dla niego sposób, aby z sytuacji wybrnąć szybko, nie szargając przy tym reputacji. Przyparty do muru musiał grać w grę, w którą został wplątany wbrew własnej woli; nie zastanawiał się, co uczyniliby jego bracia, ojciec. Wszystko leżało w jego rękach od dłuższego czasu, a po oficjalnym wypowiedzeniu wojny wszystko stało się znacznie trudniejsze i bardziej wymagające. Nawet zwykłe zamarkowanie oddechu zniecierpliwienia oraz ruchu barków było co najmniej kłopotliwe.
— Panie Jepson — zwrócił się do mężczyzny powoli. — Niezmiennie pozostaję do dyspozycji chorych i potrzebujących na terenie szpitala – odpowiedział, starając się brzmieć neutralnie. Zaznaczenie granicy własnej dyspozycyjności, oddzielenie spraw prywatnych od zawodowych nagle stało się warunkiem niezbędnym do zachowania niezależności. Nie mógł odstąpić od tego, czym zajmował się dzisiaj i jak spędzał wolny czas. Klęska zostało jednak odniesiona, kiedy tylko całe przedstawienie się zaczęło. Gwałtowne zerwanie kontaktu, odwrócenie się nie wchodziło w rachubę. Sytuacja zbyt szybko przybrała obrót i co do zasady nie dało się nad nią zapanować bez odnoszenia obrażeń. Nie było innego wyjścia niż przyjęcie oferty.
— Dobrze, dobrze — odparł, lekko unosząc ręce do góry w ramach kapitulacji. Na twarz przywołał uprzejmy, niemal rozbawiony wyraz twarzy, który tak rzadko ofiarowywał komukolwiek spoza rodziny. Zwyczajowa dla Zachary'ego obojętność zawsze była odpowiednim rozwiązaniem, lecz nie teraz. Nie zamierzał dawać po sobie ani zakłopotania, ani lekkiej niechęci do bycia obiektem artystycznych wizji. Jego skromna wiedza w tym kierunku kurzyła się, woląc poświęcać czas na pielęgnowanie zakamarków znanych jako ścisłe. Teraz nie miało to już znaczenia. Podniósł się na kilka chwil z zajmowanego miejsca, poprawiając luźniejsze spodnie, wygładził kilka zmarszczek na koszuli i usiadł ponownie. Wyprostował sylwetkę, nad każdym mięśniem pracując z osobna, by Jepson ujął go w możliwie godnej pozie bez względu na miejsce, w którym się znajdowali.
— Mam nadzieję, że nie zajmie to panu zbyt wiele czasu — skomentował jeszcze, nim skinął głową, dając mu wyraźne pozwolenie na wykonanie portretu. Sztuczne siedzenie w jednej, niezmiennej pozie nie było przecież trudne, czyż nie?
— Panie Jepson — zwrócił się do mężczyzny powoli. — Niezmiennie pozostaję do dyspozycji chorych i potrzebujących na terenie szpitala – odpowiedział, starając się brzmieć neutralnie. Zaznaczenie granicy własnej dyspozycyjności, oddzielenie spraw prywatnych od zawodowych nagle stało się warunkiem niezbędnym do zachowania niezależności. Nie mógł odstąpić od tego, czym zajmował się dzisiaj i jak spędzał wolny czas. Klęska zostało jednak odniesiona, kiedy tylko całe przedstawienie się zaczęło. Gwałtowne zerwanie kontaktu, odwrócenie się nie wchodziło w rachubę. Sytuacja zbyt szybko przybrała obrót i co do zasady nie dało się nad nią zapanować bez odnoszenia obrażeń. Nie było innego wyjścia niż przyjęcie oferty.
— Dobrze, dobrze — odparł, lekko unosząc ręce do góry w ramach kapitulacji. Na twarz przywołał uprzejmy, niemal rozbawiony wyraz twarzy, który tak rzadko ofiarowywał komukolwiek spoza rodziny. Zwyczajowa dla Zachary'ego obojętność zawsze była odpowiednim rozwiązaniem, lecz nie teraz. Nie zamierzał dawać po sobie ani zakłopotania, ani lekkiej niechęci do bycia obiektem artystycznych wizji. Jego skromna wiedza w tym kierunku kurzyła się, woląc poświęcać czas na pielęgnowanie zakamarków znanych jako ścisłe. Teraz nie miało to już znaczenia. Podniósł się na kilka chwil z zajmowanego miejsca, poprawiając luźniejsze spodnie, wygładził kilka zmarszczek na koszuli i usiadł ponownie. Wyprostował sylwetkę, nad każdym mięśniem pracując z osobna, by Jepson ujął go w możliwie godnej pozie bez względu na miejsce, w którym się znajdowali.
— Mam nadzieję, że nie zajmie to panu zbyt wiele czasu — skomentował jeszcze, nim skinął głową, dając mu wyraźne pozwolenie na wykonanie portretu. Sztuczne siedzenie w jednej, niezmiennej pozie nie było przecież trudne, czyż nie?
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mężczyzna zdawał się być głuchy na słowa Zachary'ego, wciąż próbując okazać mu wdzięczność. Nie widział granicy pomiędzy życiem zawodowym ordynatora a tym prywatnym i do głowy by mu nie przyszło, że cokolwiek jest nie tak. Zbyt zafascynowany człowiekiem, który uratował mu życie po zatruciu, klęczał, rzucał się, całował jego dłonie, aż w końcu piszczał z radości, gdy ten pozwolił mu namalować swój portret. Dzisiaj co prawda miał przeznaczyć płótno na kwiaty, które kwitły szkarłatami, błękitami i zielenią, ale uwiecznienie kogoś takiego jak sam lord Shafiq, tego właśnie pragnął. Mógłby przeznaczyć na to i sto godzin, ale na ostatni komentarz pokiwał szybko głową. - Oczywiście, rachu-ciachu i skończę, przysięgam - położył dłoń na lewej piersi, odgarnął jeszcze długie blond włosy z twarzy i wpatrując się w lorda, rozpoczął malowanie. Mocne kreski cienkim pędzlem, które miały podkreślić wydatne kości policzkowe, miękkie posunięcia, akcentujące gęste włosy. - Proszę spojrzeć tu, w moje oczy... - zarumienił się nieco, ale musiał o to poprosić, musiał uwiecznić to ambitne spojrzenie młodego ordynatora, te jego błękitnoszare oczy. Czas sunął powoli, gdy Jepson rozkoszował się tą chwilą, możliwością podarowania czegoś tak osobistego komuś, komu tak wiele zawdzięczał. Gdy kończył już, uwijając się jak mrówka na pikniku, wziął jeszcze głęboki oddech i machając różdżką, wysuszył obraz, po czym wyczarował na nim piękną złotą ramę. Liczę, że się spodoba - kolejny rumieniec spłynął na jego twarz, gdy wręczał Zachary'emu obraz. Liczne kwiaty widoczne w tle, nadawały obrazowi pewnego lekkiego wyrazu. Zdecydowanie nie był to portret, który powiesić można było w gabinecie, prędzej dać kochance, by mogła na niego patrzeć nocami. O ile była romantyczką. - Jest pan dobrym człowiekiem, lordzie Shafiq - przełknął jeszcze ostatnie łzy i, lżejszy o dobre 20 kilogramów traumy, odszedł od niego, kłaniając się jeszcze nisko. To dzięki niemu docenił cel tego wszystkiego, dostrzegł sens życia. Chciał śpiewać, skakać, tańczyć, ale póki co pora była zakończyć przyjemny spacer i udać się do klubu polo opowiedzieć kolegom kogo dzisiaj spotkał i jakie piękne oczy miał ten mężczyzna.
zt x2
zt x2
I show not your face but your heart's desire
9 II 1958
Nabrzmiałe od zmęczenia słońce niespiesznie sunęło w stronę nierównej, stworzonej z szarości budynków i wijących się w górę pnączy, linii horyzontu; niewysłowiona zapowiedź wieczora osnuwała londyńskie zaułki, krasząc pajęczymi nićmi złota i oranżu królewskie ogrody, odwlekając w nieskończoność nadejście nieuchronnego zmroku; do tego zostały jeszcze całe wieczności czasu, zwłaszcza dla kogoś takiego jak lady Lestrange, która o tej porze roku cierpiała na jego nadmiar.
Nadmiar z wyboru, bowiem mahoniowe biureczko w gabinecie nieustannie nosiło ciężar kartek i pergaminów, próbek i fiolek z magicznymi specyfikami; myśli nader nastroszone, naznaczone roztargnieniem, splamione gonitwą bez początku i końca – Astoria nie pozwalała sobie na zajmowanie się pracą w takim stanie. Nie, kiedy jej rzeczywista praca dotyczyła żywych istot, i kiedy te poczynały rozgrywać ważną rolę na arenie politycznej. Musiała być do tego zadania bardziej przygotowana, lepiej, dużo lepiej.
Nieśmiała nuta zgnilizny lawirowała w powietrzu i docierała do nozdrzy tylko tych najbardziej uważnych, najbardziej wyczulonych – nierzeczywista, nie fizyczna, stworzona z niespełnionych obietnic i niewypowiedzianych trosk; tych, których Astoria miała w sercu wiele, nawet kiedy Londyn został oblany rwącym, czystym nurtem zmian.
On o tym nie wiedział, nieświadomy, niesplamiony błędem, nieskalany jutrzejszą obawą; on, blondwłosy chłopiec, w płaszczu zapiętym pod samą szyję, w eleganckich rękawiczkach i kapeluszu stworzonym na zamówienie. On, podążający sobie znanymi ścieżkami, wciąż nader blisko matczynego boku, wciąż z uwagą, by nie oddalić się zbytnio – od niej, od jej słów, od swobody, jaką zdecydowała się podarować w miejscu takim jak to, dalekim od bezpieczeństwa domu.
Teraz, gdy pan ojciec zasiadał na należnym mu miejscu, a miasto na nowo kwitło, tak jak niedługo miały zakwitnąć kwiaty na krzewach ogrodów okalających okolicę, faktycznie mógł. Mógł, a ona mogła mu na to pozwolić. Pozwolić i obserwować, jak dziecięce nóżki drepczą po skrzypiącym śniegu, jak stawiają kolejne kroki, gdzieś między beztroską śmiałością a zachowawczością, która wpajana mu była od maleńkości.
Odwróciła się przez ramię, a z zaplecionego misternie koka wraz z podmuchem wiatru wydostały się pojedyncze, białawe nitki włosów; młody lord wybrał kolejną ścieżkę, między uśpionymi krzewami róż znikając na moment, nim pożegnał go, na kilka krótkich chwil, matczyny uśmiech.
Utkany ze spokoju i nuty nostalgii, różny od tego, który szczycił chłopięce lico; jego miał w sobie więcej chęci, akompaniującej przygodzie w jasnych oczętach. Kroki stały się pewniejsze, chód szybszy; na tyle doniosły i prędki, by w chwili nieuwagi spotkać się ze skrzyżowaniem, a wraz z nim – czyjąś sylwetką.
Drobne ciałko uderzyło w dużo większe i wyższe, niezadowolenie pchające się na język zdążyło jedynie podyktować kilka słów.
– Cóż to, tutaj obowiązuje ruch... – urwane prędziutko, kiedy wzrok napotkał starszego od siebie mężczyznę, ponadto ubranego odpowiednio; matka zawsze powtarzała o szacunku do starszych, nawet jeśli widziano się ich po raz pierwszy. Drobny rumieniec wykwitł na buzi małego Malfoya, spojrzenie zawędrowało na bruk, skłonienie i pokora - choć dumna i postawna jak dla tak małego ciałka - doszły do głosu – Pan wybaczy...
Dość miał grzechoczących sznurów pereł i nieznośnej kakofonii instrumentów dętych; w Piórku Feniksa odbywała się próba nowego programu, co zbiegło się w czasie z przyjęciem do pracy kilku nowych muzyków, którzy musieli dostroić się do reszty orkiestry, wyczuć styl granych utworów i odpowiednią żywiołowość - tego dnia jednak szło im wyjątkowo opornie, a znużony nadmiarem bodźców Maghnus nie był w stanie skupić się na lekturze najnowszego traktatu naukowego o wykrywaniu różnymi sposobami klątw i pułapek oraz o ich rozbrajaniu, a ten fakt grał nieprzyjemnie na wrażliwej strunie jego irytacji. Na domiar złego jedna z tancerek zwichnęła kostkę i zdaniem uzdrowiciela, który na wezwanie szlachcica zjawił się w klubie, by ją obejrzeć, pomimo zaklęć, eliksirów i okładów miała zrezygnować z najbliższego występu. Bulstrode przybrał na twarz maskę cierpliwej obojętności, chociaż jego wnętrzności zagotowały się nieprzyjemnie i niewiele mówiąc, odebrał od szatniarza gruby, zimowy płaszcz i wyszedł na spowitą mrozem i śniegiem ulicę, by iść przed siebie, właściwie bez konkretnego celu.
Od zawsze lubił Kensington. Elegancka dzielnica, wypełniona ambasadami i lokalami najwyższej klasy przeprowadzała niemalże naturalną selekcję; brakowało tu dziwnych obdartusów i żebraków, na rogach ulic nie żebrały odziane w łachmany staruchy i nawet bruk, teraz przykryty śnieżnobiałą pierzyną, zwyczajowo wydawał się być czystszy niż w innych częściach miastach. Doszedł w końcu do bram ogrodu, uznając labirynty parkowych alejek za przyjemną odskocznię od nerwowej rzeczywistości i zwolnił kroku znacząco, by wydobyć z kieszeni wcześniej odłożony traktat i powrócić do studiowania szczegółowej analizy modyfikatorów zaklęcia Hexa Revelio. Nie spieszył się już, nie pędził przed siebie, prześlizgując się spojrzeniem po coraz to kolejnych rządkach skrupulatnych opisów i zagłębiony w rzeczywistości skrajnie odmiennej od sennego, opustoszałego ogrodu, ledwie dostrzegał wymijane po drodze krzaki róż i równo przycięte żywopłoty.
Skrzyżowanie alejek przyniosło jednak niespodziankę, bo oto w tym ponoć pustym miejscu doszło do zderzenia. Dla niego samego właściwie ledwie odczuwalnego, istota, która w niego wpadła z całym impetem małego ciałka wiedzionego na poszukiwania najnowszej przygody była właściwie wagi piórkowej - Maghnus opuścił trzymany w dłoniach pergamin, by ze zdziwieniem dostrzec chłopca, który odbił się od jego sylwetki niczym kauczukowa piłka i szybko urwał pełne oburzenia upomnienia. - Przepraszam, nie spodziewałem się tu spotkać nikogo - oznajmił pospiesznie Bulstrode, do którego teraz dotarło, że być może pogrążanie się w lekturze w trakcie spaceru nie było najlepszym pomysłem i tylko prosiło się o podobne zdarzenie. - Nic się nie stało, obaj daliśmy się zaskoczyć - ukucnął koło chłopca, pragnąc sprawdzić czy na pewno nic się nie stało i dopiero wtedy w oczy uderzyła go jasność jego włosów i tęczówki pobłyskujące zielenią, którą tak dobrze znał, a jego gardło automatycznie się zacisnęło. Rumiane policzki, złote loki i nienaganne maniery przywodziły mu na myśl Laisreana, ale ten chłopiec wyglądał inaczej, zachowywał się inaczej, był inny. Szlachcic otrząsnął się z tej myśli, pospiesznie przywołując się do porządku.
- Nie powinieneś chodzić tu sam - odezwał się do malca przyjaznym tonem, chociaż czuł podskórnie, że sam wcale tu nie był, że za chwilę zza zakrętu wychynie kolejna sylwetka i nie wiedział już sam, czy bardziej liczył na widok lady Lestrange czy też lorda Lestrange - oby więc była to guwernantka.
Od zawsze lubił Kensington. Elegancka dzielnica, wypełniona ambasadami i lokalami najwyższej klasy przeprowadzała niemalże naturalną selekcję; brakowało tu dziwnych obdartusów i żebraków, na rogach ulic nie żebrały odziane w łachmany staruchy i nawet bruk, teraz przykryty śnieżnobiałą pierzyną, zwyczajowo wydawał się być czystszy niż w innych częściach miastach. Doszedł w końcu do bram ogrodu, uznając labirynty parkowych alejek za przyjemną odskocznię od nerwowej rzeczywistości i zwolnił kroku znacząco, by wydobyć z kieszeni wcześniej odłożony traktat i powrócić do studiowania szczegółowej analizy modyfikatorów zaklęcia Hexa Revelio. Nie spieszył się już, nie pędził przed siebie, prześlizgując się spojrzeniem po coraz to kolejnych rządkach skrupulatnych opisów i zagłębiony w rzeczywistości skrajnie odmiennej od sennego, opustoszałego ogrodu, ledwie dostrzegał wymijane po drodze krzaki róż i równo przycięte żywopłoty.
Skrzyżowanie alejek przyniosło jednak niespodziankę, bo oto w tym ponoć pustym miejscu doszło do zderzenia. Dla niego samego właściwie ledwie odczuwalnego, istota, która w niego wpadła z całym impetem małego ciałka wiedzionego na poszukiwania najnowszej przygody była właściwie wagi piórkowej - Maghnus opuścił trzymany w dłoniach pergamin, by ze zdziwieniem dostrzec chłopca, który odbił się od jego sylwetki niczym kauczukowa piłka i szybko urwał pełne oburzenia upomnienia. - Przepraszam, nie spodziewałem się tu spotkać nikogo - oznajmił pospiesznie Bulstrode, do którego teraz dotarło, że być może pogrążanie się w lekturze w trakcie spaceru nie było najlepszym pomysłem i tylko prosiło się o podobne zdarzenie. - Nic się nie stało, obaj daliśmy się zaskoczyć - ukucnął koło chłopca, pragnąc sprawdzić czy na pewno nic się nie stało i dopiero wtedy w oczy uderzyła go jasność jego włosów i tęczówki pobłyskujące zielenią, którą tak dobrze znał, a jego gardło automatycznie się zacisnęło. Rumiane policzki, złote loki i nienaganne maniery przywodziły mu na myśl Laisreana, ale ten chłopiec wyglądał inaczej, zachowywał się inaczej, był inny. Szlachcic otrząsnął się z tej myśli, pospiesznie przywołując się do porządku.
- Nie powinieneś chodzić tu sam - odezwał się do malca przyjaznym tonem, chociaż czuł podskórnie, że sam wcale tu nie był, że za chwilę zza zakrętu wychynie kolejna sylwetka i nie wiedział już sam, czy bardziej liczył na widok lady Lestrange czy też lorda Lestrange - oby więc była to guwernantka.
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ogrody królewskie
Szybka odpowiedź