tyły domu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Za domem
Za domem, zamiast lasu, znajduje się sporej wielkości ogród. Otoczony białym płotem, który pokryty został przez wijącą się roślinność, sięga tak naprawdę jeszcze dalej - ale z braku funduszy Weasley'owie zdecydowali się ogrodzić jedynie niewielką część włości. W środku zawiera zadbany ogródek - z grządkami warzywnymi oraz kwiatowymi rabatkami. Taras nie został ściśle wydzielony. Umownie jest nim przestrzeń przy domu przykryta prowizoryczną markizą skrywającą drewniane, bujane fotele i niewielki, drewniany stolik. Za ogrodzeniem po prawej stronie rosną owocowe drzewa, a po lewej rozciąga się polana służąca za miejsce organizacji wszelkich rodzinnych przyjęć. Jednak największą atrakcją pozostaje oddalone na północ jeziorko, licznie oblegane przez wszystkich późną wiosną oraz latem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Ostatnio zmieniony przez Ria Weasley dnia 13.06.18 21:22, w całości zmieniany 1 raz
- Robienia sobie żartów z listów miłosnych. - orzekłam marszcząc brwi w zastanowieniu nad tematem i przedstawionymi przez Liddy opcjami. Jakoś tak nie wyobrażałam sobie, żeby napisać list o kochaniu, co żartem miałby być jakimś. Bo jak tak można było z uczuć kogoś brać i żartować sobie, albo nieprawdę w słowach spisanych brać i poświadczać? Zwyczajnie nie mieściło mi się to w głowie. Przekrzywiłam głowę słuchając odpowiedzi przyjaciółki. Wydęłam wargi w zastanowieniu.
- Przecież… - zaczęłam ale zaraz pokręciłam głową, żeby wziąć i wypuścić powietrze jak to zmęczony człowiek zmęczony myślą która rozlazła się między nami ma. Zmarszczyła brwi mocniej. Bo w sumie nie wiedziałam, co takiego najgorszego było w przyznaniu się do płakania. Wypłakać każdy potrzebował się czasem. Mówiłam dalej, dużo i rozemocjonowana strasznie, bo właściwie to co miałam z tym zrobić teraz? A potem mnie olśniło, że przecież Jima zapytać można.
- A no. - załapałam, jak Brenyn wspomniała, znaczy Jim i tak by do mnie nie napisał tego - tego jednego byłam pewna, ale zerknęłam na Liddy kiedy o tym niekoniecznie mówiła, ale nie kontynuowała. Podzieliłam się z nią pomysłem a kiedy trochę protestowałam machnęłam lekko ręką i tak siadając, żeby skreślić list do niego. Uniosłam pergamin przesuwając po nim spojrzeniem. Podsunęłam go Liddy, a potem zawołałam Victorie, której przypięłam go do nóżki załączając też tak jak pisałam ołówek. Podniosłam się podchodząc do szafy. Ale zatrzymałam trzymając się otwartych drzwiczek szafy. Wyjrzałam za nie w jej stronę unosząc brwi w zdziwieniu.
- W istocie właśnie jego. - powiedziałam marszcząc brwi, przekrzywiłam głowę spoglądając na Liddy. - Skąd się znacie? - zapytałam jej chociaż jak obstawiał to ze szkoły pewnie. Wszyscy się ze szkoły zawsze znali poza mną, bo mnie w niej nie było za długo. Zmrużyłam lekko oczy otwierając usta. - Dobra, najpierw plan. - zgodziłam się z nią. List powrócił, rozwinęłam go przesuwając spojrzeniami. - Jim pisze, że nigdy nie szlocha i nigdy by mu się nie zdarzyło więc moje pytania bez sensu są. - wywróciłam oczami spoglądając porozumiewawczo na dziewczynę. - Pyta czy książkę o nim pisze wyrażając nadzieję, że to kryminał a nie romans. Ugh, czasem mam ochotę… - uniosłam ręce imitując duszenie. Co prawda nigdy nikogo bym nie udusiła, ale James to potrafił mnie wziąć i zirytować strasznie. Zostawiłam tą szafę podchodząc znów do biurka. - Zapytam go o innych, jak napiszę że to ważne bo próbujemy rozwiazać zagadkę to może jednak się postara bardziej. - poinformowałam ją skreślając kilka słów i wysyłając je ponownie znów podchodząc pod szafę. Wyciągnęłam kostiumowe sukienki z których jedną rzuciłam Liddy, a potem ruszyłyśmy na walkę o przepustkę - którą wywalczyć wcale łatwo nie było, ale w końcu razem z okiem lecącym za nami ruszyłyśmy nad jezioro znajdujące się kilka kroków od domu. A nad nim wyrzuciłam w wodę pretensje własne. Bo nie po to biorę i robię co mogę, żeby teraz ktoś mi pisał że bierze i szlocha po nocach. Westchnęłam cierpiętniczo, stawiając kilka kroków dalej. A kiedy Liddy się odezwała wskazałam na nią oskrażycielsko ręką.
- Wszyscy się zmówiliście, czy o co chodzi. Jimmy to samo gadał ostatnio. A ja mam kontrolę na pewno. - odpowiedziałam jej, wydymając usta w rozzłoszczeniu. Na kolejne pytanie czując, jak zachodzę czerwienią. - Wpadliśmy na siebie w Irlandii, jak zgubiłam drogę. Wiesz, trochę go za marę wzięłam, co przyszła życie odebrać moje, jak się położyłam w dramacie swoim chociaż chcąc łez kilka ładnych uronić trochę, żeby to takie romantyczne odejście było. A potem tylko gorzej było, potknęłam się na prostej drodze, rozmowa jak po grudzie cała szła, kanciaste takie to było wszystko. Sama siebie nie polubiłabym wcale. - orzekałam, wzdrygając się lekko, westchnęłam. - A potem wpadłam na niego u kuzyna Anthony'ego. Chciałam, kulturalnie zniknąć w korytarzu zanim się zorientuje, ale tam… - uniosłam rękę uderzając sobie w czoło. - Była wnęka Liddy. WNĘKA! Zamiast korytarza. Więc no mnie dogonił, jak stałam i kontemplowałam jak kompletna idiotka tą ścianę winną wszystkiemu. A potem coś o testralach wspomniałam i uznałam, że chciałabym je znaleźć ale jak próbowałam przez okno na ogród wyjść to ciotka Mathilda akurat szła a ja uciekłam przed nią. A on za mną - nie wiem dlaczego. No ale ich poszliśmy szukać. I… trafiliśmy na bagna. BAGNA. - pokręciłam głową wzdychając raz jeszcze. - Więc ja jak to ja, wykąpałam się w nim cała. A rozmowa też jakoś lepiej nie szła. Zwłaszcza jak przepraszać na klęczkach zaczął a mnie przerażenie zlało że jak Walter zaraz z niczego zacznie się oświadczać. - wypuściłam kolejny raz powietrze z ust na niebie nad sobą dostrzegając Leonorę. Wyciągnęłam dłonie wychodząc na brzeg. - Miałaś rację Liddy! - krzyknęłam do niej z brzegu. - Jimmy pisze, że praktycznie żaden się nie przyzna. - przyklęknęłam wyciągając z torby ołówek kawałek pergaminu i morele które zabrałam odsyłając odpowiedź. Potem podniosłam się, zrzucając sukienkę, spoglądając na kometę, która nadal nie budziła mojego zaufania, ale zaraz westchnęłam mocniej, wracając w stronę wody. - Co zrobimy dalej? - zapytałam jej, stawiając kroki w jej stronę.
- Przecież… - zaczęłam ale zaraz pokręciłam głową, żeby wziąć i wypuścić powietrze jak to zmęczony człowiek zmęczony myślą która rozlazła się między nami ma. Zmarszczyła brwi mocniej. Bo w sumie nie wiedziałam, co takiego najgorszego było w przyznaniu się do płakania. Wypłakać każdy potrzebował się czasem. Mówiłam dalej, dużo i rozemocjonowana strasznie, bo właściwie to co miałam z tym zrobić teraz? A potem mnie olśniło, że przecież Jima zapytać można.
- A no. - załapałam, jak Brenyn wspomniała, znaczy Jim i tak by do mnie nie napisał tego - tego jednego byłam pewna, ale zerknęłam na Liddy kiedy o tym niekoniecznie mówiła, ale nie kontynuowała. Podzieliłam się z nią pomysłem a kiedy trochę protestowałam machnęłam lekko ręką i tak siadając, żeby skreślić list do niego. Uniosłam pergamin przesuwając po nim spojrzeniem. Podsunęłam go Liddy, a potem zawołałam Victorie, której przypięłam go do nóżki załączając też tak jak pisałam ołówek. Podniosłam się podchodząc do szafy. Ale zatrzymałam trzymając się otwartych drzwiczek szafy. Wyjrzałam za nie w jej stronę unosząc brwi w zdziwieniu.
- W istocie właśnie jego. - powiedziałam marszcząc brwi, przekrzywiłam głowę spoglądając na Liddy. - Skąd się znacie? - zapytałam jej chociaż jak obstawiał to ze szkoły pewnie. Wszyscy się ze szkoły zawsze znali poza mną, bo mnie w niej nie było za długo. Zmrużyłam lekko oczy otwierając usta. - Dobra, najpierw plan. - zgodziłam się z nią. List powrócił, rozwinęłam go przesuwając spojrzeniami. - Jim pisze, że nigdy nie szlocha i nigdy by mu się nie zdarzyło więc moje pytania bez sensu są. - wywróciłam oczami spoglądając porozumiewawczo na dziewczynę. - Pyta czy książkę o nim pisze wyrażając nadzieję, że to kryminał a nie romans. Ugh, czasem mam ochotę… - uniosłam ręce imitując duszenie. Co prawda nigdy nikogo bym nie udusiła, ale James to potrafił mnie wziąć i zirytować strasznie. Zostawiłam tą szafę podchodząc znów do biurka. - Zapytam go o innych, jak napiszę że to ważne bo próbujemy rozwiazać zagadkę to może jednak się postara bardziej. - poinformowałam ją skreślając kilka słów i wysyłając je ponownie znów podchodząc pod szafę. Wyciągnęłam kostiumowe sukienki z których jedną rzuciłam Liddy, a potem ruszyłyśmy na walkę o przepustkę - którą wywalczyć wcale łatwo nie było, ale w końcu razem z okiem lecącym za nami ruszyłyśmy nad jezioro znajdujące się kilka kroków od domu. A nad nim wyrzuciłam w wodę pretensje własne. Bo nie po to biorę i robię co mogę, żeby teraz ktoś mi pisał że bierze i szlocha po nocach. Westchnęłam cierpiętniczo, stawiając kilka kroków dalej. A kiedy Liddy się odezwała wskazałam na nią oskrażycielsko ręką.
- Wszyscy się zmówiliście, czy o co chodzi. Jimmy to samo gadał ostatnio. A ja mam kontrolę na pewno. - odpowiedziałam jej, wydymając usta w rozzłoszczeniu. Na kolejne pytanie czując, jak zachodzę czerwienią. - Wpadliśmy na siebie w Irlandii, jak zgubiłam drogę. Wiesz, trochę go za marę wzięłam, co przyszła życie odebrać moje, jak się położyłam w dramacie swoim chociaż chcąc łez kilka ładnych uronić trochę, żeby to takie romantyczne odejście było. A potem tylko gorzej było, potknęłam się na prostej drodze, rozmowa jak po grudzie cała szła, kanciaste takie to było wszystko. Sama siebie nie polubiłabym wcale. - orzekałam, wzdrygając się lekko, westchnęłam. - A potem wpadłam na niego u kuzyna Anthony'ego. Chciałam, kulturalnie zniknąć w korytarzu zanim się zorientuje, ale tam… - uniosłam rękę uderzając sobie w czoło. - Była wnęka Liddy. WNĘKA! Zamiast korytarza. Więc no mnie dogonił, jak stałam i kontemplowałam jak kompletna idiotka tą ścianę winną wszystkiemu. A potem coś o testralach wspomniałam i uznałam, że chciałabym je znaleźć ale jak próbowałam przez okno na ogród wyjść to ciotka Mathilda akurat szła a ja uciekłam przed nią. A on za mną - nie wiem dlaczego. No ale ich poszliśmy szukać. I… trafiliśmy na bagna. BAGNA. - pokręciłam głową wzdychając raz jeszcze. - Więc ja jak to ja, wykąpałam się w nim cała. A rozmowa też jakoś lepiej nie szła. Zwłaszcza jak przepraszać na klęczkach zaczął a mnie przerażenie zlało że jak Walter zaraz z niczego zacznie się oświadczać. - wypuściłam kolejny raz powietrze z ust na niebie nad sobą dostrzegając Leonorę. Wyciągnęłam dłonie wychodząc na brzeg. - Miałaś rację Liddy! - krzyknęłam do niej z brzegu. - Jimmy pisze, że praktycznie żaden się nie przyzna. - przyklęknęłam wyciągając z torby ołówek kawałek pergaminu i morele które zabrałam odsyłając odpowiedź. Potem podniosłam się, zrzucając sukienkę, spoglądając na kometę, która nadal nie budziła mojego zaufania, ale zaraz westchnęłam mocniej, wracając w stronę wody. - Co zrobimy dalej? - zapytałam jej, stawiając kroki w jej stronę.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
No dobra, tu Neala miała słuszność i Lidka po namyśli przytaknęła na jej słowa - dziewczyny raczej nie robiły sobie żartów z listów miłosnych... Chyba że to nie miał być żart, tylko czysta złośliwość z ich strony, żeby zakpić z kogoś korzystając z jego naiwności... Przecież dziewczyny były mistrzyniami w snuciu podstępnych intryg! No właśnie... tylko czy Neala mogłaby mieć jakąś wroginię, która wycięłaby jej taki numer?
- Ale nie naraziłaś się żadnej dziewczynie, co? - zapytała na wszelki wypadek. - Jest jakaś, która ci źle życzy i mogłaby ci coś takiego wysmarować? - zerknęła na przyjaciółkę. Niby w to wątpiła, ale upewnić się też zawsze można, prawda? Choćby po to, żeby wyeliminować kolejnych podejrzanych, a w tym wypadku potencjalne podejrzane.
Neala oczywiście napisała ten list do Jima, ale przynajmniej o tyle dobrze, że przed wysłaniem pokazała go Liddy i, co najważniejsze, nie wspomniała w nim ani słowem o jej obecności i udziale w podobnych dylematach. Zerknęła w pergamin z mieszaniną zażenowania i rozbawienia i tylko pokręciła głową. No dobrze, jak Neala bardzo chciała, to niech to wysyła do Jima, chociaż Moore doskonale wiedziała co odpisze.
- Odpowie, że nie. Na oba - skwitowała tylko absolutnie o tym przekonana i uśmiechnęła się. - Zobaczysz.
Sowa odleciała, a temat zszedł na Iana. W dodatku jej i Neali Ian okazał się dokładnie tą samą osobą. Lidka uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Cudnie. To akurat bardzo dobrze, że się poznali, bo zarówno on jak i Neala to były takie dobre dusze i powinni się polubić! Może Neala jakoś coś wyolbrzymiła z tym "tolerowaniem" jej? A skąd Lidka go znała? Oczywiście było tak, jak Neala mogła się domyślić
- Ten sam rok, ten sam dom - odpowiedziała wesoło. - I jest bardzo w porządku - zaznaczyła - Sympatyczny, miły, wesoły... czasami trochę nieokrzesany, ale kto by się tym przejmował? Świetny lotnik, świetny kumpel. Jakoś nie mogę uwierzyć w to, że się nie dogadaliście. Jakby się o Jima rozchodziło, to mooooże, ale Ianek? - pokręciła głową i już miała zacząć dopytywać o to czemu Neala w ogóle tak sądzi, kiedy wróciła sowa z listem od Doe'a. Neala streściła jej co się w nim znajdowało, a Liddy parsknęła śmiechem. Czyli wszystko było po staremu. Doskonale.
- Totalnie mu odpisz, że chodzi o romans - już się odpaliła razem z galopującą wyobraźnią do snucia opowieści. - w którym jest straszną beksą, ale zakochuje się w pięknej cygance i postanawia ukryć, że łka na każdym kroku z byle powodu - zupełnie jej nie przeszkadzało, że Neala wciąż była bardziej skupiona na zagadce niż fabule tego romansu. - O! To będzie połączenie komedii i romansu! Będzie miał dużo przygód, gdzie o mały włos wybranka jego serca przyłapywałaby go na płaczu, a jednak za każdym razem udawałoby mu się to ukryć. Ostatecznie i tak popłacze się ze wzruszenia na ślubnym kobiercu i już będzie myślał, że to koniec, że przestał być mężczyzną w jej oczach, ale BUM! Jej to wcale nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, to tylko ją utwierdza w przekonaniu, że chce go poślubić, bo odkrył przed nią swoją wrażliwą, równie piękną stronę - przytknęła dramatycznie dłoń do klatki piersiowej i przerwała na chwilę dumna z historii, którą przed momentem wymyśliła. - Mam nawet tytuł! "Piękna i Beksa"! - wypaliła i parsknęła śmiechem. Ciekawe jak by się Jimowi spodobało. Pewnie w ogóle... ale trudno, dla niego i tak za późno, żeby docenić jej bajkową twórczość. Na szczęście Eve jest w ciąży, więc Liddy będzie mogła opowiedzieć to ich dziecku, o!
Z tego wszystkiego Liddy trochę przegapiła moment, w którym Neala postanowiła napisać i wysłać kolejną wiadomość do ich przyjaciela, a potem było trochę zamieszania z tymi strojami kąpielowymi i przekonywaniem wujostwa na ich wyjście nad jezioro.
Słoneczny, letni dzień, zapach rozgrzanych traw i ziół i chłodna, iskrząca się w promieniach słońca tafla wody... Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie czuła się po prostu głupio w tym absurdalnym stroju kąpielowym. Spojrzała na niego dosłownie jeden raz i nawet udało jej się nie skrzywić, za to ściągnęła z niego kilka cicików w zmechaconych miejscach. Był właśnie taki sukienkowy, a ona zdążyła się już zupełnie odzwyczaić od tego typu ciuchów. Ale nieważne i tak miło, że Neala jej jeden użyczyła. Liddy po prostu postanowiła nie patrzeć na siebie i udawać, że wcale nie jest w coś takiego ubrana, o.
- No... teraz masz kontrolę - przytaknęła nie przerywając powolnego wchodzenia do wody. Takie były fakty, a z faktami nie zamierzała się kłócić.
- Dopóki ci jakieś zakochanie nie zawróci w głowie - wzruszyła bezradnie ramionami na złość przyjaciółki. - Wszyscy przez to przechodzą prędzej czy później, od tej reguły chyba nie ma wyjątków - dodała. Nie znała nikogo, kto nigdy by się nie zakochał. Nawet we wszystkich opowieściach tak jest, więc czy im się to podobało czy nie, było jasne, że i je to kiedyś spotka.
Na szczęście szybko zmieniła temat na Iana i odwróciła uwagę Neali od przykrych tematów zakochania. Liddy słuchała jej opowieści uważnie czasami kryjąc uśmiech rozbawienia, czasami posyłając jej współczujące spojrzenie, choć im dalej przyjaciółka brnęła w snucie tej historii coraz trudniej było jej ukrywać rozbawienie. I skończyło się tak, że Lidka chcąc nie chcąc zaczęła chichotać na te wnęki i ucieczki przez okno i wpadanie w bagno. Na koniec śmiała się już zupełnie otwarcie i głośno, ale nie, że kpiąco, a skąd! Ta historia była fantastyczna! I bardzo zabawna, Nela sama musiała to przyznać.
- I naprawdę uważasz, że cię nie polubił? - parsknęła. - No weź! Przecież to były przygody! W dodatku całkiem zabawne! Najgorzej by było, jakbyście tylko stali i milczeli i nie mieli sobie nic do powiedzenia, ale tak? - zawiesiła na moment głos spoglądając na Nealę, która chyba ruszyła w stronę swojej sowy. Zapewne to Jim odpisał.
- Ja tam bym cię po czymś takim polubiła, Nela! - rzuciła jeszcze za nią, po czym będąc już do pasa w wodzie zanurzyła się całkiem przyjemnie chłodząc spocone i zgrzane słońcem ciało. Westchnęła cicho, a po chwili zastanowienia wsadziła do wody także głowę aż dreszcze przebiegły jej po plecach. O tak, tego było jej trzeba! Zaraz ją wyciągnęła i potrząsnęła rozchlapując wokół kropelki wody.
Jim jej przyznał rację w liście? Czemu jej to nie zdziwiło? Niestety nie popchnęło ich śledztwa ani trochę do przodu. A może nigdy nie dowiedzą się od kogo Neala otrzymała ten list?
- Chodź do wody! Jest wspaniała! - zawołała po części dlatego, że naprawdę tak było i jakby na potwierdzenie swoich słów, położyła się na tafli i przymknęła oczy chcąc ponapawać się tą chwilą.
A co dalej?
- W najgorszym razie będziesz musiała z tym żyć - odpowiedziała, kiedy usłyszała, że Neala jest już całkiem blisko. - Czy faktycznie ktoś płacze po nocach czy nie, to nie twoja wina, a skoro się nie podpisał, to widocznie nie chce też twojego współczucia czy pomocy i trzeba to uszanować. Może chciał się wyżalić, a może się już pogodził ze swoim losem... tak czy siak, to minie - dopiero teraz otworzyła oczy, żeby spojrzeć ponownie na Nealę. - To jego zakochanie i smutek miną - powtórzyła starając się uśmiechnąć do niej pocieszająco.
- Ale nie naraziłaś się żadnej dziewczynie, co? - zapytała na wszelki wypadek. - Jest jakaś, która ci źle życzy i mogłaby ci coś takiego wysmarować? - zerknęła na przyjaciółkę. Niby w to wątpiła, ale upewnić się też zawsze można, prawda? Choćby po to, żeby wyeliminować kolejnych podejrzanych, a w tym wypadku potencjalne podejrzane.
Neala oczywiście napisała ten list do Jima, ale przynajmniej o tyle dobrze, że przed wysłaniem pokazała go Liddy i, co najważniejsze, nie wspomniała w nim ani słowem o jej obecności i udziale w podobnych dylematach. Zerknęła w pergamin z mieszaniną zażenowania i rozbawienia i tylko pokręciła głową. No dobrze, jak Neala bardzo chciała, to niech to wysyła do Jima, chociaż Moore doskonale wiedziała co odpisze.
- Odpowie, że nie. Na oba - skwitowała tylko absolutnie o tym przekonana i uśmiechnęła się. - Zobaczysz.
Sowa odleciała, a temat zszedł na Iana. W dodatku jej i Neali Ian okazał się dokładnie tą samą osobą. Lidka uśmiechnęła się jeszcze szerzej. Cudnie. To akurat bardzo dobrze, że się poznali, bo zarówno on jak i Neala to były takie dobre dusze i powinni się polubić! Może Neala jakoś coś wyolbrzymiła z tym "tolerowaniem" jej? A skąd Lidka go znała? Oczywiście było tak, jak Neala mogła się domyślić
- Ten sam rok, ten sam dom - odpowiedziała wesoło. - I jest bardzo w porządku - zaznaczyła - Sympatyczny, miły, wesoły... czasami trochę nieokrzesany, ale kto by się tym przejmował? Świetny lotnik, świetny kumpel. Jakoś nie mogę uwierzyć w to, że się nie dogadaliście. Jakby się o Jima rozchodziło, to mooooże, ale Ianek? - pokręciła głową i już miała zacząć dopytywać o to czemu Neala w ogóle tak sądzi, kiedy wróciła sowa z listem od Doe'a. Neala streściła jej co się w nim znajdowało, a Liddy parsknęła śmiechem. Czyli wszystko było po staremu. Doskonale.
- Totalnie mu odpisz, że chodzi o romans - już się odpaliła razem z galopującą wyobraźnią do snucia opowieści. - w którym jest straszną beksą, ale zakochuje się w pięknej cygance i postanawia ukryć, że łka na każdym kroku z byle powodu - zupełnie jej nie przeszkadzało, że Neala wciąż była bardziej skupiona na zagadce niż fabule tego romansu. - O! To będzie połączenie komedii i romansu! Będzie miał dużo przygód, gdzie o mały włos wybranka jego serca przyłapywałaby go na płaczu, a jednak za każdym razem udawałoby mu się to ukryć. Ostatecznie i tak popłacze się ze wzruszenia na ślubnym kobiercu i już będzie myślał, że to koniec, że przestał być mężczyzną w jej oczach, ale BUM! Jej to wcale nie przeszkadza, wręcz przeciwnie, to tylko ją utwierdza w przekonaniu, że chce go poślubić, bo odkrył przed nią swoją wrażliwą, równie piękną stronę - przytknęła dramatycznie dłoń do klatki piersiowej i przerwała na chwilę dumna z historii, którą przed momentem wymyśliła. - Mam nawet tytuł! "Piękna i Beksa"! - wypaliła i parsknęła śmiechem. Ciekawe jak by się Jimowi spodobało. Pewnie w ogóle... ale trudno, dla niego i tak za późno, żeby docenić jej bajkową twórczość. Na szczęście Eve jest w ciąży, więc Liddy będzie mogła opowiedzieć to ich dziecku, o!
Z tego wszystkiego Liddy trochę przegapiła moment, w którym Neala postanowiła napisać i wysłać kolejną wiadomość do ich przyjaciela, a potem było trochę zamieszania z tymi strojami kąpielowymi i przekonywaniem wujostwa na ich wyjście nad jezioro.
Słoneczny, letni dzień, zapach rozgrzanych traw i ziół i chłodna, iskrząca się w promieniach słońca tafla wody... Wszystko byłoby idealnie, gdyby nie czuła się po prostu głupio w tym absurdalnym stroju kąpielowym. Spojrzała na niego dosłownie jeden raz i nawet udało jej się nie skrzywić, za to ściągnęła z niego kilka cicików w zmechaconych miejscach. Był właśnie taki sukienkowy, a ona zdążyła się już zupełnie odzwyczaić od tego typu ciuchów. Ale nieważne i tak miło, że Neala jej jeden użyczyła. Liddy po prostu postanowiła nie patrzeć na siebie i udawać, że wcale nie jest w coś takiego ubrana, o.
- No... teraz masz kontrolę - przytaknęła nie przerywając powolnego wchodzenia do wody. Takie były fakty, a z faktami nie zamierzała się kłócić.
- Dopóki ci jakieś zakochanie nie zawróci w głowie - wzruszyła bezradnie ramionami na złość przyjaciółki. - Wszyscy przez to przechodzą prędzej czy później, od tej reguły chyba nie ma wyjątków - dodała. Nie znała nikogo, kto nigdy by się nie zakochał. Nawet we wszystkich opowieściach tak jest, więc czy im się to podobało czy nie, było jasne, że i je to kiedyś spotka.
Na szczęście szybko zmieniła temat na Iana i odwróciła uwagę Neali od przykrych tematów zakochania. Liddy słuchała jej opowieści uważnie czasami kryjąc uśmiech rozbawienia, czasami posyłając jej współczujące spojrzenie, choć im dalej przyjaciółka brnęła w snucie tej historii coraz trudniej było jej ukrywać rozbawienie. I skończyło się tak, że Lidka chcąc nie chcąc zaczęła chichotać na te wnęki i ucieczki przez okno i wpadanie w bagno. Na koniec śmiała się już zupełnie otwarcie i głośno, ale nie, że kpiąco, a skąd! Ta historia była fantastyczna! I bardzo zabawna, Nela sama musiała to przyznać.
- I naprawdę uważasz, że cię nie polubił? - parsknęła. - No weź! Przecież to były przygody! W dodatku całkiem zabawne! Najgorzej by było, jakbyście tylko stali i milczeli i nie mieli sobie nic do powiedzenia, ale tak? - zawiesiła na moment głos spoglądając na Nealę, która chyba ruszyła w stronę swojej sowy. Zapewne to Jim odpisał.
- Ja tam bym cię po czymś takim polubiła, Nela! - rzuciła jeszcze za nią, po czym będąc już do pasa w wodzie zanurzyła się całkiem przyjemnie chłodząc spocone i zgrzane słońcem ciało. Westchnęła cicho, a po chwili zastanowienia wsadziła do wody także głowę aż dreszcze przebiegły jej po plecach. O tak, tego było jej trzeba! Zaraz ją wyciągnęła i potrząsnęła rozchlapując wokół kropelki wody.
Jim jej przyznał rację w liście? Czemu jej to nie zdziwiło? Niestety nie popchnęło ich śledztwa ani trochę do przodu. A może nigdy nie dowiedzą się od kogo Neala otrzymała ten list?
- Chodź do wody! Jest wspaniała! - zawołała po części dlatego, że naprawdę tak było i jakby na potwierdzenie swoich słów, położyła się na tafli i przymknęła oczy chcąc ponapawać się tą chwilą.
A co dalej?
- W najgorszym razie będziesz musiała z tym żyć - odpowiedziała, kiedy usłyszała, że Neala jest już całkiem blisko. - Czy faktycznie ktoś płacze po nocach czy nie, to nie twoja wina, a skoro się nie podpisał, to widocznie nie chce też twojego współczucia czy pomocy i trzeba to uszanować. Może chciał się wyżalić, a może się już pogodził ze swoim losem... tak czy siak, to minie - dopiero teraz otworzyła oczy, żeby spojrzeć ponownie na Nealę. - To jego zakochanie i smutek miną - powtórzyła starając się uśmiechnąć do niej pocieszająco.
OK, so now what?
we'll fight
Liddy Moore
Zawód : Fotografka i lotniczka w Oddziale Łączności "Sowa"
Wiek : 19
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
You can count on me like:
1, 2, 3
I'll be there
1, 2, 3
I'll be there
OPCM : 7 +3
UROKI : 3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 20
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Jakiejś się naraziłam. - przyznałam po krótkiej chwili milczenia i marszczenia nosa. Uniosłam rękę, żeby podrapać się po policzku. Właściwie, tylko Celine mówiłam o Eve. Zerknęłam na Liddy niepewnie, przygryzając policzek od środka. - Eve za mną nie przepada. - powiedziałam w końcu wzruszając ramionami, pomijając to chodzenie na boki i te pewności, których żądała ostatnio. Odwróciłam spojrzenie i pokręciłam głową. - Ale wątpię, żeby to była ona. Nie widzę sensu w tym działaniu. - przyznałam, bo jakoś nie potrafiłam wyobrazić sobie Eve wpadającej na pomysł napisania mi listu miłosnego. Po co miałaby to robić? Zmarszczyłam mocniej brwi.
Zerknęłam na Liddy, kiedy z pewnością oceniała to, co miał niby odpowiedzieć Jim. Przekrzywiłam trochę głowę spoglądając na nią z powątpiewaniem.
- C-co. - zdziwiałam się, kiedy zaproponowała by odopisać Jimowi w ten sposób. A potem moje brwi uniosły się jeszcze bardziej i jeszcze wyżej, kiedy słuchałam jak dalej ją opowiada. Wpatrywalam się w nią z otwartymi oczami, początkowo zaskoczona, ale po chwili uśmiech coraz mocniejszy pojawiał się na mojej twarzy, bym na końcu zaśmiała się kręcąc głową. - Nie mogę tego napisać, zorientuje się, że to nie ja. - powiedziałam jej unosząc rękę, żeby otrzeć łzę rozbawienia. - Ale ta historia Liddy, ma potencjał. Nie myślałaś nad tym, żeby zostać pisarką? - zapytała jej kreśląc list do Jima w odpowiedzi który jej pokazała. Nadal uśmiechając się na opowiedzianą przez Liddy historię. Ciekawie byłoby patrzeć, czy czarownice ją kupują.
Jezioro, to nie był taki zły pomysł. W sensie, kiedy już namówiłyśmy jakoś na to ciocię. Było gorąco, a woda zawsze w takie dni była przyjemna. Podejmowany temat już mniej. Westchnęłam ciężej.
- Ty też? - zapytałam jej marszcząc brwi. - Przez to przeszłaś. - dodałam, żeby jasność była nie przestając marszczyć nosa. - I żeby jasność była Liddy, to brzmi, jakbyś opisywała jakąś chorobę, wiesz? Każdy musi ją przejść i tak dalej i tak dalej. - mruknęłam zerkając ku niej.
- Liddy! - upomniałam ją zduszonym, niezadowolonym głosem, kiedy zaczęła się najzwyczajniej śmiać. - To wcale… - powiedziałam chcąc powiedzieć, że zabawne nie było. Ale dla kogoś przecież być mogło. Uniosłam rękę, żeby podrapać się w nos.
- Co?! - odkrzyknęłam jej. - To bez sensu! - dodałam jeszcze, zostawiając już list i zsuwając ubrania ponaglona krzykiem Liddy. - Idę! - zapowiedziała ruszając w jej stronę. - Och, rzeczywiście jest cudowna. - zgodziła się, zanurzając się głębiej, dochodząc do przyjaciółki. A potem słuchałam, słuchałam marszcząc nos w niezadowoleniu. W końcu westchnęłam.
- Miłość to same problemy. - mruknęłam, unosząc dłoń, żeby zebrać wodą rękę i ochlapać Liddy. Zaśmiałam się. - Płyniemy? - zapytałam jej, może to odciągnie moje myśli od tego wszystkiego. Przyjemne popołudnie w jej towarzystwie nie zmącone niczym innym. No, może poza kometą.
Oby.
| zt x2
Zerknęłam na Liddy, kiedy z pewnością oceniała to, co miał niby odpowiedzieć Jim. Przekrzywiłam trochę głowę spoglądając na nią z powątpiewaniem.
- C-co. - zdziwiałam się, kiedy zaproponowała by odopisać Jimowi w ten sposób. A potem moje brwi uniosły się jeszcze bardziej i jeszcze wyżej, kiedy słuchałam jak dalej ją opowiada. Wpatrywalam się w nią z otwartymi oczami, początkowo zaskoczona, ale po chwili uśmiech coraz mocniejszy pojawiał się na mojej twarzy, bym na końcu zaśmiała się kręcąc głową. - Nie mogę tego napisać, zorientuje się, że to nie ja. - powiedziałam jej unosząc rękę, żeby otrzeć łzę rozbawienia. - Ale ta historia Liddy, ma potencjał. Nie myślałaś nad tym, żeby zostać pisarką? - zapytała jej kreśląc list do Jima w odpowiedzi który jej pokazała. Nadal uśmiechając się na opowiedzianą przez Liddy historię. Ciekawie byłoby patrzeć, czy czarownice ją kupują.
Jezioro, to nie był taki zły pomysł. W sensie, kiedy już namówiłyśmy jakoś na to ciocię. Było gorąco, a woda zawsze w takie dni była przyjemna. Podejmowany temat już mniej. Westchnęłam ciężej.
- Ty też? - zapytałam jej marszcząc brwi. - Przez to przeszłaś. - dodałam, żeby jasność była nie przestając marszczyć nosa. - I żeby jasność była Liddy, to brzmi, jakbyś opisywała jakąś chorobę, wiesz? Każdy musi ją przejść i tak dalej i tak dalej. - mruknęłam zerkając ku niej.
- Liddy! - upomniałam ją zduszonym, niezadowolonym głosem, kiedy zaczęła się najzwyczajniej śmiać. - To wcale… - powiedziałam chcąc powiedzieć, że zabawne nie było. Ale dla kogoś przecież być mogło. Uniosłam rękę, żeby podrapać się w nos.
- Co?! - odkrzyknęłam jej. - To bez sensu! - dodałam jeszcze, zostawiając już list i zsuwając ubrania ponaglona krzykiem Liddy. - Idę! - zapowiedziała ruszając w jej stronę. - Och, rzeczywiście jest cudowna. - zgodziła się, zanurzając się głębiej, dochodząc do przyjaciółki. A potem słuchałam, słuchałam marszcząc nos w niezadowoleniu. W końcu westchnęłam.
- Miłość to same problemy. - mruknęłam, unosząc dłoń, żeby zebrać wodą rękę i ochlapać Liddy. Zaśmiałam się. - Płyniemy? - zapytałam jej, może to odciągnie moje myśli od tego wszystkiego. Przyjemne popołudnie w jej towarzystwie nie zmącone niczym innym. No, może poza kometą.
Oby.
| zt x2
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Świat się zmienił. A może właściwie to skończył. Nie, skończyć nie skończył. Przynajmniej nie dla mnie, bo trwał dalej i istniał, ale dla innych z pewnością. To co się stało - wtedy podczas wyścigu - pochłonęło wiele istnień. Nie wiedziałam jak dużo dokładnie, ale słyszałam w rozmowach. W tym, co mówili do siebie wuja z ciocią i Brendan co mówił.
Brendan. To nadal było dziwne, całkowicie niecodziennie. Odrealnione całkiem. Pożegnałam go już przecież. Tak myślałam, tak zrobiłam - bo wiedziałam, że niechciałaby żebym zbyt długo serce karmiła nadzieją. Bo wolałbym żebym pamiętała, że trwała wojna - a wojna zbierała swoje żniwo. Wojna - a nie spadające z nieba komety o ognistych ogonach biorące się właściwie znikąd postanawiając spustoszyć nie tylko Devon, ale i wszystko wokół.
Chciałam pomóc. Ruszyć od razu, znałam trochę zaklęć leczniczych, mogłam komuś ulżyć. Chociaż odrobinę. A może bardziej, mogłabym gdyby moje dłonie w ogóle słuchać chciały mnie w jakikolwiek sposób. Nie byłam w stanie samej zjeść, a co dopiero rzucać zaklęcia. Ale to i lepiej, znaczy nie lepiej, ale bez znaczenia - bo jeść nie chciałam wcale. Nie miałam aptetytu, śniadania, obiady i kolacje były męką, bo ciocia zapierała się, że jeść muszę. Wiedziałam że tak, organizm potrzebował pokarmu, ale nie potrafiłam nic zrobić na to, że nie miałam ochoty wcale. Próby rozmowy z cioteczką mijały się z celem właściwie od zawsze - a teraz tym bardziej, bo zdania zbierałam długo i wolno. Więc milczałam więcej niż mówiłam, od kiedy wróciłam i spałam, dużo spałam, śniąc sny dziwne strasznie. Koszmarne, przynoszące ból tylko, albo strach. Kompletnie nierealne, a jednocześnie realne prawdziwe. Trudno było mi się połapać z czasem. Zwłaszcza, że przeżyłam, bo mnie prehistoryczna ryba połknęła a potem ktoś z jej brzucha postanowił mnie wziąć i wyciąć. To też brzmiało jak sen. Albo kawał - marny raczej. Ale snem nie było. A wcześnie byłam gdzieś, a potem nie byłam. Sporo ostatnio się wydarzyło. Brendan zdobył informacji trochę zanim wróciliśmy. Liddy z nami była, ale wypisali ją dzień wcześniej, Freda nie przyjęli w ogóle. Nie słyszeli też o Eve. Za to w trójkę nie byliśmy tylko. Nasze życia, teraz niosły na sobie kogoś śmierć. Powinnam napisać do Liddy. Do Freda. Do Jima. Do Eve też, nadal nie umiałam jej polubić i myślałam, że wybaczyłam jej to wszystko, ale kiedy tylko to zrobiłam naraziła znów siebie - a tym razem i wszystkich. Ale nie życzyłam jej źle. Mimo wszystko. Jim, a co jeśli… pokręciłam głową, czując jak serce ściska mi się nieprzyjemnie. To był tylko…
- …sen. - mruknęłam do siebie samej, próbując skupić się na książce, którą miałam rozłożoną na stoliku. Anatomiczny atlas, jeśli nie mogłam nic robić, mogłam się uczyć ale i to nie szło mi zbyt lekko. Myśli miałam rozmyte, uciekały mi na wszystkie strony, wracając to do widoku Brendana w szpitalu, to do dnia wyścigu, to do… Moja ręka uniosła się, a palce osiadły na wargach. Ale nie, nadal nic pod nimi nie czułam. Pokazali mi ćwiczeń kilka i ćwiczyłam je, ale wszystko miało zająć czasu sporo. Westchnęłam mocniej, to bezsilność, bezradność osiadała mi na ramionach okropnie. Brak informacji - a może wieści sprawiał, że tworzyłam w głowie najczarniejsze scenariusze. Co jeśli Jim zginął? Co jeśli zginęła Eve bo nie zdołaliśmy jej pomóc? A Marcel? Marcel był z Jimem na pewno, zawsze byli razem. Do pana Bena też by wypadło napisać... przeprosić za swoje zachowanie. Odchyliłam się na ogrodowym krześle przymykając powieki, czując napływające łzy. Próbowałam nałapać słońca - może trochę szczęścia - ale byłam zmęczona, czułam to w mięśniach, widziałam w lustrze w bladej skórze i sińcach pod oczami. Dłoń mimowolnie zacisnęła mi się na nadgarstku, dzisiaj pustym. Czerwona wstążka zginęła, i to wisiało nade mną, jak kolejny omen.
Nie byłam pewna co powinnam zrobić najpierw, albo dalej. Dlatego próbowałam się uczyć, ale nauka też mi nie szła. Wszystko stało się straszne i skomplikowane, jeszcze bardziej niż było chwilę temu. Ciało zmęczone, wysłużone jakbym lat miała o sto więcej co najmniej - nie słuchało. A uczucia rozrzucone, pogubione, chaotycznie wymieszane wzajemnie ze sobą.
- Furia. - wypowiedziałam powoli, jeszcze słabawo, ale smoczognik był blisko, znalazł się obok. Obecność kogoś zawsze przecież poprawiała nastrój.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Po festiwalu lata nie wrócę do Ottery. To wyszeptał jej, gdy spala na plaży, upojona doświadczeniami lub zbyt szybko pochłoniętą butelką piwa. Od tamtej nocy minęły przeszło dwa tygodnie. Świat od tamtej pory zmienił się nie do poznania, jego życie przewróciło się do góry nogami, ale wielu innych nie miało tyle szczęścia co on. Ilu z nich zasługiwało na taki przewrót, a nie doczekali nawet końca festiwalu miłości?
Stawiał kroki powoli, na barkach niosąc zmęczenie ostatnich dni, schodził z kilku stopni głównym wejściem domu Weasleyów, gdzie zmuszony był wyjaśnić swoją nieobecność — choć ta wyjaśnienia w tej sytuacji nie potrzebowała — i poprosić o możliwość pozostania. Kiedy mówił, że nie wróci, wierzył w to, uznawał to za rozsądne wyjście, ale kolejne dwa tygodnie całkiem zweryfikowały jego myśli. Nie czuł się sobą przez ostatni miesiąc, jakby ktoś wcisnął go do ciała, które nie do końca należało do niego, a głowę pełną miał nieswoich wspomnień, pozbawiony dawnych uczuć, wypełnioną obcymi wrażeniami. Próbował być najlepszą wersją samego siebie, nie spodziewając się, że wraz z nadejściem festiwalu domek z kart, który ktoś za niego ułoży, zacznie sypać się dzień po dniu.
Schodząc z głównego chodnika prowadzącego do drzwi, na przesuszoną trawę, która miejscami nadpalona była z powodu gorąca lecącego z nieba przed kilkoma dniami, poprawił parciany worek, który trzymał na ramieniu. W nim ubrania — koszula z rozdartymi rękami, które stracił w noc spadających gwiazd, dziurawe spodnie. Te, które załatwił mu Marcel nie nadawały się do pracy. Lniana koszula była czysta, kołnierzyk jeszcze wykrochmalony. Leżała na nim tak, jakby była szyta na niego. Spodnie zaś, przytrzymane na tych samych i jedynych szelkach jakie miał, czyste. Tak właśnie musiał stanąć przed Weasleyami — jeszcze dwa tygodnie temu gotów był nawet nie pojawić się, nie mówić o własnej rezygnacji, po prostu zniknąć z Ottery. Dziś wiedział, że potrzebował tej pracy bardziej niż kiedykolwiek.
Zaszedł za dom, pogrążony wciąż w myślach. Nie ośmielił się spytać o nią jej wujostwa, a oni nie czuli potrzeby, by opowiadać o tym, co się z nią działo. Nie mieli takiego obowiązku. Imię jej brata przetoczyło się podczas rozmowy, ale niewiele z tego zrozumiał, pokornie przytakując tylko każdemu słowu. Myśli umykały mu gdzieś indziej, trudno było się skupić. Źle sypiał, źle sypiał odkąd tylko pamiętał, ale nie sypiał prawie wcale od początku festiwalu. Pokłosie alkoholowych i narkotycznych zabaw pozostawiało w nim pustkę i poczucie beznadziei, a przeżycia przyjaciół, z których nie byli już razem, a osobno, spędzały mu sen z powiek. Przez tamte dwa tygodnie, mimo tych wszystkich dramatów, kłótni, czuł się jak w domu, wśród ludzi, którzy byli dla niego rodziną. A teraz? Niemalże każde z nie żyło gdzieś — chwała Merlinowi — lecz osobno. Spokój ducha niosła ze sobą obecność Marcela. Spokój i świadomość, że ten dom wciąż miał.
Nie chodził tędy, zwykle od razu kierując się do stajni, ogród oglądał więc rzadko, ale teraz, obchodząc dom, to była najkrótsza droga. I to właśnie ona prawie stanęła mu na drodze, siedząc na ogrodowym krześle, z książką rozłożona jak zawsze na stoliku. Część kwiatów i zieloni wokół się uchowała, nie więdnąc, nie paląc się od odłamków, pozostając namiastką normalności, którą jeszcze mieli przed tą katastrofą. Zatrzymał się, patrząc na nią — całą i jednocześnie strasznie smutną. A on cieszył się, widząc ją żywą. Na przekór ostatnim tragediom i klęskom, uśmiechnął się lekko i podszedł bliżej, po drodze pozwalając by jutowy worek, zsunął mu si z ramienia i z szelestem opadł na trawę.
— Źle się kończy? — spytał ni stąd ni zowąd, nie zatrzymując się w drodze do niej. Bardzo chciał jej powiedzieć, jaką ulgą był dla niego jej widok, jak bardzo martwił się przez te kilka dni o nią, nie mogąc usłyszeć o niej żadnych wieści, ale nie miał pomysłu, jak przemycić to wszystko w odpowiednim powitaniu. — Ta książka — spytał, nie mając pojęcia o to, że nie był to kolejny poemat, z odległości nie mógł dostrzec rysunków. Ale przecież książka nie słaby jedynym powodem jej smutku. Nie po tym, co się zdarzyło. W przeciwieństwie do niej on się uśmiechał, ale uniesione kąciki ust kontrastowały ze szklącymi się, ciemnymi jak gorzka czekolada oczami.
Stawiał kroki powoli, na barkach niosąc zmęczenie ostatnich dni, schodził z kilku stopni głównym wejściem domu Weasleyów, gdzie zmuszony był wyjaśnić swoją nieobecność — choć ta wyjaśnienia w tej sytuacji nie potrzebowała — i poprosić o możliwość pozostania. Kiedy mówił, że nie wróci, wierzył w to, uznawał to za rozsądne wyjście, ale kolejne dwa tygodnie całkiem zweryfikowały jego myśli. Nie czuł się sobą przez ostatni miesiąc, jakby ktoś wcisnął go do ciała, które nie do końca należało do niego, a głowę pełną miał nieswoich wspomnień, pozbawiony dawnych uczuć, wypełnioną obcymi wrażeniami. Próbował być najlepszą wersją samego siebie, nie spodziewając się, że wraz z nadejściem festiwalu domek z kart, który ktoś za niego ułoży, zacznie sypać się dzień po dniu.
Schodząc z głównego chodnika prowadzącego do drzwi, na przesuszoną trawę, która miejscami nadpalona była z powodu gorąca lecącego z nieba przed kilkoma dniami, poprawił parciany worek, który trzymał na ramieniu. W nim ubrania — koszula z rozdartymi rękami, które stracił w noc spadających gwiazd, dziurawe spodnie. Te, które załatwił mu Marcel nie nadawały się do pracy. Lniana koszula była czysta, kołnierzyk jeszcze wykrochmalony. Leżała na nim tak, jakby była szyta na niego. Spodnie zaś, przytrzymane na tych samych i jedynych szelkach jakie miał, czyste. Tak właśnie musiał stanąć przed Weasleyami — jeszcze dwa tygodnie temu gotów był nawet nie pojawić się, nie mówić o własnej rezygnacji, po prostu zniknąć z Ottery. Dziś wiedział, że potrzebował tej pracy bardziej niż kiedykolwiek.
Zaszedł za dom, pogrążony wciąż w myślach. Nie ośmielił się spytać o nią jej wujostwa, a oni nie czuli potrzeby, by opowiadać o tym, co się z nią działo. Nie mieli takiego obowiązku. Imię jej brata przetoczyło się podczas rozmowy, ale niewiele z tego zrozumiał, pokornie przytakując tylko każdemu słowu. Myśli umykały mu gdzieś indziej, trudno było się skupić. Źle sypiał, źle sypiał odkąd tylko pamiętał, ale nie sypiał prawie wcale od początku festiwalu. Pokłosie alkoholowych i narkotycznych zabaw pozostawiało w nim pustkę i poczucie beznadziei, a przeżycia przyjaciół, z których nie byli już razem, a osobno, spędzały mu sen z powiek. Przez tamte dwa tygodnie, mimo tych wszystkich dramatów, kłótni, czuł się jak w domu, wśród ludzi, którzy byli dla niego rodziną. A teraz? Niemalże każde z nie żyło gdzieś — chwała Merlinowi — lecz osobno. Spokój ducha niosła ze sobą obecność Marcela. Spokój i świadomość, że ten dom wciąż miał.
Nie chodził tędy, zwykle od razu kierując się do stajni, ogród oglądał więc rzadko, ale teraz, obchodząc dom, to była najkrótsza droga. I to właśnie ona prawie stanęła mu na drodze, siedząc na ogrodowym krześle, z książką rozłożona jak zawsze na stoliku. Część kwiatów i zieloni wokół się uchowała, nie więdnąc, nie paląc się od odłamków, pozostając namiastką normalności, którą jeszcze mieli przed tą katastrofą. Zatrzymał się, patrząc na nią — całą i jednocześnie strasznie smutną. A on cieszył się, widząc ją żywą. Na przekór ostatnim tragediom i klęskom, uśmiechnął się lekko i podszedł bliżej, po drodze pozwalając by jutowy worek, zsunął mu si z ramienia i z szelestem opadł na trawę.
— Źle się kończy? — spytał ni stąd ni zowąd, nie zatrzymując się w drodze do niej. Bardzo chciał jej powiedzieć, jaką ulgą był dla niego jej widok, jak bardzo martwił się przez te kilka dni o nią, nie mogąc usłyszeć o niej żadnych wieści, ale nie miał pomysłu, jak przemycić to wszystko w odpowiednim powitaniu. — Ta książka — spytał, nie mając pojęcia o to, że nie był to kolejny poemat, z odległości nie mógł dostrzec rysunków. Ale przecież książka nie słaby jedynym powodem jej smutku. Nie po tym, co się zdarzyło. W przeciwieństwie do niej on się uśmiechał, ale uniesione kąciki ust kontrastowały ze szklącymi się, ciemnymi jak gorzka czekolada oczami.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Drgnęłam ledwie zauważalnie, kiedy pytanie rozniosło się blisko obleczone znajomym dźwiękiem. Brwi zeszły mi się formując w dziwaczne przełamanie niepewności i radości. Nie otworzyłam oczu od razu, gdyby moje palce działały, zacisnęły by się teraz z pewnością na materiale spódnicy w którą wcześniej ktoś mnie włożył. No, nie ktoś - ciocia. Wargi wygięły, broda zadrżała. Kolejne słowa sprawiły, że z warg wydostało się rozbawione prychnięcie, nadal dźwięczące niedowierzaniem.
- Uuuuzdrowicielska Anaatomia? - odpowiedziałam powoli, zdecydowanie wolniej niż mówiłam normalnie, kącik ust drgnął mi mimowolnie, ale z uporem maniaka nie otwierałam oczu. Bo jeśli to też był sen, wytwór mojej wyobraźni, majak okropny bo stało się najgorsze, to nie chciałam go psuć, wracać do rzeczywistości. Chciałam tu zostać, jeszcze przez chwilę, przez moment. W miejscu które mogło być dla nas. - Ma raaczej saatetczną faaaabułę. - wyjaśniłam, czując Furię na ramieniu. - Opooowiada dużo o wnętrzu. - dodałam, prawie szeptem, czując jak wcześniejszy uśmiech ginie, kiedy biorę drżące powietrze w usta. Musiałam je otworzyć, nie byłam przecież tchórzem. Może był kolejny cud. Cud za cudem, nie wiedzieć dlaczego.
Dam radę.
Przekonywałam sama siebie, ale pewna co do tego, że dam, nie byłam wcale. Serce ściskało mi się boleśnie, wykręcało na wszystkie strony jednocześnie bijące, bolące, szarpiąc i wyrywając. Do niego? Miałam ochotę pokręcić głową. To tak nie było. Tamto to był sen tylko, głupi strasznie, ale prawdziwy i w tym tkwił problem właśnie.
Na trzy, Nela, świat przyjąć jakim jest trzeba. Raz, dwa…
…trzy. Uniosłam powieki, mrugając kilka razy, by wzrok przyzwyczaić do dnia, nie ciemności w której przed chwilą był. Przesunęłam tęczówkami w stronę głosu. A potem samo poszło. Długo nie musiało. Bo wystarczyło spojrzenie jedno, kiedy to wszystko wybuchło. Ten cały żal, smutek, obawa, radość. Wszystko to zmieszało się sprawiając że moja twarz chyba i przez wszystko przeszła. Nie byłam pewna czy płakałam od samego początku, czy dopiero po krótkiej chwili kiedy płuca wypuściły coś na pograniczu dziwacznego śmiechu i westchnienia. Dźwignęłam ciało, powoli, strasznie ślamazarnie, bo rwało się. Dalej i szybciej do niego.
- Jim.- wypadło gdzieś pomiędzy jednym wdechem, wiadrem łzami i próbą wstania. Furia wzleciała wyżej z niezadowoleniem, ale nie patrzyłam na za nią teraz , samolubnie muszą wszystko sprawdzić dokładnie. A kiedy już stałam nie myślałam długo, kaczkowatym, dziwacznym krokiem za szeroko rozstawiając kroki ruszyłam najszybciej jak mogłam, żeby go objąć. Płacząc ciągle, jakby to był stan z którego wypaść nie mogłam. - Myyyyślała-ła-łam że umarłeś. - wyrzuciłam gdzieś w łzach zostając tak na trochę. Przypomniałam sobie zaraz, tą ranę na głowie. To był sen, wiedziałam że tak, absurdalny był całkiem, a jednak tak realnymi zdawał się czasem, że raz pewność miałam a raz brakowało mi jej znów. Odsunęłam się w końcu unoszac rękę, palcami próbując złapać jego brode, ale te nie zaciskały się dobrze, spadając. - Pokaż głooowę. - powiedziałam, musiałam zobaczyć - upewnić się całkiem. - Cocoo z Eve? Marcel? - zaraz jednak oprzytomniałam trochę, wzięłam wdech, nie powinnam tak rzucać się na niego, nawet jeśli się bałam. Cofnęłam się o krok, rękę zaciskając na gołym nadgarstku, ukrywając popełnioną zbrodnię. - Zguuubiłam wsstążkę. - powiedziałam mu z nadal załzawionymi oczami, od razu, kłamać i tak nie umiałam. Palce gdyby były w stanie zacisnęły by się na nadgarstku mocniej, a tak nie mogły, nie byłam w stanie więc stałam, zasłaniając pusty nadgarstek. Czekając na odpowiedzi, pierwszych z miliona pytań, które miałam w głowie.
- Uuuuzdrowicielska Anaatomia? - odpowiedziałam powoli, zdecydowanie wolniej niż mówiłam normalnie, kącik ust drgnął mi mimowolnie, ale z uporem maniaka nie otwierałam oczu. Bo jeśli to też był sen, wytwór mojej wyobraźni, majak okropny bo stało się najgorsze, to nie chciałam go psuć, wracać do rzeczywistości. Chciałam tu zostać, jeszcze przez chwilę, przez moment. W miejscu które mogło być dla nas. - Ma raaczej saatetczną faaaabułę. - wyjaśniłam, czując Furię na ramieniu. - Opooowiada dużo o wnętrzu. - dodałam, prawie szeptem, czując jak wcześniejszy uśmiech ginie, kiedy biorę drżące powietrze w usta. Musiałam je otworzyć, nie byłam przecież tchórzem. Może był kolejny cud. Cud za cudem, nie wiedzieć dlaczego.
Dam radę.
Przekonywałam sama siebie, ale pewna co do tego, że dam, nie byłam wcale. Serce ściskało mi się boleśnie, wykręcało na wszystkie strony jednocześnie bijące, bolące, szarpiąc i wyrywając. Do niego? Miałam ochotę pokręcić głową. To tak nie było. Tamto to był sen tylko, głupi strasznie, ale prawdziwy i w tym tkwił problem właśnie.
Na trzy, Nela, świat przyjąć jakim jest trzeba. Raz, dwa…
…trzy. Uniosłam powieki, mrugając kilka razy, by wzrok przyzwyczaić do dnia, nie ciemności w której przed chwilą był. Przesunęłam tęczówkami w stronę głosu. A potem samo poszło. Długo nie musiało. Bo wystarczyło spojrzenie jedno, kiedy to wszystko wybuchło. Ten cały żal, smutek, obawa, radość. Wszystko to zmieszało się sprawiając że moja twarz chyba i przez wszystko przeszła. Nie byłam pewna czy płakałam od samego początku, czy dopiero po krótkiej chwili kiedy płuca wypuściły coś na pograniczu dziwacznego śmiechu i westchnienia. Dźwignęłam ciało, powoli, strasznie ślamazarnie, bo rwało się. Dalej i szybciej do niego.
- Jim.- wypadło gdzieś pomiędzy jednym wdechem, wiadrem łzami i próbą wstania. Furia wzleciała wyżej z niezadowoleniem, ale nie patrzyłam na za nią teraz , samolubnie muszą wszystko sprawdzić dokładnie. A kiedy już stałam nie myślałam długo, kaczkowatym, dziwacznym krokiem za szeroko rozstawiając kroki ruszyłam najszybciej jak mogłam, żeby go objąć. Płacząc ciągle, jakby to był stan z którego wypaść nie mogłam. - Myyyyślała-ła-łam że umarłeś. - wyrzuciłam gdzieś w łzach zostając tak na trochę. Przypomniałam sobie zaraz, tą ranę na głowie. To był sen, wiedziałam że tak, absurdalny był całkiem, a jednak tak realnymi zdawał się czasem, że raz pewność miałam a raz brakowało mi jej znów. Odsunęłam się w końcu unoszac rękę, palcami próbując złapać jego brode, ale te nie zaciskały się dobrze, spadając. - Pokaż głooowę. - powiedziałam, musiałam zobaczyć - upewnić się całkiem. - Cocoo z Eve? Marcel? - zaraz jednak oprzytomniałam trochę, wzięłam wdech, nie powinnam tak rzucać się na niego, nawet jeśli się bałam. Cofnęłam się o krok, rękę zaciskając na gołym nadgarstku, ukrywając popełnioną zbrodnię. - Zguuubiłam wsstążkę. - powiedziałam mu z nadal załzawionymi oczami, od razu, kłamać i tak nie umiałam. Palce gdyby były w stanie zacisnęły by się na nadgarstku mocniej, a tak nie mogły, nie byłam w stanie więc stałam, zasłaniając pusty nadgarstek. Czekając na odpowiedzi, pierwszych z miliona pytań, które miałam w głowie.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Ciemne brwi zafalowały, w górę a potem w dół. Trawa miękko kładła się pod stopami.
— Studiujesz anatomię? — Zaskoczenie wkradło się między głoski, choć w jej nauce nie było nic dziwnego; zdawało mu się, że uczyła się ciągle, a talent, który miała do uzdrawiania sprawiał, że to było nawet całkiem oczywiste. — Rozumiem, że to z konieczności, by nie zabić się potknięciem o własne nogi — zawyrokował pozornie poważnie, ale kąciki ust wciąż mu drżały, a wzruszenie w oczach zmuszało do zamrugania, jakby kurz osiadł pod powiekami, a to był jedyny sposób na to, by się go pozbyć. Nie był pewien skąd się to brało, przecież wszystko było w porządku. Spotkali się tu po wszystkim. Przeżyli koniec świata.— O wnętrzu. Więc... Na czym stanęłaś? — spytał niemalże wścibsko, opuszczając na moment wzrok, by po chwili znów spróbować złapać jej spojrzenie.— Płuca? Wątroba? — Ale ona na niego nie patrzyła. Miała wciąż zamknięte oczy. Zatrzymał się w miejscu, przyglądając jej uważnie.
— Dlaczego nie możesz na mnie patrzeć? — spytał cicho, tak cicho, że słowa ledwie przetoczyły się w jej stronę, niknąc w szumie słabego wiatru i śpiewu pojedynczych ptaków. Zaschło mu w gardle nagle, ale nie miał nic pod ręką, by je zwilżyć. Zacisnął usta w wąską kreskę, łapiąc jej wzrok, kiedy w końcu rozchyliła powieki. Uśmiechnął się prawie, nieco dumny z siebie, choć bardziej był to uśmiech do niej. Powitalny, łagodny i ciepły. Zniknął zaraz, gdy jej oczy zaszły łzami. — Przepraszam. — Zamrugał kilkukrotnie, czując jak i jego pieką oczy. — Przepraszam, że odeszliśmy z Weymouth tak... Nagle. Powinniśmy zostać. To niewiele by zmieniło, ale... może mogliśmy jakoś pomóc. Może część rzeczy by się nie wydarzyła. — Gdyby brali udział w tym wyścigu, gdyby byli na plaży mogli wesprzeć przyjaciół. Wierzył w to — w to, że mogli się na coś przydać, podczas gdy naprawdę walczyli o życie, szukając bezpiecznego schronienia, gdy niebo leciało na głowy. To nie ją powinien przeprosić, wiedział to dobrze. Porzucił własną rodzinę i cały ten ciąg zdarzeń mógł mieć inny przebieg, gdyby tam był. — Ale czasu nie cofnę. — I chyba nie chciał do końca, tak naprawdę. Gdyby znał przyszłość musiałby dokonać wyboru, a tego bał się najmocniej.
Stał w bezruchu, patrząc na nią ze skruchą, kiedy się zbliżała, gotów przyjąć na siebie jej wściekłość i zarzuty. W jego głowie grzmiał już jej głos, ale płakała tak rzewnie, że co mogło wyzwolić gniew o jakiej myślał? Nie płacz, chciał powiedzieć, ale nie było powodu, dla którego mógł ją o to poprosić. Żadnego poza tym, że serce zajęło się bólem na ten widok. Jej mokrych policzków, zaczerwienionych oczu, spływającego w dół szyi rumieńca. Jej wyciągnięte ręce odczytał jednak jednomyślnie, stawiając stopę w jej kierunku, łapiąc ją w ramiona, zanim zdołałaby się potknąć i wywrócić tuż przed nim. Oplótł ją rękami, dłonie przyciskając do jej żeber, nos zatopił w jej włosach, tuż obok ucha.
— Nic mi nie jest. — Mógł się odezwać dopiero po chwili, gdy gula w gardle odpuściła, a on odzyskał głos, nieco wstrząśnięty, zdezorientowany jej słowami. Nie sądził, że dał jej choćby cień powodu do takich przypuszczeń. — Jestem cały — szepnął, gdy się odsunęła, ujmując go za brodę. Była tak blisko, że czuł zapach jej mydła, i zapach kwiatów. Fiołków i konwalii. Patrzył jej w oczy, zauważając wszystkie nici i przejścia z błękitu w niebieski im dalej od źrenicy. Jej mokre, zasinione pod oczami policzki obsypane były rdzawymi kropkami, które jak gwiezdne konstelacje układały się w wyraźne wzory. Ustąpił, pozwalając jej obejrzeć głowę, ten moment wykorzystując na to, by obejrzeć się na dom, który miał za plecami. Nie chciał ujrzeć w oknie żadnej twarzy. Puścił ją powoli, zsuwając dłonie po jej talii, by wsunąć je w kieszenie, bo nie wiedział, co z nimi począć. — Z Marcelem jest wszystko w porządku, jest trochę poobijany. Byliśmy... w Londynie, kiedy to się stało. Znaleźliśmy schronienie pod ziemią. Eve... Jest w Plymouth w Menażerii Woolmanów. Zabrano ją tam i tam... urodziła. Ma córkę — małą kruchą istotę, której nie widział, której nie umiał sobie nawet wyobrazić. — Obie czują się teraz dobrze. Aisha z nimi jest. A ty? Jak ty się czujesz? Słyszałem... Dziwne rzeczy o tym, co si wydarzyło — powiedział niepewnie, patrząc na nią uwanie, z powagą. Słabo wyglądała, ledwie się poruszała. Przypominała kalekę budzącą współczucie, ledwie była sobą. Płomień, który w niej zawsze płonął zdawał się być teraz dogasającym żarem. — Usiądziemy na chwilę? — spytał, zerkając jeszcze raz przez ramię, na dom. Powinien udać się prosto do stajni, ale nie chciał jej nadwyrężać, a miał wrażenie, że chwiała się jak samotna trawa na wietrze. Mocniejszy podmuch zaraz ją przewróci.
Zerknął na jej dłoń i uśmiechnął się smutno.
— To nic... — szepnął i nadstawił jej ramię, by pomóc jej z powrotem wrócić na krzesło.
— Studiujesz anatomię? — Zaskoczenie wkradło się między głoski, choć w jej nauce nie było nic dziwnego; zdawało mu się, że uczyła się ciągle, a talent, który miała do uzdrawiania sprawiał, że to było nawet całkiem oczywiste. — Rozumiem, że to z konieczności, by nie zabić się potknięciem o własne nogi — zawyrokował pozornie poważnie, ale kąciki ust wciąż mu drżały, a wzruszenie w oczach zmuszało do zamrugania, jakby kurz osiadł pod powiekami, a to był jedyny sposób na to, by się go pozbyć. Nie był pewien skąd się to brało, przecież wszystko było w porządku. Spotkali się tu po wszystkim. Przeżyli koniec świata.— O wnętrzu. Więc... Na czym stanęłaś? — spytał niemalże wścibsko, opuszczając na moment wzrok, by po chwili znów spróbować złapać jej spojrzenie.— Płuca? Wątroba? — Ale ona na niego nie patrzyła. Miała wciąż zamknięte oczy. Zatrzymał się w miejscu, przyglądając jej uważnie.
— Dlaczego nie możesz na mnie patrzeć? — spytał cicho, tak cicho, że słowa ledwie przetoczyły się w jej stronę, niknąc w szumie słabego wiatru i śpiewu pojedynczych ptaków. Zaschło mu w gardle nagle, ale nie miał nic pod ręką, by je zwilżyć. Zacisnął usta w wąską kreskę, łapiąc jej wzrok, kiedy w końcu rozchyliła powieki. Uśmiechnął się prawie, nieco dumny z siebie, choć bardziej był to uśmiech do niej. Powitalny, łagodny i ciepły. Zniknął zaraz, gdy jej oczy zaszły łzami. — Przepraszam. — Zamrugał kilkukrotnie, czując jak i jego pieką oczy. — Przepraszam, że odeszliśmy z Weymouth tak... Nagle. Powinniśmy zostać. To niewiele by zmieniło, ale... może mogliśmy jakoś pomóc. Może część rzeczy by się nie wydarzyła. — Gdyby brali udział w tym wyścigu, gdyby byli na plaży mogli wesprzeć przyjaciół. Wierzył w to — w to, że mogli się na coś przydać, podczas gdy naprawdę walczyli o życie, szukając bezpiecznego schronienia, gdy niebo leciało na głowy. To nie ją powinien przeprosić, wiedział to dobrze. Porzucił własną rodzinę i cały ten ciąg zdarzeń mógł mieć inny przebieg, gdyby tam był. — Ale czasu nie cofnę. — I chyba nie chciał do końca, tak naprawdę. Gdyby znał przyszłość musiałby dokonać wyboru, a tego bał się najmocniej.
Stał w bezruchu, patrząc na nią ze skruchą, kiedy się zbliżała, gotów przyjąć na siebie jej wściekłość i zarzuty. W jego głowie grzmiał już jej głos, ale płakała tak rzewnie, że co mogło wyzwolić gniew o jakiej myślał? Nie płacz, chciał powiedzieć, ale nie było powodu, dla którego mógł ją o to poprosić. Żadnego poza tym, że serce zajęło się bólem na ten widok. Jej mokrych policzków, zaczerwienionych oczu, spływającego w dół szyi rumieńca. Jej wyciągnięte ręce odczytał jednak jednomyślnie, stawiając stopę w jej kierunku, łapiąc ją w ramiona, zanim zdołałaby się potknąć i wywrócić tuż przed nim. Oplótł ją rękami, dłonie przyciskając do jej żeber, nos zatopił w jej włosach, tuż obok ucha.
— Nic mi nie jest. — Mógł się odezwać dopiero po chwili, gdy gula w gardle odpuściła, a on odzyskał głos, nieco wstrząśnięty, zdezorientowany jej słowami. Nie sądził, że dał jej choćby cień powodu do takich przypuszczeń. — Jestem cały — szepnął, gdy się odsunęła, ujmując go za brodę. Była tak blisko, że czuł zapach jej mydła, i zapach kwiatów. Fiołków i konwalii. Patrzył jej w oczy, zauważając wszystkie nici i przejścia z błękitu w niebieski im dalej od źrenicy. Jej mokre, zasinione pod oczami policzki obsypane były rdzawymi kropkami, które jak gwiezdne konstelacje układały się w wyraźne wzory. Ustąpił, pozwalając jej obejrzeć głowę, ten moment wykorzystując na to, by obejrzeć się na dom, który miał za plecami. Nie chciał ujrzeć w oknie żadnej twarzy. Puścił ją powoli, zsuwając dłonie po jej talii, by wsunąć je w kieszenie, bo nie wiedział, co z nimi począć. — Z Marcelem jest wszystko w porządku, jest trochę poobijany. Byliśmy... w Londynie, kiedy to się stało. Znaleźliśmy schronienie pod ziemią. Eve... Jest w Plymouth w Menażerii Woolmanów. Zabrano ją tam i tam... urodziła. Ma córkę — małą kruchą istotę, której nie widział, której nie umiał sobie nawet wyobrazić. — Obie czują się teraz dobrze. Aisha z nimi jest. A ty? Jak ty się czujesz? Słyszałem... Dziwne rzeczy o tym, co si wydarzyło — powiedział niepewnie, patrząc na nią uwanie, z powagą. Słabo wyglądała, ledwie się poruszała. Przypominała kalekę budzącą współczucie, ledwie była sobą. Płomień, który w niej zawsze płonął zdawał się być teraz dogasającym żarem. — Usiądziemy na chwilę? — spytał, zerkając jeszcze raz przez ramię, na dom. Powinien udać się prosto do stajni, ale nie chciał jej nadwyrężać, a miał wrażenie, że chwiała się jak samotna trawa na wietrze. Mocniejszy podmuch zaraz ją przewróci.
Zerknął na jej dłoń i uśmiechnął się smutno.
— To nic... — szepnął i nadstawił jej ramię, by pomóc jej z powrotem wrócić na krzesło.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Potaknęłam krótko głową na pytanie, które zawisło w powietrzu nadal nie potrafiąc otworzyć oczu. Ze strachu, tak po prostu, że rzeczywistość nie jest rzeczywistością. Na kolejne słowa moje usta opuściło mimowolne prychnięcie. - N-n-nie poty-tykam się. - zaprzeczyłam od razu, czując jak coś okropnie zakuło mnie w klatce. Jak łzy zbierają mi się pod powiekami. - Serce. - powiedziałam cicho, wiedząc, że podszedł bliżej - a może wyobrażałam sobie to wszystko? Tak zmęczona - nie tylko na ciele, ale i umyśle. Tyle się działo od czasu Brenyn, że nie byłam już pewna, czy rzeczywistość dzieje się rzeczywiście. Co jeśli, tylko wyobrażałam sobie ją tak realnie, że niemal czułam jego obecność.
- Bo-bo-booje się, że jesteś tylko wymysłem. - wypadło cicho, prawdziwie, nie musiałam go przecież okłamywać. Jeśli tu był, to wiedział - wiedział o wszystkim co działo się ze mną wcześniej. Jeśli to moja głowa płatała mi figle, to i tak nic gorszego z tym nie zrobi przecież. Ale nie mogłam przecież tak trwać w tym śnie - nawet jeśli pięknym całkiem. Musiałam przyjąć rzeczywistość jaką by nie była przecież. Silna, taka miałam być, ale co jeśli wcale się taka nie czułam. W końcu otworzyłam oczy, czując jak te mokną w zastraszającym tempie, a powietrze nabieram chaustami, jakbym zapomniała nabierać go wcześniej, do tego serce obijające się w środku w szaleńczym tempie. Pokręciłam gwałtownie głową - gwałtowniej, nadal wolno okropnie, frustrujące był stan w którym byłam właśnie.
- Ni-ni-nic się zroobić nie dało. N-n-nie przeeeepra-raszaj. - powiedziałam od razu. - Ni-i-ie za to, cooo chiał-ało twoje serce. - bo domyśliłam się przecież. Znaczy nie na pewno, ale zniknęli wcześniej bo potrzebowali chyba odetchnąć. Od nas? Może od Eve, od tego co się stało z Celine. Nie mogłam ich winić za to, że chcieli chwilę pobyć tylko dla siebie. Nie zamierzałam. Ale płakać nie umiałam przestać, bo to co widziałam we własnej głowie choć nierealne realne zdawało się boleśnie. Ciało rwało się do niego, nawet jeśli wolno, ale nie powstrzymywałam tego teraz, teraz chciałam mieć po prostu pewność - nic więcej. A droga, droga była długa, powolna, ciągnąca się niemiłosiernie, choć dzieliło nas niewiele. Głupie ciało, ryba jeszcze głupsza a najgłupsze to zatrucie.
Ale był tutaj, u mnie, przy mnie. Czułam w ciele, ciepło wokół, pod palcami nadal mniej. Nie znalazły jeszcze zmysłu straconego wcześniej. Ramiona jednak działały dobrze, zaciskając się wokół jego szyi, nadal płacząc. Jeszcze trochę, jeszcze chwilę, biorąc w płuca powietrze. Więc to prawda. To co mówił, nic mu nie było. To dobrze, tak. Ale czy na pewno? Czy nie mówił tak, żebym nie martwiła się więcej. Nie umiałam zapanować nad zagubieniem w jawie, śnie, gdzieś pomiędzy. Brwi zmarszczyły mi się trochę, kiedy o całości swojej zapewnił mnie dalej, ale i tak chciałam zobaczyć. A on mi pozwolił. Rękę przesunęła się po włosach, załzawione oczy pomknęły po skórze, ale nic nie było. Nie istniało przecież. Nie mogło Neala, to sen był przecież, nic więcej. Mimo to odetchnęłam. Znikające dłonie poniosły się chłodem, który objął mnie na nowo.
- Dooobrze, że że je-jesteś i ży-żyjesz. - powiedziałam, dalej słuchając padających wyjaśnieniem jasnym spojrzeniem zgłębiając się w to ciemniejsze. Otworzyłam wargi, rozchyliłam je, ale te tylko zamknęły się i otworzyły ponownie nie wydając dźwięku. Samotna łza - teraz już nie ich cały wodospad potoczyły się po mojej twarzy. Jak to abstrakcyjnie brzmiało. To dobrze - chciałam powiedzieć, ale coś mi nie pozwalało. Gula stanęła mi gardle zabierając słowa. Na szczęście Jim mówił dalej, nie wiedząc nawet, że ściska mi się serce. To dobrze, Neala. Tak było, wiedziałam. Więc skąd to się brało?
- Ze-ze-zeżarła nas ry-ry-ryba. - powiedziałam w pierwszym słowie wyjaśnień. - A po-po-potem nas wyciągnęli z jej brzuch-ucha. Za-zatruuuutych. Je-je-jedną n-nogą dalej. Pooonoć. - kontynuowałam powolnie. - Po-potrzebuuujecie cze-czegoś? - zapytałam. Uniosłam rękę. - Ni-nie słuuchają mnie, ni-nic nie czu-czuuje. - próbowałam złapać kosmyk swoich włosów, ale nie byłam w stanie. Kolejne słowa, wyzwnanie nie mogło czekać. Odpowiedź Jima rozchyliła mi mocniej oczy w zdumieniu. Spojrzałam na wystawioną rękę i złapałam za nią. - T-t-too co-co-ś. - nie zgodziłam się z nim zawzięcie. Bo to coś było. To moja wina i moja przysięga. Usiadłam na krześle, układając dłonie na kolanach skrytych pod spódnicą. - Ja-ja-jak je naaaprawie, to rzuuuc-cę zak-aklęcie pooowielające. - postanowiłam biorąc wdech w płuca. - A-a-albo nooową. - zastanowiłam się ale nie zamierzałam inaczej, no chyba, że nie będzie chciał. Wtedy na siłę, to się nie da. Sensu mieć nie będzie. - A-ale, s-stałoo się cooś niesa-samoowitego w te-ej tra-aagedii, wiesz? - kąciki ust uniosły mi się lekko.
- Bo-bo-booje się, że jesteś tylko wymysłem. - wypadło cicho, prawdziwie, nie musiałam go przecież okłamywać. Jeśli tu był, to wiedział - wiedział o wszystkim co działo się ze mną wcześniej. Jeśli to moja głowa płatała mi figle, to i tak nic gorszego z tym nie zrobi przecież. Ale nie mogłam przecież tak trwać w tym śnie - nawet jeśli pięknym całkiem. Musiałam przyjąć rzeczywistość jaką by nie była przecież. Silna, taka miałam być, ale co jeśli wcale się taka nie czułam. W końcu otworzyłam oczy, czując jak te mokną w zastraszającym tempie, a powietrze nabieram chaustami, jakbym zapomniała nabierać go wcześniej, do tego serce obijające się w środku w szaleńczym tempie. Pokręciłam gwałtownie głową - gwałtowniej, nadal wolno okropnie, frustrujące był stan w którym byłam właśnie.
- Ni-ni-nic się zroobić nie dało. N-n-nie przeeeepra-raszaj. - powiedziałam od razu. - Ni-i-ie za to, cooo chiał-ało twoje serce. - bo domyśliłam się przecież. Znaczy nie na pewno, ale zniknęli wcześniej bo potrzebowali chyba odetchnąć. Od nas? Może od Eve, od tego co się stało z Celine. Nie mogłam ich winić za to, że chcieli chwilę pobyć tylko dla siebie. Nie zamierzałam. Ale płakać nie umiałam przestać, bo to co widziałam we własnej głowie choć nierealne realne zdawało się boleśnie. Ciało rwało się do niego, nawet jeśli wolno, ale nie powstrzymywałam tego teraz, teraz chciałam mieć po prostu pewność - nic więcej. A droga, droga była długa, powolna, ciągnąca się niemiłosiernie, choć dzieliło nas niewiele. Głupie ciało, ryba jeszcze głupsza a najgłupsze to zatrucie.
Ale był tutaj, u mnie, przy mnie. Czułam w ciele, ciepło wokół, pod palcami nadal mniej. Nie znalazły jeszcze zmysłu straconego wcześniej. Ramiona jednak działały dobrze, zaciskając się wokół jego szyi, nadal płacząc. Jeszcze trochę, jeszcze chwilę, biorąc w płuca powietrze. Więc to prawda. To co mówił, nic mu nie było. To dobrze, tak. Ale czy na pewno? Czy nie mówił tak, żebym nie martwiła się więcej. Nie umiałam zapanować nad zagubieniem w jawie, śnie, gdzieś pomiędzy. Brwi zmarszczyły mi się trochę, kiedy o całości swojej zapewnił mnie dalej, ale i tak chciałam zobaczyć. A on mi pozwolił. Rękę przesunęła się po włosach, załzawione oczy pomknęły po skórze, ale nic nie było. Nie istniało przecież. Nie mogło Neala, to sen był przecież, nic więcej. Mimo to odetchnęłam. Znikające dłonie poniosły się chłodem, który objął mnie na nowo.
- Dooobrze, że że je-jesteś i ży-żyjesz. - powiedziałam, dalej słuchając padających wyjaśnieniem jasnym spojrzeniem zgłębiając się w to ciemniejsze. Otworzyłam wargi, rozchyliłam je, ale te tylko zamknęły się i otworzyły ponownie nie wydając dźwięku. Samotna łza - teraz już nie ich cały wodospad potoczyły się po mojej twarzy. Jak to abstrakcyjnie brzmiało. To dobrze - chciałam powiedzieć, ale coś mi nie pozwalało. Gula stanęła mi gardle zabierając słowa. Na szczęście Jim mówił dalej, nie wiedząc nawet, że ściska mi się serce. To dobrze, Neala. Tak było, wiedziałam. Więc skąd to się brało?
- Ze-ze-zeżarła nas ry-ry-ryba. - powiedziałam w pierwszym słowie wyjaśnień. - A po-po-potem nas wyciągnęli z jej brzuch-ucha. Za-zatruuuutych. Je-je-jedną n-nogą dalej. Pooonoć. - kontynuowałam powolnie. - Po-potrzebuuujecie cze-czegoś? - zapytałam. Uniosłam rękę. - Ni-nie słuuchają mnie, ni-nic nie czu-czuuje. - próbowałam złapać kosmyk swoich włosów, ale nie byłam w stanie. Kolejne słowa, wyzwnanie nie mogło czekać. Odpowiedź Jima rozchyliła mi mocniej oczy w zdumieniu. Spojrzałam na wystawioną rękę i złapałam za nią. - T-t-too co-co-ś. - nie zgodziłam się z nim zawzięcie. Bo to coś było. To moja wina i moja przysięga. Usiadłam na krześle, układając dłonie na kolanach skrytych pod spódnicą. - Ja-ja-jak je naaaprawie, to rzuuuc-cę zak-aklęcie pooowielające. - postanowiłam biorąc wdech w płuca. - A-a-albo nooową. - zastanowiłam się ale nie zamierzałam inaczej, no chyba, że nie będzie chciał. Wtedy na siłę, to się nie da. Sensu mieć nie będzie. - A-ale, s-stałoo się cooś niesa-samoowitego w te-ej tra-aagedii, wiesz? - kąciki ust uniosły mi się lekko.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Serce — powtórzył ledwie słyszalnie zaraz po niej, a jego własne zabiło szybciej i głośniej; tak głośno, że wystraszył się, że ona będzie w stanie je usłyszeć; że zdradzi go ze wszystkim. Przełknął ślinę, przemykając po niej wzrokiem i z ulgą przyjmując jej stan. Mimo tego wszystkiego, mimo tego, co się wydarzyło po prostu to przetrwała. Jej stan go zmartwił, a troska odbijała się w jego oczach. Pozwalał sobie jej na to by patrzeć na nią bezwstydnie, bezceremonialnie, tak długo póki jej były zamknięte. Rozchylił usta, nie po to jednak by coś powiedzieć, a wziąć głęboki wdech. Dlaczego tak się czuł po jej słowach?
— Nie, jestem tu — odpowiedział szeptem, nie spuszczając z niej wzroku. Serce galopowało już dziko. Ręce świerzbiały go do tego, by wyciągnąć je w jej stronę, by dotknąć jej dłoni i przekonać się, czy jest tak samo elektryzująca jak teraz to sobie wyobrażał. Nie musiał długo czekać, ale jej łzy wywołały na jego twarzy grymas rozpaczy. — Naprawdę — potwierdził, czując jak jego właśnie oczy wilgotnieją. Był zaskoczony jej reakcją tak bardzo, że nie potrafił odróżnić, czy jego wzruszenie było jego własnym czy odpowiedzią na jej płacz. Nie potrafił tego znieść. Cudzych łez, a te wywołane przez niego wzbudzały w nim niekończące się pokłady wyrzutów sumienia. — Nie płacz, proszę. — Mógłby się odwrócić i uciec od tego, od przygniatającego poczucia winy że doprowadził ją do tego stanu, choć nie do końca zdawał sobie sprawę dlaczego. Nierzadko był temu winien, ale nigdy nie było to nic dobrego przecież. Sprawiał wiecznie same kłopoty. Próbował się wytłumaczyć, choć nie tylko on pragnął ucieczki z festiwalu. Wygodniej było zasłaniać się przyjacielem, kiedy sam potrzebował tego samego, ale nic już nie powiedział, czując, że rozumiała go lepiej niż mógłby przypuszczać. Trzymał ją w ramionach przez chwilę, zatapiając nos w jej pachnących włosach, czując jak powstrzymywała płacz — drobne ciało w spazmach drgało pod nim. Gładził ją chwilę po plecach, póki nie zażądała oględzin, których nie rozumiał, ale nie pytał. Robił o co prosiła, chłonąc tą krótką chwilę całym sobą. Jej ramiona wydawały się bezpieczne, przyjemne. Mógłby zamknąć oczy na moment, zatracić się w ciszy i spokoju, ale resztki rozsądku nakazały mu zachować dystans. Bo nie powinien tego robić, a jeśli go przyłapią to zwolnią, a wtedy straci możliwość spotykania jej każdego dnia. — Dobrze, że ty jesteś i ty żyjesz — skontrował, odnajdując jej twarz ponownie. Nie mógł oprzeć się pokusie i uniósł dłoń do jej twarzy i kciukiem delikatnie pogładził jej policzek, ścierając ostatnią łzę, która spłynęła po zarumienionej od płaczu twarzy, kontrastującej z nieładnymi sińcami pod oczami. Te sprawiały, że jej zwykle wyraźne tęczówki wydawały się mętne, przygaszone, a ona cała jakby sprana i wypłowiała. Przytrzymał kciuk na jej skórze dłużej niż wymagało tego starcie mokrego śladu, powtórzył niewielki ruch palca w tym samym miejscu nim w końcu niechętnie oderwał dłoń i wsunął rękę do kieszeni. Nie przestawał na nią patrzeć przez tą chwilę. Myśl, że mogła już nie żyć zatopioną przez olbrzymią, niewyobrażalną falę zacisnęła się na jego głowie jak stalowa obręcz. — Więc mieliście szczęście — zawyrokował, a kąciki ust mu drgnęły. — Że nie utonęliście. Jesteś... Jesteś pod opieką jakiegoś uzdrowiciela? — spytał niepewnie, nie wiedząc jak do końca spytać o to, czy to jak się teraz czuła i jak wyglądała minie. Zdawała sobie sprawę z tego jak słabo wygląda z pewnością lepiej od niego. — Ta trucizna... To wciąż niebezpieczne? — Fred wyglądał równie słabo, ale nie mógł mu udzielić żadnych informacji, nie wiedział. Uśmiechnął się szeroko, kiedy spytała o pomoc i od razu pokręcił głową. — Nie. Raczej nie — poprawił się zaraz, unosząc dłoń, by przetrzeć oczy. — Zostaną tam jakiś czas, a potem pewnie wrócą do Doliny, gdy będą mogły. — Aisha pracowała dla gospodyni, bo nie stać ich było na to, by pokryć cały jej pobyt tam, ale zamierzał zapłacić za to, choć część, tył ile będzie mógł, z następnej wypłaty. — Nie widziałem się z nimi i nie zobaczę przy jakiś czas, ale Aisha da sobie radę. — Tam były względnie bezpieczne, na tyle na ile mogły być pośród obcych ludzi. Liczył, że w obliczu tragedii, która miała miejsce na moment wszyscy zapomną o uprzedzeniach, a one będą mogły w spokoju dojść do siebie. Obserwował jej nieudolną próbę założenia włosów za uszy i uniósł brwi. — Nic? Czekaj, pomogę ci — zaoferował prędko, wyrywając się do tego, by lewą dłonią ostrożnie zaczesać rudy kosmyk za ucho. Delikatnie przeciągnął palcami od czoła po skroni, zmuszając włosy do wsunięcia się we właściwe miejsce. — Już — obwieścił cicho, zabierając dłoń i na moment spuścił wzrok, podając jej ramię i już powoli, razem z nią kierując się w stronę krzeseł i stołu, na którym leżała książka do anatomii. Przystanął przy krześle, jedną ręką je obrócił tak, by wygodnie jej było usiąść i podał jej obie dłonie, gdyby potrzebowała wsparcia, by zajęciu miejsca. — Powoli — nadzorował jej ruch, chociaż chwilę wcześniej była w stanie sama wstać i pokonać w jego kierunku kilka kroków.
— Ja swoją mam — powiedział po chwili, patrząc na nią z góry. Sięgnął do kieszeni, gdzie miał kompas od Marcela, a do niego, niczym zawieszka przytroczony była jej wstążka. Obejrzał się za siebie, w stronę domu i nie zobaczywszy nikogo w pobliżu, powoli zajął miejsce na drugim krześle. — Nowa... To już nie będzie to samo, Neala. Nie chodzi o przedmiot przecież. To symbol. Pamiętam. A jej brak nie sprawi, że ty zapomnisz chyba? — spytał z uśmiechem, zamyślając po chwili. — Ale jeśli to coś zmieni — Sięgnął do swojej lewej ręki i uniósł ją, palcami prawej chwytając za koniec jednego sznurka, a zębami za supeł, powoli rozluźniając splot na tyle, że jedna cienkich bransoletek z jego nadgarstka spadła mu na kolano, a potem na trawę. Zebrał ją z ziemi, a potem podniósł się też i zbliżył do Weasley, kucając przed nią, by zawiązać ją na jej nadgarstku. Miała niebieski kolor, ale wypłowiały, naznaczony czasem. — Dziadek je dla mnie zrobił — wyjaśnił, oplatając plecioną bransoletkę od dołu, by związać supełek od góry. Prócz tej, którą zdjął miał jeszcze cztery inne. — Powinnaś pomyśleć jakieś życzenie teraz. Utknie między supłami. Jeśli kiedyś się zerwie, będzie znaczyć, że spełniła już swoją rolę i wkrótce się spełni — Uniósł wzrok z dołu na nią, czekając aż będzie gotowa. — Powiedz kiedy. Co się stało?
— Nie, jestem tu — odpowiedział szeptem, nie spuszczając z niej wzroku. Serce galopowało już dziko. Ręce świerzbiały go do tego, by wyciągnąć je w jej stronę, by dotknąć jej dłoni i przekonać się, czy jest tak samo elektryzująca jak teraz to sobie wyobrażał. Nie musiał długo czekać, ale jej łzy wywołały na jego twarzy grymas rozpaczy. — Naprawdę — potwierdził, czując jak jego właśnie oczy wilgotnieją. Był zaskoczony jej reakcją tak bardzo, że nie potrafił odróżnić, czy jego wzruszenie było jego własnym czy odpowiedzią na jej płacz. Nie potrafił tego znieść. Cudzych łez, a te wywołane przez niego wzbudzały w nim niekończące się pokłady wyrzutów sumienia. — Nie płacz, proszę. — Mógłby się odwrócić i uciec od tego, od przygniatającego poczucia winy że doprowadził ją do tego stanu, choć nie do końca zdawał sobie sprawę dlaczego. Nierzadko był temu winien, ale nigdy nie było to nic dobrego przecież. Sprawiał wiecznie same kłopoty. Próbował się wytłumaczyć, choć nie tylko on pragnął ucieczki z festiwalu. Wygodniej było zasłaniać się przyjacielem, kiedy sam potrzebował tego samego, ale nic już nie powiedział, czując, że rozumiała go lepiej niż mógłby przypuszczać. Trzymał ją w ramionach przez chwilę, zatapiając nos w jej pachnących włosach, czując jak powstrzymywała płacz — drobne ciało w spazmach drgało pod nim. Gładził ją chwilę po plecach, póki nie zażądała oględzin, których nie rozumiał, ale nie pytał. Robił o co prosiła, chłonąc tą krótką chwilę całym sobą. Jej ramiona wydawały się bezpieczne, przyjemne. Mógłby zamknąć oczy na moment, zatracić się w ciszy i spokoju, ale resztki rozsądku nakazały mu zachować dystans. Bo nie powinien tego robić, a jeśli go przyłapią to zwolnią, a wtedy straci możliwość spotykania jej każdego dnia. — Dobrze, że ty jesteś i ty żyjesz — skontrował, odnajdując jej twarz ponownie. Nie mógł oprzeć się pokusie i uniósł dłoń do jej twarzy i kciukiem delikatnie pogładził jej policzek, ścierając ostatnią łzę, która spłynęła po zarumienionej od płaczu twarzy, kontrastującej z nieładnymi sińcami pod oczami. Te sprawiały, że jej zwykle wyraźne tęczówki wydawały się mętne, przygaszone, a ona cała jakby sprana i wypłowiała. Przytrzymał kciuk na jej skórze dłużej niż wymagało tego starcie mokrego śladu, powtórzył niewielki ruch palca w tym samym miejscu nim w końcu niechętnie oderwał dłoń i wsunął rękę do kieszeni. Nie przestawał na nią patrzeć przez tą chwilę. Myśl, że mogła już nie żyć zatopioną przez olbrzymią, niewyobrażalną falę zacisnęła się na jego głowie jak stalowa obręcz. — Więc mieliście szczęście — zawyrokował, a kąciki ust mu drgnęły. — Że nie utonęliście. Jesteś... Jesteś pod opieką jakiegoś uzdrowiciela? — spytał niepewnie, nie wiedząc jak do końca spytać o to, czy to jak się teraz czuła i jak wyglądała minie. Zdawała sobie sprawę z tego jak słabo wygląda z pewnością lepiej od niego. — Ta trucizna... To wciąż niebezpieczne? — Fred wyglądał równie słabo, ale nie mógł mu udzielić żadnych informacji, nie wiedział. Uśmiechnął się szeroko, kiedy spytała o pomoc i od razu pokręcił głową. — Nie. Raczej nie — poprawił się zaraz, unosząc dłoń, by przetrzeć oczy. — Zostaną tam jakiś czas, a potem pewnie wrócą do Doliny, gdy będą mogły. — Aisha pracowała dla gospodyni, bo nie stać ich było na to, by pokryć cały jej pobyt tam, ale zamierzał zapłacić za to, choć część, tył ile będzie mógł, z następnej wypłaty. — Nie widziałem się z nimi i nie zobaczę przy jakiś czas, ale Aisha da sobie radę. — Tam były względnie bezpieczne, na tyle na ile mogły być pośród obcych ludzi. Liczył, że w obliczu tragedii, która miała miejsce na moment wszyscy zapomną o uprzedzeniach, a one będą mogły w spokoju dojść do siebie. Obserwował jej nieudolną próbę założenia włosów za uszy i uniósł brwi. — Nic? Czekaj, pomogę ci — zaoferował prędko, wyrywając się do tego, by lewą dłonią ostrożnie zaczesać rudy kosmyk za ucho. Delikatnie przeciągnął palcami od czoła po skroni, zmuszając włosy do wsunięcia się we właściwe miejsce. — Już — obwieścił cicho, zabierając dłoń i na moment spuścił wzrok, podając jej ramię i już powoli, razem z nią kierując się w stronę krzeseł i stołu, na którym leżała książka do anatomii. Przystanął przy krześle, jedną ręką je obrócił tak, by wygodnie jej było usiąść i podał jej obie dłonie, gdyby potrzebowała wsparcia, by zajęciu miejsca. — Powoli — nadzorował jej ruch, chociaż chwilę wcześniej była w stanie sama wstać i pokonać w jego kierunku kilka kroków.
— Ja swoją mam — powiedział po chwili, patrząc na nią z góry. Sięgnął do kieszeni, gdzie miał kompas od Marcela, a do niego, niczym zawieszka przytroczony była jej wstążka. Obejrzał się za siebie, w stronę domu i nie zobaczywszy nikogo w pobliżu, powoli zajął miejsce na drugim krześle. — Nowa... To już nie będzie to samo, Neala. Nie chodzi o przedmiot przecież. To symbol. Pamiętam. A jej brak nie sprawi, że ty zapomnisz chyba? — spytał z uśmiechem, zamyślając po chwili. — Ale jeśli to coś zmieni — Sięgnął do swojej lewej ręki i uniósł ją, palcami prawej chwytając za koniec jednego sznurka, a zębami za supeł, powoli rozluźniając splot na tyle, że jedna cienkich bransoletek z jego nadgarstka spadła mu na kolano, a potem na trawę. Zebrał ją z ziemi, a potem podniósł się też i zbliżył do Weasley, kucając przed nią, by zawiązać ją na jej nadgarstku. Miała niebieski kolor, ale wypłowiały, naznaczony czasem. — Dziadek je dla mnie zrobił — wyjaśnił, oplatając plecioną bransoletkę od dołu, by związać supełek od góry. Prócz tej, którą zdjął miał jeszcze cztery inne. — Powinnaś pomyśleć jakieś życzenie teraz. Utknie między supłami. Jeśli kiedyś się zerwie, będzie znaczyć, że spełniła już swoją rolę i wkrótce się spełni — Uniósł wzrok z dołu na nią, czekając aż będzie gotowa. — Powiedz kiedy. Co się stało?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Bałam się. Tak po prostu, najzwyczajniej na świecie. Mimo tego, że silna powinnam być, to bałam się. Nawet słysząc jego głos, tak blisko i wyraźnie. Dlatego nie otwierałam oczu, trwałam tak bo jeśli wymyśliłam to sobie, jeśli to był kolejny sen to może chociaż on lepiej miał się skończyć. Może by nam się udało, tą kładkę zobaczyć wspólnie. Może wpadłabym znów w strumyk, może wszystko byłoby takie jak tego kiedy kiedy spotkaliśmy się po raz pierwszy. Zanim to wszystko skomplikowało się tak strasznie. Ale może, od samego początku pokomplikowane było właśnie?
Ale wiedziałam, że wieczność tak trwać nie mogę. Potrzebowałam tylko chwili, tylko chwili by przekonać siebie samą, żeby uchylić powieki i zmierzyć się ze światem, z rzeczywistością - znaleźć w sobie odwagę. A kiedy ją znalazłam, kiedy otworzyłam oczy, wcale na to nie wyglądało bo z nich ciurkiem potoczyły mi się łzy. Jedna za drugą i druga za trzecią nie panowałam nad nimi kompletnie.
- Muszę. - zaprzeczyłam drżącym głosem. - Tooo do-dobre łzy. - powiedziałam zaciskając wokół niego mocniej ramionami, bo dłońmi nie byłam w stanie. - To-o u-ulga i szczęście. - bo nie płakałam z żalu, tylko z radości z uczucia że wielki głaz spadł mi z klatki która przygniatał zbyt długo. Płakałam bo nie umiałam tego nie zrobić, kiedy wszystkie te skumulowane uczucia piętrzyły się we mnie tak długo, kiedy trwałam w tym, czego nie widziałam i nie wiedziałam. Poza tym, nigdy ich nie hamowałam - nie łez, ale emocji. Nie przy nim - i właściwie starałam się nigdy. Bo prowadziły one do zgryzoty, a zgryzota do gorczy a zgoryczała cała nie chciałam być ani trochę. Wzięłam wdech uspokając się trochę, zadzierając głowę kiedy odsunął się kawałek.
Otwierałam usta już, żeby powiedzieć, że dobrze, chyba, może, ale zamarłam tak kiedy uniósł rękę układając ją na moim policzku. Podobny, zdawał się tak podobny, znajomy i do tego w Brenyn i do tego który sama wyśniłam sobie. Okropnie - pomyślałam za raz - musiałam wyglądać okropnie, ale niewiele mogłam na to począć. Gorzej niż wcześniej to był wyczyn jednak trochę, ale znów kto mógł przewidzieć trującą ramorę.
- Szczęś-ście… - powtórzyłam po nim, mimowolnie składając usta w uśmiech. Dla siebie, czy dla niego? Nie wiedziałam nawet. Nie chciałam żeby się przejmował i winił. Nie musiał. W obliczu tego, co tam się zdarzyło, nikt nie był w stanie nic poradzić. Nawet Brendan tak twierdził. Potaknęłam zaraz głową, zostawiając na wargach wspomnienie o tym, że swoje szczęści okupiła życiem kogoś innego. - Ted mnie pi-pilnuje. Mo-mogę chodzić do nieeego na obserwację i na-na-naukę. Po-pokazali mi ćwiczenia-nia na paalce. Po-pokaże ci, po-po-pokażesz Fred-dowi? - zapytałam mierząc go jasnymi tęczówkami. Mogłam napisać list - znaczy, poprosić ciocię żeby napisała, ale napisać a pokazać to dwie różne sprawy. - I-i-i muuusi dobrze je-jeść. - wymieniałam dalej, to co pamiętałam. Liddy wszystko na pewno powiedział Ted. - na kolejne pytanie pokręciłam głową, uniosłam rękę, żeby jej wierzchem przetrzeć pod nosem. - Juuż nie-e. Ale to po-po-potrwaaa zanim prze-przejdzie. - wytłumaczyłam wzruszając mimowolnie ramionami. Przez chwilę patrzyłam na Jima oceniająco, kiedy zaprzeczył, ale w końcu skinęłam głową. Mama mówiła, że na siłę nie dało się pomóc, jeśli ktoś nie chciał. A ja liczyłam, że Jim wie, że może przyjść kiedy będzie potrzebował czegoś. Brwi zeszły mi się trochę. - Nie-ie zoba-ba-baczysz? - powtórzyłam po nim, serce mimowolnie mi stanęła oddech zamarł. - Nie-ie ch-chesz? - zapytałam nie rozumiejąc - nie wiedzieć, czując zagubienie.
- Ni-nic. - potwierdziłam wzdychając ciężko, nie byłam w stanie nic zrobić sama dłońmi tak naprawdę. Nie mogłam, palce chociaż się pozornie poruszały, to nie potrafiły nic wyczuć ani na niczym zacisnąć. Nie spodziewałam się, tej oferty - bo w sumie zrobiłam to, żeby mu pokazać a nie z potrzeby, ale że ruchy i myśli miałam opóźnione, to nim zdążyłam to wyjaśnić już brał się do roboty. Nie przerwałam więc, przymykając na chwilę powieki, mimowolnie rozciągając odrobinę usta. - Dz-dziękuję. - powiedziałam więc, podając mu ręce i pozwalając się podprowadzić. Czułam się słabo i czułam zmęczenie, nogi zaczynały mi drżeć a stałam ledwie chwilę.
Uniosłam tęczówki, żeby przesunąć spojrzenie na kompas, który wyciągnął z kieszeni. I poczułam, jak coś znów mnie ściska, a może wyciska mi wilgoć znowu, bo zaszkliły mi się oczy. Miał ją i nosił, chociaż mówił, że w nie nie wierzy. Nie potrafiłam odwerwać spojrzenia od wstążki. - Nie zapo-pomnę. - potwierdziłam, marszcząc nos i wydymając usta, trochę urażona że zasugerował że mogłabym w ogóle. Zaraz jednak unosząc je ku górze w niezrozumieniu, patrząc na jego działania. - Jesteś pew-ewny? - zapytałam go bo wiedziałam ile znaczył dla niego dziadek - znaczy domyślałam się bardziej. Naprawdę chciał coś o takiej wartości dać mnie? Ale nie oponowałam, wyciągając rękę, pozwalając by znalazła się na moim nadgarstku w miejscu wstążki, czy nowego czegoś. - Oh. - wypadło z warg po wyjaśnieniach. Zamknęłam oczy. Życzenie? Czego mogłam chcieć tak naprawdę? Czego życzyć sobie? Zmarszczyłam brwi zastanawiając się. A w końcu namyślałam się, skinęłam głową. Tak, miałam życzenie, chciałam żebyśmy wszyscy znaleźli szczęście swoje. Jakiekolwiek ono nie będzie, byle dla nas miało sens. Wargi mimowolnie uniosły mi się w łagodnej manierze. - Już. - orzekłam, myśląc o tym wyraźnie i mocno, o odnajdowaniu drogi wypełnionej szczęściem, naszym własnym. Nie chciałam tego tylko dla siebie, ale i dla reszty, dla tych co blisko mojego serca się znaleźli.
- Oh. - powiedziałam, zamierzając oprzeć ręce na kolanach i na nich ciężar ciała, ale te nie posłuchały i zsunęły się, a moje ciało za nim, zaraz jednak się wyprostowałam. - Bre-bre-brendan wróócił. - zapytałam go rozszerzając oczy w szoku, ale widać było też we mnie ulgę. - Na-naprawdę. Myyyślałam, że to-to seeen jak po mnie-e przyszedł.. Da-da-dasz wiiiarę? - zapytałam go, bo nadal sama jeszcze nie wierzyłam, że był obok. Taki sam i inny niż wcześniej.
Ale wiedziałam, że wieczność tak trwać nie mogę. Potrzebowałam tylko chwili, tylko chwili by przekonać siebie samą, żeby uchylić powieki i zmierzyć się ze światem, z rzeczywistością - znaleźć w sobie odwagę. A kiedy ją znalazłam, kiedy otworzyłam oczy, wcale na to nie wyglądało bo z nich ciurkiem potoczyły mi się łzy. Jedna za drugą i druga za trzecią nie panowałam nad nimi kompletnie.
- Muszę. - zaprzeczyłam drżącym głosem. - Tooo do-dobre łzy. - powiedziałam zaciskając wokół niego mocniej ramionami, bo dłońmi nie byłam w stanie. - To-o u-ulga i szczęście. - bo nie płakałam z żalu, tylko z radości z uczucia że wielki głaz spadł mi z klatki która przygniatał zbyt długo. Płakałam bo nie umiałam tego nie zrobić, kiedy wszystkie te skumulowane uczucia piętrzyły się we mnie tak długo, kiedy trwałam w tym, czego nie widziałam i nie wiedziałam. Poza tym, nigdy ich nie hamowałam - nie łez, ale emocji. Nie przy nim - i właściwie starałam się nigdy. Bo prowadziły one do zgryzoty, a zgryzota do gorczy a zgoryczała cała nie chciałam być ani trochę. Wzięłam wdech uspokając się trochę, zadzierając głowę kiedy odsunął się kawałek.
Otwierałam usta już, żeby powiedzieć, że dobrze, chyba, może, ale zamarłam tak kiedy uniósł rękę układając ją na moim policzku. Podobny, zdawał się tak podobny, znajomy i do tego w Brenyn i do tego który sama wyśniłam sobie. Okropnie - pomyślałam za raz - musiałam wyglądać okropnie, ale niewiele mogłam na to począć. Gorzej niż wcześniej to był wyczyn jednak trochę, ale znów kto mógł przewidzieć trującą ramorę.
- Szczęś-ście… - powtórzyłam po nim, mimowolnie składając usta w uśmiech. Dla siebie, czy dla niego? Nie wiedziałam nawet. Nie chciałam żeby się przejmował i winił. Nie musiał. W obliczu tego, co tam się zdarzyło, nikt nie był w stanie nic poradzić. Nawet Brendan tak twierdził. Potaknęłam zaraz głową, zostawiając na wargach wspomnienie o tym, że swoje szczęści okupiła życiem kogoś innego. - Ted mnie pi-pilnuje. Mo-mogę chodzić do nieeego na obserwację i na-na-naukę. Po-pokazali mi ćwiczenia-nia na paalce. Po-pokaże ci, po-po-pokażesz Fred-dowi? - zapytałam mierząc go jasnymi tęczówkami. Mogłam napisać list - znaczy, poprosić ciocię żeby napisała, ale napisać a pokazać to dwie różne sprawy. - I-i-i muuusi dobrze je-jeść. - wymieniałam dalej, to co pamiętałam. Liddy wszystko na pewno powiedział Ted. - na kolejne pytanie pokręciłam głową, uniosłam rękę, żeby jej wierzchem przetrzeć pod nosem. - Juuż nie-e. Ale to po-po-potrwaaa zanim prze-przejdzie. - wytłumaczyłam wzruszając mimowolnie ramionami. Przez chwilę patrzyłam na Jima oceniająco, kiedy zaprzeczył, ale w końcu skinęłam głową. Mama mówiła, że na siłę nie dało się pomóc, jeśli ktoś nie chciał. A ja liczyłam, że Jim wie, że może przyjść kiedy będzie potrzebował czegoś. Brwi zeszły mi się trochę. - Nie-ie zoba-ba-baczysz? - powtórzyłam po nim, serce mimowolnie mi stanęła oddech zamarł. - Nie-ie ch-chesz? - zapytałam nie rozumiejąc - nie wiedzieć, czując zagubienie.
- Ni-nic. - potwierdziłam wzdychając ciężko, nie byłam w stanie nic zrobić sama dłońmi tak naprawdę. Nie mogłam, palce chociaż się pozornie poruszały, to nie potrafiły nic wyczuć ani na niczym zacisnąć. Nie spodziewałam się, tej oferty - bo w sumie zrobiłam to, żeby mu pokazać a nie z potrzeby, ale że ruchy i myśli miałam opóźnione, to nim zdążyłam to wyjaśnić już brał się do roboty. Nie przerwałam więc, przymykając na chwilę powieki, mimowolnie rozciągając odrobinę usta. - Dz-dziękuję. - powiedziałam więc, podając mu ręce i pozwalając się podprowadzić. Czułam się słabo i czułam zmęczenie, nogi zaczynały mi drżeć a stałam ledwie chwilę.
Uniosłam tęczówki, żeby przesunąć spojrzenie na kompas, który wyciągnął z kieszeni. I poczułam, jak coś znów mnie ściska, a może wyciska mi wilgoć znowu, bo zaszkliły mi się oczy. Miał ją i nosił, chociaż mówił, że w nie nie wierzy. Nie potrafiłam odwerwać spojrzenia od wstążki. - Nie zapo-pomnę. - potwierdziłam, marszcząc nos i wydymając usta, trochę urażona że zasugerował że mogłabym w ogóle. Zaraz jednak unosząc je ku górze w niezrozumieniu, patrząc na jego działania. - Jesteś pew-ewny? - zapytałam go bo wiedziałam ile znaczył dla niego dziadek - znaczy domyślałam się bardziej. Naprawdę chciał coś o takiej wartości dać mnie? Ale nie oponowałam, wyciągając rękę, pozwalając by znalazła się na moim nadgarstku w miejscu wstążki, czy nowego czegoś. - Oh. - wypadło z warg po wyjaśnieniach. Zamknęłam oczy. Życzenie? Czego mogłam chcieć tak naprawdę? Czego życzyć sobie? Zmarszczyłam brwi zastanawiając się. A w końcu namyślałam się, skinęłam głową. Tak, miałam życzenie, chciałam żebyśmy wszyscy znaleźli szczęście swoje. Jakiekolwiek ono nie będzie, byle dla nas miało sens. Wargi mimowolnie uniosły mi się w łagodnej manierze. - Już. - orzekłam, myśląc o tym wyraźnie i mocno, o odnajdowaniu drogi wypełnionej szczęściem, naszym własnym. Nie chciałam tego tylko dla siebie, ale i dla reszty, dla tych co blisko mojego serca się znaleźli.
- Oh. - powiedziałam, zamierzając oprzeć ręce na kolanach i na nich ciężar ciała, ale te nie posłuchały i zsunęły się, a moje ciało za nim, zaraz jednak się wyprostowałam. - Bre-bre-brendan wróócił. - zapytałam go rozszerzając oczy w szoku, ale widać było też we mnie ulgę. - Na-naprawdę. Myyyślałam, że to-to seeen jak po mnie-e przyszedł.. Da-da-dasz wiiiarę? - zapytałam go, bo nadal sama jeszcze nie wierzyłam, że był obok. Taki sam i inny niż wcześniej.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Mówiła z takim trudem, że ledwie ją rozumiał, ściskała go tak słabo, że ledwie czuł jej splot ramion wokół własnej szyi, ale trwał w tym przyjemnym splocie przez chwilę, czując jak przyjemne ciepło rozlewa się po jego klatce piersiowej, jak przelewa się na ręce, kark, nogi błogością, z której nie chciał się wydostać. Niechętnie się dystansował, żeby na nią spojrzeć, ale to też było tego warte. W końcu ujrzał słaby uśmiech przecinający wilgotne ślady po łzach na jej policzkach. Odpowiedział jej tym samym, uśmiechem i pokiwał lekko głową.
— Od razu lepiej— mruknął, powoli opuszczając wzrok na jej dłonie, gdy wspomniała o ćwiczeniach. Zmarszczył brwi, na ustach zatańczył cień innego, rozbawionego uśmiechu. — Jakiś czas temu to nad moimi palcami pracowałaś — przypomniał jej. Nie zapomniał o tym, jaką pomoc mu zaoferowała, kiedy dowiedziała się o Tower, o tym, co zrobili zanim wyszedł. Ze wszystkiego, co tam przeszedł, ze wszystkich tortur, które przetrwał dziś wciąż paradoksalnie to, tak głupie, może nawet trywialne, było najtrudniejsze. — Możesz? Nie pytałem, czy się z tobą podzieli wiedzą tylko, czy o ciebie zadba — wyjaśnił, przyglądając jej się przez chwilę. Ted... Jakiśtam, kimkolwiek był, zakładał, że uzdrowicielem i miał ją pod opieką nie tylko w kontekście jej nauki anatomii, ale też zdrowia. Ćwiczenia na palce brzmiały enigmatycznie, uniósł brew, zakładając, że nie muszą być takie skomplikowane; że wystarczyło je prostować i zginać, trenując uchwyt. Ćwiczenia na palce kojarzyły mu się z przeskakiwaniem nimi po gryfie; z pulsacyjnym poruszaniem struny wprawianej w odpowiednie wibracje, czego jak sądził, dziś pewnie nie byłby w stanie zrobić. Domyślał się jednak, że komuś kto nie wykorzystywał ich w ten sposób wystarczyło chwytanie. — Pokażę. Mogę? — spytał, unosząc obie dłonie między nich, nie sięgając do jej rąk bez jej przyzwolenia. — Przekażę mu, dobrze jeść — powiedział z większym powątpiewaniem, ukrywając jednak za uśmiechem wątpliwości. Trudno było o dobre jedzenie u kogoś, kto ledwie wiązał koniec z końcem. Freddie nie był w lepszej sytuacji niż on. Wydawałoby się, że ryb miał pod dostatkiem, ale mógł je albo jeść albo sprzedać, nie miał większego wyboru i nie miał nic poza tym. Neala mogła o tym nie wiedzieć, nie doszukiwał się w tym złych intencji. Nie była w stanie pojąć ich codzienności i tego, z czym się mierzyli. Dla niej wszystko było prostsze. Miała dach nad głową, miała pożywne posiłki, miała opiekę i uzdrowiciela. Miała więc wszystko, czego potrzebowała do tego, by dojść do zdrowia. Jak mogłaby spróbować wczuć się w jego sytuacje?
— Ehm... Nie wiem, nie w tym rzecz — odpowiedział od razu, kiedy spytała czy nie chciał; dla niego to było oczywiste, nie pomyślał nawet o tym, że nie wiedziała, choć w gruncie rzeczy odpowiedź nie była taka oczywista. Naprawdę nie był pewien, czy tego chciał, czy w ogóle był gotów. — Muszą być osobno póki... Nie odprawi się rytuału — wzruszył ramionami jakby to było oczywiste, ale wzrok mu zmiękł, kiedy patrzył na nią. — Wierzymy, że dzieci się rodzą mahripe — zamyślił się na moment. — Tak jakby... brudne? Nie w tym... dosłownym sensie, tak jak w pewnym stopniu kobiety są mahripe, jak wszyscy ci, którzy nie są Romami, jak robienie złych rzeczy jest mahripe. — Nie wiedział, jak jej to wyjaśnić nawet. Z punktu widzenia świata, którym się wychował ona cała taka była, a każde przekroczenie przez niego granic czyniło go brudnym. Paradoksalnie, gdy cały świat dookoła uznawał ich za takich, oni odwrotnie. Potrzebowali rytuałów, by oczyścić siebie i swoje dzieci z syfu tego świata. — Eve musi zmyć z dziecka ten brud, żebyśmy mogli się zobaczyć — Żeby nie przeszedł na niego, żeby go nie skalały. — A co wy robicie jak rodzą się dzieci? — spytał, unosząc brwi. Musieli mieć jakieś rytuały powitania nowego życia.
Kiedy kucał przed nią, związując pierwszy supeł, zastygł na moment w bezruchu, czekając aż powie mu, kiedy mógł zawiązać kolejny.
— Jestem — przyznał, spoglądając na nią z dołu. — Nosiliśmy takie jako znak należenia do rodziny. Każdy tabor ma inne, po tym mogliśmy się rozpoznawać — wyjaśnił, zerkając na wyblakło niebieską bransoletkę. — Jest ich tak dużo jak dużo jest rodzin, a niektóre z nich są bardzo liczne, nie mielibyśmy szans nigdy wszystkich poznać. — Nie znali więc wszystkich, ale ogólna wiedza nie była im potrzebna, miało to tylko służyć rozpoznawaniu bliskich i obcych romów. — Ale moja rodzina już nie istnieje więc... Chyba mogę sobie skompletować nową — mruknął z rozbawieniem, uśmiechając się słabo. Tym dla niego byli przyjaciele, rodziną, którą sam robi wybrał. Gdy dała mu znak, że wymyśliła życzenie, zawiązał kolejny supeł i obrócił splecione misternie sznurki węzłem do dołu, odsuwając się od nie. Nie wrócił jednak na krzesło, zamiar tego siadł na trawie przed nią, podciągając jedną ugiętą w kolanie nogę do góry. SPojrzał jak jej dłonie się osuwają, ale próbował to zignorować. To nie mogło być dla niej łatwe, udał, że nie zauważył jej problemów. — Brendan? Twój brat? — zdziwił się, unosząc wysoko brwi. Otworzył oczy szerzej, a po chwili uśmiechnął się szeroki i całkiem szczerze. — To wspaniale! Żyje — przyznał odkrywczo z radością w głosie. Doskonal wiedział jak się musiała czuć. On też kiedyś odzyskał brata, którego sądził, że stracił bezpowrotnie. — Niesamowite, co się stało? Gdzie się podziewał przez ten czas? Gdzie jest teraz?
— Od razu lepiej— mruknął, powoli opuszczając wzrok na jej dłonie, gdy wspomniała o ćwiczeniach. Zmarszczył brwi, na ustach zatańczył cień innego, rozbawionego uśmiechu. — Jakiś czas temu to nad moimi palcami pracowałaś — przypomniał jej. Nie zapomniał o tym, jaką pomoc mu zaoferowała, kiedy dowiedziała się o Tower, o tym, co zrobili zanim wyszedł. Ze wszystkiego, co tam przeszedł, ze wszystkich tortur, które przetrwał dziś wciąż paradoksalnie to, tak głupie, może nawet trywialne, było najtrudniejsze. — Możesz? Nie pytałem, czy się z tobą podzieli wiedzą tylko, czy o ciebie zadba — wyjaśnił, przyglądając jej się przez chwilę. Ted... Jakiśtam, kimkolwiek był, zakładał, że uzdrowicielem i miał ją pod opieką nie tylko w kontekście jej nauki anatomii, ale też zdrowia. Ćwiczenia na palce brzmiały enigmatycznie, uniósł brew, zakładając, że nie muszą być takie skomplikowane; że wystarczyło je prostować i zginać, trenując uchwyt. Ćwiczenia na palce kojarzyły mu się z przeskakiwaniem nimi po gryfie; z pulsacyjnym poruszaniem struny wprawianej w odpowiednie wibracje, czego jak sądził, dziś pewnie nie byłby w stanie zrobić. Domyślał się jednak, że komuś kto nie wykorzystywał ich w ten sposób wystarczyło chwytanie. — Pokażę. Mogę? — spytał, unosząc obie dłonie między nich, nie sięgając do jej rąk bez jej przyzwolenia. — Przekażę mu, dobrze jeść — powiedział z większym powątpiewaniem, ukrywając jednak za uśmiechem wątpliwości. Trudno było o dobre jedzenie u kogoś, kto ledwie wiązał koniec z końcem. Freddie nie był w lepszej sytuacji niż on. Wydawałoby się, że ryb miał pod dostatkiem, ale mógł je albo jeść albo sprzedać, nie miał większego wyboru i nie miał nic poza tym. Neala mogła o tym nie wiedzieć, nie doszukiwał się w tym złych intencji. Nie była w stanie pojąć ich codzienności i tego, z czym się mierzyli. Dla niej wszystko było prostsze. Miała dach nad głową, miała pożywne posiłki, miała opiekę i uzdrowiciela. Miała więc wszystko, czego potrzebowała do tego, by dojść do zdrowia. Jak mogłaby spróbować wczuć się w jego sytuacje?
— Ehm... Nie wiem, nie w tym rzecz — odpowiedział od razu, kiedy spytała czy nie chciał; dla niego to było oczywiste, nie pomyślał nawet o tym, że nie wiedziała, choć w gruncie rzeczy odpowiedź nie była taka oczywista. Naprawdę nie był pewien, czy tego chciał, czy w ogóle był gotów. — Muszą być osobno póki... Nie odprawi się rytuału — wzruszył ramionami jakby to było oczywiste, ale wzrok mu zmiękł, kiedy patrzył na nią. — Wierzymy, że dzieci się rodzą mahripe — zamyślił się na moment. — Tak jakby... brudne? Nie w tym... dosłownym sensie, tak jak w pewnym stopniu kobiety są mahripe, jak wszyscy ci, którzy nie są Romami, jak robienie złych rzeczy jest mahripe. — Nie wiedział, jak jej to wyjaśnić nawet. Z punktu widzenia świata, którym się wychował ona cała taka była, a każde przekroczenie przez niego granic czyniło go brudnym. Paradoksalnie, gdy cały świat dookoła uznawał ich za takich, oni odwrotnie. Potrzebowali rytuałów, by oczyścić siebie i swoje dzieci z syfu tego świata. — Eve musi zmyć z dziecka ten brud, żebyśmy mogli się zobaczyć — Żeby nie przeszedł na niego, żeby go nie skalały. — A co wy robicie jak rodzą się dzieci? — spytał, unosząc brwi. Musieli mieć jakieś rytuały powitania nowego życia.
Kiedy kucał przed nią, związując pierwszy supeł, zastygł na moment w bezruchu, czekając aż powie mu, kiedy mógł zawiązać kolejny.
— Jestem — przyznał, spoglądając na nią z dołu. — Nosiliśmy takie jako znak należenia do rodziny. Każdy tabor ma inne, po tym mogliśmy się rozpoznawać — wyjaśnił, zerkając na wyblakło niebieską bransoletkę. — Jest ich tak dużo jak dużo jest rodzin, a niektóre z nich są bardzo liczne, nie mielibyśmy szans nigdy wszystkich poznać. — Nie znali więc wszystkich, ale ogólna wiedza nie była im potrzebna, miało to tylko służyć rozpoznawaniu bliskich i obcych romów. — Ale moja rodzina już nie istnieje więc... Chyba mogę sobie skompletować nową — mruknął z rozbawieniem, uśmiechając się słabo. Tym dla niego byli przyjaciele, rodziną, którą sam robi wybrał. Gdy dała mu znak, że wymyśliła życzenie, zawiązał kolejny supeł i obrócił splecione misternie sznurki węzłem do dołu, odsuwając się od nie. Nie wrócił jednak na krzesło, zamiar tego siadł na trawie przed nią, podciągając jedną ugiętą w kolanie nogę do góry. SPojrzał jak jej dłonie się osuwają, ale próbował to zignorować. To nie mogło być dla niej łatwe, udał, że nie zauważył jej problemów. — Brendan? Twój brat? — zdziwił się, unosząc wysoko brwi. Otworzył oczy szerzej, a po chwili uśmiechnął się szeroki i całkiem szczerze. — To wspaniale! Żyje — przyznał odkrywczo z radością w głosie. Doskonal wiedział jak się musiała czuć. On też kiedyś odzyskał brata, którego sądził, że stracił bezpowrotnie. — Niesamowite, co się stało? Gdzie się podziewał przez ten czas? Gdzie jest teraz?
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Wywróciłam oczami, ale kącik ust drgnął mi bardziej. Podejrzewałam trochę, że Jim się swoich boi - emocji. Pamiętałam jak przepraszał za to, że się uniósł, ale dla mnie sprawa zawsze była taka sama, jeśli po burzy chcieliśmy iść dalej, to nie miało to znaczenia. A złość, smutek, łzy uwalniały duszy trochę - tak samo jak szczęście, śmiech i radość. Pozornie nad emocjami należało panować choć trochę, ale moje podążały za mną w chaosie, zawsze poza moją kontrolą, prowadzone przez, hm, prawdopodobnie dumę do pary z empatią. Chciałam pomagać w końcu po to sięgnęłam po leczniczą magię. Poza tym, przy nim, nic czułam, że chować muszę któreś. Widział mnie każdą i każdą zniósł jakoś. A kiedy był blisko, nawet cienie i potwory zdawały się bardziej znośne.
- Przewro-wro-tnie cza-czasem życie się to-toczy. - powiedziałam przesuwając tęczówki po jego twarzy, przekrzywiając trochę głowę. Chociaż przemknęło mi przez głowę, że połknięcie przez wielką rybę lżejsze było mimo wszystko, bo nie byłam świadoma niczego, ocknęłam się po prostu w szpitalu mniej sprawna niż wcześniej. Jim był przytyomny i wiedziałam - a może czułam bardziej, bo wiedzieć nie miałam skąd - to zdarzenie go zmieniło. - Jak nie-e zaaadba, to stra-raaci asy-asystentkę. - zażartowałam krzyżując jasne spojrzenie z tymi ciemniejszymi. - To-to dwa w jeeednym. - orzekłam wzruszając lekko - a może bardziej niemrawo - ramionami. Wolałam siedzieć i uczyć się choć trochę, niż całe dnie w domu spędzać, chociaż na razie o wujściu nie było mowy, energię traciłam szybko, miałam jej tyle ile chęci do jedzenia - w ogóle właściwie.
Uśmiechnęłam się bladawo, kiedy zgodził się z widoczną ulgą. Martwiłam się o Freda do niego na pewno nie pozwolą mi pojechać. Ba, ciocia nadal nie wiedziała o naszym wypadzie do Warwick i może to i lepiej, bo by mi nieźle za to głowę zmyła. Potaknełam głową lekko.
- Na-najpierw trzeeeba je złącz-czyć. - powiedziałam próbując pokazać, kicuk z palcem wskazującym, potem ze środkowemu i dwoma pozostałymi, ale palce mi nie działały prawie w cale. - Do-do końca próbować. - powiedziałam pochylając trochę głowę mimowolnie marszcząc brwi. - I ści-ściskać. - uzupełniłam, próbując rękę zacisnąć w piść. - Glinę mo-może, albo na czymś innym. - mówiłam dalej złoszcząc się na własne dłonie. - Cz-czucie po-ponoć wróci. - westchnęłam ciężej trochę. Bo abstrakcyjne to było, nic czuć nic pod palcami, nawet jak koniuszek jednego dotknął drugiego. - Gdy-gdyby pootrzebo-bował czeegoś da znaać. - poprosiłam, unosząc tęczówki na Jima. Nie znałam go za dobrze, tyle co chwilę. Ale byliśmy w tym razem, nie?
Brwi uniosły mi się wyżej, nie rozumiałam. Nie w tym rzecz była? To w czym. Ostatnio nie było między nimi dobrze. Właściwie od kiedy ich znałam nie było. Nie potrafiłam obrać strony Eve, bo znałam dokładnie tą Jima. - Oh. - wypadło z moich warg. Rytuału… no tak. Znaczy, co? Jakiego rytuału? Zmarszczyłam brwi, niezrozumienie pojawiło mi się na twarzy. Przekrzywiłam odrobinę głowę słuchając jego wyjaśnień. Zamyśliłam się w końcu skinając powoli głową. - Mu-musiała by-bym cio-cioci spy-py-tać. - przyznałam niechętnie, bo nie lubiłam nie wiedzieć. Ale właściwie to najmłodsza byłam w okolicy najbliższej. Ze swojego pamiętałam niewiele a i nie interesowałam się tym za bardzo, bo do dzieci męża trzeba, a ja nie zamierzałam mieć żadnego przecież.
Propozycja zamiany wstążki na bransoletkę przyniosła mi niespodziewaną radość, ale i zaskoczenie. Chciałam jej - bardziej niż sama przed sobą byłam w stanie przyznać chociaż nie wiedziałam dlaczego, ale musiałam się też upewnić. Nie chciałam, żeby kiedyś pożałował, że mi ją dał. Ale słuchałam z obijającym się z wdzięcznością sercem. Nachyliłam się trochę.
- My się roz-rozponajemy po włoooosach. - mruknęłam, wykrzywiając lekko usta. Żartowałam, ale trudno było zaprzeczyć że większość Weasley’ów - poza tymi, którzy w rodzinie się znaleźli a nie urodzili - była przecież ruda. Otworzyłam usta chwilę później. Przez chwilę na mojej twarzy pojawiło się zdziwienie, które zastąpiła radość i wdzięczność. Potaknęłam głową. Mógł na pewno, rodzina nie zawsze przecież krwią musiała być złączona. Z wstrzymanym oddechem zamknęłam powieki wybierając życzenie, a potem patrzyłam jak zawiązuje supły za sobą. - Dziękuję. - powiedziałam i chociaż pewność miałam w swojej wdzięczności, to słowa wydostały się szeptem na zewnątrz.
- Tak. - potwierdziłam, rozpromieniając się, odpowiadając na uśmiech wdzięczna za radość, którą ze mną podzielił. Bo widziałam, że cieszy się razem ze mną. - Ży-żyje. - powtórzyłam, czując ulgę w tym krótkim słowie, w tej prawdzie, która ściągała mi z serca ciężar, wypychała z objęć samotności, którą czułam coraz mocniej.
- Nie-nie-niewiele mi zdąży-zył po-powiedzieć. - przyznałam, kręcąc powoli przecząco głową. - Du-dużo czaaasu spę-pędza w Mi-ministe-ter-ssstwie. Te-teeraz teeż. - westchnęłam spoglądając w niebo. - Ja-jak wra-raca to mnie seeen zma-ga-ga. - opuściłam spojrzenie na Jima. - A-ale po-powie mi, ja-jak przyj-dzie-dzie czas. Na-na pewnoo nie by-było le-leko, pe-pewnie te-teraz muuuusi wra-racać do tego. Ra-ra-pooorty i inne ta-takie. Wygląda ta-tak ma-marnie ja-jak ja. - zażartowałam, chociaż mówiłam prawdę. - A-ale to-to on. - westchnęłam lekko. - Wszy-szystko idzie w do-dobrą stro-ronę, Jim. Czu-czuję to. - zerknęłam na niego. - Dla mnie-nie i cie-iebie. Ja-ja żyje. Ty też - to, to seen był tylko. I Li-lidy i F-fred i Eve i Bre-brendan. Nie-nie wpa-wpakuj się w za du-duże kło-kło-poty przez mie-iesiąc, bo z-z różdżką i ma-magią idzie mi śre-średnio te-teraz. - pouczyłam, poprosiłam go, mimo wszystko uśmiechając się lekko. Przez miesiąc, bo potem miałam zacząć mieć większe władanie nad ręką, to mogłam pomóc, gdyby stało się coś.
- Przewro-wro-tnie cza-czasem życie się to-toczy. - powiedziałam przesuwając tęczówki po jego twarzy, przekrzywiając trochę głowę. Chociaż przemknęło mi przez głowę, że połknięcie przez wielką rybę lżejsze było mimo wszystko, bo nie byłam świadoma niczego, ocknęłam się po prostu w szpitalu mniej sprawna niż wcześniej. Jim był przytyomny i wiedziałam - a może czułam bardziej, bo wiedzieć nie miałam skąd - to zdarzenie go zmieniło. - Jak nie-e zaaadba, to stra-raaci asy-asystentkę. - zażartowałam krzyżując jasne spojrzenie z tymi ciemniejszymi. - To-to dwa w jeeednym. - orzekłam wzruszając lekko - a może bardziej niemrawo - ramionami. Wolałam siedzieć i uczyć się choć trochę, niż całe dnie w domu spędzać, chociaż na razie o wujściu nie było mowy, energię traciłam szybko, miałam jej tyle ile chęci do jedzenia - w ogóle właściwie.
Uśmiechnęłam się bladawo, kiedy zgodził się z widoczną ulgą. Martwiłam się o Freda do niego na pewno nie pozwolą mi pojechać. Ba, ciocia nadal nie wiedziała o naszym wypadzie do Warwick i może to i lepiej, bo by mi nieźle za to głowę zmyła. Potaknełam głową lekko.
- Na-najpierw trzeeeba je złącz-czyć. - powiedziałam próbując pokazać, kicuk z palcem wskazującym, potem ze środkowemu i dwoma pozostałymi, ale palce mi nie działały prawie w cale. - Do-do końca próbować. - powiedziałam pochylając trochę głowę mimowolnie marszcząc brwi. - I ści-ściskać. - uzupełniłam, próbując rękę zacisnąć w piść. - Glinę mo-może, albo na czymś innym. - mówiłam dalej złoszcząc się na własne dłonie. - Cz-czucie po-ponoć wróci. - westchnęłam ciężej trochę. Bo abstrakcyjne to było, nic czuć nic pod palcami, nawet jak koniuszek jednego dotknął drugiego. - Gdy-gdyby pootrzebo-bował czeegoś da znaać. - poprosiłam, unosząc tęczówki na Jima. Nie znałam go za dobrze, tyle co chwilę. Ale byliśmy w tym razem, nie?
Brwi uniosły mi się wyżej, nie rozumiałam. Nie w tym rzecz była? To w czym. Ostatnio nie było między nimi dobrze. Właściwie od kiedy ich znałam nie było. Nie potrafiłam obrać strony Eve, bo znałam dokładnie tą Jima. - Oh. - wypadło z moich warg. Rytuału… no tak. Znaczy, co? Jakiego rytuału? Zmarszczyłam brwi, niezrozumienie pojawiło mi się na twarzy. Przekrzywiłam odrobinę głowę słuchając jego wyjaśnień. Zamyśliłam się w końcu skinając powoli głową. - Mu-musiała by-bym cio-cioci spy-py-tać. - przyznałam niechętnie, bo nie lubiłam nie wiedzieć. Ale właściwie to najmłodsza byłam w okolicy najbliższej. Ze swojego pamiętałam niewiele a i nie interesowałam się tym za bardzo, bo do dzieci męża trzeba, a ja nie zamierzałam mieć żadnego przecież.
Propozycja zamiany wstążki na bransoletkę przyniosła mi niespodziewaną radość, ale i zaskoczenie. Chciałam jej - bardziej niż sama przed sobą byłam w stanie przyznać chociaż nie wiedziałam dlaczego, ale musiałam się też upewnić. Nie chciałam, żeby kiedyś pożałował, że mi ją dał. Ale słuchałam z obijającym się z wdzięcznością sercem. Nachyliłam się trochę.
- My się roz-rozponajemy po włoooosach. - mruknęłam, wykrzywiając lekko usta. Żartowałam, ale trudno było zaprzeczyć że większość Weasley’ów - poza tymi, którzy w rodzinie się znaleźli a nie urodzili - była przecież ruda. Otworzyłam usta chwilę później. Przez chwilę na mojej twarzy pojawiło się zdziwienie, które zastąpiła radość i wdzięczność. Potaknęłam głową. Mógł na pewno, rodzina nie zawsze przecież krwią musiała być złączona. Z wstrzymanym oddechem zamknęłam powieki wybierając życzenie, a potem patrzyłam jak zawiązuje supły za sobą. - Dziękuję. - powiedziałam i chociaż pewność miałam w swojej wdzięczności, to słowa wydostały się szeptem na zewnątrz.
- Tak. - potwierdziłam, rozpromieniając się, odpowiadając na uśmiech wdzięczna za radość, którą ze mną podzielił. Bo widziałam, że cieszy się razem ze mną. - Ży-żyje. - powtórzyłam, czując ulgę w tym krótkim słowie, w tej prawdzie, która ściągała mi z serca ciężar, wypychała z objęć samotności, którą czułam coraz mocniej.
- Nie-nie-niewiele mi zdąży-zył po-powiedzieć. - przyznałam, kręcąc powoli przecząco głową. - Du-dużo czaaasu spę-pędza w Mi-ministe-ter-ssstwie. Te-teeraz teeż. - westchnęłam spoglądając w niebo. - Ja-jak wra-raca to mnie seeen zma-ga-ga. - opuściłam spojrzenie na Jima. - A-ale po-powie mi, ja-jak przyj-dzie-dzie czas. Na-na pewnoo nie by-było le-leko, pe-pewnie te-teraz muuuusi wra-racać do tego. Ra-ra-pooorty i inne ta-takie. Wygląda ta-tak ma-marnie ja-jak ja. - zażartowałam, chociaż mówiłam prawdę. - A-ale to-to on. - westchnęłam lekko. - Wszy-szystko idzie w do-dobrą stro-ronę, Jim. Czu-czuję to. - zerknęłam na niego. - Dla mnie-nie i cie-iebie. Ja-ja żyje. Ty też - to, to seen był tylko. I Li-lidy i F-fred i Eve i Bre-brendan. Nie-nie wpa-wpakuj się w za du-duże kło-kło-poty przez mie-iesiąc, bo z-z różdżką i ma-magią idzie mi śre-średnio te-teraz. - pouczyłam, poprosiłam go, mimo wszystko uśmiechając się lekko. Przez miesiąc, bo potem miałam zacząć mieć większe władanie nad ręką, to mogłam pomóc, gdyby stało się coś.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Jak nie zadba to go znajdę to powyrywam mu...— zaczął, dość szybko przypominając sobie z kim rozmawiał i jak powinien si pilnować. W głowie ostrzegawcze James, język zagrzmiało zanim zdołał zwerbalizować całą myśl. Głos ugrzązł mu więc w garda, a usta pozostały rozchylone, kiedy się uśmiechał jak przyłapany na jakimś niecnym czynie. W końcu zamknął usta i uniósł brwi. — Lepiej żeby zadbał w każdym razie — wyjawił ostrzegawczo, z pewnym siebie błyskiem w oku. Nie wyobrażał sobie, by nie miała odpowiedniej opieki. Z nich wszystkich to właśnie ona miała najlepsze możliwości i pierwszy raz naprawdę się z tego cieszył. Zasługiwała na to, by ktoś zadbał o nią, zapewnił jej nie tylko powrót do zdrowia, ale spokój ciała i ducha. W jej oczach widział mieszaninę emocji — nie rozpoznawał wszystkich, próbował je wyodrębnić, ale nie był w stanie, a wstyd było mu zapytać o to wprost. Bo nie powinno go to interesować, choć obchodziło zdecydowanie za bardzo. Przyglądał się jej twarzy, zamiast palcom, kiedy instruowała go jak powinien przekazać to Freddiemu. Powiedział, że to zrobi i zamierzał mu powiedzieć, co ma robić, ale wbrew najlepszym intencjom szansa na to, że przedstawi mu to tak jak ona i z takimi zaleceniami była mała, tym bardziej, że zamiast usiłować zapamiętać jej wskazówki przyglądał jej się. Trochę badawczo, trochę w zadumie, dopiero teraz zastanawiając się nad jej reakcją i tym, że wierzyła, że był martwy. Jej reakcja go przytłoczyła, zawstydzony wymigał się z zadawania pytań tak samo jak i wyjaśnień, szybko przechodząc do kolejnych tematów i spraw, ale nie sposób było zamieść to pod dywan, zapomnieć o tym łatwo. Nie słuchał jej, myśląc o tym, jaką ulgę zobaczył w jej oczach, wzruszenie i radość na swój własny widok. I nie był pewien, czy kiedykolwiek ktokolwiek przywitał go w ten sposób. Marcel może, kiedy zobaczyli się po roku w Londynie, ale ich więź była inna, spotkali się tak jakby on nie opuścił szkoły wcześniej, a ten rok tułaczki nie miał miejsca; jakby widzieli się ledwie wczoraj. Próbował sobie przypomnieć, czy to się zdarzyło. Aisha była szczęśliwa, Eve wydawała się zaskoczona, dziś już to wiedział. Dlaczego Neala była taka wstrząśnięta? Jej twarz nie zdradzała zbyt wiele, nie to, co chciał lub potrzebował wiedzieć, ale znał ją na tyle by rozmieć, że gdyby było coś co chciała mu powiedzieć, zrobiłaby to. Nie była kimś, kto dusił w sobie myśli, czekając aż się popsują.
— Co? Tak, dam znać — odparł wytrącony z zamyślenia, choć nie tak dokładnie brzmiała jej sugestia. Przelotnie złapał jej szok, ale gdy ona go wznosiła, on opuścił na jej dłonie. Nie miał pojęcia, co miał pokazać Freddiemu, coś o ściskaniu — przekaże mu. Pokiwał głową z pewnością, by ją uspokoić, że zrobi to, o co go prosiła, choć wiedział już, że zrobi to niedokładnie. Nie drążył i ni dopytywał o ich zwyczaje, głównie dlatego, że go ten temat interesował słabo, a nawet wcale, dzieci w swej istocie nie tkwiły w kręgu jego szczególnych zainteresowań. Zerknął na bransoletkę, a potem okręcił dłonią swoje i poprawił je na nadgarstku pod koszulą, wciąż siedząc na ziemi pod nią, przed nią, niemalże u jej stóp. Oparł się na kolanie i zadarł głowę. Zaśmiał się.
— Ale nie każdy rudy to Weasley. Roratio też chyba ma podobny kolor włosów — przypomniał sobie jego wizytę w stajni i to, jakiego mu psikusa wtedy sprawił. Koń poniósł go prawie niespodziewanie, wstyd było mu przyznać, jak wielką miał wtedy satysfakcję, choć nie zasłużył na taką rywalizację. W tym jednym był dobry. Wierzył, że znał się na koniach i powoli zaczynał wierzyć, że bycie tu da mu nie tylko pieniądze, których potrzebował i nie tylko nieplanowane i niekończące się spotkania z Weasley, ale też mógł się czegoś nauczyć. Mieli stadninę, wkrótce któraś z kłączy napewno będzie źrebna. Jego dziadek potrafił zajeżdżać konie, on też chciał to umieć. — Nie ma za co — odparł z uśmiechem. Cieszył się. Naprawdę i szczerze cieszył, że jej brat się odnalazł. Była sierotą, a teraz dzięki temu znów miała rodzinę. Nie tylko ciotkę i wuja, ale kogoś kto był tak bliski jej sercu. Znów będzie miała bratnią duszę przy sobie, kogoś kto poradzi jej i zadba o nią najlepiej jak się da. Tak jak on, jak mu się zdawało przynajmniej, próbował dbać o Aishę. — Powroty nie są łatwe, ale kiedy przyjdzie czas — potwierdził, podziwiając jej cierpliwość i gotowość do wysłuchania historii brata. On sam swojemu nie dał takiej szansy, w złości, gniewie i prawie płaczu zmuszając go by wyjawił mu wszystko. — Nie wyglądasz marnie — zaprzeczył od razu, kłamiąc jak z nut. Wyglądała kiepsko, martwiło go to, ale wszedł w inną śpiewkę jakby był o tym przekonany. — Gdybym nie wiedział, że pożarł cię wieloryb to nigdy bym się nie poznał. Z jego brzucha też cię taką wyciągnęli, czy miałaś pobrudzoną sukienkę chociaż? — Uśmiechnął się szeroko, wiedząc, że to wszystko musiało wyglądać inaczej. Wspomniała o truciźnie, jej trudności z poruszaniem się wskazywały na to, że było źle. Bagatelizowanie tego nie było szczere, ale nie był odpowiednia osobą do tego, by wykazywać zbyt duże zmartwienie jej stanem — głownie dlatego, że wraz z tym wiązała się ściśle konieczność objęcia nad kimś opieki, a on tego zrobić nie mógł. Nawet jeśli chciał. Pokiwał głową, słysząc jej zapewnienia. O tym, że wszystko szło ku dobremu. Uśmiechnął się i spojrzał na nią rozmarzonym wzrokiem — jak miło było usłyszeć takie słowa po takich tragediach, takich trudach. Świat płonął wciąż, nie odrodzi się długo po wojnie, po katastrofie, a ona odzyskała kawałek swojego świata i wydawała się naprawdę wierzyć, że w końcu będzie dobrze. Pokiwał głową na potwierdzenie — chciał, by zaraziła go tym optymizmem. Potrzebował tego. — Chwila, jaki sen? — spytał zaraz. Zmrużył oczy, poważniejąc. — Co ci się śniło? — spytał żywo zainteresowany.
— Co? Tak, dam znać — odparł wytrącony z zamyślenia, choć nie tak dokładnie brzmiała jej sugestia. Przelotnie złapał jej szok, ale gdy ona go wznosiła, on opuścił na jej dłonie. Nie miał pojęcia, co miał pokazać Freddiemu, coś o ściskaniu — przekaże mu. Pokiwał głową z pewnością, by ją uspokoić, że zrobi to, o co go prosiła, choć wiedział już, że zrobi to niedokładnie. Nie drążył i ni dopytywał o ich zwyczaje, głównie dlatego, że go ten temat interesował słabo, a nawet wcale, dzieci w swej istocie nie tkwiły w kręgu jego szczególnych zainteresowań. Zerknął na bransoletkę, a potem okręcił dłonią swoje i poprawił je na nadgarstku pod koszulą, wciąż siedząc na ziemi pod nią, przed nią, niemalże u jej stóp. Oparł się na kolanie i zadarł głowę. Zaśmiał się.
— Ale nie każdy rudy to Weasley. Roratio też chyba ma podobny kolor włosów — przypomniał sobie jego wizytę w stajni i to, jakiego mu psikusa wtedy sprawił. Koń poniósł go prawie niespodziewanie, wstyd było mu przyznać, jak wielką miał wtedy satysfakcję, choć nie zasłużył na taką rywalizację. W tym jednym był dobry. Wierzył, że znał się na koniach i powoli zaczynał wierzyć, że bycie tu da mu nie tylko pieniądze, których potrzebował i nie tylko nieplanowane i niekończące się spotkania z Weasley, ale też mógł się czegoś nauczyć. Mieli stadninę, wkrótce któraś z kłączy napewno będzie źrebna. Jego dziadek potrafił zajeżdżać konie, on też chciał to umieć. — Nie ma za co — odparł z uśmiechem. Cieszył się. Naprawdę i szczerze cieszył, że jej brat się odnalazł. Była sierotą, a teraz dzięki temu znów miała rodzinę. Nie tylko ciotkę i wuja, ale kogoś kto był tak bliski jej sercu. Znów będzie miała bratnią duszę przy sobie, kogoś kto poradzi jej i zadba o nią najlepiej jak się da. Tak jak on, jak mu się zdawało przynajmniej, próbował dbać o Aishę. — Powroty nie są łatwe, ale kiedy przyjdzie czas — potwierdził, podziwiając jej cierpliwość i gotowość do wysłuchania historii brata. On sam swojemu nie dał takiej szansy, w złości, gniewie i prawie płaczu zmuszając go by wyjawił mu wszystko. — Nie wyglądasz marnie — zaprzeczył od razu, kłamiąc jak z nut. Wyglądała kiepsko, martwiło go to, ale wszedł w inną śpiewkę jakby był o tym przekonany. — Gdybym nie wiedział, że pożarł cię wieloryb to nigdy bym się nie poznał. Z jego brzucha też cię taką wyciągnęli, czy miałaś pobrudzoną sukienkę chociaż? — Uśmiechnął się szeroko, wiedząc, że to wszystko musiało wyglądać inaczej. Wspomniała o truciźnie, jej trudności z poruszaniem się wskazywały na to, że było źle. Bagatelizowanie tego nie było szczere, ale nie był odpowiednia osobą do tego, by wykazywać zbyt duże zmartwienie jej stanem — głownie dlatego, że wraz z tym wiązała się ściśle konieczność objęcia nad kimś opieki, a on tego zrobić nie mógł. Nawet jeśli chciał. Pokiwał głową, słysząc jej zapewnienia. O tym, że wszystko szło ku dobremu. Uśmiechnął się i spojrzał na nią rozmarzonym wzrokiem — jak miło było usłyszeć takie słowa po takich tragediach, takich trudach. Świat płonął wciąż, nie odrodzi się długo po wojnie, po katastrofie, a ona odzyskała kawałek swojego świata i wydawała się naprawdę wierzyć, że w końcu będzie dobrze. Pokiwał głową na potwierdzenie — chciał, by zaraziła go tym optymizmem. Potrzebował tego. — Chwila, jaki sen? — spytał zaraz. Zmrużył oczy, poważniejąc. — Co ci się śniło? — spytał żywo zainteresowany.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Moje brwi uniosły się mimowolnie na szybko wyrzucone i urwane w połowie słowa, tęczówki zawisły na twarzy Jima, mierząc go spojrzeniem w krótkiej chwili zawieszenia. Kolejne, dźwignęły kącikiem ust, owijającym się wokół uczuciem… bezpieczeństwa? Sama nie byłam pewna.
- Za-zadba. - zapewniłam go raz jeszcze, nachylając się lekko trochę bliżej. - Ni-ni-nikt nie chce żeeeeby mu wy-wy-wyrywać. - zażartowałam, ale twarz miałam pełną wdzięczności. Wiedziałam, że Ted będzie sprawdzał czy dochodzę do siebie w odpowiedni sposób, a jednocześnie kiedy znajdzie trochę więcej sił, będę mogła u niego spędzać trochę czasu nie siedząc cały czas w domu. Bo potrzeba by pomagać była we mnie silna nadal. Silniejsza jeszcze niż wcześniej chyba, bo teraz każda pomoc jeszcze mocniej była potrzebna. Widziałam to i słyszałam. Wuja wracał dopiero na kolację, ciocia też wychodziła, albo wysyłała listy, załatwiała sprawy. Brendan chodził na przesłuchania - znając życie, wróci do pracy wcześniej niż powienien. Ale wątpiła by istniała siła, która mogła go w tym wypadku powstrzymać.
Zajęłam się pokazywaniem ćwiczeń, zgięć palców, prób które podejmowałam sama, patrząc na palce, które nie działały do końca. Mozolnie dodając słowa, choć nie mówiłam wiele, czułam, że mnie to męczy. Jak każda czynność której się podejmowałam. Ale chciałam żeby Fred je dostał i umiał - miały pomóc, tak słyszałam i w to wierzyłam. Zamilkłam na chwilę zastanawiając się czy było coś jeszcze, co powinien wiedzieć o ćwiczeniach, ale na nic nie wpadłam. Uniosłam tęczówki trafiając od razu na te jego. Trochę zaskoczona, myśląc, że skupiał uwagę na rękach, jednocześnie czując jak mocniej obija mi się serce, bo był tak blisko. Jak wcześniej? Czy jak we śnie. Otworzyłam usta chcąc zapytać, czy słuchał w ogóle ale nic się z nich nie wydobyło. A potem mrugnęłam i mnie olśniło, że stałam jak idiotka.
- O-ogólnie ćwi-ćwiczyć trz-rze-eba. - podsumowałam więc czując, że powinnam się odsunąć, ale nie drgnęłam wyrzucając między nas pytanie, może prośbę. Potakując wolniej głową kiedy potwierdził.
Usiadłam, patrząc na to, co robił, co ofiarował, zaleczając winę, dziurę która powstała w oka mgnieniu. Palce przesunęły się po bransoletce lekko.
- N-nie-nie mo-mogli-liśmy za-a-a-antekować go ca-całego. - mruknęłam wywracając oczami, wargi drgnęły mi w rozbawieniu. Lubiłam, kiedy się śmiał. Bo kiedy to robił robił to szczerze, tak jak śmiać się powinno. Ciężko mi było że widział mnie taką - słabą, powolną, męczącą się samym mówieniem. A jednocześnie nic dziś nie cieszyło mnie mocniej, niż jego widok i świadomość, że nic mu nie było. Nic się nie zmieniło. Świat jeszcze chwilę temu się kończył a my żyliśmy oboje. Mimo wielkiej ryby która mnie pożarała, gwiazd które niszczyły wszystko czego dotknęły. Staliśmy nadal, a kiedy dla wielu świat się kończył, ja odzyskiwałam to, co utracone.
- Wteeeedy ja-a też bę-będę gotowa. - uzupełniłam rozciągając wargi w zmęczonym uśmiechu. Na to, żeby go wysłuchać i zrozumieć. Odwróciłam tęczówki spoglądając dalej na samotne drzewo znajdujące się niedaleko. Wątpiłam, żeby to przez co przeszedł było łatwe. Mówił, że Zakon mu pomógł i wyglądał jakby zgotowali mu piekło. Nie zawsze od razu było się w stanie o tym mówić - a może powtarzać raz za razem. Sądziłam że teraz codziennie go wypytują o to jak i gdzie i dlaczego. Mogłam poczekać aż zaufa, że udźwignę ból, który miał przy sobie. Po raz pierwszy zaśmiałam się w duszy poczułam lekkoś, ale chyba nie brzmiałam tak dokładnie.
- Yhym. - potwierdziłam z powątpiewaniem w rozbawieniu. Wyglądałam. Wiedziałam to ja, widział to też on. Czułam. Słabość organizmu mnie frustrowała. Spowalniała, zmuszała do siedzenia w miejscu. - Po-po-po pierwsze - to była ra-ra-ramora. - nie wieloryb. Wyjaśniłam wywracając oczami choć rozbawienie nadal błąkało mi się po twarzy. - A po dru-ru-gie wszy-sycy byliśmy b-brudni. Po-po-ponoć od-odór był stra-ra-raszny. - wzruszyłam ramionami. - A-ale to prze-przespałam. - kiedy się obudziłam byłam umyta, czysta a nade mną znajdował się Brendan.
Zamarłam, kiedy Jim zapytał uświadamiając sobie, że mi się wymsknęło. Milczeć powinnam. A teraz co miałam powiedzieć - że ten w którym… poczułam jak czerwień wchodzi mi na szyję. Zerknęłam na bok, zmarszczyłam brwi. Odchrząknęłam. Uniosłam rękę, żeby poprawić włosy, ale te ześlizgnęły się po nich. Oddychaj Neala, to sen był tylko. Nic więcej.
- Że-że u-umarłeś. - powiedziałam więc w końcu zaciskając dłoń w coś co prawie było pięścią, pomijając całkowicie to, co wcześniej tam było. Poczułam jak lód zaciska się blisko, szczypie wewnątrz wszystko, chciałam żeby był blisko. - M-mia-miałeś ranę na gło-łowie. Nie-ie zaaauważy-żyłam jej w po-porę. - poczułam zbierające mi się pod powiekami łzy ponownie. Wzięłam drżący wdech w usta, spoglądając na niego. - A po Bre-renyn mie-ieszało mi się wszy-szystko. Ja-jawa i to co-co w gło-łowie nie moooje było i… - łza mi uciekła. - i… nie byłam już pe-pewna. Do-do-dopóki nie sta-stanąłeś dzi-dzisiaj. - przyznałam, unosząc rękę, żeby ją otrzeć. Składając wargi do żałosnego uśmiechu, choć dużo ulgi i wdzięczności - że jednak żył - w nim było.
- Za-zadba. - zapewniłam go raz jeszcze, nachylając się lekko trochę bliżej. - Ni-ni-nikt nie chce żeeeeby mu wy-wy-wyrywać. - zażartowałam, ale twarz miałam pełną wdzięczności. Wiedziałam, że Ted będzie sprawdzał czy dochodzę do siebie w odpowiedni sposób, a jednocześnie kiedy znajdzie trochę więcej sił, będę mogła u niego spędzać trochę czasu nie siedząc cały czas w domu. Bo potrzeba by pomagać była we mnie silna nadal. Silniejsza jeszcze niż wcześniej chyba, bo teraz każda pomoc jeszcze mocniej była potrzebna. Widziałam to i słyszałam. Wuja wracał dopiero na kolację, ciocia też wychodziła, albo wysyłała listy, załatwiała sprawy. Brendan chodził na przesłuchania - znając życie, wróci do pracy wcześniej niż powienien. Ale wątpiła by istniała siła, która mogła go w tym wypadku powstrzymać.
Zajęłam się pokazywaniem ćwiczeń, zgięć palców, prób które podejmowałam sama, patrząc na palce, które nie działały do końca. Mozolnie dodając słowa, choć nie mówiłam wiele, czułam, że mnie to męczy. Jak każda czynność której się podejmowałam. Ale chciałam żeby Fred je dostał i umiał - miały pomóc, tak słyszałam i w to wierzyłam. Zamilkłam na chwilę zastanawiając się czy było coś jeszcze, co powinien wiedzieć o ćwiczeniach, ale na nic nie wpadłam. Uniosłam tęczówki trafiając od razu na te jego. Trochę zaskoczona, myśląc, że skupiał uwagę na rękach, jednocześnie czując jak mocniej obija mi się serce, bo był tak blisko. Jak wcześniej? Czy jak we śnie. Otworzyłam usta chcąc zapytać, czy słuchał w ogóle ale nic się z nich nie wydobyło. A potem mrugnęłam i mnie olśniło, że stałam jak idiotka.
- O-ogólnie ćwi-ćwiczyć trz-rze-eba. - podsumowałam więc czując, że powinnam się odsunąć, ale nie drgnęłam wyrzucając między nas pytanie, może prośbę. Potakując wolniej głową kiedy potwierdził.
Usiadłam, patrząc na to, co robił, co ofiarował, zaleczając winę, dziurę która powstała w oka mgnieniu. Palce przesunęły się po bransoletce lekko.
- N-nie-nie mo-mogli-liśmy za-a-a-antekować go ca-całego. - mruknęłam wywracając oczami, wargi drgnęły mi w rozbawieniu. Lubiłam, kiedy się śmiał. Bo kiedy to robił robił to szczerze, tak jak śmiać się powinno. Ciężko mi było że widział mnie taką - słabą, powolną, męczącą się samym mówieniem. A jednocześnie nic dziś nie cieszyło mnie mocniej, niż jego widok i świadomość, że nic mu nie było. Nic się nie zmieniło. Świat jeszcze chwilę temu się kończył a my żyliśmy oboje. Mimo wielkiej ryby która mnie pożarała, gwiazd które niszczyły wszystko czego dotknęły. Staliśmy nadal, a kiedy dla wielu świat się kończył, ja odzyskiwałam to, co utracone.
- Wteeeedy ja-a też bę-będę gotowa. - uzupełniłam rozciągając wargi w zmęczonym uśmiechu. Na to, żeby go wysłuchać i zrozumieć. Odwróciłam tęczówki spoglądając dalej na samotne drzewo znajdujące się niedaleko. Wątpiłam, żeby to przez co przeszedł było łatwe. Mówił, że Zakon mu pomógł i wyglądał jakby zgotowali mu piekło. Nie zawsze od razu było się w stanie o tym mówić - a może powtarzać raz za razem. Sądziłam że teraz codziennie go wypytują o to jak i gdzie i dlaczego. Mogłam poczekać aż zaufa, że udźwignę ból, który miał przy sobie. Po raz pierwszy zaśmiałam się w duszy poczułam lekkoś, ale chyba nie brzmiałam tak dokładnie.
- Yhym. - potwierdziłam z powątpiewaniem w rozbawieniu. Wyglądałam. Wiedziałam to ja, widział to też on. Czułam. Słabość organizmu mnie frustrowała. Spowalniała, zmuszała do siedzenia w miejscu. - Po-po-po pierwsze - to była ra-ra-ramora. - nie wieloryb. Wyjaśniłam wywracając oczami choć rozbawienie nadal błąkało mi się po twarzy. - A po dru-ru-gie wszy-sycy byliśmy b-brudni. Po-po-ponoć od-odór był stra-ra-raszny. - wzruszyłam ramionami. - A-ale to prze-przespałam. - kiedy się obudziłam byłam umyta, czysta a nade mną znajdował się Brendan.
Zamarłam, kiedy Jim zapytał uświadamiając sobie, że mi się wymsknęło. Milczeć powinnam. A teraz co miałam powiedzieć - że ten w którym… poczułam jak czerwień wchodzi mi na szyję. Zerknęłam na bok, zmarszczyłam brwi. Odchrząknęłam. Uniosłam rękę, żeby poprawić włosy, ale te ześlizgnęły się po nich. Oddychaj Neala, to sen był tylko. Nic więcej.
- Że-że u-umarłeś. - powiedziałam więc w końcu zaciskając dłoń w coś co prawie było pięścią, pomijając całkowicie to, co wcześniej tam było. Poczułam jak lód zaciska się blisko, szczypie wewnątrz wszystko, chciałam żeby był blisko. - M-mia-miałeś ranę na gło-łowie. Nie-ie zaaauważy-żyłam jej w po-porę. - poczułam zbierające mi się pod powiekami łzy ponownie. Wzięłam drżący wdech w usta, spoglądając na niego. - A po Bre-renyn mie-ieszało mi się wszy-szystko. Ja-jawa i to co-co w gło-łowie nie moooje było i… - łza mi uciekła. - i… nie byłam już pe-pewna. Do-do-dopóki nie sta-stanąłeś dzi-dzisiaj. - przyznałam, unosząc rękę, żeby ją otrzeć. Składając wargi do żałosnego uśmiechu, choć dużo ulgi i wdzięczności - że jednak żył - w nim było.
she was life itself. wild and free. wonderfully chaotic.
a perfectly put together mess.
a perfectly put together mess.
Neala Weasley
Zawód : asystentka uzdrowiciela, pomocnica w Sanatorium
Wiek : 17!!!
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
your mind
is playing
tricks on you,
my dear
is playing
tricks on you,
my dear
OPCM : 10 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 15 +6
TRANSMUTACJA : 7
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
— Mówią, że trening czyni mistrza — odparł bez sensu, wyłapując jej ostatnie słowa tylko dlatego, że pogrążył się w myślach, a swój wzroku skupił na jej twarzy obsypanej piegami jak trawa śniegiem. Był rozkojarzony, choć wydawało mu się, że po tragedii jaka się wydarzyła każdy miał własne demony, z którymi musiał się mierzyć. Sądził, że zmagał się z własnymi i był pewien, że ona w walczy ze swoimi. Temu przypisywał lekkie, ledwie zauważalne zmianę intonację w głosie. Mogła nie być ich świadoma, on był, bo miał słuch absolutny, ale nie przypisywał temu wielkiej i znaczącej wagi, o ile analiza przetrwania po końcu świata mogła nią być. Nie zdawała sobie sprawy, że odczytał każdą wibrację i zmianę jej głosu na samym sobie, bo dźwięk jej głosu, intonacja, a nawet sposób oddychania były dla niego wyraźnie słyszalne i rozpoznawalne. Znał już jej oddech podczas końskiego galopu, znał podczas tańca, znał bicie serca w gniewie i tłumione kołatanie skryte za gruba kotarą rodzinnej dumy. Łatwiej odczuwał jej dźwięki niż zmiany zachodzące na twarzy, niż subtelne zmiany w przypadkowym dotyku. Nigdy nie poznał nut, nigdy nie przypisał dźwięków odpowiedniemu językowi, a jednak każdy fałsz wydobywający się z gardła był wyraźny. Może dlatego ani drgnął, gdy ledwie słyszalne echo uderzeń serc wybrzmiewał jeden rytm. Słuchanie jej było trudne, ale wkładał wiele energii w to, żeby nie dać po sobie poznać, że roi mu to jakąkolwiek różnice. mówiła nieładnie, byle jak — wysławiała się jak kaleka, nawet on mówił płynniej. Patrzył na nią jednak w ten sam sposób, próbując wyłuskać z jej prób jak najwięcej treści. Było trudno, prawdopodobnie zdarzały go oczy błąkające się od jej ust do oczu, szukające znaczenia i kontekstu. Zależało mu na tym, by ją zrozumieć, by móc z nią porozmawia. Wilgotna trawa zaczynała powoli ziębić go od spodu; lada moment spodnie miały ogłosić bunt wobec akceptowalnej wilgotności.
— Ty zawsze jesteś gotowa — zaśmiał się z niedowierzaniem, ale kiedy ono ustąpiła, w oczach wymalowała się zazdrość. Przy niej myślał, że mógłby być lepszy, mądrzejszy i bystrzejszy. Z magią radził sobie słabo, nigdy nie czując talentu do czegokolwiek choć niepodważalnie talent kierował się w stronę muzyki. Podążył spojrzeniem w stronę drzewa nieopodal, szukając obiektu jej uwagi — było to tylko drzwi, zwykłe drzewo. Powrócił do niej spojrzeniem zaraz, jakby ta jedna chwila i ten jeden test nie miał żadnego znaczenia. — Ramora — powtórzył po niej, siląc się na wzrok inteligenta, ale nie miał bladego pojęcia czym była i jak wyglądała ramowa. Pokiwał jednak głową na znak, że przyjmował jej wyjaśnienie. Brudni, bez znaczenia. Odór też wydał mu się nieistotny. Najgorszym zapachem jakim dotąd czuł, wśród aromatu odstanej uryny, zgniłego jedzenia i zdechły szczurów był swąd palonego ludzkiego ciała. Smród zwłok trawionych ogniem, podpalanych cudnie pachnącym dębowym drewnem, suchą trawą i bawełną. Nic dla niego nie cuchnęło tak, jak ludzkie włosy w ogniu. Spojrzał na nią z uśmiechem — czuł, że miał wobec niej więcej wyrozumiałości niż każdej innej osoby. Pachniała rybą, ale nie skupiał się na jej zapachu, nie skopał nawet na niebieskich oczach na tle rdzawości włosów. Otaczało go poczucie znajomej obecności, mógł z zamkniętymi oczami pogrążyć się w tym, nie bacząc na pojedyncze elementy.
— Żyję — powtórzył, choć w jego głosie płakała się mieszanina ulgi i wstydu jednocześnie. Z jednej strony fakt, ze przetrwał czynił go bohaterem, mogącym pochwalić się silnymi i niepowtarzalnymi doświadczeniami, z drugiej miał wrażenie, ze był niewiele wartą jednostką, której wyjątkowo dopisało szczęście. Miał je czasem. Przeżył i to był największy tego dowód. Wielu innym, lepszym od niego się nie udało. Spojrzał na nią i choć zauważył błąkająca się na jej policzku łzę czuł, że był zbyt daleko, by sięgnąć po nią dłonią. — To był tylko sen. Jestem jak kot, który ma dziewięć żyć. Kilka już straciłem, ale coś mi pozostało — starał się odpowiedzieć, bagatelizując sytuację. Siłą o nim. Martwiła się, że nie przeżył. To nie było właściwe, czuł to na własnej skórze. Ten sen nią wstrząsnął tak bardzo, że zaniepokoił się od samego patrzenia na nią. — Jestem tu i zamierzam iść przygotować dla ciebie Montygona. Przejażdżka dobrze ci zrobi. Trzymanie wodzy dobrze ci zrobi — obwieścił, zrzucając to na karb praktyk i ćwiczeń, ale wiedział wystarczająco dużo, by z pełnym przekonaniem zapewnić ją, że to obecność ich koni zadziała na nią kojąco. Jak nikt potrafiły wyczuwać ludzkie emocje, koić je lub nasilać. Powoli podniósł się z ziemi, przelotnie zerknął na jej bransoletkę. — Nie martw się, nie tak łatwo się mnie pozbyć. Ale gdybyś zwątpiła, ż to tylko sen... Po pracy mógłbym się dać zbadać... W celach naukowych — zażartował, wplatając dłoń w włosy, am gdzie wcześniej założyła, że mógł być ranny. Przeczesał je palcami i uśmiechnął się lekko. — Cieszę się, że przetrwałaś — wyznał po chwili zastanowienia i wstał, zawracając po chwili po jutowy worek. — Sny są przereklamowane. Wpędzają jak w nałóg, a potem ciężko się od nich uwolnić — napomknął zaraz ze smutkiem, parząc na nią. Stał tak przez chwilę, aż w końcu obejrzał si na dom. — Nie chciałbym się narazić twojemu wujowi...— zagadnął niechętnie.
— Ty zawsze jesteś gotowa — zaśmiał się z niedowierzaniem, ale kiedy ono ustąpiła, w oczach wymalowała się zazdrość. Przy niej myślał, że mógłby być lepszy, mądrzejszy i bystrzejszy. Z magią radził sobie słabo, nigdy nie czując talentu do czegokolwiek choć niepodważalnie talent kierował się w stronę muzyki. Podążył spojrzeniem w stronę drzewa nieopodal, szukając obiektu jej uwagi — było to tylko drzwi, zwykłe drzewo. Powrócił do niej spojrzeniem zaraz, jakby ta jedna chwila i ten jeden test nie miał żadnego znaczenia. — Ramora — powtórzył po niej, siląc się na wzrok inteligenta, ale nie miał bladego pojęcia czym była i jak wyglądała ramowa. Pokiwał jednak głową na znak, że przyjmował jej wyjaśnienie. Brudni, bez znaczenia. Odór też wydał mu się nieistotny. Najgorszym zapachem jakim dotąd czuł, wśród aromatu odstanej uryny, zgniłego jedzenia i zdechły szczurów był swąd palonego ludzkiego ciała. Smród zwłok trawionych ogniem, podpalanych cudnie pachnącym dębowym drewnem, suchą trawą i bawełną. Nic dla niego nie cuchnęło tak, jak ludzkie włosy w ogniu. Spojrzał na nią z uśmiechem — czuł, że miał wobec niej więcej wyrozumiałości niż każdej innej osoby. Pachniała rybą, ale nie skupiał się na jej zapachu, nie skopał nawet na niebieskich oczach na tle rdzawości włosów. Otaczało go poczucie znajomej obecności, mógł z zamkniętymi oczami pogrążyć się w tym, nie bacząc na pojedyncze elementy.
— Żyję — powtórzył, choć w jego głosie płakała się mieszanina ulgi i wstydu jednocześnie. Z jednej strony fakt, ze przetrwał czynił go bohaterem, mogącym pochwalić się silnymi i niepowtarzalnymi doświadczeniami, z drugiej miał wrażenie, ze był niewiele wartą jednostką, której wyjątkowo dopisało szczęście. Miał je czasem. Przeżył i to był największy tego dowód. Wielu innym, lepszym od niego się nie udało. Spojrzał na nią i choć zauważył błąkająca się na jej policzku łzę czuł, że był zbyt daleko, by sięgnąć po nią dłonią. — To był tylko sen. Jestem jak kot, który ma dziewięć żyć. Kilka już straciłem, ale coś mi pozostało — starał się odpowiedzieć, bagatelizując sytuację. Siłą o nim. Martwiła się, że nie przeżył. To nie było właściwe, czuł to na własnej skórze. Ten sen nią wstrząsnął tak bardzo, że zaniepokoił się od samego patrzenia na nią. — Jestem tu i zamierzam iść przygotować dla ciebie Montygona. Przejażdżka dobrze ci zrobi. Trzymanie wodzy dobrze ci zrobi — obwieścił, zrzucając to na karb praktyk i ćwiczeń, ale wiedział wystarczająco dużo, by z pełnym przekonaniem zapewnić ją, że to obecność ich koni zadziała na nią kojąco. Jak nikt potrafiły wyczuwać ludzkie emocje, koić je lub nasilać. Powoli podniósł się z ziemi, przelotnie zerknął na jej bransoletkę. — Nie martw się, nie tak łatwo się mnie pozbyć. Ale gdybyś zwątpiła, ż to tylko sen... Po pracy mógłbym się dać zbadać... W celach naukowych — zażartował, wplatając dłoń w włosy, am gdzie wcześniej założyła, że mógł być ranny. Przeczesał je palcami i uśmiechnął się lekko. — Cieszę się, że przetrwałaś — wyznał po chwili zastanowienia i wstał, zawracając po chwili po jutowy worek. — Sny są przereklamowane. Wpędzają jak w nałóg, a potem ciężko się od nich uwolnić — napomknął zaraz ze smutkiem, parząc na nią. Stał tak przez chwilę, aż w końcu obejrzał si na dom. — Nie chciałbym się narazić twojemu wujowi...— zagadnął niechętnie.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
tyły domu
Szybka odpowiedź