Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset
Wzgórze
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Wzgórze
Znajdujące się tuż przy brzegu morza wzgórze stanowi doskonały punkt widokowy. Nieporośnięte drzewami, wystawione na działanie mocnego, nadmorskiego wiatru, pozwala na obejrzenie terenu Festiwalu Miłości z góry. Przez pierwsze trzy dni sierpnia na szczycie wzniesienia stoi Wiklinowy Mag: kilkunastometrowy drewniany posąg czarodzieja. Zostaje on magicznie ożywiony oraz podpalony trzeciego dnia Festiwalu, przyciągając śmiałków chcących zademonstrować swoją odwagę. Gdy opadają popioły, wzgórze staje się miejscem spacerów zakochanych - gwarantuje ono intymną atmosferę, ciszę oraz niezapomniane widoki.
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k100' : 38
#1 'k100' : 46
--------------------------------
#2 'k100' : 38
Pośród tłumu odnaleźlibyście również Artemisa, który zadzierajac głowę i stojąc na palcach, szukał jakiegoś dogodnego miejsca do obserwacji. Jak każdy tu obecny chciał przyjrzeć się tej zadziwiającej istocie. Przybył tu oficjalnie z ramienia Podziemnego Ministerstwa Magii, by przyjrzeć się rybiej anomalii. Czym była? Co w sobie kryła? Czy faktycznie była martwa? Czy jest zwiastunek kolejnych klęsk i cierpień?
Artemis żałował, że nie zastał Sue w domu. Gdyby tylko przybyła tu wraz z nim! Ona pewno znałaby odpowiedź na wszystkie powyższe pytania. Artemis nie miał zbyt wielkiego pojęcia o magicznych stworzeniach.
Zostawił jej w Ruderze wymowny list - być może dołączy do niego za jakiś czas. Póki co był tu sam - podobnie zresdztą jak sam przybył na tamten felerny wyścig. Czy w najgorsze tarapaty wpadał za każdym razem, gdy działał w pojedynkę? Odgonił szybciutko tę myśl, przygryzając wargi.
Rozglądał się teraz za znajomymi twarzami - również tymi, które próbowały czmychnąć śmierci w postaci meteorów i fal w Durdle Door. Artemis pomyślał o Gwen i nieznajomym, którzy wzbili się i czmychnęli na miotle. Gdzie się podziewali? Czy przeżyli? Godziny mijały, a wspomnienia pozostawały wyraźne i bolesne. Ciało również pamiętało, manifestując to sztywnymi mięśniami.
Tu na wzgórzu, w obliczu dziwnej, lewitującej ramory, Artemis nie oczekiwał niczego poza gwałtownymi niespodziankami. Ledwie otrząsnął się po przygodach podczas wyścigu, a znowu kusił los. Znowu więcej było pytań, niż opdowiedzi.
Po parunastu minutach przeciskania się i przepraszania, odnalazł nieco bardziej przestrzenne miejce z nienajgorszym widokiem. Artemis postanowił zrobić użytek z Ciekawskiego Oka - prezentu od swojej ukochanej siostry. Uniósł magiczne, powiększające szkiełko i skierował je w stronę dziwacznej, ogromnej ryby. Postanowił się jej przyjrzeć w powiększeniu. Skupił pełną uwagę, próbując odnaleźć jakiś potencjalnie niebezpieczny punkt. A może dostrzeże coś jeszcze bardziej niesamowitego? Spoglądał na glony, na ciało stworzenia pokryte pasożytami. Podziwiał migotanie magii, której nie umiał jeszcze pojąć.
Wtedy też usłyszał głos Michaela Tonksa, który od razu wziął się do pracy. Znali się z pracy, choć pobieżnie - przydzieleni do różnych wydziałów nie mieli do tej pory zbyt wiele do czynienia. Zaczął szybko zmierzać w jego stronę.
Używam ciekawskiego oka + II spostrzegawczość.
A tutaj fantastyczny rzut na 38 punktów.
Artemis żałował, że nie zastał Sue w domu. Gdyby tylko przybyła tu wraz z nim! Ona pewno znałaby odpowiedź na wszystkie powyższe pytania. Artemis nie miał zbyt wielkiego pojęcia o magicznych stworzeniach.
Zostawił jej w Ruderze wymowny list - być może dołączy do niego za jakiś czas. Póki co był tu sam - podobnie zresdztą jak sam przybył na tamten felerny wyścig. Czy w najgorsze tarapaty wpadał za każdym razem, gdy działał w pojedynkę? Odgonił szybciutko tę myśl, przygryzając wargi.
Rozglądał się teraz za znajomymi twarzami - również tymi, które próbowały czmychnąć śmierci w postaci meteorów i fal w Durdle Door. Artemis pomyślał o Gwen i nieznajomym, którzy wzbili się i czmychnęli na miotle. Gdzie się podziewali? Czy przeżyli? Godziny mijały, a wspomnienia pozostawały wyraźne i bolesne. Ciało również pamiętało, manifestując to sztywnymi mięśniami.
Tu na wzgórzu, w obliczu dziwnej, lewitującej ramory, Artemis nie oczekiwał niczego poza gwałtownymi niespodziankami. Ledwie otrząsnął się po przygodach podczas wyścigu, a znowu kusił los. Znowu więcej było pytań, niż opdowiedzi.
Po parunastu minutach przeciskania się i przepraszania, odnalazł nieco bardziej przestrzenne miejce z nienajgorszym widokiem. Artemis postanowił zrobić użytek z Ciekawskiego Oka - prezentu od swojej ukochanej siostry. Uniósł magiczne, powiększające szkiełko i skierował je w stronę dziwacznej, ogromnej ryby. Postanowił się jej przyjrzeć w powiększeniu. Skupił pełną uwagę, próbując odnaleźć jakiś potencjalnie niebezpieczny punkt. A może dostrzeże coś jeszcze bardziej niesamowitego? Spoglądał na glony, na ciało stworzenia pokryte pasożytami. Podziwiał migotanie magii, której nie umiał jeszcze pojąć.
Wtedy też usłyszał głos Michaela Tonksa, który od razu wziął się do pracy. Znali się z pracy, choć pobieżnie - przydzieleni do różnych wydziałów nie mieli do tej pory zbyt wiele do czynienia. Zaczął szybko zmierzać w jego stronę.
Używam ciekawskiego oka + II spostrzegawczość.
A tutaj fantastyczny rzut na 38 punktów.
Udało im się uciec z terenów Weymouth, ale to wcale nie oznaczało, że tym samym skończyły się ich problemy, że od razu znaleźli bezpieczne schronienie. Niebo dosłownie waliło im się na głowy, nigdzie ― n i g d z i e ― nie było bezpiecznie, ale wspólnie udało im się utrzymać przy życiu, przetrwać.
Gdy obawa o własne życie nieco zelżała, na wierzch wypłynęły nowe zmartwienia. Co z Everettem i Evelyn? Co z Kerstin i Justine? Co z rodzicami? Czy schowali się do piwnicy i tam, skuleni z przerażenia, liczyli na to, że żaden meteoryt nie walnie w dom? A może tato miał inny pomysł, może próbowali znaleźć schronienie gdzieś w terenie, a może mieli świstoklik do Francji… czy we Francji też to tak wyglądało? Czy gdziekolwiek na świecie było bezpiecznie?
Do Wrzosowej Przystani dotarli w środku nocy. Zmęczeni, ale w jednym kawałku. Adda przysnęła na kanapie w niekontrolowany sposób, choć obiecywała sobie, że tego nie zrobi i obudziła się dopiero wtedy, gdy Michael zdecydował się jej pomóc. Zaspana i zdezorientowana potrzebowała chwili na przyswojenie informacji, z lekkim zaskoczeniem odkryła także, że została troskliwie nakryta kocem. Kiedy w końcu dotarło do niej co zamierza zrobić Michael ― bez wahania zapowiedziała, że do niego dołączy. W trakcie ogarniania się i doprowadzania do względnego porządku rozbudziła się na tyle, by pobieżnie ułożyć plan na najbliższych parę godzin. Praca w wywiadzie wymagała od niej wiele; niedospanie i zmęczenie były najmniejszymi problemami na które mogła się skarżyć, ale i zarazem najprostszymi do odsunięcia na bok. Musiała wiedzieć co się dzieje. Nie tylko tutaj, nie tylko na prozakonnych ziemiach, ale i po drugiej strony barykady. Wycieczkę do Londynu, do Ministerstwa Magii, odłożyła jednak na potem.
W Plymouth dowiedzieli się o dziwnej rybie zawieszonej nad ziemią, a Adda przez chwilę miała wątpliwości względem własnych zmysłów, szczególnie słuchu, ale okazało się, że nie, jednak wszystko w porządku. Lot na miotle i chłodne powietrze ostatecznie wyrwały ją z resztek snu i przyjemnych fantazji na temat troskliwego okrywania kocem, a widok lewitującej, wielkiej ryby wprawił ją w niemałą konsternację.
Obleciała ją dookoła, ze sporego dystansu, póki co nie chcąc ryzykować kłopotów. Barwne miraże, kłębowisko kolorowych mgieł otaczające wielką rybę zdawało się wycinkiem wyśnionej, nieprawdopodobnej sceny, tak samo miłej, co niepokojącej. Dlaczego olbrzym wisiał tak wysoko? Dlaczego otaczała go chmura kolorowych zjaw? Zmęczony umysł podsunął jej wizję wyjątkowo udanego bombino, które zmieniłoby rybę w żabę i tym samym zniknąłby cały problem z wielkością i ciężarem, o wiele prościej byłoby go wtedy sprowadzić na ziemię i…
Zamrugała, szybko przetarła dłońmi twarz, przywołując się do porządku. Co mogła zrobić, zamiast odpływać w nieznane regiony transmutacyjnej fantazji? Zauważyła, że Michael już wylądował i pytał o coś jednego z mężczyzn, więc postanowiła pójść podobnym tropem. Słowa były jej najlepszą bronią, podobnie jak zdolność adaptacji do rozmówcy, a ci panowie na boku, z wielkim zaangażowaniem obserwujący zwierzę przez arcydługą lunetę, wyglądali jak ludzie, którzy znali się na rzeczy. Sprawnie zniżyła lot i łagodnie wylądowała nieopodal skupionych czarodziejów. Zbliżyła się lekkim, nonszalanckim krokiem.
― Spora bestia ― zagadnęła z ciekawskim błyskiem w oku i przełożyła miotłę do drugiej ręki ― za takiego zęba to pewnikiem można by kupić pół spichlerza, jak się jakiś kolekcjoner trafi. A mięso… ― gwizdnęła z aprobatą, chcąc wybadać, czy ma przed sobą naukowców, czy może zwykłych ludzi szukających sensacji; wolną dłoń wsparła na biodrze ― ciekawe, czy jest przesiąknięte magią, jak w tej legendzie… ― zmyśliła na poczekaniu. Może któryś z nich słyszał jakąś ciekawą lokalną historię o latających rybach? A może upatrywał w tym jakiegoś znaku i zechce podzielić się teorią?
Gdy obawa o własne życie nieco zelżała, na wierzch wypłynęły nowe zmartwienia. Co z Everettem i Evelyn? Co z Kerstin i Justine? Co z rodzicami? Czy schowali się do piwnicy i tam, skuleni z przerażenia, liczyli na to, że żaden meteoryt nie walnie w dom? A może tato miał inny pomysł, może próbowali znaleźć schronienie gdzieś w terenie, a może mieli świstoklik do Francji… czy we Francji też to tak wyglądało? Czy gdziekolwiek na świecie było bezpiecznie?
Do Wrzosowej Przystani dotarli w środku nocy. Zmęczeni, ale w jednym kawałku. Adda przysnęła na kanapie w niekontrolowany sposób, choć obiecywała sobie, że tego nie zrobi i obudziła się dopiero wtedy, gdy Michael zdecydował się jej pomóc. Zaspana i zdezorientowana potrzebowała chwili na przyswojenie informacji, z lekkim zaskoczeniem odkryła także, że została troskliwie nakryta kocem. Kiedy w końcu dotarło do niej co zamierza zrobić Michael ― bez wahania zapowiedziała, że do niego dołączy. W trakcie ogarniania się i doprowadzania do względnego porządku rozbudziła się na tyle, by pobieżnie ułożyć plan na najbliższych parę godzin. Praca w wywiadzie wymagała od niej wiele; niedospanie i zmęczenie były najmniejszymi problemami na które mogła się skarżyć, ale i zarazem najprostszymi do odsunięcia na bok. Musiała wiedzieć co się dzieje. Nie tylko tutaj, nie tylko na prozakonnych ziemiach, ale i po drugiej strony barykady. Wycieczkę do Londynu, do Ministerstwa Magii, odłożyła jednak na potem.
W Plymouth dowiedzieli się o dziwnej rybie zawieszonej nad ziemią, a Adda przez chwilę miała wątpliwości względem własnych zmysłów, szczególnie słuchu, ale okazało się, że nie, jednak wszystko w porządku. Lot na miotle i chłodne powietrze ostatecznie wyrwały ją z resztek snu i przyjemnych fantazji na temat troskliwego okrywania kocem, a widok lewitującej, wielkiej ryby wprawił ją w niemałą konsternację.
Obleciała ją dookoła, ze sporego dystansu, póki co nie chcąc ryzykować kłopotów. Barwne miraże, kłębowisko kolorowych mgieł otaczające wielką rybę zdawało się wycinkiem wyśnionej, nieprawdopodobnej sceny, tak samo miłej, co niepokojącej. Dlaczego olbrzym wisiał tak wysoko? Dlaczego otaczała go chmura kolorowych zjaw? Zmęczony umysł podsunął jej wizję wyjątkowo udanego bombino, które zmieniłoby rybę w żabę i tym samym zniknąłby cały problem z wielkością i ciężarem, o wiele prościej byłoby go wtedy sprowadzić na ziemię i…
Zamrugała, szybko przetarła dłońmi twarz, przywołując się do porządku. Co mogła zrobić, zamiast odpływać w nieznane regiony transmutacyjnej fantazji? Zauważyła, że Michael już wylądował i pytał o coś jednego z mężczyzn, więc postanowiła pójść podobnym tropem. Słowa były jej najlepszą bronią, podobnie jak zdolność adaptacji do rozmówcy, a ci panowie na boku, z wielkim zaangażowaniem obserwujący zwierzę przez arcydługą lunetę, wyglądali jak ludzie, którzy znali się na rzeczy. Sprawnie zniżyła lot i łagodnie wylądowała nieopodal skupionych czarodziejów. Zbliżyła się lekkim, nonszalanckim krokiem.
― Spora bestia ― zagadnęła z ciekawskim błyskiem w oku i przełożyła miotłę do drugiej ręki ― za takiego zęba to pewnikiem można by kupić pół spichlerza, jak się jakiś kolekcjoner trafi. A mięso… ― gwizdnęła z aprobatą, chcąc wybadać, czy ma przed sobą naukowców, czy może zwykłych ludzi szukających sensacji; wolną dłoń wsparła na biodrze ― ciekawe, czy jest przesiąknięte magią, jak w tej legendzie… ― zmyśliła na poczekaniu. Może któryś z nich słyszał jakąś ciekawą lokalną historię o latających rybach? A może upatrywał w tym jakiegoś znaku i zechce podzielić się teorią?
Mam niespełna trzydzieści lat
i jak kot muszę umrzeć
i jak kot muszę umrzeć
dziewięć razy
Nie potrafił spać. Nie potrafił pozbyć się ciemnych myśli. Nie był w stanie normalnie funkcjonować, zastanawiając się, co się do jasnej cholery w tej Anglii działo i zastanawiając się, czy nie zrobiłby lepiej, gdyby zmusił rodzinę do emigracji do Arkansas, zamiast po prostu wracać. Tak mogłoby być lepiej, bezpieczniej dla wszystkich, którzy byli mu bliscy. Ta rozsądna część wiedziała jednak, że stary Bennett wcale nie zgodziłby się na pozostawienie swojego sklepu, a matka za nic nie zostawiłaby swoich przyjaciół w tak trudnym czasie. Roger musiałby zorganizować masową emigrację z kraju, a tego, do jasnej cholery, nie był w stanie zrobić. Choć być może byłoby lepiej, gdyby udało się zmusić młodszego brata do wyjazdu z Anglii… Przynajmniej on jeden byłby bezpieczny. Wciąż miał tam przecież długi i znajomości, których sieć była zdecydowanie gęstsza, niż ta, którą dopiero co próbował odbudować w swoim rodzinnym kraju.
Nie mogąc spać, wziął swoją miotłę i postanowił sprawdzić, jak wygląda wybrzeże po katastrofie. Być może ktoś potrzebował tam pomocy, być może dzięki temu odkryje, czy pozostawiona para przeżyła, może uda mu się cokolwiek zmienić na lepsze. Wiedział, że w obliczu całej tej katastrofy na niewiele się zda, wszak był tylko prostym czarodziejem, nawet nie jakoś szczególnie wybitnym, a przynajmniej nie w swoim mniemaniu. Wielu przewyższało go umiejętnościami i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Ale jeśli będzie w stanie pomóc choć jednej osobie, miał zamiar spróbować.
Tym razem nie ryzykował teleportacji, wiedząc, że w takich sytuacjach bywa złudna. Pod wpływem silnych emocji po prostu bywała niebezpieczna, a miotła zawsze była miotłą. Roger nie latał jakoś szczególnie sprawnie, ale wystarczająco, aby po prostu się na niej utrzymać i dotrzeć do wyznaczonego sobie celu.
Roger obniżył lot, gdy zauważył cielsko stworzenia na wybrzeżu. Nie wiedząc zbyt wiele o magicznych stworzeniach, nie był w stanie go rozpoznać. Wylądował kawałek dalej, chwytając miotłę w dłoń i ruszając po plaży, przedzierając się przez tłum i próbując zrozumieć, co się tu właśnie stało. Wtem jego spojrzenie zawisło na Tonksie. Roger podniósł rękę na powitanie, zmierzając w jego stronę, kątem oka dostrzegając również przedzierającego się w ich stronę Artemisa.
– Hej, Michael – powiedział. – Na Merlina, co to za cholerstwo? Tonks, chyba powinniśmy kazać się odsunąć tym wszystkim gapią, co? – spytał, unosząc brew.
To cielsko wyglądało jak obiekt, który należało zbadać i przeanalizować. Bennett w pełni zdawał sobie sprawę z tego, że o zwierzętach gówno wiedział, ale jeśli był cień szansy, że to między innymi ono wywołało całą tę katastrofę (a takowy dostrzegał) to trzeba było dowód zabezpieczyć i dokładnie przebadać. Jeśli Ministerstwo w Plymouth nie miało zaś odpowiedniego specjalisty, Roger zawsze mógł poprosić o pomoc brata; on akurat powinien coś na ten temat wiedzieć.
Nie mogąc spać, wziął swoją miotłę i postanowił sprawdzić, jak wygląda wybrzeże po katastrofie. Być może ktoś potrzebował tam pomocy, być może dzięki temu odkryje, czy pozostawiona para przeżyła, może uda mu się cokolwiek zmienić na lepsze. Wiedział, że w obliczu całej tej katastrofy na niewiele się zda, wszak był tylko prostym czarodziejem, nawet nie jakoś szczególnie wybitnym, a przynajmniej nie w swoim mniemaniu. Wielu przewyższało go umiejętnościami i doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Ale jeśli będzie w stanie pomóc choć jednej osobie, miał zamiar spróbować.
Tym razem nie ryzykował teleportacji, wiedząc, że w takich sytuacjach bywa złudna. Pod wpływem silnych emocji po prostu bywała niebezpieczna, a miotła zawsze była miotłą. Roger nie latał jakoś szczególnie sprawnie, ale wystarczająco, aby po prostu się na niej utrzymać i dotrzeć do wyznaczonego sobie celu.
Roger obniżył lot, gdy zauważył cielsko stworzenia na wybrzeżu. Nie wiedząc zbyt wiele o magicznych stworzeniach, nie był w stanie go rozpoznać. Wylądował kawałek dalej, chwytając miotłę w dłoń i ruszając po plaży, przedzierając się przez tłum i próbując zrozumieć, co się tu właśnie stało. Wtem jego spojrzenie zawisło na Tonksie. Roger podniósł rękę na powitanie, zmierzając w jego stronę, kątem oka dostrzegając również przedzierającego się w ich stronę Artemisa.
– Hej, Michael – powiedział. – Na Merlina, co to za cholerstwo? Tonks, chyba powinniśmy kazać się odsunąć tym wszystkim gapią, co? – spytał, unosząc brew.
To cielsko wyglądało jak obiekt, który należało zbadać i przeanalizować. Bennett w pełni zdawał sobie sprawę z tego, że o zwierzętach gówno wiedział, ale jeśli był cień szansy, że to między innymi ono wywołało całą tę katastrofę (a takowy dostrzegał) to trzeba było dowód zabezpieczyć i dokładnie przebadać. Jeśli Ministerstwo w Plymouth nie miało zaś odpowiedniego specjalisty, Roger zawsze mógł poprosić o pomoc brata; on akurat powinien coś na ten temat wiedzieć.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z piekielnego kręgu wody, płomieni i krwi uciekł skutecznie, lecz niezbyt daleko, bo chociaż tuż za nim kroczyło absolutne zniszczenie, to nie potrafił nie oglądać się przez ramię. Myśląc o siostrze, która gdzieś tam była - razem z resztą rodziny, której jeszcze nie zdążył poznać, i przyjaciółmi, których imion nie pamiętał. Instynkt pchał go do dalszej ucieczki, do spięcia białego aetonana mocniej, nakazując mu zniknięcie za horyzontem, ale nie potrafił tego zrobić. Nie miał też dokąd uciec, jedyny budynek, który uważał za swój dom, już nie zasługiwał na to miano. Stał się więc bezpański, rzucony w wir nieprzewidywalnych wydarzeń, lekko pobijany, bez różdżki...
A do tego nie wygrał wyścigu pod Durdle Door.
Dziwne, że to właśnie o tym myślał, gdy tuż przed świtem pomagał w oczyszczaniu plaży w Dorset. Od epicentrum krwawych wydarzeń minęło już kilka długich godzin, a on nie opuszczał terenu festiwalu. Białego Misia przywiązał - dość luźno, tak na wszelki wypadek, gdyby z nieba znów zaczęły spadać komety - do jednego z drzew nieopodal brzegu, zapewniając mu dostęp do wody (porzucone przez kogoś miednice, wyciągnięte z zniszczonego namiotu) oraz jedzenia (jabłka, które zebrał gdzieś z spalonego jarmarku; część z nich była nawet upieczona). Potem: ruszył na pomoc, świadom, że bez różdżki nie zdoła pomóc zbyt wiele. O dziwo, mylił się; siła jego mięśni oraz ślepa odwaga sprawiły, że zdziałał naprawdę sporo, metodycznie, skupiony na odszukiwaniu rannych, a potem - ciał ofiar. Tych pierwszych odnaleźli jedynie garstkę, nic dziwnego, potworna fala tsunami zabrała krwawe żniwo. Pozostało więc wypełnić posługę wobec zmarłych, odnajdując ich pod przewróconymi drzewami, resztkami infrastruktury festiwalu, w błotnych lejach. Nie była to praca przyjemna ani szybka, ale Ben nie wzdrygał się na widok zdewastowanych zwłok, absurdalnie spokojny, nawet jeśli zastanawiał się, czy któreś z wyciąganych spod gałęzi bezimiennych ciał nie należy do kogoś, kogo znał, lubił, kto wie, może kochał. Nie bał się tylko o Hannah - rankiem odnalazła go poobijana, zdezorientowana sowa, z nakreśloną krótką informacją o tym, że żyją: to wystarczyło, by mógł skupić się na mozolnej pracy. Oprócz siostry i jej rodziny nie miał nic więcej do stracenia, chociaż mimowolnie myślał o tym, co stało się z Celine i Elriciem; ba, zastanawiał się nawet, jak potoczyły się losy kulawego doktorka, który okazał mu tyle cierpliwości i troski. To jednak zostawiał na później, zmartwienia gasły wobec tu i teraz, zabarwionego krwią, błotem i fioletem napuchniętych ciał. Ben nie liczył odkrytych zwłok - i członków rodzin, rozpaczliwie szukających swoich bliskich na wybrzeżu, które przed zaledwie dobą tętniło życiem i radością rozejmu. Pracował zawzięcie, przerwę robiąc dopiero po kilkunastu godzinach, gdy nad horyzontem pojawiło się słońce. Razem z wieściami o tajemniczym zjawisku, które miało zawisnąć nad plażą - o morskim zwierzęciu lub jego fatamorganie, pojawiającej się nad pobojowiskiem. Musiał ujrzeć to zjawisko na własne oczy: ludzie, z którymi działał w nieoficjalnej grupie pomocy, wręcz siłą wypchnęli go właśnie tam, widząc, że sam Ben nie był w najlepszym stanie i zasługiwał na przerwę. Zakrwawiony, brudny, poszarpany; chwycił bukłak z wodą, podrzucony mu przez siwego czarodzieja, który pomagał oznaczać ciała odnalezionych ofiar, a potem - ruszył bliżej brzegu, na nieodległe wzgórze, by przyjrzeć się niezwykłym mirażom dokładniej. Zapierały dech w piersiach, pozwalały zapomnieć na chwilę o okrucieństwie śmierci, jakiej doświadczał przez ostatnie godziny - przystanął obok ludzi, których nie znał, jedynie twarz Adriany wydawała mu się znajoma; szybko połączył ją z beztroską wspólnie spędzonego tanecznego wieczoru, uniósł więc rękę w jej stronę, szybko jednak skupiając się na tym, co działo się wyżej: na niezwykłym spektaklu i tajemniczym cieniu wielkiej...ryby, ssaka? Próbował dostrzec coś więcej, jakieś wskazówki, mogące skierować go na słuszny trop: czym było to zwierzę? Czy w ogóle - zwierzęciem? Podniósł dłoń do oczu, chcąc lepiej dostrzec kształty w promieniach wschodzącego słońca.
| spostrzegawczość
A do tego nie wygrał wyścigu pod Durdle Door.
Dziwne, że to właśnie o tym myślał, gdy tuż przed świtem pomagał w oczyszczaniu plaży w Dorset. Od epicentrum krwawych wydarzeń minęło już kilka długich godzin, a on nie opuszczał terenu festiwalu. Białego Misia przywiązał - dość luźno, tak na wszelki wypadek, gdyby z nieba znów zaczęły spadać komety - do jednego z drzew nieopodal brzegu, zapewniając mu dostęp do wody (porzucone przez kogoś miednice, wyciągnięte z zniszczonego namiotu) oraz jedzenia (jabłka, które zebrał gdzieś z spalonego jarmarku; część z nich była nawet upieczona). Potem: ruszył na pomoc, świadom, że bez różdżki nie zdoła pomóc zbyt wiele. O dziwo, mylił się; siła jego mięśni oraz ślepa odwaga sprawiły, że zdziałał naprawdę sporo, metodycznie, skupiony na odszukiwaniu rannych, a potem - ciał ofiar. Tych pierwszych odnaleźli jedynie garstkę, nic dziwnego, potworna fala tsunami zabrała krwawe żniwo. Pozostało więc wypełnić posługę wobec zmarłych, odnajdując ich pod przewróconymi drzewami, resztkami infrastruktury festiwalu, w błotnych lejach. Nie była to praca przyjemna ani szybka, ale Ben nie wzdrygał się na widok zdewastowanych zwłok, absurdalnie spokojny, nawet jeśli zastanawiał się, czy któreś z wyciąganych spod gałęzi bezimiennych ciał nie należy do kogoś, kogo znał, lubił, kto wie, może kochał. Nie bał się tylko o Hannah - rankiem odnalazła go poobijana, zdezorientowana sowa, z nakreśloną krótką informacją o tym, że żyją: to wystarczyło, by mógł skupić się na mozolnej pracy. Oprócz siostry i jej rodziny nie miał nic więcej do stracenia, chociaż mimowolnie myślał o tym, co stało się z Celine i Elriciem; ba, zastanawiał się nawet, jak potoczyły się losy kulawego doktorka, który okazał mu tyle cierpliwości i troski. To jednak zostawiał na później, zmartwienia gasły wobec tu i teraz, zabarwionego krwią, błotem i fioletem napuchniętych ciał. Ben nie liczył odkrytych zwłok - i członków rodzin, rozpaczliwie szukających swoich bliskich na wybrzeżu, które przed zaledwie dobą tętniło życiem i radością rozejmu. Pracował zawzięcie, przerwę robiąc dopiero po kilkunastu godzinach, gdy nad horyzontem pojawiło się słońce. Razem z wieściami o tajemniczym zjawisku, które miało zawisnąć nad plażą - o morskim zwierzęciu lub jego fatamorganie, pojawiającej się nad pobojowiskiem. Musiał ujrzeć to zjawisko na własne oczy: ludzie, z którymi działał w nieoficjalnej grupie pomocy, wręcz siłą wypchnęli go właśnie tam, widząc, że sam Ben nie był w najlepszym stanie i zasługiwał na przerwę. Zakrwawiony, brudny, poszarpany; chwycił bukłak z wodą, podrzucony mu przez siwego czarodzieja, który pomagał oznaczać ciała odnalezionych ofiar, a potem - ruszył bliżej brzegu, na nieodległe wzgórze, by przyjrzeć się niezwykłym mirażom dokładniej. Zapierały dech w piersiach, pozwalały zapomnieć na chwilę o okrucieństwie śmierci, jakiej doświadczał przez ostatnie godziny - przystanął obok ludzi, których nie znał, jedynie twarz Adriany wydawała mu się znajoma; szybko połączył ją z beztroską wspólnie spędzonego tanecznego wieczoru, uniósł więc rękę w jej stronę, szybko jednak skupiając się na tym, co działo się wyżej: na niezwykłym spektaklu i tajemniczym cieniu wielkiej...ryby, ssaka? Próbował dostrzec coś więcej, jakieś wskazówki, mogące skierować go na słuszny trop: czym było to zwierzę? Czy w ogóle - zwierzęciem? Podniósł dłoń do oczu, chcąc lepiej dostrzec kształty w promieniach wschodzącego słońca.
| spostrzegawczość
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Benjamin Wright' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 30
'k100' : 30
Nie zmrużył tej nocy oka, mimo nawarstwiającego się zmęczenia nawet przez chwilę nie myśląc o tym, by spróbować przyłożyć głowę do poduszki. Do Menażerii wrócił grubo po północy, a nim zdążyłby z ulgą stwierdzić, że fala jej nie sięgnęła, dobiegły go prośby o pomoc; śmiercionośna woda nie uszkodziła kamienicy, zrobił to jednak odłamek spadającej z nieba gwiazdy. Desperackie próby uchronienia budynku przed runięciem zajęły jemu i kilku innym czarodziejom większą część nocy, a choć pod koniec niemal chwiał się na nogach, nie pozwolił sobie na odpoczynek. Nie mógł; za każdym razem, gdy przymykał powieki, migały mu pod nimi utrwalone w pamięci obrazy niedawnej katastrofy, mozaika wspomnień o pogrążonym w chaosie obozowisku i fali wdzierającej się w ląd – przed którą uciekł w ostatniej chwili, śledząc rozgrywającą się na jego oczach tragedię z grzbietu Wichroskrzydłego. Nie mógł, nie potrafił odepchnąć od siebie myśli, że gdzieś pośród tego wszystkiego przepadł Ben; raz po raz przypominał sobie jego sylwetkę mknącą na grzbiecie białego aetonana, dokładnie w miejscu, w które zaledwie parę minut później uderzyło rozwścieczone morze – a chociaż powtarzał sobie raz po raz, że Jaimie wiedział, jak o siebie zadbać, że z pewnością dostrzegł zagrożenie w porę – to ta jedna, wypalona pod powiekami wizja nie pozwoliła mu na pozostanie w Plymouth. Dopiero co go przecież odzyskał, podczas ich ostatniego spotkania zbyt wiele słów powstrzymując przed popłynięciem; musiał upewnić się, że był cały i zdrowy – i z tą właśnie myślą tuż przed świtem wsiadł znów na grzbiet zmęczonego hipogryfa, żeby powrócić do Weymouth – lądując niedaleko Durdle Door, jak najbliżej miejsca, w którym po raz ostatni widział przyjaciela.
Nie znalazł go tam, ale wieści o niezwykłym zjawisku odnalazły jego; nie mógł ich nie sprawdzić, nieistotne, jak nieprawdopodobnie by nie brzmiały – więc pozostawiwszy Wichroskrzydłego pod jednym z drzew, ruszył ku górującemu nad plażą wzniesieniu, prowadzony majaczącym w oddali widokiem zbierających się na wybrzeżu ludzi.
Unoszące się ponad powierzchnią wody stworzenie dostrzegł, gdy tylko wdrapał się na wzgórze, w pierwszym momencie pewien, że ma do czynienia z przywidzeniem; barwne miraże otaczające rybę wyglądały jak efekt wyjątkowo złożonej iluzji, przetarł oczy – ale ani istota, ani jej otoczenie nie zniknęły, choć to drugie zdawało się zblednąć nieco. Zrobił jeszcze parę kroków w przód, mijając nieznajomych czarodziejów, kątem oka zauważając Tonksa – któremu skinął głową, ale postanowił nie przeszkadzać, widząc, że zajęty jest rozmową. Zresztą: trudno mu było oderwać wzrok od lewitującego stworzenia, na pierwszy rzut oka – martwego. Zmrużył oczy, unosząc dłoń, żeby osłonić je od słońca i przyjrzeć się charakterystycznemu ciału uważnej; w oczywisty sposób kojarzyło mu się z ramorą, od razu dostrzegł jednak różnice, które nie pozwoliły mu jednoznacznie określić gatunku ryby. Zatrzymał na dłużej spojrzenie na jej skórze, spróbował ocenić kształt płetw, przypasować je do innego przedstawiciela echeneidae, podnawkowatych. Zrobił parę kroków w prawo, chciał spojrzeć na stworzenie pod innym kątem, dojrzeć wyraźniej pierwszą, spłaszczoną płetwę, której ramory używały, żeby przyssać się do przepływających statków – zastanawiając się, czy to ona była odpowiedzialna za wyniesioną pozycję ryby; czy było coś, czego mogła się uchwycić – coś, co pozostawało poza zasięgiem jego wzroku, albo skryło się za otaczającą stworzenie fatamorganą?
Ruch na krawędzi pola widzenia zmusił go do chwilowego zaprzestania obserwacji – a może było to niewyjaśnione, nierealne przeczucie. W każdym razie: odwrócił się, w pierwszym momencie rejestrując jedynie, że pośród tłumu gapiów pojawił się ktoś jeszcze – a dopiero po paru uderzeniach serca wyławiając spomiędzy innych sylwetkę Benjamina. Żył – choć wyglądał okropnie, ubranie miał brudne, włosy potargane, twarz przecinała brzydko wyglądająca smuga czegoś brunatnego. Ale żył, poruszał się o własnych siłach, był tu – i przez moment tylko to się liczyło. – Ben – odezwał się, po czym ruszył w jego kierunku, niepewny, czy w ogóle go usłyszał. Bez znaczenia, nie czekał na potwierdzenie, powitanie ani pozwolenie – zamknął go w krótkim i mocnym uścisku, czując, jak coś nieznośnie ściska go za gardło. – Wydostałeś się. Widziałem cię wczoraj na wyścigu – myślałem… – zaczął – ale nie skończył, urwaną myśl podkreślając jedynie przyjacielskim klepnięciem w łopatkę. Na więcej publicznie by sobie nie pozwolił, w innych okolicznościach nie pozwoliłby sobie nawet na to – ale był poranek po końcu świata, radość z czyjegoś przetrwania nie wydawała mu się więc niczym dziwnym ani nieodpowiednim. – Nic ci nie jest? – zapytał, odsuwając się, lustrując z bliska jego twarz.
| onms IV - nie wiem, czy muszę rzucać, jeśli nie, to rzut można zignorować <3
Nie znalazł go tam, ale wieści o niezwykłym zjawisku odnalazły jego; nie mógł ich nie sprawdzić, nieistotne, jak nieprawdopodobnie by nie brzmiały – więc pozostawiwszy Wichroskrzydłego pod jednym z drzew, ruszył ku górującemu nad plażą wzniesieniu, prowadzony majaczącym w oddali widokiem zbierających się na wybrzeżu ludzi.
Unoszące się ponad powierzchnią wody stworzenie dostrzegł, gdy tylko wdrapał się na wzgórze, w pierwszym momencie pewien, że ma do czynienia z przywidzeniem; barwne miraże otaczające rybę wyglądały jak efekt wyjątkowo złożonej iluzji, przetarł oczy – ale ani istota, ani jej otoczenie nie zniknęły, choć to drugie zdawało się zblednąć nieco. Zrobił jeszcze parę kroków w przód, mijając nieznajomych czarodziejów, kątem oka zauważając Tonksa – któremu skinął głową, ale postanowił nie przeszkadzać, widząc, że zajęty jest rozmową. Zresztą: trudno mu było oderwać wzrok od lewitującego stworzenia, na pierwszy rzut oka – martwego. Zmrużył oczy, unosząc dłoń, żeby osłonić je od słońca i przyjrzeć się charakterystycznemu ciału uważnej; w oczywisty sposób kojarzyło mu się z ramorą, od razu dostrzegł jednak różnice, które nie pozwoliły mu jednoznacznie określić gatunku ryby. Zatrzymał na dłużej spojrzenie na jej skórze, spróbował ocenić kształt płetw, przypasować je do innego przedstawiciela echeneidae, podnawkowatych. Zrobił parę kroków w prawo, chciał spojrzeć na stworzenie pod innym kątem, dojrzeć wyraźniej pierwszą, spłaszczoną płetwę, której ramory używały, żeby przyssać się do przepływających statków – zastanawiając się, czy to ona była odpowiedzialna za wyniesioną pozycję ryby; czy było coś, czego mogła się uchwycić – coś, co pozostawało poza zasięgiem jego wzroku, albo skryło się za otaczającą stworzenie fatamorganą?
Ruch na krawędzi pola widzenia zmusił go do chwilowego zaprzestania obserwacji – a może było to niewyjaśnione, nierealne przeczucie. W każdym razie: odwrócił się, w pierwszym momencie rejestrując jedynie, że pośród tłumu gapiów pojawił się ktoś jeszcze – a dopiero po paru uderzeniach serca wyławiając spomiędzy innych sylwetkę Benjamina. Żył – choć wyglądał okropnie, ubranie miał brudne, włosy potargane, twarz przecinała brzydko wyglądająca smuga czegoś brunatnego. Ale żył, poruszał się o własnych siłach, był tu – i przez moment tylko to się liczyło. – Ben – odezwał się, po czym ruszył w jego kierunku, niepewny, czy w ogóle go usłyszał. Bez znaczenia, nie czekał na potwierdzenie, powitanie ani pozwolenie – zamknął go w krótkim i mocnym uścisku, czując, jak coś nieznośnie ściska go za gardło. – Wydostałeś się. Widziałem cię wczoraj na wyścigu – myślałem… – zaczął – ale nie skończył, urwaną myśl podkreślając jedynie przyjacielskim klepnięciem w łopatkę. Na więcej publicznie by sobie nie pozwolił, w innych okolicznościach nie pozwoliłby sobie nawet na to – ale był poranek po końcu świata, radość z czyjegoś przetrwania nie wydawała mu się więc niczym dziwnym ani nieodpowiednim. – Nic ci nie jest? – zapytał, odsuwając się, lustrując z bliska jego twarz.
| onms IV - nie wiem, czy muszę rzucać, jeśli nie, to rzut można zignorować <3
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
The member 'Percival Blake' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 45
'k100' : 45
Tej nocy nie spał. Z wyboru. Trzymał dłoń Iris przez chwilę, potem oboje ruszyli na pomoc każdemu, kogo spotkali po drodze z parku, w pierwszej kolejności opiekując się Menażerią, do której mogli rościć już sobie prawa jako mieszkańcy - chwilowi, miał nadzieję, bo ich własny dom zaczął coraz wyraźniej jarzyć się w jego głowie planem, nie marzeniem. Jednak na podobne rozmyślania przyjdzie czas później, teraz - Iris dowiedziała się o tym dziwnym zjawisku jako pierwsza, Ted, może mając tę cechę po ojcu, nie dowierzał w podobne cuda, ale uwierzył za to w opowieści o ogromnej fali, która zabrała ze sobą ludzi i zwróciła na plażę ciała. Iris chciała tam iść sama, ale nie miał zamiaru jej na to pozwolić, nie teraz, nie, kiedy świat rzucał w ich stronę groźby o rozłące, stałej lub chwilowej. Ruszyli razem, choć Ted tajemniczą rybę miał z tyłu głowy, myśląc o tych, którzy poszukiwali byli przez rodziny. Zabrał ze sobą swój stary notes i długopis, mugolski, nie mając w torbie miejsca ani na kałamarz, ani na delikatne pióra do pisania.
Dotarli razem, na miotłach, a gdy wylądowali, Ted od razu chwycił Iris za dłoń, upewniając się, że nic jej nie jest. Poprzysiągł ją chronić i zamierzał się z tej przysięgi wywiązać.
- Nie oddalajmy się od siebie za bardzo - ton jego głosu brzmiał nieco prośbą, a nieco łagodnym rozkazem, po którym nie oczekiwał ani joty sprzeciwu. Komety nie było już na niebie, ale to nie znaczyło, że zagrożenie i niebezpieczeństwo całkiem minęło. Nie wierzył w to. Wojna powitała ich szeroko otwartymi ramionami. - Pójdę na brzeg, poszukam ludzi porządkujących ciała. Gdyby coś się stało, tam mnie szukaj. Gdyby to tobie coś się stało, będę uparcie wołał i znajdę cię choćby na końcu świata. - ujął jej twarz w dłonie i pocałował, prędko, ale z uczuciem, nie było czasu na większe pieszczoty, nie miało być to również pożegnanie. Oboje zdecydowali się pomóc i tę pomoc należało jak najszybciej podarować potrzebującym. - Uważaj na siebie, Iris.
Rozłączyli się w tym miejscu, Ted chwycił mocniej miotłę w dłoń i ruszył truchtem ku brzegi, ku ludziom, którzy wyciągali martwe ciała od wody w dalsze, głębsze strefy plaży. Nim jednak dotarł na miejsce, cały czas w ruchu przyglądał się rybie opalizującej wysoko nad nimi. Starej, dziwnej, niespotykanej na kartach książek, których ilustracje pamiętał jeszcze z Hogwartu. Wyglądała na martwą albo nieprzytomną, choć na anatomii zwierząt nie znał się zupełnie - obserwacja życia i oznak śmierci leżała w jego naturze. Na chwilę spuścił wzrok na ciało kobiety, którą dwóch mężczyzn niosło w ramionach.
- Poczekajcie - wyciągnął naprędce materiały. - Znacie ją? - nim dostał odpowiedź, zaczął pisać, obserwując jej ciało. Procesy gnilne nie zdążyły nastąpić, zadziałała tylko woda i wszystko to, co ciało spotkało po drodze, tworząc na ciele rany, całe mnóstwo otwartych ran. Młoda kobieta, od 20 do 25 lat, błękitna sukienka, krótkie, ciemne włosy, stara blizna pod okiem, prawdopodobnie brązowe oczy. Przełknął ślinę. Dzisiaj ta lista miała się zapełnić.
Dotarli razem, na miotłach, a gdy wylądowali, Ted od razu chwycił Iris za dłoń, upewniając się, że nic jej nie jest. Poprzysiągł ją chronić i zamierzał się z tej przysięgi wywiązać.
- Nie oddalajmy się od siebie za bardzo - ton jego głosu brzmiał nieco prośbą, a nieco łagodnym rozkazem, po którym nie oczekiwał ani joty sprzeciwu. Komety nie było już na niebie, ale to nie znaczyło, że zagrożenie i niebezpieczeństwo całkiem minęło. Nie wierzył w to. Wojna powitała ich szeroko otwartymi ramionami. - Pójdę na brzeg, poszukam ludzi porządkujących ciała. Gdyby coś się stało, tam mnie szukaj. Gdyby to tobie coś się stało, będę uparcie wołał i znajdę cię choćby na końcu świata. - ujął jej twarz w dłonie i pocałował, prędko, ale z uczuciem, nie było czasu na większe pieszczoty, nie miało być to również pożegnanie. Oboje zdecydowali się pomóc i tę pomoc należało jak najszybciej podarować potrzebującym. - Uważaj na siebie, Iris.
Rozłączyli się w tym miejscu, Ted chwycił mocniej miotłę w dłoń i ruszył truchtem ku brzegi, ku ludziom, którzy wyciągali martwe ciała od wody w dalsze, głębsze strefy plaży. Nim jednak dotarł na miejsce, cały czas w ruchu przyglądał się rybie opalizującej wysoko nad nimi. Starej, dziwnej, niespotykanej na kartach książek, których ilustracje pamiętał jeszcze z Hogwartu. Wyglądała na martwą albo nieprzytomną, choć na anatomii zwierząt nie znał się zupełnie - obserwacja życia i oznak śmierci leżała w jego naturze. Na chwilę spuścił wzrok na ciało kobiety, którą dwóch mężczyzn niosło w ramionach.
- Poczekajcie - wyciągnął naprędce materiały. - Znacie ją? - nim dostał odpowiedź, zaczął pisać, obserwując jej ciało. Procesy gnilne nie zdążyły nastąpić, zadziałała tylko woda i wszystko to, co ciało spotkało po drodze, tworząc na ciele rany, całe mnóstwo otwartych ran. Młoda kobieta, od 20 do 25 lat, błękitna sukienka, krótkie, ciemne włosy, stara blizna pod okiem, prawdopodobnie brązowe oczy. Przełknął ślinę. Dzisiaj ta lista miała się zapełnić.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
Ted Moore
Zawód : uzdrowiciel
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
i must not fear
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
fear is the mind-killer
fear is the
little-death
OPCM : 5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 30 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Sen mógłby być tylko nagrodą za odpowiednio wykonane obowiązki. Gdy znaleźli się z Tedem w — jak im się wydawało — samym środku końca świata, obydwoje podskórnie wiedzieli, że muszą działać. Każde z nich miało przecież jakąś swoją specjalizację, coś, co mogło pomóc opanować chaos, przynajmniej w najbliższej przestrzeni Menażerii, ich nowego domu. Ted wziął na siebie odpowiedzialność zajęcia się ciałami tych, którzy ucierpieli, Iris zaś, uruchamiając w sobie instynkty zdobyte już w trakcie wykonywania zawodowych obowiązków — poczęła zajmować się duszami, opanowywaniem chaosu, opracowaniem planu działań tak, aby nikomu niczego nie zabrakło. Nad ranem wydawało się, że sytuacja była opanowana, że wreszcie, choć z trwogą, mogła złożyć ciało na jednym z dwóch połączonych ze sobą łóżek, tymczasowo zastępujących Moore'om łóżko małżeńskie. Nic z tych rzeczy — nim zdążyła przebrać się z sukienki, którą założyła specjalnie na spacer po Plymouth, w okno zastukał dziób znanej sowy. List, którzy przyniosła był krótki, opatrzony dobrze znanym rysunkiem Niuchacza. "Bell, wracaj do Weymouth. Plaża, duża ryba, lewituje w powietrzu, chyba martwa. Dziwne, ale okazja jakich mało. Uważaj, nie tylko u nas było ciężko, ludzie mówią o wielkiej fali. Ilość zabitych nieznana". Podpis, dla wszelkiego bezpieczeństwa nie znalazł się pod ową notatką, ale nie musiał. Rozkaz to rozkaz.
Zaczęła zbierać się samodzielnie — właściwie to sprawdziła, czy wciąż miała przy sobie dwie sakiewki i chciała sięgnąć po miotłę, gdy zatrzymał ją Ted. Wypady w teren — dalsze lub bliższe — były jej chlebem powszednim, nie zastanowiła się nawet, w szoku chyba nie przetwarzając tego, że nie była już odpowiedzialna wyłącznie za siebie, ale za ich dwójkę, iż Ted może się o nią bać. Uczucie nowe, jeszcze niezgłębione, było jednak przyjemną myślą, która pozwoliła jej ostatecznie zgodzić się na wspólną podróż na miotle, okupioną próbami wyciszenia lęku o niego, o ich wspólną przyszłość, o kruchość ledwie sformalizowanego związku.
— Jeżeli to będzie możliwe — zwróciła się do Teda gdy wylądowali, nie chcąc niczego obiecywać, bardzo możliwe, że będzie musiała podejść bliżej, unoszące się w powietrzu stworzenie i towarzysząca mu magia sprawiały, że nie mogła oderwać od niego oczu. Coś ścisnęło ją w dole żołądka, coś mówiącego, że choć wyglądało na zjadliwe, to wcale takie nie było. — Uważaj na siebie — dodała jednak wreszcie, łagodnie, pragnąc również zniwelować jego niezadowolenie. Byli ludźmi, którzy rzucali swe życia na wojenne szańce, nie bezpośrednio, nie w sam środek, ale gdzieś z boku. To zawsze jakaś ofiara, musieli być na to przygotowani.
Rok i dzień cały.
Sięgnęła jeszcze ustami do jego policzka, składając na nim pocałunek, jak pieczęć przysięgi. Jeżeli znikną sobie z oczu, zrobi wszystko, aby odnaleźli się ponownie. Nie było innego wyjścia.
Rozejrzała się po okolicy, chcąc wypatrzeć znajome twarze, najlepiej Niuchaczy, a przynajmniej kogoś z Ministerstwa. Tak oto udało jej się wypatrzeć Artemisa, do którego podleciała na miotle. Po wylądowaniu oparła się na niej, kiwając mu głową na powitanie. Korzystał z jakiegoś urządzenia, Moore zdawało się, że widziała je gdzieś na targowisku.
— Nie chcę mówić, że dzień dobry, bo to się jeszcze okaże — zwróciła się do bliźniaka przyjaciółki, odruchowo myśląc o samej Susanne. Była tutaj? Przyszedł jej szukać? Czy może fala pochłonęła ją? Nie, niemożliwe. Musiała trzymać się myśli, że to Nina sprawowała teraz nad nią pieczę, z daleka od morza, najbliżej rzeki Lathkill. — Co z wami? Sue tu nie było, prawda? — zadawała pytania szeptem, w ten sposób próbując stłumić swe obawy. Próbowała wytężyć wzrok, dostrzec coś więcej przez miraże. — Widzisz coś? Do archiwum to się na pewno nie zmieści...
| Szanowny MG, post edytowany przez wzgląd na złośliwość rzeczy martwych i skrót klawiszowy, który czasem wysyła mi posty przed ich skończeniem.
Mierny rzut na spostrzegawczość (brak biegłości) tutaj...
Zaczęła zbierać się samodzielnie — właściwie to sprawdziła, czy wciąż miała przy sobie dwie sakiewki i chciała sięgnąć po miotłę, gdy zatrzymał ją Ted. Wypady w teren — dalsze lub bliższe — były jej chlebem powszednim, nie zastanowiła się nawet, w szoku chyba nie przetwarzając tego, że nie była już odpowiedzialna wyłącznie za siebie, ale za ich dwójkę, iż Ted może się o nią bać. Uczucie nowe, jeszcze niezgłębione, było jednak przyjemną myślą, która pozwoliła jej ostatecznie zgodzić się na wspólną podróż na miotle, okupioną próbami wyciszenia lęku o niego, o ich wspólną przyszłość, o kruchość ledwie sformalizowanego związku.
— Jeżeli to będzie możliwe — zwróciła się do Teda gdy wylądowali, nie chcąc niczego obiecywać, bardzo możliwe, że będzie musiała podejść bliżej, unoszące się w powietrzu stworzenie i towarzysząca mu magia sprawiały, że nie mogła oderwać od niego oczu. Coś ścisnęło ją w dole żołądka, coś mówiącego, że choć wyglądało na zjadliwe, to wcale takie nie było. — Uważaj na siebie — dodała jednak wreszcie, łagodnie, pragnąc również zniwelować jego niezadowolenie. Byli ludźmi, którzy rzucali swe życia na wojenne szańce, nie bezpośrednio, nie w sam środek, ale gdzieś z boku. To zawsze jakaś ofiara, musieli być na to przygotowani.
Rok i dzień cały.
Sięgnęła jeszcze ustami do jego policzka, składając na nim pocałunek, jak pieczęć przysięgi. Jeżeli znikną sobie z oczu, zrobi wszystko, aby odnaleźli się ponownie. Nie było innego wyjścia.
Rozejrzała się po okolicy, chcąc wypatrzeć znajome twarze, najlepiej Niuchaczy, a przynajmniej kogoś z Ministerstwa. Tak oto udało jej się wypatrzeć Artemisa, do którego podleciała na miotle. Po wylądowaniu oparła się na niej, kiwając mu głową na powitanie. Korzystał z jakiegoś urządzenia, Moore zdawało się, że widziała je gdzieś na targowisku.
— Nie chcę mówić, że dzień dobry, bo to się jeszcze okaże — zwróciła się do bliźniaka przyjaciółki, odruchowo myśląc o samej Susanne. Była tutaj? Przyszedł jej szukać? Czy może fala pochłonęła ją? Nie, niemożliwe. Musiała trzymać się myśli, że to Nina sprawowała teraz nad nią pieczę, z daleka od morza, najbliżej rzeki Lathkill. — Co z wami? Sue tu nie było, prawda? — zadawała pytania szeptem, w ten sposób próbując stłumić swe obawy. Próbowała wytężyć wzrok, dostrzec coś więcej przez miraże. — Widzisz coś? Do archiwum to się na pewno nie zmieści...
| Szanowny MG, post edytowany przez wzgląd na złośliwość rzeczy martwych i skrót klawiszowy, który czasem wysyła mi posty przed ich skończeniem.
Mierny rzut na spostrzegawczość (brak biegłości) tutaj...
It's beautiful here
but morning light can make
the most vulgar things tolerable.
the most vulgar things tolerable.
Iris Moore
Zawód : Zaopatrzeniowiec w Podziemnym Ministerstwie Magii
Wiek : 26 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
until the lambs
have become lions
have become lions
OPCM : 15 +3
UROKI : 14 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Skala tragedii, której wszyscy byli częścią, zdawała się nie mieć końca. Właściwie, to nie miała, lista osób, które odszył z tego świata warz z deszczem spadających gwiazd jedynie się powiększała. Czy mogła mówić o szczęściu, że świadomością, że przeżyła ona i jej rodzina? Jej najbliżsi? Wolała chyba po nie nie sięgać, nie miała go w życiu zbyt wiele a los lubił pokazywać jej, że była w błędzie. Właściwie nie przespała nocy, zostając dzisiaj w domu, jakby jej obecność miała w czymkolwiek pomóc. Wczoraj miała poczucie bezużyteczności - a kilka dni wcześniej na plaży zrobiła równie niewiele - a właściwie krok po kroku dopuszczała się samych karygodnych błędów. Zabrała się razem z Mikiem, wyruszenie do Biura było lepszą myślą, niż leżenie bezczynnie na kanapie. Może tam posiadali jakieś informacje, może mieli jakieś zadania - na pewno mieli. Na miejscu się rozdzielili, nie było sensu, że łazili za sobą jak cień, ale kiedy teleportowała się - względnie daleko z miotłą w ręce, by nie trafić na niespodziewane a potem doleciała do plaży zrozumiała że przygnało ich w dokładnie tą samą stronę. Niewiele było jeszcze całkowicie i dokładnie wiadomo. Skala zniszczeń nadal była szacowana, ale była tak duża, że miało to zająć jeszcze trochę czasu. Nie tylko lista zmarłych się wydłużała ale i tych, po których zaginął słuch. Czy mogli to przewdzicieć? Czy byli zbyt pewnie siebie, pozwalając sobie na chwilę oddechu, kiedy nad głowami jaśniała im kometa? To cholerstwo od samego początku przyprawiało ją o ciarki i przynosiło uczucie, że w końcu wszystko pierdolnie. I pierdolnęło - mocno i porządnie. Czy mogli się przed tym ustrzec? Teraz było już chyba za późno, żeby się nad tym zastanawiać. Czasu przecież, nie dało się cofnąć.
Pojawiała się na wybrzeżu trochę później od brata, a lecać z góry od razu dostrzegła dziwny, nieznany za bardzo kształt który zmrużył mocniej jej brwi. Nachyliła się przyśpieszając miotłę tęczówkami przesuwając po ludziach wokół w końcu dostrzegając sylwetkę Michaela i to do niej podleciała. Zeskakując z miotły koło Addy, łapiąc ostatki jej zdania.
- W zeszłym roku upolowaliśmy morskiego węża - zdziwiłabyś się, ale był całkiem smaczny. - wyjaśniła bratowej, ale minę miała raczej nietęgą, kiedy jasne spojrzenie zawisło na lewitującym potworze.
| yolo co nie, mam to co w ekwipunku
Pojawiała się na wybrzeżu trochę później od brata, a lecać z góry od razu dostrzegła dziwny, nieznany za bardzo kształt który zmrużył mocniej jej brwi. Nachyliła się przyśpieszając miotłę tęczówkami przesuwając po ludziach wokół w końcu dostrzegając sylwetkę Michaela i to do niej podleciała. Zeskakując z miotły koło Addy, łapiąc ostatki jej zdania.
- W zeszłym roku upolowaliśmy morskiego węża - zdziwiłabyś się, ale był całkiem smaczny. - wyjaśniła bratowej, ale minę miała raczej nietęgą, kiedy jasne spojrzenie zawisło na lewitującym potworze.
| yolo co nie, mam to co w ekwipunku
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Słońce wschodziło ponad horyzont leniwie, rozlewając się złotymi promieniami na falujących wodach. Poziom morza w okolicy nigdy jeszcze nie sięgał tak wysoko - jednak w obliczu tragedii, jaka wydarzyła się minionej nocy, nikogo nie mogło to zadziwić. Przedziwne stworzenie nie przestawało kołysać się pośród porannych mgieł, nie otworzyło oka, nie wydało z siebie też żadnego dźwięku. Od stworzenia bił morski rybi zapach, intensywny, który z wolna docierał do wszystkich zgromadzonych na wybrzeżu czarodziejów, nie drażnił tych, którzy przyzwyczajeni byli do obecności poławiaczy.
Michael obleciał stworzenie dookoła, na miotle, bez trudu zachowując zimną krew i manewrując wokół morskiej bestii. Ze stosownej odległości zastanawiał się nad funkcjami życiowymi stwora. Niewątpliwie sprawiało wrażenie, jakby poruszało się w powietrzu kołysane wyłącznie tylko łagodnymi podmuchami wiatru, opuszczone powieki nie uniosły się. Nie dało znaku życia w żaden sposób. Jego uwagę zwróciła dziwna faktura skóry na czole stworzenia, pokryta zielonkawym śluzem, który odparowywał na słońcu.
Wykonując lot wokół zwierzęcia auror mógł zaobserwować świeżą ranę na jego skórze - była już sucha, biegła od grzbietu przez bok, mogła powstać w wyniku uderzenia ze ostrą chropowatą powierzchnią, która wbiła się w ciało i ześlizgnęła w dół. Artemis również dostrzegł tę ranę. Bacznie obserwował ciało bestii, oblepione glonami, niewielkimi skałkami, oceanicznymi żyjątkami, których nie potrafił nazwać. Niemal wszystkie z nich wydawały się blade, szarawe, brązowawe, przesuszone, choć skórę stworzenia wciąż pokrywała wilgoć, dostrzegł jednak także trzy żyjątka jaskrawolimonkowej barwy, które przypominały podwodne ukwiały. A gdy szkiełko prześlizgnęło się po głowie potwora dostrzegł coś jeszcze, łzę w kąciku gigantycznego oka. Detali tych nie dostrzegali obserwujący stworzenie z brzegu Benjamin, Percival ani Iris, ale zajmowali pozycję dogodną, by dokładnie przyjrzeć się kształtowi magicznego stworzenia. Czarodzieje, którzy większą uwagą obdarzyli miraże wokół stworzenia, dostrzegli, że pobłyskujące wokół niej obrazy zdawały się być nieznacznie bardziej żywiołowe, ospale poruszały to płetwami, to ogonem, oczy mając otwarte. Nawet wyblakłe wydawały się bystre. Hipnotyzowały i przyciągały spojrzenia, budząc emocje wpół ciepłe, wpół przesiąknięte trudnym do opisania niepokojem, mieszaniną smutku, żalu i dziwnego sentymentu.
Doświadczenie życiowe Michaela, a także jego magizoologiczna wiedza, podpowiadały mu, że wyjęta z wody ryba nie przetrwa zbyt długo, czarodziej nie mógł jednak mieć pewności, czy zwierzę w tym momencie komukolwiek zagrażało. Z całą pewnością monstrum było słusznych rozmiarów - znacznie większe od niekiedy widywanych na brytyjskich wodach wielorybów - gdyby przebudziło się w tym momencie i w istocie potrafiło latać, jednym poruszeniem mogłoby stratować cały tłum zgromadzony na brzegu. Ogon znajdował się ledwie parę metrów od szczytu wzgórza, lecz zwrócona ku morzu głowa - ponad czterdzieści metrów dalej. Ogon bestii wieńczyła rozgałęziona płetwa, kształtem przypominające rozpostarte skrzydła - gabarytami bliższa smokowi, niż jakiemukolwiek znanemu ptakowi. Zaklęcie orbis dosięgnęłoby ogon - być może - nawet z brzegu, gdyby czarodziej stanął na najmocniej wychylonym urwisku, lecz po przejściu niedawnej fali ziemia była rozmokła i niepewna.
Gdy tylko wylądował, tłum rozstąpił się przed nim, choć czynił to niechętnie, zainteresowany obserwacją przedziwnego zjawiska. Jeden z obdartusów otwierał usta, chcąc zaprzeczyć, lecz prędko został uciszony przez jego towarzysza, szepczącego mu coś na ucho. Niektórzy z zainteresowaniem obserwowali dołączającego do Tonksa Rogera.
- Wisi tak od rana... - odparł na pytanie aurora ryży młokos, gdy nikt inny nie kwapił się od odpowiedzi. - Odkąd żeśmy tu przyszli...
- Jerry był pierwszy, Jerry, opowiedz! - krzyknął ktoś z tłumu.
- Ja żem widział, jak ta bestia spadła z nieba! - oznajmił wywołany do odpowiedzi Jerry, był mężczyzną sędziwego wieku, o srebrnych włosach i czerwonym nosie. Pożółkłe oczy wpatrywały się w Tonksa z zapałem, jaki widywał u świadków żywo zainteresowanych niedotyczącym ich procesem. - Razem z meteorami. One biły w wodę, jeden po drugim, fala odeszła, a one wzniecały kolejne, jak żyję żem takiego sztormu nie widział! I wtedy, nagle, z nieba spadła też ona. Widział kto takie dziwo? Może to z innej planety? - spytał Michaela konspiracyjnym szeptem.
- Auror! Ta ryba jest czarnomagiczna! - Krzyknęła kobieta w tłumie, rozległy się poddenerwowane szepty, lecz tłum bynajmniej nie wyglądał, jakby zamierzał się rozejść i odpuścić sensację.
Adda w tym czasie zatrzymała się przy grupie żaków, którzy wymieniali się lunetą, przez którą obserwowali cudaczne zwierzę. Czarodzieje byli młodzi, ale przerzucali się właśnie obcymi czarownicy nazwami łacińskimi, zapewne usiłującymi sklasyfikować zwierzę - Benjamin i Percival mogli ich usłyszeć, podobnie jak Justine, która dołączyła do Addy.
- Neoceratodus Mortis! - najgłośniej wołał okularnik.
- Mioceratodus! - mówiła dziewczyna o zmęczonej twarzy i włosach splecionych w czarne warkocze.
- Może Ceratodus... - poprawił się okularnik.
- Rhizodus! To takie oczywiste! - przekrzykiwał ich młodzian, który po spojrzeniu wydawał się najbardziej pewnym siebie pośród tej grupy.
- Echeneidae Palinoideae! - mówił najdrobniejszy z nich, okryty nieco za dużą szatą młodzik o delikatnej twarzy obsypanej piegami. - Słyszała pani legendę mojego taty? - spytał Addy ze zdumieniem, gdy dobiegły go jej słowa.
- A kto jej nie słyszał? Tyś się dzisiaj ze starym rozumem wymienił, odpuść te bajki, Johnny - zakpił z niego okularnik. - Zjadłyście morskiego węża? - Obejrzał się na Justine. Wszyscy czworo wstrzymali oddech, przenosząc na nią wyczekujące spojrzenie. - Jakiego gatunku?
Ted podążył za dwójką mężczyzn, która niosła martwą dziewczynę, jeden trzymał jej ramiona, drugi nogi, starali się nie patrzeć na jej ciało. Na jego pytanie pokiwali przecząco głową, nie przeszkadzając jednak uzdrowicielowi w jego notatkach. Odłożyli ją na bok, gdzie jedna z bardzo młodych sanitariuszek chwytała w dłonie prześcieradło, którym - najpewniej - zamierzała owinąć zwłoki. Rzędy podobnych składowane były nieopodal, najpewniej przygotowane pod wspólną mogiłę. Mężczyźni odeszli - pewnie po kolejnych.
- Szuka pan kogoś konkretnego? - spytała nieśmiało, niepewnie, musiała widzieć już dzisiaj wiele przepełnionych nadzieją oczu - i równie wiele razy obserwować, jak nadzieja ta gaśnie bezpowrotnie.
Czas na odpis: do piątku 15 grudnia, godziny 21
Benjamin, Percival, otrzymaliście informacje uzupełniające drogą prywatnej wiadomości.
Michael obleciał stworzenie dookoła, na miotle, bez trudu zachowując zimną krew i manewrując wokół morskiej bestii. Ze stosownej odległości zastanawiał się nad funkcjami życiowymi stwora. Niewątpliwie sprawiało wrażenie, jakby poruszało się w powietrzu kołysane wyłącznie tylko łagodnymi podmuchami wiatru, opuszczone powieki nie uniosły się. Nie dało znaku życia w żaden sposób. Jego uwagę zwróciła dziwna faktura skóry na czole stworzenia, pokryta zielonkawym śluzem, który odparowywał na słońcu.
Wykonując lot wokół zwierzęcia auror mógł zaobserwować świeżą ranę na jego skórze - była już sucha, biegła od grzbietu przez bok, mogła powstać w wyniku uderzenia ze ostrą chropowatą powierzchnią, która wbiła się w ciało i ześlizgnęła w dół. Artemis również dostrzegł tę ranę. Bacznie obserwował ciało bestii, oblepione glonami, niewielkimi skałkami, oceanicznymi żyjątkami, których nie potrafił nazwać. Niemal wszystkie z nich wydawały się blade, szarawe, brązowawe, przesuszone, choć skórę stworzenia wciąż pokrywała wilgoć, dostrzegł jednak także trzy żyjątka jaskrawolimonkowej barwy, które przypominały podwodne ukwiały. A gdy szkiełko prześlizgnęło się po głowie potwora dostrzegł coś jeszcze, łzę w kąciku gigantycznego oka. Detali tych nie dostrzegali obserwujący stworzenie z brzegu Benjamin, Percival ani Iris, ale zajmowali pozycję dogodną, by dokładnie przyjrzeć się kształtowi magicznego stworzenia. Czarodzieje, którzy większą uwagą obdarzyli miraże wokół stworzenia, dostrzegli, że pobłyskujące wokół niej obrazy zdawały się być nieznacznie bardziej żywiołowe, ospale poruszały to płetwami, to ogonem, oczy mając otwarte. Nawet wyblakłe wydawały się bystre. Hipnotyzowały i przyciągały spojrzenia, budząc emocje wpół ciepłe, wpół przesiąknięte trudnym do opisania niepokojem, mieszaniną smutku, żalu i dziwnego sentymentu.
Doświadczenie życiowe Michaela, a także jego magizoologiczna wiedza, podpowiadały mu, że wyjęta z wody ryba nie przetrwa zbyt długo, czarodziej nie mógł jednak mieć pewności, czy zwierzę w tym momencie komukolwiek zagrażało. Z całą pewnością monstrum było słusznych rozmiarów - znacznie większe od niekiedy widywanych na brytyjskich wodach wielorybów - gdyby przebudziło się w tym momencie i w istocie potrafiło latać, jednym poruszeniem mogłoby stratować cały tłum zgromadzony na brzegu. Ogon znajdował się ledwie parę metrów od szczytu wzgórza, lecz zwrócona ku morzu głowa - ponad czterdzieści metrów dalej. Ogon bestii wieńczyła rozgałęziona płetwa, kształtem przypominające rozpostarte skrzydła - gabarytami bliższa smokowi, niż jakiemukolwiek znanemu ptakowi. Zaklęcie orbis dosięgnęłoby ogon - być może - nawet z brzegu, gdyby czarodziej stanął na najmocniej wychylonym urwisku, lecz po przejściu niedawnej fali ziemia była rozmokła i niepewna.
Gdy tylko wylądował, tłum rozstąpił się przed nim, choć czynił to niechętnie, zainteresowany obserwacją przedziwnego zjawiska. Jeden z obdartusów otwierał usta, chcąc zaprzeczyć, lecz prędko został uciszony przez jego towarzysza, szepczącego mu coś na ucho. Niektórzy z zainteresowaniem obserwowali dołączającego do Tonksa Rogera.
- Wisi tak od rana... - odparł na pytanie aurora ryży młokos, gdy nikt inny nie kwapił się od odpowiedzi. - Odkąd żeśmy tu przyszli...
- Jerry był pierwszy, Jerry, opowiedz! - krzyknął ktoś z tłumu.
- Ja żem widział, jak ta bestia spadła z nieba! - oznajmił wywołany do odpowiedzi Jerry, był mężczyzną sędziwego wieku, o srebrnych włosach i czerwonym nosie. Pożółkłe oczy wpatrywały się w Tonksa z zapałem, jaki widywał u świadków żywo zainteresowanych niedotyczącym ich procesem. - Razem z meteorami. One biły w wodę, jeden po drugim, fala odeszła, a one wzniecały kolejne, jak żyję żem takiego sztormu nie widział! I wtedy, nagle, z nieba spadła też ona. Widział kto takie dziwo? Może to z innej planety? - spytał Michaela konspiracyjnym szeptem.
- Auror! Ta ryba jest czarnomagiczna! - Krzyknęła kobieta w tłumie, rozległy się poddenerwowane szepty, lecz tłum bynajmniej nie wyglądał, jakby zamierzał się rozejść i odpuścić sensację.
Adda w tym czasie zatrzymała się przy grupie żaków, którzy wymieniali się lunetą, przez którą obserwowali cudaczne zwierzę. Czarodzieje byli młodzi, ale przerzucali się właśnie obcymi czarownicy nazwami łacińskimi, zapewne usiłującymi sklasyfikować zwierzę - Benjamin i Percival mogli ich usłyszeć, podobnie jak Justine, która dołączyła do Addy.
- Neoceratodus Mortis! - najgłośniej wołał okularnik.
- Mioceratodus! - mówiła dziewczyna o zmęczonej twarzy i włosach splecionych w czarne warkocze.
- Może Ceratodus... - poprawił się okularnik.
- Rhizodus! To takie oczywiste! - przekrzykiwał ich młodzian, który po spojrzeniu wydawał się najbardziej pewnym siebie pośród tej grupy.
- Echeneidae Palinoideae! - mówił najdrobniejszy z nich, okryty nieco za dużą szatą młodzik o delikatnej twarzy obsypanej piegami. - Słyszała pani legendę mojego taty? - spytał Addy ze zdumieniem, gdy dobiegły go jej słowa.
- A kto jej nie słyszał? Tyś się dzisiaj ze starym rozumem wymienił, odpuść te bajki, Johnny - zakpił z niego okularnik. - Zjadłyście morskiego węża? - Obejrzał się na Justine. Wszyscy czworo wstrzymali oddech, przenosząc na nią wyczekujące spojrzenie. - Jakiego gatunku?
Ted podążył za dwójką mężczyzn, która niosła martwą dziewczynę, jeden trzymał jej ramiona, drugi nogi, starali się nie patrzeć na jej ciało. Na jego pytanie pokiwali przecząco głową, nie przeszkadzając jednak uzdrowicielowi w jego notatkach. Odłożyli ją na bok, gdzie jedna z bardzo młodych sanitariuszek chwytała w dłonie prześcieradło, którym - najpewniej - zamierzała owinąć zwłoki. Rzędy podobnych składowane były nieopodal, najpewniej przygotowane pod wspólną mogiłę. Mężczyźni odeszli - pewnie po kolejnych.
- Szuka pan kogoś konkretnego? - spytała nieśmiało, niepewnie, musiała widzieć już dzisiaj wiele przepełnionych nadzieją oczu - i równie wiele razy obserwować, jak nadzieja ta gaśnie bezpowrotnie.
Benjamin, Percival, otrzymaliście informacje uzupełniające drogą prywatnej wiadomości.
Zmrużył oczy, próbując ocenić funkcje życiowe stwora—najpierw z lotu ptaka, potem ze wzgórza—czy mógł zagrażać zgromadzonym tu gapiom? Rozsądek podpowiadał, że wyjęta z wody ryba powinna zdechnąć, ale w takim razie co utrzymywało ją w powietrzu, i czemu tylko ją? Czy gdyby wleciał tam na miotle, magia uniosłaby i jego? Wolał nie ryzykować, ale cała ta sprawa budziła sporo pytań. Jego uwagę zwróciła rana na boku stwora i dziwna faktura na czole stworzenia. Zielony śluz nic mu nie mówił.
Szacując odległość między stworem a gapiami, z niepokojem wyobraził sobie jak ryba ożywa i taranuje wszystkich zgromadzonych. Fakt, że głowę miała dalej od brzegu—czy w razie potrzeby mogło im to kupić kilka sekund?—był marnym pocieszeniem. Ocenił wzrokiem odległość ogona od wzgórza i rozmokłą ziemię, zastanawiając się na ile ryzykowne byłoby wejście tam w pojedynkę i czy byłaby zbyt niestabilna dla kilku rosłych mężczyzn. Pamiętał, jak holowali w Oazie węża morskiego, ale nawet on wydawał się mniejszy i woda była wtedy ich sprzymierzeńcem. Jak ciężka byłaby ta ryba, nawet lewitująca? Mimowolnie przypomniał sobie ucztę w Oazie, mimowolnie zastanowił się nad tym, czy i tego wieloryba dałoby się zjeść. Zielony śluz nie wyglądał zbyt apetycznie. Niezależnie od walorów smakowych trującego-lub-pożywnego-stwora, priorytetem pozostawało ustalenie przebiegu zdarzeń i bezpieczeństwo.
-Widzisz tym szkiełkiem coś ciekawego? - zagaił do młodego człowieka (Artemis), którego twarz kojarzył z widzenia... na pewno z Plymouth, czyżby z archiwum? Młodzieniec wyglądał jakby go znał i do niego zmierzał, Mike był w Ministerstwie rozpoznawalny. Skinął głową jemu, towarzyszącej mu kobiecie i bladym uśmiechem powitał Rogera.
-Lewitująca ryba, najwyraźniej. Posłuchajmy tylko, skąd się tu wzięła. - mruknął z lekką ironią względem przedziwnych okoliczności spotkania; dając mu znać, że też zamierza opanować tłum—gdy dowie się więcej.
Zauważył pewną niechęć, z jaką rozstąpili się przed nim ludzie (rad, że w ogóle to zrobili) i wahanie, z jakim odpowiadali. Odruchowo zerknął w stronę stojącej dalej Addy, zastanawiając się czy na jej uśmiech ktoś odpowiadał już z większym entuzjazmem. Samemu miał poważną minę, lustrując mężczyzn chłodnym spojrzeniem. Skinął lekko głową, gdy poprosili o odpowiedź Jerry'ego, a potem otworzył szerzej oczy, słuchając opowieści o rybie spadającej z nieba.
-Spadła z nieba? Nie wzniosła jej tu fala? - upewnił się. Tsunami było gigantyczne, hipotetycznie mogłoby tu chyba przynieść ramorę—ale jak mogła spaść z nieba później, tak po prostu? A może stary plótł od rzeczy? Zamrugał, słysząc teorię o innej planecie. Niegdyś wydawałaby się mu nonsensowna, ale wczoraj na ziemię spadły gwiazdy...
...zanim zdążył się nad tym zastanowić, jedna z kobiet zadała mu pytanie o czarną magię ryb i poczuł się w obowiązku odpowiedzieć od razu:
-Ryby ze swojej natury nie są czarnomagiczne, ale bez obaw, sprawdzimy to wszystko. - omiótł wzrokiem tłum, bardziej rozgorączkowany i poruszony. No dobra, dosyć tego, minuty już mijały, a jeszcze nie usłyszał żadnej sensownej teorii.
-Sonorus. - mruknął, przykładając różdżkę do gardła. Podniósł głos, nie czekając na efekt zaklęcia. -Mówię w imieniu Biura Aurorów. Ministerstwo Magii - podziemne, rzecz jasna, ale jego zawód nie pozostawiał co do tego wątpliwości; a duma kazała mu uznawać rządy Harolda za jedyne prawowite -przejmuje tą sprawę i tą... rybę. - obwieścił stanowczo, korzystając z autorytetu własnego stanowiska. Kątem oka widział Just, wokół były twarze z podziemia gotowe ich wesprzeć. W sprawach startegicznych aurorzy mieli decydujący głos i choć nie był pewien, czy ten głos obejmował lewitujące ryby, to zamierzał z tego skorzystać—nie czekając, aż zbyt ciekawscy lub chciwi ludzie doprowadzą do wypadku (oczyma wyobraźni widział już śmiałków, osuwających się z urwiska) lub samowolnie rozporządzą znaleziskiem.
-Percy! - widział, jak Blake kiwa mu głową i odwzajemnił powitanie cieplejszym spojrzeniem i skinięciem ręki. Pamiętał, że Zakonnik znał się na magicznych stworzeniach, jemu ufał. Zmrużył lekko oczy, rozpoznając w stojącym obok Blake'a człowieku Bena Wrighta - miał nadzieję, że i on podejdzie z Blakiem bliżej, chciał klepnąć w plecy zaginionego Zakonnika; chciałby natychmiast dać Hann znać, że widzi jej żywego i zdrowego brata; ale to nie miejsce i czas by się do nich wyrywać. -Chodźcie! Proszę zrobić im miejsce. Silnych mężczyzn gotowych do pomocy proszę na przód - zaprosiłby też ekspertów od magicznych stworzeń, ale poczuł się pewniej widząc Blake'a, miał też wrażenie, że brat Hannah znał się na zwierzętach i że proszenie o ekspertyzę całego tłumu to proszenie się o chaos. -Reszta - PROSZĘ SIĘ COFNĄĆ. Ziemia jest niestabilna, nie wiemy czy ryba jest bezpieczna, proszę pozwolić nam pracować. - poprosił; "reszta" nie obejmowała rzecz jasna innych pracowników Ministerstwa, w którego imieniu właśnie wystąpił. Miał nadzieję, że i Roger zostanie obok; może i nie zdążył go jeszcze wciągnąć do podziemia, ale w Plymouth zareklamował się jako detektyw rozwikłujący tajemnice zaginionych kurczaków, a oto mieli przed sobą śledztwo w sprawie fruwającej ryby. Porozumiewawczo zerknął na Addę, dając jej wybór w kwestii tego, czy chce pozostać z Just przy nim, czy działać dalej zza kulis. Omiótł ludzi chłodnym wzrokiem, gromiąc spojrzeniem szczególnie tych, którzy nadal szeptali lub stali na swoim miejscu.
rzucam na Sonorus
(& mam nadzieję że nie nadużywam akcji, w razie czego proszę MG o powstrzymanieryb koni - ale podpieram się perswazją I i zastraszaniem II)
Szacując odległość między stworem a gapiami, z niepokojem wyobraził sobie jak ryba ożywa i taranuje wszystkich zgromadzonych. Fakt, że głowę miała dalej od brzegu—czy w razie potrzeby mogło im to kupić kilka sekund?—był marnym pocieszeniem. Ocenił wzrokiem odległość ogona od wzgórza i rozmokłą ziemię, zastanawiając się na ile ryzykowne byłoby wejście tam w pojedynkę i czy byłaby zbyt niestabilna dla kilku rosłych mężczyzn. Pamiętał, jak holowali w Oazie węża morskiego, ale nawet on wydawał się mniejszy i woda była wtedy ich sprzymierzeńcem. Jak ciężka byłaby ta ryba, nawet lewitująca? Mimowolnie przypomniał sobie ucztę w Oazie, mimowolnie zastanowił się nad tym, czy i tego wieloryba dałoby się zjeść. Zielony śluz nie wyglądał zbyt apetycznie. Niezależnie od walorów smakowych trującego-lub-pożywnego-stwora, priorytetem pozostawało ustalenie przebiegu zdarzeń i bezpieczeństwo.
-Widzisz tym szkiełkiem coś ciekawego? - zagaił do młodego człowieka (Artemis), którego twarz kojarzył z widzenia... na pewno z Plymouth, czyżby z archiwum? Młodzieniec wyglądał jakby go znał i do niego zmierzał, Mike był w Ministerstwie rozpoznawalny. Skinął głową jemu, towarzyszącej mu kobiecie i bladym uśmiechem powitał Rogera.
-Lewitująca ryba, najwyraźniej. Posłuchajmy tylko, skąd się tu wzięła. - mruknął z lekką ironią względem przedziwnych okoliczności spotkania; dając mu znać, że też zamierza opanować tłum—gdy dowie się więcej.
Zauważył pewną niechęć, z jaką rozstąpili się przed nim ludzie (rad, że w ogóle to zrobili) i wahanie, z jakim odpowiadali. Odruchowo zerknął w stronę stojącej dalej Addy, zastanawiając się czy na jej uśmiech ktoś odpowiadał już z większym entuzjazmem. Samemu miał poważną minę, lustrując mężczyzn chłodnym spojrzeniem. Skinął lekko głową, gdy poprosili o odpowiedź Jerry'ego, a potem otworzył szerzej oczy, słuchając opowieści o rybie spadającej z nieba.
-Spadła z nieba? Nie wzniosła jej tu fala? - upewnił się. Tsunami było gigantyczne, hipotetycznie mogłoby tu chyba przynieść ramorę—ale jak mogła spaść z nieba później, tak po prostu? A może stary plótł od rzeczy? Zamrugał, słysząc teorię o innej planecie. Niegdyś wydawałaby się mu nonsensowna, ale wczoraj na ziemię spadły gwiazdy...
...zanim zdążył się nad tym zastanowić, jedna z kobiet zadała mu pytanie o czarną magię ryb i poczuł się w obowiązku odpowiedzieć od razu:
-Ryby ze swojej natury nie są czarnomagiczne, ale bez obaw, sprawdzimy to wszystko. - omiótł wzrokiem tłum, bardziej rozgorączkowany i poruszony. No dobra, dosyć tego, minuty już mijały, a jeszcze nie usłyszał żadnej sensownej teorii.
-Sonorus. - mruknął, przykładając różdżkę do gardła. Podniósł głos, nie czekając na efekt zaklęcia. -Mówię w imieniu Biura Aurorów. Ministerstwo Magii - podziemne, rzecz jasna, ale jego zawód nie pozostawiał co do tego wątpliwości; a duma kazała mu uznawać rządy Harolda za jedyne prawowite -przejmuje tą sprawę i tą... rybę. - obwieścił stanowczo, korzystając z autorytetu własnego stanowiska. Kątem oka widział Just, wokół były twarze z podziemia gotowe ich wesprzeć. W sprawach startegicznych aurorzy mieli decydujący głos i choć nie był pewien, czy ten głos obejmował lewitujące ryby, to zamierzał z tego skorzystać—nie czekając, aż zbyt ciekawscy lub chciwi ludzie doprowadzą do wypadku (oczyma wyobraźni widział już śmiałków, osuwających się z urwiska) lub samowolnie rozporządzą znaleziskiem.
-Percy! - widział, jak Blake kiwa mu głową i odwzajemnił powitanie cieplejszym spojrzeniem i skinięciem ręki. Pamiętał, że Zakonnik znał się na magicznych stworzeniach, jemu ufał. Zmrużył lekko oczy, rozpoznając w stojącym obok Blake'a człowieku Bena Wrighta - miał nadzieję, że i on podejdzie z Blakiem bliżej, chciał klepnąć w plecy zaginionego Zakonnika; chciałby natychmiast dać Hann znać, że widzi jej żywego i zdrowego brata; ale to nie miejsce i czas by się do nich wyrywać. -Chodźcie! Proszę zrobić im miejsce. Silnych mężczyzn gotowych do pomocy proszę na przód - zaprosiłby też ekspertów od magicznych stworzeń, ale poczuł się pewniej widząc Blake'a, miał też wrażenie, że brat Hannah znał się na zwierzętach i że proszenie o ekspertyzę całego tłumu to proszenie się o chaos. -Reszta - PROSZĘ SIĘ COFNĄĆ. Ziemia jest niestabilna, nie wiemy czy ryba jest bezpieczna, proszę pozwolić nam pracować. - poprosił; "reszta" nie obejmowała rzecz jasna innych pracowników Ministerstwa, w którego imieniu właśnie wystąpił. Miał nadzieję, że i Roger zostanie obok; może i nie zdążył go jeszcze wciągnąć do podziemia, ale w Plymouth zareklamował się jako detektyw rozwikłujący tajemnice zaginionych kurczaków, a oto mieli przed sobą śledztwo w sprawie fruwającej ryby. Porozumiewawczo zerknął na Addę, dając jej wybór w kwestii tego, czy chce pozostać z Just przy nim, czy działać dalej zza kulis. Omiótł ludzi chłodnym wzrokiem, gromiąc spojrzeniem szczególnie tych, którzy nadal szeptali lub stali na swoim miejscu.
rzucam na Sonorus
(& mam nadzieję że nie nadużywam akcji, w razie czego proszę MG o powstrzymanie
Can I not save one
from the pitiless wave?
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 69
'k100' : 69
Zwierzę było imponujące. Magiczne. Uniemożliwiało rozglądanie się dookoła, oczarowywało nie tylko otaczającymi je mirażami, ale także samą sylwetką, ciężką a mimo to lewitującą w powietrzu. Benjamin stał bez ruchu, z zadartą głową, ślepy i głuchy na wszystko, co działo się dookoła. Na moment zapomniał o potwornych doświadczeniach poprzedniego wieczora, o dłoniach brudnych od krwi ofiar, o lęku o ciężarną siostrę: bez mrugnięcia przyglądał się rybopodobnej istocie, a na jego ustach błąkał się lekki uśmiech. Najpierw zaciekawiony, potem - zdumiony. Nigdy nie był specjalistą z zakresu ryb, nie pamiętał też, jak dobrze znał się na smokach, ale magiczne stworzenia były mu szczególnie bliskie. Także te zapomniane, wspominane na marginesach naukowych periodyków, zepchnięte gdzieś poza nawias mitów, uznawane za martwe i zaginione. Czy to możliwe, że tego ranka na własne oczy widział to, co niemożliwe? Co dotąd uchodziło, w najlepszym przypadku, za senne marzenie oszalałego miłośnika podnawek, przeprowadzającego wątpliwie sensowne wywody na podstawie wydobytych z mórz szkieletów? Baśń stawała się faktem, ciągle nie mógł w to uwierzyć i...
I nie zdążył się wzruszyć, bo usłyszał ciężkie kroki - prawdziwe imię ciągle nie miało mocy wyrwania go z badawczego transu, w jaki wpadł na widok pradawnego stworzenia - a potem poczuł ciężar i ciepło. Czyjeś ramiona objęły go mocno, niedelikatnie, w połamany nos załaskotały go pachnące orzechami włosy, razem z zapachem. Końskiej grzywy pomieszanej z wonią wilgotnych piór, siana i dymu. W pierwszej chwili zdrętwiał, zaciskając dłonie w pięści, ale gdy rozpoznał nieznajomego rozluźnił się. Na odwzajemnienie uścisku było za późno, trwał krótko, po przyjacielsku, nie zdążył wywołać gorącej fali płynącej z dołu brzucha - i dobrze.
- Percy - wychrypiał, przyglądając się zmęczonemu mężczyźnie, dalej nieco zdezorientowany, tak samo mocno powitaniem, jak i tajemniczą bestią, lewitującą wśród chmur rozjaśnionych blaskiem poranka. - Ano, daj spokój, chciałem wygrać, ale wszystko się popierdoliło... - machnął wielką dłonią, mając nadzieję, że skupienie się na smutku po przegranym - chociaż, jak wolał sobie tłumaczyć, nierozstrzygniętym - wyścigu doda mu animuszu. Nie mógł przecież zdradzać strachu o najbliższych oraz potwornego uczucia absolutnej bezradności, wywołanej brakiem różdżki. Odchrząknął, znów zdecydowanie za długo wpatrując się w ciemnozielone oczy mężczyzny. Czemu tak na niego reagował? Równie mocno, co na mityczne zwierzę z opowiastek, okazujące się najprawdziwszą prawdą?
- Tak, to jeszcze reprekursje...to znaczy rekerspursje...no, to po festiwalu, trochę zabalowałem w ostatnie dni - odparł na rzeczowe pytanie o samopoczucie, wywołujące w nim pierwszy raz refleksję dotyczącą prezencji. Wyglądał nie najlepiej, pachniał adekwatnie; przetarł brudną twarz dolną częścią poszarpanej koszuli, odsłaniając nieco posiniaczony brzuch. - A ty? Wszystko w porządku u ciebie i u... - zawiesił głos, orientując się, że właściwie nie ma pojęcia o rodzinie Percivala. Był zdrajcą, o rodziców więc pytać nie mógł. Dziwnie zamrugał oczami, jak zwykle, gdy czuł się nieswojo. - U twojej panienki i dzieci, czy coś? - był świadom, jak kulawo to zabrzmiało, zwłaszcza w kontekście dosłownego końca świata, który wymordował połowę przebywających na wybrzeżu czarodziejów. Postanowił szybko zmienić temat, odwracając się ku fascynującemu stworzeniu. Gdzieś z boku dobiegały go przechwalanki grona studenciaków, zerknął na nich z pogardą. - Ceratodus-srodus, to przecież nie jest dokładnie to - westchnął, podnosząc dłoń do brwi, by lepiej przyjrzeć się pradawnej ramorze. Słońce świeciło coraz mocniej, coraz trudniej było przyglądać się stworzeniu bez bólu oczu. - To coś z podnawek, nie? Wiem, że chyba byłem...jestem smokologiem i ty też, więc...co o tym myślisz? - zagadnął, znów nieco kulawo, ale w jego głosie słychać było fascynację i podziw. - Wygląda jak to stworzenie z mitów. Cenne, rzadkie, sprzed wieków, jeśli nie tysiącleci... - westchnął, dalej przyglądając się bestii i otaczającym je mirażom. Przestał dopiero w chwili, w której dobiegły do niego głośniejsze rozmowy i przemowy kogoś stojącego bliżej brzegu. Spuścił wzrok niżej, obserwując gęstniejący tłum i jegomościa, który próbował nad nim zapanować.
- Ale cwaniak. Żebym ja zaraz nie przejął jego czterech liter i... - mruknął niezbyt przychylnie, łypiąc na postawnego blondyna, postanawiającego porządzić się wśród tłumu, urwał jednak w połowie. Benjamin był gotów do kontynuowania niezbyt eleganckiego pomawiania Tonksa, ale ten nagle obrócił się w ich stronę i wezwał ich po imieniu. Ich imieniu. Zareagował instynktownie, ciągle nie zdążył przyzwyczaić się do Benjamina, zamrugał więc gwałtownie na to bezkompromisowe, otwarte przywitanie. Spojrzał na siebie, na towarzyszącego mu Blake'a, potem znowu na rządzącego się jak gąska blondasa i wzruszył ramionami.
- Znasz go? - spytał prawdziwego Percivala, niechętnie, na razie nie kwapiąc się, by podejść do aroganckiego przedstawiciela służb mundurowych. Nie ufał im, tak dla zasady - czego nawet nie pamiętał. - Na Merlina, nie jesteś służbistą, co? - kąciki ust Benjamina zadrżały, ale nie zaśmiał się, wcisnął tylko dłonie w kieszenie spodni i utkwił wzrok w Percy'm. Gotowym podejść za nim do tego szarogęszącego się czarodzieja, jeśli taka będzie wola towarzysza: zdawał sobie sprawę z ograniczeń własnej pamięci.
I nie zdążył się wzruszyć, bo usłyszał ciężkie kroki - prawdziwe imię ciągle nie miało mocy wyrwania go z badawczego transu, w jaki wpadł na widok pradawnego stworzenia - a potem poczuł ciężar i ciepło. Czyjeś ramiona objęły go mocno, niedelikatnie, w połamany nos załaskotały go pachnące orzechami włosy, razem z zapachem. Końskiej grzywy pomieszanej z wonią wilgotnych piór, siana i dymu. W pierwszej chwili zdrętwiał, zaciskając dłonie w pięści, ale gdy rozpoznał nieznajomego rozluźnił się. Na odwzajemnienie uścisku było za późno, trwał krótko, po przyjacielsku, nie zdążył wywołać gorącej fali płynącej z dołu brzucha - i dobrze.
- Percy - wychrypiał, przyglądając się zmęczonemu mężczyźnie, dalej nieco zdezorientowany, tak samo mocno powitaniem, jak i tajemniczą bestią, lewitującą wśród chmur rozjaśnionych blaskiem poranka. - Ano, daj spokój, chciałem wygrać, ale wszystko się popierdoliło... - machnął wielką dłonią, mając nadzieję, że skupienie się na smutku po przegranym - chociaż, jak wolał sobie tłumaczyć, nierozstrzygniętym - wyścigu doda mu animuszu. Nie mógł przecież zdradzać strachu o najbliższych oraz potwornego uczucia absolutnej bezradności, wywołanej brakiem różdżki. Odchrząknął, znów zdecydowanie za długo wpatrując się w ciemnozielone oczy mężczyzny. Czemu tak na niego reagował? Równie mocno, co na mityczne zwierzę z opowiastek, okazujące się najprawdziwszą prawdą?
- Tak, to jeszcze reprekursje...to znaczy rekerspursje...no, to po festiwalu, trochę zabalowałem w ostatnie dni - odparł na rzeczowe pytanie o samopoczucie, wywołujące w nim pierwszy raz refleksję dotyczącą prezencji. Wyglądał nie najlepiej, pachniał adekwatnie; przetarł brudną twarz dolną częścią poszarpanej koszuli, odsłaniając nieco posiniaczony brzuch. - A ty? Wszystko w porządku u ciebie i u... - zawiesił głos, orientując się, że właściwie nie ma pojęcia o rodzinie Percivala. Był zdrajcą, o rodziców więc pytać nie mógł. Dziwnie zamrugał oczami, jak zwykle, gdy czuł się nieswojo. - U twojej panienki i dzieci, czy coś? - był świadom, jak kulawo to zabrzmiało, zwłaszcza w kontekście dosłownego końca świata, który wymordował połowę przebywających na wybrzeżu czarodziejów. Postanowił szybko zmienić temat, odwracając się ku fascynującemu stworzeniu. Gdzieś z boku dobiegały go przechwalanki grona studenciaków, zerknął na nich z pogardą. - Ceratodus-srodus, to przecież nie jest dokładnie to - westchnął, podnosząc dłoń do brwi, by lepiej przyjrzeć się pradawnej ramorze. Słońce świeciło coraz mocniej, coraz trudniej było przyglądać się stworzeniu bez bólu oczu. - To coś z podnawek, nie? Wiem, że chyba byłem...jestem smokologiem i ty też, więc...co o tym myślisz? - zagadnął, znów nieco kulawo, ale w jego głosie słychać było fascynację i podziw. - Wygląda jak to stworzenie z mitów. Cenne, rzadkie, sprzed wieków, jeśli nie tysiącleci... - westchnął, dalej przyglądając się bestii i otaczającym je mirażom. Przestał dopiero w chwili, w której dobiegły do niego głośniejsze rozmowy i przemowy kogoś stojącego bliżej brzegu. Spuścił wzrok niżej, obserwując gęstniejący tłum i jegomościa, który próbował nad nim zapanować.
- Ale cwaniak. Żebym ja zaraz nie przejął jego czterech liter i... - mruknął niezbyt przychylnie, łypiąc na postawnego blondyna, postanawiającego porządzić się wśród tłumu, urwał jednak w połowie. Benjamin był gotów do kontynuowania niezbyt eleganckiego pomawiania Tonksa, ale ten nagle obrócił się w ich stronę i wezwał ich po imieniu. Ich imieniu. Zareagował instynktownie, ciągle nie zdążył przyzwyczaić się do Benjamina, zamrugał więc gwałtownie na to bezkompromisowe, otwarte przywitanie. Spojrzał na siebie, na towarzyszącego mu Blake'a, potem znowu na rządzącego się jak gąska blondasa i wzruszył ramionami.
- Znasz go? - spytał prawdziwego Percivala, niechętnie, na razie nie kwapiąc się, by podejść do aroganckiego przedstawiciela służb mundurowych. Nie ufał im, tak dla zasady - czego nawet nie pamiętał. - Na Merlina, nie jesteś służbistą, co? - kąciki ust Benjamina zadrżały, ale nie zaśmiał się, wcisnął tylko dłonie w kieszenie spodni i utkwił wzrok w Percy'm. Gotowym podejść za nim do tego szarogęszącego się czarodzieja, jeśli taka będzie wola towarzysza: zdawał sobie sprawę z ograniczeń własnej pamięci.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wzgórze
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Dorset