Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wzgórze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wzgórze
Znajdujące się tuż przy brzegu morza wzgórze stanowi doskonały punkt widokowy. Nieporośnięte drzewami, wystawione na działanie mocnego, nadmorskiego wiatru, pozwala na obejrzenie terenu Festiwalu Miłości z góry. Przez pierwsze trzy dni sierpnia na szczycie wzniesienia stoi Wiklinowy Mag: kilkunastometrowy drewniany posąg czarodzieja. Zostaje on magicznie ożywiony oraz podpalony trzeciego dnia Festiwalu, przyciągając śmiałków chcących zademonstrować swoją odwagę. Gdy opadają popioły, wzgórze staje się miejscem spacerów zakochanych - gwarantuje ono intymną atmosferę, ciszę oraz niezapomniane widoki.
Nie szedł ścieżką, leciał, wykorzystał tę wycieczkę jako pretekst do ćwiczeń i zrobił sobie naprawdę długą wycieczkę na miotle; latał bardzo dobrze, latać też lubił, wiedział, że zdąży - bo też zamierzał zjawić się na czas. I rzeczywiście, płynnym ruchem zeskoczył z niezatrzymanej w pełni miotły na miękką trawę paręnaście minut przed umówionym terminem, z przedziwnym ukłuciem w piersi, gdy dostrzegł sylwetę Emer znajdującą się już na miejscu - o godzinę ostatnim razem pytał gdy dobił do wybrzeża, najdalej kwadrans temu. Nie śpieszył się przesadnie, ale był pewien, że czasu miał dość: czy mógł się spóźnić? Przeważnie nie przykładał do tego większej wagi, ale kobieta, która przed paroma tygodniami poratowała go - czyżby? pewnie tak, to wszystko mogło się przecież skończyć znacznie gorzej - miała związek z Zakonem Feniksa. I chyba zależało mu na tym, co ci ludzie o nim myśleli, nie szukał ich przecież bez powodu. Wiedział doskonale, czego od nich chciał, choć nie był pewien, co mógł im dać on sam. To ona wysłała go tamtego dnia do Dotyku Midasa, czy miała do niego kolejną sprawę?
Chwycił w dłoń trzon miotły, wciąż zawieszonej w powietrzu, jego dłonie okryte były skórzanymi rękawiczkami bez palców, których używał w czasie treningów nad ziemią, by uniknąć otarć, ale pozostawiając sobie pełną kontrolę ruchów. Ściągnął ją, niedbale opierając trzon miotły o ziemię, by odnaleźć spojrzeniem kobietę - po chwili zawahania zmierzając w jej kierunku, gestem odrzucając z twarzy złote kosmyki zwichrzonych wiatrem włosów i poprawiając podwinięte poły ciężkiej kurtki chroniącej przed jesiennym chłodem w chmurnych przestworzach.
- Spóźniłem się? - zapytał, tonem kogoś, kto dowiedział się już o porażce, a kto nie do końca się z nią godził. Przecież wiedział, że miał czas - powinien był przyśpieszyć na ostatniej prostej zamiast kręcić kozły? Zbyt mocno pochłonięty emocjami, spekulacjami odnośnie celu tego spotkania, nie pomyślał nawet o tym, że jednak i ona - mogła pojawić się wcześniej, niż zapowiadała. - Długo czekasz? - zapytał po chwili, pomijając powitanie, a szukając sedna, zastanawiając się, czy oblał właśnie pierwszy test. Dobrze pamiętał, że za pierwszym razem to on na nią czekał, zbyt długo, ale wydawało mu się niewłaściwym podnosić tę kwestię. Kobieta była zagadkowa, dzisiaj chyba nawet bardziej, niż wtedy - skontaktowano go z nim z jasno określonego powodu, mógł się domyślić, że działa dla Zakonu. Dziś nie spotykał się z nią dlatego, że czegoś od niej chciał, dziś to on: chciał dać jak najwięcej. A jednak, wyraz jej twarzy wydawał się równie nieprzejednany co wtedy, tak samo jak litery kreślonych przez nią listów, listów stawiających kolejne pytania, a dających niewiele odpowiedzi. Zrównał się z nią krokiem nad urwiskiem, jej śladem spoglądając w tańczące nad wodą dzikie mewy, przekrzywiając głowę, by przyjrzeć się jej profilowi. Łatwo ją poznał, miał pamięć do twarzy. Dlaczego akurat tutaj, na wzgórzu Wiklinowego Maga, nie wiedział i nie rozumiał. Znamiennym i ponurym wydawał mu się jednak fakt, że w tym roku nikt z nim nie walczył, bo wróg był znacznie potężniejszy od drewnianej kukły, bo dziś świat naprawdę potrzebował bohaterów - takich prawdziwych, nie wybranych w zawodach. Nie przestawał przyglądać się twarzom na plakatach listów gończych w Londynie, coraz częściej na dłużej zawieszając na tych, którzy odeszli - mimowolnie zastanawiając się też nad tym, którzy zostaną. Festiwal Miłości, jakoś ironicznie to brzmiało. W tym roku spędził te dni w Oazie, próbując dojść do siebie.
Spojrzał na nią wyczekująco, to nie tęsknota ją tutaj przywiodła.
Chwycił w dłoń trzon miotły, wciąż zawieszonej w powietrzu, jego dłonie okryte były skórzanymi rękawiczkami bez palców, których używał w czasie treningów nad ziemią, by uniknąć otarć, ale pozostawiając sobie pełną kontrolę ruchów. Ściągnął ją, niedbale opierając trzon miotły o ziemię, by odnaleźć spojrzeniem kobietę - po chwili zawahania zmierzając w jej kierunku, gestem odrzucając z twarzy złote kosmyki zwichrzonych wiatrem włosów i poprawiając podwinięte poły ciężkiej kurtki chroniącej przed jesiennym chłodem w chmurnych przestworzach.
- Spóźniłem się? - zapytał, tonem kogoś, kto dowiedział się już o porażce, a kto nie do końca się z nią godził. Przecież wiedział, że miał czas - powinien był przyśpieszyć na ostatniej prostej zamiast kręcić kozły? Zbyt mocno pochłonięty emocjami, spekulacjami odnośnie celu tego spotkania, nie pomyślał nawet o tym, że jednak i ona - mogła pojawić się wcześniej, niż zapowiadała. - Długo czekasz? - zapytał po chwili, pomijając powitanie, a szukając sedna, zastanawiając się, czy oblał właśnie pierwszy test. Dobrze pamiętał, że za pierwszym razem to on na nią czekał, zbyt długo, ale wydawało mu się niewłaściwym podnosić tę kwestię. Kobieta była zagadkowa, dzisiaj chyba nawet bardziej, niż wtedy - skontaktowano go z nim z jasno określonego powodu, mógł się domyślić, że działa dla Zakonu. Dziś nie spotykał się z nią dlatego, że czegoś od niej chciał, dziś to on: chciał dać jak najwięcej. A jednak, wyraz jej twarzy wydawał się równie nieprzejednany co wtedy, tak samo jak litery kreślonych przez nią listów, listów stawiających kolejne pytania, a dających niewiele odpowiedzi. Zrównał się z nią krokiem nad urwiskiem, jej śladem spoglądając w tańczące nad wodą dzikie mewy, przekrzywiając głowę, by przyjrzeć się jej profilowi. Łatwo ją poznał, miał pamięć do twarzy. Dlaczego akurat tutaj, na wzgórzu Wiklinowego Maga, nie wiedział i nie rozumiał. Znamiennym i ponurym wydawał mu się jednak fakt, że w tym roku nikt z nim nie walczył, bo wróg był znacznie potężniejszy od drewnianej kukły, bo dziś świat naprawdę potrzebował bohaterów - takich prawdziwych, nie wybranych w zawodach. Nie przestawał przyglądać się twarzom na plakatach listów gończych w Londynie, coraz częściej na dłużej zawieszając na tych, którzy odeszli - mimowolnie zastanawiając się też nad tym, którzy zostaną. Festiwal Miłości, jakoś ironicznie to brzmiało. W tym roku spędził te dni w Oazie, próbując dojść do siebie.
Spojrzał na nią wyczekująco, to nie tęsknota ją tutaj przywiodła.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Poniekąd chciała, żeby się spóźnił. Żeby dał jej powód do surowej nagany – jak mógłby na nią zareagować? Zacząłby się tłumaczyć, czy przyjął krytykę ze stoickim spokojem? Nim jednak zdążyłaby przeanalizować kolejne wersje tego scenariusza, odegrać w głowie hipotetyczną wymianę zdań, jej uwagę przykuł jeden z wędrujących po zachmurzonym niebie ptaków. Nie, po chwili wiedziała już, że nie był to ptak, choć w powietrzu radził sobie tak samo dobrze, zwinnie to obniżając lot, to wznosząc się wyżej, jak gdyby był w swym żywiole. Sylwetka rosła w oczach, nie potrzebowała wiele czasu, by rozpoznać w niej dosiadającego miotły czarodzieja. Czarodzieja, który sukcesywnie zbliżał się do osamotnionego, zapomnianego przez wszystkich wzgórza. Do niej.
Chciała wierzyć, że to on, nikt inny, zawsze jednak istniała szansa, że ktoś przejął ich listy, postanowił dowiedzieć się, kim była Emer i czy naprawdę kierowało nią nic innego jak deklarowana na papierze tęsknota. Pilnowała się, a jednak – nie mogła mieć pewności, że pracownicy Ministerstwa nie przejrzeli stworzonej na potrzeby rejestracji tożsamości. Już nie, skoro pod gruzami Tower zostawiła powiązaną z nazwiskiem Gauntier różdżkę. Kiedy mieli powiązać jedno z drugim, połączyć kropki? Rozsądek podpowiadał, by wspomogła się Veritas Claro, nim jeszcze nieznajomy wyląduje, skróci dzielącą ich odległość. Nie spuszczała z niego wzroku, gdy krążył coraz bliżej i bliżej, cicho, niemalże bezgłośnie powtarzając pod nosem wybraną inkantację. Raz, drugi, trzeci – i nic. Nie odczuła znajomego mrowienia, które oznaczałoby skuteczne rzucenie zaklęcia, magia uparcie odmawiała posłuszeństwa.
Trudno, musiała poradzić sobie inaczej.
– Nie – odpowiedziała tylko, gdy już Marcelius odnalazł ją na uboczu wietrznego wzniesienia, zarumieniony od listopadowego chłodu, z miotłą w ręku. Ani się nie spóźnił, ani nie kazał czekać na siebie długo. Wyglądał jak on, ten chłopak, któremu przekazała eliksir wężowych ust jeszcze latem. – Dziękuję, że nie odmówiłeś – dodała po chwili milczenia, wolną dłonią przeczesując splątane od wilgoci pasma włosów, poprawiając szarpany wiatrem kołnierz płaszcza; różdżkę na powrót schowała w kieszeni, nim jeszcze się zbliżył, nie chcąc prowokować towarzysza do gwałtownej reakcji obronnej. Nie odmówił, bo nie pozostawiła mu większego wyboru. Czuła jednak, że wypada podziękować; na poły dlatego, że było za co, na poły w celu przetestowania jego reakcji. Odkąd na spotkaniu Zakonu usłyszała, przez co przeszedł młody Sallow, spoglądała ku niemu inaczej, bardziej miękko; nie tyle z zawodowym dystansem, co ostrożnym zaciekawieniem i badawczością. Z przecinającą czoło zmarszczką. Czy był w stanie udźwignąć na swych barkach ciężar, jakim miało być nadstawianie karku dla zdobycia informacji z terenu wroga, z samej stolicy? Taki młody, a jednocześnie – tak dotknięty przez los. Wciąż pamiętała słowa, które wypowiedział Billy, te o bestialskim mordzie matki akrobaty. Mieli ze sobą więcej wspólnego, niż mogła z początku przypuszczać. I dlatego jak nikt inny rozumiała, jak takie wydarzenie potrafiło człowieka zmienić. Złamać.
– Przejdziemy się? – zapytała retorycznie, powoli ruszając przed siebie, gdy dostrzegła wyczekujące, pytające spojrzenie chłopaka. Kurtuazyjne powitania były zbędne, tak samo jak lawirowanie wokół tematu. – Powiedz mi, jak przebiegła wasza współpraca z Reginaldem? – Uniosła wyżej brwi, chcąc w ten sposób nie tylko dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej, w końcu Weasley niejako odprawił ją z kwitkiem, pisząc, że to Tonksa wtajemniczył w detale wyprawy do Dotyku Midasa, co przy okazji zweryfikować tożsamość stąpającego obok czarodzieja. – Wybacz, że nie wyjaśniłam więcej w liście, w tych czasach nie można jednak ufać pergaminowi, już nie – podjęła bez choćby śladu skruchy, kiedy już rozwiał jej wątpliwości, pozwolił obdarzyć się namiastką zaufania. Łączył ich już nie tyle układ handlowy, a wspólna sprawa. – Słyszałam, że znasz Londyn jak własną kieszeń. Bo że masz do niego swobodny dostęp, to musi być prawda, ciągle występujesz na Arenie... Prawda? – Ostrożnie nakierowała go na odpowiednie tory, mechanicznie poprawiając chwyt na różdżce, przenosząc wzrok ze wzburzonych wód wybrzeża na jego lico. Dawała mu czas do namysłu.
| magia mnie nie słucha: tutaj
Chciała wierzyć, że to on, nikt inny, zawsze jednak istniała szansa, że ktoś przejął ich listy, postanowił dowiedzieć się, kim była Emer i czy naprawdę kierowało nią nic innego jak deklarowana na papierze tęsknota. Pilnowała się, a jednak – nie mogła mieć pewności, że pracownicy Ministerstwa nie przejrzeli stworzonej na potrzeby rejestracji tożsamości. Już nie, skoro pod gruzami Tower zostawiła powiązaną z nazwiskiem Gauntier różdżkę. Kiedy mieli powiązać jedno z drugim, połączyć kropki? Rozsądek podpowiadał, by wspomogła się Veritas Claro, nim jeszcze nieznajomy wyląduje, skróci dzielącą ich odległość. Nie spuszczała z niego wzroku, gdy krążył coraz bliżej i bliżej, cicho, niemalże bezgłośnie powtarzając pod nosem wybraną inkantację. Raz, drugi, trzeci – i nic. Nie odczuła znajomego mrowienia, które oznaczałoby skuteczne rzucenie zaklęcia, magia uparcie odmawiała posłuszeństwa.
Trudno, musiała poradzić sobie inaczej.
– Nie – odpowiedziała tylko, gdy już Marcelius odnalazł ją na uboczu wietrznego wzniesienia, zarumieniony od listopadowego chłodu, z miotłą w ręku. Ani się nie spóźnił, ani nie kazał czekać na siebie długo. Wyglądał jak on, ten chłopak, któremu przekazała eliksir wężowych ust jeszcze latem. – Dziękuję, że nie odmówiłeś – dodała po chwili milczenia, wolną dłonią przeczesując splątane od wilgoci pasma włosów, poprawiając szarpany wiatrem kołnierz płaszcza; różdżkę na powrót schowała w kieszeni, nim jeszcze się zbliżył, nie chcąc prowokować towarzysza do gwałtownej reakcji obronnej. Nie odmówił, bo nie pozostawiła mu większego wyboru. Czuła jednak, że wypada podziękować; na poły dlatego, że było za co, na poły w celu przetestowania jego reakcji. Odkąd na spotkaniu Zakonu usłyszała, przez co przeszedł młody Sallow, spoglądała ku niemu inaczej, bardziej miękko; nie tyle z zawodowym dystansem, co ostrożnym zaciekawieniem i badawczością. Z przecinającą czoło zmarszczką. Czy był w stanie udźwignąć na swych barkach ciężar, jakim miało być nadstawianie karku dla zdobycia informacji z terenu wroga, z samej stolicy? Taki młody, a jednocześnie – tak dotknięty przez los. Wciąż pamiętała słowa, które wypowiedział Billy, te o bestialskim mordzie matki akrobaty. Mieli ze sobą więcej wspólnego, niż mogła z początku przypuszczać. I dlatego jak nikt inny rozumiała, jak takie wydarzenie potrafiło człowieka zmienić. Złamać.
– Przejdziemy się? – zapytała retorycznie, powoli ruszając przed siebie, gdy dostrzegła wyczekujące, pytające spojrzenie chłopaka. Kurtuazyjne powitania były zbędne, tak samo jak lawirowanie wokół tematu. – Powiedz mi, jak przebiegła wasza współpraca z Reginaldem? – Uniosła wyżej brwi, chcąc w ten sposób nie tylko dowiedzieć się na ten temat czegoś więcej, w końcu Weasley niejako odprawił ją z kwitkiem, pisząc, że to Tonksa wtajemniczył w detale wyprawy do Dotyku Midasa, co przy okazji zweryfikować tożsamość stąpającego obok czarodzieja. – Wybacz, że nie wyjaśniłam więcej w liście, w tych czasach nie można jednak ufać pergaminowi, już nie – podjęła bez choćby śladu skruchy, kiedy już rozwiał jej wątpliwości, pozwolił obdarzyć się namiastką zaufania. Łączył ich już nie tyle układ handlowy, a wspólna sprawa. – Słyszałam, że znasz Londyn jak własną kieszeń. Bo że masz do niego swobodny dostęp, to musi być prawda, ciągle występujesz na Arenie... Prawda? – Ostrożnie nakierowała go na odpowiednie tory, mechanicznie poprawiając chwyt na różdżce, przenosząc wzrok ze wzburzonych wód wybrzeża na jego lico. Dawała mu czas do namysłu.
| magia mnie nie słucha: tutaj
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie - nie spóźnił się, była przed czasem czy nie - nie czekała długo? Nie zastanawiał się nad tym, nie ciągnął tematu, obróciwszy w ręku miotłę, wysunął z kurtki różdżkę, przytknąwszy jej kraniec do miotły, by wypowiedzieć inkantację zaklęcia pomniejszającego; bezskutecznie, poruszył różdżką raz i drugi, bez efektu i popełniając podstawowe błędy, finalnie wypowiadając inkantację z poprawnym akcentem, który pozwolił zmniejszyć miotłę na tyle, by bez problemu wrzucić ją do wewnętrznej kieszeni. Nie był wprawiony, ale mówią, że ćwiczenia czynią mistrza - intensyfikował je już od pewnego czasu, choć przeważnie bez świadków. Nie wypowiedział ani słowa, ale przez twarz przemknął grymas niezadowolenia, chyba nie pokazał się od najlepszej strony.
Uniósł ku niej spojrzenie, kiedy podziękowała. Zastanawiał się - czy miał wybór? Sądził, że nie, chciał pomóc, sam się zgłosił, niewiele wiedział, niewiele potrafił, niewiele miał okazji. Darzono go bardzo ograniczonym zaufaniem - co nie było wcale niezasadne. Czy chciałby odmówić, gdyby mógł? Pewnie tez nie. Ostatecznie skinął głową, sądząc, że tego właśnie wymagała grzeczność.
- Nie wiedziałem, że jesteś z nimi - zaczął, ruszając jej śladem, nieco szybszym krokiem, by móc się z nią zrównać. Jego krok był sprężysty, nie zajęło mu to długo. Z nimi, z Zakonem Feniksa. Z nami? Wciąż trudno było mu o tym myśleć w ten sposób. Nie do końca też wiedział, czy już mógł. W jego głosie nie pobrzmiewał wyrzut, chyba też nie zaskoczenie. Pewnie jego słowa były głupie, marna byłaby to konspiracja, gdyby ktoś takiemu jak ona wystarczyła jedna rozmowa, by rozpoznać w niej rebeliantkę. Ale żałował, że nie wiedział. Nie miał wtedy w sobie aż tyle determinacji co dziś, lecz ogień gniewu już w nim płonął - dzień za dniem przyglądał się porozrzucanym po ulicach plakatom, wpatrując się w oczy poszukiwanych czarodziejów, którzy na nich widnieli. W oczy martwego Bertiego. Nie chciał stać bezczynnie, kiedy na ulicy ginęli ludzie, nigdy nie chciał - nawet, jeśli o tym, jak się robi rewolucję, wiedział nic lub jeszcze mniej. Chciał pomóc - tak jak potrafił. Czy dlatego dzisiaj wydawała mu się przystępniejsza, niż poprzednio, czy jednak zmiana zaszła w jej podejściu? Nie był pewien. Wsunął ręce do kieszeni, chowając głowę w kołnierzu przed jesiennym nadmorskim wiatrem. Powietrze było tu przyjemniejsze niż w stolicy, nie pachniało śmiercią.
- Bez zarzutu - odparł, urywając zdanie w pół, by unieść ku niej spojrzenie. Dopiero teraz pojawiło się u niego zawahanie, jak gdyby po czasie uświadomił sobie, że mógł dać wciągnąć się w pułapkę: stawką nie było jednak jego życie a informacje, które posiadał. Dotyk Midasa mógł zostać w ten sposób łatwo spalony. A razem z nim - czarownica, która zgodziła im się pomóc. Ale przecież pytał Billy'ego o Emer. Stała po właściwej stronie. Znacznie łatwiej było szafować własnymi sekretami niż cudzymi. Czy to był test? Chyba nie, ale i tak pominął nazwę miejsca. Przecież go znała. - W środku natrafiliśmy na kłopoty. Bardzo silnego czarodzieja, ale mieliśmy nad nim przewagę - Liczebną, było ich dwóch. - Pozbyliśmy się go i pozbawiliśmy wspomnień, nie powinien sprawiać problemów. Właścicielka zgodziła się pomóc. Obiecała podnieść ceny, tłumacząc się wojną, przekaże nam nadwyżkę. Nasz kontakt musi zapytać o medalion wysadzony pięcioma kryształami górskimi, który zamówił dla narzeczonej, tak go pozna. I przekaże, ile będzie w stanie - Odjął spojrzenie od niej na pobliski horyzont, za którym rozciągało się nieskończone morze. To przedziwne, że po jego drugiej stronie ludzie żyli dziś normalnie. Spokojnie. Hasło było ważne, zapamiętał je: i starał się przekazać tyle szczegółów, ile był w stanie. - Reginald pomógł jej założyć parę zabezpieczeń - dodał z zastanowieniem, nie pamiętał ich nazw. Nie potrafił tego. Skinął głową, gdy wytłumaczyła się z listu. Piętrzące się tajemnice na razie go przytłaczały, ale musiał też zrozumieć jej ostrożność - nawet, jeśli było to niewygodne.
- Prawda - Nie rozumiał, do czego zmierzało to przesłuchanie. Ale nie pytała przecież bez powodu, a on nie zamierzał niczego przed Zakonem ukrywać. Wciąż nie wiedział, co może dla nich zrobić: a chciał zrobić tyle, ile leżało w jego zasięgu. - Na razie. - Takimi jak oni nikt się nie przejmował. Nie byli nikim ważnym. Ich umiejętności były niedoceniane i umniejszane, choć przekraczały przecież granice ludzkich możliwości. Dla świata byli dziwakami, nie ludźmi. Ale po donosach Frances nic nie było już oczywiste. Zaczęli mieć problemy. Zwłaszcza on. Na jego twarzy odbiło się zawahanie, chyba zrobił coś złego. Niełatwo było się do tego przyznać, choć powinien poruszyć i ten temat. Musiał zebrać myśli, postanowił dać sobie czas i zacząć od tego, co prostsze. - Patrole mnie nie złapią. Potrafię się poruszać szybciej niż oni, znam ulice i budynki, również te puste. Jestem też szybki na miotle, ale na niej łatwiej zostać zauważonym. - Karty na stół, jeśli chciał się do czegoś przydać - musieli wiedzieć, co potrafił. - I słucham, tak jak prosiłaś - Chciała, by był jego uszami, nie był co do tego przekonany, kiedy nie wiedział, kim była. Dziś, kiedy wiedział, jaki zrobi użytek z tego, co może jej powiedzieć - nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. - Ale więcej usłyszę na ulicy, niż na Arenie - przełknął ślinę, zbierając myśli. Poprzednim razem pomogła jemu - czemu teraz nie miałaby pomóc komuś innemu? - Ostatnio słuchałem podczas obławy na jedną z knajp nad Tamizą. Był tam... młody chłopak. Kręci się po porcie, chyba nie ma domu. Jest młodszy ode mnie - Ile mógł mieć lat? Piętnaście? - Prawie rzucił się na komendanta magicznej policji z nożem. Prędzej czy później zginie, jeśli nie dostanie pomocy. Chyba nie ma dokumentów. I myślę, że sam ich nie zdobędzie. - Uniósł ku niej pytające spojrzenie, niepewne. Nie znał strategii Zakonu Feniksa, nie wiedział, ile czasu poświęcał na uliczne płotki. Ale nie chciał zostawić go bez pomocy - on taką dostał, to było jak szansa rzucona przez los. Kolejna, której nie zamierzał zmarnować. Gdyby zdołał dostarczyć młodemu podobny eliksir, może dałby radę przetrwać.
na reducio
Uniósł ku niej spojrzenie, kiedy podziękowała. Zastanawiał się - czy miał wybór? Sądził, że nie, chciał pomóc, sam się zgłosił, niewiele wiedział, niewiele potrafił, niewiele miał okazji. Darzono go bardzo ograniczonym zaufaniem - co nie było wcale niezasadne. Czy chciałby odmówić, gdyby mógł? Pewnie tez nie. Ostatecznie skinął głową, sądząc, że tego właśnie wymagała grzeczność.
- Nie wiedziałem, że jesteś z nimi - zaczął, ruszając jej śladem, nieco szybszym krokiem, by móc się z nią zrównać. Jego krok był sprężysty, nie zajęło mu to długo. Z nimi, z Zakonem Feniksa. Z nami? Wciąż trudno było mu o tym myśleć w ten sposób. Nie do końca też wiedział, czy już mógł. W jego głosie nie pobrzmiewał wyrzut, chyba też nie zaskoczenie. Pewnie jego słowa były głupie, marna byłaby to konspiracja, gdyby ktoś takiemu jak ona wystarczyła jedna rozmowa, by rozpoznać w niej rebeliantkę. Ale żałował, że nie wiedział. Nie miał wtedy w sobie aż tyle determinacji co dziś, lecz ogień gniewu już w nim płonął - dzień za dniem przyglądał się porozrzucanym po ulicach plakatom, wpatrując się w oczy poszukiwanych czarodziejów, którzy na nich widnieli. W oczy martwego Bertiego. Nie chciał stać bezczynnie, kiedy na ulicy ginęli ludzie, nigdy nie chciał - nawet, jeśli o tym, jak się robi rewolucję, wiedział nic lub jeszcze mniej. Chciał pomóc - tak jak potrafił. Czy dlatego dzisiaj wydawała mu się przystępniejsza, niż poprzednio, czy jednak zmiana zaszła w jej podejściu? Nie był pewien. Wsunął ręce do kieszeni, chowając głowę w kołnierzu przed jesiennym nadmorskim wiatrem. Powietrze było tu przyjemniejsze niż w stolicy, nie pachniało śmiercią.
- Bez zarzutu - odparł, urywając zdanie w pół, by unieść ku niej spojrzenie. Dopiero teraz pojawiło się u niego zawahanie, jak gdyby po czasie uświadomił sobie, że mógł dać wciągnąć się w pułapkę: stawką nie było jednak jego życie a informacje, które posiadał. Dotyk Midasa mógł zostać w ten sposób łatwo spalony. A razem z nim - czarownica, która zgodziła im się pomóc. Ale przecież pytał Billy'ego o Emer. Stała po właściwej stronie. Znacznie łatwiej było szafować własnymi sekretami niż cudzymi. Czy to był test? Chyba nie, ale i tak pominął nazwę miejsca. Przecież go znała. - W środku natrafiliśmy na kłopoty. Bardzo silnego czarodzieja, ale mieliśmy nad nim przewagę - Liczebną, było ich dwóch. - Pozbyliśmy się go i pozbawiliśmy wspomnień, nie powinien sprawiać problemów. Właścicielka zgodziła się pomóc. Obiecała podnieść ceny, tłumacząc się wojną, przekaże nam nadwyżkę. Nasz kontakt musi zapytać o medalion wysadzony pięcioma kryształami górskimi, który zamówił dla narzeczonej, tak go pozna. I przekaże, ile będzie w stanie - Odjął spojrzenie od niej na pobliski horyzont, za którym rozciągało się nieskończone morze. To przedziwne, że po jego drugiej stronie ludzie żyli dziś normalnie. Spokojnie. Hasło było ważne, zapamiętał je: i starał się przekazać tyle szczegółów, ile był w stanie. - Reginald pomógł jej założyć parę zabezpieczeń - dodał z zastanowieniem, nie pamiętał ich nazw. Nie potrafił tego. Skinął głową, gdy wytłumaczyła się z listu. Piętrzące się tajemnice na razie go przytłaczały, ale musiał też zrozumieć jej ostrożność - nawet, jeśli było to niewygodne.
- Prawda - Nie rozumiał, do czego zmierzało to przesłuchanie. Ale nie pytała przecież bez powodu, a on nie zamierzał niczego przed Zakonem ukrywać. Wciąż nie wiedział, co może dla nich zrobić: a chciał zrobić tyle, ile leżało w jego zasięgu. - Na razie. - Takimi jak oni nikt się nie przejmował. Nie byli nikim ważnym. Ich umiejętności były niedoceniane i umniejszane, choć przekraczały przecież granice ludzkich możliwości. Dla świata byli dziwakami, nie ludźmi. Ale po donosach Frances nic nie było już oczywiste. Zaczęli mieć problemy. Zwłaszcza on. Na jego twarzy odbiło się zawahanie, chyba zrobił coś złego. Niełatwo było się do tego przyznać, choć powinien poruszyć i ten temat. Musiał zebrać myśli, postanowił dać sobie czas i zacząć od tego, co prostsze. - Patrole mnie nie złapią. Potrafię się poruszać szybciej niż oni, znam ulice i budynki, również te puste. Jestem też szybki na miotle, ale na niej łatwiej zostać zauważonym. - Karty na stół, jeśli chciał się do czegoś przydać - musieli wiedzieć, co potrafił. - I słucham, tak jak prosiłaś - Chciała, by był jego uszami, nie był co do tego przekonany, kiedy nie wiedział, kim była. Dziś, kiedy wiedział, jaki zrobi użytek z tego, co może jej powiedzieć - nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. - Ale więcej usłyszę na ulicy, niż na Arenie - przełknął ślinę, zbierając myśli. Poprzednim razem pomogła jemu - czemu teraz nie miałaby pomóc komuś innemu? - Ostatnio słuchałem podczas obławy na jedną z knajp nad Tamizą. Był tam... młody chłopak. Kręci się po porcie, chyba nie ma domu. Jest młodszy ode mnie - Ile mógł mieć lat? Piętnaście? - Prawie rzucił się na komendanta magicznej policji z nożem. Prędzej czy później zginie, jeśli nie dostanie pomocy. Chyba nie ma dokumentów. I myślę, że sam ich nie zdobędzie. - Uniósł ku niej pytające spojrzenie, niepewne. Nie znał strategii Zakonu Feniksa, nie wiedział, ile czasu poświęcał na uliczne płotki. Ale nie chciał zostawić go bez pomocy - on taką dostał, to było jak szansa rzucona przez los. Kolejna, której nie zamierzał zmarnować. Gdyby zdołał dostarczyć młodemu podobny eliksir, może dałby radę przetrwać.
na reducio
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Cierpliwie czekała, aż chłopak zmniejszy miotłę, jedynie kątem oka zerkając na podejmowane przez niego starania – próbowała nie być nachalną. Co sprawiało, że nie radził sobie z tak prostym zaklęciem? Nerwy? Brak wprawy? Nie oceniała, sama przecież dopiero co zawiodła, nie dając rady czarowi rozpraszającemu iluzje, zamiast tego uważnie obserwowała i analizowała choćby najdrobniejsze gesty Marceliusa w milczeniu, by w ten sposób poznać go lepiej. Jej uwadze nie umknął grymas niezadowolenia, który przemknął przez lico towarzysza, gdy w końcu skurczył i ulokował środek transportu w wewnętrznej kieszeni odzienia. Nie próbował go ukryć, czy nie potrafił...? Palce miała niezdarne i zgrabiałe od ciągnącego od strony otwartej wody mrozu, starała się je rozruszać, to ściskając różdżkę, to rozluźniając chwyt, tak na wszelki wypadek, gdyby została zmuszona, by zrobić z niej użytek. Widziała go dopiero drugi raz, miała jeszcze wiele luk do uzupełnienia, by móc uznać, że wie, czego powinna się po nim spodziewać. Teraz jednak dystans, który ich dzielił, był mniejszy, nie aż tak wyczuwalny; Billy wierzył w niego na tyle, by nie bać się sprowadzić go do Oazy, opowiedzieć mu o tym, co próbują osiągnąć. Mimo to dla niej stanowił niewiadomą, którą chciała jak najszybciej rozszyfrować – a później podjąć odpowiednie kroki, zależnie od wyniku spotkania, kolejnych spotkań, tego, co mógł jej zaoferować.
– Wzajemnie. – Wzniosła na niego wzrok, a kącik ust drgnął w czymś, co mogło przypominać zamyślony, ledwie widoczny uśmiech. Próbowała wyczytać coś z jego twarzy, zrozumieć, jakie uczucia towarzyszyły tej wypowiedzi, nie widziała jednak nic, co mogłoby go zdradzić z silniejszymi emocjami. Stwierdzał fakt. Wtedy, na początku lipca, nie powiązał jej osoby z rebelią – to dobrze. I ona nie wiedziała, że idący obok cyrkowiec znał Williama, że mieli wspólnych znajomych innych niż Joe. Prosiła go o zwracanie szczególnej uwagi na nazwiska powiązane z działalnością Rycerzy Walpurgii, najwidoczniej jednak nie było to na tyle czytelne, by zaczął cokolwiek podejrzewać; miała szczęście. Jeszcze latem Emer Gauntier była dobrą, solidną przykrywką, przykrywką, której wiarygodność została mocno nadszarpnięta dopiero wraz z ratunkiem Tonks. Mogła stworzyć nową, znów stawić się w Ministerstwie, teraz jednak nie była aż tak chętna, by dać wpisać swą różdżkę w rejestr. Lawirowała na granicy, coraz bliższa runięcia w dół, zasilenia grona tych, których twarze uwieczniono na listach gończych. Kiedy Marcelius popełni swój błąd, przykuje uwagę władz na dłużej? – Dobrze to słyszeć – odpowiedziała powoli, cicho, podchwytując przy tym spojrzenie, którym ją uraczył. Nie zdziwił się na dźwięk wspomnianego imienia, nie zwlekał z odpowiedzią, nie kłamał. Tak przynajmniej sądziła, kiwając głową na kolejne informacje, którymi postanowił się z nią podzielić. Pasowały one do miejsca, o którym im pisała, do sklepu jubilerskiego Dotyk Midasa. Ceny sprzedawanych tam błyskotek były astronomiczne, wątpiła jednak, by podniesienie ich odstraszyło zaglądającą tam szlachtę czy ministerialnych dorobkiewiczów. – Ten czarodziej, myślisz, że był po prostu klientem? Kojarzyłeś jego twarz? – dopytała jeszcze, choć szczerze wątpiła, by natrafili tam akurat na jednego z bliskich współpracowników samozwańczego lorda Voldemorta. Prędzej na sympatyka idei, dobrze sytuowanego urzędnika, który miał pecha znaleźć się w nieodpowiednim miejscu, o złej porze. Rozsądnym było nałożenie na sklep choćby kilku najprostszych pułapek, działali na terenie zdominowanym przez siły wroga. Musieli być czujni, zażarcie bronić tego, co udało im się wywalczyć.
– Oby jak najdłużej – skwitowała jego wypowiedź. Dostęp do stolicy był niezwykle cenny, Londyn stał się twierdzą nie do zdobycia, twierdzą, którą musieli infiltrować, by mieć jakiekolwiek szanse na przewidzenie kolejnych kroków wroga. – Czy coś nie tak? – Nie przystanęła, nie chciała podkreślić swych słów zaprzestaniem spaceru po smaganym wiatrem wzgórzu, zdawało się jej jednak, że dostrzegła u niego ślad zawahania. Przywykła do uważnej analizy zmian mimiki twarzy, urwanych gestów i fałszywie brzmiących słów. Wierzyła, że jest w stanie bezbłędnie zdiagnozować wewnętrzną walkę czy wpływającą na powierzchnię wątpliwość. Dopóki jednak nie zmuszał jej do surowego nacisku, wolała względnie taktownie zachęcać do wyspowiadania się z tego, co odbiło się w jego gestach nieregularnością, brakiem naturalności. Ułatwił jej zadanie, referując swe umiejętności; nie przechwalał się, znów starał się stwierdzać fakty. – A czy próbowały już łapać? – Uniosła wyżej brwi; wierzyła, że miał zarejestrowaną różdżkę, może nawet po to były mu Wężowe Usta. Czy mimo to miał jakieś zatargi z policją, które mogły wszystko niepotrzebnie skomplikować? – Która to była knajpa? I czy byłbyś w stanie znaleźć tego chłopaka? – Dopytała, spoglądając ku niemu nieco nachalniej niż do tej pory, z powagą wymalowaną na zaróżowionym od zimna licu. Co on tam, u licha, wyprawiał, z komendantem magicznej policji w jednym budynku? – Opowiedz mi więcej o tej obławie – poprosiła tonem, który nie pozostawiał miejsca na sprzeciw. Musiała wiedzieć, co się tam wydarzyło, co działo się w porcie, czy został wtedy spisany, czy ktokolwiek potrafił powiązać jego twarz z nazwiskiem. – Co do chłopaka... – urwała, przez krótką chwilę wodząc wzrokiem po zasnutym mgłą horyzoncie, rozważając wszelkie za i przeciw. Wiedziała, że nie mogą tak tego zostawić. Że była to jedna osoba z wielu, które mogły potrzebować ich pomocy, ale też – nie był już tylko statystyką, a czarodziejem z krwi i kości. Zagubionym nastolatkiem, który powinien teraz siedzieć w Hogwarcie, a nie rzucać się z nożem na oficjeli nowej władzy. – Załatwienie eliksiru nie powinno być problemem. O ile jeszcze nie złapali go i nie zmusili do zarejestrowania różdżki pod prawdziwym nazwiskiem. Moglibyśmy też zabrać go w bezpieczne miejsce... – Nie musiała kończyć, by zrozumiał. Oaza pękała w szwach, ale była odpowiedniejszym miejscem dla pozbawionego rodziny, jakiegokolwiek wsparcia dziecka niż labirynt portowych uliczek. – Więcej usłyszysz na ulicy. Musisz jednak umieć kłamać, by móc na tej ulicy przetrwać – skwitowała, poprawiając kołnierz płaszcza. Krytykowała go, lecz nie wprost. Czy to miało cokolwiek poprawić?
– Wzajemnie. – Wzniosła na niego wzrok, a kącik ust drgnął w czymś, co mogło przypominać zamyślony, ledwie widoczny uśmiech. Próbowała wyczytać coś z jego twarzy, zrozumieć, jakie uczucia towarzyszyły tej wypowiedzi, nie widziała jednak nic, co mogłoby go zdradzić z silniejszymi emocjami. Stwierdzał fakt. Wtedy, na początku lipca, nie powiązał jej osoby z rebelią – to dobrze. I ona nie wiedziała, że idący obok cyrkowiec znał Williama, że mieli wspólnych znajomych innych niż Joe. Prosiła go o zwracanie szczególnej uwagi na nazwiska powiązane z działalnością Rycerzy Walpurgii, najwidoczniej jednak nie było to na tyle czytelne, by zaczął cokolwiek podejrzewać; miała szczęście. Jeszcze latem Emer Gauntier była dobrą, solidną przykrywką, przykrywką, której wiarygodność została mocno nadszarpnięta dopiero wraz z ratunkiem Tonks. Mogła stworzyć nową, znów stawić się w Ministerstwie, teraz jednak nie była aż tak chętna, by dać wpisać swą różdżkę w rejestr. Lawirowała na granicy, coraz bliższa runięcia w dół, zasilenia grona tych, których twarze uwieczniono na listach gończych. Kiedy Marcelius popełni swój błąd, przykuje uwagę władz na dłużej? – Dobrze to słyszeć – odpowiedziała powoli, cicho, podchwytując przy tym spojrzenie, którym ją uraczył. Nie zdziwił się na dźwięk wspomnianego imienia, nie zwlekał z odpowiedzią, nie kłamał. Tak przynajmniej sądziła, kiwając głową na kolejne informacje, którymi postanowił się z nią podzielić. Pasowały one do miejsca, o którym im pisała, do sklepu jubilerskiego Dotyk Midasa. Ceny sprzedawanych tam błyskotek były astronomiczne, wątpiła jednak, by podniesienie ich odstraszyło zaglądającą tam szlachtę czy ministerialnych dorobkiewiczów. – Ten czarodziej, myślisz, że był po prostu klientem? Kojarzyłeś jego twarz? – dopytała jeszcze, choć szczerze wątpiła, by natrafili tam akurat na jednego z bliskich współpracowników samozwańczego lorda Voldemorta. Prędzej na sympatyka idei, dobrze sytuowanego urzędnika, który miał pecha znaleźć się w nieodpowiednim miejscu, o złej porze. Rozsądnym było nałożenie na sklep choćby kilku najprostszych pułapek, działali na terenie zdominowanym przez siły wroga. Musieli być czujni, zażarcie bronić tego, co udało im się wywalczyć.
– Oby jak najdłużej – skwitowała jego wypowiedź. Dostęp do stolicy był niezwykle cenny, Londyn stał się twierdzą nie do zdobycia, twierdzą, którą musieli infiltrować, by mieć jakiekolwiek szanse na przewidzenie kolejnych kroków wroga. – Czy coś nie tak? – Nie przystanęła, nie chciała podkreślić swych słów zaprzestaniem spaceru po smaganym wiatrem wzgórzu, zdawało się jej jednak, że dostrzegła u niego ślad zawahania. Przywykła do uważnej analizy zmian mimiki twarzy, urwanych gestów i fałszywie brzmiących słów. Wierzyła, że jest w stanie bezbłędnie zdiagnozować wewnętrzną walkę czy wpływającą na powierzchnię wątpliwość. Dopóki jednak nie zmuszał jej do surowego nacisku, wolała względnie taktownie zachęcać do wyspowiadania się z tego, co odbiło się w jego gestach nieregularnością, brakiem naturalności. Ułatwił jej zadanie, referując swe umiejętności; nie przechwalał się, znów starał się stwierdzać fakty. – A czy próbowały już łapać? – Uniosła wyżej brwi; wierzyła, że miał zarejestrowaną różdżkę, może nawet po to były mu Wężowe Usta. Czy mimo to miał jakieś zatargi z policją, które mogły wszystko niepotrzebnie skomplikować? – Która to była knajpa? I czy byłbyś w stanie znaleźć tego chłopaka? – Dopytała, spoglądając ku niemu nieco nachalniej niż do tej pory, z powagą wymalowaną na zaróżowionym od zimna licu. Co on tam, u licha, wyprawiał, z komendantem magicznej policji w jednym budynku? – Opowiedz mi więcej o tej obławie – poprosiła tonem, który nie pozostawiał miejsca na sprzeciw. Musiała wiedzieć, co się tam wydarzyło, co działo się w porcie, czy został wtedy spisany, czy ktokolwiek potrafił powiązać jego twarz z nazwiskiem. – Co do chłopaka... – urwała, przez krótką chwilę wodząc wzrokiem po zasnutym mgłą horyzoncie, rozważając wszelkie za i przeciw. Wiedziała, że nie mogą tak tego zostawić. Że była to jedna osoba z wielu, które mogły potrzebować ich pomocy, ale też – nie był już tylko statystyką, a czarodziejem z krwi i kości. Zagubionym nastolatkiem, który powinien teraz siedzieć w Hogwarcie, a nie rzucać się z nożem na oficjeli nowej władzy. – Załatwienie eliksiru nie powinno być problemem. O ile jeszcze nie złapali go i nie zmusili do zarejestrowania różdżki pod prawdziwym nazwiskiem. Moglibyśmy też zabrać go w bezpieczne miejsce... – Nie musiała kończyć, by zrozumiał. Oaza pękała w szwach, ale była odpowiedniejszym miejscem dla pozbawionego rodziny, jakiegokolwiek wsparcia dziecka niż labirynt portowych uliczek. – Więcej usłyszysz na ulicy. Musisz jednak umieć kłamać, by móc na tej ulicy przetrwać – skwitowała, poprawiając kołnierz płaszcza. Krytykowała go, lecz nie wprost. Czy to miało cokolwiek poprawić?
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Kiedy na nią patrzył, zastanawiał się, czego właściwie od niego chciała, co oznaczał jej zagadkowy uśmiech, jakie myśli kłębiły się w tym momencie w jej głowie; ni przez chwilę nie wątpił w nieprzypadkowość tego spotkania, ale wciąż nie do końca rozumiał - co właściwie się za nim kryło. Nie była z nim szczera od początku, ale za to jej nie winił. Nie miała żadnych powodów, by zaufać mu tamtego dnia, a jednak kazała mu przecież wypatrywać nazwisk - należących do czarnoksiężników opowiedzianych jasno po stronie rządu. Ale i on - zgodził się to zrobić tamtego dnia. Miał wrażenie, że go oceniała. Z każdym wypowiedzianym słowem, każdym podjętym gestem, każdym ruchem i mikroruchem. Ale nie wiedział, dokąd ta ocena prowadziła ani czemu miała służyć. Pokręcił głową na jej dalsze pytanie, przenosząc wzrok przed siebie, na trzęsące się na wietrze liście krzewów. To ona tutaj rozdawała karty, nie on, rozumiał i akceptował ten stan rzeczy.
- Nigdy wcześniej go nie widziałem - odparł szczerze, jego twarz była mu obca, przez Arenę przewijało się mnóstwo ludzi, lecz nie był w stanie zapamiętać każdego. Na pewno nie widział tej twarzy w gazetach. - Wydaje mi się, że Reginald też nie - Choć pewny być nie mógł, nie rozmawiali o tym. Nie traktował go jednak z szacunkiem, nie wydawał się być nim szczególnie przejęty. - To chyba był ktoś całkiem przypadkowy, tak po prostu - wzruszył lekko ramieniem, mówił o swoich odczuciach, nie o tym, co wiedział na pewno - ale podkreślił to w sposób, który nie powinien pozostawić jej wątpliwości. - Klient, ale nie dość ważny. Kobieta ze sklepu też się nim nie przejęła - Nieszczególnie reagowała na brutalność, z jaką Reginald wypchnął gościa do rynsztoka. - Dobrze zbudowany, koło czterdziestki, gęsta broda, purpurowa tiara, dobrze ubrany. Pewnie bogaty - podsumował spostrzeżenia, potrafił wychwycić szczegóły, zapamiętać je, przekazać. - Był silniejszy od nas - przyznał, ale wiek usprawiedliwiał doświadczenie. - Ale my byliśmy we dwoje - Mieli przewagę, którą wykorzystali, nie do końca czysto, ale to mu nigdy nie przeszkadzało. Obejrzał się na nią dopiero, kiedy zapytała, czy coś było nie tak, musiała dostrzec jego zawahania - a on wahał się dalej, czy powinien jej zaufać. Był zdeterminowany, żeby pomóc Zakonowi. Chciał działać. Ale jeśli spalił się zanim na dobre zaczął, jego pomoc zda się na niewiele. Czy mogła pomóc?
- Ktoś napisał do mnie donosy do Ministerstwa Magii. A nawet wyżej. - Spojrzał na nią jeszcze raz, kto stał wyżej od Ministerstwa Magii? Nie miał powodów, by nie wierzyć w słowa ojca, niezależnie od tego, jak absurdalnie one brzmiały. Był na niego wściekły, nie bez powodu. - Są zmyślone z góry na dół. Moja walnięta była dziewczyna je napisała - Czuł się zażenowany, mówiąc o tym w taki sposób, ale chciał się usprawiedliwić - że nie podpadł wrogowi. Robiła to z prywatnej zemsty, z niczego innego. Jak mógł być tak naiwny, że wierzył w jej dobre serce? - Wiem, że zdarza jej się mieć kontakty z ludźmi ukrywającymi się przed rządem, ale jeśli jest w stanie, mimo tego, co nas łączyło, naskarżyć na mnie, naskarży na każdego. To Frances Burroughs, jest spokrewniona z Keatem - On też działał dla Zakonu, przecież o tym wiedział. Ale to niosło zagrożenie, że kontakty z Frances mogło mieć więcej osób od nich. - Jest alchemiczką, bardzo zdolną. Nie pomaga wam? Nie zna tu nikogo? - Nieprzypadkowość nazwiska budziła jego czujność, fakt, że pomogła Anne - tylko ją wzmogła. Wciąż zasępiony, skinął głową, kiedy zapytała. Bez zbędnej pychy czy dumy, doskonale wiedział, że to nie była zabawa. Po prostu - stwierdzając fakt.
- Parę razy - stwierdził, tonem, który sugerował jednak, że nie mówił wszystkiego, razów było więcej niż tylko parę. - Zarejestrowałem dokumenty dopiero niedawno, po tym, jak dostałem od ciebie eliksir. Przez pół roku unikałem patroli - Którym zdarzało się go też gonić za pomniejsze zbrodnie, jak kradzież jabłka na targu, ale tym przechwalać się tym bardziej nie miał ochoty. Albo za próbę rozmowy z tą suką Blacków o Celinie. Nic poważnego nie zrobił.
- Parszywy Pasażer - mówił dalej, znów w odpowiedzi na jej pytanie. - Dał mi znać, jak się z nim skontaktować. Wysłał do mnie list. - Wzruszył lekko ramieniem, był wdzięczny za okazaną pomoc - dopiero teraz poczuł, że bez tego informacja wydawała się niepełna. - Pomogłem mu wtedy uciec, chyba chciał wyrazić wdzięczność - zakończył więc, spozierając na nią kątem oka. Nie zwykł się przechwalać tym co robił, bo nie robił tego dla szukania poklasku. Westchnął, kiedy zapytała o obławę, zbierając myśli dłuższą chwilę. Nie chciał uronić szczegółów, choć minęło już nieco czasu.
- To był zwykły dzień, byłem tam z przyjacielem. Miał gorsze chwile, był trochę podpity. Nie tylko zresztą on - Marcel był trzeźwy, zdarzało mu się brać udział w tych burdach, ale pośród portowego towarzystwa - i na ich tle - nie pił nigdy dużo. Jego ciało musiało być w formie na cyrkowych pokazach. - Do tawerny wszedł kordon policji pod wadzą samego komendanta, Arnolda Montague i w towarzystwie człowieka Ministerstwa Magii, Corneliusa Sallowa - Ton jego głosu zadrżał niebezpiecznie, gdy wspomniał o ojcu. Przedstawiał się jako Carrington, nie spodziewał się, by ktoś odnalazł jego powiązania. - Szukali dziewczyny z portu, służki Aquili Black, ma na imię Celine. M... Sallow twierdził, że na niego napadła. To drobna dziewczyna, ma wilą krew, nie wiem, co mu zrobiła, ale z całą pewnością nie była w stanie go napaść. Policja potraktowała to jako pokazówkę i zdemolowała lokal. Zabrali kilka osób ze sobą, tych najgłośniejszych. Większość wyszła z więzienia, w celi zostali Celine i wykidajło z Parszywego, Rubeus Hagrid. Półolbrzym. Zaatakował ich, chcąc zatrzymać tę akcję - Sam się prosił o uwięzienie, ale nikt nie mógł go za to winić. Półolbrzymi nie byli zbyt bystrzy. - Pomogłem komu się dało, ale nie udało mi się pomóc wszystkim. W porcie każdy dba o siebie - Nikt oprócz niego i Zlaty pomóc nie próbował. - Zabrali chłopca, który roznosił Proroka, ale zanim go wzięli zdążył spalić egzemplarze, które miał ze sobą - Dłonie bezwiednie zacisnęły się w pięści, kiedy powróciła do niego ta niesprawiedliwość. Chciał mu wtedy pomóc, naprawdę chciał. Ale był bezradny - nie mógł zrobić nic. - Ja uciekłem zanim wydali za mną rozkaz, nie szukali mnie potem - Chyba uznali ich za nieszkodliwych.
- On nie odejdzie w bezpieczne miejsce. Wątpię, żeby zgodził się opuścić Londyn. - Tacy jak on nie słuchają nikogo, widział gniew w jego oczach. - Ale może zgodzi się współpracować - Też nic pewnego. Ale warto było spróbować?
- Nie potrafię? - Kłamać. Występował na scenie od prawie pięciu lat, ukrywanie emocji przychodziło mu z trudem, lubił nimi epatować, ale uczył się przenikać kłębiącymi się w nim skrajnościami. Bynajmniej nie miał pokerowej twarzy, nosiły go impulsy, emocje, gwałtowności, ale był też bardzo młody.
- Nigdy wcześniej go nie widziałem - odparł szczerze, jego twarz była mu obca, przez Arenę przewijało się mnóstwo ludzi, lecz nie był w stanie zapamiętać każdego. Na pewno nie widział tej twarzy w gazetach. - Wydaje mi się, że Reginald też nie - Choć pewny być nie mógł, nie rozmawiali o tym. Nie traktował go jednak z szacunkiem, nie wydawał się być nim szczególnie przejęty. - To chyba był ktoś całkiem przypadkowy, tak po prostu - wzruszył lekko ramieniem, mówił o swoich odczuciach, nie o tym, co wiedział na pewno - ale podkreślił to w sposób, który nie powinien pozostawić jej wątpliwości. - Klient, ale nie dość ważny. Kobieta ze sklepu też się nim nie przejęła - Nieszczególnie reagowała na brutalność, z jaką Reginald wypchnął gościa do rynsztoka. - Dobrze zbudowany, koło czterdziestki, gęsta broda, purpurowa tiara, dobrze ubrany. Pewnie bogaty - podsumował spostrzeżenia, potrafił wychwycić szczegóły, zapamiętać je, przekazać. - Był silniejszy od nas - przyznał, ale wiek usprawiedliwiał doświadczenie. - Ale my byliśmy we dwoje - Mieli przewagę, którą wykorzystali, nie do końca czysto, ale to mu nigdy nie przeszkadzało. Obejrzał się na nią dopiero, kiedy zapytała, czy coś było nie tak, musiała dostrzec jego zawahania - a on wahał się dalej, czy powinien jej zaufać. Był zdeterminowany, żeby pomóc Zakonowi. Chciał działać. Ale jeśli spalił się zanim na dobre zaczął, jego pomoc zda się na niewiele. Czy mogła pomóc?
- Ktoś napisał do mnie donosy do Ministerstwa Magii. A nawet wyżej. - Spojrzał na nią jeszcze raz, kto stał wyżej od Ministerstwa Magii? Nie miał powodów, by nie wierzyć w słowa ojca, niezależnie od tego, jak absurdalnie one brzmiały. Był na niego wściekły, nie bez powodu. - Są zmyślone z góry na dół. Moja walnięta była dziewczyna je napisała - Czuł się zażenowany, mówiąc o tym w taki sposób, ale chciał się usprawiedliwić - że nie podpadł wrogowi. Robiła to z prywatnej zemsty, z niczego innego. Jak mógł być tak naiwny, że wierzył w jej dobre serce? - Wiem, że zdarza jej się mieć kontakty z ludźmi ukrywającymi się przed rządem, ale jeśli jest w stanie, mimo tego, co nas łączyło, naskarżyć na mnie, naskarży na każdego. To Frances Burroughs, jest spokrewniona z Keatem - On też działał dla Zakonu, przecież o tym wiedział. Ale to niosło zagrożenie, że kontakty z Frances mogło mieć więcej osób od nich. - Jest alchemiczką, bardzo zdolną. Nie pomaga wam? Nie zna tu nikogo? - Nieprzypadkowość nazwiska budziła jego czujność, fakt, że pomogła Anne - tylko ją wzmogła. Wciąż zasępiony, skinął głową, kiedy zapytała. Bez zbędnej pychy czy dumy, doskonale wiedział, że to nie była zabawa. Po prostu - stwierdzając fakt.
- Parę razy - stwierdził, tonem, który sugerował jednak, że nie mówił wszystkiego, razów było więcej niż tylko parę. - Zarejestrowałem dokumenty dopiero niedawno, po tym, jak dostałem od ciebie eliksir. Przez pół roku unikałem patroli - Którym zdarzało się go też gonić za pomniejsze zbrodnie, jak kradzież jabłka na targu, ale tym przechwalać się tym bardziej nie miał ochoty. Albo za próbę rozmowy z tą suką Blacków o Celinie. Nic poważnego nie zrobił.
- Parszywy Pasażer - mówił dalej, znów w odpowiedzi na jej pytanie. - Dał mi znać, jak się z nim skontaktować. Wysłał do mnie list. - Wzruszył lekko ramieniem, był wdzięczny za okazaną pomoc - dopiero teraz poczuł, że bez tego informacja wydawała się niepełna. - Pomogłem mu wtedy uciec, chyba chciał wyrazić wdzięczność - zakończył więc, spozierając na nią kątem oka. Nie zwykł się przechwalać tym co robił, bo nie robił tego dla szukania poklasku. Westchnął, kiedy zapytała o obławę, zbierając myśli dłuższą chwilę. Nie chciał uronić szczegółów, choć minęło już nieco czasu.
- To był zwykły dzień, byłem tam z przyjacielem. Miał gorsze chwile, był trochę podpity. Nie tylko zresztą on - Marcel był trzeźwy, zdarzało mu się brać udział w tych burdach, ale pośród portowego towarzystwa - i na ich tle - nie pił nigdy dużo. Jego ciało musiało być w formie na cyrkowych pokazach. - Do tawerny wszedł kordon policji pod wadzą samego komendanta, Arnolda Montague i w towarzystwie człowieka Ministerstwa Magii, Corneliusa Sallowa - Ton jego głosu zadrżał niebezpiecznie, gdy wspomniał o ojcu. Przedstawiał się jako Carrington, nie spodziewał się, by ktoś odnalazł jego powiązania. - Szukali dziewczyny z portu, służki Aquili Black, ma na imię Celine. M... Sallow twierdził, że na niego napadła. To drobna dziewczyna, ma wilą krew, nie wiem, co mu zrobiła, ale z całą pewnością nie była w stanie go napaść. Policja potraktowała to jako pokazówkę i zdemolowała lokal. Zabrali kilka osób ze sobą, tych najgłośniejszych. Większość wyszła z więzienia, w celi zostali Celine i wykidajło z Parszywego, Rubeus Hagrid. Półolbrzym. Zaatakował ich, chcąc zatrzymać tę akcję - Sam się prosił o uwięzienie, ale nikt nie mógł go za to winić. Półolbrzymi nie byli zbyt bystrzy. - Pomogłem komu się dało, ale nie udało mi się pomóc wszystkim. W porcie każdy dba o siebie - Nikt oprócz niego i Zlaty pomóc nie próbował. - Zabrali chłopca, który roznosił Proroka, ale zanim go wzięli zdążył spalić egzemplarze, które miał ze sobą - Dłonie bezwiednie zacisnęły się w pięści, kiedy powróciła do niego ta niesprawiedliwość. Chciał mu wtedy pomóc, naprawdę chciał. Ale był bezradny - nie mógł zrobić nic. - Ja uciekłem zanim wydali za mną rozkaz, nie szukali mnie potem - Chyba uznali ich za nieszkodliwych.
- On nie odejdzie w bezpieczne miejsce. Wątpię, żeby zgodził się opuścić Londyn. - Tacy jak on nie słuchają nikogo, widział gniew w jego oczach. - Ale może zgodzi się współpracować - Też nic pewnego. Ale warto było spróbować?
- Nie potrafię? - Kłamać. Występował na scenie od prawie pięciu lat, ukrywanie emocji przychodziło mu z trudem, lubił nimi epatować, ale uczył się przenikać kłębiącymi się w nim skrajnościami. Bynajmniej nie miał pokerowej twarzy, nosiły go impulsy, emocje, gwałtowności, ale był też bardzo młody.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Czuła, że ma nad ich spotkaniem pełną kontrolę, a przez jej myśl nie przemknął choćby cień zdziwienia tym stanem rzeczy – wszak nie spodziewała się niczego innego. Marcelius był jeszcze młody, pełen gniewu. Brakowało mu doświadczenia, a to z kolei sprawiało, że nie mógł nazywać się wprawnym graczem. Charakteryzowała go ujmująca, przebijająca przez niemalże każdy gest szczerość, co z jednej strony mogło być godne pochwały, z drugiej jednak – na wojnie stanowiło śmiertelną chorobę. Nie mógł rozumieć, po co go tutaj wezwała, czego dokładnie od niego chciała, a mimo to pojawił się we wskazanym miejscu, o wskazanej porze. I wiedziała, że pewnie nie zrobiłby tego, gdyby nie ich wspólni znajomi.
– Rozumiem – odpowiedziała tylko cicho, lakonicznie, nie spuszczając z niego wzroku, gdy opowiadał o Dotyku Midasa i starszym czarodzieju, na którego się tam natknęli. – Pewnie faktycznie nie był to nikt ważny – przytaknęła, mrużąc oczy przed dmącym znad wody wiatrem, garbiąc ramiona i przytrzymując poły szarpanego żywiołem płaszcza. Chłopak potrafił uzasadnić swoje odczucia, nawet jeśli robił to w sposób niewprawny i potrzebował chwili, by zebrać wszystkie najistotniejsze spostrzeżenia w jedną całość. Nie chciała jednak być względem niego zbyt krytyczna: potrafił opisać wspomnianego klienta, zapamiętał reakcję czarownicy ze sklepu jubilerskiego, choć adrenalina musiała robić swoje. Nie był ślepym ignorantem, to już coś.
Niemalże widziała pracujące pod jego czupryną trybiki, gdy rozważał wszelkie za i przeciw, wahał się, czy i jak odpowiedzieć na pozornie niewinne pytanie, które między nimi zawisło. Z premedytacją i z pełną świadomością tego, co robi, pociągnęła za jeden ze sznurków, spodziewając się odpowiedniej reakcji. Badała go, słowo po słowie, jednak nie tak, jak każdego innego informatora. Miała nadzieję, że chłopak będzie miał dość oleju w głowie, instynktu zachowawczego, by dać ulepić się na nowo. Pokierować na odpowiednie tory. Stać się kimś więcej. A wtedy odezwał się w końcu, mówiąc o donosach; skrzywiła się lekko, ledwo zauważalnie, nie weszła mu jednak w słowo. Pozwoliła kontynuować, zarysować całą sytuację, nim pozwoli sobie na komentarz. Nawet uwagę o walniętej byłej dziewczynie pominęła milczeniem, choć odnotowała ją w pamięci – lepsze to niż narażenie się komendantowi magicznej policji czy trzęsącym portem Rycerzom Walpurgii. Kiedy padło imię i nazwisko czarownicy, która była na tyle podła, krótkowzroczna, by ściągać na głowę Carringtona ministerialne psy, w końcu przystanęła, szczerze zdziwiona tym nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności. Burroughs? – Co rozumiesz przez wyżej? – dopytała, choć potrafiła sobie wyobrazić, o czym mówił, do czego nawiązywał, a wzdłuż jej kręgosłupa przebiegł zimny dreszcz. – W jaki sposób się o nich dowiedziałeś? Skontaktowali się z tobą przedstawiciele Ministerstwa? – Uniosła wyżej brwi, wciskając przy tym ręce w kieszenie odzienia wierzchniego, bezwiednie skubiąc palec. Próbowała ułożyć sobie to wszystko w głowie, nie spodziewała się jednak takiej komplikacji. – Nie słyszałam o niej wiele, znam tylko nazwisko. Ale zasięgnę języka. Czy wiesz, z jakimi ludźmi ukrywającymi się przed rządem miała kontakt? Z kimś od nas, oprócz krewniaka? – Oblizała wargi, kopiąc leżący obok kamień. Znów ruszyła z miejsca, mając nadzieję, że chłopak podąży jej śladem. Intensywnie myślała nad jak najlepszym rozwiązaniem, które nie sprowadziłoby się do brutalnej przemocy. Wciąż wierzyła, że słowo bywa potężniejsze od miecza, a wojna nie kończy się na miotaniu w siebie kolejnymi zaklęciami. Zresztą, nawet gdyby ją pochwycili, spróbowali nakłonić do zmiany zachowania, nie naprawiłoby to dokonanych szkód. – Nie możemy tego tak zostawić. Najlepszym, co można zrobić w takiej sytuacji, to podkopać jej wiarygodność. Ostrzec innych, którzy są po naszej stronie, a którzy mają z nią coś wspólnego, że nie powinni utrzymywać z nią żadnych kontaktów – odpowiedziała po chwili; czy był na to gotów? Odpowiedzieć atakiem na atak? A może sentyment miał powstrzymać go przed zdecydowaną reakcją? Nie wiedziała, którzy członkowie Zakonu Feniksa – oprócz Keata – rozmawiali z alchemiczką, korzystali z jej usług; gdyby była ich stałą dostarczycielką magicznych dekoktów, z pewnością by już o tym usłyszała. Mogli jednak spróbować rozegrać z władzą partię szachów. – A później ostrzec naszych wrogów, że ta Burroughs plecie trzy po trzy, zaś jej sympatie zmieniają się szybciej niż kierunek wiatru – dokończyła, odnajdując jego wzrok swoim. Oczywiście, wiązało się to z niemałym ryzykiem. Nie byli w stanie przewidzieć, co dokładnie wydarzy się, kiedy puszczą maszynę w ruch. Sytuacja wymagała jednak działania.
Temat zboczył na obławę, na postać młodziana, którego mogli wspomóc z nadzieją na wzajemność. Parszywy Pasażer, powinna się tego spodziewać. Pokręciła krótko głową; dopiero co rozmawiali o tym na spotkaniu, o nastrojach w porcie i o Hagridzie. Dlaczego jednak sam rzecznik Ministerstwa, Sallow, twierdził, że napadła go jakaś służka? Informacja o przodkach Celiny rzuciła na sprawę nieco inne światło; może zwyczajnie odrzuciła zaloty podstarzałego kawalera, na co ten, jak na czarodzieja z przerostem ego nad rozumem przystało, uniósł się dumą. – Potrzebowali tylko pretekstu. Dziwię się jedynie, że ktokolwiek uwierzył w wątłą młódkę napadającą na dorosłego mężczyznę. – Nie próbowała nawet ukrywać zniesmaczenia. Instytucja, dla której niegdyś pracowała, już dawno zeszła na psy. Lecz coś takiego? Czy nikomu nie wydało się to podejrzane? Czy nikt już nie myślał samodzielnie? Westchnęła boleśnie w reakcji na wzmiankę o chłopcu od Proroka; dobrze, że zniszczył posiadane egzemplarze gazety, nie mogli sobie pozwolić na kolejny błąd z wpychaniem pisma w ręce wroga, jednak co miało stać się z samym posłańcem? Nie chciała o tym myśleć, nie w tej chwili. – I oby już nie szukali. Ani nie zapamiętali twojej twarzy – dodała, choć jakie były na to szanse, nie wiedziała. Cieszyła się jednak, że potrafił o siebie zadbać i umknąć spod samego nosa policji. – Dobrze. To będzie jego wybór. Czy wiesz, gdzie w Dolinie Godryka znajduje się lecznica? – Nie chciała wysyłać eliksiru sową, by fiolka nie potłukła się w trakcie podróży, ani by nie została przechwycona. Co do chłopaka, wierzyła mu, że wie, co robi. Skoro był z nim w stanie nawiązać kontakt listowny, nie powinien mieć problemu z ustawieniem się na spotkanie.
– Nie potrafisz – odpowiedziała miękko, gładko, w jej głosie na próżno byłoby szukać złośliwości czy satysfakcji. Tym razem to ona stwierdzała fakt. Była pewna, że nie mógłby ukryć przed nią prawdy. – Ale wszystkiego da się nauczyć, jeśli tylko się chce. – Decyzja należała do niego.
– Rozumiem – odpowiedziała tylko cicho, lakonicznie, nie spuszczając z niego wzroku, gdy opowiadał o Dotyku Midasa i starszym czarodzieju, na którego się tam natknęli. – Pewnie faktycznie nie był to nikt ważny – przytaknęła, mrużąc oczy przed dmącym znad wody wiatrem, garbiąc ramiona i przytrzymując poły szarpanego żywiołem płaszcza. Chłopak potrafił uzasadnić swoje odczucia, nawet jeśli robił to w sposób niewprawny i potrzebował chwili, by zebrać wszystkie najistotniejsze spostrzeżenia w jedną całość. Nie chciała jednak być względem niego zbyt krytyczna: potrafił opisać wspomnianego klienta, zapamiętał reakcję czarownicy ze sklepu jubilerskiego, choć adrenalina musiała robić swoje. Nie był ślepym ignorantem, to już coś.
Niemalże widziała pracujące pod jego czupryną trybiki, gdy rozważał wszelkie za i przeciw, wahał się, czy i jak odpowiedzieć na pozornie niewinne pytanie, które między nimi zawisło. Z premedytacją i z pełną świadomością tego, co robi, pociągnęła za jeden ze sznurków, spodziewając się odpowiedniej reakcji. Badała go, słowo po słowie, jednak nie tak, jak każdego innego informatora. Miała nadzieję, że chłopak będzie miał dość oleju w głowie, instynktu zachowawczego, by dać ulepić się na nowo. Pokierować na odpowiednie tory. Stać się kimś więcej. A wtedy odezwał się w końcu, mówiąc o donosach; skrzywiła się lekko, ledwo zauważalnie, nie weszła mu jednak w słowo. Pozwoliła kontynuować, zarysować całą sytuację, nim pozwoli sobie na komentarz. Nawet uwagę o walniętej byłej dziewczynie pominęła milczeniem, choć odnotowała ją w pamięci – lepsze to niż narażenie się komendantowi magicznej policji czy trzęsącym portem Rycerzom Walpurgii. Kiedy padło imię i nazwisko czarownicy, która była na tyle podła, krótkowzroczna, by ściągać na głowę Carringtona ministerialne psy, w końcu przystanęła, szczerze zdziwiona tym nieoczekiwanym zbiegiem okoliczności. Burroughs? – Co rozumiesz przez wyżej? – dopytała, choć potrafiła sobie wyobrazić, o czym mówił, do czego nawiązywał, a wzdłuż jej kręgosłupa przebiegł zimny dreszcz. – W jaki sposób się o nich dowiedziałeś? Skontaktowali się z tobą przedstawiciele Ministerstwa? – Uniosła wyżej brwi, wciskając przy tym ręce w kieszenie odzienia wierzchniego, bezwiednie skubiąc palec. Próbowała ułożyć sobie to wszystko w głowie, nie spodziewała się jednak takiej komplikacji. – Nie słyszałam o niej wiele, znam tylko nazwisko. Ale zasięgnę języka. Czy wiesz, z jakimi ludźmi ukrywającymi się przed rządem miała kontakt? Z kimś od nas, oprócz krewniaka? – Oblizała wargi, kopiąc leżący obok kamień. Znów ruszyła z miejsca, mając nadzieję, że chłopak podąży jej śladem. Intensywnie myślała nad jak najlepszym rozwiązaniem, które nie sprowadziłoby się do brutalnej przemocy. Wciąż wierzyła, że słowo bywa potężniejsze od miecza, a wojna nie kończy się na miotaniu w siebie kolejnymi zaklęciami. Zresztą, nawet gdyby ją pochwycili, spróbowali nakłonić do zmiany zachowania, nie naprawiłoby to dokonanych szkód. – Nie możemy tego tak zostawić. Najlepszym, co można zrobić w takiej sytuacji, to podkopać jej wiarygodność. Ostrzec innych, którzy są po naszej stronie, a którzy mają z nią coś wspólnego, że nie powinni utrzymywać z nią żadnych kontaktów – odpowiedziała po chwili; czy był na to gotów? Odpowiedzieć atakiem na atak? A może sentyment miał powstrzymać go przed zdecydowaną reakcją? Nie wiedziała, którzy członkowie Zakonu Feniksa – oprócz Keata – rozmawiali z alchemiczką, korzystali z jej usług; gdyby była ich stałą dostarczycielką magicznych dekoktów, z pewnością by już o tym usłyszała. Mogli jednak spróbować rozegrać z władzą partię szachów. – A później ostrzec naszych wrogów, że ta Burroughs plecie trzy po trzy, zaś jej sympatie zmieniają się szybciej niż kierunek wiatru – dokończyła, odnajdując jego wzrok swoim. Oczywiście, wiązało się to z niemałym ryzykiem. Nie byli w stanie przewidzieć, co dokładnie wydarzy się, kiedy puszczą maszynę w ruch. Sytuacja wymagała jednak działania.
Temat zboczył na obławę, na postać młodziana, którego mogli wspomóc z nadzieją na wzajemność. Parszywy Pasażer, powinna się tego spodziewać. Pokręciła krótko głową; dopiero co rozmawiali o tym na spotkaniu, o nastrojach w porcie i o Hagridzie. Dlaczego jednak sam rzecznik Ministerstwa, Sallow, twierdził, że napadła go jakaś służka? Informacja o przodkach Celiny rzuciła na sprawę nieco inne światło; może zwyczajnie odrzuciła zaloty podstarzałego kawalera, na co ten, jak na czarodzieja z przerostem ego nad rozumem przystało, uniósł się dumą. – Potrzebowali tylko pretekstu. Dziwię się jedynie, że ktokolwiek uwierzył w wątłą młódkę napadającą na dorosłego mężczyznę. – Nie próbowała nawet ukrywać zniesmaczenia. Instytucja, dla której niegdyś pracowała, już dawno zeszła na psy. Lecz coś takiego? Czy nikomu nie wydało się to podejrzane? Czy nikt już nie myślał samodzielnie? Westchnęła boleśnie w reakcji na wzmiankę o chłopcu od Proroka; dobrze, że zniszczył posiadane egzemplarze gazety, nie mogli sobie pozwolić na kolejny błąd z wpychaniem pisma w ręce wroga, jednak co miało stać się z samym posłańcem? Nie chciała o tym myśleć, nie w tej chwili. – I oby już nie szukali. Ani nie zapamiętali twojej twarzy – dodała, choć jakie były na to szanse, nie wiedziała. Cieszyła się jednak, że potrafił o siebie zadbać i umknąć spod samego nosa policji. – Dobrze. To będzie jego wybór. Czy wiesz, gdzie w Dolinie Godryka znajduje się lecznica? – Nie chciała wysyłać eliksiru sową, by fiolka nie potłukła się w trakcie podróży, ani by nie została przechwycona. Co do chłopaka, wierzyła mu, że wie, co robi. Skoro był z nim w stanie nawiązać kontakt listowny, nie powinien mieć problemu z ustawieniem się na spotkanie.
– Nie potrafisz – odpowiedziała miękko, gładko, w jej głosie na próżno byłoby szukać złośliwości czy satysfakcji. Tym razem to ona stwierdzała fakt. Była pewna, że nie mógłby ukryć przed nią prawdy. – Ale wszystkiego da się nauczyć, jeśli tylko się chce. – Decyzja należała do niego.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wzruszył lekko ramieniem na jej słowa, miał nadzieję, że były prawdziwe, że człowiek ten nic nie znaczył i że nie poruszy nieba i ziemi, by dojść prawdy, która wydarzyła się tamtego dnia; usunięcia pamięć winna odsunąć go od wszystkiego, co się wtedy wydarzyło, ale czy na pewno - względem tego nie mógł mieć pewności. Pokręcił głową, nie do końca wszystko wiedział.
- Nic na mnie nie mają - powtórzył, choć głos zdradzał lekkie podenerwowanie, czy to zmieniało cokolwiek? Czy oni potrzebowali mieć cokolwiek, żeby go zabić? Czy nie wystarczyło chwycić nici, która doprowadzi do kłębka? - Nie wiem. Chodzi o wpływowych i niebezpiecznych ludzi, tak mi powiedziano. - To chyba mówiło samo za siebie, musiało chodzić o Rycerzy Walpurgii. Że o samych Śmierciożerców - nie przeszło mu nawet przez myśl, nie zrobił przecież niczego, co usprawiedliwiałoby podobną uwagę, nie znaczył też tyle, by ją ku sobie przykuć. Był nikim, tylko nikim. Czuł suchość w gardle, z trudem dobierał odpowiednie słowa. To nie było proste, bał się - a na drodze ku wychwyceniu tego strachu nie mogły stać żadne przeszkody. - Nie oficjalnie - Mój ojciec. Ocalił mnie? Sam nie wiedział, jak powinien na to patrzeć. Pewnie zmartwił się, bo to jemu zaczęła palić się dupa, Frances podała jego dawne nazwisko. - Mój... - zawahał się, czy mógł powiedzieć prawdę? Czy ktoś by mu zaufał, gdyby wiedzieli? Czy próbowaliby go wykorzystać? - Mój znajomy mi o tym powiedział. Pracuje w Ministerstwie Magii, musiało mu wpaść w ręce. Ale nie powiedział mi za wiele - Półprawdy, nie powinien jej okłamywać, ale nie był gotowy na taką szczerość. Nawet jej nie znał. Nikogo tutaj nie znał. Nie chciał, by oceniano go za grzechy ojca. - Nie mam pojęcia, z kim Frances mogła mieć kontakty - przyznał, nie znał wielu Zakonników, znane przez niego imiona mógł wyliczyć na palcach jednej dłoni. - Mieszkała w Londynie, jest alchemiczką, była w Hogwarcie parę roczników wyżej ode mnie, w Ravenclawie. - W zasadzie nie wiedział o niej wiele więcej, a to, co wiedział, pomóc w niczym już nie mogło. - Nigdy nie rozmawiałem z nią o czym, co... co mogłoby ją naprowadzić na trop. Nie wiem, z kim się kontaktowała - Pokręcił głową. Nie miał do niej sentymentu, znali się zbyt krótko, by uczucie rzeczywiście mogło zamienić się w coś głębszego lub trwalszego. Miał opory ją ranić, ale ona nie miała oporów zranić jego. Ona naraziła Anne, a tego było już zbyt wiele. - Co mogę zrobić? - zapytał, gotów do działania. Gotów do rozmów. Gotów do podłożenia świni, nawet jeśli nie czuł wcale dumy. Heroiczna walka o lepsze jutro miała być moralnie jednoznaczna, nie taka: śliska, lepka, kręta i wyboista. Ale czasami tylko bieg przez płotki pozwalał zgubić ogon, dobrze o tym wiedział. Wbił dłonie w kieszenie mocniej, wyciągając brodę wyżej, pozwalając otulić się twarzy podmuchem nadmorskiej bryzy. Powietrze było tutaj inne niż w Londynie, woda też inaczej pachniała. Czysto, pięknie.
- Nie musieli wierzyć, prawda? - pokręcił głową, z oporem, z niezadowoleniem, gniewnie; Celine była mu bliska, nie chciał dla niej źle, ale nie mógł zrobić nic, co by jej pomogło. Już nie. Zniechęcona i pozbawiona godności nie chciała się wtedy ratować, a świat po raz kolejny obnażył kły niesprawiedliwości. - Wystarczyło, że on tego chciał. Nic, co robią, nie ma nic wspólnego z prawdą. Chodzi o wygodę kilku osób u władzy. Dlaczego ludzie się na to godzą, tak bardzo się boją? - On też się bał. Ale się nie godził. Ale nie zamierzał pozwolić. Oni byli w mniejszości, gdyby wszyscy prześladowani powstali walczyć, wszystko wyglądałoby teraz inaczej. Wojna skończyłaby się szybciej. Już teraz. - Wielcy bohaterowie, wszyscy rośli mężczyźni, całą gromadą na nią samą. - Ściągnął usta w wąską kreskę, wspominając sceny z tamtych zdarzeń. Okrutne sceny. - Nic nie zrobiłem. Chyba nie znaczę dla nich tyle, żeby mnie szukali - Czy się mylił? Trochę już wiedział o unikach przed policją, nie przywiązywali uwagi do drobnych rzezimieszków, bezdomnych, pijaków, nie był przecież nikim istotniejszym od nich. Nie dzisiaj. Pokręcił głową na pytanie o lecznicę. - Rzadko wychodzę poza Londyn - przyznał zgodnie z prawdą, pozostałe czarodziejskie miasteczka pozostały dla niego wciąż nieznane. - Ale jeśli mi powiesz, jak tam dojść od centralnego placu, znajdę - dodał bez zawahania, choć wydawało mu się, że drogę do lecznicy będzie mu w stanie wskazać też każdy na miejscu. - Dziękuję - dodał, przenosząc spojrzenie na jej oczy. Jasny lód tęczówek tylko barwą przypominał lód, niósł wdzięczność.
Na jej dalsze słowa nie odpowiedział, przenosząc wzrok gdzieś na pobliskie skłębione fale. Zastanawiał się, co właściwie oznaczały jej słowa. Czy już wiedziała? Okłamał ją przed momentem, znała prawdę? Wychwyciła zawahanie? Widziała w nim kłamstwo? Sens tej lekcji miał zrozumieć dopiero za parę tygodni, kiedy stanie oko w oko, w samotności, przed więziennym strażnikiem Tower of London oczekującym jego zeznań.
- Nic na mnie nie mają - powtórzył, choć głos zdradzał lekkie podenerwowanie, czy to zmieniało cokolwiek? Czy oni potrzebowali mieć cokolwiek, żeby go zabić? Czy nie wystarczyło chwycić nici, która doprowadzi do kłębka? - Nie wiem. Chodzi o wpływowych i niebezpiecznych ludzi, tak mi powiedziano. - To chyba mówiło samo za siebie, musiało chodzić o Rycerzy Walpurgii. Że o samych Śmierciożerców - nie przeszło mu nawet przez myśl, nie zrobił przecież niczego, co usprawiedliwiałoby podobną uwagę, nie znaczył też tyle, by ją ku sobie przykuć. Był nikim, tylko nikim. Czuł suchość w gardle, z trudem dobierał odpowiednie słowa. To nie było proste, bał się - a na drodze ku wychwyceniu tego strachu nie mogły stać żadne przeszkody. - Nie oficjalnie - Mój ojciec. Ocalił mnie? Sam nie wiedział, jak powinien na to patrzeć. Pewnie zmartwił się, bo to jemu zaczęła palić się dupa, Frances podała jego dawne nazwisko. - Mój... - zawahał się, czy mógł powiedzieć prawdę? Czy ktoś by mu zaufał, gdyby wiedzieli? Czy próbowaliby go wykorzystać? - Mój znajomy mi o tym powiedział. Pracuje w Ministerstwie Magii, musiało mu wpaść w ręce. Ale nie powiedział mi za wiele - Półprawdy, nie powinien jej okłamywać, ale nie był gotowy na taką szczerość. Nawet jej nie znał. Nikogo tutaj nie znał. Nie chciał, by oceniano go za grzechy ojca. - Nie mam pojęcia, z kim Frances mogła mieć kontakty - przyznał, nie znał wielu Zakonników, znane przez niego imiona mógł wyliczyć na palcach jednej dłoni. - Mieszkała w Londynie, jest alchemiczką, była w Hogwarcie parę roczników wyżej ode mnie, w Ravenclawie. - W zasadzie nie wiedział o niej wiele więcej, a to, co wiedział, pomóc w niczym już nie mogło. - Nigdy nie rozmawiałem z nią o czym, co... co mogłoby ją naprowadzić na trop. Nie wiem, z kim się kontaktowała - Pokręcił głową. Nie miał do niej sentymentu, znali się zbyt krótko, by uczucie rzeczywiście mogło zamienić się w coś głębszego lub trwalszego. Miał opory ją ranić, ale ona nie miała oporów zranić jego. Ona naraziła Anne, a tego było już zbyt wiele. - Co mogę zrobić? - zapytał, gotów do działania. Gotów do rozmów. Gotów do podłożenia świni, nawet jeśli nie czuł wcale dumy. Heroiczna walka o lepsze jutro miała być moralnie jednoznaczna, nie taka: śliska, lepka, kręta i wyboista. Ale czasami tylko bieg przez płotki pozwalał zgubić ogon, dobrze o tym wiedział. Wbił dłonie w kieszenie mocniej, wyciągając brodę wyżej, pozwalając otulić się twarzy podmuchem nadmorskiej bryzy. Powietrze było tutaj inne niż w Londynie, woda też inaczej pachniała. Czysto, pięknie.
- Nie musieli wierzyć, prawda? - pokręcił głową, z oporem, z niezadowoleniem, gniewnie; Celine była mu bliska, nie chciał dla niej źle, ale nie mógł zrobić nic, co by jej pomogło. Już nie. Zniechęcona i pozbawiona godności nie chciała się wtedy ratować, a świat po raz kolejny obnażył kły niesprawiedliwości. - Wystarczyło, że on tego chciał. Nic, co robią, nie ma nic wspólnego z prawdą. Chodzi o wygodę kilku osób u władzy. Dlaczego ludzie się na to godzą, tak bardzo się boją? - On też się bał. Ale się nie godził. Ale nie zamierzał pozwolić. Oni byli w mniejszości, gdyby wszyscy prześladowani powstali walczyć, wszystko wyglądałoby teraz inaczej. Wojna skończyłaby się szybciej. Już teraz. - Wielcy bohaterowie, wszyscy rośli mężczyźni, całą gromadą na nią samą. - Ściągnął usta w wąską kreskę, wspominając sceny z tamtych zdarzeń. Okrutne sceny. - Nic nie zrobiłem. Chyba nie znaczę dla nich tyle, żeby mnie szukali - Czy się mylił? Trochę już wiedział o unikach przed policją, nie przywiązywali uwagi do drobnych rzezimieszków, bezdomnych, pijaków, nie był przecież nikim istotniejszym od nich. Nie dzisiaj. Pokręcił głową na pytanie o lecznicę. - Rzadko wychodzę poza Londyn - przyznał zgodnie z prawdą, pozostałe czarodziejskie miasteczka pozostały dla niego wciąż nieznane. - Ale jeśli mi powiesz, jak tam dojść od centralnego placu, znajdę - dodał bez zawahania, choć wydawało mu się, że drogę do lecznicy będzie mu w stanie wskazać też każdy na miejscu. - Dziękuję - dodał, przenosząc spojrzenie na jej oczy. Jasny lód tęczówek tylko barwą przypominał lód, niósł wdzięczność.
Na jej dalsze słowa nie odpowiedział, przenosząc wzrok gdzieś na pobliskie skłębione fale. Zastanawiał się, co właściwie oznaczały jej słowa. Czy już wiedziała? Okłamał ją przed momentem, znała prawdę? Wychwyciła zawahanie? Widziała w nim kłamstwo? Sens tej lekcji miał zrozumieć dopiero za parę tygodni, kiedy stanie oko w oko, w samotności, przed więziennym strażnikiem Tower of London oczekującym jego zeznań.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Chodzi o wpływowych i niebezpiecznych ludzi.
Westchnęła krótko, wciąż nie ruszając się z miejsca; nie musiał nic mówić, by zrozumiała, kogo miał na myśli, to było oczywiste, zbyt oczywiste. I niepokojące. Donosy dotarły do Ministerstwa, a nawet wyżej – do kogo ta przeklęta dziewucha mogła pójść ze swoimi wyssanymi z palca rewelacjami? Mimo wszystko wolała usłyszeć potwierdzenie z ust cyrkowca, a przy okazji dowiedzieć się wszystkiego, co mógł jej zaoferować. Mierzyła go uważnym wzrokiem, nie dbając o to, czy chłopak nie poczuje się przytłoczony jego ciężarem, czy nie jest przypadkiem zbyt nachalna. Z jakiego powodu Burroughs postanowiła napisać te donosy? Czy kłótnia zakochanych dzieciaków była wszystkim, czego potrzebowała, by bezmyślnie ryzykować życiem drugiej osoby? By wyzbyć się wszelkich granic? Może i nic na niego nie mieli, to jednak nie oznaczało, że nie mogli takich dowodów spreparować – gdyby tylko dostrzegli w tym jakiś cel. – Twój znajomy. Dobrze mieć teraz kontakty w Ministerstwie. – Przechyliła nieznacznie głowę, racząc go na poły podejrzliwym, na poły ciekawskim spojrzeniem; odruchowo przytrzymała materiał płaszcza w daremnej próbie powstrzymania chłodnego wiatru przed wdzieraniem się pod kolejne warstwy odzienia. Dlaczego się zawahał? Próbował ją okłamać? A może po prostu przemawiały przez niego skrupuły, nie chciał narazić osoby, o której mówił? Mogła ciągnąć go za język, naciskać, by poznać prawdę, całą prawdę – poprzestała jednak na odnotowaniu tej informacji w pamięci. Jeśli faktycznie był ktoś, kto mógł go uprzedzić o zagrażającym mu niebezpieczeństwie, posiadał dostęp do rewelacji leżących poza zasięgiem ich rąk, powinni to wykorzystać. Prędzej lub później. – W porządku – dodała po chwili, już spokojniej, powoli ruszając z miejsca i równie powoli kontynuując ich krótki spacer; w porządku, że nie wiedział, z kim mogła mieć powiązania. To nie ułatwiało, lecz nie spodziewała się, by sprawa była szczególnie prosta do wyjaśnienia i opanowania. – W takim razie najrozsądniej będzie rozpocząć od jej brata. Może on będzie wiedzieć coś więcej – mruknęła pod nosem, spoglądając w dół, pod nogi, by zrobić większy krok i nie stanąć na śliskim, mokrym kamieniu leżącym na ich drodze. Jakie relacje łączyły Burroughsów, nie chciała strzelać. Keaton był oddany sprawie, tak przynajmniej słyszała, lecz czy byłby gotów pomóc z dyskredytacją krewniaczki? Żadne z nich nie mogło przewidzieć, jak skończy się igranie z ogniem, odpowiadanie donosem na donos – musieli jednak sprawić, by władza przestała wierzyć w wymysły alchemiczki, nie marnowała czasu na ewentualne dochodzenia i nie grzebała tam, gdzie nie powinna. – Możesz zrobić to samo, co zrobiła ona. Sprowadzić na jej głowę kłopoty. Gdyby władza, gdyby ci wpływowi ludzie dowiedzieli się, że – twoja walnięta była dziewczyna – Burroughs nie ma oporów przed sprzedawaniem swych wyrobów również i drugiej stronie konfliktu, straciłaby w ich oczach. A gdyby przypadkiem widziano ją w towarzystwie straszliwych rebeliantów z listów gończych... – Posłała mu wymowne spojrzenie. Nie potrzebowali wiele. Oczywiście, najlepiej, gdyby ich odpowiedź miała w sobie choć ziarno prawdy, by skutecznie zasiać w sercach oficjeli wątpliwość, nakłonić do myślenia. Sam jednak powiedział, że dziewczyna miała kontakty i z czarodziejami, którzy nie sympatyzowali z Ministerstwem. Nic nie stało na przeszkodzie, by poszli o krok dalej. By zaaranżowali spotkanie panny Frances i, chociażby, Skamandera. Przemiana w aurora nie powinna stanowić dla niej większego problemu. – Domyślam się, że możesz mieć opory. Z uwagi na to, co was łączyło. – Cokolwiek to było, nie zamierzała wnikać, potrafiła sobie jednak wyobrazić, że alchemiczka nie była mu obojętna, nawet po tym, czego się dopuściła. – Jednak nasza walka nie ogranicza się do miotania zaklęciami na prawo i lewo. A jeśli przestaną dawać wiarę jej słowom, nie skrzywdzi już nikogo innego. – Może wcale nie potrzebował tej uwagi, nie brakowało mu zdecydowania. Nie wiedziała. – Byłbyś gotowy napisać taki list? – Uniosła wyżej brwi; musieli dotrzeć do Keata, dowiedzieć się, czy czarownica nie kontaktowała się z kimkolwiek innym, kto działał na rzecz Zakonu, a kto mógłby obdarzyć ją zbyt dużą dozą zaufania, ile wiedziała o życiu brata?, to jednak zda się im na nic, jeśli akrobata odmówi współpracy.
Skrzywiła się lekko, gdy kontynuowali temat Parszywego Pasażera. Miał rację, nie musieli wierzyć w winę Celine, wystarczyło, że zapomnieli o przyzwoitości, o skrupułach. Potomkinie wil słynęły z ognistego temperamentu, trudno jednak byłoby jej wyobrazić sobie sytuację, w której młoda służka napada na znanego wszem i wobec polityka – i jest mu w stanie realnie zagrozić. Oficjele przymykali oko na logikę, byle tylko zasłużyć sobie na przychylność Sallowa. – Boją. Albo jest im wygodnie tak jak jest. Wolą trzymać się silniejszych, uprzywilejowanych lub odwracać wzrok, milczeniem dawać przyzwolenie na wszelkie okropności. – Możliwości było wiele. Widziała w towarzyszu złość, w pełni uzasadnione oburzenie otępiałością społeczeństwa. Jednak gniew zaślepiał, a oni musieli zachować zimne głowy, jeśli nie chcieli pozwolić sobie na błąd. – Z placu powinieneś kierować na północ, drogą obok cmentarza, na obrzeża Doliny – do leśnicy prowadzi wąska leśna ścieżka – wyjaśniła, mając nadzieję, że te informacje mu wystarczą. Ludzie nie byli teraz zbyt skorzy do niesienia choćby i tak błahej pomocy, wskazywania odpowiedniej drogi, gdy wojna nakazywała spoglądać na każdego przechodnia z lękiem. Na podziękowania nie zareagowała nawet słowem, skinęła tylko krótko głową, przelotnie podchwytując spojrzenie Marcela – miała nadzieję, że dzięki eliksirowi nakłoni chłopaka do nawiązania współpracy. Potrzebowali tego, oczu i uszu na ulicach Londynu. To zresztą był powód, dla którego się z nim spotkała.
Westchnęła krótko, wciąż nie ruszając się z miejsca; nie musiał nic mówić, by zrozumiała, kogo miał na myśli, to było oczywiste, zbyt oczywiste. I niepokojące. Donosy dotarły do Ministerstwa, a nawet wyżej – do kogo ta przeklęta dziewucha mogła pójść ze swoimi wyssanymi z palca rewelacjami? Mimo wszystko wolała usłyszeć potwierdzenie z ust cyrkowca, a przy okazji dowiedzieć się wszystkiego, co mógł jej zaoferować. Mierzyła go uważnym wzrokiem, nie dbając o to, czy chłopak nie poczuje się przytłoczony jego ciężarem, czy nie jest przypadkiem zbyt nachalna. Z jakiego powodu Burroughs postanowiła napisać te donosy? Czy kłótnia zakochanych dzieciaków była wszystkim, czego potrzebowała, by bezmyślnie ryzykować życiem drugiej osoby? By wyzbyć się wszelkich granic? Może i nic na niego nie mieli, to jednak nie oznaczało, że nie mogli takich dowodów spreparować – gdyby tylko dostrzegli w tym jakiś cel. – Twój znajomy. Dobrze mieć teraz kontakty w Ministerstwie. – Przechyliła nieznacznie głowę, racząc go na poły podejrzliwym, na poły ciekawskim spojrzeniem; odruchowo przytrzymała materiał płaszcza w daremnej próbie powstrzymania chłodnego wiatru przed wdzieraniem się pod kolejne warstwy odzienia. Dlaczego się zawahał? Próbował ją okłamać? A może po prostu przemawiały przez niego skrupuły, nie chciał narazić osoby, o której mówił? Mogła ciągnąć go za język, naciskać, by poznać prawdę, całą prawdę – poprzestała jednak na odnotowaniu tej informacji w pamięci. Jeśli faktycznie był ktoś, kto mógł go uprzedzić o zagrażającym mu niebezpieczeństwie, posiadał dostęp do rewelacji leżących poza zasięgiem ich rąk, powinni to wykorzystać. Prędzej lub później. – W porządku – dodała po chwili, już spokojniej, powoli ruszając z miejsca i równie powoli kontynuując ich krótki spacer; w porządku, że nie wiedział, z kim mogła mieć powiązania. To nie ułatwiało, lecz nie spodziewała się, by sprawa była szczególnie prosta do wyjaśnienia i opanowania. – W takim razie najrozsądniej będzie rozpocząć od jej brata. Może on będzie wiedzieć coś więcej – mruknęła pod nosem, spoglądając w dół, pod nogi, by zrobić większy krok i nie stanąć na śliskim, mokrym kamieniu leżącym na ich drodze. Jakie relacje łączyły Burroughsów, nie chciała strzelać. Keaton był oddany sprawie, tak przynajmniej słyszała, lecz czy byłby gotów pomóc z dyskredytacją krewniaczki? Żadne z nich nie mogło przewidzieć, jak skończy się igranie z ogniem, odpowiadanie donosem na donos – musieli jednak sprawić, by władza przestała wierzyć w wymysły alchemiczki, nie marnowała czasu na ewentualne dochodzenia i nie grzebała tam, gdzie nie powinna. – Możesz zrobić to samo, co zrobiła ona. Sprowadzić na jej głowę kłopoty. Gdyby władza, gdyby ci wpływowi ludzie dowiedzieli się, że – twoja walnięta była dziewczyna – Burroughs nie ma oporów przed sprzedawaniem swych wyrobów również i drugiej stronie konfliktu, straciłaby w ich oczach. A gdyby przypadkiem widziano ją w towarzystwie straszliwych rebeliantów z listów gończych... – Posłała mu wymowne spojrzenie. Nie potrzebowali wiele. Oczywiście, najlepiej, gdyby ich odpowiedź miała w sobie choć ziarno prawdy, by skutecznie zasiać w sercach oficjeli wątpliwość, nakłonić do myślenia. Sam jednak powiedział, że dziewczyna miała kontakty i z czarodziejami, którzy nie sympatyzowali z Ministerstwem. Nic nie stało na przeszkodzie, by poszli o krok dalej. By zaaranżowali spotkanie panny Frances i, chociażby, Skamandera. Przemiana w aurora nie powinna stanowić dla niej większego problemu. – Domyślam się, że możesz mieć opory. Z uwagi na to, co was łączyło. – Cokolwiek to było, nie zamierzała wnikać, potrafiła sobie jednak wyobrazić, że alchemiczka nie była mu obojętna, nawet po tym, czego się dopuściła. – Jednak nasza walka nie ogranicza się do miotania zaklęciami na prawo i lewo. A jeśli przestaną dawać wiarę jej słowom, nie skrzywdzi już nikogo innego. – Może wcale nie potrzebował tej uwagi, nie brakowało mu zdecydowania. Nie wiedziała. – Byłbyś gotowy napisać taki list? – Uniosła wyżej brwi; musieli dotrzeć do Keata, dowiedzieć się, czy czarownica nie kontaktowała się z kimkolwiek innym, kto działał na rzecz Zakonu, a kto mógłby obdarzyć ją zbyt dużą dozą zaufania, ile wiedziała o życiu brata?, to jednak zda się im na nic, jeśli akrobata odmówi współpracy.
Skrzywiła się lekko, gdy kontynuowali temat Parszywego Pasażera. Miał rację, nie musieli wierzyć w winę Celine, wystarczyło, że zapomnieli o przyzwoitości, o skrupułach. Potomkinie wil słynęły z ognistego temperamentu, trudno jednak byłoby jej wyobrazić sobie sytuację, w której młoda służka napada na znanego wszem i wobec polityka – i jest mu w stanie realnie zagrozić. Oficjele przymykali oko na logikę, byle tylko zasłużyć sobie na przychylność Sallowa. – Boją. Albo jest im wygodnie tak jak jest. Wolą trzymać się silniejszych, uprzywilejowanych lub odwracać wzrok, milczeniem dawać przyzwolenie na wszelkie okropności. – Możliwości było wiele. Widziała w towarzyszu złość, w pełni uzasadnione oburzenie otępiałością społeczeństwa. Jednak gniew zaślepiał, a oni musieli zachować zimne głowy, jeśli nie chcieli pozwolić sobie na błąd. – Z placu powinieneś kierować na północ, drogą obok cmentarza, na obrzeża Doliny – do leśnicy prowadzi wąska leśna ścieżka – wyjaśniła, mając nadzieję, że te informacje mu wystarczą. Ludzie nie byli teraz zbyt skorzy do niesienia choćby i tak błahej pomocy, wskazywania odpowiedniej drogi, gdy wojna nakazywała spoglądać na każdego przechodnia z lękiem. Na podziękowania nie zareagowała nawet słowem, skinęła tylko krótko głową, przelotnie podchwytując spojrzenie Marcela – miała nadzieję, że dzięki eliksirowi nakłoni chłopaka do nawiązania współpracy. Potrzebowali tego, oczu i uszu na ulicach Londynu. To zresztą był powód, dla którego się z nim spotkała.
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ciężkie spojrzenie Maeve nie wydawało się go peszyć; na co dzień zbierał uwagę w bardziej spektakularny sposób - na Arenie - ale też od urodzenia, ściągał spojrzenia rówieśników, nie potrafiąc usiedzieć na miejscu, czy popisując się możliwościami swojego ciała w inny sposób. Był biedny, wychowywała go ulica i cyrkowa bohema, równie mocno co do uwagi, przyzwyczajony był do oceniających spojrzeń. Nie lubił ich, ale stały się nieodłączonym elementem jego życia, pod straganem z jedzeniem, zanim zwinął jabłko pod kurtkę, pod barem, zanim zwinął butelkę ognistej, pod przypadkowym domem, kiedy mijający przechodzień zastanawiał się, czy powinien zareagować, kiedy ewidentnie mijał złodzieja. Nie chciał takiego życia - ale innego nie miał.
- Znajomy to duże słowo. Nie zrobi dla mnie wiele więcej - sprostował niemal od razu, zdawkowo, nie chciał wdawać się w dywagacje odnośnie swoich relacji z ojcem, ale chyba jeszcze bardziej wstyd mu było, że Cornelius w ogóle był jego ojcem. Nie chciał, żeby ktoś o tym wiedział - czy wtedy nie nabiorą do niego dystansu? Nie przestaną mu ufać? A czy na kłamstwie dało się budować zaufanie? Tej lekcji życie mu jeszcze nie dało. Jego ojciec nie był kontaktem, na który mógł liczyć. Powiedział mu o tym tylko dlatego, że i pod nim zapłonęło.
To, o czym mówiła, wystawienie Frances, brzmiało okrutnie: ale równie okrutne było to, jak potraktowała jego. Boleśnie miał odczuć, czym naprawdę była wojna; nie tylko frontem boleśnie poruszającym się przez miasta odleglejsze od Londynu, ale też zawiłym labiryntem intryg, w którym coraz częściej będą gubić się znajome twarze. Odwagę miało w sobie niewielu, większość będzie konformistyczna, a część poszuka wygody - jak Frances. Nie miał w sobie ni grama wyrozumiałości, kierowały nim głównie gniew i bunt. I może gdzieś rozbudziłyby się w nim sentymenty i wątpliwości, gdyby tylko Frances nie próbowała skrzywdzić też Anne.
- Nie - Znów wszedł jej w słowo. - Nie mam - oporów. Działał pod wpływem emocji, poddawał im się jak łódź chybotana w trakcie szalejącego sztormu, a dziś czuł względem niej tylko złość. Zdradziła go i zraniła - boleśniej, niż sądził, że byłaby w stanie. Nie sądził, że była tak okrutna, ale przecież tak naprawdę nie znał jej wcale. Powinien być ostrożniejszy. W przyszłości. Uczucie, które ich łączyło, było tylko iluzją, Marcel był wystarczająco młody, by nie rozumieć jeszcze, że prawdziwa miłość - potrzebowała czasu, tak naprawdę widzieli się raptem kilka razy. - Zrobię, co trzeba - zadeklarował się, a jego głosie nie wybrzmiała ni nuta zawahania. Znał swoje priorytety. I nigdy nie mógłby prawdziwie pokochać dziewczyny, która gotowa była stanąć po stronie bestialstwa i okrucieństwa, odczłowieczonych morderców, której tak lekko przychodziło narażenie innych. Nade wszystko pragnął dzisiaj lepszego świata - nienawiść wobec tych, którzy go niszczyli, silniejsza była w nim od czegokolwiek innego. - Jest niebezpieczna - dodał, unosząc spojrzenie chłodnych jasnych tęczówek na Maeve. Czy to będzie bolało, oczywiście, że będzie. Kiedy już to zrobi, serce pęknie mu na tysiące kawałków. Ale to zrobi, bo tak należało. - Nie pozwolę, żeby skrzywdziła kogokolwiek więcej - dodał z przekonaniem, nie chcąc, by Maeve zwątpiła w jego oddanie. Chyba zależało mu na jej opinii. A Frances - Frances wybrała swoją drogę, oni wszyscy ponosili konsekwencje własnych działań. Powtórzy to sobie jeszcze kilka razy, zanim zniszczy jej bezpieczną stabilność, za którymś razem przecież uda mu się siebie przekonać samego siebie.
- Milcząca zgoda to wciąż zgoda - odparł butnie, gniewnie, kontynuując jej myśl. Nie do końca wiedział jak mógł się sprzeciwić, jak mógł działać, nie do końca potrafił to robić, ale doskonale znał w tym wszystkim swoje miejsce i wiedział, gdzie chciał je widzieć dalej. Skończył się czas na kompromisy, słowa i szukanie rozejmu. Chciał świata, w którym każdy będzie miał prawo do życia. Do szacunku. - Gdyby ci wszyscy ludzie postawili się tym świrom, wszystko wyglądałoby inaczej - Ale tego nie robili. Ale się bali. Ale prościej i wygodniej było złożyć broń niż ryzykować własną śmierć. Lecz cóż komu po życiu w rzeczywistości takiej jak ta, która ich otaczała? Nie chciał znać ani pamiętać takiej Anglii. Nie chciał w tym widzieć siebie i nie chciał pamiętać siebie jako tego, który założył ręce i czekał, aż świat wróci do normy. Pluł na wszystkich uprzywilejowanych i lepiej urodzonych. Brakowało mu rozsądku i chłodnego podejścia, nie potrafił być wyrachowany. Wciąż był naiwny. Skinął głową, w myślach powtarzając drogę do wskazanej przez nią lecznicy.
- Znajdę to miejsce i wezmę eliksir. Dziękuję. Nie zawiodę. On też nie. - Hugh. Będzie musial z nim tylko pomówić, głęboko w to wierzył. Wzmagał się coraz silniejszy wiatr, szarpiący kroplami deszczu, nadchodziły jesienne wichry. Kiwnięcie głową Maeve potwierdziło, że spotkanie dobiegło końca. Pożegnał się gestem, nim dosiadł miotły i zniknął gdzieś w gęstniejącej wieczornej mgle.
/ zt x2
- Znajomy to duże słowo. Nie zrobi dla mnie wiele więcej - sprostował niemal od razu, zdawkowo, nie chciał wdawać się w dywagacje odnośnie swoich relacji z ojcem, ale chyba jeszcze bardziej wstyd mu było, że Cornelius w ogóle był jego ojcem. Nie chciał, żeby ktoś o tym wiedział - czy wtedy nie nabiorą do niego dystansu? Nie przestaną mu ufać? A czy na kłamstwie dało się budować zaufanie? Tej lekcji życie mu jeszcze nie dało. Jego ojciec nie był kontaktem, na który mógł liczyć. Powiedział mu o tym tylko dlatego, że i pod nim zapłonęło.
To, o czym mówiła, wystawienie Frances, brzmiało okrutnie: ale równie okrutne było to, jak potraktowała jego. Boleśnie miał odczuć, czym naprawdę była wojna; nie tylko frontem boleśnie poruszającym się przez miasta odleglejsze od Londynu, ale też zawiłym labiryntem intryg, w którym coraz częściej będą gubić się znajome twarze. Odwagę miało w sobie niewielu, większość będzie konformistyczna, a część poszuka wygody - jak Frances. Nie miał w sobie ni grama wyrozumiałości, kierowały nim głównie gniew i bunt. I może gdzieś rozbudziłyby się w nim sentymenty i wątpliwości, gdyby tylko Frances nie próbowała skrzywdzić też Anne.
- Nie - Znów wszedł jej w słowo. - Nie mam - oporów. Działał pod wpływem emocji, poddawał im się jak łódź chybotana w trakcie szalejącego sztormu, a dziś czuł względem niej tylko złość. Zdradziła go i zraniła - boleśniej, niż sądził, że byłaby w stanie. Nie sądził, że była tak okrutna, ale przecież tak naprawdę nie znał jej wcale. Powinien być ostrożniejszy. W przyszłości. Uczucie, które ich łączyło, było tylko iluzją, Marcel był wystarczająco młody, by nie rozumieć jeszcze, że prawdziwa miłość - potrzebowała czasu, tak naprawdę widzieli się raptem kilka razy. - Zrobię, co trzeba - zadeklarował się, a jego głosie nie wybrzmiała ni nuta zawahania. Znał swoje priorytety. I nigdy nie mógłby prawdziwie pokochać dziewczyny, która gotowa była stanąć po stronie bestialstwa i okrucieństwa, odczłowieczonych morderców, której tak lekko przychodziło narażenie innych. Nade wszystko pragnął dzisiaj lepszego świata - nienawiść wobec tych, którzy go niszczyli, silniejsza była w nim od czegokolwiek innego. - Jest niebezpieczna - dodał, unosząc spojrzenie chłodnych jasnych tęczówek na Maeve. Czy to będzie bolało, oczywiście, że będzie. Kiedy już to zrobi, serce pęknie mu na tysiące kawałków. Ale to zrobi, bo tak należało. - Nie pozwolę, żeby skrzywdziła kogokolwiek więcej - dodał z przekonaniem, nie chcąc, by Maeve zwątpiła w jego oddanie. Chyba zależało mu na jej opinii. A Frances - Frances wybrała swoją drogę, oni wszyscy ponosili konsekwencje własnych działań. Powtórzy to sobie jeszcze kilka razy, zanim zniszczy jej bezpieczną stabilność, za którymś razem przecież uda mu się siebie przekonać samego siebie.
- Milcząca zgoda to wciąż zgoda - odparł butnie, gniewnie, kontynuując jej myśl. Nie do końca wiedział jak mógł się sprzeciwić, jak mógł działać, nie do końca potrafił to robić, ale doskonale znał w tym wszystkim swoje miejsce i wiedział, gdzie chciał je widzieć dalej. Skończył się czas na kompromisy, słowa i szukanie rozejmu. Chciał świata, w którym każdy będzie miał prawo do życia. Do szacunku. - Gdyby ci wszyscy ludzie postawili się tym świrom, wszystko wyglądałoby inaczej - Ale tego nie robili. Ale się bali. Ale prościej i wygodniej było złożyć broń niż ryzykować własną śmierć. Lecz cóż komu po życiu w rzeczywistości takiej jak ta, która ich otaczała? Nie chciał znać ani pamiętać takiej Anglii. Nie chciał w tym widzieć siebie i nie chciał pamiętać siebie jako tego, który założył ręce i czekał, aż świat wróci do normy. Pluł na wszystkich uprzywilejowanych i lepiej urodzonych. Brakowało mu rozsądku i chłodnego podejścia, nie potrafił być wyrachowany. Wciąż był naiwny. Skinął głową, w myślach powtarzając drogę do wskazanej przez nią lecznicy.
- Znajdę to miejsce i wezmę eliksir. Dziękuję. Nie zawiodę. On też nie. - Hugh. Będzie musial z nim tylko pomówić, głęboko w to wierzył. Wzmagał się coraz silniejszy wiatr, szarpiący kroplami deszczu, nadchodziły jesienne wichry. Kiwnięcie głową Maeve potwierdziło, że spotkanie dobiegło końca. Pożegnał się gestem, nim dosiadł miotły i zniknął gdzieś w gęstniejącej wieczornej mgle.
/ zt x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
12/05
Wzburzone fale rozbijały się o ostro zakończone, klifowe skały. Uznał charakterystyczne wzgórze za odpowiednie miejsce spotkania oraz za rozpoczęcie dzisiejszego zadania; inicjatywa z jaką wyszedł Archibald (a może została ona na niego narzucona, Roratio nie miał przyjemności poznania szczegółów) spotkała się z dużą aprobatą ze strony młodszego brata nestora. Roratio chętnie zaangażował się we wszelkie prace związane z przygotowaniami bezpiecznego miejsca dla dotkniętych likantropią czarodziejów. Sam podchodził do nich z dozą ostrożności, chociaż można powiedzieć, że przeważała w nim ciekawość - tak naturalna w przypadku Roratio, która pchała go do przodu, niejednokrotnie wpędzając w kłopoty. Może to i dobrze, że dzisiejszego dnia podczas badania okolicy Tyneham - a może i samego miasta, jeżeli im się uda - miał towarzyszyć mu Elroy, który zdawał się być rozsądniejszym lordem, mogącym powstrzymać tę ciekawość Rory'ego. W każdym razie uważał to przedsięwzięcie za niezwykle szlachetne ze strony brata; to los sprowadzał na tych ludzi paskudną chorobę, należała im się pomoc i cieszył się, że to właśnie lordowie Dorset mieli im taki azyl zapewnić.
Pogoda dzisiaj dopisywała. Przyjemna bryza jeszcze dosięgała ich znad klifów, a z drugiej strony majowe słońce już przyjemnie prażyło kark. Zadarł głowę w górę, zerkając na niemalże czyste niebo, po którym leniwie płynęły białe obłoki - wyjątkowy dzień nienaznaczony deszczem mógł być dobrym omenem, zwiastującym zadowalający efekt z dzisiejszej wyprawy. Roratio wolał jednak nie zapeszać. Nie mógł pozbyć się irracjonalnego strachu, który wiódł za rękę jego myśli prosto do wspomnień cienistej bestii z Sennej Doliny. Wciąż się zastanawiał, czy pozostawiona samej sobie kreatura nadal grasowała na terenach doliny. Tu jednak niezrozumienie natury tejże istoty powstrzymywała ciekawość, napędzaną młodzieńczą brawurą. Zamiast tego, wolał skupić się na przyszłości; obecnie było to skontrolowanie terenów, które mieli przeznaczyć pod budowę. Wyciągnął z kieszeni kieszonkowy zegarek i zerknął na jego tarczę. Zmarszczył nieco brwi, jakby w ten sposób chciał się skupić na wskazówkach, po czym z impetem zatrzasnął wieko. - Witaj Elroyu, piękny dziś dzień mamy, nie sądzisz? - zwrócił się na powitanie, kiedy sylwetka szwagra przestała przypominać jedynie rozmazaną kropkę na panoramie Dorset. Czasem miał wrażenie, że z lordem Greengrassem widywał się częściej niżeli z niektórymi mieszkańcami Weymouth. Faktem było, że w przeciągu ostatnich kilu miesięcy sporo czasu udało mu się poświęcić na wizyty u starszej siostry w Derby. Dlatego czuł pewnego rodzaju ulgę, mogąc dzisiaj gościć Elroya na ziemiach należących do rodu Prewett. Wzajemna pomoc szczególnie w czasach wojny miała być kluczowa, a ta zdecydowanie kwitła, wzmacniając stosunki pomiędzy oboma rodami.
Wzburzone fale rozbijały się o ostro zakończone, klifowe skały. Uznał charakterystyczne wzgórze za odpowiednie miejsce spotkania oraz za rozpoczęcie dzisiejszego zadania; inicjatywa z jaką wyszedł Archibald (a może została ona na niego narzucona, Roratio nie miał przyjemności poznania szczegółów) spotkała się z dużą aprobatą ze strony młodszego brata nestora. Roratio chętnie zaangażował się we wszelkie prace związane z przygotowaniami bezpiecznego miejsca dla dotkniętych likantropią czarodziejów. Sam podchodził do nich z dozą ostrożności, chociaż można powiedzieć, że przeważała w nim ciekawość - tak naturalna w przypadku Roratio, która pchała go do przodu, niejednokrotnie wpędzając w kłopoty. Może to i dobrze, że dzisiejszego dnia podczas badania okolicy Tyneham - a może i samego miasta, jeżeli im się uda - miał towarzyszyć mu Elroy, który zdawał się być rozsądniejszym lordem, mogącym powstrzymać tę ciekawość Rory'ego. W każdym razie uważał to przedsięwzięcie za niezwykle szlachetne ze strony brata; to los sprowadzał na tych ludzi paskudną chorobę, należała im się pomoc i cieszył się, że to właśnie lordowie Dorset mieli im taki azyl zapewnić.
Pogoda dzisiaj dopisywała. Przyjemna bryza jeszcze dosięgała ich znad klifów, a z drugiej strony majowe słońce już przyjemnie prażyło kark. Zadarł głowę w górę, zerkając na niemalże czyste niebo, po którym leniwie płynęły białe obłoki - wyjątkowy dzień nienaznaczony deszczem mógł być dobrym omenem, zwiastującym zadowalający efekt z dzisiejszej wyprawy. Roratio wolał jednak nie zapeszać. Nie mógł pozbyć się irracjonalnego strachu, który wiódł za rękę jego myśli prosto do wspomnień cienistej bestii z Sennej Doliny. Wciąż się zastanawiał, czy pozostawiona samej sobie kreatura nadal grasowała na terenach doliny. Tu jednak niezrozumienie natury tejże istoty powstrzymywała ciekawość, napędzaną młodzieńczą brawurą. Zamiast tego, wolał skupić się na przyszłości; obecnie było to skontrolowanie terenów, które mieli przeznaczyć pod budowę. Wyciągnął z kieszeni kieszonkowy zegarek i zerknął na jego tarczę. Zmarszczył nieco brwi, jakby w ten sposób chciał się skupić na wskazówkach, po czym z impetem zatrzasnął wieko. - Witaj Elroyu, piękny dziś dzień mamy, nie sądzisz? - zwrócił się na powitanie, kiedy sylwetka szwagra przestała przypominać jedynie rozmazaną kropkę na panoramie Dorset. Czasem miał wrażenie, że z lordem Greengrassem widywał się częściej niżeli z niektórymi mieszkańcami Weymouth. Faktem było, że w przeciągu ostatnich kilu miesięcy sporo czasu udało mu się poświęcić na wizyty u starszej siostry w Derby. Dlatego czuł pewnego rodzaju ulgę, mogąc dzisiaj gościć Elroya na ziemiach należących do rodu Prewett. Wzajemna pomoc szczególnie w czasach wojny miała być kluczowa, a ta zdecydowanie kwitła, wzmacniając stosunki pomiędzy oboma rodami.
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie mógł odmówić pomocy, kiedy prośba o podobną padała w jego kierunku - czy ze strony szwagra, ze strony prostych ludzi, ale również i ze strony tak bliskiego przyjaciela jakim był Michael, nawet jeśli ich przyjaźń nie była prosta, szczególnie z początku. Pierwsze bójki, przegrane mecze i pojedynki; dla Elroya za czasów szkolnych, rywalizacja z kimś, kogo uznawał z góry za gorszego, była niezwykle motywująca - a z czasem jego upór wcale nie przysłonił mu, że mugolak i Gryfon w jednej osobie wcale nie był gorszy od niego. Mieli podobne poglądy, podobne cele, podobne poczucie humoru. Pamiętał jak z zapałem dyskutowali o aplikacji na kurs aurorski, czego mogli się spodziewać na miejscu - ale równie dobrze pamiętał, gdy jego przyjaciel nagle zniknął, jak później się dowiedział, za sprawą likantropii.
Czy patrzył na niego przez to inaczej? W pewnym sensie - w pobliżu smoków zawsze miał się na baczności, ale nie dlatego że obawiał się ich bezpośrednio. Wiedział, do czego były zdolne. Znał się na magicznych stworzeniach, wiedział również że nie należało lekceważyć wilkołaków, bo znał doskonale do czego były zdolne. Brutalna, pozbawione ludzkich odruchów - a jak wielu z nich, szukało miejsca, w którym mogło się zaszyć, aby nie stanowić dla nikogo zagrożenia?
Zjawił się nieopodal miejsca spotkania na miotle, uznając to za odpowiedni transport. Wylądowując, przewiesił ją przez ramię, aby nie zawadzała aż tak.
- Rześki, słoneczny, z pewnością sprzyjający pracy w terenie - przyznał z zadowoleniem na słowa Roratio. Chociaż nie miał nic przeciwko gorszej pogodzie w terenie - był do niej przyzwyczajony, ale również i przygotowany. Wręcz zawsze jej wyczekiwał - w końcu łatwiej było wtedy przejść do działania.
- Mam nadzieję, że nie natrafimy dzisiaj na komplikacje... Jak się czujesz? Gotowy? - zapytał spokojnie szwagra. Niedawno skończył Hogwart - choć może to było głównie jego złudzenie. Pamiętał jeszcze czasy, kiedy sam był w wieku Roratio? To zdawało się być już tak dawno temu. - Powinniśmy przygotować się na wypadek rozdzielenia lub nagłego ataku. Jeśli pojawią się tutaj mugole lub czarodzieje, o ile nie będą nas atakować, nie powinniśmy otwierać pierwsi ognia. Mogą być ranni, a nie jest naszym zadaniem ich zranić - chociaż naprawdę mam nadzieję, że nie natkniemy się na nikogo tutaj - przyznał, wiedząc że ich zadanie byłoby wtedy znacznie łatwiejsze. Tym, co naprawdę go martwiło i niepokoiło, nie byli jednak wcale ludzie. - Magiczne stworzenia, szczególnie po tak trudnej zimie, mogą być wygłodniałe, ale również i dla wielu zaczyna się okres lęgowy - powiedział, spoglądając uważnie na młodego lorda. - Co oznacza, że widząc młode - należy wystrzegać się matki jeszcze bardziej niż w innych okolicznościach - dodał, chcąc aby ich oczywistości wybrzmiały. Czasem warto było, aby takie słowa padły.
- Myślisz, że możemy natrafić na podobne komplikacje jak te, kiedy do nas dotarłeś? Co właściwie stało się wtedy, w...? - dodał, pozostawiając pytanie w powietrzu o dokładną lokalizacje działań, o których pamiętał, że Roratio wspominał, docierając do Derby i w późniejszych dniach pomagając im w pomocy dla mieszkańców Yorku. Nie mieli momentu na rozmowę na te temat wtedy - a dzisiejszy dzień zdawał się być tak samo dobry jak każdy inny, tym bardziej kiedy powoli ruszyli zbaczając z udeptanych ścieżek, w poszukiwaniu potencjalnych obozowisk czy pojedynczych osób potrzebujących pomocy.
Czy patrzył na niego przez to inaczej? W pewnym sensie - w pobliżu smoków zawsze miał się na baczności, ale nie dlatego że obawiał się ich bezpośrednio. Wiedział, do czego były zdolne. Znał się na magicznych stworzeniach, wiedział również że nie należało lekceważyć wilkołaków, bo znał doskonale do czego były zdolne. Brutalna, pozbawione ludzkich odruchów - a jak wielu z nich, szukało miejsca, w którym mogło się zaszyć, aby nie stanowić dla nikogo zagrożenia?
Zjawił się nieopodal miejsca spotkania na miotle, uznając to za odpowiedni transport. Wylądowując, przewiesił ją przez ramię, aby nie zawadzała aż tak.
- Rześki, słoneczny, z pewnością sprzyjający pracy w terenie - przyznał z zadowoleniem na słowa Roratio. Chociaż nie miał nic przeciwko gorszej pogodzie w terenie - był do niej przyzwyczajony, ale również i przygotowany. Wręcz zawsze jej wyczekiwał - w końcu łatwiej było wtedy przejść do działania.
- Mam nadzieję, że nie natrafimy dzisiaj na komplikacje... Jak się czujesz? Gotowy? - zapytał spokojnie szwagra. Niedawno skończył Hogwart - choć może to było głównie jego złudzenie. Pamiętał jeszcze czasy, kiedy sam był w wieku Roratio? To zdawało się być już tak dawno temu. - Powinniśmy przygotować się na wypadek rozdzielenia lub nagłego ataku. Jeśli pojawią się tutaj mugole lub czarodzieje, o ile nie będą nas atakować, nie powinniśmy otwierać pierwsi ognia. Mogą być ranni, a nie jest naszym zadaniem ich zranić - chociaż naprawdę mam nadzieję, że nie natkniemy się na nikogo tutaj - przyznał, wiedząc że ich zadanie byłoby wtedy znacznie łatwiejsze. Tym, co naprawdę go martwiło i niepokoiło, nie byli jednak wcale ludzie. - Magiczne stworzenia, szczególnie po tak trudnej zimie, mogą być wygłodniałe, ale również i dla wielu zaczyna się okres lęgowy - powiedział, spoglądając uważnie na młodego lorda. - Co oznacza, że widząc młode - należy wystrzegać się matki jeszcze bardziej niż w innych okolicznościach - dodał, chcąc aby ich oczywistości wybrzmiały. Czasem warto było, aby takie słowa padły.
- Myślisz, że możemy natrafić na podobne komplikacje jak te, kiedy do nas dotarłeś? Co właściwie stało się wtedy, w...? - dodał, pozostawiając pytanie w powietrzu o dokładną lokalizacje działań, o których pamiętał, że Roratio wspominał, docierając do Derby i w późniejszych dniach pomagając im w pomocy dla mieszkańców Yorku. Nie mieli momentu na rozmowę na te temat wtedy - a dzisiejszy dzień zdawał się być tak samo dobry jak każdy inny, tym bardziej kiedy powoli ruszyli zbaczając z udeptanych ścieżek, w poszukiwaniu potencjalnych obozowisk czy pojedynczych osób potrzebujących pomocy.
Hope's not gone
Elroy Greengrass
Zawód : Smokolog w Peak District
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
I won't talk myself up, I don't need to pretend
You won't see me coming 'til it's too late again
You won't see me coming 'til it's too late again
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Elroy Greengrass' has done the following action : Rzut kością
'Zdarzenia' :
'Zdarzenia' :
Takie przedsięwzięcia, jednoczące ludzi w obliczu tragedii były niczym krople lekkie deszczu po dniach suszy albo nieśmiałe promienie wychylające się zza chmur po miesiącach ulew i chłodu - dawały nadzieję w czasach tak beznadziejnych. Gdzie się nie obrócili można było dostrzec ludzką tragedię; przecież nie tak dawno wspólnie udali się na ziemie Carrowów, aby wspomóc ludzi tam obozujących, a to, czego byli świadkami na długo pozostanie w pamięci młodego lorda.
Chociaż sam nie znał - a raczej nie miał pojęcia, że zna - żadnego czarodzieja dotkniętego likantropią, to nie umniejszało to zaangażowania w działania na rzecz stworzenia azylu. Ale nie tylko, można powiedzieć, że od ich ostatniego spotkania, a raczej od ostatniej dłuższej rozmowy w ogrodach Greengrassów zmieniło się zaskakująco dużo. Szczególnie w świadomości samego Roratio, który zmierzył się z czymś, co trudno było określić słowami.
- Chociaż pogoda nam dzisiaj sprzyja - skwitował pogodnie. Sam Roratio nie bał się złych warunków atmosferycznych. Chociaż brakowało mu doświadczenia Elroya to chętnie poddawał siebie samego różnym próbom; regularnie pojawiał się nad klifami podczas porannych ćwiczeń niezależnie od pogody za oknem. - I ja mam taką nadzieję. Ciężkie pytania zadajesz szwagrze, ale dziękuję. Czuję się gotowy - odparł ze zwyczajną dla siebie żartobliwości, którą dzisiejszego dnia próbował przykryć ostrożność swojego stwierdzenia. Bo czy naprawdę mógł być gotów na wszystko?.- Jeżeli do niego dojdzie spróbujmy się znaleźć za pomocą Perriculum? Iskry mimo jasnego dnia powinny być widoczne - zaproponował, raz jeszcze zadzierając głowę ku górze, przyglądając się błękitowi nieba. - Nie powinniśmy się tu na nikogo natknąć, tereny wokół Tyneham nie zachęcają i mam nadzieję, że to się nie zmieniło... A jeżeli spotkamy rannych, na pewno w Weymouth znajdziemy dla nich pomoc - a gdzież indziej poza Londynem mogli znaleźć tylu magomedyków w jednym miejscu? Co do pomocy jaką Prewettowie mieli zapewnić swoim ludziom nie miał wątpliwości, dużo bardziej martwiły go stworzenia zamieszkujące pobliskie tereny. Czy i jaka zwierzyna skryła się w lasach wokół Tyneham? - Hipotetycznie, gdybym natknął się na matkę z młodymi, jak powinienem się zachować? - zagadnął całkiem poważnie, co pokazywało jedynie, że nie lekceważył zagrożenia. Chyba powinien rozważyć zdobycie podstawowej wiedzy na temat stworzeń, skoro coraz częściej pojawiał się w ich naturalnym środowisku. Poczuł dziwny posmak w ustach na pytanie Elroya. Twarz Roratio zdecydowanie spoważniała. - W Sennej Dolinie, w Westmorland - dokończył. Ufał Elroyowi, wierzył, że nie musi kryć przed nim lokalizacji ich misji. - Nie wiem, nie sądzę - niepewność tańczyła na każdej sylabie. - Trudno powiedzieć. Mieliśmy odbić więzionych ludzi i kiedy zaczęliśmy wymieniać zaklęcia nagle pojawiły się te... stworzenia. Nie wiem co to mogło być, wyglądało jakby stworzone z czarnej mgły, niektóre zaklęcia przez nie po prostu przelatywały, ale zostawiało po sobie paskudne rany. Po wszystkim ja... po wszystkim dwie osoby w ciężkim stanie eskortowane były do naszych uzdrowicieli - wraz z tymi słowami znowu miał wrażenie, że czuje ciężar niemalże bezwładnego ciała Herberta na swojej klatce piersiowej. - Cokolwiek to było, nie zostało przyzwane przez szmalcowników. Atakowało ich tak samo, jak nas - dodał po chwili, kiedy powoli schodzili ze wzgórza na tereny nieco dziksze, gdzie faktycznie kryć mogli się ludzie, czy też inne stworzenia. Kiedy zeszli nieco niżej. Aura robiła się nieco bardziej niepokojąca, jakby Tyneham dawało o sobie znać. Wypuścił z ust powietrze i uniósł nieco różdżkę, która jak dotąd skrywała się w rękawie. - Homenum Revelio - wypowiedział inkantację, starając się też odzyskać rezon po ostatnich wyznaniach. Poczuł jak różdżka rozgrzewa się w jego dłoni, uwalniając magię. Rozejrzał się wokół siebie, a po chwili jego oczom rzucił się majacząca w oddali świetlista poświata. - Tam coś jest - rzucił w stronę Elroya i bez zawahania skierował się w tamtą stronę.
tu rzut cyk
Chociaż sam nie znał - a raczej nie miał pojęcia, że zna - żadnego czarodzieja dotkniętego likantropią, to nie umniejszało to zaangażowania w działania na rzecz stworzenia azylu. Ale nie tylko, można powiedzieć, że od ich ostatniego spotkania, a raczej od ostatniej dłuższej rozmowy w ogrodach Greengrassów zmieniło się zaskakująco dużo. Szczególnie w świadomości samego Roratio, który zmierzył się z czymś, co trudno było określić słowami.
- Chociaż pogoda nam dzisiaj sprzyja - skwitował pogodnie. Sam Roratio nie bał się złych warunków atmosferycznych. Chociaż brakowało mu doświadczenia Elroya to chętnie poddawał siebie samego różnym próbom; regularnie pojawiał się nad klifami podczas porannych ćwiczeń niezależnie od pogody za oknem. - I ja mam taką nadzieję. Ciężkie pytania zadajesz szwagrze, ale dziękuję. Czuję się gotowy - odparł ze zwyczajną dla siebie żartobliwości, którą dzisiejszego dnia próbował przykryć ostrożność swojego stwierdzenia. Bo czy naprawdę mógł być gotów na wszystko?.- Jeżeli do niego dojdzie spróbujmy się znaleźć za pomocą Perriculum? Iskry mimo jasnego dnia powinny być widoczne - zaproponował, raz jeszcze zadzierając głowę ku górze, przyglądając się błękitowi nieba. - Nie powinniśmy się tu na nikogo natknąć, tereny wokół Tyneham nie zachęcają i mam nadzieję, że to się nie zmieniło... A jeżeli spotkamy rannych, na pewno w Weymouth znajdziemy dla nich pomoc - a gdzież indziej poza Londynem mogli znaleźć tylu magomedyków w jednym miejscu? Co do pomocy jaką Prewettowie mieli zapewnić swoim ludziom nie miał wątpliwości, dużo bardziej martwiły go stworzenia zamieszkujące pobliskie tereny. Czy i jaka zwierzyna skryła się w lasach wokół Tyneham? - Hipotetycznie, gdybym natknął się na matkę z młodymi, jak powinienem się zachować? - zagadnął całkiem poważnie, co pokazywało jedynie, że nie lekceważył zagrożenia. Chyba powinien rozważyć zdobycie podstawowej wiedzy na temat stworzeń, skoro coraz częściej pojawiał się w ich naturalnym środowisku. Poczuł dziwny posmak w ustach na pytanie Elroya. Twarz Roratio zdecydowanie spoważniała. - W Sennej Dolinie, w Westmorland - dokończył. Ufał Elroyowi, wierzył, że nie musi kryć przed nim lokalizacji ich misji. - Nie wiem, nie sądzę - niepewność tańczyła na każdej sylabie. - Trudno powiedzieć. Mieliśmy odbić więzionych ludzi i kiedy zaczęliśmy wymieniać zaklęcia nagle pojawiły się te... stworzenia. Nie wiem co to mogło być, wyglądało jakby stworzone z czarnej mgły, niektóre zaklęcia przez nie po prostu przelatywały, ale zostawiało po sobie paskudne rany. Po wszystkim ja... po wszystkim dwie osoby w ciężkim stanie eskortowane były do naszych uzdrowicieli - wraz z tymi słowami znowu miał wrażenie, że czuje ciężar niemalże bezwładnego ciała Herberta na swojej klatce piersiowej. - Cokolwiek to było, nie zostało przyzwane przez szmalcowników. Atakowało ich tak samo, jak nas - dodał po chwili, kiedy powoli schodzili ze wzgórza na tereny nieco dziksze, gdzie faktycznie kryć mogli się ludzie, czy też inne stworzenia. Kiedy zeszli nieco niżej. Aura robiła się nieco bardziej niepokojąca, jakby Tyneham dawało o sobie znać. Wypuścił z ust powietrze i uniósł nieco różdżkę, która jak dotąd skrywała się w rękawie. - Homenum Revelio - wypowiedział inkantację, starając się też odzyskać rezon po ostatnich wyznaniach. Poczuł jak różdżka rozgrzewa się w jego dłoni, uwalniając magię. Rozejrzał się wokół siebie, a po chwili jego oczom rzucił się majacząca w oddali świetlista poświata. - Tam coś jest - rzucił w stronę Elroya i bez zawahania skierował się w tamtą stronę.
tu rzut cyk
Roratio J. Prewett
Zawód : dumny przedstawiciel swego rodu, utrapienie lorda nestora
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
owijam wokół palca wolny czas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Po straszliwej nocy nastał dzień, a nad zrujnowanym brzegiem Weymouth, w porannej mgle, dało się dostrzec przedziwną istotę unoszącą się w powietrzu. Jako pierwsi odnaleźli ją czarodzieje porządkujący wyrzucone przez wodę ciała zmarłych. Wisiała kilka, może kilkanaście metrów nad podniesionym poziomem wody, opodal wzgórza, subtelnie kołysząc się na wietrze, nie dawała jednak żadnych oznak życia. Na oko mogła mieć ponad czterdzieści metrów długości, a otaczająca ją magia zdawała się unosić i pobłyskiwać w powietrzu. Spowijały ją barwne miraże, malownicze i piękne, a przy tym niepokojące, sprawiające wrażenie, jakby zwierzę znajdowało się w otoczeniu stada podobnych jemu - z chwili na chwilę odbicia te bladły i zanikały na jaśniejącym niebie. Stworzenie budową przypominało bardzo dużą ramorę, nie miało jednak typowych rybom łusek, a jego obrośnięta glonami, oblepiona pasożytami skóra z daleka wydawała się wiekowa. Prymitywne kształty płetw, pomarszczone powieki i bogato, choć tępo uzębiona szczęka dawały wrażenie czegoś mistycznie prehistorycznego.
Kości tej istoty mogły okazać się bezcenne dla kolekcjonerów z całego świata, o czym niewątpliwie świadczył gęstniejący tłum nad brzegiem - gromadzący się tuż po tym, jak wstało słońce. Co trzeźwiejsze umysły szybko odnajdywały w tej sytuacji pragmatyzm, mięso bestii - jeśli tylko okaże się jadalne - mogło wyżywić dziesiątki, jeśli nie setki czarodziejów pozostawionych bez dachów nad głową. Czy zwierzę mogło kryć inne sekrety, tego nie dało się odkryć bez sprowadzenia stworzenia na ziemię i dokładnego przebadania jego ciała.
Czas na pierwszy odpis mija 10 grudnia o godzinie 12. W tej turze postaci mogą napisać dowolną liczbę postów i podjąć się dowolnej liczby akcji.
Wydarzenie nie nosi statusu zagrażającego życiu postaci.
Tristan Rosier
14.08
Zazwyczaj lubił latać na miotle, ale głowę miał ciężką po nieprzespanej nocy, a w kończynach czuł zakwasy po szaleńczym biegu do świstoklików z Amelką na rękach. Najbardziej zszargane miał jednak nerwy - katastrofa rozpoczęła się, gdy miał pod opieką żonę, Hannah i dziecko Billy'ego, a gdy udało im się uciec nadeszły czarne myśli. Just, Kerrie, Billy, ich dom, ich bliscy. Przez kilka godzin wszystko zdawało się chwiać w gruzach. W środku nocy, gdy Hann była już bezpieczna, wrócili z Addą do Wrzosowej Przystani. Tsunami nie dotknęło północnego wybrzeża, ale niedaleko domu i tak znajdował zdechłe ryby, a cuchnąca woda wydawała się wrzeć. Żona zdołała się zdrzemnąć na dwie godziny, a on próbował zamknąć oczy i może na chwilę mu się to udało. Głównie jednak myślał o tym, co dalej. Planował, co stanie się po wznowieniu walk, ale nikt nie przewidział wojny z gwiazdami. Jaka była skala zniszczeń, które hrabstwa najbardziej ucierpiały, jak pomóc poszkodowanym przez falę? Czy w ogóle da się im pomóc? Wczoraj priorytetem była ucieczka i bezpieczeństwo dwóch bliskich sobie kobiet oraz dziecka, ale dziś myślał o wszystkich tych, którzy nie zdążyli się ewakuować, a serce miał coraz cięższe. W teorii do tego przywykł, do świadomości, że wszystkich nie zdoła uratować. Do trupów cywili, innych bojowników i kolegów, ścielących się na jego drodze od początku wojny. Do krwi szmalcowników, która nie mogła wyrównać żalu po wszystkich czarodziejach i mugolach, których chciałby opłakać, ale dla których nie starczyłoby mu łez.
Przed świtem obudził Addę, by powiedzieć, że musi udać się do Plymouth. Chciał poznać napływające do podziemnego Ministerstwa raporty i informacje, dowiedzieć się, gdzie jest najpotrzebniejszy. Pomimo zmęczenia, żona zdecydowała się lecieć z nim - z troską spojrzał na jej pobladłą twarz, ale zmusił się do uśmiechu i skinął głową.
W Plymouth dobiegły do nich wieści o tajemniczym stworzeniu wiszącym nad wybrzeżem w Weymouth. Michael i tak chciał sprawdzić okolicę powodzi, a kolejny przejaw przedziwnej magii nad morzem zdawał się intrygujący. Najpierw szklane kule, potem wiszące ryby, zagotowana woda w Exmoor i jeszcze ta fala... czy źródło katastrofy mogło znajdować się w morzu?
Zobaczył ramoro-podobne-stworzenie już z góry i aż wybałuszył oczy. Obleciał je ze stosownej odległości, by nie zbliżać się do tajemniczej magii i starał się mu przyjrzeć. Jego wiedza o magicznych stworzeniach była podstawowa, ale próbował ocenić funkcje życiowe ogromnego stwora - czy już był martwy, a jeśli tak, to jak świeży? Czy, żywy lub zbudzony, mógł im zagrozić? Przyglądał mu się uważnie, próbując rozeznać się też w otaczającej go magii, a potem omiótł wzrokiem wybrzeże. Wylądował na wzgórzu, tego, nieopodal którego zawisła ramora.
-Podziemne Ministerstwo Magii, Biuro Aurorów, proszę zrobić mi miejsce. - poprosił stojących tam czarodziejów, celowo używając liczby pojedynczej. Obejrzał się na Addę, nie będąc pewnym, czy chce być tutaj jawnie, czy może wolałaby wylądować gdzieś dalej. W Weymouth nie kojarzono tej czarownicy z Londynu i Szkocji niemal wcale, na pewno nie z wdową i pracownicą londyńskiego Ministerstwa, ale szanował jej granice i starał się ich strzec jak najpilniej. Może nawet przesadnie, dopiero się tego uczył.
-Widzieli państwo, jak i kiedy się tu znalazła? - zapytał stojącego najbliżej czarodzieja, konkretnie i rzeczowo. Zdawał sobie sprawę, że może usłyszeć stek bzdur albo plotek, ale próbował zorientować się w sytuacji. Spojrzał znów w stronę tajemniczej ryby, mrużąc oczy - jak daleko sięgnie Orbis, albo jak blisko musiałby podlecieć na miotle aby sięgnąć ogona stwora?
latanie na miotle II, z lotu ptaka
1. spostrzegawczość III na ramorę, a potem na brzeg
2. ONMS I (& anatomia I?) - funkcje życiowe ryby, upewniam się czy na pewno jest zdechła
bez kości - próbuję zorientować się, jak daleko jest ryba od wzgórza
Zazwyczaj lubił latać na miotle, ale głowę miał ciężką po nieprzespanej nocy, a w kończynach czuł zakwasy po szaleńczym biegu do świstoklików z Amelką na rękach. Najbardziej zszargane miał jednak nerwy - katastrofa rozpoczęła się, gdy miał pod opieką żonę, Hannah i dziecko Billy'ego, a gdy udało im się uciec nadeszły czarne myśli. Just, Kerrie, Billy, ich dom, ich bliscy. Przez kilka godzin wszystko zdawało się chwiać w gruzach. W środku nocy, gdy Hann była już bezpieczna, wrócili z Addą do Wrzosowej Przystani. Tsunami nie dotknęło północnego wybrzeża, ale niedaleko domu i tak znajdował zdechłe ryby, a cuchnąca woda wydawała się wrzeć. Żona zdołała się zdrzemnąć na dwie godziny, a on próbował zamknąć oczy i może na chwilę mu się to udało. Głównie jednak myślał o tym, co dalej. Planował, co stanie się po wznowieniu walk, ale nikt nie przewidział wojny z gwiazdami. Jaka była skala zniszczeń, które hrabstwa najbardziej ucierpiały, jak pomóc poszkodowanym przez falę? Czy w ogóle da się im pomóc? Wczoraj priorytetem była ucieczka i bezpieczeństwo dwóch bliskich sobie kobiet oraz dziecka, ale dziś myślał o wszystkich tych, którzy nie zdążyli się ewakuować, a serce miał coraz cięższe. W teorii do tego przywykł, do świadomości, że wszystkich nie zdoła uratować. Do trupów cywili, innych bojowników i kolegów, ścielących się na jego drodze od początku wojny. Do krwi szmalcowników, która nie mogła wyrównać żalu po wszystkich czarodziejach i mugolach, których chciałby opłakać, ale dla których nie starczyłoby mu łez.
Przed świtem obudził Addę, by powiedzieć, że musi udać się do Plymouth. Chciał poznać napływające do podziemnego Ministerstwa raporty i informacje, dowiedzieć się, gdzie jest najpotrzebniejszy. Pomimo zmęczenia, żona zdecydowała się lecieć z nim - z troską spojrzał na jej pobladłą twarz, ale zmusił się do uśmiechu i skinął głową.
W Plymouth dobiegły do nich wieści o tajemniczym stworzeniu wiszącym nad wybrzeżem w Weymouth. Michael i tak chciał sprawdzić okolicę powodzi, a kolejny przejaw przedziwnej magii nad morzem zdawał się intrygujący. Najpierw szklane kule, potem wiszące ryby, zagotowana woda w Exmoor i jeszcze ta fala... czy źródło katastrofy mogło znajdować się w morzu?
Zobaczył ramoro-podobne-stworzenie już z góry i aż wybałuszył oczy. Obleciał je ze stosownej odległości, by nie zbliżać się do tajemniczej magii i starał się mu przyjrzeć. Jego wiedza o magicznych stworzeniach była podstawowa, ale próbował ocenić funkcje życiowe ogromnego stwora - czy już był martwy, a jeśli tak, to jak świeży? Czy, żywy lub zbudzony, mógł im zagrozić? Przyglądał mu się uważnie, próbując rozeznać się też w otaczającej go magii, a potem omiótł wzrokiem wybrzeże. Wylądował na wzgórzu, tego, nieopodal którego zawisła ramora.
-Podziemne Ministerstwo Magii, Biuro Aurorów, proszę zrobić mi miejsce. - poprosił stojących tam czarodziejów, celowo używając liczby pojedynczej. Obejrzał się na Addę, nie będąc pewnym, czy chce być tutaj jawnie, czy może wolałaby wylądować gdzieś dalej. W Weymouth nie kojarzono tej czarownicy z Londynu i Szkocji niemal wcale, na pewno nie z wdową i pracownicą londyńskiego Ministerstwa, ale szanował jej granice i starał się ich strzec jak najpilniej. Może nawet przesadnie, dopiero się tego uczył.
-Widzieli państwo, jak i kiedy się tu znalazła? - zapytał stojącego najbliżej czarodzieja, konkretnie i rzeczowo. Zdawał sobie sprawę, że może usłyszeć stek bzdur albo plotek, ale próbował zorientować się w sytuacji. Spojrzał znów w stronę tajemniczej ryby, mrużąc oczy - jak daleko sięgnie Orbis, albo jak blisko musiałby podlecieć na miotle aby sięgnąć ogona stwora?
latanie na miotle II, z lotu ptaka
1. spostrzegawczość III na ramorę, a potem na brzeg
2. ONMS I (& anatomia I?) - funkcje życiowe ryby, upewniam się czy na pewno jest zdechła
bez kości - próbuję zorientować się, jak daleko jest ryba od wzgórza
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wzgórze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset