przed domem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Otoczenie
Urocza, niewyróżniająca się na tle innych domostw znajdujących się w Ottery St. Catchpole chata, mieści się na uboczu miasteczka. Z dwóch stron otoczona lasem, z tyłu posiada dostęp do miejscowego jeziorka - największa atrakcja dla najmłodszych dzieci zarówno rodziny, jak i gości oraz sąsiadów. Do porośniętego bluszczem budynku prowadzi schludna, brukowana dróżka; niedawno Weasley'owie zadbali o jej obudowę. Podobno miało to miejsce po wizycie wuja Cadeyrna, który idąc ścieżką potknął się o wystający kamień i wybił sobie dwa przednie zęby. Do dziś odprawia egzorcyzmy przy każdej wizycie u krewnych.
Z powodu bliskiego sąsiedztwa mugoli, dom pozostaje wolny od większości czarów mogących realnie wpłynąć na niemagicznych znajomych i przyjaciół.
Z powodu bliskiego sąsiedztwa mugoli, dom pozostaje wolny od większości czarów mogących realnie wpłynąć na niemagicznych znajomych i przyjaciół.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Zastanowił się chwilę nad jej słowami i uczynił to w sposób iście aktorski, przykładając palec do brody w zastanowieniu. Zastukał nim o nią, pohamował uciekające kąciki ust, brwi zaś zmarszczył w głębokiej konsternacji nim skierował ku niej oczy. Miały kolor gorzkiej czekolady, ale teraz w cieniu wydawały się prawie czarne.
— Ale tylko czasem? Jeśli będę za dużo gadał uprzedzisz mnie, czy od razu przejdziesz do kneblowania? — Zastanowił się głośno, unosząc jedną z ciemnych, gęstych brwi. — Uprzedzam, jak zabronisz mi mówić, zacznę śpiewać. — Skrzywił się w grymasie i wzruszył ramionami, z rękami wciąż wciśniętymi w kieszenie. Cofając się kilka kroków rozpoczął wędrówkę — czekał ich długi spacer. Powątpiewał nieco w jej możliwości, ale przecież gotów był jej pomóc w każdej chwili, jeśli stwierdzi, że to za daleko. — Jesteś pewien, że nie potrzebujesz konia? — zagaił jeszcze dla pewności. Jej konna wycieczka pewnie nie była nietypowa, choć pracując tu przez ostatnie pół roku zdołał zorientować się, że żadne z nich nie wybierało się zwykle na wycieczkę konną dla przyjemności, jak zwykli to robić inni. Podróżowali w ten sposób w konkretnych celach, jakby szkoda było im czasu na podobne wycieczki. Zerknął w stronę okna, które zostawiła za sobą otwarte. Mógł mieć tylko nadzieję, że liściku od niego nie zostawiła w żadnym widocznym miejscu.
— Poważnie? To robisz w wolnym czasie? Siedzisz w pokoju i się uczysz? Zamiast spacerowania, leżenia w wysokiej, pachnącej trawie, cwałowania przez pola bez ograniczeń? To jeśli uczysz się w czasie wolnym to co robisz... w prawdziwym czasie wolnym? — Głupio to brzmiało, zaśmiał się pod nosem, łapiąc na tym, że brzmiało całkiem bez sensu, ale nie potrafił uwierzyć, że traktowała naukę jak przyjemność. Wydawała się raczej jednym z obowiązków. Sam nie pamiętał podobnych dni, zdawało mu się, że spędzał je na beztrosce, wygłupach z bratem, kuzynami, braćmi Eve, wycieczkach nad jezioro, ale prawda była taka, że sporo czasu spędzali na pracach dorywczych. Znacznie więcej niż dorośli, którzy przesiadywali dniami nad rzeką i palili jakieś zielsko w drewnianych fajkach. Praca miała ich nauczyć zaradności, obowiązkowości. Każde z nich musiało zarobić na siebie, dołożyć coś do rodziny. Dziś sądził, że miała ich po prostu czymś zająć, bo biegające i drące się dzieciaki były prawdziwym koszmarem każdego. — Powiedziałaś cioci, że wychodzisz? — spytał, ale głównie chciał usłyszeć, czy przyznała się, że z nim wychodzi, a jeśli tak — to co ciotka na to. Czy mógł spodziewać się jej niezadowolenia, a potem rozmowy, czy może mieli dziś podzielić wspólną tajemnicę. Mimo relacji jaka ich łączyła i faktu, że pracował tu od dawna nie sądził, by to spotkanie ich zadowalało. — Wezmę tą torbę — zaoferował się. Planował co prawda przy okazji oporządzenia konia wziąć ze stajni derkę, na której mogłaby się rozłożyć; jemu trawa nie przeszkadzała. Musiało im wystarczyć to co mieli, czyli niewiele. — Miałem dobrą nauczycielkę — odparował od razu, spoglądając na nią. Stanęli przed ogrodzeniem więc wyciągnął do niej rękę, oferując jej pomoc we wspięciu się na nie. Nie sposób było nie zauważyć, że nie prowadził jej żadną z wydeptanych ścieżek, ale nie kryl się też z tym, że nie chciał nikogo po drodze spotkać. Poczekał aż wejdzie sama lub skorzysta z jego dłoni i wgramoli się na płot, a potem z niego zeskoczy. — Ale nie trenowałem masażu dłoni na Freddim, jeśli o tym myślisz. Zapomniałem jak się to robiło, będziesz musiała pokażą mi to jeszcze raz — mruknął, przywdziewając minę niewiniątka. Oparł się plecami o ogrodzenie, spoglądając na nią z uśmiechem. Ten poszerzał się stopniowo z każdą chwilą coraz bardziej. — Tak — odparł po chwili zastanowienia. — Chyba tak. — Błądził chwilę wzrokiem po jej twarzy, szczerząc się po chwili. — Jest niedziela, mam wolne. Świeci słońce. Idziemy na spacer. Właściwie to jestem pewien, że tak. Jest świetnie — przyznał, musząc zmrużyć nieco oczy, słońce świeciło mu prosto w twarz, przedzierało się przez gęste i ciemne rzęsy bez trudu. — A u ciebie? Jak się czujesz? — Wyciągnął do niej dłoń ponownie, oferując jej pomoc w wejściu na ogrodzenie. Nie mówił dlaczego tędy, wydawało mu się to zrozumiałe. — Plan? Pierwszym punktem jest przypilnowanie, żebyś nie skręciła kostki — dodał poważnie. — Kolejnym, byś się trochę zaspała. Wtedy pozwolę ci odpocząć. I jak to brzmi?
— Ale tylko czasem? Jeśli będę za dużo gadał uprzedzisz mnie, czy od razu przejdziesz do kneblowania? — Zastanowił się głośno, unosząc jedną z ciemnych, gęstych brwi. — Uprzedzam, jak zabronisz mi mówić, zacznę śpiewać. — Skrzywił się w grymasie i wzruszył ramionami, z rękami wciąż wciśniętymi w kieszenie. Cofając się kilka kroków rozpoczął wędrówkę — czekał ich długi spacer. Powątpiewał nieco w jej możliwości, ale przecież gotów był jej pomóc w każdej chwili, jeśli stwierdzi, że to za daleko. — Jesteś pewien, że nie potrzebujesz konia? — zagaił jeszcze dla pewności. Jej konna wycieczka pewnie nie była nietypowa, choć pracując tu przez ostatnie pół roku zdołał zorientować się, że żadne z nich nie wybierało się zwykle na wycieczkę konną dla przyjemności, jak zwykli to robić inni. Podróżowali w ten sposób w konkretnych celach, jakby szkoda było im czasu na podobne wycieczki. Zerknął w stronę okna, które zostawiła za sobą otwarte. Mógł mieć tylko nadzieję, że liściku od niego nie zostawiła w żadnym widocznym miejscu.
— Poważnie? To robisz w wolnym czasie? Siedzisz w pokoju i się uczysz? Zamiast spacerowania, leżenia w wysokiej, pachnącej trawie, cwałowania przez pola bez ograniczeń? To jeśli uczysz się w czasie wolnym to co robisz... w prawdziwym czasie wolnym? — Głupio to brzmiało, zaśmiał się pod nosem, łapiąc na tym, że brzmiało całkiem bez sensu, ale nie potrafił uwierzyć, że traktowała naukę jak przyjemność. Wydawała się raczej jednym z obowiązków. Sam nie pamiętał podobnych dni, zdawało mu się, że spędzał je na beztrosce, wygłupach z bratem, kuzynami, braćmi Eve, wycieczkach nad jezioro, ale prawda była taka, że sporo czasu spędzali na pracach dorywczych. Znacznie więcej niż dorośli, którzy przesiadywali dniami nad rzeką i palili jakieś zielsko w drewnianych fajkach. Praca miała ich nauczyć zaradności, obowiązkowości. Każde z nich musiało zarobić na siebie, dołożyć coś do rodziny. Dziś sądził, że miała ich po prostu czymś zająć, bo biegające i drące się dzieciaki były prawdziwym koszmarem każdego. — Powiedziałaś cioci, że wychodzisz? — spytał, ale głównie chciał usłyszeć, czy przyznała się, że z nim wychodzi, a jeśli tak — to co ciotka na to. Czy mógł spodziewać się jej niezadowolenia, a potem rozmowy, czy może mieli dziś podzielić wspólną tajemnicę. Mimo relacji jaka ich łączyła i faktu, że pracował tu od dawna nie sądził, by to spotkanie ich zadowalało. — Wezmę tą torbę — zaoferował się. Planował co prawda przy okazji oporządzenia konia wziąć ze stajni derkę, na której mogłaby się rozłożyć; jemu trawa nie przeszkadzała. Musiało im wystarczyć to co mieli, czyli niewiele. — Miałem dobrą nauczycielkę — odparował od razu, spoglądając na nią. Stanęli przed ogrodzeniem więc wyciągnął do niej rękę, oferując jej pomoc we wspięciu się na nie. Nie sposób było nie zauważyć, że nie prowadził jej żadną z wydeptanych ścieżek, ale nie kryl się też z tym, że nie chciał nikogo po drodze spotkać. Poczekał aż wejdzie sama lub skorzysta z jego dłoni i wgramoli się na płot, a potem z niego zeskoczy. — Ale nie trenowałem masażu dłoni na Freddim, jeśli o tym myślisz. Zapomniałem jak się to robiło, będziesz musiała pokażą mi to jeszcze raz — mruknął, przywdziewając minę niewiniątka. Oparł się plecami o ogrodzenie, spoglądając na nią z uśmiechem. Ten poszerzał się stopniowo z każdą chwilą coraz bardziej. — Tak — odparł po chwili zastanowienia. — Chyba tak. — Błądził chwilę wzrokiem po jej twarzy, szczerząc się po chwili. — Jest niedziela, mam wolne. Świeci słońce. Idziemy na spacer. Właściwie to jestem pewien, że tak. Jest świetnie — przyznał, musząc zmrużyć nieco oczy, słońce świeciło mu prosto w twarz, przedzierało się przez gęste i ciemne rzęsy bez trudu. — A u ciebie? Jak się czujesz? — Wyciągnął do niej dłoń ponownie, oferując jej pomoc w wejściu na ogrodzenie. Nie mówił dlaczego tędy, wydawało mu się to zrozumiałe. — Plan? Pierwszym punktem jest przypilnowanie, żebyś nie skręciła kostki — dodał poważnie. — Kolejnym, byś się trochę zaspała. Wtedy pozwolę ci odpocząć. I jak to brzmi?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
- Zastanowię się. - odpowiedziałam, żeby zaraz zaśmiać się na padające słowa i pokręcić w rozbawieniu głową. - To nie problem. - wypadło z moich warg na padającą groźbę. - Lubię twój głos. - przyznałam któryś raz już bez problemów żadnych, ale fakt pozostawał faktem. Jim brzmiał miło kiedy śpiewał, słyszałam jak to robił i jak nucił - w przeciwieństwie do mnie nie brzmiał pokracznie. - Lepiej nie daj mnie zaaczynać. - zażartowałam. Nad zadanym pytaniem zastanawiałam się chwilę, spoglądając na stajnie, w końcu wzruszyłam ramionami. - Nie jestem. - przyznałam zgodnie z prawdą unosząc rękę, żeby podrapać się po policzku - to więcej kroków w których mogłabym się potknąć. - Powiem ci, jeśli poczuję że sił mi może nie wystarczyć na obie strony i zawrócić trzeba wcześniej niż chciałeś. - obiecałam zaraz, nie było sensu udawać, że wszystko świetnie było całkiem. Nie było jeszcze. Było lepiej, dużo lepiej, dobrze już naprawdę, ale skutki trucizny nadal odciskały na mnie swoje piętno. - Poważnie. Czasem siedzę w ogrodzie, albo leżę pod jabłonią i czytam. Poza tym, to nie jest mój czas wolny. - lubiłam też chodzić po lesie, ale teraz to było zbyt niebezpieczne by się w nim samemu gubić. Prawdziwym czasie wolnym? Spojrzałam na Jima unosząc brwi do góry. Zmarszczyłam je zaraz do kompletu z nosem. - Cóż… - wypadło z moich ust w zastanawiającym pomruku. - Wychodzi na to, że wychodzę z tobą. - odpowiedziałam uśmiechając się do niego. Chociaż właściwie nie byłam już pewna całkowicie co dokładnie było definicją czasu wolnego. Bo chyba James nie uważał, że czytało się dla przyjemności a ja czytać lubiłam. - Powiedziałam - potwierdziłam. Wymykanie się nie było moją najmocniejszą stronę. A po ostatnim wymknięciu na potańcówkę… cóż, wolałam nie praktykować tego zbyt często. - że idę na spacer i że nie odejdę zbyt daleko. - dodałam spoglądając na niego. - Wyglądałeś nie chcieć by wiedziała że tu jesteś. - dodałam wzruszając ramionami, samej nie widząc jakiegoś wielkiego problemu. Ciocia go znała przecież - ja się z nim przyjaźniłam. Ale skoro już wziął tak pod górkę z tym rzucaniem kamieniami i w ogóle to uznałam, że dobra, niech będzie, nie wspomnę o nim w ogóle, chociaż korciło mnie strasznie powiedzieć o tym, że w sumie to mnie z początku to stukanie zadziwiło. - Nie jest ciężka. - powiedziałam, ale mimo to i tak ściągnęłam ją z ramienia podając ją jemu. Skoro chciał, nie widziałam w tym problemu. Ot, trochę wody, dwa jabłka i ciasta trochę - ale tym razem z jagodami to było.
- Ah tak? - podchwyciłam, czując, że mimowolnie znów się uśmiecham zatrzymałam się przed ogrodzeniem nie bardzo rozumiejąc, czemu idziemy właśnie tędy, ale nie zadawałam pytań. Znając Jima powie coś, że tędy ciekawiej będzie o tyle się dowiem. Podałam mu rękę, drugą łapiąc za ogrodzenie, przerzucając przez nie jedną nogę, a potem puszczając go, żeby przesunąć się na drugą stronę. Ale zanim zeszłam uniosłam brwi spoglądając na swojego towarzysza łapiąc się pod boki. Na chwilę straciłam równowagę więc zamachałam nimi ale zaraz znów ułożyłam je po bokach. - Serio? - zapytałam ale już wiedziałam że nie kłamał mnie chyba w tym względzie. To mnie niezadowoliło. - A Fred, sprawdzałeś co u niego? - wyrzuciłam kolejne z pytań wzdychając trochę ciężko, to niedobrze, że nie zapamiętał. Do kompletu pytań dodając jeszcze jedno - to o niego. Patrząc jak zastanawia się uśmiechając coraz mocniej. Pozwoliłam unieść się kącikom warg, układając ręce na ogrodzeniu. Przymykając tęczówki, wystawiając twarz do słońca. - Coraz bardziej jak ja. - orzekłam chwilę później. Wywróciłam oczami na pierwsze ze zdań. - Męcząco. - odpowiedziałam marszcząc nos na te rewelacje. - Poza tym, nie skręcam ich TAAAK często. - orzekłam mocniej artykułując to słowo, żeby wiedział na pewno, że właśnie tak było. - Nie zauważyłam wtedy kamienia. - wytłumaczyłam się jeszcze wywracając tęczówkami. Zamiast pilnować drogi mój wzrok przyciągnął on i ta chwila wystarczyła bym się całkowicie widowiskowo wywaliła. - A jak mnie zasapiesz za bardzo, to będziesz mnie musiał do domu dźwigać. Tak tylko mówię, żebyś miał to na uwadze. - dodałam przyjmując wyciągniętą do mnie rękę by zeskoczyć z ogrodzenia. Nie oglądałam się za siebie - po co nie było przecież - ruszając dalej, prosto przed siebie, chyba w tamtą stronę była rzeka. A może tam się szło ku polanie? - Wiesz dokąd idziemy tak? - upewniłam się jednak mimo wszystko, tak na wszelki wypadek. Ja orientowałam się tak tyle o ile - tym bardziej, że przeważnie korzystałam ze ścieżek.
1 - no cóż, szczęście jak zawsze po mojej stronie, więc zahaczyłam dół sukienki o drewno rozrywając ją trochę
2 - pająk łazi mi po głowie
3 - zeskakując straciłam równowagę
- Ah tak? - podchwyciłam, czując, że mimowolnie znów się uśmiecham zatrzymałam się przed ogrodzeniem nie bardzo rozumiejąc, czemu idziemy właśnie tędy, ale nie zadawałam pytań. Znając Jima powie coś, że tędy ciekawiej będzie o tyle się dowiem. Podałam mu rękę, drugą łapiąc za ogrodzenie, przerzucając przez nie jedną nogę, a potem puszczając go, żeby przesunąć się na drugą stronę. Ale zanim zeszłam uniosłam brwi spoglądając na swojego towarzysza łapiąc się pod boki. Na chwilę straciłam równowagę więc zamachałam nimi ale zaraz znów ułożyłam je po bokach. - Serio? - zapytałam ale już wiedziałam że nie kłamał mnie chyba w tym względzie. To mnie niezadowoliło. - A Fred, sprawdzałeś co u niego? - wyrzuciłam kolejne z pytań wzdychając trochę ciężko, to niedobrze, że nie zapamiętał. Do kompletu pytań dodając jeszcze jedno - to o niego. Patrząc jak zastanawia się uśmiechając coraz mocniej. Pozwoliłam unieść się kącikom warg, układając ręce na ogrodzeniu. Przymykając tęczówki, wystawiając twarz do słońca. - Coraz bardziej jak ja. - orzekłam chwilę później. Wywróciłam oczami na pierwsze ze zdań. - Męcząco. - odpowiedziałam marszcząc nos na te rewelacje. - Poza tym, nie skręcam ich TAAAK często. - orzekłam mocniej artykułując to słowo, żeby wiedział na pewno, że właśnie tak było. - Nie zauważyłam wtedy kamienia. - wytłumaczyłam się jeszcze wywracając tęczówkami. Zamiast pilnować drogi mój wzrok przyciągnął on i ta chwila wystarczyła bym się całkowicie widowiskowo wywaliła. - A jak mnie zasapiesz za bardzo, to będziesz mnie musiał do domu dźwigać. Tak tylko mówię, żebyś miał to na uwadze. - dodałam przyjmując wyciągniętą do mnie rękę by zeskoczyć z ogrodzenia. Nie oglądałam się za siebie - po co nie było przecież - ruszając dalej, prosto przed siebie, chyba w tamtą stronę była rzeka. A może tam się szło ku polanie? - Wiesz dokąd idziemy tak? - upewniłam się jednak mimo wszystko, tak na wszelki wypadek. Ja orientowałam się tak tyle o ile - tym bardziej, że przeważnie korzystałam ze ścieżek.
1 - no cóż, szczęście jak zawsze po mojej stronie, więc zahaczyłam dół sukienki o drewno rozrywając ją trochę
2 - pająk łazi mi po głowie
3 - zeskakując straciłam równowagę
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Przyglądał jej się przeciągle, jak wtedy gdy coś chodzi po głowie komuś, nie zawsz odpowiedniego. Kąciki ust powoli się uniosły, rozciągając wargi w uśmiechu bardziej szelmowskim niż uprzejmym. I nie odrywał wzroku przez dłuższą chwilę.
— Problem dla mnie, bym wiedział, co muszę pleść, byś dalej mogła go słucha — zauważył; nie znał się na poezji, nie umiałby jej wyrecytować wiersza. Co najwyżej mógł podzielić się z nią jedną z wielu historii opowiadanych przez krewnych, uraczyć ją jedną z wielu piosenek, które umila jej czas, jeśli rzeczywiście doceniała jego głos. — Może powinnaś spróbować. Próbowałaś kiedyś w ogóle? Nie będę się śmiał, daję słowo. — Przytknął dłoń do piersi solennie. — To wyzwala. Duszę z ciała. Naprawdę — nie kłamał. Kiedy był zły, gdy był przygnębiony, zajęty, wesoły. Każda emocja miała swój odpowiednik, swoją nutę, melodię, swój nastrój, a to pomagało wyrzucić mu to, co chciał, a nie potrafił powiedzieć głośno. Na wspomnienie o jabłoni i leżeli pod nią uśmiechnął się. On też to lubił. Zaraz potem spuścił wzrok, zmieszał się. — Poznałem twojego brata. Pod jabłonią. Ja... uciąłem sobie małą drzemkę... — dodał ze wstydem, ale rozbawienie zawładnęło jego twarzą, choć wcale nie było mu do śmiechu. Było m wstyd, potwornie wstyd, a jednak wciąż się uśmiechał. — Tam przy padokach. Wziąłem go za bandytę i... próbowałem uderzyć. Właściwie... uderzyłem, ale mnie sparował. Nie przypomina ciebie w niczym. Nawet z wyglądu — powiedział w końcu poważnie; do tego głównie zmierzał. Zawał sobie sprawę, jak złe wrażenie zrobił, nie miał czego przed nią ukrywać. — Nie sądzę, by był zadowolony z tego, że porywam cię na spacer — wyjaśnił zaraz. Dostrzegł w jej twarzy zmieszanie, niezrozumienie. Głupio było mu z myślą, że właśnie tak się stało, chciał zrobić na nim dobre wrażenie. Zrobiłby, był pewien, gdyby tylko mógł to przewidzieć. Pokazałaby mu się jako pracowity, uczynny i zaradny mężczyzna. Jedna z kłączy była źrebna, niedługo musieli czekać do rozwiązania. Chciał prosić o możliwość układania źrebaka pod siodło, gdy się pojawi, a teraz... Wiedział, że udowodnił tym incydentem, że nie nadawał się do niczego, musiał wyjść na okropnego lenia. — Jeśli braknie ci sił, wezmę cię na barana. Naprawdę — zapowiedział jej z błyskiem w oko i zadarł brodę wyżej. Wątpił, by tak to wyglądało, ale nie zamierzał się z tych słów wycofywać. Uśmiechnął się szerzej, gdy wyznała, że nie spędzała wolnego czasu inaczej. Myśl, że mógł zagarnąć dla sobie część jej dnia, tak bezwstydnie i chełpliwie zrodziła w nim dziwne poczucie ekscytacji. Nie dzieliła go z nikim innym, nie miała lepszych rozrywek. Po prostu ukradł jej kilka godzin w ciągu dnia.
Odebrał od niej torbę i przerzucił lekko przez ramię, nim nie stanął przy ogrodzeniu. Wtedy opuścił ją na ziemię, by pomóc jej się wspiąć. Stanął przy ogrodzeniu, podniósłszy torbę, przodem do niej z zadartą wysoko głową — górowała nad nim tak jak wtedy, gdy siedziała na koniu, się patrzył z dołu z szerokim, łobuzerskim uśmiechem.
— Serio — odparł zaczepnie i lekceważąco, wzruszył ramionami, chwytając się ogrodzenia przed jej kolanami i za biodrami, ale nim się wspiął odczekał aż ona zejdzie. Mógłby je przeskoczyć w innym miejscu, to wydawało się jednak...dobre. — Nie, a powinienem? To duży chłopak, poradzi sobie — odparł usprawiedliwiająco. Zaraz potem wysłuchał z uśmiechem relacji o tym jak się czuła. Przechylił lekko głowę i kiwnął lekko głową. Widać było, że wracała do siebie. — Czułbym się dotknięty, jakbyś je skręcała przy pierwszej lepszej okazji — oburzył się i oparł cały ciężar ciała na ogrodzeniu, na którym siedziała. — Schodzisz, czy mam cię zrzucić? — spytał z perfidnym uśmiechem. — Mhm — Przytaknął na wieść o kamieniu. Nie próbował nawet udawać, że wierzył w tę teorię. Po prostu się poślizgnęła w strumieniu. Wciąż miał przed oczami jej minę i odmalowaną w niej butę na wieść, że chociażby zaoferował jej swoją pomoc. — Może właśnie taki jest plan... — Zamyślił się bezczelnie i wzruszył ramionami, a potem uniósł ku niej wzrok. — Wcale nie jestem taki miły i uprzejmy, próbuję uśpić twoją czujność — zwierzył się konspiracyjnym szeptem, wciąż czekając, aż zeskoczy. Kiedy to zrobiła, zobaczył jak traci równowagę i spoważniał nagłe. Trzymając jej torbę wspiął się na ogrodzenie raz dwa i przeskoczył je, by po chwili złapać ją za przedramię i pomóc się podnieść.
— Wszystko w porządku? Coś ty próbowała teraz zrobić? Nauczyć się latać? — spytał, odgarniając jej włosy z twarzy. Przez chwilę był pewien, że ich spacer właśnie zawisł na włosku, kiepsko to wyglądało. — Pomogę ci — zaoferował się, poprawiając torbę na ramieniu. Objął ją w talii delikatnie, podsunął głowę pod jej ramię. — Ledwie wyszliśmy i już jesteś kaleka. Wracamy? — spytał, spoglądając w dół, na jej nogi. Czy była w ogóle zdolna by iść? Czy coś jej się stało? Czy to tylko tak dziko wyglądało?
— Problem dla mnie, bym wiedział, co muszę pleść, byś dalej mogła go słucha — zauważył; nie znał się na poezji, nie umiałby jej wyrecytować wiersza. Co najwyżej mógł podzielić się z nią jedną z wielu historii opowiadanych przez krewnych, uraczyć ją jedną z wielu piosenek, które umila jej czas, jeśli rzeczywiście doceniała jego głos. — Może powinnaś spróbować. Próbowałaś kiedyś w ogóle? Nie będę się śmiał, daję słowo. — Przytknął dłoń do piersi solennie. — To wyzwala. Duszę z ciała. Naprawdę — nie kłamał. Kiedy był zły, gdy był przygnębiony, zajęty, wesoły. Każda emocja miała swój odpowiednik, swoją nutę, melodię, swój nastrój, a to pomagało wyrzucić mu to, co chciał, a nie potrafił powiedzieć głośno. Na wspomnienie o jabłoni i leżeli pod nią uśmiechnął się. On też to lubił. Zaraz potem spuścił wzrok, zmieszał się. — Poznałem twojego brata. Pod jabłonią. Ja... uciąłem sobie małą drzemkę... — dodał ze wstydem, ale rozbawienie zawładnęło jego twarzą, choć wcale nie było mu do śmiechu. Było m wstyd, potwornie wstyd, a jednak wciąż się uśmiechał. — Tam przy padokach. Wziąłem go za bandytę i... próbowałem uderzyć. Właściwie... uderzyłem, ale mnie sparował. Nie przypomina ciebie w niczym. Nawet z wyglądu — powiedział w końcu poważnie; do tego głównie zmierzał. Zawał sobie sprawę, jak złe wrażenie zrobił, nie miał czego przed nią ukrywać. — Nie sądzę, by był zadowolony z tego, że porywam cię na spacer — wyjaśnił zaraz. Dostrzegł w jej twarzy zmieszanie, niezrozumienie. Głupio było mu z myślą, że właśnie tak się stało, chciał zrobić na nim dobre wrażenie. Zrobiłby, był pewien, gdyby tylko mógł to przewidzieć. Pokazałaby mu się jako pracowity, uczynny i zaradny mężczyzna. Jedna z kłączy była źrebna, niedługo musieli czekać do rozwiązania. Chciał prosić o możliwość układania źrebaka pod siodło, gdy się pojawi, a teraz... Wiedział, że udowodnił tym incydentem, że nie nadawał się do niczego, musiał wyjść na okropnego lenia. — Jeśli braknie ci sił, wezmę cię na barana. Naprawdę — zapowiedział jej z błyskiem w oko i zadarł brodę wyżej. Wątpił, by tak to wyglądało, ale nie zamierzał się z tych słów wycofywać. Uśmiechnął się szerzej, gdy wyznała, że nie spędzała wolnego czasu inaczej. Myśl, że mógł zagarnąć dla sobie część jej dnia, tak bezwstydnie i chełpliwie zrodziła w nim dziwne poczucie ekscytacji. Nie dzieliła go z nikim innym, nie miała lepszych rozrywek. Po prostu ukradł jej kilka godzin w ciągu dnia.
Odebrał od niej torbę i przerzucił lekko przez ramię, nim nie stanął przy ogrodzeniu. Wtedy opuścił ją na ziemię, by pomóc jej się wspiąć. Stanął przy ogrodzeniu, podniósłszy torbę, przodem do niej z zadartą wysoko głową — górowała nad nim tak jak wtedy, gdy siedziała na koniu, się patrzył z dołu z szerokim, łobuzerskim uśmiechem.
— Serio — odparł zaczepnie i lekceważąco, wzruszył ramionami, chwytając się ogrodzenia przed jej kolanami i za biodrami, ale nim się wspiął odczekał aż ona zejdzie. Mógłby je przeskoczyć w innym miejscu, to wydawało się jednak...dobre. — Nie, a powinienem? To duży chłopak, poradzi sobie — odparł usprawiedliwiająco. Zaraz potem wysłuchał z uśmiechem relacji o tym jak się czuła. Przechylił lekko głowę i kiwnął lekko głową. Widać było, że wracała do siebie. — Czułbym się dotknięty, jakbyś je skręcała przy pierwszej lepszej okazji — oburzył się i oparł cały ciężar ciała na ogrodzeniu, na którym siedziała. — Schodzisz, czy mam cię zrzucić? — spytał z perfidnym uśmiechem. — Mhm — Przytaknął na wieść o kamieniu. Nie próbował nawet udawać, że wierzył w tę teorię. Po prostu się poślizgnęła w strumieniu. Wciąż miał przed oczami jej minę i odmalowaną w niej butę na wieść, że chociażby zaoferował jej swoją pomoc. — Może właśnie taki jest plan... — Zamyślił się bezczelnie i wzruszył ramionami, a potem uniósł ku niej wzrok. — Wcale nie jestem taki miły i uprzejmy, próbuję uśpić twoją czujność — zwierzył się konspiracyjnym szeptem, wciąż czekając, aż zeskoczy. Kiedy to zrobiła, zobaczył jak traci równowagę i spoważniał nagłe. Trzymając jej torbę wspiął się na ogrodzenie raz dwa i przeskoczył je, by po chwili złapać ją za przedramię i pomóc się podnieść.
— Wszystko w porządku? Coś ty próbowała teraz zrobić? Nauczyć się latać? — spytał, odgarniając jej włosy z twarzy. Przez chwilę był pewien, że ich spacer właśnie zawisł na włosku, kiepsko to wyglądało. — Pomogę ci — zaoferował się, poprawiając torbę na ramieniu. Objął ją w talii delikatnie, podsunął głowę pod jej ramię. — Ledwie wyszliśmy i już jesteś kaleka. Wracamy? — spytał, spoglądając w dół, na jej nogi. Czy była w ogóle zdolna by iść? Czy coś jej się stało? Czy to tylko tak dziko wyglądało?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Uniosłam brwi kiedy tak mi się przyglądał bez zrozumienia trochę, ale tęczówek nie odwróciłam wcale czekając na to, co dalej powie, bo że powie byłam pewna.
- Mówiłam o śpiewaniu, nie paplaniu. Od paplania mamy mnie - przynajmniej ciocia mówi, że ze mnie papla straszna. - wywróciłam oczami z rozbawieniem wyjaśniając. - A do mówienia rozmowę. - przyznałam dalej zaraz spoglądając na niego kiedy o tym śpiewaniu zaczął. Zmarszczyłam nos trochę. - To raczej nie kwestia, że nie spiewam w ogóle. Tylko że nie robię tego tak dobrze jak ty. Fałszuję byłoby odpowiednie pewnie. - wytłumaczyłam się z szczerym zastanowieniem nad tym problemem, zaraz jednak rozciągnęłam wargo w uśmiechu. - A w głowie mam teraz jeśli idzie o melodie kompletną pustkę. - przyznałam zaraz, bo i przez chwilę zastanowiłam się nad tym czy nie spróbować istotnie, ale nic nie chciało mi przyjść do głowy.
Wargi rozciągnęły mi się w uśmiechu zadowolenia że przyszło im się poznać i z nim spojrzałam na Jima, ale jego kolejne słowa rozszerzyły mi tęczówki a wargi wykrzywił krótki grymas. Nie za dobrze. Właściwie bardzo źle. Odwróciłam spojrzenie zastanawiając się, drzemka nie największa zbrodnia na świecie, ale dalsze słowa Jima sprawiły że osłupiałam na początku. Za bandytę? Brendana? Zamrugałam kilka razy na ostatnie stwierdzenia, te o tym, że nie przypomina w niczym mnie i że z wyglądu też tego nie robi. I nim się spostrzegłam mimowolnie najpierw parsknęłam. - Więc o to idzie. - podsumowałam, potakując głową. - Żeby była jasność, też nie pochwalam drzemek w ciągu pracy. - orzekłam na początku splatając dłonie za plecami. - Ale jeśli mu się postawiłeś to chyba dobrze - w sensie ogólnie nie dobrze, ale skoro wziąłeś go za bandytę to dobrze, rozumiesz? - przyznałam wzruszając ramionami raz jeszcze. - Chociaż nie od tego tu jesteś żeby walczyć. I mój brat jako bandyta nadal mnie bawi. - kącik warg drgnął mi mimowolnie. - Brendan jest inny niż ja. - powiedziałam poważniejąc jednak spoglądając na chłopaka obok mnie. - Śmieję się, że gruboskórny jak buchorożec. Z zewnątrz okrutnie twardy, ale serce dobre ma. A myślę, że wyboru niewiele miał i musiał właśnie taki się stać. - przyznałam spoglądając na niebo. - Nie jest jednak kimś, kto skreśla za mniejsze przewiny jak ta. Ale rozsądnie rzeczywiście jest nie podpadać mu bardziej. - zgodziłam się bo choć za jedną skreślić go pewnie nie skreśli całkiem, to za więcej już pewnie mógł bardziej. Zerknęłam na Jima by posłać uśmiech. Złożone zapewnienie - bo nie obietnicę, tych Jim nie składał jak zdążyłam zauważyć - przyjęłam z krótkim skinieniem głową. Niech będzie i tak.
- Miałeś mu pokazać co i jak Jim, pokazałeś? - zapytałam przekrzywiając głowę i mierząc go spod zmrużonych oczu. Fred może i nie był mały, ale miałam nadzieję, że Jim mu przekazał to i teraz żartował tylko.
- Schodzę. - powiedziałam, wywracając chwilę wcześniej tęczówkami na to dotykanie całe. - Aha, już ci wierzę. - wypowiedziałam z powątpiewaniem, bo nie wierzyłam ani trochę, że coś takiego chodziło mu po głowie. Poza tym, nie widziałam żadnego sensu, ani dobrej rozrywki w noszeniu mnie po lasach. Bez sensu to jakieś było.
- Ćwiczyłam układ taneczny. Ale idzie mi fatalnie. - odcięłam się a może przyznałam, dmuchając przed siebie, żeby odsunąć trochę włosów z twarzy. Zadzierając tęczówki, natrafiając na te Jima prosto nade mną. Bliżej niż wcześniej. - Trochę. - zgodziłam się, opierając ciężar ciała na nim kiedy pomagał mi wstać. Ale chyba poza tym, że zaliczyłam bliższe spotkanie z podłożem - ponownie i pobrudziłam trochę nogi od trawy nic więcej mi nie było. Sprawdziłam jedną nogę, a potem drugą. - Jeszcze nie zaczęłam sapać. - przypomniałam mu, prostując się, unosząc rękę tak, by nie podtrzymywać się na nim, ale móc złapać w razie czego. Zrobiłam krok, a potem następny, powoli odsuwając od niego rękę, ale żadna noga mnie nie bolała. Przeskoczyłam z jednej nogi na druga. - Wszystko działa! - orzekłam jakby sam nie był w stanie tego zobaczyć. - Chodźmy nad Wąwozem Magicznych Kamieni. - poprosiłam mierząc las przed nami wzrokiem. - To będzie gdzieś tam. - wskazałam ręką kierunek, rzeka chyba też znajdowała się w podobną stronę.
- Mówiłam o śpiewaniu, nie paplaniu. Od paplania mamy mnie - przynajmniej ciocia mówi, że ze mnie papla straszna. - wywróciłam oczami z rozbawieniem wyjaśniając. - A do mówienia rozmowę. - przyznałam dalej zaraz spoglądając na niego kiedy o tym śpiewaniu zaczął. Zmarszczyłam nos trochę. - To raczej nie kwestia, że nie spiewam w ogóle. Tylko że nie robię tego tak dobrze jak ty. Fałszuję byłoby odpowiednie pewnie. - wytłumaczyłam się z szczerym zastanowieniem nad tym problemem, zaraz jednak rozciągnęłam wargo w uśmiechu. - A w głowie mam teraz jeśli idzie o melodie kompletną pustkę. - przyznałam zaraz, bo i przez chwilę zastanowiłam się nad tym czy nie spróbować istotnie, ale nic nie chciało mi przyjść do głowy.
Wargi rozciągnęły mi się w uśmiechu zadowolenia że przyszło im się poznać i z nim spojrzałam na Jima, ale jego kolejne słowa rozszerzyły mi tęczówki a wargi wykrzywił krótki grymas. Nie za dobrze. Właściwie bardzo źle. Odwróciłam spojrzenie zastanawiając się, drzemka nie największa zbrodnia na świecie, ale dalsze słowa Jima sprawiły że osłupiałam na początku. Za bandytę? Brendana? Zamrugałam kilka razy na ostatnie stwierdzenia, te o tym, że nie przypomina w niczym mnie i że z wyglądu też tego nie robi. I nim się spostrzegłam mimowolnie najpierw parsknęłam. - Więc o to idzie. - podsumowałam, potakując głową. - Żeby była jasność, też nie pochwalam drzemek w ciągu pracy. - orzekłam na początku splatając dłonie za plecami. - Ale jeśli mu się postawiłeś to chyba dobrze - w sensie ogólnie nie dobrze, ale skoro wziąłeś go za bandytę to dobrze, rozumiesz? - przyznałam wzruszając ramionami raz jeszcze. - Chociaż nie od tego tu jesteś żeby walczyć. I mój brat jako bandyta nadal mnie bawi. - kącik warg drgnął mi mimowolnie. - Brendan jest inny niż ja. - powiedziałam poważniejąc jednak spoglądając na chłopaka obok mnie. - Śmieję się, że gruboskórny jak buchorożec. Z zewnątrz okrutnie twardy, ale serce dobre ma. A myślę, że wyboru niewiele miał i musiał właśnie taki się stać. - przyznałam spoglądając na niebo. - Nie jest jednak kimś, kto skreśla za mniejsze przewiny jak ta. Ale rozsądnie rzeczywiście jest nie podpadać mu bardziej. - zgodziłam się bo choć za jedną skreślić go pewnie nie skreśli całkiem, to za więcej już pewnie mógł bardziej. Zerknęłam na Jima by posłać uśmiech. Złożone zapewnienie - bo nie obietnicę, tych Jim nie składał jak zdążyłam zauważyć - przyjęłam z krótkim skinieniem głową. Niech będzie i tak.
- Miałeś mu pokazać co i jak Jim, pokazałeś? - zapytałam przekrzywiając głowę i mierząc go spod zmrużonych oczu. Fred może i nie był mały, ale miałam nadzieję, że Jim mu przekazał to i teraz żartował tylko.
- Schodzę. - powiedziałam, wywracając chwilę wcześniej tęczówkami na to dotykanie całe. - Aha, już ci wierzę. - wypowiedziałam z powątpiewaniem, bo nie wierzyłam ani trochę, że coś takiego chodziło mu po głowie. Poza tym, nie widziałam żadnego sensu, ani dobrej rozrywki w noszeniu mnie po lasach. Bez sensu to jakieś było.
- Ćwiczyłam układ taneczny. Ale idzie mi fatalnie. - odcięłam się a może przyznałam, dmuchając przed siebie, żeby odsunąć trochę włosów z twarzy. Zadzierając tęczówki, natrafiając na te Jima prosto nade mną. Bliżej niż wcześniej. - Trochę. - zgodziłam się, opierając ciężar ciała na nim kiedy pomagał mi wstać. Ale chyba poza tym, że zaliczyłam bliższe spotkanie z podłożem - ponownie i pobrudziłam trochę nogi od trawy nic więcej mi nie było. Sprawdziłam jedną nogę, a potem drugą. - Jeszcze nie zaczęłam sapać. - przypomniałam mu, prostując się, unosząc rękę tak, by nie podtrzymywać się na nim, ale móc złapać w razie czego. Zrobiłam krok, a potem następny, powoli odsuwając od niego rękę, ale żadna noga mnie nie bolała. Przeskoczyłam z jednej nogi na druga. - Wszystko działa! - orzekłam jakby sam nie był w stanie tego zobaczyć. - Chodźmy nad Wąwozem Magicznych Kamieni. - poprosiłam mierząc las przed nami wzrokiem. - To będzie gdzieś tam. - wskazałam ręką kierunek, rzeka chyba też znajdowała się w podobną stronę.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Jej upadek nie był groźny, była taka niezdarna momentami, taka nieporadna. Uśmiechnął się tylko, kiedy puściła się go by wstać. Skakała z nogi na nogę jak mała dziewczynka, udowadniając mu, że nic nie złamała. Zmierzył ją wzrokiem kontrolnie, by zyskać pewność, że mogli iść dalej. Może mogli, ale jeszcze wiele przeszkód przed nimi — od gałęzi, po kamienie, na końcu grząski grunt prosto w wodę. Patrzył na nią, idąc przed siebie, kiedy próbowała się wytłumaczyć z tego śpiewania. Uniósł brwi na złe to fałszowanie w jej mniemaniu. Dla niego to nie miało najmniejszego znaczenia, mimo dobrego słuchu, mimo wrażliwych na dźwięki uszu był właściwie pewien, że zupełnie nie przeszkadzałoby mu, gdyby zaśpiewała, nawet jeśli kompletnie nie potrafiła zrobić tego czysto. Nie protestował, uśmiechał się tylko — od paplania była ona, jak sama stwierdziła, więc pozwolił jej paplać do woli. W przeciwieństwie do niej on nie miał pustki w głowie, gdy szło o muzykę. Może wcześniej, może przed paroma miesiącami; pustkę w głowie, w sercu. Dawne zdarzenia zatarły ślad, zatarły wspomnienia i najgłębsze uczucia. Przeżyty koniec świata chyba otworzył mu oczy na to, że żył i jeszcze może pozostało mu coś do przeżycia.
— Machają na to ręką, wiedząc jaki jestem — zaczął więc cicho śpiewać, powoli, stawiając kroki w wysokiej trawie. Zerknął na nią z uniesioną brwią, upewniając się, że jej to nie przeszkadza. Jeśli ona mogła paplać, on mógł robić swoje. — Mawiają, że to jeden z wielu porywów młodego serca, ale nie. Przejdzie ci, gadają. Biorą mnie do innych ludzi pod byle pretekstem. Bym zapomniał o wszystkim, nawet jeśli ja wcale nie chcę. I nie mogę cię zapomnieć tak jak ziemia latem nie zapomina słońca — Uśmiechnął się pod nosem, mijając z prawej strony jakiś kamień. Poprawił sobie jej torbę na ramieniu, gdy przed nimi wyrósł gęsty las. — Nie mam nic, co mógłbym ci dać. Nie mam pieniędzy, by zbudować nam dom, by zabrać cię w daleki świat. Mogę tylko napisać dla ciebie piosenkę, której nikt nie będzie mógł ci nigdy zabrać. Bo tylko tyle dla ciebie mam. — Śpiewał pod nosem, jakby nucił sam do siebie, spoglądając już po nogi, choć nic poza trawą na razie nie mogło go zaskoczyć, przyspieszył w paru krokach i zatrzymał się na granicy lasu. Spojrzał na nią chwytając jedną z gałęzi, by nie musiła się pod nią schylać, choć przy nim — niezbyt wysokim wydawała się i tak taka malutka. —Leżałem na dachu, wdychając gęsty dym, niebo spowiła chmura szara. Patrząc na ciemne mury i czarne wieże, tańczące wokół cienie. — Przed nimi zamajaczyła już ścieżka biegnącą przez las, mogli na nią spokojnie wejść, zamiast przedzierania się przed chaszcze, ruszył znów gdy przeszła. — Kazałaś mi zejść na dół i poczuć jak rześki tam jest wiatr, jak miękka może być trawa. — Obrócił się i przez chwilę szedł tyłem po niski, miękkiej ściółce. Złapał jej spojrzenie. — I zamarłem, gdy zrozumiałem, patrząc na ciebie że masz najpiękniejsze oczy jakie kiedykolwiek widziałem. — Wyszczerzył się, promienie słońca pozostawili za sobą. Przerwał śpiewanie, ściągając ku sobie brwi w zamyśleniu i obrócił się znów. — Nazywacie to Wąwozem Magicznych Kamieni? Poważnie? Dlaczego? — Spojrzał na nią ostrożnie i wskoczył na powalone drzewo, spacerując po pniu tak jak Marcel spacerował w cyrku po linie; tu, na tak grubym drzwi wydawało się to dziecinnie proste. Zastanawiał się przez chwilę, kiedy do nich dołączy, czy znajdzie ich bez trudu.— Wiem, że nie — odparł smętnie, wracając do tematu drzemek. Nie spojrzał na nią, przyznanie się do tego było wystarczająco wstydliwe. — Właściwie to nie — nie rozumiał. — Ale to ma jakieś znaczenie? — Zrobił na jej bracie złe wrażenie, właściwie tylko to się liczyło. — Wygląda jak bandyta. Nie zrozum mnie źle, wiem dlaczego. — I chyba też zdał sobie sprawę, że nie spodziewałby się po aurorze niczego innego, musiał budzić respekt, umieć wystraszyć kogoś samym spojrzeniem, choć pewnie na czarnoksiężników nie działało to tak jak na niego. — Kiedy patrzy się na niego wygląda jakby w ogóle nie miał serca — poprawił ją i przewrócił oczami. To też było uzasadnione. Robiąc to co robił chyba musiał taki być. — Chciałbym chyba tak umieć — zawahał się, nie był pewien czy rzeczywiście tak było. — Odgrodzić się od wszystkiego, nie czuć, tylko myślec. Wydaje się, że dzięki temu jest prościej. Jemu napewno jest dzięki temu łatwiej. Nic go nie rozprasza, nic go nie dręczy. — Jemu zaś czucie wychodziło łatwo, z myśleniem szło mu znacznie gorzej. — Komu? Fredowi? — spytał zaraz, zeskakując z pnia, kiedy ułamane drzewo zaczęło się rozgałęziać i skierował ich na ścieżkę. Powinna doprowadzić ich do rzeki, nie byli już daleko. — Nie, bo zapomniałem co i jak, powiedziałem ci przed chwilą. — Zaśmiał się, spoglądając na nią z boku. — Nie słyszę sapania, ale...? — Uniósł brew, lustrując ją wzrokiem. — Wyglądasz jakbyś miała wyzionąć ducha, oddychasz w ogóle?— Przyjrzał jej się zaczepnie, żartował. Nie wyglądała jeszcze na zmęczoną. — Marcel do nas dołączy — zapowiedział jej. — Chyba. Ma próbę, ale może jak skończy to jakoś nas znajdzie. Nie masz nic przeciwko? — Zerknął na nią kontrolnie, a potem wrócił do nucenia piosenki; nad głowami rozbrzmiał dźwięk kosa, który zainicjował własną piosenkę. Ale mimo to nie przestał, nucąc pod nosem, szukając szczeliny w drzewach, za którymi mogło czaić się niezbyt szerokie wybrzeże.
— Machają na to ręką, wiedząc jaki jestem — zaczął więc cicho śpiewać, powoli, stawiając kroki w wysokiej trawie. Zerknął na nią z uniesioną brwią, upewniając się, że jej to nie przeszkadza. Jeśli ona mogła paplać, on mógł robić swoje. — Mawiają, że to jeden z wielu porywów młodego serca, ale nie. Przejdzie ci, gadają. Biorą mnie do innych ludzi pod byle pretekstem. Bym zapomniał o wszystkim, nawet jeśli ja wcale nie chcę. I nie mogę cię zapomnieć tak jak ziemia latem nie zapomina słońca — Uśmiechnął się pod nosem, mijając z prawej strony jakiś kamień. Poprawił sobie jej torbę na ramieniu, gdy przed nimi wyrósł gęsty las. — Nie mam nic, co mógłbym ci dać. Nie mam pieniędzy, by zbudować nam dom, by zabrać cię w daleki świat. Mogę tylko napisać dla ciebie piosenkę, której nikt nie będzie mógł ci nigdy zabrać. Bo tylko tyle dla ciebie mam. — Śpiewał pod nosem, jakby nucił sam do siebie, spoglądając już po nogi, choć nic poza trawą na razie nie mogło go zaskoczyć, przyspieszył w paru krokach i zatrzymał się na granicy lasu. Spojrzał na nią chwytając jedną z gałęzi, by nie musiła się pod nią schylać, choć przy nim — niezbyt wysokim wydawała się i tak taka malutka. —Leżałem na dachu, wdychając gęsty dym, niebo spowiła chmura szara. Patrząc na ciemne mury i czarne wieże, tańczące wokół cienie. — Przed nimi zamajaczyła już ścieżka biegnącą przez las, mogli na nią spokojnie wejść, zamiast przedzierania się przed chaszcze, ruszył znów gdy przeszła. — Kazałaś mi zejść na dół i poczuć jak rześki tam jest wiatr, jak miękka może być trawa. — Obrócił się i przez chwilę szedł tyłem po niski, miękkiej ściółce. Złapał jej spojrzenie. — I zamarłem, gdy zrozumiałem, patrząc na ciebie że masz najpiękniejsze oczy jakie kiedykolwiek widziałem. — Wyszczerzył się, promienie słońca pozostawili za sobą. Przerwał śpiewanie, ściągając ku sobie brwi w zamyśleniu i obrócił się znów. — Nazywacie to Wąwozem Magicznych Kamieni? Poważnie? Dlaczego? — Spojrzał na nią ostrożnie i wskoczył na powalone drzewo, spacerując po pniu tak jak Marcel spacerował w cyrku po linie; tu, na tak grubym drzwi wydawało się to dziecinnie proste. Zastanawiał się przez chwilę, kiedy do nich dołączy, czy znajdzie ich bez trudu.— Wiem, że nie — odparł smętnie, wracając do tematu drzemek. Nie spojrzał na nią, przyznanie się do tego było wystarczająco wstydliwe. — Właściwie to nie — nie rozumiał. — Ale to ma jakieś znaczenie? — Zrobił na jej bracie złe wrażenie, właściwie tylko to się liczyło. — Wygląda jak bandyta. Nie zrozum mnie źle, wiem dlaczego. — I chyba też zdał sobie sprawę, że nie spodziewałby się po aurorze niczego innego, musiał budzić respekt, umieć wystraszyć kogoś samym spojrzeniem, choć pewnie na czarnoksiężników nie działało to tak jak na niego. — Kiedy patrzy się na niego wygląda jakby w ogóle nie miał serca — poprawił ją i przewrócił oczami. To też było uzasadnione. Robiąc to co robił chyba musiał taki być. — Chciałbym chyba tak umieć — zawahał się, nie był pewien czy rzeczywiście tak było. — Odgrodzić się od wszystkiego, nie czuć, tylko myślec. Wydaje się, że dzięki temu jest prościej. Jemu napewno jest dzięki temu łatwiej. Nic go nie rozprasza, nic go nie dręczy. — Jemu zaś czucie wychodziło łatwo, z myśleniem szło mu znacznie gorzej. — Komu? Fredowi? — spytał zaraz, zeskakując z pnia, kiedy ułamane drzewo zaczęło się rozgałęziać i skierował ich na ścieżkę. Powinna doprowadzić ich do rzeki, nie byli już daleko. — Nie, bo zapomniałem co i jak, powiedziałem ci przed chwilą. — Zaśmiał się, spoglądając na nią z boku. — Nie słyszę sapania, ale...? — Uniósł brew, lustrując ją wzrokiem. — Wyglądasz jakbyś miała wyzionąć ducha, oddychasz w ogóle?— Przyjrzał jej się zaczepnie, żartował. Nie wyglądała jeszcze na zmęczoną. — Marcel do nas dołączy — zapowiedział jej. — Chyba. Ma próbę, ale może jak skończy to jakoś nas znajdzie. Nie masz nic przeciwko? — Zerknął na nią kontrolnie, a potem wrócił do nucenia piosenki; nad głowami rozbrzmiał dźwięk kosa, który zainicjował własną piosenkę. Ale mimo to nie przestał, nucąc pod nosem, szukając szczeliny w drzewach, za którymi mogło czaić się niezbyt szerokie wybrzeże.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przyciągnął moje tęczówki, kiedy zaczął śpiewać. Usta nadal rozciągały mi się w uśmiechu i nie przestały tego robić, ale ja mimowolnie zamilkłam, chcąc posłuchać. A zerknięcie Jima, jedynie rozciągnęło je bardziej. Szłam obok po prostu słuchając, dźwięków i słów, ale po pierwszych kilku zdaniach już wiedziałam, że nie znam tej piosenki w ogóle. Mimowolnie zwolniłam odrobinę w momencie gdy śpiewał o domu i świecie, myśli pomknęły do tego felernego snu, który pamiętałam wyraźnie. Tęczówki za nim, wargi uniosły nieznacznie w krótkim podziękowaniu, serce obiło dziwacznie. Krótkie zerknięcie kiedy mijałam go pod prowizorycznym przejściem i dłonie które splotłam za plecami nie wiedząc przez chwile co z nimi zrobić. Zaśmiałam się łagodnie, lekko, kiedy obrócił się idąc tyłem na przód, ale chyba nie z tego, z tego by ukryć zdenerwowanie, które tylko urosło wraz z ostatnim wersem, kiedy nasze oczy się spotkały. Rozchyliłam wargi, ale zamknęłam je, uciekając tęczówkami na chwilę nim wróciłam ponownie nimi do niego. To tylko piosenka, Neala. Przypomniałam sobie, przez głowę mi przeszło by powiedzieć, żeby zaśpiewał to Eve, pewnie jej się spodoba, ale nie chciałam tych słów zwerbalizować. I dopiero wtedy zrozumiałam, że wstrzymałam powietrze choć nie wiedziałam dokładnie w którym momencie ani dlaczego.
- Dlatego to ty śpiewasz. Potrafisz dotykać dusz. - powiedziałam trochę ciszej, głosem poruszonym mimo wszystko, bo Jim potrafił mnie poruszać czy śpiewał po romsku, czy w języku w którym zrozumiałam wszystko. Wypuściłam je w końcu - to powietrze. - Nie słyszałam tego wcześniej. - przyznałam wędrując tęczówkami po jego twarzy w oczekiwaniu na odpowiedź. Zaśmiałam się na padające pytanie. - Ja nazywam. Nie to, pokażę ci go. Za tą piosenkę. - obiecałam, chociaż wiedziałam już, że wcale nie był tak imponujący jak ona.
- Sądzę, że ma. - odpowiedziałam Jimowi spoglądając na niego. - Wuja opowiadał mi kiedyś, że pierwsze co auror musi się nauczyć to szybko oceniać charakter i czytać z ludzi. Bo to się przydaje i podczas pracy i podczas przesłuchań. Jakby spojrzeć na całość to wiesz, wyszedłeś na lenia. - orzekłam unosząc rękę z wystawionym palcem do góry. - Ale odważnego, co nie? - wargi rozciągnęły mi się w uśmiechu. Ten zszedł jednak, dla mnie Brendan był Brendanem. Śmiał się że wyglądam jak bałwan kiedy nasza kawalerka była cała w mące i zamierał kiedy wyrzucałam mu kawę, tańczył ze mną na wigilię kiedy był dzieciakiem a ja deptałam mu palce. Widziałam go inaczej. - Ma mniej włosów… niż wcześniej. - przed tym jak zniknął, przed tym jak myślałam, że już go więcej nie zobaczę. Nie zanegowałam tego, że wyglądał jakby serca nie miał żadnego, to była kwestia doświadczeń. Nie byłam w stanie przekonać Jima tak naprawdę, musiał przekonać się sam. - Myślę, że dręczy go więcej niż dostrzec jesteśmy w stanie. - nie zgodziłam się z nim. - Ma wielu wrogów i ciągle walczy. Do tego siostrę, która na walce nie zna się wcale. A kiedy jeszcze ta wojna nie była… - zamachałam ręką wokół - …taka. Martwił się o to, żebym nie martwiła się ja. - spojrzałam na Jima uśmiechając się leciutko ale uśmiech zaraz szedł mi szybko. Ten widok wyrył się w mojej pamięci mocno i wyraźnie. On i słowa, które padły tego dnia. - Raz wrócił do domu po walce. Był okropnie ranny. Coś go wtedy poruszyło a ja zrozumiałam, że to nie tak, że to tylko raz. Tylko raz, pozwolił mi to zobaczyć. I widziałam jak ugina się wyraźnie, niosąc na barkach cały świat. - jak nie miał nawet siły wejść dalej, choć wcale wiele kroków nie trzeba było zrobić, by dojść do posłania, jak osuwał się po ścianie. - Wtedy mi powiedział że zostaliśmy tylko on i ja - odwróciłam spojrzenie przed siebie, dłoń zacisnęła się mimowolnie - i że kiedyś zostanę sama. - serce obiło mi się mimowolnie, ale zaraz złapałam się, zamrugałam kilka razy otrząsnęłam. - Ale to jeszcze nie teraz. - przypomniałam sobie, bo przecież wrócił. Był tutaj, znów dzieliliśmy razem dom - choć inny, to znów byliśmy razem.
- Myślałam że nie mówisz poważnie. - mruknęłam wydymając z niezadowoleniem usta. Uniosłam rękę, żeby podrapać się po policzku. Mimowolnie zastanawiając się, czy Fred dał sobie radę z tymi palcami i ogólnym dojściem do zdrowia. Przesunęłam tęczówki unosząc brwi do góry odrobinę rozdrażniona, kolejne słowa sprawiły że wywróciłam nimi wypuszczając powietrze i kręcąc głową. - Zapomniałam na chwilę. - przyznałam, choć prawdy nie było w tym kompletnie biorąc wdech w płuca. Niech będzie, nie znałam Freda dobrze, skoro Jim się nie przejmował, to może miało być okej.
- Hm? - zwróciłam ku niemu spojrzenie kierując też uwagę. Brew uniosła mi się ku górze. Chyba? - Przeciwko Marcelowi? - upewniłam się przekrzywiając odrobinę głowę. - Czasem zadajesz absurdalne pytania. - orzekłam unosząc rękę żeby wsunąć za uchę kilka rudych kosmyków. -
Poza tym - rozciągnęłam wargi w uśmiechu - to bez znaczenia, nie? Bo jak przyjdzie to będzie. - skoro już mu powiedział to nie miało znaczenia czy chciałam. - Ale nie mam nic przeciwko, tak żebyś pewność całkowitą miał - jakby co. - zaśmiałam się krótko i pokręciłam głową z rozbawieniem. - Chodź pokażę ci Wąwóz. - powiedziałam bo rozpoznałam ten skupisko głazów, które znalazło się obok, skręciłam za nim, kilka kroków ledwie i oto był. W całej swej okazałości. Odnoga, mała i krótka, cieniutka rzeki do której brzegu wędrowaliśmy, spadała w dół, ale niewiele a nad nią, leżał powalony pień, jeden z takich, po których wcześniej szedł. Weszłam na nią odwracając się w jego stronę i rozkładając ręce w zadowoleniu. Zeskoczyłam obok zaraz, opadłam na kolana obok, na dole, znajdowały się kamienie nie były jakieś imponujące mocno w wyglądzie, niektóre zdawały się odbijając promienie, inne raczej zgarniały je do siebie. - Mają moc, zamykania wspomnień. - powiedziałam mu, sięgając po jednego z pewnością. Wyciągnęłam rękę łapiąc tą jego, odwracając ją wierzchem do góry i układając kamień na niej. - Ten ma dzisiejsze. - moje wargi rozciągały się w uśmiechu. Brednie kompletnie, ale czy było w nich coś złego? Ruszyłam dalej, do rzeki nie było już daleko - i miałam rację, ta ukazała się naszym oczom ledwie chwilę później. - Sukces! - ucieszyłam się wyrzucając w górę ręce. - Wzięłam dla nas jabłka i ciasta trochę. - powiedziałam do Jima, brodą wskazując torbę którą niósł całą drogę.
- Dlatego to ty śpiewasz. Potrafisz dotykać dusz. - powiedziałam trochę ciszej, głosem poruszonym mimo wszystko, bo Jim potrafił mnie poruszać czy śpiewał po romsku, czy w języku w którym zrozumiałam wszystko. Wypuściłam je w końcu - to powietrze. - Nie słyszałam tego wcześniej. - przyznałam wędrując tęczówkami po jego twarzy w oczekiwaniu na odpowiedź. Zaśmiałam się na padające pytanie. - Ja nazywam. Nie to, pokażę ci go. Za tą piosenkę. - obiecałam, chociaż wiedziałam już, że wcale nie był tak imponujący jak ona.
- Sądzę, że ma. - odpowiedziałam Jimowi spoglądając na niego. - Wuja opowiadał mi kiedyś, że pierwsze co auror musi się nauczyć to szybko oceniać charakter i czytać z ludzi. Bo to się przydaje i podczas pracy i podczas przesłuchań. Jakby spojrzeć na całość to wiesz, wyszedłeś na lenia. - orzekłam unosząc rękę z wystawionym palcem do góry. - Ale odważnego, co nie? - wargi rozciągnęły mi się w uśmiechu. Ten zszedł jednak, dla mnie Brendan był Brendanem. Śmiał się że wyglądam jak bałwan kiedy nasza kawalerka była cała w mące i zamierał kiedy wyrzucałam mu kawę, tańczył ze mną na wigilię kiedy był dzieciakiem a ja deptałam mu palce. Widziałam go inaczej. - Ma mniej włosów… niż wcześniej. - przed tym jak zniknął, przed tym jak myślałam, że już go więcej nie zobaczę. Nie zanegowałam tego, że wyglądał jakby serca nie miał żadnego, to była kwestia doświadczeń. Nie byłam w stanie przekonać Jima tak naprawdę, musiał przekonać się sam. - Myślę, że dręczy go więcej niż dostrzec jesteśmy w stanie. - nie zgodziłam się z nim. - Ma wielu wrogów i ciągle walczy. Do tego siostrę, która na walce nie zna się wcale. A kiedy jeszcze ta wojna nie była… - zamachałam ręką wokół - …taka. Martwił się o to, żebym nie martwiła się ja. - spojrzałam na Jima uśmiechając się leciutko ale uśmiech zaraz szedł mi szybko. Ten widok wyrył się w mojej pamięci mocno i wyraźnie. On i słowa, które padły tego dnia. - Raz wrócił do domu po walce. Był okropnie ranny. Coś go wtedy poruszyło a ja zrozumiałam, że to nie tak, że to tylko raz. Tylko raz, pozwolił mi to zobaczyć. I widziałam jak ugina się wyraźnie, niosąc na barkach cały świat. - jak nie miał nawet siły wejść dalej, choć wcale wiele kroków nie trzeba było zrobić, by dojść do posłania, jak osuwał się po ścianie. - Wtedy mi powiedział że zostaliśmy tylko on i ja - odwróciłam spojrzenie przed siebie, dłoń zacisnęła się mimowolnie - i że kiedyś zostanę sama. - serce obiło mi się mimowolnie, ale zaraz złapałam się, zamrugałam kilka razy otrząsnęłam. - Ale to jeszcze nie teraz. - przypomniałam sobie, bo przecież wrócił. Był tutaj, znów dzieliliśmy razem dom - choć inny, to znów byliśmy razem.
- Myślałam że nie mówisz poważnie. - mruknęłam wydymając z niezadowoleniem usta. Uniosłam rękę, żeby podrapać się po policzku. Mimowolnie zastanawiając się, czy Fred dał sobie radę z tymi palcami i ogólnym dojściem do zdrowia. Przesunęłam tęczówki unosząc brwi do góry odrobinę rozdrażniona, kolejne słowa sprawiły że wywróciłam nimi wypuszczając powietrze i kręcąc głową. - Zapomniałam na chwilę. - przyznałam, choć prawdy nie było w tym kompletnie biorąc wdech w płuca. Niech będzie, nie znałam Freda dobrze, skoro Jim się nie przejmował, to może miało być okej.
- Hm? - zwróciłam ku niemu spojrzenie kierując też uwagę. Brew uniosła mi się ku górze. Chyba? - Przeciwko Marcelowi? - upewniłam się przekrzywiając odrobinę głowę. - Czasem zadajesz absurdalne pytania. - orzekłam unosząc rękę żeby wsunąć za uchę kilka rudych kosmyków. -
Poza tym - rozciągnęłam wargi w uśmiechu - to bez znaczenia, nie? Bo jak przyjdzie to będzie. - skoro już mu powiedział to nie miało znaczenia czy chciałam. - Ale nie mam nic przeciwko, tak żebyś pewność całkowitą miał - jakby co. - zaśmiałam się krótko i pokręciłam głową z rozbawieniem. - Chodź pokażę ci Wąwóz. - powiedziałam bo rozpoznałam ten skupisko głazów, które znalazło się obok, skręciłam za nim, kilka kroków ledwie i oto był. W całej swej okazałości. Odnoga, mała i krótka, cieniutka rzeki do której brzegu wędrowaliśmy, spadała w dół, ale niewiele a nad nią, leżał powalony pień, jeden z takich, po których wcześniej szedł. Weszłam na nią odwracając się w jego stronę i rozkładając ręce w zadowoleniu. Zeskoczyłam obok zaraz, opadłam na kolana obok, na dole, znajdowały się kamienie nie były jakieś imponujące mocno w wyglądzie, niektóre zdawały się odbijając promienie, inne raczej zgarniały je do siebie. - Mają moc, zamykania wspomnień. - powiedziałam mu, sięgając po jednego z pewnością. Wyciągnęłam rękę łapiąc tą jego, odwracając ją wierzchem do góry i układając kamień na niej. - Ten ma dzisiejsze. - moje wargi rozciągały się w uśmiechu. Brednie kompletnie, ale czy było w nich coś złego? Ruszyłam dalej, do rzeki nie było już daleko - i miałam rację, ta ukazała się naszym oczom ledwie chwilę później. - Sukces! - ucieszyłam się wyrzucając w górę ręce. - Wzięłam dla nas jabłka i ciasta trochę. - powiedziałam do Jima, brodą wskazując torbę którą niósł całą drogę.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Zerknął na nią z uśmiechem stopniowo poszerzającym mu się na ustach. Potrafił? Czuł, że nie tylko połechtała jego ego, dla niego zawsze było ważne, by muzyka docierała nie tylko do uszu; miała wypływać z niego i trafiać dokładnie w tam, w dusze innych. Zatrzymał się na chwilę, jakby nie chciał tracić tego kontaktu, którym go obdarzyła. Na odległość, a jednak zdawał się tak namacalny, wyraźny i silny w tej jednej chwili. Utrzymał jej wzrok na sobie i był z tego zadowolony. Lubił gdy na niego tak patrzyła, jakby wiedziała, że za tą fasadą czaiło się coś więcej.
— Miałaś prawo nie słyszeć. Wymyśliłem to — odparł z lekkością, choć odrobinę fałszywą. To nie było takie trudne, kiedy zbierało się własne myśli, zlepiało je w jedno na podstawie dziesiątek czy setek innych pieśni na ten temat. Nie było to całkiem jego, nie było jego własne pewnie, ale szczere. Wzruszył ramionami, odwracając się w końcu, by rozejrzeć za wspomnianym przez nią wąwozem, ale przez dłuższą chwilę otaczały ich głównie drzewa. Słuchał jej, gdy mówiła o Brendanie i czy to była prawda, czy może po prostu wierzył jej bez trudu umiejąc sobie wyobrazić jej brata w przedstawionej przez nią wizji? Pokiwał głową ze zrozumieniem i westchnął ciężko, gdy potwierdziła jego przypuszczenia. Wyszedł na lenia. Może nim był, skoro właśnie na tym został przyłapany. Nie miał nic a swoje usprawiedliwienie, ani wtedy przed nim ani teraz przed nią. Tym bardziej było mu wstyd, bo to dzięki niej tę pracę dostał. Jak, czy było trudno — nie wiedział. Prosił o to, a ona zrobiła wszystko co mogła by mu pomóc.
— Chyba bezmyślnego. Nie dość, że porwałem się na aurora z pięściami to jeszcze właściwie na pracodawcę. Bardziej idiotycznie nie da się wypaść — mruknął markotnie. Od tamtej pory schodził mu z drogi, pilnował się na każdym kroku. Pojawiał się przed świtem, nawet jeśli nie zmrużył oka przez Marcela, wracał do Londynu późno, nie wiedząc nawet skąd znajdował siły na włóczenie się z przyjacielem zniszczonymi katastrofą ulicami. Nie sądził, by to było zauważalne. jego zwiększone wysiłki. Jak na złość przyłapano go w trakcie drzemki, a teraz rzadko się widywali. Próby zatarcia złego wrażenia wydawały się nijakie i bezowocne, ale nic więcej mu nie pozostało. Słuchał jej uważnie, podnosząc na nią wzrok dopiero wtedy, gdy wspomniała o tamtym jedynym razie, gdy widziała go takiego. I wiedział, że to było coś innego niż powrót z podbitym okiem, który poza troską wywoływał rozżalone westchnienie, że znowu wpakował się w kłopoty. Szukał złych ludzi, ścigał ich, tropił, narażając nie tylko własne ale też jej życie. Trudno mu było to pojąć, bo te walki i problemy były wysoko nad jego głową, nie sięgał umysłem do świata czarnoksiężników, rzucających klątwami i stróżów prawa, którzy chcieli ich wyeliminować. Dla jednych i drugich był robakiem, którego nie zauważali najczęściej. Może dlatego i on nie czuł tych problemów przy sobie. — Na razie powrócił. Wydawało się to nieprawdopodobne po takim czasie, a jednak... — Nie znał przyczyny i jego historii, ale wiedział, że w przeciwieństwie do Thomasa nie było go bo nie mógł, nie dlatego, że nie chciał być. — Może się tobą zająć znowu. Czy on... ma coś przeciwko temu, że... no wiesz... — Urwał na chwilę, nie wiedząc jak dobrze nakreślić ich relację, bo nagle wydała mu się dużo bardziej skomplikowana. — Przyjaźnimy się? — Czy w ogóle wiedział o tym? Spojrzał na nią ostrożnie, wiedząc, że go nie okłamie, al na wszelki wypadek chciał ujrzeć na jej twarzy odpowiedź zanim wybrzmi. Nie miałby jej za złe, gdyby to ukrywała.
Zamruczał pod nosem niezrozumiale, co miało być westchnięciem, potem odpowiedzią, aż nie wyszło z tego ani jedno ani drugie. Freddie sobie radził, był zaradny. Życie go nie oszczędzało. Zatrzymał się nad zejściem po kamieniach do owego wąwozu.
— Wolałem się upewnić, bo gdybyś miała albo wolała ze mną sama, na przykład, musielibyśmy się ukryć i przeczekać jego poszukiwania — odparł żartobliwie i prychał z uśmiechem, zerkając na skupisko kamieni z lekkim zaskoczeniem. Trochę inaczej sobie to wyobrażał. Bardziej jak... wąwóz. Obserwował jak balansuje na grubym pniu z rozłożonymi dłońmi, licząc w myślach sekundy do upadku, ale trzymała się dobrze, pień zresztą był gruby. Wskoczył na niego w chwil, gdy ona znalazła się na drugiej stronie i przeszedł po nim, szybko zeskakując obok. Rzeka tu była płytka, szeroka, wokół było dużo kamieni, a piaszczystego brzegi nie było zbyt wiele. Nurt był za to spokojny, bardziej przypominając rozlewisko niż rzekę. Kucnął przy niej, patrząc na kamienie z uwagą, ale i rozbawieniem. — Moc zamykania wspomnień — powtórzył po niej z niedowierzaniem i wyraźnym dystansem. Zerknął na trzymany przez nią kamień i kiwnął głową w teatralnym uznaniu, gdy chwyciła go za dłoń i ułożyła na nim kamień. Zwyczajny kamień. — Powinien go czymś opisać, wyryć datę, zapalić świeczkę? — zażartował, ale ona już wstała i ruszyła przed siebie. Upuścił kamień z powrotem na stertę i poszedł za nią, ale nagle zmienił zdanie. Zawrócił szybko. Odnalazł porzucony kamień i przyjrzał mu się raz jeszcze, a potem ostrożnie wsunął go do jej torby. Może coś w tym było. Może niepotrzebnie drwił; magia była wszędzie. Przeszli przez rumowisko kamieni, a może po prostu kamienistą plażę, aż im oczom ukazała się faktyczna rzeka. Wokół pełno było zieleni, były pojedyncze drzewa, z których dobiegał go śpiew ptaków. Dotarł do niej po chwili, uznając, że miejsce, w którym się zatrzymała było odpowiednie na prowizoryczny piknik. Jakby tak zdecydowała.
— Wiem, czułem jego zapach już u ciebie na podwórku — westchnął, jakby zwierzał jej się z powtórnego ciężaru. Spojrzał na nią smętnie i roześmiał się nagle, zsuwając z ramienia torbę. — Często tu bywałaś? — To były jej okolice, pewnie znała ją jak własną kieszeń. rozpiął mankiety koszuli i podwinął rękawy nad łokcie. Rozpiął kilka guzików pod szyją, bo zaczynało robić się ciepło — po porannej mżawce nie było już śladu, od wody ciągnął lekki chłód, ale słońce dawało się już we znaki. — Okolica jest piękna. A przynajmniej była przed tym wszystkim.. — Po chwili namysłu zdjął buty i skarpetki, podwinął spodnie po kolana i ruszył przed siebie, do wody. Wiele miejsc takich jak to zostało zniszczonych. Gdzie si nie obejrzeli było widać echo zdarzeń sprzed miesiąca — połamane drzewa, wypaloną miejscowo trawę, dziury w ziemi przypominające zapadliska. Ale coś ocalało. Trochę trawy, trochę drzew, kosów i szczygłów, które świergotały między gałęziami.
— Miałaś prawo nie słyszeć. Wymyśliłem to — odparł z lekkością, choć odrobinę fałszywą. To nie było takie trudne, kiedy zbierało się własne myśli, zlepiało je w jedno na podstawie dziesiątek czy setek innych pieśni na ten temat. Nie było to całkiem jego, nie było jego własne pewnie, ale szczere. Wzruszył ramionami, odwracając się w końcu, by rozejrzeć za wspomnianym przez nią wąwozem, ale przez dłuższą chwilę otaczały ich głównie drzewa. Słuchał jej, gdy mówiła o Brendanie i czy to była prawda, czy może po prostu wierzył jej bez trudu umiejąc sobie wyobrazić jej brata w przedstawionej przez nią wizji? Pokiwał głową ze zrozumieniem i westchnął ciężko, gdy potwierdziła jego przypuszczenia. Wyszedł na lenia. Może nim był, skoro właśnie na tym został przyłapany. Nie miał nic a swoje usprawiedliwienie, ani wtedy przed nim ani teraz przed nią. Tym bardziej było mu wstyd, bo to dzięki niej tę pracę dostał. Jak, czy było trudno — nie wiedział. Prosił o to, a ona zrobiła wszystko co mogła by mu pomóc.
— Chyba bezmyślnego. Nie dość, że porwałem się na aurora z pięściami to jeszcze właściwie na pracodawcę. Bardziej idiotycznie nie da się wypaść — mruknął markotnie. Od tamtej pory schodził mu z drogi, pilnował się na każdym kroku. Pojawiał się przed świtem, nawet jeśli nie zmrużył oka przez Marcela, wracał do Londynu późno, nie wiedząc nawet skąd znajdował siły na włóczenie się z przyjacielem zniszczonymi katastrofą ulicami. Nie sądził, by to było zauważalne. jego zwiększone wysiłki. Jak na złość przyłapano go w trakcie drzemki, a teraz rzadko się widywali. Próby zatarcia złego wrażenia wydawały się nijakie i bezowocne, ale nic więcej mu nie pozostało. Słuchał jej uważnie, podnosząc na nią wzrok dopiero wtedy, gdy wspomniała o tamtym jedynym razie, gdy widziała go takiego. I wiedział, że to było coś innego niż powrót z podbitym okiem, który poza troską wywoływał rozżalone westchnienie, że znowu wpakował się w kłopoty. Szukał złych ludzi, ścigał ich, tropił, narażając nie tylko własne ale też jej życie. Trudno mu było to pojąć, bo te walki i problemy były wysoko nad jego głową, nie sięgał umysłem do świata czarnoksiężników, rzucających klątwami i stróżów prawa, którzy chcieli ich wyeliminować. Dla jednych i drugich był robakiem, którego nie zauważali najczęściej. Może dlatego i on nie czuł tych problemów przy sobie. — Na razie powrócił. Wydawało się to nieprawdopodobne po takim czasie, a jednak... — Nie znał przyczyny i jego historii, ale wiedział, że w przeciwieństwie do Thomasa nie było go bo nie mógł, nie dlatego, że nie chciał być. — Może się tobą zająć znowu. Czy on... ma coś przeciwko temu, że... no wiesz... — Urwał na chwilę, nie wiedząc jak dobrze nakreślić ich relację, bo nagle wydała mu się dużo bardziej skomplikowana. — Przyjaźnimy się? — Czy w ogóle wiedział o tym? Spojrzał na nią ostrożnie, wiedząc, że go nie okłamie, al na wszelki wypadek chciał ujrzeć na jej twarzy odpowiedź zanim wybrzmi. Nie miałby jej za złe, gdyby to ukrywała.
Zamruczał pod nosem niezrozumiale, co miało być westchnięciem, potem odpowiedzią, aż nie wyszło z tego ani jedno ani drugie. Freddie sobie radził, był zaradny. Życie go nie oszczędzało. Zatrzymał się nad zejściem po kamieniach do owego wąwozu.
— Wolałem się upewnić, bo gdybyś miała albo wolała ze mną sama, na przykład, musielibyśmy się ukryć i przeczekać jego poszukiwania — odparł żartobliwie i prychał z uśmiechem, zerkając na skupisko kamieni z lekkim zaskoczeniem. Trochę inaczej sobie to wyobrażał. Bardziej jak... wąwóz. Obserwował jak balansuje na grubym pniu z rozłożonymi dłońmi, licząc w myślach sekundy do upadku, ale trzymała się dobrze, pień zresztą był gruby. Wskoczył na niego w chwil, gdy ona znalazła się na drugiej stronie i przeszedł po nim, szybko zeskakując obok. Rzeka tu była płytka, szeroka, wokół było dużo kamieni, a piaszczystego brzegi nie było zbyt wiele. Nurt był za to spokojny, bardziej przypominając rozlewisko niż rzekę. Kucnął przy niej, patrząc na kamienie z uwagą, ale i rozbawieniem. — Moc zamykania wspomnień — powtórzył po niej z niedowierzaniem i wyraźnym dystansem. Zerknął na trzymany przez nią kamień i kiwnął głową w teatralnym uznaniu, gdy chwyciła go za dłoń i ułożyła na nim kamień. Zwyczajny kamień. — Powinien go czymś opisać, wyryć datę, zapalić świeczkę? — zażartował, ale ona już wstała i ruszyła przed siebie. Upuścił kamień z powrotem na stertę i poszedł za nią, ale nagle zmienił zdanie. Zawrócił szybko. Odnalazł porzucony kamień i przyjrzał mu się raz jeszcze, a potem ostrożnie wsunął go do jej torby. Może coś w tym było. Może niepotrzebnie drwił; magia była wszędzie. Przeszli przez rumowisko kamieni, a może po prostu kamienistą plażę, aż im oczom ukazała się faktyczna rzeka. Wokół pełno było zieleni, były pojedyncze drzewa, z których dobiegał go śpiew ptaków. Dotarł do niej po chwili, uznając, że miejsce, w którym się zatrzymała było odpowiednie na prowizoryczny piknik. Jakby tak zdecydowała.
— Wiem, czułem jego zapach już u ciebie na podwórku — westchnął, jakby zwierzał jej się z powtórnego ciężaru. Spojrzał na nią smętnie i roześmiał się nagle, zsuwając z ramienia torbę. — Często tu bywałaś? — To były jej okolice, pewnie znała ją jak własną kieszeń. rozpiął mankiety koszuli i podwinął rękawy nad łokcie. Rozpiął kilka guzików pod szyją, bo zaczynało robić się ciepło — po porannej mżawce nie było już śladu, od wody ciągnął lekki chłód, ale słońce dawało się już we znaki. — Okolica jest piękna. A przynajmniej była przed tym wszystkim.. — Po chwili namysłu zdjął buty i skarpetki, podwinął spodnie po kolana i ruszył przed siebie, do wody. Wiele miejsc takich jak to zostało zniszczonych. Gdzie si nie obejrzeli było widać echo zdarzeń sprzed miesiąca — połamane drzewa, wypaloną miejscowo trawę, dziury w ziemi przypominające zapadliska. Ale coś ocalało. Trochę trawy, trochę drzew, kosów i szczygłów, które świergotały między gałęziami.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Lubiłam kiedy się tak uśmiechał. Z pewnością w sobie samym którą nie zawsze niósł ze sobą i wiarą, że nie ściemniam. I nie ściemniałam, po pierwsze dlatego, że robiłam to tragicznie a po drugie, że nie znosiłam pustych komplementów. Mówiłam co myślałam i to nie raz przysparzało mi sporo kłopotów, ale taką drogą wybrałam dla siebie - bezsprzecznie szczerą, nawet jeśli trudną. Brwi uniosły mi się z początku tylko odrobinę. Nie było nic dziwnego że czegoś nie słyszałam, za trendami nie nadążałam jakoś mocno, teraz bardziej przez wizyty w radio, rozmawiałam tam trochę z innymi, ale to nie było dużo. Ale kolejne słowa uniosły je jeszcze wyżej w szczerym zaskoczeniu. Myśli rozpędziły mi się szybko i pomknęły w kilka różnych ścieżek. Jednak próbowała podążyć jeszcze raz za tekstem, druga zastanawiała się kiedy, ale trzecią pociągnęło serce, zrobiłam szybkie dwa kroki by znaleźć się blisko.
- Sam? - zapytałam głupio, no raczej ze sam, uniosłam rękę uderzając się w czoło, że głupotę palnęłam, pokręciłam głową żeby zapomniał o tym. - Co dalej? - zapytałam go gorączkowo. Coś być musiało. - Powinieneś to pokazać komuś. Pokazałeś? Wymyślić coś jeszcze. Grać jak ten Elivs cały. - nie wiedziałam kiedy unosząc rękę, żeby zacisnąć ją na chwile na jego przedramieniu w podekscytowaniu z uporem zawieszając na nim tęczówki. Chcąc żeby mi powiedział, że pójdzie z tym dalej. Zaraz jednak oprzytomniałam trochę, rozluźniając palce. Cofnęłam się pół kroku zażenowana odrobinę sobą. Poniosło mnie jak zawsze. Ale czułam to pod skórą, wyraźnie, że miał talent. Trafił we mnie słowem każdym. I tylko dlatego, że nie uważałam że oczy na tyle pięknie miałam, by ktoś mógł zamrzeć nagle, no i że Jim Eve miał uznałam, że to nie dla mnie jednak. Szkoda, fajnie by było. Znaczy nie. Tak. Nie. Neala przestań. Nakazałam sobie. Piosenkę dostać by było fajnie, ale nie mogłaś tego życzyć sobie od czyjegoś męża. W każdym razie, zgubiłam wątek… zmarszczyłam brwi biorąc wdech.
- Nie da się ukryć, że robisz zanim pomyślisz. - przypomniałam mu łagodnie, unosząc kąciki ust ku górze, przekrzywiając gorzej głowę. - I zapewniam cię, że idiotycznych możliwości jest bez liku. A jeśli nie kazał ci zbierać się od razu, to możesz udowodnić mu jaki jesteś naprawdę. - zastanowiłam się - jeśli chciał, oczywiście. Potaknęłam głową - na razie wrócił, miał rację. Przeciwko temu, że no wiem? Uniosłam brwi spoglądając na Jima. Nie wiedziałam zmarszczyłam brwi próbując znaleźć ale nie znalazłam na chwilę odsuwając tęczówki, by wrócić nimi do Jima kiedy skonkretyzował pytanie. Brwi uniosły mi się w szczerym zaskoczeniu a potem zaśmiałam się by pokręcić przecząco głową. - Nie wiem. - przyznałam po chwili. - Ale gdyby miał zadbałby o to byś nie znalazł się obok ponownie i to jakiś czas temu. - przyznałam z zastanowieniem. - Wspomniałam o tobie gdzieś pomiędzy płaczem by w zaświatach nie obcinali mnie na łyso bo naprawdę próbowałam nie umrzeć a opowieścią z tego co działo się na wyścigu. - streściłam krótko. Nie powiedziałam wtedy o nim dużo, poza tym że się przyjaźnimy i że u nas pracuje, ale jeśli Brendan go przyłapał a Jim nadal pracował, to wszystko było w porządku, nie?
- Ściemniasz - orzekłam, wcześniej przez chwilę uważnie patrząc na niego spod zmrużonych oczy jakby decydując, czy mówi prawdę czy nie, ale z każdą sekundą moje wargi rozciągały się coraz mocniej. - z tym ukrywaniem. - wyklarowałam. - Nie zrobiłbyś mu tego. - dodałam z pewnością. Marcelowi? Mowy nie było. Byli tandemem od samego początku.
Potaknęłam z zadowoleniem głową, mimo dystansu który prezentował przede mną nie przestając rozciągać warg. - Tylko jeśli nie potrafisz zapamiętać że to ten. - przyzwoliłam, za nic biorąc sobie jego żarty. Ruszając dalej w końcu poczułam się lekko. Mimowolnie zanuciłam kawałek tego co śpiewał wcześniej, podskakując lekko, splatając dłonie za plecami. Rozplatając je dopiero kiedy wykonywałam półobrót by odwrócić się do Jima obwieszczając sukces naszej wyprawy. Potaknęłam głową.
- Lubię słuchać lasu. - zadarłam głowę wyżej, przymykając oczy, nadal się uśmiechając, bez konkretnego powodu. - Drzewa są dobrymi słuchaczami. Pozwalają wsłuchać się w siebie dokładnie. - wyjaśniłam jeszcze przez chwilę tak zostając. Całkowicie bezbronna, skupiona na dźwiękach wokół cichym szumie wody, szeleście liści. Teraz nie mogłam sobie na to pozwolić, ale przy Jimie na te kilka sekund wszystko było jak dawniej. - Nadal jest piękna. Teraz tylko… doświadczona. - zastanowiłam się opuszczając głowę, spoglądając na Jima. - To zaskakujące w jakiś sposób, jak natura nie poddaje się. Na gruzie tego co stało się niedawno, wyrosną nowe drzewa. Jestem pewna. - orzekłam trochę poważniej stając w wodzie obok niego, buty zostawiając na brzegu, przekrzywiając głowę żeby zaprezentować mu się w pełnym uśmiechu. - Ciepło, nie? - zapytałam zaplatając dłonie za plecami, odsuwając się o krok, potem drugi, a kiedy znalazłam się już odpowiednio daleko zamachnęłam się nogą, żeby skropić go wodą z rzeki.
1 - tak, jak i rzeki, potoki, jeziora to nie jest dobre zestawienie, potknęłam się lecę do tyłu
2 - z mojej nogi wyleciało kilka kropli ale nawet nie dotarły do Jima
3 - sukces, tak rozbryzgałam że będzie nawet mokry a potem zaczęłam wycofywać się mówiąc od razy - Nawet o tym nie myśl. - chociaż o czym myślał nie wiedziałam wcale.
- Sam? - zapytałam głupio, no raczej ze sam, uniosłam rękę uderzając się w czoło, że głupotę palnęłam, pokręciłam głową żeby zapomniał o tym. - Co dalej? - zapytałam go gorączkowo. Coś być musiało. - Powinieneś to pokazać komuś. Pokazałeś? Wymyślić coś jeszcze. Grać jak ten Elivs cały. - nie wiedziałam kiedy unosząc rękę, żeby zacisnąć ją na chwile na jego przedramieniu w podekscytowaniu z uporem zawieszając na nim tęczówki. Chcąc żeby mi powiedział, że pójdzie z tym dalej. Zaraz jednak oprzytomniałam trochę, rozluźniając palce. Cofnęłam się pół kroku zażenowana odrobinę sobą. Poniosło mnie jak zawsze. Ale czułam to pod skórą, wyraźnie, że miał talent. Trafił we mnie słowem każdym. I tylko dlatego, że nie uważałam że oczy na tyle pięknie miałam, by ktoś mógł zamrzeć nagle, no i że Jim Eve miał uznałam, że to nie dla mnie jednak. Szkoda, fajnie by było. Znaczy nie. Tak. Nie. Neala przestań. Nakazałam sobie. Piosenkę dostać by było fajnie, ale nie mogłaś tego życzyć sobie od czyjegoś męża. W każdym razie, zgubiłam wątek… zmarszczyłam brwi biorąc wdech.
- Nie da się ukryć, że robisz zanim pomyślisz. - przypomniałam mu łagodnie, unosząc kąciki ust ku górze, przekrzywiając gorzej głowę. - I zapewniam cię, że idiotycznych możliwości jest bez liku. A jeśli nie kazał ci zbierać się od razu, to możesz udowodnić mu jaki jesteś naprawdę. - zastanowiłam się - jeśli chciał, oczywiście. Potaknęłam głową - na razie wrócił, miał rację. Przeciwko temu, że no wiem? Uniosłam brwi spoglądając na Jima. Nie wiedziałam zmarszczyłam brwi próbując znaleźć ale nie znalazłam na chwilę odsuwając tęczówki, by wrócić nimi do Jima kiedy skonkretyzował pytanie. Brwi uniosły mi się w szczerym zaskoczeniu a potem zaśmiałam się by pokręcić przecząco głową. - Nie wiem. - przyznałam po chwili. - Ale gdyby miał zadbałby o to byś nie znalazł się obok ponownie i to jakiś czas temu. - przyznałam z zastanowieniem. - Wspomniałam o tobie gdzieś pomiędzy płaczem by w zaświatach nie obcinali mnie na łyso bo naprawdę próbowałam nie umrzeć a opowieścią z tego co działo się na wyścigu. - streściłam krótko. Nie powiedziałam wtedy o nim dużo, poza tym że się przyjaźnimy i że u nas pracuje, ale jeśli Brendan go przyłapał a Jim nadal pracował, to wszystko było w porządku, nie?
- Ściemniasz - orzekłam, wcześniej przez chwilę uważnie patrząc na niego spod zmrużonych oczy jakby decydując, czy mówi prawdę czy nie, ale z każdą sekundą moje wargi rozciągały się coraz mocniej. - z tym ukrywaniem. - wyklarowałam. - Nie zrobiłbyś mu tego. - dodałam z pewnością. Marcelowi? Mowy nie było. Byli tandemem od samego początku.
Potaknęłam z zadowoleniem głową, mimo dystansu który prezentował przede mną nie przestając rozciągać warg. - Tylko jeśli nie potrafisz zapamiętać że to ten. - przyzwoliłam, za nic biorąc sobie jego żarty. Ruszając dalej w końcu poczułam się lekko. Mimowolnie zanuciłam kawałek tego co śpiewał wcześniej, podskakując lekko, splatając dłonie za plecami. Rozplatając je dopiero kiedy wykonywałam półobrót by odwrócić się do Jima obwieszczając sukces naszej wyprawy. Potaknęłam głową.
- Lubię słuchać lasu. - zadarłam głowę wyżej, przymykając oczy, nadal się uśmiechając, bez konkretnego powodu. - Drzewa są dobrymi słuchaczami. Pozwalają wsłuchać się w siebie dokładnie. - wyjaśniłam jeszcze przez chwilę tak zostając. Całkowicie bezbronna, skupiona na dźwiękach wokół cichym szumie wody, szeleście liści. Teraz nie mogłam sobie na to pozwolić, ale przy Jimie na te kilka sekund wszystko było jak dawniej. - Nadal jest piękna. Teraz tylko… doświadczona. - zastanowiłam się opuszczając głowę, spoglądając na Jima. - To zaskakujące w jakiś sposób, jak natura nie poddaje się. Na gruzie tego co stało się niedawno, wyrosną nowe drzewa. Jestem pewna. - orzekłam trochę poważniej stając w wodzie obok niego, buty zostawiając na brzegu, przekrzywiając głowę żeby zaprezentować mu się w pełnym uśmiechu. - Ciepło, nie? - zapytałam zaplatając dłonie za plecami, odsuwając się o krok, potem drugi, a kiedy znalazłam się już odpowiednio daleko zamachnęłam się nogą, żeby skropić go wodą z rzeki.
1 - tak, jak i rzeki, potoki, jeziora to nie jest dobre zestawienie, potknęłam się lecę do tyłu
2 - z mojej nogi wyleciało kilka kropli ale nawet nie dotarły do Jima
3 - sukces, tak rozbryzgałam że będzie nawet mokry a potem zaczęłam wycofywać się mówiąc od razy - Nawet o tym nie myśl. - chociaż o czym myślał nie wiedziałam wcale.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Neala Weasley' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Z wysoko uniesionymi brawami obrócił głowę w jej kierunku, by na nią popatrzeć, by z przyjemnością obserwować rosnącą w jej oczach emocję, ekscytację zmieszaną z dziecięcia wręcz radością. Otworzył usta w zdziwieniu, ale nie potrafił jej odpowiedzieć, nie takiej reakcji się po niej spodziewał. Popatrzył jej w oczy, kiedy ramię przyjęło jej dłoń, choć wcale nie po to by się podeprzeć, czy znaleźć oparcie w chwiejnej drodze, tylko po to, by go zatrzymać zdecydowanie. Zdziwienie zmył rozbawiony śmiech, głośny i dźwięczny, ale mimo to, nie przestawał patrzeć na nią tak euforyczną.
— Dalej jeszcze nie wiem. Daj spokój, żartujesz? — spytał, choć w głosie wciąż dźwięczało rozbawienie. — Nie — pokręcił głową. Nigdy nawet o tym nie myślał, choć kiedyś chciał być sławny. Kiedyś myślał, że mógłby nauczyć się grać na skrzypcach tak jak robili to wielcy ludzie, klasy, arystokraci, by stać się wirtuozem. — Nie, nie umiem pisać piosenek. — Uśmiechnął się z rozczuleniem. Nie radził sobie ogólnie dobrze z pisaniem, a co dopiero z pisaniem piosenek? Jak miał jej wyjaśnić, że to było coś innego? — Nie znam nawet się na nutach — Wyznał nieco wstydliwie, ale uśmiechnął się szeroko. Nauczono go grać ze słuchu, nie stać ich było na nuty ani kiedy był mały ani trochę starszy. Nawet gdyby udało mu się coś wymyślić, nie potrafiłby tego zapisać. Wyszczerzył się, w pewien sposób mimo wszystko uradowany jej pomysłem, tym, że wierzyła, że to dało się zrobić, że było takie proste. — Twój brat nie byłby raczej zachwycony tym, że słuchasz Elvisa, tak... przy okazji — napomknął. Jeśli już o nim rozmawiali. Nie wiedział jaki stosunek do tego mieli Weasleye, ale wiedział, że jego uchodził za artystę wątpliwie moralnego, ale chyba dlatego był też tak uwielbiany. On go uwielbiał, Marcel też.
Wystarczyło mu jej zapewnienie, cho nieszczególnie pocieszył fakt, że gdyby jej brat chciał ich od siebie odsunąć uczyniłby to tak łatwo i bez zastanowienia. Wrodzony sprzeciw cisnął mu się na usta, wyrósł w przeświadczeniu, że ich wszystkich traktuje się niesprawiedliwie i gorzej niż rodzimy margines, ale w końcu nic nie powiedział. Przez chwilę jej się przyglądał. Wspominała o tamtym dniu, o tym, że prawie umarła. Zmierzył ją wzrokiem głównie po to, by ocenić jej stan, ale wydawała się wracać do zdrowia.
— Opaliłaś się już trochę — zwrócił uwagę, by nie zarzuciła mu, że się zwyczajnie gapi. Wskazał na jej twarz, była zarumieniona, lekko zaczerwieniona. Nie wzięła kapelusza. Zaraz potem przybrał poważną minę, uniósł jedną brew. — Tak myślisz? — Czy ściemniał? Kąciki ust wygięły się w szelmowskim uśmiechu, nie patrzył już na nią, a przed siebie, gdy pokonywali kamienie. — Chcesz sprawdzić? — Zerknął na nią przelotnie, zaczepnie. Nie miał powodu, by ukrywać się przed Marcelem, nie dlatego też prosił go o dołączenie rano. Mieli spędzić miły dzień. Woda była przyjemna, nieco chłodna, ale nie zimna. Zadumał się na moment. Pozwolił, by cisza otuliła ich na chwilę, gdy wspomniała, że lubiła słuchać lasu. Spojrzał na jego ścianę za ich plecami.
— Tak, ja też — mruknął cicho, jakby bał się, że każdym kolejnym słowem coś popsuje. Też się wsłuchał. W cichy szum niezbyt rwącej rzeki, rechotanie żab gdzieś z oddali, może nawet odgłos kaczki, a może chlust ryby. — Dlatego chciałaś mnie w Brenyn zamienić w drzewo? — przypomniało mu się nagle. Spojrzał na nią ożywiony. — Żebym umilkł i tylko słuchał twojej paplaniny? Więc jednak powinienem milczeć — mruknął i westchnął, wystawiając twarz do słońca. Przymknął powieki, uśmiech wykrzywił mu twarz. I tylko tak chwilę stał. — Miałem koszmary po tamtym ciągle. Nie wiedziałem, co jest prawdziwe, a co nie. Czułem się tak jakby ktoś wyrwał część mnie wtedy, odebrał mi część wspomnień, uczuć. Przywiązanie, tęsknotę, miłość. Wsadził za to obce, nie moje. — Wtedy po raz pierwszy zdał sobie sprawę tak naprawdę, że rodzina jest mu obca. Eve była dla niego całkim obca, nic do niej nie czuł. I choć od festiwalu nie miał już problemów ani ze snami ani ze wspomnieniami, wciąż zastanawiał się, czy był taki jak kiedyś. Czy pewne rzeczy stracił już bezpowrotnie. Nie rozmawiali o tym nigdy. O Brenyn. O tym, co się tam stało. Otworzył oczy i popatrzył dookoła, na przyrodę. Tę, która przetrwała, tę, która im pozostała po tamtym koszmarze. Czy była piękna? Nie, nigdy by tego nie powiedział. Była piękna nim z nieba nie spadł deszcz meteorytów, nim na cały świat nie spłynęła śmierć jednej nocy. Ale przetrwała. Oni też. — Łąki też pali się po to, by za jakiś czas w zgliszczach zbudziło się nowe życie. Mówią, że czasem trzeba coś zniszczyć, by mgło powstać coś nowego. — Mówił to bez przekonania, bo ten akt dewastacji, choć zrozumiały częściowo kojarzył mu się tylko z ucieczką i koniecznością nagłego, pełnego strachu wyniesienia się z danego terenu, by zdążyć przed ogniem i przed śmiercią. — Kiedyś myślałem, że palą te pola po to by się nas stamtąd pozbyć — rzucił z rozbawieniem. – Hm? — Ciepło? Zerknął na nią z ukosa z uniesioną podejrzliwie brwią. Nie spodziewał się ataku, ale kiedy go ochlapała, i to mocno — woda opryskała mu spodnie i koszulę, znalazła się nawet na jego twarzy, rozchylił szeroko ręce i otworzył usta, na sekundę lub dwie prawie się zapowietrzając. Woda nie była tak zimna, żeby go sparaliżowało, była przyjemna. Był po prostu zaskoczony. Spojrzał na nią z wyrzutem, a potem westchnął i pokiwał głową.
— Okej — mruknął i obrócił się wpierw ku niej a potem powoli, gdy ona zaczęła się cofać, z wciąż poważną miną, poszedł jej śladem. — Nie myślę wcale, delektuję się ciepłą wodą i promieniami słońca. Jest naprawdę przyjemnie, wiesz? Wspaniale — przekonywał. Pokiwał głową, a potem wystrzelił w jej kierunku, by ją złapać.
1. Udało mu się ją zamknąć w klatce z ramion, dzięki czemu przyciągnął ją mocno do siebie i pociągnął głębiej w wodę, gdzie bezczelnie i najnormalniej w świecie ją po prostu wepchnął.
2. Udało mu się schwytać ją za przedramię i pociągnąć lekko do siebie. Chciał ją wepchnąć do wody, ale pociągnęła ją a sobą i wpadli oboje.
3. Bz trudu dopadł ją w trzech susach, wziął ją na ręce i po pokonaniu kolejnych dwóch kroków wrzucił do wody jak worek kartofli.
— Dalej jeszcze nie wiem. Daj spokój, żartujesz? — spytał, choć w głosie wciąż dźwięczało rozbawienie. — Nie — pokręcił głową. Nigdy nawet o tym nie myślał, choć kiedyś chciał być sławny. Kiedyś myślał, że mógłby nauczyć się grać na skrzypcach tak jak robili to wielcy ludzie, klasy, arystokraci, by stać się wirtuozem. — Nie, nie umiem pisać piosenek. — Uśmiechnął się z rozczuleniem. Nie radził sobie ogólnie dobrze z pisaniem, a co dopiero z pisaniem piosenek? Jak miał jej wyjaśnić, że to było coś innego? — Nie znam nawet się na nutach — Wyznał nieco wstydliwie, ale uśmiechnął się szeroko. Nauczono go grać ze słuchu, nie stać ich było na nuty ani kiedy był mały ani trochę starszy. Nawet gdyby udało mu się coś wymyślić, nie potrafiłby tego zapisać. Wyszczerzył się, w pewien sposób mimo wszystko uradowany jej pomysłem, tym, że wierzyła, że to dało się zrobić, że było takie proste. — Twój brat nie byłby raczej zachwycony tym, że słuchasz Elvisa, tak... przy okazji — napomknął. Jeśli już o nim rozmawiali. Nie wiedział jaki stosunek do tego mieli Weasleye, ale wiedział, że jego uchodził za artystę wątpliwie moralnego, ale chyba dlatego był też tak uwielbiany. On go uwielbiał, Marcel też.
Wystarczyło mu jej zapewnienie, cho nieszczególnie pocieszył fakt, że gdyby jej brat chciał ich od siebie odsunąć uczyniłby to tak łatwo i bez zastanowienia. Wrodzony sprzeciw cisnął mu się na usta, wyrósł w przeświadczeniu, że ich wszystkich traktuje się niesprawiedliwie i gorzej niż rodzimy margines, ale w końcu nic nie powiedział. Przez chwilę jej się przyglądał. Wspominała o tamtym dniu, o tym, że prawie umarła. Zmierzył ją wzrokiem głównie po to, by ocenić jej stan, ale wydawała się wracać do zdrowia.
— Opaliłaś się już trochę — zwrócił uwagę, by nie zarzuciła mu, że się zwyczajnie gapi. Wskazał na jej twarz, była zarumieniona, lekko zaczerwieniona. Nie wzięła kapelusza. Zaraz potem przybrał poważną minę, uniósł jedną brew. — Tak myślisz? — Czy ściemniał? Kąciki ust wygięły się w szelmowskim uśmiechu, nie patrzył już na nią, a przed siebie, gdy pokonywali kamienie. — Chcesz sprawdzić? — Zerknął na nią przelotnie, zaczepnie. Nie miał powodu, by ukrywać się przed Marcelem, nie dlatego też prosił go o dołączenie rano. Mieli spędzić miły dzień. Woda była przyjemna, nieco chłodna, ale nie zimna. Zadumał się na moment. Pozwolił, by cisza otuliła ich na chwilę, gdy wspomniała, że lubiła słuchać lasu. Spojrzał na jego ścianę za ich plecami.
— Tak, ja też — mruknął cicho, jakby bał się, że każdym kolejnym słowem coś popsuje. Też się wsłuchał. W cichy szum niezbyt rwącej rzeki, rechotanie żab gdzieś z oddali, może nawet odgłos kaczki, a może chlust ryby. — Dlatego chciałaś mnie w Brenyn zamienić w drzewo? — przypomniało mu się nagle. Spojrzał na nią ożywiony. — Żebym umilkł i tylko słuchał twojej paplaniny? Więc jednak powinienem milczeć — mruknął i westchnął, wystawiając twarz do słońca. Przymknął powieki, uśmiech wykrzywił mu twarz. I tylko tak chwilę stał. — Miałem koszmary po tamtym ciągle. Nie wiedziałem, co jest prawdziwe, a co nie. Czułem się tak jakby ktoś wyrwał część mnie wtedy, odebrał mi część wspomnień, uczuć. Przywiązanie, tęsknotę, miłość. Wsadził za to obce, nie moje. — Wtedy po raz pierwszy zdał sobie sprawę tak naprawdę, że rodzina jest mu obca. Eve była dla niego całkim obca, nic do niej nie czuł. I choć od festiwalu nie miał już problemów ani ze snami ani ze wspomnieniami, wciąż zastanawiał się, czy był taki jak kiedyś. Czy pewne rzeczy stracił już bezpowrotnie. Nie rozmawiali o tym nigdy. O Brenyn. O tym, co się tam stało. Otworzył oczy i popatrzył dookoła, na przyrodę. Tę, która przetrwała, tę, która im pozostała po tamtym koszmarze. Czy była piękna? Nie, nigdy by tego nie powiedział. Była piękna nim z nieba nie spadł deszcz meteorytów, nim na cały świat nie spłynęła śmierć jednej nocy. Ale przetrwała. Oni też. — Łąki też pali się po to, by za jakiś czas w zgliszczach zbudziło się nowe życie. Mówią, że czasem trzeba coś zniszczyć, by mgło powstać coś nowego. — Mówił to bez przekonania, bo ten akt dewastacji, choć zrozumiały częściowo kojarzył mu się tylko z ucieczką i koniecznością nagłego, pełnego strachu wyniesienia się z danego terenu, by zdążyć przed ogniem i przed śmiercią. — Kiedyś myślałem, że palą te pola po to by się nas stamtąd pozbyć — rzucił z rozbawieniem. – Hm? — Ciepło? Zerknął na nią z ukosa z uniesioną podejrzliwie brwią. Nie spodziewał się ataku, ale kiedy go ochlapała, i to mocno — woda opryskała mu spodnie i koszulę, znalazła się nawet na jego twarzy, rozchylił szeroko ręce i otworzył usta, na sekundę lub dwie prawie się zapowietrzając. Woda nie była tak zimna, żeby go sparaliżowało, była przyjemna. Był po prostu zaskoczony. Spojrzał na nią z wyrzutem, a potem westchnął i pokiwał głową.
— Okej — mruknął i obrócił się wpierw ku niej a potem powoli, gdy ona zaczęła się cofać, z wciąż poważną miną, poszedł jej śladem. — Nie myślę wcale, delektuję się ciepłą wodą i promieniami słońca. Jest naprawdę przyjemnie, wiesz? Wspaniale — przekonywał. Pokiwał głową, a potem wystrzelił w jej kierunku, by ją złapać.
1. Udało mu się ją zamknąć w klatce z ramion, dzięki czemu przyciągnął ją mocno do siebie i pociągnął głębiej w wodę, gdzie bezczelnie i najnormalniej w świecie ją po prostu wepchnął.
2. Udało mu się schwytać ją za przedramię i pociągnąć lekko do siebie. Chciał ją wepchnąć do wody, ale pociągnęła ją a sobą i wpadli oboje.
3. Bz trudu dopadł ją w trzech susach, wziął ją na ręce i po pokonaniu kolejnych dwóch kroków wrzucił do wody jak worek kartofli.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
Zwinął się z Areny zaraz po próbie własnego występu, powietrzny duet szedł coraz lepiej - trochę odżył po festiwalowym spuszczeniu ze smyczy - i powoli wracał do lipcowej formy. Powinien zostać dłużej, pomóc przy ściągnięciu koni do stajni, których używali cyrkowcy występujący tuż po nim, ale wymówił się ważnymi sprawami i przepadł, zanim ktoś zastanowił się nad tym, jakie właściwie mógł mieć ważne sprawy. Wpadł do wagonu i wypadł, porywając koszulę i miotłę, ubrał się w biegu i wbrew zakazom wskoczył na grzbiet miotły, żeby przemknąć świstem przez miasto, prosto na teren, z którego mógł się swobodnie przenieść w okolice domu Neali. Przez cały ten czas usiłował przypomnieć sobie, co Jim mówił o planach na dzisiaj. Jezioro? Morze? Rzeka, Otter w okolicy, był tam z Nealą, kiedy okolica ucierpiała na powodzi. Nie pytał Jamesa, czemu chciał się spotkać akurat nad wodą, ale był to jeden z powodów, dla którego w drogę było mu tak śpieszno.
Wzbił się nad nurt rzeki, szybując mu na wbrew, nie zwalniał, bo po treningu rozpierała go energia, szybował szybko, usiłując przegonić towarzyszące mu ptaki. Dłonie mocno zaciskały się na kiju, swobodne ciało łatwo odnajdowało równowagę, kiedy wiatr szarpał przydługie włosy i poszarzały materiał koszuli, wyrywając go z upięcia skórzanego pasa startych spodni. Wiedział, że prędzej czy później odnajdzie ich sylwetki gdzieś przy brzegu i nie pomylił się wcale, bo w końcu wpierw ucho usłyszało hałasy, potem wzrok wyłapał ogniste włosy tańczące nad taflą wody, nie wyłapał, co robili, bo leciał zbyt szybko - w tym tempie mógł odnotować jedynie dźwięk i rozmyte w ruchu barwy.
Zeskoczył z miotły prosto do rzeki, nie zatrzymując się. Zsunął się z niej bokiem, chwytając kija dłońmi i wybił się prosto do salta, wielokrotnego, wskakując nim prosto w wodę w ich pobliże, na bombę, która miała wzniecić falę. Przed skokiem szarpnął kij w dół, żeby miotła nie odleciała daleko - ze świstem przecięła powietrze, ostatecznie wbijając się prosto w ziemię, w której zakopała się do połowy trzonu, przez chwilę jeszcze smutno dygotając, wypchnięta witkami w górę.
1 - Nie zdążyłem odpowiednio ułożyć ciała i zamortyzowałem upadek tylko częściowo, twarz zaryła o taflę wody, z nosa poszła krew.
2 - Uderzenie o taflę wody trochę zabolało, nałykałem się wody, ale po chwili, trochę obolały, wypłynąłem na powierzchnię.
3 - Wynurzyłem się z gracją i czekam na oklaski.
Wzbił się nad nurt rzeki, szybując mu na wbrew, nie zwalniał, bo po treningu rozpierała go energia, szybował szybko, usiłując przegonić towarzyszące mu ptaki. Dłonie mocno zaciskały się na kiju, swobodne ciało łatwo odnajdowało równowagę, kiedy wiatr szarpał przydługie włosy i poszarzały materiał koszuli, wyrywając go z upięcia skórzanego pasa startych spodni. Wiedział, że prędzej czy później odnajdzie ich sylwetki gdzieś przy brzegu i nie pomylił się wcale, bo w końcu wpierw ucho usłyszało hałasy, potem wzrok wyłapał ogniste włosy tańczące nad taflą wody, nie wyłapał, co robili, bo leciał zbyt szybko - w tym tempie mógł odnotować jedynie dźwięk i rozmyte w ruchu barwy.
Zeskoczył z miotły prosto do rzeki, nie zatrzymując się. Zsunął się z niej bokiem, chwytając kija dłońmi i wybił się prosto do salta, wielokrotnego, wskakując nim prosto w wodę w ich pobliże, na bombę, która miała wzniecić falę. Przed skokiem szarpnął kij w dół, żeby miotła nie odleciała daleko - ze świstem przecięła powietrze, ostatecznie wbijając się prosto w ziemię, w której zakopała się do połowy trzonu, przez chwilę jeszcze smutno dygotając, wypchnięta witkami w górę.
1 - Nie zdążyłem odpowiednio ułożyć ciała i zamortyzowałem upadek tylko częściowo, twarz zaryła o taflę wody, z nosa poszła krew.
2 - Uderzenie o taflę wody trochę zabolało, nałykałem się wody, ale po chwili, trochę obolały, wypłynąłem na powierzchnię.
3 - Wynurzyłem się z gracją i czekam na oklaski.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
- Nie. - pokręciłam energicznie głową widocznie przejęta. Nie żartowałam. Nie śmiałabym. Nie teraz, kiedy podzielił się ze mną czymś, co stworzył sam. Zwłaszcza że byłam zachwycona, bo była piękna. Uniosłam brwi na jego nie. - Tą napisałeś. Jest jak… - zastanowiłam się odwracając tęczówki. - …jak marzenie. - to słowo szepnęłam prawie. Wymknęło mi się. Niech mi pokaże jedną dziewczynę, kobietę, która by nie pragnęła usłyszeć czegoś takiego. Zmarszczyła brwi trochę bez zrozumienia. Jak nie umiał jak umiał. - I to problem, bo? - nie nadążałam w sensie wiedziałam od czego nuty są, ale to w ogóle był problem, że ich nie znał? Uniosłam brwi jeszcze wyżej. - Tym bardziej! - zmieniłam zdanie. Bo jak nie znał, a napisał, to jeśli brzmiał jakby sądził że potrzebował tej wiedzy co by stworzył gdyby umiał? - Możemy kogoś znaleźć. - mówiłam dalej planując od razu. - Ktoś to zapisze. Oh, albo do radia pójść, tam nagrać można przecież. Zapytać mogę. - kolejne myśli następowały po sobie od razu. Byle nie dopuścić do siebie złudnej myśli, że mogło to być dla mnie, albo tej kompletnie rozczarowującej, że wcale nie. Lepiej było skupić się na działaniu. - Co? Znaczy słucham.. - przesunęłam tęczówki dopiero po chwili łapiąc że mówił Brendanie. Zaśmiała się krótko. - Mógłby nie przypaść mu do gustu.- zgodziłam się potakując krótko głową. Ale to nie miało znaczenia. Słuchanie Elvisa do tego, do jego.
Brwi znów mi się uniosły, a ręka powędrowała do góry by dotknąć policzka. Opaliłam? Wargi mimowolnie wygięły się w grymasie. Uniosłam dłoń wyżej i dopiero zrozumiałam. - Oh nie, nie wzięłam kapelusza. - westchnęłam przesuwając palcami po nosie, wykrzywiając wargi. - Nadejdzie czerwona tragedia. Dobra, do ludzi nie chodzę. Zejdzie. - zastanowiłam się sama ze sobą, biorąc wdech żeby odgonić myśli próżne.
- Tak myślę. - potwierdziłam chwilę później, tragedie zostawiając na jutro. Już nic z nią nie zrobię. Padające pytanie sprawiło, że rdzawe brwi powędrowały ku górze. Przez chwilę mierzyłam jego twarz w milczeniu. Czy chciałam sprawdzić co? Że schować się umie? Pewnie umie. Przed Marcelem? W to wątpiłam bardziej. Czy że ze mną? - Nie muszę. - odpowiedziałam w końcu. - Wydałbyś nas od razu. - orzekłam żartując oczywiście. Uniosłam rękę, żeby zamachać - Tutaj jestem, brachu! O tak by to wyglądało. - chyba nie mówili do siebie brachu, ale w jakieś książce to widziałam. No nie ważne. Dotarliśmy w końcu nad rzekę. Wspomnienie Brenyn, a raczej wyrzut wykwitło na mojej twarzy w pierwszej sekundzie zaskoczeniem. W drugiej wywróciłam oczami. - Yhym. Śpiewać, lubię też szum drzew, to muzyka lasu. - orzekłam, unosząc wargi w uśmiechu. Ale ten zszedł powoli gdy kontynuował. Patrzyłam jak wystawia twarz do słońca, a jego promienie odbijają się w ciemnych włosach. Było coś urzekającego w tym obrazku, lekkiego, letniego, że słowa nie pasowały do niego, nie przerywałam gdy mówił. Odwracając w końcu głowę, stojąc obok, wystawiając do słońca też głowę. - Może too była cena. - podjęłam po chwili rozplątując splecione przed sobą wcześniej ręce. - Za ratunek lasu i dusze w nim uwięzione. Miałam podobnie ale i odwrotnie. Gubiłam się w jawie i bałam we śnie. - dlatego wymykałam się o świecie na stajnie. Bicie serca mnie uspokajało, nie ważne że końskie. Innego mieć nie mogłam. Ręce opadły po bokach ciała. - I czułam uczucia, które nie były moje. Kochałam Leandra, byłam pewna że tak. Czekałam na niego na wiankach. Szukałam ludzi z wioski, widziałam jak giną w płomieniach w domu do którego nie mogę dotrzeć. - pamiętałam dokładnie to wszystko, każde zakrzywienia, uczucia, myśli. - Wydaje mi się, że uszły, że gdzieś tam, w Wymouth Brenyn go znalazła i zostawiła mnie. - otworzyłam oczy, spoglądając na Jima. - Twoje wróciły? - wspomnienia i uczucia. Czy to dlatego - przeze mnie, przez Brenyn nie dogadywał się z Eve? - Myślisz że to dlatego… - odwróciłam tęczówki - …wam nie wychodzi? - postawiłam w końcu pytanie. - Przykro mi, że też musiałeś ją zapłacić. - bo może nie chciał, nie musiał a był tam wtedy ze mną i wiem, że tylko dlatego dzisiaj żyłam. Bo wyciągnął mnie z jarmarku, kiedy ruszyć się nie mogłam.
- Zmiana naturalną częścią życia jest. - zgodziłam się, potakując głową. - Nie każdy chce się was pozbyć. - powiedziałam trącając go lekko łokciem, idąc za pomysłem który pojawił się w głowie. Wybuchając śmiechem na to jak stał zapowietrzając się coraz mocniej, ale zaraz zrozumiałam, że odwet nadejdzie. Dlatego zaczęłam to wycofywanie się.
- Okej. - zachęciłam go, właśnie okej było. Co nie? Cofnęłam się o krok, potem drugim, ale on szedł za mną. Wyciągnęłam dłonie trochę przed siebie, asekuracyjnie, musiałam dobry moment znaleźć. - Yhym. - zgodziłam się z twarzy przesuwając wzrok na jego stopy, a potem ręce. - Wierzę na słowo. - odpowiedziałam cofając się jeszcze. Mimowolnie pisnęłam próbując wiać kiedy ruszył, ale szanse miałam marne. - Nie, nie, nie. Przepraszam, przepraszam naprawdę.- wypadło kiedy odrywał moje stopy od podłoża. - Porozmawiajmy ra… - tylko tyle zdążyłam powiedziałam, nie pomogły wierzgające nogi, ani dłonie które nie zdążyły zacisnąć się na jego szyi by uczepić się dokładnie jego i nie pozwolić wrzucić do wody. “Cjonalnie” zginęło gdzieś pod wodą, która wleciała mi nosem. Poderwałam się biorąc haust powietrze w płuca i już coś miałam powiedzieć, kiedy mój wzrok przykuła pikująca do nas sylwetka. I z każdą chwilą - sekundą raczej - moje oczy rozszerzały się coraz mocniej w zdumieniu obserwując wykonywane salto, mimowolnie wstrzymując oddech. Już unosząc ręce do oklasków, ale zaraz zasłaniając nimi wargi, bo to chyba nie tak miało pójść. - Marcel!? - zawołałam przenosząc się na kolana, ociekając wodą mokra całkiem pomknęłam w jego kierunku opadając na nie ponownie obok. - Żyjesz? Masz wszystko… - ale nie miał z nosa sączyła się krew. Uniosłam tęczówki na Jima, a potem przeniosłam na Marcela. - Nic nie złamałeś? - zapytała go, sięgając do zlepionych materiałów spódnicy po różdżkę.
Brwi znów mi się uniosły, a ręka powędrowała do góry by dotknąć policzka. Opaliłam? Wargi mimowolnie wygięły się w grymasie. Uniosłam dłoń wyżej i dopiero zrozumiałam. - Oh nie, nie wzięłam kapelusza. - westchnęłam przesuwając palcami po nosie, wykrzywiając wargi. - Nadejdzie czerwona tragedia. Dobra, do ludzi nie chodzę. Zejdzie. - zastanowiłam się sama ze sobą, biorąc wdech żeby odgonić myśli próżne.
- Tak myślę. - potwierdziłam chwilę później, tragedie zostawiając na jutro. Już nic z nią nie zrobię. Padające pytanie sprawiło, że rdzawe brwi powędrowały ku górze. Przez chwilę mierzyłam jego twarz w milczeniu. Czy chciałam sprawdzić co? Że schować się umie? Pewnie umie. Przed Marcelem? W to wątpiłam bardziej. Czy że ze mną? - Nie muszę. - odpowiedziałam w końcu. - Wydałbyś nas od razu. - orzekłam żartując oczywiście. Uniosłam rękę, żeby zamachać - Tutaj jestem, brachu! O tak by to wyglądało. - chyba nie mówili do siebie brachu, ale w jakieś książce to widziałam. No nie ważne. Dotarliśmy w końcu nad rzekę. Wspomnienie Brenyn, a raczej wyrzut wykwitło na mojej twarzy w pierwszej sekundzie zaskoczeniem. W drugiej wywróciłam oczami. - Yhym. Śpiewać, lubię też szum drzew, to muzyka lasu. - orzekłam, unosząc wargi w uśmiechu. Ale ten zszedł powoli gdy kontynuował. Patrzyłam jak wystawia twarz do słońca, a jego promienie odbijają się w ciemnych włosach. Było coś urzekającego w tym obrazku, lekkiego, letniego, że słowa nie pasowały do niego, nie przerywałam gdy mówił. Odwracając w końcu głowę, stojąc obok, wystawiając do słońca też głowę. - Może too była cena. - podjęłam po chwili rozplątując splecione przed sobą wcześniej ręce. - Za ratunek lasu i dusze w nim uwięzione. Miałam podobnie ale i odwrotnie. Gubiłam się w jawie i bałam we śnie. - dlatego wymykałam się o świecie na stajnie. Bicie serca mnie uspokajało, nie ważne że końskie. Innego mieć nie mogłam. Ręce opadły po bokach ciała. - I czułam uczucia, które nie były moje. Kochałam Leandra, byłam pewna że tak. Czekałam na niego na wiankach. Szukałam ludzi z wioski, widziałam jak giną w płomieniach w domu do którego nie mogę dotrzeć. - pamiętałam dokładnie to wszystko, każde zakrzywienia, uczucia, myśli. - Wydaje mi się, że uszły, że gdzieś tam, w Wymouth Brenyn go znalazła i zostawiła mnie. - otworzyłam oczy, spoglądając na Jima. - Twoje wróciły? - wspomnienia i uczucia. Czy to dlatego - przeze mnie, przez Brenyn nie dogadywał się z Eve? - Myślisz że to dlatego… - odwróciłam tęczówki - …wam nie wychodzi? - postawiłam w końcu pytanie. - Przykro mi, że też musiałeś ją zapłacić. - bo może nie chciał, nie musiał a był tam wtedy ze mną i wiem, że tylko dlatego dzisiaj żyłam. Bo wyciągnął mnie z jarmarku, kiedy ruszyć się nie mogłam.
- Zmiana naturalną częścią życia jest. - zgodziłam się, potakując głową. - Nie każdy chce się was pozbyć. - powiedziałam trącając go lekko łokciem, idąc za pomysłem który pojawił się w głowie. Wybuchając śmiechem na to jak stał zapowietrzając się coraz mocniej, ale zaraz zrozumiałam, że odwet nadejdzie. Dlatego zaczęłam to wycofywanie się.
- Okej. - zachęciłam go, właśnie okej było. Co nie? Cofnęłam się o krok, potem drugim, ale on szedł za mną. Wyciągnęłam dłonie trochę przed siebie, asekuracyjnie, musiałam dobry moment znaleźć. - Yhym. - zgodziłam się z twarzy przesuwając wzrok na jego stopy, a potem ręce. - Wierzę na słowo. - odpowiedziałam cofając się jeszcze. Mimowolnie pisnęłam próbując wiać kiedy ruszył, ale szanse miałam marne. - Nie, nie, nie. Przepraszam, przepraszam naprawdę.- wypadło kiedy odrywał moje stopy od podłoża. - Porozmawiajmy ra… - tylko tyle zdążyłam powiedziałam, nie pomogły wierzgające nogi, ani dłonie które nie zdążyły zacisnąć się na jego szyi by uczepić się dokładnie jego i nie pozwolić wrzucić do wody. “Cjonalnie” zginęło gdzieś pod wodą, która wleciała mi nosem. Poderwałam się biorąc haust powietrze w płuca i już coś miałam powiedzieć, kiedy mój wzrok przykuła pikująca do nas sylwetka. I z każdą chwilą - sekundą raczej - moje oczy rozszerzały się coraz mocniej w zdumieniu obserwując wykonywane salto, mimowolnie wstrzymując oddech. Już unosząc ręce do oklasków, ale zaraz zasłaniając nimi wargi, bo to chyba nie tak miało pójść. - Marcel!? - zawołałam przenosząc się na kolana, ociekając wodą mokra całkiem pomknęłam w jego kierunku opadając na nie ponownie obok. - Żyjesz? Masz wszystko… - ale nie miał z nosa sączyła się krew. Uniosłam tęczówki na Jima, a potem przeniosłam na Marcela. - Nic nie złamałeś? - zapytała go, sięgając do zlepionych materiałów spódnicy po różdżkę.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
przed domem
Szybka odpowiedź