przed domem
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Otoczenie
Urocza, niewyróżniająca się na tle innych domostw znajdujących się w Ottery St. Catchpole chata, mieści się na uboczu miasteczka. Z dwóch stron otoczona lasem, z tyłu posiada dostęp do miejscowego jeziorka - największa atrakcja dla najmłodszych dzieci zarówno rodziny, jak i gości oraz sąsiadów. Do porośniętego bluszczem budynku prowadzi schludna, brukowana dróżka; niedawno Weasley'owie zadbali o jej obudowę. Podobno miało to miejsce po wizycie wuja Cadeyrna, który idąc ścieżką potknął się o wystający kamień i wybił sobie dwa przednie zęby. Do dziś odprawia egzorcyzmy przy każdej wizycie u krewnych.
Z powodu bliskiego sąsiedztwa mugoli, dom pozostaje wolny od większości czarów mogących realnie wpłynąć na niemagicznych znajomych i przyjaciół.
Z powodu bliskiego sąsiedztwa mugoli, dom pozostaje wolny od większości czarów mogących realnie wpłynąć na niemagicznych znajomych i przyjaciół.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Nie umiał jej tego wyjaśnić. W czym właściwie polegał problem. Dlaczego pisanie piosenek, czego robić nie umiał, różniło się właściwie wszystkim od zebrania do kupy nieco wyszukanych frazesów, które odzwierciedlały to co czuł. Dlaczego wyznanie, nie było tym samym, co określona kompozycja. Dlaczego serenady śpiewane pod balkonem nigdy nie mogły stać się utworami wygrywanymi w klubach jazzowych, czy nawet czarodziejskim radiu. Był skrzypkiem, przynajmniej kiedyś. Grał ze słuchu, odtwarzał i tworzył własne dźwięki, melodie, robił to płynnie, prosto z serca, nawet nieświadomie ocierając się o niemalże mistrzowskie dźwięki, ale mógłby nie dać sobie rady z klasykami, których uczono prawdziwych skrzypków w szkołach muzycznych. Nie umiał nazwać dźwięków, fragmentów utworów, melodii, które znał i uznawał nawet za własne, choć spisano je setki lat temu. To, co sam umiał i co wyrażał nie było równoznaczne z tym, co uznawano dziś za grę. Z tym było tak samo. Nie mogła zrozumieć, pochodzili z różnych światów.
— Nie napisałem, wymyśliłem — wydukał w końcu z westchnięciem, patrząc na nią, ale zaniechał prób tłumaczenia jej tego. Śledził jej spojrzenie, nawet wtedy gdy odwracała wzrok, by docenić to, co usłyszała. Czy wiedziała? Czy rozumiała istotę tego wszystkiego? Nie był pewien, ale nie mógł inaczej. I nigdy nic więcej uczynić nie mógł, dobrze o tym wiedział. Jeśli tak miało zostać, w porządku. Tak po prostu musiało być. Uśmiechnął się powoli. Popatrzył na jej zaczerwieniony lekko od słońca nos. Przynajmniej zakładał, że rumieńce pokrywające jej policzki są wynikiem nadciągającego ciepła. Zaraz potem zaśmiał się w głos.
—Brachu? Poważnie? Kto tak mówi? — Popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami i pokręcił głową. — Ale coś w tym jest. Nawet jakbym się ukrył, wyczułby mnie po cyrkowym smrodzie — zmarszczył nos, siląc się na odrobinę powagi. Nie narzekał szczerze, te tygodnie spędzone z Marcelem dały mu namiastkę domu. Choć cyrkowa rodzina nie była jego własną, cały ten gwar, obecność zwierząt, zamęt, nawet sypiące się po podłodze wagonu cekiny z jego stroju, który przypadkiem zahaczył się o drzwi, wydawały mu się czymś przyjemnym. — Słonie strasznie śmierdzą — naburmuszył się i pokręcił głową. Cyrk mocno ucierpiał podczas katastrofy, kiedy miał czas i był z Marcelem pomagał mu w czym tylko mógł, trochę licząc na to, że dzięki temu nie wyrzuconą go za bramę jak obcego, jak intruza.
— Kochałaś Leandra? — Zdumiał się szczerze i popatrzył na nią naprawdę zdziwiony. Szybko jednak jego twarz nabrała podejrzliwości, ręce splótł na piersi. — Więc... jakie to uczucie? Kochać, Panno-nigdy-się-nie-zakocham Na-Bakier-z-Przeznaczeniem? Hm?— Zadrwił, mierząc ją wzrokiem. Pamiętał jak tłumaczył jej swoje racje, jak próbował przekonać ją do tego, że miłość może być istotą życia. W ostatnich miesiącach gotów był jej przyznać rację, pragnął wolności, to wszystko go już męczyło. Ale był cza, kiedy czuł się przerażająco pusty bez tego. Nijaki. Życie wydawało się pustą egzystencją, którą próbował poruszyć w każdy możliwy sposób. Od narkotyki, po niekończące się pijaństwo, aż trudne do pojęcia przygody. — Chyba tak — Chyba wróciły wszystko. Przynajmniej wspomnienia, wszystko wróciło na swoje miejsce, wszystkie wspomnienia, cała przeszłość, ból, tęsknota, żal. — Przez Brenyn? Nie wiem, chyba nie. To chyba moja wina. Zmieniłem się. Tower mnie zmieniło. Nie możemy się dopasować. Jakby jedno z kół zębatych było zbyt wyszczerbione, by oba mogły napędzać całą maszynę. — Wzruszył ramionami. Chyba się z tym już pogodził. Sierpień był dla niego miesiącem rozżalenia, jakby w końcu wypluł z siebie cały jad i kwas, który go trawił miesiącami. I dostawało się rykoszetem każdemu w pobliżu. Neali, Marcelowi, Steffenowi, Eve. Celinie. Część z rzeczy chciał wymazać z pamięci, żałował ich. Innych nie potrafił, bo nie wiedział, czy umiałby zachować się inaczej. I tak było w przypadku Eve. — Nie gadajmy o tym, to miał być piknik, nie terapia — obruszył się fałszywie rozbawiony i pokręcił głową. — Jest okej, żyjemy, życie toczy się dalej. Co będzie to będzie, na co się przejmować. Wszystko jedno co się zdarzy. — Wzruszył ramionami. I rzeczywiście, zgodnie z tym, o co ją poprosił zaraz już trzymał ją na rękach. Próbowała się go uczepić, pociągnąć za sobą, ale miał zbyt wielką wprawę w tym, a ona była malutka, drobna, krucha. Wrzucenie jej do wody tak jak całe życie wrzucał własną siostrą było bułką z masłem. Nie słuchał jej tłumaczeń ani protestów. Z perfidnym uśmiechem na twarzy po prostu to zrobił, niosąc ją w głąb rzeki, chyba po raz pierwszy mając tak blisko siebie, ale wszystko działo się tak szybko, że nie zwrócił nawet uwagi na jej dłonie zaplecione wokół szyi. — Zasłużyłaś sobie — i nie zamierzał zmienić zdania. Rzeka nie była głęboka, nie powinno jej się nic stać, ale nie pomyślał o tym, że woda nie była ostatnio jej najlepszą przyjaciółką. Uświadomił sobie to dopiero po chwili, właściwie już wyciągając po nią ręce w wodę, by ją załapać za ramiona i podciągnąć. Głupie żarty mogły się źle skończyć, ale nie był najlepszy w myśleniu o konsekwencjach.
— Oddychaj — polecił jej, patrząc jak próbuje coś powiedzieć i pluje wodą. Sięgnął dłonią, by ze śmiechem odgarnąć mokre włosy z jej twarzy, które przykleiły się jak wodorosty do skóry, kiedy podążył jej wzrokiem za pikującą sylwetką.
— Marc... Marc! — krzyknął, prostując się, kiedy uświadomił sobie, że widowiskowe salto wcale nie ma być zakończone na mieliźnie. Rzeka nie była głęboka, nie był pewien, czy nie planował skakać na główkę, musiał go uprzedzić, ale było zbyt późno. — Nie! — Jego krzyk nikł jednak w plusku wody. Ruszył ku niemu od razu, zauważając, że zaliczył potworną deskę. Nawet jeśli bolesna, była bezpieczniejsza niż skok na główkę, gdyby to zrobił, nie uratowaliby go w żaden sposób, był tego pewien. Ruszył w wodę, czując jak serce podskakuje mu do gardła, choć nie był pewien, czy to z powodu samego Marcela, czy tego, ze miał wody już po pachy. Woda na powierzchni splamiła się krwią. Rękami zanurkował w wodzie w miejscu, gdzie upadł, próbował go chwycić — zeskoczył blisko nich — to wszystko trwało ledwie sekundy. Zakleszczył na nim palce i z całej siły pociągnął go w swoją stronę za koszulę, wtedy też kamień wyjechał mu spod stopy, a może się poślizgnął na nim i sam wpadł w wodę, tracąc równowagę.
— Nie napisałem, wymyśliłem — wydukał w końcu z westchnięciem, patrząc na nią, ale zaniechał prób tłumaczenia jej tego. Śledził jej spojrzenie, nawet wtedy gdy odwracała wzrok, by docenić to, co usłyszała. Czy wiedziała? Czy rozumiała istotę tego wszystkiego? Nie był pewien, ale nie mógł inaczej. I nigdy nic więcej uczynić nie mógł, dobrze o tym wiedział. Jeśli tak miało zostać, w porządku. Tak po prostu musiało być. Uśmiechnął się powoli. Popatrzył na jej zaczerwieniony lekko od słońca nos. Przynajmniej zakładał, że rumieńce pokrywające jej policzki są wynikiem nadciągającego ciepła. Zaraz potem zaśmiał się w głos.
—Brachu? Poważnie? Kto tak mówi? — Popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami i pokręcił głową. — Ale coś w tym jest. Nawet jakbym się ukrył, wyczułby mnie po cyrkowym smrodzie — zmarszczył nos, siląc się na odrobinę powagi. Nie narzekał szczerze, te tygodnie spędzone z Marcelem dały mu namiastkę domu. Choć cyrkowa rodzina nie była jego własną, cały ten gwar, obecność zwierząt, zamęt, nawet sypiące się po podłodze wagonu cekiny z jego stroju, który przypadkiem zahaczył się o drzwi, wydawały mu się czymś przyjemnym. — Słonie strasznie śmierdzą — naburmuszył się i pokręcił głową. Cyrk mocno ucierpiał podczas katastrofy, kiedy miał czas i był z Marcelem pomagał mu w czym tylko mógł, trochę licząc na to, że dzięki temu nie wyrzuconą go za bramę jak obcego, jak intruza.
— Kochałaś Leandra? — Zdumiał się szczerze i popatrzył na nią naprawdę zdziwiony. Szybko jednak jego twarz nabrała podejrzliwości, ręce splótł na piersi. — Więc... jakie to uczucie? Kochać, Panno-nigdy-się-nie-zakocham Na-Bakier-z-Przeznaczeniem? Hm?— Zadrwił, mierząc ją wzrokiem. Pamiętał jak tłumaczył jej swoje racje, jak próbował przekonać ją do tego, że miłość może być istotą życia. W ostatnich miesiącach gotów był jej przyznać rację, pragnął wolności, to wszystko go już męczyło. Ale był cza, kiedy czuł się przerażająco pusty bez tego. Nijaki. Życie wydawało się pustą egzystencją, którą próbował poruszyć w każdy możliwy sposób. Od narkotyki, po niekończące się pijaństwo, aż trudne do pojęcia przygody. — Chyba tak — Chyba wróciły wszystko. Przynajmniej wspomnienia, wszystko wróciło na swoje miejsce, wszystkie wspomnienia, cała przeszłość, ból, tęsknota, żal. — Przez Brenyn? Nie wiem, chyba nie. To chyba moja wina. Zmieniłem się. Tower mnie zmieniło. Nie możemy się dopasować. Jakby jedno z kół zębatych było zbyt wyszczerbione, by oba mogły napędzać całą maszynę. — Wzruszył ramionami. Chyba się z tym już pogodził. Sierpień był dla niego miesiącem rozżalenia, jakby w końcu wypluł z siebie cały jad i kwas, który go trawił miesiącami. I dostawało się rykoszetem każdemu w pobliżu. Neali, Marcelowi, Steffenowi, Eve. Celinie. Część z rzeczy chciał wymazać z pamięci, żałował ich. Innych nie potrafił, bo nie wiedział, czy umiałby zachować się inaczej. I tak było w przypadku Eve. — Nie gadajmy o tym, to miał być piknik, nie terapia — obruszył się fałszywie rozbawiony i pokręcił głową. — Jest okej, żyjemy, życie toczy się dalej. Co będzie to będzie, na co się przejmować. Wszystko jedno co się zdarzy. — Wzruszył ramionami. I rzeczywiście, zgodnie z tym, o co ją poprosił zaraz już trzymał ją na rękach. Próbowała się go uczepić, pociągnąć za sobą, ale miał zbyt wielką wprawę w tym, a ona była malutka, drobna, krucha. Wrzucenie jej do wody tak jak całe życie wrzucał własną siostrą było bułką z masłem. Nie słuchał jej tłumaczeń ani protestów. Z perfidnym uśmiechem na twarzy po prostu to zrobił, niosąc ją w głąb rzeki, chyba po raz pierwszy mając tak blisko siebie, ale wszystko działo się tak szybko, że nie zwrócił nawet uwagi na jej dłonie zaplecione wokół szyi. — Zasłużyłaś sobie — i nie zamierzał zmienić zdania. Rzeka nie była głęboka, nie powinno jej się nic stać, ale nie pomyślał o tym, że woda nie była ostatnio jej najlepszą przyjaciółką. Uświadomił sobie to dopiero po chwili, właściwie już wyciągając po nią ręce w wodę, by ją załapać za ramiona i podciągnąć. Głupie żarty mogły się źle skończyć, ale nie był najlepszy w myśleniu o konsekwencjach.
— Oddychaj — polecił jej, patrząc jak próbuje coś powiedzieć i pluje wodą. Sięgnął dłonią, by ze śmiechem odgarnąć mokre włosy z jej twarzy, które przykleiły się jak wodorosty do skóry, kiedy podążył jej wzrokiem za pikującą sylwetką.
— Marc... Marc! — krzyknął, prostując się, kiedy uświadomił sobie, że widowiskowe salto wcale nie ma być zakończone na mieliźnie. Rzeka nie była głęboka, nie był pewien, czy nie planował skakać na główkę, musiał go uprzedzić, ale było zbyt późno. — Nie! — Jego krzyk nikł jednak w plusku wody. Ruszył ku niemu od razu, zauważając, że zaliczył potworną deskę. Nawet jeśli bolesna, była bezpieczniejsza niż skok na główkę, gdyby to zrobił, nie uratowaliby go w żaden sposób, był tego pewien. Ruszył w wodę, czując jak serce podskakuje mu do gardła, choć nie był pewien, czy to z powodu samego Marcela, czy tego, ze miał wody już po pachy. Woda na powierzchni splamiła się krwią. Rękami zanurkował w wodzie w miejscu, gdzie upadł, próbował go chwycić — zeskoczył blisko nich — to wszystko trwało ledwie sekundy. Zakleszczył na nim palce i z całej siły pociągnął go w swoją stronę za koszulę, wtedy też kamień wyjechał mu spod stopy, a może się poślizgnął na nim i sam wpadł w wodę, tracąc równowagę.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Trochę się przeliczył. Może okoliczności, może wysokość, może własne umiejętności, a może wszystko na raz, ale widowiskowy skok na chwilę przed zderzeniem się z taflą wody zamienił się w potężną katastrofę; zacisnął powieki mocno, chroniąc oczy, próbował wyciągnąć dłonie przed siebie, ale nie zdążył, bo było już za późno, o wodę uderzył twarzą, nos napotkał silny opór, najpierw usłyszał - wewnątrz ucha - pęknięcie - potem dopiero poczuł przeraźliwy ból. Krew, która wypłynęła z nosa spowiła go pod wodą w ciemnościach, utrudniając jakiekolwiek rozeznanie się w tym, co właśnie mu się przytrafiło. A to - utrudniało wynurzenie się, nie spostrzegł nawet kiedy zaczęło brakować mu oddechu, a woda wdarła mu się do nozdrzy, wywołując dławienie, ale wtedy coś - ktoś - pociągnął go w górę. Łapczywie pochwycił powietrze, wykasłując wodę, próbując złapać oddech. Stopy odnalazły dno, nie było tu aż tak głęboko, ale jeszcze nie dotarło do niego, jakie konsekwencje mogło dziś nieść dla niego zbyt płytkie dno. Słyszał krzyki Neali, jeszcze jak z oddali, powoli formułowały się w słowa nieśpiesznie rozpoznawane przez wciąż oszołomiony umysł. Rozpostarł ramiona, szukając Jamesa, który musiał go wyłowić, ale James był pod wodą; wyciągnął w jego stronę ramię, mocno ściskając przegub jego dłoni i pociągnął go w swoją stronę, pomagając odnaleźć równowagę. Nie przestając kasłać kiwał głową na pytania Neali, prawdopodobnie żył, był cały i chyba nie miał nic złamanego, oszołomienie sprawiło, że nie dostrzegł wcale, jak mocno krwawił jego nos. Otarł go ramieniem, sądząc, że leje się z niego woda, której się nałykał, a drugie zarzucił na kark Jamesa, regulując swój oddech. Już prawie go miał, prawie, tylko coś drapało go ciągle w gardle, tylko ten ból, tylko to ćmiące oszołomienie nie pozwalało skupić myśli. Jego usta wkrótce się wygięły, z grymasu typowego dla walczącego o życie topielca w szczery uśmiech. Kasłał dalej, ale kasłanie to przetkane zostało śmiechem, który rozjaśnił jego oczy, które w końcu zdołał otworzyć w pełni. I śmiał się coraz głośniej, na tyle, na ile pozwalały mu na to podduszone płuca i gardło zalane i krwią i wodą, na tyle, na ile pozwalał mu na to ból, ramię mocniej zagięło się na karku Jamesa, gdy, wciąż oszołomiony, mógł iść, ale nie był pewien właściwego kierunku. Jak niczego pewien był za to tego, że nie mógł pozwolić mu upaść po raz drugi.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Otworzyłam wargi, ale zaraz je zamknęłam a potem zmarszczyłam brwi tęczówkami błądząc po twarzy Jima. Może nie chciał? - Jesteś czymś więcej niż myślisz. - orzekłam. - Artystą. - doprecyzowałam wymijając go ruszając dalej, odwracając tylko głowę. - I zasługujesz na lepszą publikę niż ja i kilka drzew. - choć skłamałabym mówiąc, że nie chciałabym tak na zawsze. - Wiesz ile miałbyś fanek? - zapytałam go rozciągając wargi w uśmiechu. Choć kusiło mnie, by zapytać, dowiedzieć się, dla kogo ona była. Wszystko mi mówiło że nie dla mnie, ale cichy głosik pytał: a jeśli…?
Wzruszyłam ramionami na tego bracha. No oni, a kto. Ale rozciągnęłam wargi kiedy potwierdził, że coś w tym było - raczej że było, wiedziałam co gadałam - przeważnie. Ale dopiero zadane pytanie sprawiło, że zrozumiałam, że wspomniałam o Leandrze, nigdy tego nie powiedziałam nikomu. Odwróciłam tęczówki na bok - winna. Wiedziałam że drwił. Znaczy - nie trudno było to wyłapać, spojrzałam na niego nie uśmiechając się. - Brenyn we mnie, go kochała. Ale czułam to ja, jakby było moje. - wytłumaczyłam. - Okrutne. - wypadło najpierw cicho. - Czekałam na niego dniami, a jednocześnie wiedziałam, że go zabiłam. Nie ja, że Brenyn to zrobiła. Tęsknota wyżerała mi serce, bym potem wpadała w abstrakcyjnie absurdalnie nielogiczną pewność - jak na wiankach - że dzisiaj przybędzie. I byłam gotowa czekać i trwać. Dla niego. - wzruszyłam ramionami niechętnie się do tego przyznając. - Oddała mu serce i duszę. Mam nadzieję, że naprawdę się odnaleźli, nawet jeśli wieki dalej. Kochać i istnieć samotnie złączeni przeznaczeniem i nim rozerwani. - wzruszyłam ramionami. - Kto chciałaby cierpieć całymi latami, albo żywotami? - zapytałam Jima. Odetchnęłam lekko ale kolejne słowa te o wyszczerbieniu i jednym mnie zatrzymały. Wyciągnęłam rękę łapiąc za jego nadgarstek, czekając aż nie spojrzy na mnie. - Nie jesteś… wyszczerbiony. I chce wierzyć, że to robota nie dla jednego. Jedność składa się z kilku. - nie godziłam się, żeby brał całą winę na siebie. Nie mówiłam, że jej nie miał, że się nie zmienił. Ale odmawiałam zgodzie na to, by winił tylko siebie. - To nie terapia. - pokręciłam głową wywracając oczami, ale nie kłóciłam się z nim ani dalej, ani więcej. - Ale mogę ci pożyczyć łapacz snów, ponoć działa na koszmary. Może u ciebie zadziała lepiej. Prosto z Brenyn. - dorzuciłam informacyjnie abstrakcyjne łapacz snów z Brenyn na koszmary z Brenyn. Ale nie drążyłam dalej. Podejmując się myśli ze zdziwieniem docierając do sukcesu, chociaż już zerowego jeśli szło o ucieczkę. Na chwilę zatopiłam się pod woda. Uszy zalał mi specyficzny szum. Wysunęłam ją łapiąc spazmatycznie powietrze. Kaszlnęłam raz, drugi. Unosząc mokrą rękę by wytrzeć mokry nos. - Umarłabym gdybym tego nie robiła. - odpowiedziałam wywracając oczami, ale urywając w pół gestu kiedy wyciągnął rękę, żeby odsunąć mi włosów kilka. Rozwarłam wargi chcąc coś dodać, uśmiechnąć się, ale mój wzrok przyciągnęła sylwetka. Byłam wolniejsza Jim rzucił się pierwszy biegiem ale przystanęłam w szoku obserwując jak pod wodą znikają oboje. Otrząsnęłam się wchodząc dalej. Wsunęłam się pod drugie ramie Marcela spoglądając na Jima. - Ma wstrząśnienie mózgu chyba, dlatego się śmieje. - powiedziałam nie rozumiejąc co tak bardzo bawiło Marcela, ale uderzył się w głowę to różnie mogło być. - Zaraz się zajmę tym. - obiecałam, stawiając kolejny krok. - To nie zabawne, Marcel. Napędziłeś mi stracha. Moglibyście, choć raz, naprawdę raz, nie krwawić z niczego kiedy was widzę? - zapytałam ich obu może nie krwawili za każdym razem, ale w sumie… zamilkłam wydymając wargi żeby się nad tym zastanowić poważnie.
Wzruszyłam ramionami na tego bracha. No oni, a kto. Ale rozciągnęłam wargi kiedy potwierdził, że coś w tym było - raczej że było, wiedziałam co gadałam - przeważnie. Ale dopiero zadane pytanie sprawiło, że zrozumiałam, że wspomniałam o Leandrze, nigdy tego nie powiedziałam nikomu. Odwróciłam tęczówki na bok - winna. Wiedziałam że drwił. Znaczy - nie trudno było to wyłapać, spojrzałam na niego nie uśmiechając się. - Brenyn we mnie, go kochała. Ale czułam to ja, jakby było moje. - wytłumaczyłam. - Okrutne. - wypadło najpierw cicho. - Czekałam na niego dniami, a jednocześnie wiedziałam, że go zabiłam. Nie ja, że Brenyn to zrobiła. Tęsknota wyżerała mi serce, bym potem wpadała w abstrakcyjnie absurdalnie nielogiczną pewność - jak na wiankach - że dzisiaj przybędzie. I byłam gotowa czekać i trwać. Dla niego. - wzruszyłam ramionami niechętnie się do tego przyznając. - Oddała mu serce i duszę. Mam nadzieję, że naprawdę się odnaleźli, nawet jeśli wieki dalej. Kochać i istnieć samotnie złączeni przeznaczeniem i nim rozerwani. - wzruszyłam ramionami. - Kto chciałaby cierpieć całymi latami, albo żywotami? - zapytałam Jima. Odetchnęłam lekko ale kolejne słowa te o wyszczerbieniu i jednym mnie zatrzymały. Wyciągnęłam rękę łapiąc za jego nadgarstek, czekając aż nie spojrzy na mnie. - Nie jesteś… wyszczerbiony. I chce wierzyć, że to robota nie dla jednego. Jedność składa się z kilku. - nie godziłam się, żeby brał całą winę na siebie. Nie mówiłam, że jej nie miał, że się nie zmienił. Ale odmawiałam zgodzie na to, by winił tylko siebie. - To nie terapia. - pokręciłam głową wywracając oczami, ale nie kłóciłam się z nim ani dalej, ani więcej. - Ale mogę ci pożyczyć łapacz snów, ponoć działa na koszmary. Może u ciebie zadziała lepiej. Prosto z Brenyn. - dorzuciłam informacyjnie abstrakcyjne łapacz snów z Brenyn na koszmary z Brenyn. Ale nie drążyłam dalej. Podejmując się myśli ze zdziwieniem docierając do sukcesu, chociaż już zerowego jeśli szło o ucieczkę. Na chwilę zatopiłam się pod woda. Uszy zalał mi specyficzny szum. Wysunęłam ją łapiąc spazmatycznie powietrze. Kaszlnęłam raz, drugi. Unosząc mokrą rękę by wytrzeć mokry nos. - Umarłabym gdybym tego nie robiła. - odpowiedziałam wywracając oczami, ale urywając w pół gestu kiedy wyciągnął rękę, żeby odsunąć mi włosów kilka. Rozwarłam wargi chcąc coś dodać, uśmiechnąć się, ale mój wzrok przyciągnęła sylwetka. Byłam wolniejsza Jim rzucił się pierwszy biegiem ale przystanęłam w szoku obserwując jak pod wodą znikają oboje. Otrząsnęłam się wchodząc dalej. Wsunęłam się pod drugie ramie Marcela spoglądając na Jima. - Ma wstrząśnienie mózgu chyba, dlatego się śmieje. - powiedziałam nie rozumiejąc co tak bardzo bawiło Marcela, ale uderzył się w głowę to różnie mogło być. - Zaraz się zajmę tym. - obiecałam, stawiając kolejny krok. - To nie zabawne, Marcel. Napędziłeś mi stracha. Moglibyście, choć raz, naprawdę raz, nie krwawić z niczego kiedy was widzę? - zapytałam ich obu może nie krwawili za każdym razem, ale w sumie… zamilkłam wydymając wargi żeby się nad tym zastanowić poważnie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ich wzrok się spotkał a moment, nim odwróciła głowę. Uśmiechnął się lekko, a potem spojrzał przed siebie, czując jak promienie słońca grzeją go po twarzy.
— To zależy do jakiej publiki chcesz trafić. Ja nie potrzebuję nikogo więcej — odpowiedział, wzruszając ramionami. — Przynajmniej dziś. — Mrużąc oczy rozejrzał się po okolicy, trochę tak jakby to analizował — te fanki, tą sławę, karierę. Trochę to brzmiało nierealnie, dla niego — jak coś zupełnie niemożliwego. Nic nie powiedział jednak na próbę rozochocenia jego marzeń, nie o sławę mu chodziło. Nie o sukces. Nie dziś. Spoważniał dopiero kiedy ona poważnie na niego popatrzyła. Tak jak poważnie patrzy się na kogoś, kto opowiada niegrzeczne lub pozbawione taktu kawały. I po chwili, gdy jej wysłuchał zrozumiał dlaczego się nie uśmiechała. Pojął, że dla niej ten czas był katorgą. Czas czucia cudzej miłości, nie swojej własnej, miłości utęsknionej, upragnionej, utraconej.
—Przykro mi — wyznał ze szczerością. Ona przeżyła nieswoją, nieszczęśliwa miłość, a on był całkiem pusty, wyprany z wszystkiego. Co za ironia losu. — Ktoś kto kocha druga osobę bardziej niż samego siebie, chyba? — zgadywał. Ktoś, dla kogo miłość do tej osoby jest wszystkim. Wierzył, że coś takiego było możliwe, choć nie umiał tego pojąć prawie tak samo jak ona. Pisali o tym pieśni, o miłości potrafiącej przezwycięży śmierć, czas, przestrzeń. Kto skazałby się na wieczne nieszczęście? Miłość bywała trudna. Bywała bolesna. Raniła, sprowadzała czasem na dno, choć nie powinna wcale. Doświadczył jej gorzkiej strony, ale bywała też piękna, głęboka, namiętna i ekscytująca. Przede wszystkim podobnie jak nadzieja niosła coś, co nie pozwalało się poddać. Czas, kiedy ją zgubił okazał się dla niego czasem, w którym prawdopodobnie też na dobre zgubił samego siebie. Nagle pogrążonego w bezsensie, próżni bez celu. Tak długo żył w własnej fantazji, że kiedy spotkała go rzeczywistość, był głupi jak dziecko. I ślepy. Nie komentował jej słów, którymi próbowała go podnieść na duchu. Nie miał dla niej innych, mogących to wyjaśnić i nie chciał z nią dziś o tym rozmawiać. Zbyt dużo o tym myślał, zbyt długo się nad tym głowił, by i dziś spędzić dzień na powtarzaniu w kółko tej samej melodii.
— Nie... Nie obraź się, ale Brenyn... Zostawiam już za sobą. Poradzę sobie chyba bez — zaśmiał się, kręcąc głową jeszcze nim nie doszło do przyspieszonej nauki latania i pływania. Zmartwił się przez chwilę — dotknęła go myśl, że mógł zrobić jej tym krzywdę, wygłupy wygłupami, ale on była mała, drobna, krucha i jeszcze po niedawnych zdarzeniach dochodziła do siebie. Na swoją obronę miał jednak to, ze zaczęła, a w miejscu, w które ją wrzucił woda sięgała mu ledwie do bioder. Ona doszła do sobie szybciej niż Marcel, który spadł im z nieba jak kometa. Miał go, miał materiał jego koszuli, trzymał go mocno, w chwili gdy zdradliwy kamień jechał mu spod stopy w chwili zaparcia. Wywrócił się w wodę, wpadł pod taflę, szukając nogami podparcia, by się odepchnąć. Z pomocą nadeszło przyjazne ramię. Podniósł się, łapiąc głęboki wdech, odkaszlał wodę z gardła i przetarł oczy, bo ciemne włosy przysłoniły mu całkiem widok. Zamrugał w szoku i niedowierzaniu, i dopiero czując na ramieniu ciężar ramienia Marcela, spojrzał na niego. Z nosa sączyła mu się krew, ale na pierwszy rzut oka wydawał mu się cały. Rozepchał się łokciem, chcąc mu dać kuksańca, ale jeszcze w emocjach nie potrafił złapać pełnej kontroli nad ciałem. Objęty przez niego, trochę oszołomiony jego wypadkiem, a może własnym nieplanowanym nurkowaniem zarechotał pod nosem razem z nim. Bo po chwili pełnej przejmująco strachu i wątpliwości, czy tym razem się uda i śmierć nie pochwyci w objęcia, nadchodziła głupkowata radość, że szczęścia nie zabrakło; śmiech życia, radość z przetrwania. Rozbawienie wpadką, która miała być popisowym numerem. Objął go w pasie i pociągnął w stronę Neali, śmiejąc się — nie tak głośno i nie z takimi przerwami na kaszel jak on. Zagięte jak hak ramię nie pozwalało mu się oswobodzić, ale sprawiało, że poddawał się mocniej jego nastrojowi, który wibracjami przechodził z ciała na ciało. Popatrzył na Nealę i jej poważny wzrok i zaczął się śmiać mocniej, przez chwilę czując, że zaraz zacznie tak mocno, że łzy popłyną mu razem z kroplami wody.
— Mam dla ciebie gwiazdkę z nieba — powiedział jej przez płaczliwy już nieco śmiech. Miesiąc temu gwiazdy spadły im na głowy, nie inaczej było dzisiaj. — To był popisowy numer Marcela Komety — dodał poważnie, chwytając się jedną dłonią za pierś. — Brawo, brawo! — Puścił go, by zaraz zacząć klaskać teatralnie i zaśmiał się znów. — Perfekcyjne salto w przód i decha pierwszej klasy, czegoś takiego widzowie w Ottery jeszcze nie mieli szans nigdy zobaczyć — rozbrzmiał zaraz pełniejszym, choć przez połknięta wodę ochrypłym głosem, jak komentator, ale gdzieś w głębi niego odezwał się lęk. — Zdradziecka woda — Pokręcił głową i objął go w pasie raz jeszcze, poklepał po pośladkach jak konia, a woda plusnęła mu pod dłonią. — Pomyśl o tym jak o wyzwaniu. Albo... Specjalizacji! Kiedy ktoś spyta cię w czym jako uzdrowicielka się specjalizujesz odpowiesz, że w rozbitych nosach. — Proste. — Ale naprawisz go? — Upewnił się, zerkając na nią poważnie. — Kiedyś się znajdzie na plakatach, nie może wyglądać jak gremlin.
— To zależy do jakiej publiki chcesz trafić. Ja nie potrzebuję nikogo więcej — odpowiedział, wzruszając ramionami. — Przynajmniej dziś. — Mrużąc oczy rozejrzał się po okolicy, trochę tak jakby to analizował — te fanki, tą sławę, karierę. Trochę to brzmiało nierealnie, dla niego — jak coś zupełnie niemożliwego. Nic nie powiedział jednak na próbę rozochocenia jego marzeń, nie o sławę mu chodziło. Nie o sukces. Nie dziś. Spoważniał dopiero kiedy ona poważnie na niego popatrzyła. Tak jak poważnie patrzy się na kogoś, kto opowiada niegrzeczne lub pozbawione taktu kawały. I po chwili, gdy jej wysłuchał zrozumiał dlaczego się nie uśmiechała. Pojął, że dla niej ten czas był katorgą. Czas czucia cudzej miłości, nie swojej własnej, miłości utęsknionej, upragnionej, utraconej.
—Przykro mi — wyznał ze szczerością. Ona przeżyła nieswoją, nieszczęśliwa miłość, a on był całkiem pusty, wyprany z wszystkiego. Co za ironia losu. — Ktoś kto kocha druga osobę bardziej niż samego siebie, chyba? — zgadywał. Ktoś, dla kogo miłość do tej osoby jest wszystkim. Wierzył, że coś takiego było możliwe, choć nie umiał tego pojąć prawie tak samo jak ona. Pisali o tym pieśni, o miłości potrafiącej przezwycięży śmierć, czas, przestrzeń. Kto skazałby się na wieczne nieszczęście? Miłość bywała trudna. Bywała bolesna. Raniła, sprowadzała czasem na dno, choć nie powinna wcale. Doświadczył jej gorzkiej strony, ale bywała też piękna, głęboka, namiętna i ekscytująca. Przede wszystkim podobnie jak nadzieja niosła coś, co nie pozwalało się poddać. Czas, kiedy ją zgubił okazał się dla niego czasem, w którym prawdopodobnie też na dobre zgubił samego siebie. Nagle pogrążonego w bezsensie, próżni bez celu. Tak długo żył w własnej fantazji, że kiedy spotkała go rzeczywistość, był głupi jak dziecko. I ślepy. Nie komentował jej słów, którymi próbowała go podnieść na duchu. Nie miał dla niej innych, mogących to wyjaśnić i nie chciał z nią dziś o tym rozmawiać. Zbyt dużo o tym myślał, zbyt długo się nad tym głowił, by i dziś spędzić dzień na powtarzaniu w kółko tej samej melodii.
— Nie... Nie obraź się, ale Brenyn... Zostawiam już za sobą. Poradzę sobie chyba bez — zaśmiał się, kręcąc głową jeszcze nim nie doszło do przyspieszonej nauki latania i pływania. Zmartwił się przez chwilę — dotknęła go myśl, że mógł zrobić jej tym krzywdę, wygłupy wygłupami, ale on była mała, drobna, krucha i jeszcze po niedawnych zdarzeniach dochodziła do siebie. Na swoją obronę miał jednak to, ze zaczęła, a w miejscu, w które ją wrzucił woda sięgała mu ledwie do bioder. Ona doszła do sobie szybciej niż Marcel, który spadł im z nieba jak kometa. Miał go, miał materiał jego koszuli, trzymał go mocno, w chwili gdy zdradliwy kamień jechał mu spod stopy w chwili zaparcia. Wywrócił się w wodę, wpadł pod taflę, szukając nogami podparcia, by się odepchnąć. Z pomocą nadeszło przyjazne ramię. Podniósł się, łapiąc głęboki wdech, odkaszlał wodę z gardła i przetarł oczy, bo ciemne włosy przysłoniły mu całkiem widok. Zamrugał w szoku i niedowierzaniu, i dopiero czując na ramieniu ciężar ramienia Marcela, spojrzał na niego. Z nosa sączyła mu się krew, ale na pierwszy rzut oka wydawał mu się cały. Rozepchał się łokciem, chcąc mu dać kuksańca, ale jeszcze w emocjach nie potrafił złapać pełnej kontroli nad ciałem. Objęty przez niego, trochę oszołomiony jego wypadkiem, a może własnym nieplanowanym nurkowaniem zarechotał pod nosem razem z nim. Bo po chwili pełnej przejmująco strachu i wątpliwości, czy tym razem się uda i śmierć nie pochwyci w objęcia, nadchodziła głupkowata radość, że szczęścia nie zabrakło; śmiech życia, radość z przetrwania. Rozbawienie wpadką, która miała być popisowym numerem. Objął go w pasie i pociągnął w stronę Neali, śmiejąc się — nie tak głośno i nie z takimi przerwami na kaszel jak on. Zagięte jak hak ramię nie pozwalało mu się oswobodzić, ale sprawiało, że poddawał się mocniej jego nastrojowi, który wibracjami przechodził z ciała na ciało. Popatrzył na Nealę i jej poważny wzrok i zaczął się śmiać mocniej, przez chwilę czując, że zaraz zacznie tak mocno, że łzy popłyną mu razem z kroplami wody.
— Mam dla ciebie gwiazdkę z nieba — powiedział jej przez płaczliwy już nieco śmiech. Miesiąc temu gwiazdy spadły im na głowy, nie inaczej było dzisiaj. — To był popisowy numer Marcela Komety — dodał poważnie, chwytając się jedną dłonią za pierś. — Brawo, brawo! — Puścił go, by zaraz zacząć klaskać teatralnie i zaśmiał się znów. — Perfekcyjne salto w przód i decha pierwszej klasy, czegoś takiego widzowie w Ottery jeszcze nie mieli szans nigdy zobaczyć — rozbrzmiał zaraz pełniejszym, choć przez połknięta wodę ochrypłym głosem, jak komentator, ale gdzieś w głębi niego odezwał się lęk. — Zdradziecka woda — Pokręcił głową i objął go w pasie raz jeszcze, poklepał po pośladkach jak konia, a woda plusnęła mu pod dłonią. — Pomyśl o tym jak o wyzwaniu. Albo... Specjalizacji! Kiedy ktoś spyta cię w czym jako uzdrowicielka się specjalizujesz odpowiesz, że w rozbitych nosach. — Proste. — Ale naprawisz go? — Upewnił się, zerkając na nią poważnie. — Kiedyś się znajdzie na plakatach, nie może wyglądać jak gremlin.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Neala mówiła coś o wstrząśnieniu mózgu, ale nie słyszał dokładnie, śmiał się dalej, kierując się z Jimem na płytszą wodę. Nie widział tego, ale czuł, że jej poziom schodzi mu coraz niżej.
- Wyluzuj, nic mi nie jest - odpowiedział Neali, dopiero po tych słowach dostrzegając czerwień na przemoczonym białym rękawie, nie zepsuło mu to nastroju. - Cześć, to ja - przywitał się z Nealą, gdy został przedstawiony. Dotknął nosa dłonią, przyglądając się opuszkom palców, były zabarwione krwią, przemył je w w wodzie. Oszołomienie rozmywało się gdzieś między jednym słowem a drugim, śmiechem a udawaną powagą Jima. Śmiał się też z tego, co mówił, zawył jak podczas wiwatu, gdy wspomniał o publice Ottery, choć prócz Neali nie było z nimi tutaj nikogo. Ni przez chwilę nie pomyślał, że mogło być to niebezpieczne, pewien równowagi, która zawiodła - zbyt szybko, by zdał zdążył sobie zdać sprawę z tego, że mogła zawieźć mocniej. Przymrużył oczy, wyciągając twarz do słońca, łapiąc jego ciepłe promienie. Powietrze było tutaj przyjemne i rześkie, krajobraz piękny, a panująca cisza nie zdążyła go jeszcze zmęczyć. - Niech cieszą oczy, póki mogą - zawtórował tym wiwatom, triumfalnie rozpościerając ramiona na boki, a słowa te kierując do jednoosobowej publiki w postaci panny Weasley, chyba mniej rozbawionej jego wielkim wyczynem. - Zdradziecka, ugryzła mnie! - zawołał, czując klepnięcie. - Bałwany na morzu! - Zdecydowanie nie byli nad morzem, ale trudno było wnioskować, czy aby na pewno nie odnotował tego świadomie. Bez ostrzeżenia wskoczył na plecy Jamesa, zaplatając nogi wokół jego bioder i zarzucając ramiona na ramiona. - Do brzegu! Szybko, do brzegu, zanim nas pochłonie! Prosto do ognistowłosej uzdrowicielki z Ottery, królewny tych straszliwych wód! - Wyprostował rękę przed siebie, palcem wskazując kierunek, choć nie bardzo widział, co właściwie wskazuje, bo musiał się na nim utrzymać. Ignorował oszołomienie, ignorował ból, powoli na nowo odnajdując się we własnym ciele.
- A co do komet - zagadnął, rozglądając się po brzegu, na jego twarzy wyrysowało się wreszcie faktyczne zmartwienie. - Widzieliście moją miotłę? Pan Carrington mnie zabije, to druga w tym tygodniu. - Pierwszą połamał, kiedy wracali kilka dni temu zdecydowanie zbyt późno, po godzinie policyjnej, i musieli zgubić znudzony patrol uliczny. - Jeśli narysują mnie jak gremlina, mam nadzieję, że chociaż podpiszą ojcowskim nazwiskiem. Marcel "Kometa" Sallow, podoba mi się, takie z mocą, chociaż w Spadającej Gwieździe więcej jest finezji. Jak myślisz, Neala? - Krew z jego nosa kapała na kark Jima, ale nie zwracał na to uwagi. - Może w nosach w ogóle? - Ta specjalizacja. - Neala, potrafisz zmniejszyć czyjś nos albo naprawić garba? W ryjek zamienić? - zainteresował się, to była nisza. - O, albo! Chrapania chociaż oduczyć, Jimowi by się przydało.
- Wyluzuj, nic mi nie jest - odpowiedział Neali, dopiero po tych słowach dostrzegając czerwień na przemoczonym białym rękawie, nie zepsuło mu to nastroju. - Cześć, to ja - przywitał się z Nealą, gdy został przedstawiony. Dotknął nosa dłonią, przyglądając się opuszkom palców, były zabarwione krwią, przemył je w w wodzie. Oszołomienie rozmywało się gdzieś między jednym słowem a drugim, śmiechem a udawaną powagą Jima. Śmiał się też z tego, co mówił, zawył jak podczas wiwatu, gdy wspomniał o publice Ottery, choć prócz Neali nie było z nimi tutaj nikogo. Ni przez chwilę nie pomyślał, że mogło być to niebezpieczne, pewien równowagi, która zawiodła - zbyt szybko, by zdał zdążył sobie zdać sprawę z tego, że mogła zawieźć mocniej. Przymrużył oczy, wyciągając twarz do słońca, łapiąc jego ciepłe promienie. Powietrze było tutaj przyjemne i rześkie, krajobraz piękny, a panująca cisza nie zdążyła go jeszcze zmęczyć. - Niech cieszą oczy, póki mogą - zawtórował tym wiwatom, triumfalnie rozpościerając ramiona na boki, a słowa te kierując do jednoosobowej publiki w postaci panny Weasley, chyba mniej rozbawionej jego wielkim wyczynem. - Zdradziecka, ugryzła mnie! - zawołał, czując klepnięcie. - Bałwany na morzu! - Zdecydowanie nie byli nad morzem, ale trudno było wnioskować, czy aby na pewno nie odnotował tego świadomie. Bez ostrzeżenia wskoczył na plecy Jamesa, zaplatając nogi wokół jego bioder i zarzucając ramiona na ramiona. - Do brzegu! Szybko, do brzegu, zanim nas pochłonie! Prosto do ognistowłosej uzdrowicielki z Ottery, królewny tych straszliwych wód! - Wyprostował rękę przed siebie, palcem wskazując kierunek, choć nie bardzo widział, co właściwie wskazuje, bo musiał się na nim utrzymać. Ignorował oszołomienie, ignorował ból, powoli na nowo odnajdując się we własnym ciele.
- A co do komet - zagadnął, rozglądając się po brzegu, na jego twarzy wyrysowało się wreszcie faktyczne zmartwienie. - Widzieliście moją miotłę? Pan Carrington mnie zabije, to druga w tym tygodniu. - Pierwszą połamał, kiedy wracali kilka dni temu zdecydowanie zbyt późno, po godzinie policyjnej, i musieli zgubić znudzony patrol uliczny. - Jeśli narysują mnie jak gremlina, mam nadzieję, że chociaż podpiszą ojcowskim nazwiskiem. Marcel "Kometa" Sallow, podoba mi się, takie z mocą, chociaż w Spadającej Gwieździe więcej jest finezji. Jak myślisz, Neala? - Krew z jego nosa kapała na kark Jima, ale nie zwracał na to uwagi. - Może w nosach w ogóle? - Ta specjalizacja. - Neala, potrafisz zmniejszyć czyjś nos albo naprawić garba? W ryjek zamienić? - zainteresował się, to była nisza. - O, albo! Chrapania chociaż oduczyć, Jimowi by się przydało.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Noga zawiesiła mi się na chwilę w górze, kiedy orzekał że nikogo więcej nie potrzebował. Serce podskoczyło ciuchtko, radośnie. Wargi rozciągnęły się mocniej. Zacisnęłam na chwilę palce na dłoni, którą jedną za drugą trzymałam za plecami. Stawiając kroki tak by samej się odwrócić w jego kierunku. - Dobrze. - zgodziłam się, potakując głową, uśmiechając się szeroko. - Zabiorę ją więc ze sobą. Jeśli tyle jest wystarczające. - orzekłam choć nie dodałam, że nie dziś tylko. Że poza marzeniem, była też jak pragnienie. Posiadania nie czegoś, a kogo poruszyłabym na tyle by dla mnie napisał. Że może kiedyś, kiedy w siebie zwątpie, zanuce to sobie cicho wyobrażając, że to był właśnie on, nawet jeśli tak nie było. - Ale zdania nie zmieniam. - orzekłam odwrócona już do niego. Nie mówiąc w tym temacie więcej. Zamilkłam nie odpowiadając już na pytanie o to kochanie. Zastanawiając się, czy dało się kogoś kochać bardziej niż samego siebie. Co to znaczyło w ogóle. Miłość romantyczna w większości obcą dla mnie była.
- Nie obrażam. - powiedziałam do niego. - Ja tam będę dalej bywać. - zdecydowałam się, a może przyznałam, wiedział pewnie, nigdy nie skrywałam tego dokąd szłam, albo gdzie właśnie byłam. - Gdyby jednak chyba nie - wystarczy że napiszesz. - dodałam zerkając na niego.
Brałam ciężkie wdechy, jeszcze dochodząc do siebie po nieplanowanej kąpieli spojrzałam na niego z byka. Wrzucił a teraz mi kazał oddychać. A kiedy znalazł się bliżej coś we mnie uderzyło. Rady po fakcie, te które dostałam na starcie, całkowicie nie przydatne i to sprawiło że mimowolnie prychnęłam z robawieniem pod nosem odwracając tęczówki i trafiając nimi na Marcela, patrzac z rozszerzonymi oczami na to nieszczesne lądowanie. A potem patrząc jak śmieje się jeden a drugi zaraz też śmiechem wybucha. Powariowali oboje, na pewno. Rozejrzałam sie. Może w wodzie było pyłu po tej gwieździe co spadła. Uniosłam brwi obserwując Jima, układając ręce na biodrach kiedy Marcel kazał mi wyluzować. - Cześć. - odpowiedziałam mu z nadal uniesionymi brwiami, te drgnęły wyżej - brwi nie biodra - kiedy wypowiedział kolejne zdanie. Założyłam dłonie na piersi, przesuwając tęczówki na Jima. - Przewidziałeś jeszcze jakieś prezenty na dzisiaj? - zapytałam trochę sceptycznie - nie na Marcela, ale to jak eskalowały od świetnych do strasznych. Westchnęłam kiedy ten występ swój zaczynał, odwracając się i kierując w stronę brzegu. Odwracając głowę, żeby na nich spojrzeć. Abstrakcyjne, jak chwilę temu niemal tonęli oboje, pokręciłam głową odwracając ją, by ukryć unoszący się kącik ust. Wyciągnęłam rekę, żeby wskazać sterczącą dalej miotłę. - Naprawię. - jeśli o to szło, to nie było o co pytać nawet. - Siadaj Kometa, właściwie oboje siadajcie. - powiedziałam rzucając na swoje ubranie najpierw zaklęcie wysuszające. A kiedy łaskawie zwalili się stanęłam nad Marcelem, łapiąc go ostrożnie pod brodę. - Niedługo dojdę do wniosku że o waszych mogę książkę napisać. Ale przynajmniej kilkustronicowy referat. - odcięłam się wywracając oczami, ostatnie zdanie wypowiadając mruknięciem.
- Myślę, że Kometa szybciej się przyjmie. Jest krótsze. - odpowiedziała mu zapytania w tracie tej abstrakcyjnej debaty. Uniosłam lekko brwi. Nazwisko ojca? Przekrzywiłam lekko głowę. - A mogą innym? - tym nazwiskiem w końcu chyba ojcowskie się miało zazwyczaj nie? - Najpierw znieczulające. - zapowiedziałam mu unosząc różdżkę. - Subisto dolorem. - zaakcentowałam, ale nie pojawiło się światło. Zmarszczyłam brwi. - Subsisto dolorem. - wypowiedziałam raz jeszcze rozumiejąc gdzie popełniłam błąd, zajaśniało światło, opuściłam na chwilę rękę. Unosząc brwi. - Na co komu ryjek? - zapytałam go. - To z transmutacją raczej wspólne korzenie ma. - orzekłam, unosząc palcem jego brodę wyżej, najpierw oceniając wszystko spojrzeniem, brwi schodziły mi się trochę, jasne tęczówki przesuwały się w miejscu zranienia, oderwały na chwilę kiedy wspomniał o Jimie, przesuwając na niego - jego nos właściwie - tęczówki. - Chrapiesz? - zapytałam go unosząc brwi lekko. - Może mieć przegrodę źle zrośniętą, ktoś rzucił zaklęcie i nie nastawił wcześniej, albo, znając was dwóch poczekaliście aż się samo nie zrośnie, hm? - wyrzuciłam z siebie wracając spojrzeniem do Marcela. Palce przemknęły po grzbiecie nosa, sprawdzając czy główna kość jest w całości, najgorszego złamania nie było. Ucierpiała lewa chrząstka, przynajmniej na to wyglądało. - Marcel, milcz przez chwilę? - ostrzegłam go, nadal lewą dłonią trzymając go pod brodę. - Feniterio. - wybrałam przytykając różdżkę do obrzęku. - Może powinnam wam je składać, bez zaklęć przeciwbólowych.- zastanowiłam się nad nimi na głos, zerknęłam na Jima wracając tęczówkami do nosa Marcela, sprawdzając czy wszystko jest na swoim miejscu. Przesunęłam jego brodę w jedną i drugą stronę samej oglądając go z każdej strony. - Masz występ dzisiaj, jutro? - zapytałam naszego cyrkowca nie puszczając brody. - Przyniesiesz torbę, Jim? - poprosiłam ze swojego miejsca. - Dobra wiadomość jest taka, że nie skończysz jako gremlin... - orzekłam mrużąc oczy widocznie przeciągając słowa, oceniająco patrząc na ten nos, kącik warg mi drgnął.
rzuty tutaj
- Nie obrażam. - powiedziałam do niego. - Ja tam będę dalej bywać. - zdecydowałam się, a może przyznałam, wiedział pewnie, nigdy nie skrywałam tego dokąd szłam, albo gdzie właśnie byłam. - Gdyby jednak chyba nie - wystarczy że napiszesz. - dodałam zerkając na niego.
Brałam ciężkie wdechy, jeszcze dochodząc do siebie po nieplanowanej kąpieli spojrzałam na niego z byka. Wrzucił a teraz mi kazał oddychać. A kiedy znalazł się bliżej coś we mnie uderzyło. Rady po fakcie, te które dostałam na starcie, całkowicie nie przydatne i to sprawiło że mimowolnie prychnęłam z robawieniem pod nosem odwracając tęczówki i trafiając nimi na Marcela, patrzac z rozszerzonymi oczami na to nieszczesne lądowanie. A potem patrząc jak śmieje się jeden a drugi zaraz też śmiechem wybucha. Powariowali oboje, na pewno. Rozejrzałam sie. Może w wodzie było pyłu po tej gwieździe co spadła. Uniosłam brwi obserwując Jima, układając ręce na biodrach kiedy Marcel kazał mi wyluzować. - Cześć. - odpowiedziałam mu z nadal uniesionymi brwiami, te drgnęły wyżej - brwi nie biodra - kiedy wypowiedział kolejne zdanie. Założyłam dłonie na piersi, przesuwając tęczówki na Jima. - Przewidziałeś jeszcze jakieś prezenty na dzisiaj? - zapytałam trochę sceptycznie - nie na Marcela, ale to jak eskalowały od świetnych do strasznych. Westchnęłam kiedy ten występ swój zaczynał, odwracając się i kierując w stronę brzegu. Odwracając głowę, żeby na nich spojrzeć. Abstrakcyjne, jak chwilę temu niemal tonęli oboje, pokręciłam głową odwracając ją, by ukryć unoszący się kącik ust. Wyciągnęłam rekę, żeby wskazać sterczącą dalej miotłę. - Naprawię. - jeśli o to szło, to nie było o co pytać nawet. - Siadaj Kometa, właściwie oboje siadajcie. - powiedziałam rzucając na swoje ubranie najpierw zaklęcie wysuszające. A kiedy łaskawie zwalili się stanęłam nad Marcelem, łapiąc go ostrożnie pod brodę. - Niedługo dojdę do wniosku że o waszych mogę książkę napisać. Ale przynajmniej kilkustronicowy referat. - odcięłam się wywracając oczami, ostatnie zdanie wypowiadając mruknięciem.
- Myślę, że Kometa szybciej się przyjmie. Jest krótsze. - odpowiedziała mu zapytania w tracie tej abstrakcyjnej debaty. Uniosłam lekko brwi. Nazwisko ojca? Przekrzywiłam lekko głowę. - A mogą innym? - tym nazwiskiem w końcu chyba ojcowskie się miało zazwyczaj nie? - Najpierw znieczulające. - zapowiedziałam mu unosząc różdżkę. - Subisto dolorem. - zaakcentowałam, ale nie pojawiło się światło. Zmarszczyłam brwi. - Subsisto dolorem. - wypowiedziałam raz jeszcze rozumiejąc gdzie popełniłam błąd, zajaśniało światło, opuściłam na chwilę rękę. Unosząc brwi. - Na co komu ryjek? - zapytałam go. - To z transmutacją raczej wspólne korzenie ma. - orzekłam, unosząc palcem jego brodę wyżej, najpierw oceniając wszystko spojrzeniem, brwi schodziły mi się trochę, jasne tęczówki przesuwały się w miejscu zranienia, oderwały na chwilę kiedy wspomniał o Jimie, przesuwając na niego - jego nos właściwie - tęczówki. - Chrapiesz? - zapytałam go unosząc brwi lekko. - Może mieć przegrodę źle zrośniętą, ktoś rzucił zaklęcie i nie nastawił wcześniej, albo, znając was dwóch poczekaliście aż się samo nie zrośnie, hm? - wyrzuciłam z siebie wracając spojrzeniem do Marcela. Palce przemknęły po grzbiecie nosa, sprawdzając czy główna kość jest w całości, najgorszego złamania nie było. Ucierpiała lewa chrząstka, przynajmniej na to wyglądało. - Marcel, milcz przez chwilę? - ostrzegłam go, nadal lewą dłonią trzymając go pod brodę. - Feniterio. - wybrałam przytykając różdżkę do obrzęku. - Może powinnam wam je składać, bez zaklęć przeciwbólowych.- zastanowiłam się nad nimi na głos, zerknęłam na Jima wracając tęczówkami do nosa Marcela, sprawdzając czy wszystko jest na swoim miejscu. Przesunęłam jego brodę w jedną i drugą stronę samej oglądając go z każdej strony. - Masz występ dzisiaj, jutro? - zapytałam naszego cyrkowca nie puszczając brody. - Przyniesiesz torbę, Jim? - poprosiłam ze swojego miejsca. - Dobra wiadomość jest taka, że nie skończysz jako gremlin... - orzekłam mrużąc oczy widocznie przeciągając słowa, oceniająco patrząc na ten nos, kącik warg mi drgnął.
rzuty tutaj
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Nie mogę ci powiedzieć, bo to może być niespodzianka — odparł, uśmiechając się niewinnie i niewinnie też wzruszając ramionami. Radosny śmiech wypełnił przestrzeń, odsuwając na bok chwilowy, irracjonalny strach, który nim targnął, choć zapewne na jego miejscu, wysoko w górze podobnie jak on nie przejmowałby się zupełnie niczym. Bo lot w przestworzach był namiastką prawdziwej wolności, bo każdy skok z wysokości był eksplozją adrenaliny.
— Meduza, kapitanie! — krzyknął, a zaraz po tym zawalczył o utrzymanie równowagi, gdy Marcel wskoczył na niego nagle. Złapał go pod kolanami i ruszył przed siebie, chwiejnie, bo nogi ślizgały się na kamieniach — poobijane choć jeszcze nie czuł obijania ich o kostki w wodzie. — Podnieść kotwicę, przybijamy do brzegu! — krzyknął, idąc w przeciwnym kierunku niż ten wskazany przez Marcela, buty i torbę Neali zostawił z zupełnie niej strony i właśnie tam się skierował, choć nawet tam nie dotarł. Wyszedł a brzeg, z jedną nogą ugiętą przed sobą — na niej wsparł ciężar ciała i ciężar ciążącego mu na plecach Marcela, pochylił się nieco do przodu, odnajdując w piaszczysto kamienistym brzegu dość stabilne oparcie. Zmrużył oczy, wzrokiem przeczesując okolicę, ale nigdzie jej nie dostrzegł z początku. — Dopiero drugą? — Zdziwił się, marszcząc brwi, zupełnie nie przypominając sobie ucieczki przed patrolem, zupełnie aby byli pijani i niewiele pamiętali z tamtych zdarzeń. — Tam jest — wskazał ruchem brody, trzymał Marcela pod kolanami, nie miał jak mu wskazać właściwego miejsca. Neala kazała im siadać, ale usiąść nie mogli, bo czekała ich jeszcze podróż przez fale po miotłę. Parsknął, wyobrażając sobie plakat Marcela z krzyczącym nazwiskiem Corneliusa, ale zaraz zdał sobie sprawę z tego, że chyba pierwszy raz od bardzo dawna przedstawiał się komuś w ten sposób. — Ta... Twojemu staremu spodobałaby się taka chwytliwa reklama. Spadający Sallow. Albo, Upadek Sallowa, o!— mruknął poważnie, choć wciąż z uśmiechem na ustach i zerknął na Nealę. Zorientowała się? Poprawił sobie chwyt mokrych dłoni, a w końcu puścił go, pochylając się i opierając ręką o własne udo, wiedział, że bez trudu utrzyma równowagę. — W ryjek? Komu chcesz zmienić nos w ryjek? — spytał, marszcząc brwi, jakby czuł, że myślał o nim. Steffen miał już swój własny ryjek. — Co?!— spytał nagle, nieco się prostując, by obrócić głowę i na niego spojrzeć. — O nosach nie można napisać więcej niż pięć słów. Mały, duży, krzywy, prosty — i piątego nie umiał wymyślić. Nie wyobrażał sobie, by można było napisać o tym jakikolwiek referat. Popatrzył na Nealę, kiedy stanęła obok niego, by zająć się Marcelem. Kiedy wspomniała o zaklęciu znieczulającym, uznał, że to nic takiego, więc w chwili wypowiadania przez nią zaklęcia krzyknął nagle i spróbował zrzucić go z pleców.*
— Ja?! — zdziwił się, otwierając oczy szerzej i unosząc brwi po samą linię mokrych i lepiących się do czoła włosów. — Chrapią grubi i leniwi, popatrz na mnie — obruszył się, uśmiechając się szelmowsko. Tak naprawdę nie miał pojęcia, czy chrapał, Marcel czasem mu to zarzucał, ale w tej kwestii nigdy ni mógłby mu wierzyć. — Co to jest krzywo zrośnięta zagroda – spytał, sięgając dłonią do swojego nosa. Nagle pojęcie kozy z nosa zaczęło mieć jakikolwiek sens. — Nic mi się źle napewno nie zrosło, napewno nie — chociaż rzadko kiedy mógł liczyć na jakąkolwiek opiekę uzdrowicielską. — Na nas wszystko się goi jak na psie, Neala, nie róbmy z tego dramatu. To tylko nos. Przeżył, twarz ma całą. Popatrz na niego, nic mu nie będzie. Może nie składaj mu tego nosa jednak, za dużo dziewcząt za nim biega.
Zarechotał cicho, gdy kazała mu się zamknąć.
— Dokładnie o tym samym pomyślałem, wiesz? — Na co komu zaklęcia przeciwbólowe, byli poważnymi ludźmi. — Marcel mi tak kiedyś naprawiał nos. Pamiętasz jak się spotkaliśmy w Londynie po szkole? Poszliśmy nad Tamizę, potem do portu, wypiliśmy trochę piwa i spacerowaliśmy po cumach. Właściwie ty, bo ja zaryłem twarzą w schody do kanału — wtedy nie było mu do śmiechu, myślał, że utonie w ściekach. — Wziął mi nos o tak — złapał się jedną dłonią za nos, drugą chwycił sobie brodę. — I zrobił tak — i nagle udał szarpnięcie. — I teraz mi się przypomniało, że miało być na trzy, a ty nie umiesz liczyć. Nie na dwa — obruszył się, spoglądając na niego. — No to tyle jeśli chodzi o zagrodę — Gdziekolwiek ona w nosie się znajdowała. Spytała czy przyniesie torbę, mógłby. Zamierzał się ruszyć, ale jakiś plus z drugiej strony przykuł jego uwagę.
— To nie bałwany, do syreny, kapitanie! — krzyknął jednak, przykładając dłoń do czoła, by osłaniając oczy przed słońcem wypatrzeć piękne i nęcące niewiasty.— Wracamy do wody!
*Kości dla Marcela:
1. Ruch był tak szybki i tak gwałtowny, że musiał zaskoczyć samego akrobatę, który zwalił się na ziemię — ale Neala mogła zaaplikować drugie zaklęcie przeciwbólowe poprawnie.
2. Ruch był szybki, ale Marcel utrzymał się na biodrach Jamesa jak zawodowy jeździec na rodeo, niestety zaklęcie przeciwbólowe nie mogło zadziałać, bo różdżka odsunęła się od ciała.
3. Marcel potrafi przewidzieć trzy ruchy Jamesa do przodu, więc nawet nie drgnął — zaklęte przeciwbólowe go trafiło, za to James się poślizgnął, upadając na jedno kolano, tłukąkąc je o kamień.
— Meduza, kapitanie! — krzyknął, a zaraz po tym zawalczył o utrzymanie równowagi, gdy Marcel wskoczył na niego nagle. Złapał go pod kolanami i ruszył przed siebie, chwiejnie, bo nogi ślizgały się na kamieniach — poobijane choć jeszcze nie czuł obijania ich o kostki w wodzie. — Podnieść kotwicę, przybijamy do brzegu! — krzyknął, idąc w przeciwnym kierunku niż ten wskazany przez Marcela, buty i torbę Neali zostawił z zupełnie niej strony i właśnie tam się skierował, choć nawet tam nie dotarł. Wyszedł a brzeg, z jedną nogą ugiętą przed sobą — na niej wsparł ciężar ciała i ciężar ciążącego mu na plecach Marcela, pochylił się nieco do przodu, odnajdując w piaszczysto kamienistym brzegu dość stabilne oparcie. Zmrużył oczy, wzrokiem przeczesując okolicę, ale nigdzie jej nie dostrzegł z początku. — Dopiero drugą? — Zdziwił się, marszcząc brwi, zupełnie nie przypominając sobie ucieczki przed patrolem, zupełnie aby byli pijani i niewiele pamiętali z tamtych zdarzeń. — Tam jest — wskazał ruchem brody, trzymał Marcela pod kolanami, nie miał jak mu wskazać właściwego miejsca. Neala kazała im siadać, ale usiąść nie mogli, bo czekała ich jeszcze podróż przez fale po miotłę. Parsknął, wyobrażając sobie plakat Marcela z krzyczącym nazwiskiem Corneliusa, ale zaraz zdał sobie sprawę z tego, że chyba pierwszy raz od bardzo dawna przedstawiał się komuś w ten sposób. — Ta... Twojemu staremu spodobałaby się taka chwytliwa reklama. Spadający Sallow. Albo, Upadek Sallowa, o!— mruknął poważnie, choć wciąż z uśmiechem na ustach i zerknął na Nealę. Zorientowała się? Poprawił sobie chwyt mokrych dłoni, a w końcu puścił go, pochylając się i opierając ręką o własne udo, wiedział, że bez trudu utrzyma równowagę. — W ryjek? Komu chcesz zmienić nos w ryjek? — spytał, marszcząc brwi, jakby czuł, że myślał o nim. Steffen miał już swój własny ryjek. — Co?!— spytał nagle, nieco się prostując, by obrócić głowę i na niego spojrzeć. — O nosach nie można napisać więcej niż pięć słów. Mały, duży, krzywy, prosty — i piątego nie umiał wymyślić. Nie wyobrażał sobie, by można było napisać o tym jakikolwiek referat. Popatrzył na Nealę, kiedy stanęła obok niego, by zająć się Marcelem. Kiedy wspomniała o zaklęciu znieczulającym, uznał, że to nic takiego, więc w chwili wypowiadania przez nią zaklęcia krzyknął nagle i spróbował zrzucić go z pleców.*
— Ja?! — zdziwił się, otwierając oczy szerzej i unosząc brwi po samą linię mokrych i lepiących się do czoła włosów. — Chrapią grubi i leniwi, popatrz na mnie — obruszył się, uśmiechając się szelmowsko. Tak naprawdę nie miał pojęcia, czy chrapał, Marcel czasem mu to zarzucał, ale w tej kwestii nigdy ni mógłby mu wierzyć. — Co to jest krzywo zrośnięta zagroda – spytał, sięgając dłonią do swojego nosa. Nagle pojęcie kozy z nosa zaczęło mieć jakikolwiek sens. — Nic mi się źle napewno nie zrosło, napewno nie — chociaż rzadko kiedy mógł liczyć na jakąkolwiek opiekę uzdrowicielską. — Na nas wszystko się goi jak na psie, Neala, nie róbmy z tego dramatu. To tylko nos. Przeżył, twarz ma całą. Popatrz na niego, nic mu nie będzie. Może nie składaj mu tego nosa jednak, za dużo dziewcząt za nim biega.
Zarechotał cicho, gdy kazała mu się zamknąć.
— Dokładnie o tym samym pomyślałem, wiesz? — Na co komu zaklęcia przeciwbólowe, byli poważnymi ludźmi. — Marcel mi tak kiedyś naprawiał nos. Pamiętasz jak się spotkaliśmy w Londynie po szkole? Poszliśmy nad Tamizę, potem do portu, wypiliśmy trochę piwa i spacerowaliśmy po cumach. Właściwie ty, bo ja zaryłem twarzą w schody do kanału — wtedy nie było mu do śmiechu, myślał, że utonie w ściekach. — Wziął mi nos o tak — złapał się jedną dłonią za nos, drugą chwycił sobie brodę. — I zrobił tak — i nagle udał szarpnięcie. — I teraz mi się przypomniało, że miało być na trzy, a ty nie umiesz liczyć. Nie na dwa — obruszył się, spoglądając na niego. — No to tyle jeśli chodzi o zagrodę — Gdziekolwiek ona w nosie się znajdowała. Spytała czy przyniesie torbę, mógłby. Zamierzał się ruszyć, ale jakiś plus z drugiej strony przykuł jego uwagę.
— To nie bałwany, do syreny, kapitanie! — krzyknął jednak, przykładając dłoń do czoła, by osłaniając oczy przed słońcem wypatrzeć piękne i nęcące niewiasty.— Wracamy do wody!
*Kości dla Marcela:
1. Ruch był tak szybki i tak gwałtowny, że musiał zaskoczyć samego akrobatę, który zwalił się na ziemię — ale Neala mogła zaaplikować drugie zaklęcie przeciwbólowe poprawnie.
2. Ruch był szybki, ale Marcel utrzymał się na biodrach Jamesa jak zawodowy jeździec na rodeo, niestety zaklęcie przeciwbólowe nie mogło zadziałać, bo różdżka odsunęła się od ciała.
3. Marcel potrafi przewidzieć trzy ruchy Jamesa do przodu, więc nawet nie drgnął — zaklęte przeciwbólowe go trafiło, za to James się poślizgnął, upadając na jedno kolano, tłukąkąc je o kamień.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 3
'k3' : 3
- DOKUJEMY!!! - krzyknął, po tym, jak Jim opuścił kotwicę. - Co za dopiero? Nie łamię mioteł - obruszył się, chociaż łamał, często i dużo, a jeszcze częściej gubił.
- Ja to za mało? - Spojrzał Nealę pytająco, cóż miał jeszcze wziąć ze sobą? Wziął dwie ręce i dwie nogi, wiele więcej nie miał, choć jej sceptycyzm brzmiał, jakby czegoś więcej dziś oczekiwała.
Przewrócił oczyma, kiedy ostatecznie ochrzcili go Kometą. Nie popisał się, poleciał, jak kometa może rzeczywiście. Ale to nie tak, że spadał za każdym razem. No i nie była to najlepsza wróżba na liście gończym, ale wciąż lepsza niż żadna. Z roztargnieniem spojrzał na Nealę, dawno przy nikim nie wspominał o swoim ojcu, ale nie miał powodów sądzić, by jego sekrety zagrożone były przy dziewczynie, której nazwisko na politycznej planszy czarodziejskich rodzin jest zdecydowanie bardziej kontrowersyjne niż jego. Jej pytanie było trochę naiwne, a jego w zasadzie cieszyło, że miała w sobie tę naiwność.
- Latający nie spadający - poprawił Jima z niezadowoleniem. - Zwykle nie spadam - wyjaśnił Neali, bo ona miała prawo nie wiedzieć. - Fantastyczny Marcellius "Gwiazda" Sallow, niebezpieczny członek Zakonu Feniksa, przeciwnik rządu, sól w oku ojca i zachwyt przyjaciół - przedstawił się. - Jasne, że można - odpowiedział Neali, wzruszając obojętnie ramionami. - Ale to jest prostsze, kiedy twój ojciec fantazjuje o twojej... - Śmierci, powstrzymał się w ostatniej chwili. Nie dlatego, że jej nie ufał, a dlatego, że tego nie rozumiała. Nie tak wyglądały pewnie rodziny, które znała. Słowa, które chciał wypowiedzieć, wybrzmiałyby w jej uszach przesadnie, a on nie chciał słyszeć pocieszenia, że na pewno kochał go w głębi ducha, tylko nie potrafi tego okazać. - Kiedy masz tylko matkę - zakończył od niechcenia zamiast tego, bardziej ponuro, z widocznie mniejszym entuzjazmem i jeszcze mniejszą ochotę do ciągnięcia tego tematu. Dla niej to pewnie było nieprzyzwoite.
Zaklęcia znieczulające sprawiły, że ból zelżał, nagle opuścił ciało, poczuł komfort, rozlewający się nagle od twarzy na resztę ciała, rozluźniający spięte ciało. Przymknął oczy, pozwalając sobie poczuć tę błogość. Nie przeszkodziły mu w tym wierzgi Jima, z uśmiechem wbił w niego nogi mocniej i zarzucił ramiona przez szyję ciaśniej, nie zamierzając pozwolić się zrzucić, jak z niesfornego źrebaka. - Nie spadam, mówiłem! - przypomniał z zadowoleniem. Widział, że rozwalił sobie kolano, ale nie wyglądało to groźnie. Poklepał go dłonią w łopatkę zanim sam z niego zeskoczył.
- Może Bella byłaby zainteresowana - Ryjkiem. - Kto wie, co kręci Steffena? - Wzruszył ramionami, chyba mu go czasem brakowało. - Czerwony - uzupełnił wyliczankę Jamesa, nos mógł być jeszcze czerwony. Brakowało mu piątego słowa. - Jesteś obłędnie przystojny i pracowity jak pszczoła - zapewnił go z przekonaniem. - To pewnie był Ollie, nie ty - Lepiej pasował do rysopisu. Zdecydowanie był gruby, a odkąd był też smutny niechętnie dawał się ćwiczyć, więc dało się go podciągnąć też pod lenia. - Nie słuchaj go, jak będę brzydki to wywala mnie z roboty - poskarżył się, choć uśmiech na jego twarzy zdradzał, że nie brał tego zbyt serio.
- To źle, jak się samo zrasta? Nie trzeba kręcić afery z każdego siniaka jak teraz - Uśmiechnął się do Neali szeroko, mógł, bo dzięki niej nie czuł już bólu. - Czemu? - spytał, poruszając nosem, kiedy kazała mu milczeć; gwałtownie zacisnął powieki, blask zaklęcia oślepił go na krótko, przez jego ruch nie było precyzyjne. - Cholera, ostrożniej! - poskarżył się, unosząc dłoń do twarzy, na krótko przyłożył ją do nosa, a potem obejrzał palce, nie było na nich świeżej krwi. - Ta - Spojrzał na nią pytająco. - Dziś, jutro... pojutrze jest co, środa? To też. Nie powinnaś przychodzić, Neala - Dlatego pytała, prawda? - Jest jakiś haczyk? - dopytał, nie będzie gremlinem, to była dobra wiadomość - co z tą złą? Zła zawsze była. Pokiwał głową na opowieść Jamesa. W dłuższym zamyśleniu. Liczył. - Rzeczywiście - przyznał. Było wtedy na dwa. To od tamtego czasu chrapał? - Sorry - Zrobiło mu się głupio.
Na meldunek odsalutował także.
- Star prawo na burtę! Fok staw! Grot klarować! - wykrzyczał kilka zasłyszanych w porcie komend, co do których nie miał pojęcia, co właściwie znaczą. - Do wody, szeregowa!!! Pojmać syrenę!!! - Wykrzyczał na Nealę, wskazując za biegnącym Jamesem. W pośpiechu zrzucił buty i wcisnął do nich skarpety, zostając boso. Chciał ściągnąć też koszulę, ale ze zrezygnowaniem spojrzał za Jimem, który dalej miał ubraną swoją. Byli w towarzystwie damy, nie wypadało? Niech im będzie, z rozbiegu wskoczył do rzeki na szczupaka, po wypłynięciu na powierzchnię obracając się na plecy, oko szybko uciekło w kierunku Jamesa. Pamiętał, jak trudno było mu wejść do wody w Waltham. Po chwili zawahania poruszył ramionami, powoli, ledwie zauważalnie przesuwając się na głębszą wodę. - Tam jest! - krzyknął zanim zanurkował, oddalając się mocniej.
- Ja to za mało? - Spojrzał Nealę pytająco, cóż miał jeszcze wziąć ze sobą? Wziął dwie ręce i dwie nogi, wiele więcej nie miał, choć jej sceptycyzm brzmiał, jakby czegoś więcej dziś oczekiwała.
Przewrócił oczyma, kiedy ostatecznie ochrzcili go Kometą. Nie popisał się, poleciał, jak kometa może rzeczywiście. Ale to nie tak, że spadał za każdym razem. No i nie była to najlepsza wróżba na liście gończym, ale wciąż lepsza niż żadna. Z roztargnieniem spojrzał na Nealę, dawno przy nikim nie wspominał o swoim ojcu, ale nie miał powodów sądzić, by jego sekrety zagrożone były przy dziewczynie, której nazwisko na politycznej planszy czarodziejskich rodzin jest zdecydowanie bardziej kontrowersyjne niż jego. Jej pytanie było trochę naiwne, a jego w zasadzie cieszyło, że miała w sobie tę naiwność.
- Latający nie spadający - poprawił Jima z niezadowoleniem. - Zwykle nie spadam - wyjaśnił Neali, bo ona miała prawo nie wiedzieć. - Fantastyczny Marcellius "Gwiazda" Sallow, niebezpieczny członek Zakonu Feniksa, przeciwnik rządu, sól w oku ojca i zachwyt przyjaciół - przedstawił się. - Jasne, że można - odpowiedział Neali, wzruszając obojętnie ramionami. - Ale to jest prostsze, kiedy twój ojciec fantazjuje o twojej... - Śmierci, powstrzymał się w ostatniej chwili. Nie dlatego, że jej nie ufał, a dlatego, że tego nie rozumiała. Nie tak wyglądały pewnie rodziny, które znała. Słowa, które chciał wypowiedzieć, wybrzmiałyby w jej uszach przesadnie, a on nie chciał słyszeć pocieszenia, że na pewno kochał go w głębi ducha, tylko nie potrafi tego okazać. - Kiedy masz tylko matkę - zakończył od niechcenia zamiast tego, bardziej ponuro, z widocznie mniejszym entuzjazmem i jeszcze mniejszą ochotę do ciągnięcia tego tematu. Dla niej to pewnie było nieprzyzwoite.
Zaklęcia znieczulające sprawiły, że ból zelżał, nagle opuścił ciało, poczuł komfort, rozlewający się nagle od twarzy na resztę ciała, rozluźniający spięte ciało. Przymknął oczy, pozwalając sobie poczuć tę błogość. Nie przeszkodziły mu w tym wierzgi Jima, z uśmiechem wbił w niego nogi mocniej i zarzucił ramiona przez szyję ciaśniej, nie zamierzając pozwolić się zrzucić, jak z niesfornego źrebaka. - Nie spadam, mówiłem! - przypomniał z zadowoleniem. Widział, że rozwalił sobie kolano, ale nie wyglądało to groźnie. Poklepał go dłonią w łopatkę zanim sam z niego zeskoczył.
- Może Bella byłaby zainteresowana - Ryjkiem. - Kto wie, co kręci Steffena? - Wzruszył ramionami, chyba mu go czasem brakowało. - Czerwony - uzupełnił wyliczankę Jamesa, nos mógł być jeszcze czerwony. Brakowało mu piątego słowa. - Jesteś obłędnie przystojny i pracowity jak pszczoła - zapewnił go z przekonaniem. - To pewnie był Ollie, nie ty - Lepiej pasował do rysopisu. Zdecydowanie był gruby, a odkąd był też smutny niechętnie dawał się ćwiczyć, więc dało się go podciągnąć też pod lenia. - Nie słuchaj go, jak będę brzydki to wywala mnie z roboty - poskarżył się, choć uśmiech na jego twarzy zdradzał, że nie brał tego zbyt serio.
- To źle, jak się samo zrasta? Nie trzeba kręcić afery z każdego siniaka jak teraz - Uśmiechnął się do Neali szeroko, mógł, bo dzięki niej nie czuł już bólu. - Czemu? - spytał, poruszając nosem, kiedy kazała mu milczeć; gwałtownie zacisnął powieki, blask zaklęcia oślepił go na krótko, przez jego ruch nie było precyzyjne. - Cholera, ostrożniej! - poskarżył się, unosząc dłoń do twarzy, na krótko przyłożył ją do nosa, a potem obejrzał palce, nie było na nich świeżej krwi. - Ta - Spojrzał na nią pytająco. - Dziś, jutro... pojutrze jest co, środa? To też. Nie powinnaś przychodzić, Neala - Dlatego pytała, prawda? - Jest jakiś haczyk? - dopytał, nie będzie gremlinem, to była dobra wiadomość - co z tą złą? Zła zawsze była. Pokiwał głową na opowieść Jamesa. W dłuższym zamyśleniu. Liczył. - Rzeczywiście - przyznał. Było wtedy na dwa. To od tamtego czasu chrapał? - Sorry - Zrobiło mu się głupio.
Na meldunek odsalutował także.
- Star prawo na burtę! Fok staw! Grot klarować! - wykrzyczał kilka zasłyszanych w porcie komend, co do których nie miał pojęcia, co właściwie znaczą. - Do wody, szeregowa!!! Pojmać syrenę!!! - Wykrzyczał na Nealę, wskazując za biegnącym Jamesem. W pośpiechu zrzucił buty i wcisnął do nich skarpety, zostając boso. Chciał ściągnąć też koszulę, ale ze zrezygnowaniem spojrzał za Jimem, który dalej miał ubraną swoją. Byli w towarzystwie damy, nie wypadało? Niech im będzie, z rozbiegu wskoczył do rzeki na szczupaka, po wypłynięciu na powierzchnię obracając się na plecy, oko szybko uciekło w kierunku Jamesa. Pamiętał, jak trudno było mu wejść do wody w Waltham. Po chwili zawahania poruszył ramionami, powoli, ledwie zauważalnie przesuwając się na głębszą wodę. - Tam jest! - krzyknął zanim zanurkował, oddalając się mocniej.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Przez chwilę lustrowałam Jamesa uważnym spojrzeniem. Nie może mi powiedzieć? Mi? Westchnęłam lekko spoglądając na oburzającego się blondyna.
- Nie jestem pewna, czy moje biedne serce zniesie więcej, Marcel. - odpowiedziałam mu poważnie, unosząc rękę by w teatralnym geście przyłożyć ją do piersi ale oczy mi się śmiały. Z nimi nie dało się nudzić, co?
- Oczywiście, zwykle nie. - przytaknęłam od razu z powagą, nie kwestionując tego. W sensie, nikt nie odważyłby się na salto gdyby nie umiał wylądować, nie? To był wypadek po prostu, niefortunny strasznie, ale wiedziałam, że Marcel jest zwinniejszy niż ktokolwiek inny kogo znałam. Widziałam jak unikał ciosów jeden za drugim. Zmianę w tonie i nastroju poczuć nie było trudno, to spowodowało lekkie zmarszczenie moich brwi. Sallow? Byłam przekonana, że Marcel miał inne nazwisko. Przesunęłam tęczówki na Jima kiedy się odezwał widząc jego zerknięcie. A potem wróciłam nim do Marcela rozszerzając oczy w zaskoczeniu. - Oh. - wypadło z moich warg. - Oh, no tak. - dodałam zaraz potakując głową. - No przecież, serce masz dobre. - mówiłam bardziej do siebie niż do niego. Bo to stwierdzenie zaskoczyło mnie, nigdy wcześniej nie mówił o tym głośno. Choć domyślić się powinnam przecież. Wróciłam do Marcela tęczówkami. Przesunęłam je na Jima - Ty też? - zapytałam tchnięta myślom. Zaraz jednak skupiłam się na Marcelu, to nazwisko brzmiało znajomo - choć w żaden dobry sposób - byłam niemal pewna, że wspomagał Ministra, choć nie tego którego uznawała moja rodzina a sposób w jaki oboje mówili zdawał się świadczyć że ich relacja nie należała do dobrych. - To odważne. - powiedziałam w końcu marszcząc trochę brwi. - Iść za swoim zdaniem i sercem swoim wbrew innym. - ujęłam Marcela pod brodę rzucając mu krótki uśmiech rzucając zaklęcie, ale wygłupy Jima nie pozwoliły mu się udać, drugie jednak było już skuteczne. Nawet jeśli był jego ojcem. Droga którą szedł, ta obok Zakonu była odpowiednią. Szlachetną, broniącą tych którzy sami nie umieli się obronić. Nie umiałam zrozumieć całkiem, rodziców straciłam wszystko ale miałam pewność, że dzisiaj walczyliby też - jak Brendan. - Mówiłeś. - potwierdziłam rozciągając trochę mocniej usta. Zadane przez Jima pytanie odnośnie przegród - a raczej zagród sprawiło, że spojrzałam na niego zaskoczona a to zaskoczenie z każdą chwilą zmieniało się w rozbawienie, kiedy zaśmiałam się zasłaniając ust. - “Prze” nie “za”- przegroda. Odpowiada za przepływ powietrza i oddychanie. Skrzywiona może właśnie powodować chrapanie. - wyjaśniłam, choć jak sądziłam wpuszczą to jednym uchem i drugim wypuszczą przecież. - Może nie powinnam. - zastanowiłam się teatralnie niemal, choć jasnym było, że go tak nie zostawię. - Źle jak krzywo. - wyjaśniłam bo jak można było tego nie pojąć? Westchnęłam lekko. - Nie zamierzam. Znaczy chciałabym, ale nie jestem nierozsądna. - odpowiedziałam mu. - Pytam żeby wiedzieć, czy rzucić coś na obicie, żeby nie pojawiły się siniaki. - wyjaśniłam żeby zrozumiał, bo skąd pomysł wziął że zamierzałam wybierać się do Londynu to nie byłam pewna. Myślał że chce zobaczyć? Chciałam, ale trochę wiary w mój rozsądek mógłby mieć. - Aha. - potwierdziłam potakując głową. - Jak puści zaklęcie przeciwbólowe będzie cię ten nos bolał trochę. - przyznałam zgodnie z prawdą. - No i proszę, możliwe że to wtedy było. - powiedziałam wskazując na nich ręką, chciałam dodać coś jeszcze, ale chłopaki inne plany mieli. Trzy minuty w jednym miejscu to dla nich za długo.
- Nie, chwila, Jim czekaj nie skończy… - ale i tego skończyć nie zdążyłam patrząc już jak wbiegając do wody. Westchnęłam opuszczając rękę z różdżką. Marszcząc brwi trochę. Włosy dalej miałam mokre i w kilku miesiącach zmoczył mi wysuszoną wcześniej sukienkę. Syrenę? Uniosłam brwi spoglądając na Jamesa mimowolnie wykonałam pół kroku, ale nie ruszyłam do wody za nimi. Przed chwilą w nią po prostu wpadłam - czy byłam wrzucona. To co innego, prawda? Nie byłam odpowiednio ubrana na takie… pływanie. Poza tym, kto by chciał stawać obok syren? Nie ja, dzięki ale nie. Zdecydowanie duże nie. Uniosłam rękę, przykładając ją do czoła żeby przesunąć tęczówkami po miejscu do którego zdawali się lecieć. - Poproszę skarby z dna rzeki! Przygotuję dla was strawę! - krzyknęłam za nimi. Samej ruszając w kierunku mojej torby.
- Nie jestem pewna, czy moje biedne serce zniesie więcej, Marcel. - odpowiedziałam mu poważnie, unosząc rękę by w teatralnym geście przyłożyć ją do piersi ale oczy mi się śmiały. Z nimi nie dało się nudzić, co?
- Oczywiście, zwykle nie. - przytaknęłam od razu z powagą, nie kwestionując tego. W sensie, nikt nie odważyłby się na salto gdyby nie umiał wylądować, nie? To był wypadek po prostu, niefortunny strasznie, ale wiedziałam, że Marcel jest zwinniejszy niż ktokolwiek inny kogo znałam. Widziałam jak unikał ciosów jeden za drugim. Zmianę w tonie i nastroju poczuć nie było trudno, to spowodowało lekkie zmarszczenie moich brwi. Sallow? Byłam przekonana, że Marcel miał inne nazwisko. Przesunęłam tęczówki na Jima kiedy się odezwał widząc jego zerknięcie. A potem wróciłam nim do Marcela rozszerzając oczy w zaskoczeniu. - Oh. - wypadło z moich warg. - Oh, no tak. - dodałam zaraz potakując głową. - No przecież, serce masz dobre. - mówiłam bardziej do siebie niż do niego. Bo to stwierdzenie zaskoczyło mnie, nigdy wcześniej nie mówił o tym głośno. Choć domyślić się powinnam przecież. Wróciłam do Marcela tęczówkami. Przesunęłam je na Jima - Ty też? - zapytałam tchnięta myślom. Zaraz jednak skupiłam się na Marcelu, to nazwisko brzmiało znajomo - choć w żaden dobry sposób - byłam niemal pewna, że wspomagał Ministra, choć nie tego którego uznawała moja rodzina a sposób w jaki oboje mówili zdawał się świadczyć że ich relacja nie należała do dobrych. - To odważne. - powiedziałam w końcu marszcząc trochę brwi. - Iść za swoim zdaniem i sercem swoim wbrew innym. - ujęłam Marcela pod brodę rzucając mu krótki uśmiech rzucając zaklęcie, ale wygłupy Jima nie pozwoliły mu się udać, drugie jednak było już skuteczne. Nawet jeśli był jego ojcem. Droga którą szedł, ta obok Zakonu była odpowiednią. Szlachetną, broniącą tych którzy sami nie umieli się obronić. Nie umiałam zrozumieć całkiem, rodziców straciłam wszystko ale miałam pewność, że dzisiaj walczyliby też - jak Brendan. - Mówiłeś. - potwierdziłam rozciągając trochę mocniej usta. Zadane przez Jima pytanie odnośnie przegród - a raczej zagród sprawiło, że spojrzałam na niego zaskoczona a to zaskoczenie z każdą chwilą zmieniało się w rozbawienie, kiedy zaśmiałam się zasłaniając ust. - “Prze” nie “za”- przegroda. Odpowiada za przepływ powietrza i oddychanie. Skrzywiona może właśnie powodować chrapanie. - wyjaśniłam, choć jak sądziłam wpuszczą to jednym uchem i drugim wypuszczą przecież. - Może nie powinnam. - zastanowiłam się teatralnie niemal, choć jasnym było, że go tak nie zostawię. - Źle jak krzywo. - wyjaśniłam bo jak można było tego nie pojąć? Westchnęłam lekko. - Nie zamierzam. Znaczy chciałabym, ale nie jestem nierozsądna. - odpowiedziałam mu. - Pytam żeby wiedzieć, czy rzucić coś na obicie, żeby nie pojawiły się siniaki. - wyjaśniłam żeby zrozumiał, bo skąd pomysł wziął że zamierzałam wybierać się do Londynu to nie byłam pewna. Myślał że chce zobaczyć? Chciałam, ale trochę wiary w mój rozsądek mógłby mieć. - Aha. - potwierdziłam potakując głową. - Jak puści zaklęcie przeciwbólowe będzie cię ten nos bolał trochę. - przyznałam zgodnie z prawdą. - No i proszę, możliwe że to wtedy było. - powiedziałam wskazując na nich ręką, chciałam dodać coś jeszcze, ale chłopaki inne plany mieli. Trzy minuty w jednym miejscu to dla nich za długo.
- Nie, chwila, Jim czekaj nie skończy… - ale i tego skończyć nie zdążyłam patrząc już jak wbiegając do wody. Westchnęłam opuszczając rękę z różdżką. Marszcząc brwi trochę. Włosy dalej miałam mokre i w kilku miesiącach zmoczył mi wysuszoną wcześniej sukienkę. Syrenę? Uniosłam brwi spoglądając na Jamesa mimowolnie wykonałam pół kroku, ale nie ruszyłam do wody za nimi. Przed chwilą w nią po prostu wpadłam - czy byłam wrzucona. To co innego, prawda? Nie byłam odpowiednio ubrana na takie… pływanie. Poza tym, kto by chciał stawać obok syren? Nie ja, dzięki ale nie. Zdecydowanie duże nie. Uniosłam rękę, przykładając ją do czoła żeby przesunąć tęczówkami po miejscu do którego zdawali się lecieć. - Poproszę skarby z dna rzeki! Przygotuję dla was strawę! - krzyknęłam za nimi. Samej ruszając w kierunku mojej torby.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Tobie bym upadku nie życzył. Ty możesz być latający. Latający w przestworzach, tańczący z gwiazdami — wyciągnął rękę przed siebie w stronę słońca i zatoczył dłonią po widnokręgu. — Ale twojego starego chętnie zobaczyłbym na plakatach. Na listach gończych. Na plakatach informujących o jego upadku. Wzniósłbyś się jeszcze wyżej, a on? Sięgnąłby dna. Tak, jak na to zasłużył — Otaczał go wizją, z rozbawieniem przyjmując, że myślał o sobie. Roześmiał się, słysząc jego przedstawienie się, zaklaskał mu z entuzjazmem. A potem zadumał się na moment. O jego ojcu, o tym kim był i co robił. O tym jak bardzo życzył mu śmierci; o tym jak mocno go nienawidził. Tak bardzo, że nie mógłby chyba powiedzieć temu Marcelowi głośno. Przygryzł policzek od środka na chwilę, uciekła mu sekunda może dwie, nie załapał. Zgubił się gdzieś w rozmowie, umknęło mu przedstawienie Marcela, popatrzył na niego dopiero, gdy urwał, że życzył mu najgorszego. Chciałby mu współczuć z tego powodu, ale nie miał lepszych wzorców. Nie miał jak powiedzieć mu, że byli ojcowie na tym świecie wspaniali i kochający swoje dzieci.
—Co? Matkę? Ja nie mam matki — Marcel już też nie, zresztą. — Znaczy mam, gdzieś tam.— Nieważne. Zerknął na Weasley, gdy wspomniała o odwadze. — Odważne? Najczęściej brzmi jak przejaw głupoty — całe to pójście pod prąd. — Ale on tak, on jest odważny. Odważny jak lew. Prawdziwy rycerz, dla prawdziwej księżniczki. Ale każdy rycerz potrzebuje barda, by śpiewał o nim pieśni. — Uśmiechnął się szeroko, zerkając na przyjaciela, ale psikus, który chciał mu sprawić kompletnie mu nie wyszedł. Stracił równowagę i padł na jedno kolano jak do przysięgi, on sam zaś utrzymał się na jego plecach jak na wierzchowcu w cyrku podczas akrobacji. Poczuł prąd przeszywający go przez całą nogę i westchnął.
— Bella? — zdziwił się i spojrzał na niego, gdy wyjaśnił, a potem westchnął. Ile osób wiedziało o tym, że Steffen zmieniał się w szczura? Był pewien, że te żarty byłyby zabawniejsze, gdyby Weasley wiedziała. — Żyły go kręcą — przypomniał mu poważnie. Zaczesał teatralnie włosy dłonią, gdy w końcu głośno podkreślił jego zalety.— I za młody! — podpowiedział mu. — Za młody na chrapanie! — I choć Neala wyjaśniła mu, że nie zagroda, a przegroda, to o przepływach powietrza już nie słuchał. Wystarczyło mu wiedzieć, że znajdowała się w nosie. — Założą ci maskę na twarz i jakoś przez to przebrniesz, nikt tam nie patrzy ci na gębę tylko te twoje wygibasy. Nie kłam, że o robotę ci idzie, tylko te piszczące fanki potem. Nieznośny jest z tym — odezwał się do Neali. — Jak bywał u nas to nie było dnia, by któraś mu nie sugerowała wspólnej ucieczki, ale on nie jest taki łatwy, trzeba umieć go podejść. Mieć na niego sposób, wiesz? — powiedział jej prawie w sekrecie, zniżając głos. Uśmiechnął się szeroko, patrząc na niego. Skinął głową na jego przeprosiny, choć wcale nie miał mu tego za złe. Było śmiesznie, byli we dwóch tyle czasu, a potem gotów był ruszyć do wody. Był i tak czy mokry, nie robiło mu różnicy, czy koszula lepi się do ciała jak druga skóra, czy spodnie mu ciążą na biodrach. Marcel go wyprzedził, odważnie biegiem ruszył w wodę, z plaskiem wpadając w wodę. Śmiał się, śmiał się aż bolał go brzuch przez chwilę.
— Hej, Neala! Woda jest idealna, dokąd idziesz?— zawołał za nią, widząc, że się oddala. — No dalej, nie daj się prosić! Jaką strawę, ciasto nie zając— krzyknął za nią głośno, przykładając ręce do twarzy, by prosto do niej skierować dźwięk.— Chyba się nie boisz?— Cofnął się w wodę, potem obrócił, gdy wody miał już po biodra. Nie poszedł dalej, choć w pierwszej chwili zamierzał rzucić się w ślad za Marcelem. Nie czuł się tu ani dobrze ani swobodnie, zrozumiał to kiedy noga osunęła mu się mocniej w grząskie dno. Stanął i popatrzył za Marcelem. — Przywlecz ją tu za ogon, jak już jesteś obok niej — zawołał do niego i uśmiechnął się, wspierając ręce na biodrach.
—Co? Matkę? Ja nie mam matki — Marcel już też nie, zresztą. — Znaczy mam, gdzieś tam.— Nieważne. Zerknął na Weasley, gdy wspomniała o odwadze. — Odważne? Najczęściej brzmi jak przejaw głupoty — całe to pójście pod prąd. — Ale on tak, on jest odważny. Odważny jak lew. Prawdziwy rycerz, dla prawdziwej księżniczki. Ale każdy rycerz potrzebuje barda, by śpiewał o nim pieśni. — Uśmiechnął się szeroko, zerkając na przyjaciela, ale psikus, który chciał mu sprawić kompletnie mu nie wyszedł. Stracił równowagę i padł na jedno kolano jak do przysięgi, on sam zaś utrzymał się na jego plecach jak na wierzchowcu w cyrku podczas akrobacji. Poczuł prąd przeszywający go przez całą nogę i westchnął.
— Bella? — zdziwił się i spojrzał na niego, gdy wyjaśnił, a potem westchnął. Ile osób wiedziało o tym, że Steffen zmieniał się w szczura? Był pewien, że te żarty byłyby zabawniejsze, gdyby Weasley wiedziała. — Żyły go kręcą — przypomniał mu poważnie. Zaczesał teatralnie włosy dłonią, gdy w końcu głośno podkreślił jego zalety.— I za młody! — podpowiedział mu. — Za młody na chrapanie! — I choć Neala wyjaśniła mu, że nie zagroda, a przegroda, to o przepływach powietrza już nie słuchał. Wystarczyło mu wiedzieć, że znajdowała się w nosie. — Założą ci maskę na twarz i jakoś przez to przebrniesz, nikt tam nie patrzy ci na gębę tylko te twoje wygibasy. Nie kłam, że o robotę ci idzie, tylko te piszczące fanki potem. Nieznośny jest z tym — odezwał się do Neali. — Jak bywał u nas to nie było dnia, by któraś mu nie sugerowała wspólnej ucieczki, ale on nie jest taki łatwy, trzeba umieć go podejść. Mieć na niego sposób, wiesz? — powiedział jej prawie w sekrecie, zniżając głos. Uśmiechnął się szeroko, patrząc na niego. Skinął głową na jego przeprosiny, choć wcale nie miał mu tego za złe. Było śmiesznie, byli we dwóch tyle czasu, a potem gotów był ruszyć do wody. Był i tak czy mokry, nie robiło mu różnicy, czy koszula lepi się do ciała jak druga skóra, czy spodnie mu ciążą na biodrach. Marcel go wyprzedził, odważnie biegiem ruszył w wodę, z plaskiem wpadając w wodę. Śmiał się, śmiał się aż bolał go brzuch przez chwilę.
— Hej, Neala! Woda jest idealna, dokąd idziesz?— zawołał za nią, widząc, że się oddala. — No dalej, nie daj się prosić! Jaką strawę, ciasto nie zając— krzyknął za nią głośno, przykładając ręce do twarzy, by prosto do niej skierować dźwięk.— Chyba się nie boisz?— Cofnął się w wodę, potem obrócił, gdy wody miał już po biodra. Nie poszedł dalej, choć w pierwszej chwili zamierzał rzucić się w ślad za Marcelem. Nie czuł się tu ani dobrze ani swobodnie, zrozumiał to kiedy noga osunęła mu się mocniej w grząskie dno. Stanął i popatrzył za Marcelem. — Przywlecz ją tu za ogon, jak już jesteś obok niej — zawołał do niego i uśmiechnął się, wspierając ręce na biodrach.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Rozłożył ręce na boki w łabędzim geście, gdy Jim snuł opowieści o latającym Sallowie, z gracją poruszył ramionami niby wielkimi skrzydłami, zdarzało mu się nosić strój ptaka, wiele razy nalegał, ale nigdy nie pozwolono mu na ognistego. Zaśmiał się z wizji upadku własnego ojca, tak, to był bardzo przyjemny obraz, nawet jeśli wiedział, że ludzie rzadko dostawali to, na co naprawdę zasługiwali. Chciałby tego, widzieć jego upadek, własnego ojca skamlącego u stóp dzielnych aurorów.
- Będzie siedział, a jak zawiśnie, to nie na plakatach - odparł z przekonaniem, ostrym głosem. Nienawidził go. Za to, że gotów był pozbawić go życia, za to, jak niewiele był dla niego warty, za to, kim był i za to, że całe życie wyobrażał go sobie inaczej. - Co? - Nie od razu ją zrozumiał. - Nie, Neala, to nie tak, po prostu... - Jestem bękartem, nieślubnym dzieckiem, błędem młodości zadufanego dupka, dla którego romans z mugolką jest pewnie dziś straszliwym sekretem. Jak mógłby to wyznać dziewczynie takiej jak Neala, lepszej od tego? - Nie mam z nim kontaktu - sprostował, nie szedł na przekór niemu, bo wcale go nie znał. Nie szedł na przekór niczego, walczył o siebie samego. - Nigdy nie miałem. Zachowaj to dla siebie, dobra? Większość... większość o tym nie wie. - Nie wiedziała o tym Maria, a to - póki co - nie mogło ulec zmianie. Rodzina Marii znała się z jego ojcem. - Nigdy o mnie nie śpiewałeś - odparł z żalem na bardowską deklarację Jima. - Na co czekasz, aż umrę? Wtedy lepiej chwyta, ale już tego nie usłyszę - Uśmiech zdradzał, że nie mówił poważnie, bo i rzeczywistych peanów na swój temat się nie spodziewał, a tym bardziej ich nie oczekiwał.
Patrzył na Jima bez zrozumienia, kiedy podkreślił zainteresowanie Steffena żyłami - zrozumiał dopiero po chwili. Pamiętał, że ich kumpel szpanował animagią na imprezach, ale nie pamiętał, kto był wtedy na tyle trzeźwy, żeby o tym pamiętać.
- Pimpus to dla niej był groźny rywal - wytłumaczył kulawo, chcąc odciągnąć myśli od jego zdolności, bo ostatecznie nie chciał go przecież wsypać przed nikim, komu sam tych sekretów nie zdradził. Może poruszanie kwestii zmarłego szczura też nie było szczytem taktu, ale nigdy nie podzielał miłości Steffena do gryzoni.
- No jasne, że za młody! - zawtórował mu od razu w kwestii chrapania. - Za młody, za piękny, za zgrabny, sarenki nie chrapią, co najwyżej śpiewają przez sen. Śpiewają piękne cygańskie pieśni - oznajmił, spoglądając znacząco na Nealę, jakby chciał się upewnić, czy aby na pewno odnotowała ten istotny przecież fakt. - Kiedy piszczą głośno dostaję premię - westchnął, piszczały najgłośniej wtedy, kiedy robił najniebezpieczniejsze akrobacje, lubił ten dźwięk, szedł w parze z przyjemną adrenaliną. Czasem piszczały też, kiedy iskrzyło, ale wtedy tez czuł adrenalinę. - Nie słuchaj go, jest zazdrosny - wtrącił mu w słowo, zbierając dłonią nieco nadrzecznej ziemi i cisnął nią w Jima, żeby go uciszyć, wciąż ze śmiechem.
- Zajmiemy się tym potem, dobra? - krzyknął za Nealą, kiedy biegł już do wody. - Będę też potrzebował więcej tego odczulenia! - zawołał, bo twarz nie mogła go boleć w trakcie występu. Jakikolwiek błąd będzie katastrofalny - mniej dla niego, bardziej dla jego partnerki. Na więcej nie miał czasu - bo wskoczył już do wody.
Jim wołał Nealę, obejrzał się, spoglądając to na nią, to na niego, widział jego wahanie, to samo, co wtedy w Waltham. Przełknął ślinę, ale jego twarz zaraz potem znów przyozdobił szeroki uśmiech, którym chciał zakryć to zmartwienie. Co on sobie myślał, kiedy mu to zrobił? No właśnie - nie myślał. To był jego problem, że nie myślał. Cholera, Jim, nie rób mi tego. Zatoczył ramionami koła, oddalając się mocniej na głębszą wodę. Na dłużej zatrzymał wzrok na Neali, ale nie namawiał jej, żeby do nich dołączyła. Zamiast tego zanurkował, szukając na dnie skarbów, o których mówiła Neala, wynurzył się tylko na chwilę - by złapać oddech - i wrócił pod wodę, powtarzając ten manewr parę razy. Dno było mętne, muliste, ale wygrzebał z niego muszlę rzecznej małzy, którą wyciągnął na górę - nie wyłowił - wypłynął ponad taflę wody, czerpiąc powietrza.
- Nic z tego - Zaśmiał się, spoglądając na Jima. - Ona chcę cię widzieć osobiście. Powiedziała, że musisz się jej ukłonić, bo inaczej przeklnie cię klątwą tysiąca pryszczy. Młodych i pięknych nie puszcza tak łatwo wolno. Upuściła coś - Neali by się chyba... spodobało - zasugerował, kiwając brodą na wodę, po czym przepłynął bliżej niego, powoli.
- Będzie siedział, a jak zawiśnie, to nie na plakatach - odparł z przekonaniem, ostrym głosem. Nienawidził go. Za to, że gotów był pozbawić go życia, za to, jak niewiele był dla niego warty, za to, kim był i za to, że całe życie wyobrażał go sobie inaczej. - Co? - Nie od razu ją zrozumiał. - Nie, Neala, to nie tak, po prostu... - Jestem bękartem, nieślubnym dzieckiem, błędem młodości zadufanego dupka, dla którego romans z mugolką jest pewnie dziś straszliwym sekretem. Jak mógłby to wyznać dziewczynie takiej jak Neala, lepszej od tego? - Nie mam z nim kontaktu - sprostował, nie szedł na przekór niemu, bo wcale go nie znał. Nie szedł na przekór niczego, walczył o siebie samego. - Nigdy nie miałem. Zachowaj to dla siebie, dobra? Większość... większość o tym nie wie. - Nie wiedziała o tym Maria, a to - póki co - nie mogło ulec zmianie. Rodzina Marii znała się z jego ojcem. - Nigdy o mnie nie śpiewałeś - odparł z żalem na bardowską deklarację Jima. - Na co czekasz, aż umrę? Wtedy lepiej chwyta, ale już tego nie usłyszę - Uśmiech zdradzał, że nie mówił poważnie, bo i rzeczywistych peanów na swój temat się nie spodziewał, a tym bardziej ich nie oczekiwał.
Patrzył na Jima bez zrozumienia, kiedy podkreślił zainteresowanie Steffena żyłami - zrozumiał dopiero po chwili. Pamiętał, że ich kumpel szpanował animagią na imprezach, ale nie pamiętał, kto był wtedy na tyle trzeźwy, żeby o tym pamiętać.
- Pimpus to dla niej był groźny rywal - wytłumaczył kulawo, chcąc odciągnąć myśli od jego zdolności, bo ostatecznie nie chciał go przecież wsypać przed nikim, komu sam tych sekretów nie zdradził. Może poruszanie kwestii zmarłego szczura też nie było szczytem taktu, ale nigdy nie podzielał miłości Steffena do gryzoni.
- No jasne, że za młody! - zawtórował mu od razu w kwestii chrapania. - Za młody, za piękny, za zgrabny, sarenki nie chrapią, co najwyżej śpiewają przez sen. Śpiewają piękne cygańskie pieśni - oznajmił, spoglądając znacząco na Nealę, jakby chciał się upewnić, czy aby na pewno odnotowała ten istotny przecież fakt. - Kiedy piszczą głośno dostaję premię - westchnął, piszczały najgłośniej wtedy, kiedy robił najniebezpieczniejsze akrobacje, lubił ten dźwięk, szedł w parze z przyjemną adrenaliną. Czasem piszczały też, kiedy iskrzyło, ale wtedy tez czuł adrenalinę. - Nie słuchaj go, jest zazdrosny - wtrącił mu w słowo, zbierając dłonią nieco nadrzecznej ziemi i cisnął nią w Jima, żeby go uciszyć, wciąż ze śmiechem.
- Zajmiemy się tym potem, dobra? - krzyknął za Nealą, kiedy biegł już do wody. - Będę też potrzebował więcej tego odczulenia! - zawołał, bo twarz nie mogła go boleć w trakcie występu. Jakikolwiek błąd będzie katastrofalny - mniej dla niego, bardziej dla jego partnerki. Na więcej nie miał czasu - bo wskoczył już do wody.
Jim wołał Nealę, obejrzał się, spoglądając to na nią, to na niego, widział jego wahanie, to samo, co wtedy w Waltham. Przełknął ślinę, ale jego twarz zaraz potem znów przyozdobił szeroki uśmiech, którym chciał zakryć to zmartwienie. Co on sobie myślał, kiedy mu to zrobił? No właśnie - nie myślał. To był jego problem, że nie myślał. Cholera, Jim, nie rób mi tego. Zatoczył ramionami koła, oddalając się mocniej na głębszą wodę. Na dłużej zatrzymał wzrok na Neali, ale nie namawiał jej, żeby do nich dołączyła. Zamiast tego zanurkował, szukając na dnie skarbów, o których mówiła Neala, wynurzył się tylko na chwilę - by złapać oddech - i wrócił pod wodę, powtarzając ten manewr parę razy. Dno było mętne, muliste, ale wygrzebał z niego muszlę rzecznej małzy, którą wyciągnął na górę - nie wyłowił - wypłynął ponad taflę wody, czerpiąc powietrza.
- Nic z tego - Zaśmiał się, spoglądając na Jima. - Ona chcę cię widzieć osobiście. Powiedziała, że musisz się jej ukłonić, bo inaczej przeklnie cię klątwą tysiąca pryszczy. Młodych i pięknych nie puszcza tak łatwo wolno. Upuściła coś - Neali by się chyba... spodobało - zasugerował, kiwając brodą na wodę, po czym przepłynął bliżej niego, powoli.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
- Nie. - pokręciłam głową w zaprzeczaniu, które padło. Choć brwi zeszły mi się łagodnie na to “gdzieś tam” całe. Nachyliłam się trochę nad Jamesem. - Czy też jesteś, niebezpiecznym członkiem Zakonu? - o to pytałam. - Są odważne głupstwa i odwaga wynikająca z serca i szlachetności. Skok z klifu dla przykładu - jest tym pierwszym, ale potrafić bronić słabszych, własnego zdania, wolności to już to drugie. - Nie tak? Spojrzałam na Marcela. To jak było? Coś się plątał. Zmarszczyłam lekko brwi spojrzeniem przesuwając od niego do Jima. - W waszej niechęci nie rysuje się jako dobry człowiek z kontaktem czy bez Marcel, tak chyba lepiej, niż jakbyś próbował zyskać w jego oczach robiąc rzeczy, które nie napawałyby cię niczym, poza bolącym sumieniem. Ale jasne. - powiedziałam w końcu wzruszając ramionami, potakując głową zawieszając spojrzenie na Marcelu. - Nic mówić nie będę. Jakiego używasz nazwiska, jeśli nie jego? Znaczy z resztą z tymi co nie wiedzą. - zapytałam wprost, pod jakimś go inni znają, nie? Lepiej było wiedzieć, żeby nie palnąć czego nie tak. - A jaka to jest - ta prawdziwa? - zapytałam przekrzywiając odrobinę głowę na bok z powątpiewaniem odnośnie tych księżniczek całych. Trochę ciekawa, jaki na nie widok miał w ogóle.
Rozmowa o ryjkach, Steffenie i Belli a potem żyłach niewiele mi powiedziała i nie pociągnęła więc nie wtrącałam nic, kiedy zdawali uzgadniać się coś między sobą. Uniosłam dłonie w przepraszająco- poddającym się geście. Niech będzie, że był obłędnie przystojny, pracowity jak pszczoła i za młody na chrapanie. Kącik ust mi drgnął.
- Gdyby jakiś wasz znajomy - nie tym Jim, rzecz jasna - miał taki problem, to uzdrowiciel prawdopodobnie bedzie w stanie na to zaradzić. - rzuciłam, choć wiedziałam już (a może przeczuwałam), że jeśli Jim ma przegrodę krzywą, to zostanie z nią, póki nie nauczę się jak i nie uprę się żeby. Brwi mi się uniosły.
- Ahaaaa… - wypadło przeciągle na rewelacje o fankach, ucieczki i sposoby. Zgrywał się. Zgrywał się na bank. - Sposób, na tak. I premię. - przytaknęłam z powagą jednemu i drugiemu, skupiona połowicznie nadal na nosie Marcela. - I ten sposób to? - zapytałam zerkając na Jima. Coś trzeba upolować, czy zemdleć odpowiednio?
Zajmiemy się tym potem? Potem? Znając ich obu wezmą i zapomną, ale zanim w ogóle zdążyłam mu odpowiedzieć oni już biegli do wody. Westchnęłam opuszczając rękę z różdżką. Patrząc za nimi przez chwilę zanim podjęłam własne decyzje. - Po torbę! I do cienia! - odkrzyknęłam wskazując jedno brodą, drugie ręką. Stawiałam kroki ku torbie, na niej swoje skupienie skupiając, bo propozycja i prośba brzmiały kusząco. Ale ciotka Matylda złapałaby się za głowę na to wszystko. - Jak całe mi do ust wskoczy to jak zająć będzie! - odkrzyknęłam mu chociaż jeść go nie zamierzałam w sumie. Na razie przynajmniej. Ale kroki zatrzymały mi się gwałtownie na wyzwanie. Ułożyłam dłonie na biodrach. - Co za głupoty, Jim! Przed chwilą tam byłam. - odpowiedziałam mu marszcząc brwi. Nie bałam się. Znaczy, woda budziła we mnie niepokój - a może bardziej wspomnienie wielkiej pochłaniającej nas fali, ale no, to nie znaczyło, że się bałam co nie?
Rozmowa o ryjkach, Steffenie i Belli a potem żyłach niewiele mi powiedziała i nie pociągnęła więc nie wtrącałam nic, kiedy zdawali uzgadniać się coś między sobą. Uniosłam dłonie w przepraszająco- poddającym się geście. Niech będzie, że był obłędnie przystojny, pracowity jak pszczoła i za młody na chrapanie. Kącik ust mi drgnął.
- Gdyby jakiś wasz znajomy - nie tym Jim, rzecz jasna - miał taki problem, to uzdrowiciel prawdopodobnie bedzie w stanie na to zaradzić. - rzuciłam, choć wiedziałam już (a może przeczuwałam), że jeśli Jim ma przegrodę krzywą, to zostanie z nią, póki nie nauczę się jak i nie uprę się żeby. Brwi mi się uniosły.
- Ahaaaa… - wypadło przeciągle na rewelacje o fankach, ucieczki i sposoby. Zgrywał się. Zgrywał się na bank. - Sposób, na tak. I premię. - przytaknęłam z powagą jednemu i drugiemu, skupiona połowicznie nadal na nosie Marcela. - I ten sposób to? - zapytałam zerkając na Jima. Coś trzeba upolować, czy zemdleć odpowiednio?
Zajmiemy się tym potem? Potem? Znając ich obu wezmą i zapomną, ale zanim w ogóle zdążyłam mu odpowiedzieć oni już biegli do wody. Westchnęłam opuszczając rękę z różdżką. Patrząc za nimi przez chwilę zanim podjęłam własne decyzje. - Po torbę! I do cienia! - odkrzyknęłam wskazując jedno brodą, drugie ręką. Stawiałam kroki ku torbie, na niej swoje skupienie skupiając, bo propozycja i prośba brzmiały kusząco. Ale ciotka Matylda złapałaby się za głowę na to wszystko. - Jak całe mi do ust wskoczy to jak zająć będzie! - odkrzyknęłam mu chociaż jeść go nie zamierzałam w sumie. Na razie przynajmniej. Ale kroki zatrzymały mi się gwałtownie na wyzwanie. Ułożyłam dłonie na biodrach. - Co za głupoty, Jim! Przed chwilą tam byłam. - odpowiedziałam mu marszcząc brwi. Nie bałam się. Znaczy, woda budziła we mnie niepokój - a może bardziej wspomnienie wielkiej pochłaniającej nas fali, ale no, to nie znaczyło, że się bałam co nie?
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Niebezpiecznym... No jak? Popatrzył wpierw na nią poważniejąc, a potem na Marcela. Potem znów na nią — bo co właściwie zobaczył w jej oczach? Nadzieję, na to, że okaże się tak odważny, dzielny i pewny tych idei jak Marcel, czy raczej strach i niepewność, że był zwykłym tchórzem, niepodzielającym ich wspólnych wartości. Bo co do tego, że oboje serce mieli po tej samej stronie nie miał wątpliwości. Spoważniał nieco, trochę zakłopotany, ale jaki sens było ją kłamać, wcale tego nie chciał, podobie jak wykorzystywania czegoś, w co jego przyjaciel wierzył tak bezkrytycznie tylko po to, by jej zaimponować.
— Nie — odpowiedział więc szczerze, patrząc na nią przez chwilę. — Nie jestem — ani niebezpieczny ani nie był członkiem Zakonu. Niewiele dla nich zrobił, właściwie nic, a trudno było w paru plotkach, przyśpiewkach, czy targowych przegadywaniach doszukiwać się wielkich wojennych, bohaterskich czynów. Marcel potrafił. Bronić słabszych. I nigdy nawet nie zastanawiał się, czy na ten ratunek zasługiwali. On tyle odwagi i poczucia sprawiedliwości w sobie nie miał, jakby przyszedł na ten świat zły na niego, że to się w ogóle wydarzyło. Zajął się poprawianiem własnych ubrań, kiedy Marcel tłumaczył się Neali z powiązań z Sallowem. Wsunął koszulę do spodni, które naciągnęły wodą i strasznie mu ciążyły, koszula lepiła się do ciała. Szukał sobie zajęcia, byle nie stać i nie wymieniać spojrzeń między jednym a drugim, ufał im tak samo i wiedział, że byłoby im dobrze, gdyby ufali sobie też wzajemnie.
— Ta prawdziwa? Taka w jedwabiach i falbankach, strzeżona przez złego ojca lub brata, co jej wychodzić do takich paziów nie wolno, tylko za wielkich i wspaniałych można wydać. On taki jest — kiwnął na niego głową z kpiną. Zgrywał się, pomimo urody cudownego dziecka, z która szalały cygańskie dziewczęta był takim samym pospolitym parobkiem jak on. Tylko serce miał większe. — Aha! Jakby co, to przekażę! — O tym chrapaniu, temu znajomemu. Nie przejął się tym zbytnio, podobnie jak zagrodami. Kiedy jednak spytała o te sposoby na premię, spojrzał na nią. Utkwił wzrok na chwilę, chwilę dłuższą, kąciki ust mu zadrżały, ale nic nie powiedział. Wyszczerzył się, dopiero gdy Marcel zarzucił mu brak pieśni pochwalnych, ale nie musiał długo myśleć, by przywołać z pamięci jedną z tych jazzowych piosenek zza oceanu, które puszczali na londyńskich potańcówkach.
— Cygańska wróżka zdradziła twojej matce zanim się urodziłeś — zanucił w bardzo prostej melodii — bez muzyki brzmiało bardziej jak melodyjna recytacja. Uderzając dłonią w udo, wystukiwał rytm. — Będziesz mieć syna, który okaże się draniem. Sprawi, że piękne kobiety będą skakać i krzyczeć — Zerknął na Nealę i wzruszył ramionami, Marcel musiał znać tę nutę.— A świat zechce wiedzieć o co tutaj chodzi. Ale ja wiem, że to ty, każdy już wie, że to ty, cóż, że rozpustny z ciebie drań i każdy już to wie. — Spojrzał znów na Marcela z zawadiackim uśmiechem. — Masz kości czarnego kota, masz swój urok też. Masz diable ziele, ma zamiar uwieść cię — Błysnął spojrzeniem na Nealę. — Sprawi, że wy dziewczęta, będziecie brać go za ręce i cały świat pozna tego rozpustnego drania! — Zakończył, odsuwając się od Marcela na dystans, czując w kościach, rękę która mogła lada moment wystrzelić w jego stronę. Oczywiście, że był zazdrosny, kto nie byłby zazdrosny, że stado nastolatek wstrzymuje oddech podczas jego akrobacji na kole, a potem piszczy i kląska przy najprostszym salcie. — Wcale nie jestem — obruszył się jednak, mrużąc oczy. — Najgłośniej to piszczą zwykle te starsze wdowy, które wyobrażają sobie... — Nie skończył jednak, tylko parsknął śmiechem, Marcel już był w wodzie, on też. Była przyjemna, zdążył przywyknąć do jej temperatury. I popatrzył z powątpiewaniem na przyjaciela, kiedy go wezwał w głębiny, nie uwierzył mu wcale. Zerknął za siebie i spojrzał kpiąco a rudowłosą.
— Przypadkiem, nie z wyboru! — przypomniał jej, posyłając wymowne spojrzenie. Wcale nie weszła do wody dobrowolnie, wrzucił ją tam po tym, jak zmoczyła go wodą. I stał przez chwilę w wodzie, jak kolej, rozglądając się wokół siebie. Nie widział po co, może dla towarzystwa — może się wahał wciąż. Dopiero jak Sallow wspomniał o Neali i skarbie, spoważniał. Miał ochotę się odwrócić za dziewczyną, ale przemógł tę potrzebę, wlepiając wzrok w przyjaciela.
— O co chodzi tak naprawdę? — spytał wprost. Poczuł się przyłapany i nim dobrze się nad tym zastanowił zrobił kilka kroków w jego stronę, nie był jednak zainteresowany nurkowaniem po syrenie skarby. — I nie wziąłeś tego sam, bo...? — spytał, uśmiechając się powoli. — No dalej, nie krępuj się. Kto pierwszy go wyłowi ten lepszy — sprowokował go, ale wcale nie zamierzał nurkować. Ruszył w wodę, poczuł jak stopy odrywają się od dna, to wystarczyło, by poczuł się fatalnie, całe jego ciało zesztywniało a serce zabiło w piersi jak szalone, ale Marcel patrzył na niego wyczekująco, nie zamierzał dać mu powodów do ciągnięcia tego tematu. — Nie wypada się rozebrać przed damą? — spytał go nim dał nura. — Spodnie mi zaraz spadną — pożalił się smutno, łatwo było na to zwalić całą winę.
| melodia
— Nie — odpowiedział więc szczerze, patrząc na nią przez chwilę. — Nie jestem — ani niebezpieczny ani nie był członkiem Zakonu. Niewiele dla nich zrobił, właściwie nic, a trudno było w paru plotkach, przyśpiewkach, czy targowych przegadywaniach doszukiwać się wielkich wojennych, bohaterskich czynów. Marcel potrafił. Bronić słabszych. I nigdy nawet nie zastanawiał się, czy na ten ratunek zasługiwali. On tyle odwagi i poczucia sprawiedliwości w sobie nie miał, jakby przyszedł na ten świat zły na niego, że to się w ogóle wydarzyło. Zajął się poprawianiem własnych ubrań, kiedy Marcel tłumaczył się Neali z powiązań z Sallowem. Wsunął koszulę do spodni, które naciągnęły wodą i strasznie mu ciążyły, koszula lepiła się do ciała. Szukał sobie zajęcia, byle nie stać i nie wymieniać spojrzeń między jednym a drugim, ufał im tak samo i wiedział, że byłoby im dobrze, gdyby ufali sobie też wzajemnie.
— Ta prawdziwa? Taka w jedwabiach i falbankach, strzeżona przez złego ojca lub brata, co jej wychodzić do takich paziów nie wolno, tylko za wielkich i wspaniałych można wydać. On taki jest — kiwnął na niego głową z kpiną. Zgrywał się, pomimo urody cudownego dziecka, z która szalały cygańskie dziewczęta był takim samym pospolitym parobkiem jak on. Tylko serce miał większe. — Aha! Jakby co, to przekażę! — O tym chrapaniu, temu znajomemu. Nie przejął się tym zbytnio, podobnie jak zagrodami. Kiedy jednak spytała o te sposoby na premię, spojrzał na nią. Utkwił wzrok na chwilę, chwilę dłuższą, kąciki ust mu zadrżały, ale nic nie powiedział. Wyszczerzył się, dopiero gdy Marcel zarzucił mu brak pieśni pochwalnych, ale nie musiał długo myśleć, by przywołać z pamięci jedną z tych jazzowych piosenek zza oceanu, które puszczali na londyńskich potańcówkach.
— Cygańska wróżka zdradziła twojej matce zanim się urodziłeś — zanucił w bardzo prostej melodii — bez muzyki brzmiało bardziej jak melodyjna recytacja. Uderzając dłonią w udo, wystukiwał rytm. — Będziesz mieć syna, który okaże się draniem. Sprawi, że piękne kobiety będą skakać i krzyczeć — Zerknął na Nealę i wzruszył ramionami, Marcel musiał znać tę nutę.— A świat zechce wiedzieć o co tutaj chodzi. Ale ja wiem, że to ty, każdy już wie, że to ty, cóż, że rozpustny z ciebie drań i każdy już to wie. — Spojrzał znów na Marcela z zawadiackim uśmiechem. — Masz kości czarnego kota, masz swój urok też. Masz diable ziele, ma zamiar uwieść cię — Błysnął spojrzeniem na Nealę. — Sprawi, że wy dziewczęta, będziecie brać go za ręce i cały świat pozna tego rozpustnego drania! — Zakończył, odsuwając się od Marcela na dystans, czując w kościach, rękę która mogła lada moment wystrzelić w jego stronę. Oczywiście, że był zazdrosny, kto nie byłby zazdrosny, że stado nastolatek wstrzymuje oddech podczas jego akrobacji na kole, a potem piszczy i kląska przy najprostszym salcie. — Wcale nie jestem — obruszył się jednak, mrużąc oczy. — Najgłośniej to piszczą zwykle te starsze wdowy, które wyobrażają sobie... — Nie skończył jednak, tylko parsknął śmiechem, Marcel już był w wodzie, on też. Była przyjemna, zdążył przywyknąć do jej temperatury. I popatrzył z powątpiewaniem na przyjaciela, kiedy go wezwał w głębiny, nie uwierzył mu wcale. Zerknął za siebie i spojrzał kpiąco a rudowłosą.
— Przypadkiem, nie z wyboru! — przypomniał jej, posyłając wymowne spojrzenie. Wcale nie weszła do wody dobrowolnie, wrzucił ją tam po tym, jak zmoczyła go wodą. I stał przez chwilę w wodzie, jak kolej, rozglądając się wokół siebie. Nie widział po co, może dla towarzystwa — może się wahał wciąż. Dopiero jak Sallow wspomniał o Neali i skarbie, spoważniał. Miał ochotę się odwrócić za dziewczyną, ale przemógł tę potrzebę, wlepiając wzrok w przyjaciela.
— O co chodzi tak naprawdę? — spytał wprost. Poczuł się przyłapany i nim dobrze się nad tym zastanowił zrobił kilka kroków w jego stronę, nie był jednak zainteresowany nurkowaniem po syrenie skarby. — I nie wziąłeś tego sam, bo...? — spytał, uśmiechając się powoli. — No dalej, nie krępuj się. Kto pierwszy go wyłowi ten lepszy — sprowokował go, ale wcale nie zamierzał nurkować. Ruszył w wodę, poczuł jak stopy odrywają się od dna, to wystarczyło, by poczuł się fatalnie, całe jego ciało zesztywniało a serce zabiło w piersi jak szalone, ale Marcel patrzył na niego wyczekująco, nie zamierzał dać mu powodów do ciągnięcia tego tematu. — Nie wypada się rozebrać przed damą? — spytał go nim dał nura. — Spodnie mi zaraz spadną — pożalił się smutno, łatwo było na to zwalić całą winę.
| melodia
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Parsknął, kiedy Jim wyznał, że nie jest członkiem Zakonu Feniksa, był nim, tak samo jak Neala, z którą Marcel też przecież współpracował. Widział jego niepewne spojrzenie, więc odpowiedział krótko po nim.
- Kiedyś - zaczął z ekscytacją - podczas publicznego wystąpienia tych ważniaków w Londynie, kiedy te barany próbowały przekonać normalnych ludzi, że rozdając im zupę na placu, na którym przelewali krew pojmanych niewinnych, udowodnią, że są w porządku, on, on! Właśnie on przywalił jednemu Blackowi prosto w gębę zgniłym pomidorem. Leciał z dachu jak łajnobomba, a wśród nich zrobiło się takie zamieszanie, jakby uciekali przed spadającymi gwiazdami - Zaśmiał się głośno na to wspomnienie, wtedy nie do końca było im do śmiechu - musieli się wydostać i nie zostać zauważeni - ale minęło już dużo czasu i dziś śmiać się z tego mogli. To zasługiwało na list namalowany pastelami, ale Jim tego nie chciał, więc o tym już nie mówił. Neala powinna znać prawdę i wiedzieć, że on też pomagał, nawet jeśli nie czuł, że robił to dostatecznie mocno, aby o tym mówić. Mina mu zmarkotniała, kiedy Neala wspomniała o jego ojcu, nie chciał o nim rozmawiać w ten sposób, bo gdzieś w głębi ducha chciał przecież tego, o czym mówiła, chciałby być ojcowską dumą, choć przez jedną krótką chwilę. Nie był w ciągu całego życia ni razu. Mówiła, że to dobrze, że nią nie był, ale trudniej było o tym myśleć, nie mając nikogo krewnego. Nazwisko Neali znaczyło wiele, dla Jima rodzina była zawsze ważna, on był sam.
- Nazywam się Carrington, Neala. Dyrektor cyrku mnie przygarnął, to jest moje nazwisko - odpowiedział, chyba trochę przytłoczony. Niepotrzebnie zaczynał, niepotrzebnie wspominał o ojcu. Od dawna nie był już Sallowem. Ale rozpogodził się szybko, śmiejąc się z opisu godnej go królewny, dobrze wiedział, że to bzdury, a żadna królewna nigdy by na niego nie spojrzała łaskawym okiem, ale po cóż miałby temu zaprzeczać w żartach? - Dziś wieczorem czeka na mnie prawdziwa - odparł, z tym samym uśmiechem. - Ale bez falban, bo za łatwo jest się na nich powiesić - dodał po chwili namysłu, role książąt powierzano mu dopiero od kilku miesięcy, ale odnalazł się w nich szybko i łatwo, gdy umiejętności w istocie pozwalały mu już ściągać na siebie zachwyt widowni. I śmiał się dalej, gdy Jim zaczął śpiewać, wypstrykując rytm tej melodii roztańczoną górną partią ciała, nim jeszcze poruszył się z miejsca. Ze śmiechem jeszcze raz cisnął w Jima grudami ziemi, kiedy się od niego cofnął, kiedy zaczął mówić o wdowach, one przecież też były. Były też dzieci i jego rodziny, a jego praca wszędzie poza sceną spotykała się z pogardą. Te same dziewczęta nie chciały z nim rozmawiać, kiedy opuszczały Arenę, był na niej błaznem służącym zabawie.
Ale chłód wody otulił go przyjemnie, ale w wodzie nie szukał przepychanek z Jimem, Neala odmówiła, nie oglądał się za nią. Był zajęty, kiedy do siebie krzyczeli.
O co chodzi? Patrzył na niego przez chwilę w milczeniu, niepewny, czy Jim naprawdę chciał tego słuchać. Nie rozmawiali o tym ani razu, ale gdy tamtego dnia poczuł jego puls i usłyszał bicie jego serca, nic nigdy wcześniej nie przyniosło mu tak ogromnej ulgi. Walczył o jego życie równie zajadle, jak wcześniej o to, żeby wepchnąć go do tej wody - ale nie myślał wtedy wcale. Nie chciał zrobić mu krzywdy. Chciał go utopić, ale przecież nie naprawdę. Ani przez chwilę nie pomyślał o tym, że to mogło wymknąć się spod kontroli. Że mógł przesadzić. Wypłynął naprzeciw Jamesa, dryfując naprzeciw niego, gdy ten ostrożnie schodził na głębszą wodę. Krok za krokiem. Zastanawiał się, czy jego bliskość mogła wywoływać u niego dalej większą nerwowość, ale nie mógł ani nie chciał zostawić go samego.
- O co jej chodzi? Myślisz, że mi powiedziała? To syrena, nawet nie mówi po angielsku - wyjaśnił z uśmiechem, który ponownie wstąpił na jego twarz. - Nie chciała mi tego dać - kontynuował głupio, patrząc mu wciąż prosto w oczy. Oboje wiedzieli równie dobrze, że chrzanił głupoty. Ale to działało, więc chrzanił dalej. Myślenie o tym, co naprawdę robili, nie mogło mu pomóc. Podczas spaceru na linie nie myślał wcale i tylko dlatego to potrafił. - Odrzekła, że ten dar rudowłosej królewnie może zanieść tylko ten, kto ma głos czysty jak ona. Słyszała cię i chce ciebie. Myślisz, że ja ją przekonam? - Kiwnął głową na zgodę. - Znów wiezie Wellerman nam herbatę, cukier, mocny rum, na brzegu spocznie wal, w tawernie będzie bal! - zaczął śpiewać, dryfując mocniej w tył, niewiele robiąc sobie z wody, która wpływała mu przy tym do ust. Wypluł ją, wziął głębszy oddech. Pijacką dokową przyśpiewkę znał dobrze, mógł próbować, choć w jego ustach nie brzmiała lepiej, niż po pijaku. Śpiewali to ostatnio w parszywym, nie myśl, Jim. To tylko woda. Zanurzył głowę na krótką chwilę, po czym podpłynął bliżej niego, na tyle, by mógł złapać na nim oparcie, gdy zrozumiał, że jego stopy odrywały się już od dna. - Nic z tego, patrzy na mnie jak na Missy na Joego w Parszywym. - Znów wypluł wodę. - Zwariowałeś? Nie widziała nóg od stu lat, sama ma tylko ogon porośnięty glonami. Neali byłyby lepsze, ale na niej nawet twoje zrobią na niej wrażenie. Nie przejmuj się gaciami, złapię ja zanim odpłyną za daleko - obiecał, pozostając skupionym na nim, nie na jego spodniach. Widział, że nie czuł się w wodzie dobrze i gotów był go wyciągnąć na płytszą wodę w każdej chwili. Ale teraz - teraz odciągał go od brzegu coraz dalej, systematycznie przemieszczając się na coraz głębszą wodę.
- Kiedyś - zaczął z ekscytacją - podczas publicznego wystąpienia tych ważniaków w Londynie, kiedy te barany próbowały przekonać normalnych ludzi, że rozdając im zupę na placu, na którym przelewali krew pojmanych niewinnych, udowodnią, że są w porządku, on, on! Właśnie on przywalił jednemu Blackowi prosto w gębę zgniłym pomidorem. Leciał z dachu jak łajnobomba, a wśród nich zrobiło się takie zamieszanie, jakby uciekali przed spadającymi gwiazdami - Zaśmiał się głośno na to wspomnienie, wtedy nie do końca było im do śmiechu - musieli się wydostać i nie zostać zauważeni - ale minęło już dużo czasu i dziś śmiać się z tego mogli. To zasługiwało na list namalowany pastelami, ale Jim tego nie chciał, więc o tym już nie mówił. Neala powinna znać prawdę i wiedzieć, że on też pomagał, nawet jeśli nie czuł, że robił to dostatecznie mocno, aby o tym mówić. Mina mu zmarkotniała, kiedy Neala wspomniała o jego ojcu, nie chciał o nim rozmawiać w ten sposób, bo gdzieś w głębi ducha chciał przecież tego, o czym mówiła, chciałby być ojcowską dumą, choć przez jedną krótką chwilę. Nie był w ciągu całego życia ni razu. Mówiła, że to dobrze, że nią nie był, ale trudniej było o tym myśleć, nie mając nikogo krewnego. Nazwisko Neali znaczyło wiele, dla Jima rodzina była zawsze ważna, on był sam.
- Nazywam się Carrington, Neala. Dyrektor cyrku mnie przygarnął, to jest moje nazwisko - odpowiedział, chyba trochę przytłoczony. Niepotrzebnie zaczynał, niepotrzebnie wspominał o ojcu. Od dawna nie był już Sallowem. Ale rozpogodził się szybko, śmiejąc się z opisu godnej go królewny, dobrze wiedział, że to bzdury, a żadna królewna nigdy by na niego nie spojrzała łaskawym okiem, ale po cóż miałby temu zaprzeczać w żartach? - Dziś wieczorem czeka na mnie prawdziwa - odparł, z tym samym uśmiechem. - Ale bez falban, bo za łatwo jest się na nich powiesić - dodał po chwili namysłu, role książąt powierzano mu dopiero od kilku miesięcy, ale odnalazł się w nich szybko i łatwo, gdy umiejętności w istocie pozwalały mu już ściągać na siebie zachwyt widowni. I śmiał się dalej, gdy Jim zaczął śpiewać, wypstrykując rytm tej melodii roztańczoną górną partią ciała, nim jeszcze poruszył się z miejsca. Ze śmiechem jeszcze raz cisnął w Jima grudami ziemi, kiedy się od niego cofnął, kiedy zaczął mówić o wdowach, one przecież też były. Były też dzieci i jego rodziny, a jego praca wszędzie poza sceną spotykała się z pogardą. Te same dziewczęta nie chciały z nim rozmawiać, kiedy opuszczały Arenę, był na niej błaznem służącym zabawie.
Ale chłód wody otulił go przyjemnie, ale w wodzie nie szukał przepychanek z Jimem, Neala odmówiła, nie oglądał się za nią. Był zajęty, kiedy do siebie krzyczeli.
O co chodzi? Patrzył na niego przez chwilę w milczeniu, niepewny, czy Jim naprawdę chciał tego słuchać. Nie rozmawiali o tym ani razu, ale gdy tamtego dnia poczuł jego puls i usłyszał bicie jego serca, nic nigdy wcześniej nie przyniosło mu tak ogromnej ulgi. Walczył o jego życie równie zajadle, jak wcześniej o to, żeby wepchnąć go do tej wody - ale nie myślał wtedy wcale. Nie chciał zrobić mu krzywdy. Chciał go utopić, ale przecież nie naprawdę. Ani przez chwilę nie pomyślał o tym, że to mogło wymknąć się spod kontroli. Że mógł przesadzić. Wypłynął naprzeciw Jamesa, dryfując naprzeciw niego, gdy ten ostrożnie schodził na głębszą wodę. Krok za krokiem. Zastanawiał się, czy jego bliskość mogła wywoływać u niego dalej większą nerwowość, ale nie mógł ani nie chciał zostawić go samego.
- O co jej chodzi? Myślisz, że mi powiedziała? To syrena, nawet nie mówi po angielsku - wyjaśnił z uśmiechem, który ponownie wstąpił na jego twarz. - Nie chciała mi tego dać - kontynuował głupio, patrząc mu wciąż prosto w oczy. Oboje wiedzieli równie dobrze, że chrzanił głupoty. Ale to działało, więc chrzanił dalej. Myślenie o tym, co naprawdę robili, nie mogło mu pomóc. Podczas spaceru na linie nie myślał wcale i tylko dlatego to potrafił. - Odrzekła, że ten dar rudowłosej królewnie może zanieść tylko ten, kto ma głos czysty jak ona. Słyszała cię i chce ciebie. Myślisz, że ja ją przekonam? - Kiwnął głową na zgodę. - Znów wiezie Wellerman nam herbatę, cukier, mocny rum, na brzegu spocznie wal, w tawernie będzie bal! - zaczął śpiewać, dryfując mocniej w tył, niewiele robiąc sobie z wody, która wpływała mu przy tym do ust. Wypluł ją, wziął głębszy oddech. Pijacką dokową przyśpiewkę znał dobrze, mógł próbować, choć w jego ustach nie brzmiała lepiej, niż po pijaku. Śpiewali to ostatnio w parszywym, nie myśl, Jim. To tylko woda. Zanurzył głowę na krótką chwilę, po czym podpłynął bliżej niego, na tyle, by mógł złapać na nim oparcie, gdy zrozumiał, że jego stopy odrywały się już od dna. - Nic z tego, patrzy na mnie jak na Missy na Joego w Parszywym. - Znów wypluł wodę. - Zwariowałeś? Nie widziała nóg od stu lat, sama ma tylko ogon porośnięty glonami. Neali byłyby lepsze, ale na niej nawet twoje zrobią na niej wrażenie. Nie przejmuj się gaciami, złapię ja zanim odpłyną za daleko - obiecał, pozostając skupionym na nim, nie na jego spodniach. Widział, że nie czuł się w wodzie dobrze i gotów był go wyciągnąć na płytszą wodę w każdej chwili. Ale teraz - teraz odciągał go od brzegu coraz dalej, systematycznie przemieszczając się na coraz głębszą wodę.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
przed domem
Szybka odpowiedź