Ruiny na Old Church
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Ruiny na Old Church
Niegdyś stał w tym miejscu dom zamożnej, angielskiej rodziny. W dniu 1 maja 1956 roku jednakże spokojna, mugolska rodzina dowiedziała się o istnieniu magii w niezwykle brutalny sposób. Wybuch, którego powodem było prawdopodobnie najmłodsze z dzieci zniszczył dom i rozerwał wszystkich wewnątrz. Ocalały jedynie dwa fotele i kanapa, na których od tamtych okrutnych wydarzeń, zasiadają duchy zmarłych, którzy jeszcze nie do końca odeszli z tego świata. Legendy mówią także o przerażającej postaci z kapturem i kosą, która często wchodzi do ruin, w których potem przez długi czas nie można spotkać już żadnego ducha.
Próby wyremontowania kamienicy jeszcze ani razu się nie powiodły. Podobnie jak i pozbycia się ruin. Równo o trzeciej czterdzieści, kiedy to zginęli wszyscy domownicy, ruiny powracają do swojego kształtu z czasu wybuchu i nic nie da się z tym zrobić.
Próby wyremontowania kamienicy jeszcze ani razu się nie powiodły. Podobnie jak i pozbycia się ruin. Równo o trzeciej czterdzieści, kiedy to zginęli wszyscy domownicy, ruiny powracają do swojego kształtu z czasu wybuchu i nic nie da się z tym zrobić.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 28.03.19 8:07, w całości zmieniany 1 raz
Wpatrywał się w nią bez zrozumienia, kiedy urwała słowo w połowie, oczekując jego dokończenia. Może szczur rzeczywiście był przerażony, ale przynajmniej wciąż był - miał szansę dostać kawałek sera i zostać przy niej. Kąciki jego ust wygięły się mocniej w górę, a jego usta zadrżały - w rozbawieniu, które zbyt trudno było mu ukryć. Nieadekwatnie nieco zresztą do sytuacji.
- Ma jakieś imię? Mój nazywa się Steffen - rzucił, szybciej niż pomyślał, w tym momencie nie myśląc o tym, że tych dwoje może się kiedyś spotkać, nie sądził zresztą, że mogłoby to mieć znaczenie - dało się to zrzucić na zbieżność imion lub żart jeszcze bardziej złośliwy, niż faktycznie nim był. Nie patrzył jednak na szczura tylko na nią, tak wtedy, kiedy wypowiadała tylko trochę wymuszone podziękowanie, jak i kiedy ukrywała zwierzę w torbie - wychwytując subtelny szczegół błyszczący na jej szyi, medalik o osobliwym kształcie. Nie pomylił się, takiej ozdoby nie nosiłby bez wątpienia czarownica czystej krwi. - Moja mama miała podobny - wyznał, chcąc tymi słowy powiedzieć coś więcej - przekonać ją, że nie miała się czego lękać. Jak on zdawała sobie sprawę z jego znaczenia. A jeśli nie - to należał wcześniej do kogoś, kto to znaczenie znał. - Naszyjnik - dookreślił, choć zawadiacki uśmiech spełzł z jego twarzy na bolesne wspomnienie matki. - Powinnaś go zdjąć. Albo chociaż ukryć. Są bardziej spostrzegawczy, niż na to wyglądają. - Oni, psy Ministerstwa Magii, nie lubił o nich mówić. Trudno było nazywać ich wciąż ludźmi lub czarodziejami, nie chciał też sięgać przy niej po zbyt ostre słowa. - Anne - powtórzył jej imię na głos, z wolna wstając z murka. Nie powinni tu zostawać zbyt długo, włożył ręce do kieszeni kurtki, schodząc po schodkach, zatrzymując się kilka stopni poniżej dziewczyny - i odwrócił się w jej stronę. Wzruszył lekko ramieniem, umykając spojrzeniem gdzieś w chmurne obłoki - niektórzy twierdzili, że dom był przy rodzinie, ale jego rodzinny dom już spłonął. - Pytasz o adres? - zapytał, dając sobie chwilę na zastanowienie. - Pewnie i tak niewiele ci powie - Choć samo dookreślenie miejsca już mogło. Nie chciał tego robić - obawiał się, że wtedy mogłaby się zawahać, nieufnie wycofać - a coś nie pozwalało mu zostawiać jej tutaj samej. Tym bardziej bez zarejestrowanej różdżki - wpatrywał się w nią dalej, z rosnącą powagą. Co mogli jej zrobić, jeśli złapią ją bez różdżki? Nie zapytał o powody, wydawało mu się to zbyt intymne. Sam przeszedł przez to słuchanie i prawdę powiedziawszy nie życzył tego samego nikomu; wyciągnął ku niej dłoń, zamierzając pomóc jej wstać, kiedy zaczęła się zbierać.
- Jestem prawdziwie zaszczycony - odparł z teatralnym przekąsem, iskry w oczach zdradzały bardziej rozbawienie niż rzeczywisty zachwyt. Wskazując dłonią na drogę - przed siebie, w dół schodów - odczekał, aż go wyminie, by po chwili zrównać się z nią krokiem. Nie był pewien, czy inni z nią pomówią, ani czy spodziewała się, że inni rzeczywiście byli otwartą komuną. Nie miało to teraz większego znaczenia, bo ona wydawała się nie mieć wyboru. - Jak sobie życzysz. - Nie oponował też przed jej żądaniami, choć wydawało mu się, że na miejscu zrewiduje część z nich. Jej osoba nie zwróci uwagi, ale nie mogła otwarcie rozmawiać ze wszystkimi. - Ale najpierw musimy się tam dostać, a ponieważ nie zarejestrowałaś swojej różdżki, każdy napotkany patrol może nas kosztować więcej niż brak herbaty. - Przyjrzał się jej kątem oka, zastanawiając się, czy w ogóle zdawała sobie z tego sprawę. Przynajmniej w kwestii sprowadzania na siebie niebezpieczeństwa - byli chyba nawet kwita. - - O czym szukasz informacji? O tym mieście? - zapytał, szukając elementów, które scalą jej obraz. Położył dłoń na jej ramieniu, zatrzymując jej krok, ostrożnie wyglądając zza ścianę budynku jako pierwszy - nie spostrzegł jednak żywego ducha, więc skinął na nią głową i ruszył dalej, nieco szybszym krokiem. Tutaj byli zbyt na widoku. Kroki kierował w dół, niewątpliwie zbliżali się do Tamizy. - Jak udało ci się tu przetrwać? Nie sprawdzali cię? - W zasadzie - czemu nie, była przecież niepozorna. Przynajmniej poza momentami, w których ukrywała się w równie niepozornych ruinach.
- Ma jakieś imię? Mój nazywa się Steffen - rzucił, szybciej niż pomyślał, w tym momencie nie myśląc o tym, że tych dwoje może się kiedyś spotkać, nie sądził zresztą, że mogłoby to mieć znaczenie - dało się to zrzucić na zbieżność imion lub żart jeszcze bardziej złośliwy, niż faktycznie nim był. Nie patrzył jednak na szczura tylko na nią, tak wtedy, kiedy wypowiadała tylko trochę wymuszone podziękowanie, jak i kiedy ukrywała zwierzę w torbie - wychwytując subtelny szczegół błyszczący na jej szyi, medalik o osobliwym kształcie. Nie pomylił się, takiej ozdoby nie nosiłby bez wątpienia czarownica czystej krwi. - Moja mama miała podobny - wyznał, chcąc tymi słowy powiedzieć coś więcej - przekonać ją, że nie miała się czego lękać. Jak on zdawała sobie sprawę z jego znaczenia. A jeśli nie - to należał wcześniej do kogoś, kto to znaczenie znał. - Naszyjnik - dookreślił, choć zawadiacki uśmiech spełzł z jego twarzy na bolesne wspomnienie matki. - Powinnaś go zdjąć. Albo chociaż ukryć. Są bardziej spostrzegawczy, niż na to wyglądają. - Oni, psy Ministerstwa Magii, nie lubił o nich mówić. Trudno było nazywać ich wciąż ludźmi lub czarodziejami, nie chciał też sięgać przy niej po zbyt ostre słowa. - Anne - powtórzył jej imię na głos, z wolna wstając z murka. Nie powinni tu zostawać zbyt długo, włożył ręce do kieszeni kurtki, schodząc po schodkach, zatrzymując się kilka stopni poniżej dziewczyny - i odwrócił się w jej stronę. Wzruszył lekko ramieniem, umykając spojrzeniem gdzieś w chmurne obłoki - niektórzy twierdzili, że dom był przy rodzinie, ale jego rodzinny dom już spłonął. - Pytasz o adres? - zapytał, dając sobie chwilę na zastanowienie. - Pewnie i tak niewiele ci powie - Choć samo dookreślenie miejsca już mogło. Nie chciał tego robić - obawiał się, że wtedy mogłaby się zawahać, nieufnie wycofać - a coś nie pozwalało mu zostawiać jej tutaj samej. Tym bardziej bez zarejestrowanej różdżki - wpatrywał się w nią dalej, z rosnącą powagą. Co mogli jej zrobić, jeśli złapią ją bez różdżki? Nie zapytał o powody, wydawało mu się to zbyt intymne. Sam przeszedł przez to słuchanie i prawdę powiedziawszy nie życzył tego samego nikomu; wyciągnął ku niej dłoń, zamierzając pomóc jej wstać, kiedy zaczęła się zbierać.
- Jestem prawdziwie zaszczycony - odparł z teatralnym przekąsem, iskry w oczach zdradzały bardziej rozbawienie niż rzeczywisty zachwyt. Wskazując dłonią na drogę - przed siebie, w dół schodów - odczekał, aż go wyminie, by po chwili zrównać się z nią krokiem. Nie był pewien, czy inni z nią pomówią, ani czy spodziewała się, że inni rzeczywiście byli otwartą komuną. Nie miało to teraz większego znaczenia, bo ona wydawała się nie mieć wyboru. - Jak sobie życzysz. - Nie oponował też przed jej żądaniami, choć wydawało mu się, że na miejscu zrewiduje część z nich. Jej osoba nie zwróci uwagi, ale nie mogła otwarcie rozmawiać ze wszystkimi. - Ale najpierw musimy się tam dostać, a ponieważ nie zarejestrowałaś swojej różdżki, każdy napotkany patrol może nas kosztować więcej niż brak herbaty. - Przyjrzał się jej kątem oka, zastanawiając się, czy w ogóle zdawała sobie z tego sprawę. Przynajmniej w kwestii sprowadzania na siebie niebezpieczeństwa - byli chyba nawet kwita. - - O czym szukasz informacji? O tym mieście? - zapytał, szukając elementów, które scalą jej obraz. Położył dłoń na jej ramieniu, zatrzymując jej krok, ostrożnie wyglądając zza ścianę budynku jako pierwszy - nie spostrzegł jednak żywego ducha, więc skinął na nią głową i ruszył dalej, nieco szybszym krokiem. Tutaj byli zbyt na widoku. Kroki kierował w dół, niewątpliwie zbliżali się do Tamizy. - Jak udało ci się tu przetrwać? Nie sprawdzali cię? - W zasadzie - czemu nie, była przecież niepozorna. Przynajmniej poza momentami, w których ukrywała się w równie niepozornych ruinach.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Najchętniej zostawiłaby tego szczura w tamtych ruinach. Albo już dawno, dawno temu, przy pierwszej lepszej okazji. Albo w ogóle nie brała go ze sobą któregoś poranka, kiedy podłączył się do zapasów skrytych w jej torbie.
Wszystkie znaki na ziemi i niebie, w tym dziwaczne przywiązanie zwierzątko, i reakcja z jaką wzięła go w dłonie – choć na pewno by się do tego nie przyznała – wskazywała na to, że rozstać się z szarawym stworzonkiem wcale nie było tak łatwo. Nieco zdumiona zmarszczyła brwi, dopiero po chwili oczy rozszerzyły się, zaciekawione.
– Też masz szczura? – odpowiedziała, jakby posiadanie takiego pupila było czymś co najmniej dziwacznym – ten w sumie nie jest mój. Przypałętał się, więc go wzięłam. Nie ma imienia – stwierdziła szczerze, wzruszając ramionami. Może powinna mu go oddać? Gdzieś z tyłu głowy jednak fakt, że stworzonko poobijało się o ścianki pudełka podczas biegu sprawnie odsunęło ją od tego typu myśli.
Szczur spoczął w torbie, ta została zamknięta, a ona podniosła na niego spojrzenie; znów milczała przez chwilę, marszcząc nieco brwi, mimowolnie sięgając palcami dłoni do subtelnej zawieszki na własnej szyi.
– Naprawdę? – kolejne zdumione słowo. Musiał być taki jak ona. Albo jego mama była taka jak ona. Żadne dziecko w Hogwarcie nie nosiło takiego naszyjnika, choć rozglądała się bardzo uważnie, momentami wręcz desperacko. Raz po raz pytała nawet Petera, dlaczego nikt o Nim nie mówi. Dlaczego nie mówią, dlaczego się nie modlą, dlaczego nie mają nawet krzyżyków na szyi. W sierocińcu krzyż wisiał na ścianie każdego z pomieszczeń.
– To krzyżyk. Krzyż Jezusa.
W szkole kilkukrotnie o niego pytali, zupełnie jak gdyby nie wiedzieli czym jest. Bo nie wiedzieli, Peter tak jej powiedział. Nie wiedziała dlaczego, ale nie drążyła.
Ale jego mama wiedziała; wiedziała czym jest krzyż i kim jest Bóg. I choć niepewność wciąż jarzyła się wyraźnie w niebieskozielonym spojrzeniu, zrobiła tak jak powiedział, wsuwając łańcuszek głębiej pod bluzkę, której dekolt podciągnęła w górę, a zawieszkę przerzuciła na plecy.
Jej imię w jego ustach brzmiało jakoś...inaczej. Miękko, słodko-gorzko, jakby nie należało do niej; niepewności odnośnie wyjawiania sobie tego, jak się nazywało, zrzuciła jednak na bok. W głowie miała ważniejsze pytania; kim był? Kim była jego mama?
Pokiwała powoli głową; faktycznie zlepek liter i wyrazów nie powiedziałby jej wiele – choć znała Londyn dobrze, on nie wydawał się być stąd, choć zdecydowanie poruszał się wśród zatęchłych kamienic, zawalonych brukiem ulicach i starych kamienic pewniej. Może częściej tędy...biegał?
Podniosła się, ze stanowczym celem na ustach i nieugiętą miną – chciała wyglądać na pewną siebie, na taką, która wie dokąd idzie, a cel zna lepiej niż samą siebie.
Szkoda, że rzeczywistość nie była taka, na jaką próbowali ją kreować.
Słyszała też o rejestracji różdżek; mówili jej o niej nie raz i nie dwa. A ona wciąż i wciąż uciekała od chociażby najdrobniejszej myśli, że miałaby pojawić się w Ministerstwie i...skłamać. Nie mogła powiedzieć prawdy. Miała stać się kimś innym, obcym. Ale teraz nie było na to czasu.
Może kiedyś – wtedy, kiedy znajdzie Petera, i kiedy on powie jej, co powinni zrobić. Wtedy może faktycznie ją zarejestruje.
Grymas, który próbowała przyjąć na buzię – nieco oceniający, taki, jaki lubiły robić delikatnie oburzone damy – nie wyszedł wcale tak, jakby sobie tego życzyła; drobny uśmiech zatańczył w kąciku ust, gdy wyciągnął do niej rękę, a później wskazał drogę; wzdłuż gruzów i rozsypanych kamieni, ale to nie miało znaczenia, skoro udawał, jak gdyby byli w jakimś ładnym, dalekim miejscu.
Ujęła jego dłoń tylko na moment, niedługo później wychodząc przed ich dwuosobowy szereg. I nader prędko zderzając się z jego dłonią, gdy zatrzymał ją przy zakręcie.
Miał rację; co do ostrożności i co do różdżki. Nie mówiąc nic, zaczekała. A później zrównała z nim krok, kiedy rozpoczęli swoją wędrówkę po brzydkim mieście. Kiedyś pięknym, jej ulubionym. Teraz znienawidzonym.
– O Londynie? Skąd – stwierdziła od razu, kręcąc głową – urodziłam się tu. I dorastałam. W centrum, w Wool's – powiedziała, w międzyczasie kiedy stawiali kolejne kroki, sięgając dłońmi za siebie, na plecy, by rozpuścić jasne pasma włosów i na nowo zapleść - teraz zniszczony biegiem - warkocz – to taki wielki budynek, z wysokimi sztachetami. Niedaleko kościoła – sprecyzowała lokalizację londyńskiego sierocińca, palcami splatając grupy kosmyków, aż w końcu ciemną, małą gumką związała włosy – Ale to już nie jest to samo miejsce. To samo miasto. Nawet go nie przypomina.
Nie przypomina chwil, gdy była dzieckiem. Od lat kamienica, w której przyszła na świat, była wielkim gruzowiskiem.
Od lat rynek, na którym kiedyś kupowali pieczone jabłka, był im obcy.
Od kilku tygodni, odkąd Peter zniknął, Londyn stał się wylęgarnią zła.
– Nie....nie mieszkam w Londynie – czy w ogóle mieszkaniem mogła nazwać jakiekolwiek miejsce? Nie miała domu, nie miała swojego kąta. Nie teraz.
Nigdy nie miała.
– Staram się nie spędzać tu zbyt wiele czasu. Jest coraz gorzej – nie musiała mu tego mówić, sam doskonale o tym wiedział. O tym, że trzeba było uciekać, a miejsce zmieniać bardzo szybko. O dziwo dała sobie radę bez sprawdzania. Zmykała, teleportowała się, czasami zwyczajnie chowała wśród gruzowisk, ilekroć słyszała jakiś podejrzany dźwięk. Tego dnia nie zdążyła.
Kolejne kroki, kolejne rozglądanie się po okolicy, kolejne smętne spojrzenie zawieszone na tafli wód Tamizy; odważyła się podnieść na niego wzrok dopiero po dłuższej chwili.
– Więc dokąd idziemy...Marcel? – gdzie był jego dom? Czym był jego dom? Nawet nie zauważyła, kiedy to zwykłe, proste, codzienne słowo, stało się tak intrygującą zagadką.
Wszystkie znaki na ziemi i niebie, w tym dziwaczne przywiązanie zwierzątko, i reakcja z jaką wzięła go w dłonie – choć na pewno by się do tego nie przyznała – wskazywała na to, że rozstać się z szarawym stworzonkiem wcale nie było tak łatwo. Nieco zdumiona zmarszczyła brwi, dopiero po chwili oczy rozszerzyły się, zaciekawione.
– Też masz szczura? – odpowiedziała, jakby posiadanie takiego pupila było czymś co najmniej dziwacznym – ten w sumie nie jest mój. Przypałętał się, więc go wzięłam. Nie ma imienia – stwierdziła szczerze, wzruszając ramionami. Może powinna mu go oddać? Gdzieś z tyłu głowy jednak fakt, że stworzonko poobijało się o ścianki pudełka podczas biegu sprawnie odsunęło ją od tego typu myśli.
Szczur spoczął w torbie, ta została zamknięta, a ona podniosła na niego spojrzenie; znów milczała przez chwilę, marszcząc nieco brwi, mimowolnie sięgając palcami dłoni do subtelnej zawieszki na własnej szyi.
– Naprawdę? – kolejne zdumione słowo. Musiał być taki jak ona. Albo jego mama była taka jak ona. Żadne dziecko w Hogwarcie nie nosiło takiego naszyjnika, choć rozglądała się bardzo uważnie, momentami wręcz desperacko. Raz po raz pytała nawet Petera, dlaczego nikt o Nim nie mówi. Dlaczego nie mówią, dlaczego się nie modlą, dlaczego nie mają nawet krzyżyków na szyi. W sierocińcu krzyż wisiał na ścianie każdego z pomieszczeń.
– To krzyżyk. Krzyż Jezusa.
W szkole kilkukrotnie o niego pytali, zupełnie jak gdyby nie wiedzieli czym jest. Bo nie wiedzieli, Peter tak jej powiedział. Nie wiedziała dlaczego, ale nie drążyła.
Ale jego mama wiedziała; wiedziała czym jest krzyż i kim jest Bóg. I choć niepewność wciąż jarzyła się wyraźnie w niebieskozielonym spojrzeniu, zrobiła tak jak powiedział, wsuwając łańcuszek głębiej pod bluzkę, której dekolt podciągnęła w górę, a zawieszkę przerzuciła na plecy.
Jej imię w jego ustach brzmiało jakoś...inaczej. Miękko, słodko-gorzko, jakby nie należało do niej; niepewności odnośnie wyjawiania sobie tego, jak się nazywało, zrzuciła jednak na bok. W głowie miała ważniejsze pytania; kim był? Kim była jego mama?
Pokiwała powoli głową; faktycznie zlepek liter i wyrazów nie powiedziałby jej wiele – choć znała Londyn dobrze, on nie wydawał się być stąd, choć zdecydowanie poruszał się wśród zatęchłych kamienic, zawalonych brukiem ulicach i starych kamienic pewniej. Może częściej tędy...biegał?
Podniosła się, ze stanowczym celem na ustach i nieugiętą miną – chciała wyglądać na pewną siebie, na taką, która wie dokąd idzie, a cel zna lepiej niż samą siebie.
Szkoda, że rzeczywistość nie była taka, na jaką próbowali ją kreować.
Słyszała też o rejestracji różdżek; mówili jej o niej nie raz i nie dwa. A ona wciąż i wciąż uciekała od chociażby najdrobniejszej myśli, że miałaby pojawić się w Ministerstwie i...skłamać. Nie mogła powiedzieć prawdy. Miała stać się kimś innym, obcym. Ale teraz nie było na to czasu.
Może kiedyś – wtedy, kiedy znajdzie Petera, i kiedy on powie jej, co powinni zrobić. Wtedy może faktycznie ją zarejestruje.
Grymas, który próbowała przyjąć na buzię – nieco oceniający, taki, jaki lubiły robić delikatnie oburzone damy – nie wyszedł wcale tak, jakby sobie tego życzyła; drobny uśmiech zatańczył w kąciku ust, gdy wyciągnął do niej rękę, a później wskazał drogę; wzdłuż gruzów i rozsypanych kamieni, ale to nie miało znaczenia, skoro udawał, jak gdyby byli w jakimś ładnym, dalekim miejscu.
Ujęła jego dłoń tylko na moment, niedługo później wychodząc przed ich dwuosobowy szereg. I nader prędko zderzając się z jego dłonią, gdy zatrzymał ją przy zakręcie.
Miał rację; co do ostrożności i co do różdżki. Nie mówiąc nic, zaczekała. A później zrównała z nim krok, kiedy rozpoczęli swoją wędrówkę po brzydkim mieście. Kiedyś pięknym, jej ulubionym. Teraz znienawidzonym.
– O Londynie? Skąd – stwierdziła od razu, kręcąc głową – urodziłam się tu. I dorastałam. W centrum, w Wool's – powiedziała, w międzyczasie kiedy stawiali kolejne kroki, sięgając dłońmi za siebie, na plecy, by rozpuścić jasne pasma włosów i na nowo zapleść - teraz zniszczony biegiem - warkocz – to taki wielki budynek, z wysokimi sztachetami. Niedaleko kościoła – sprecyzowała lokalizację londyńskiego sierocińca, palcami splatając grupy kosmyków, aż w końcu ciemną, małą gumką związała włosy – Ale to już nie jest to samo miejsce. To samo miasto. Nawet go nie przypomina.
Nie przypomina chwil, gdy była dzieckiem. Od lat kamienica, w której przyszła na świat, była wielkim gruzowiskiem.
Od lat rynek, na którym kiedyś kupowali pieczone jabłka, był im obcy.
Od kilku tygodni, odkąd Peter zniknął, Londyn stał się wylęgarnią zła.
– Nie....nie mieszkam w Londynie – czy w ogóle mieszkaniem mogła nazwać jakiekolwiek miejsce? Nie miała domu, nie miała swojego kąta. Nie teraz.
Nigdy nie miała.
– Staram się nie spędzać tu zbyt wiele czasu. Jest coraz gorzej – nie musiała mu tego mówić, sam doskonale o tym wiedział. O tym, że trzeba było uciekać, a miejsce zmieniać bardzo szybko. O dziwo dała sobie radę bez sprawdzania. Zmykała, teleportowała się, czasami zwyczajnie chowała wśród gruzowisk, ilekroć słyszała jakiś podejrzany dźwięk. Tego dnia nie zdążyła.
Kolejne kroki, kolejne rozglądanie się po okolicy, kolejne smętne spojrzenie zawieszone na tafli wód Tamizy; odważyła się podnieść na niego wzrok dopiero po dłuższej chwili.
– Więc dokąd idziemy...Marcel? – gdzie był jego dom? Czym był jego dom? Nawet nie zauważyła, kiedy to zwykłe, proste, codzienne słowo, stało się tak intrygującą zagadką.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cień uśmiechu przemknął przez jego twarz, jej słowa brzmiały dziwnie znajomo; uśmiech, który pogłębił się, kiedy ostatecznie uchwyciła jego dłoń, nie bez udawanego grymasu, który dodawał jej twarzy uroku kontrastującego ze wszystkim chyba, co było wokół - wyniszczonym miastem, ścigającymi ich psami i bylejakości pobliskich murów.
- Mój też nie jest do końca mój - przytaknął, z chyba większym rozbawieniem, niż faktycznie powinno go to bawić. - Steffen jest głównie swój, ale przypałęta się od czasu do czasu - Zadrga ogonem, wywęszy ser, a na koniec oskarży go o celową próbę wywołania jego śmierci nieswoimi kotami, kiedy włazi na Arenę bez zapowiedzi. - Wygląda na to, że trochę razem przeszliście. Jeśli nie wcześniej, to dzisiaj, a skoro wciąż jest przy tobie, to pewnie się go tak łatwo nie pozbędziesz - mówię z doświadczenia. To chyba najlepszy moment, żeby nadać mu imię - zasugerował, przenosząc spojrzenie z torby na nią, usta wciąż drgały w rozbawieniu. - To on czy ona? - Ale nie czekał na odpowiedź. Jakie to miało znaczenie, i tak nie będzie rozumiał tego imienia, a każde będzie brzmiało lepiej niż Pimpuś Steffena. - Szczęściarz z niego, że cię znalazł, ale to trochę banalne - snuł dalej, gdy wchodzili w kolejne wąskie uliczki, oddalając się od centruj miasta; rwąca rzeka jak zawsze wydawała się potężnym żywiołem. - Może Kopciuszek? Też nie wyglądał zachęcająco, ale jego historia dobrze się skończyła - mówił, skinąwszy głową na kręte schody, którymi zeszli w dół, na most, którym prowadziła dalsza droga. - Włóczykij? Łazęga? Wiercipięta? Dużo razem chodzicie - zgadywał dalej, spoglądając na nią z ukosa. - Nazywać go szczurem to jak mówić do ciebie dziewczyno, tak się nie traktuje towarzyszy niedoli - zapewnił ją, choć w jego głosie wciąż pobrzmiewało raczej rozbawienie niż przejęcie. Steffen wyczulił go na szczurzą wrażliwość, ale mimo wszystko - był realistą. Szczur ani ich nie słyszał ani nie rozumiał.
Skinął głową, przytakując jej słowom, potrafił zmówić pacierz jako dziecko, ale pamiętał, że matka niechętnie mówiła o tym przy ojcu - później wszystko się rozmyło. Obserwował, jak ukrywa medalik pobłyskujący złotem w blasku latarni rozświetlających zmierzające mroki, było w tym coś okrutnego - że musiała to ukrywać. Coś niesprawiedliwego.
- Skąd go masz? - zapytał, trochę wymijająco, a trochę sięgając sedna - nie chciała wcześniej rozmawiać o swojej rodzinie, szukał innej drogi. Wokół zdawała się zalegać głucha cisza, Londyn był teraz otulony spokojem, niepokojącym i krwawo okupionym. Pytał otwarcie, bezpośrednio - choć po prawdzie wiedział, że nie dał jej wielu powodów do okazania zaufania, wątła nić porozumienia kształtowała się głównie niedopowiedzeniami. Pozornie wydawała się pewna siebie - skupiona na celu, którego nie zechciała mu zdradzić - ale samotność i brak dokumentów nieco kruszyły wyraźny obraz.
- Mówisz o bidulu - stwierdził po chwili, rozpoznając lokalizację, miasto znał jak własną kieszeń - zbyt wiele odbył nocnych spacerów, zbyt wiele zwiedził dachów; ćwiczenia na otwartej miejskiej przestrzeni dawały mu dużo satysfakcji. Dawały, teraz robił co konieczne. Pamiętał ten ogród, dzieci. Przeszył go dziwny dreszcz, kiedy zastanowił się nad tym, co z nimi zrobiono teraz: ale nie miał odwag wypowiedzieć tej refleksji na głos, jego wzrok podążył za ruchem jej dłoni, kiedy rozpuściła miękkie złociste włosy, przeniósł spojrzenie przed siebie, na drogę. Czy to wyjaśniało jej samotność? Z pewnością pochodzenie, choć mogła nawet nie wiedzieć, kim byli jej rodzice. - Nic już nigdy nie będzie takie samo, miasto spłynęło krwią. Byłaś tu tamtej nocy? - Pokręcił głową niechętnie. - Wciąż mam wrażenie, że to był tylko zły sen, z którego wkrótce wszyscy się zbudzimy. - Ale to nie był sen, a perspektywy rysowały się tylko na uśnięcie. Nie mieszkasz tu - więc co to robisz, sama? - zapytał wprost, skinąwszy głową na dalszą drogę - przez podziemny, ciemny tunel.
- W okolice portu, przed nami jeszcze trochę drogi, ale może zdążymy przed zmrokiem - odparł na jej pytanie. - Nocami są bardziej zaw... - urwał słowo w pół, gdy z przeciwległo krańca tunelu rozległ się hałas; ciemności nie pozwoliły dostrzec jego źródła, ale niewątpliwie były to czyjeś kroki. Mogli go legitymować, miał przecież dokumenty - nawet, jeśli zakłamane. Może ona w tym czasie ucieknie. A może na nich po prostu nie zwrócą uwagi, jeśli nie będą wyglądać podejrzanie, byli tylko młodymi ludźmi na spacerze. Kto zdrów na umyśle, dawno opuścił to miasto. - Podobno w grudniu ma się odbyć jarmark na Tamizie - podjął, echo podziemnego tunelu niosło jego słowa dalej, ni stąd, ni zowąd podejmując temat. Świętowanie wiktorii Malfoya wydawało się tym, czego nie zrobiłby nikt, kogo policja mogłaby chcieć wylegitymować. - Lubisz łyżwy? - Pewnie będzie można się na nich poślizgać, po rzecznym lodzie, który skuł zwłoki poległe na jej dnie. Tamtej nocy wody Tamizy były czerwone.
- Mój też nie jest do końca mój - przytaknął, z chyba większym rozbawieniem, niż faktycznie powinno go to bawić. - Steffen jest głównie swój, ale przypałęta się od czasu do czasu - Zadrga ogonem, wywęszy ser, a na koniec oskarży go o celową próbę wywołania jego śmierci nieswoimi kotami, kiedy włazi na Arenę bez zapowiedzi. - Wygląda na to, że trochę razem przeszliście. Jeśli nie wcześniej, to dzisiaj, a skoro wciąż jest przy tobie, to pewnie się go tak łatwo nie pozbędziesz - mówię z doświadczenia. To chyba najlepszy moment, żeby nadać mu imię - zasugerował, przenosząc spojrzenie z torby na nią, usta wciąż drgały w rozbawieniu. - To on czy ona? - Ale nie czekał na odpowiedź. Jakie to miało znaczenie, i tak nie będzie rozumiał tego imienia, a każde będzie brzmiało lepiej niż Pimpuś Steffena. - Szczęściarz z niego, że cię znalazł, ale to trochę banalne - snuł dalej, gdy wchodzili w kolejne wąskie uliczki, oddalając się od centruj miasta; rwąca rzeka jak zawsze wydawała się potężnym żywiołem. - Może Kopciuszek? Też nie wyglądał zachęcająco, ale jego historia dobrze się skończyła - mówił, skinąwszy głową na kręte schody, którymi zeszli w dół, na most, którym prowadziła dalsza droga. - Włóczykij? Łazęga? Wiercipięta? Dużo razem chodzicie - zgadywał dalej, spoglądając na nią z ukosa. - Nazywać go szczurem to jak mówić do ciebie dziewczyno, tak się nie traktuje towarzyszy niedoli - zapewnił ją, choć w jego głosie wciąż pobrzmiewało raczej rozbawienie niż przejęcie. Steffen wyczulił go na szczurzą wrażliwość, ale mimo wszystko - był realistą. Szczur ani ich nie słyszał ani nie rozumiał.
Skinął głową, przytakując jej słowom, potrafił zmówić pacierz jako dziecko, ale pamiętał, że matka niechętnie mówiła o tym przy ojcu - później wszystko się rozmyło. Obserwował, jak ukrywa medalik pobłyskujący złotem w blasku latarni rozświetlających zmierzające mroki, było w tym coś okrutnego - że musiała to ukrywać. Coś niesprawiedliwego.
- Skąd go masz? - zapytał, trochę wymijająco, a trochę sięgając sedna - nie chciała wcześniej rozmawiać o swojej rodzinie, szukał innej drogi. Wokół zdawała się zalegać głucha cisza, Londyn był teraz otulony spokojem, niepokojącym i krwawo okupionym. Pytał otwarcie, bezpośrednio - choć po prawdzie wiedział, że nie dał jej wielu powodów do okazania zaufania, wątła nić porozumienia kształtowała się głównie niedopowiedzeniami. Pozornie wydawała się pewna siebie - skupiona na celu, którego nie zechciała mu zdradzić - ale samotność i brak dokumentów nieco kruszyły wyraźny obraz.
- Mówisz o bidulu - stwierdził po chwili, rozpoznając lokalizację, miasto znał jak własną kieszeń - zbyt wiele odbył nocnych spacerów, zbyt wiele zwiedził dachów; ćwiczenia na otwartej miejskiej przestrzeni dawały mu dużo satysfakcji. Dawały, teraz robił co konieczne. Pamiętał ten ogród, dzieci. Przeszył go dziwny dreszcz, kiedy zastanowił się nad tym, co z nimi zrobiono teraz: ale nie miał odwag wypowiedzieć tej refleksji na głos, jego wzrok podążył za ruchem jej dłoni, kiedy rozpuściła miękkie złociste włosy, przeniósł spojrzenie przed siebie, na drogę. Czy to wyjaśniało jej samotność? Z pewnością pochodzenie, choć mogła nawet nie wiedzieć, kim byli jej rodzice. - Nic już nigdy nie będzie takie samo, miasto spłynęło krwią. Byłaś tu tamtej nocy? - Pokręcił głową niechętnie. - Wciąż mam wrażenie, że to był tylko zły sen, z którego wkrótce wszyscy się zbudzimy. - Ale to nie był sen, a perspektywy rysowały się tylko na uśnięcie. Nie mieszkasz tu - więc co to robisz, sama? - zapytał wprost, skinąwszy głową na dalszą drogę - przez podziemny, ciemny tunel.
- W okolice portu, przed nami jeszcze trochę drogi, ale może zdążymy przed zmrokiem - odparł na jej pytanie. - Nocami są bardziej zaw... - urwał słowo w pół, gdy z przeciwległo krańca tunelu rozległ się hałas; ciemności nie pozwoliły dostrzec jego źródła, ale niewątpliwie były to czyjeś kroki. Mogli go legitymować, miał przecież dokumenty - nawet, jeśli zakłamane. Może ona w tym czasie ucieknie. A może na nich po prostu nie zwrócą uwagi, jeśli nie będą wyglądać podejrzanie, byli tylko młodymi ludźmi na spacerze. Kto zdrów na umyśle, dawno opuścił to miasto. - Podobno w grudniu ma się odbyć jarmark na Tamizie - podjął, echo podziemnego tunelu niosło jego słowa dalej, ni stąd, ni zowąd podejmując temat. Świętowanie wiktorii Malfoya wydawało się tym, czego nie zrobiłby nikt, kogo policja mogłaby chcieć wylegitymować. - Lubisz łyżwy? - Pewnie będzie można się na nich poślizgać, po rzecznym lodzie, który skuł zwłoki poległe na jej dnie. Tamtej nocy wody Tamizy były czerwone.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Przez dziewczęcą buzię po raz kolejny przemknęło faktyczne zakłopotanie; nie spodziewała się, że szczurze sprawy, i sprawowanie opieki nad ów istotami, może być tak... problematyczne. Marszcząc nieco brwi przyglądała się jego rozbawieniu, niepewna czy też miała się zaśmiać, choć Steffen, jego szczur, faktycznie w jego ustach wydawał się być dziwaczną istotą.
Przekrzywiła głowę raz w jedną, raz drugą stronę – może faktycznie należało obdarzyć go jakimś mianem, skoro sam z siebie nie zamierzał się odczepić?
– Szczury naprawdę są aż tak przylepne? – rzuciła, zwalczając jednak pokusę sięgnięcia do torby i uważnego przyjrzenia się swojemu towarzyszowi. Tym bardziej kiedy chłopak zapytał o jego płeć – A bo ja wiem... – wymamrotała cicho, dopiero wtedy zdając sobie sprawę, że przecież nigdy się nad tym nie zastanawiała. Był szczurem, po prostu. Ewentualnie panem szczurem, kiedy nie irytował jej swoim nadmiernym popiskiwaniem, któremu zawsze ulegała.
Krocząc z nim niemal ramię w ramię, odejmując dzielącą ich różnicę wzrostu, rozmyślała nad imionami, które jedno po drugim padały w eter; chyba naprawdę znał się na nazywaniu zwierzaków.
Pod sierocińcem kiedyś kręciło się stadko bezpańskich kotów; gdy była dzieckiem chyba nawet wymyślała im imiona, ale równie prędko się pojawiały, równie szybko znikały, a dziecięce wyobrażenia dość ciężko radzą sobie ze stratą ulubionych, puszystych przyjaciół.
– A ty to niby kto, chłopaku? Jakiś obrońca praw zwierząt? – mruknęła ironicznie, gdy zarzucił jej nazywanie szczura nieodpowiednio. Nie po szczurzemu? Niegodnie? Przecież nawet nie pisała się na takie zwierzątko jako towarzysza swojej niedoli. Kilka kolejnych chwil, zakrętów, chrzuszczących pod butami kamieni wystarczyło do namysłu.
– Może być Włóczykij. Brzmi całkiem dumnie – oznajmiła w końcu, przenosząc nieco zamyślone spojrzenie na wody rzeki – Mimo że to raczej tchórz.
I choć pozornie nie zależało jej na małym gryzoniu, rozmowa o szczurzych imionach wydawała się niemal tak beztroska, co absurdalna. Ochrzczenie zwierzęcego towarzysza w obliczu walącego się Londynu spowitego wojenną mgłą i strachem, wspomnienia łańcuszka z krzyżem; przez moment miała nawet ochotę się uśmiechnąć.
– Mam go od zawsze, odkąd pamiętam. Chyba od mamy – pewnie to ona zawiesiła go na jej szyi, gdy była jeszcze malutkim dzieckiem. Peter też taki miał, tylko że z większym krzyżykiem, którym kiedyś lubiła się bawić, choć to ponoć bardzo nieładnie.
Choć niepewność już dawno zalęgła się w mięśniach, wżarła się w młodzieńcze kości i kołysała ciałem, dziwacznym trafem nie dostrzegała podstępu ani w jego słowach, ani pytaniach, ani w trasie, którą wyznaczył, a którą zdecydowała się pójść.
Może był taki jak ona? Może też musiał chować się w zakamarkach i biec ile sił w płucach przez rozległe pola i gęste lasy?
Zaplecione na nowo włosy raz po raz obijały się o plecy, kiedy energicznie pokiwała głową.
– Niezbyt ciekawe miejsce – brzydkie, smętne; nie musiała mówić nic więcej, ciemnego budynku bały się nawet dzieci, które nigdy nie zaznały głodu, strachu czy nędzy. Teraz cały Londyn wyglądał niemalże tak samo. Pokręciła głową, gdy wspomniał o tamtej nocy. O krwi, o bólu, o tym, czego bała się nawet wyobrażać.
Zawahała się tylko na moment, niedługo później wraz z nim wchodząc w ciemny tunel i znów przystając; znów wstrzymując oddech i znów czując nieprzyjemne ukłucie we własnym żołądku. Droga do portu była długa, ale przecież przechodziła już dłuższe.
– Szukam – odpowiedzieć nadeszła po jakimś czasie, cicho – Szukam brata – doprecyzowała, decydując się na razie nie wyciągać z torby fotografii z buzią Petera; w tych ciemnościach musieliby posłużyć się dodatkowym światłem, a to na razie nie służyłoby ich wędrówce.
– Lubię – lubiła się ślizgać na butach, a to prawie to samo, czyż nie? – To jarmark dla wyższych sfer, tylko tacy tu zostali. Nie wpuszczą cię, Marcel – stwierdziła, podnosząc na niego spojrzenie i gdzieś w cieniach tunelu decydując się na drobny uśmiech – Chociażby za rozsypywanie jabłek. Na pewno masz to w kartotece – powstrzymując śmiech w półmroku w końcu sięgnęła na oślep ręką do wnętrza torby, wygrzebując skrawek nieco zniszczonego zdjęcia. Dopiero gdy drugi koniec tunelu był coraz bliżej, a ścieżkę naznaczyła odrobina słońca, podała mu fotografię.
– To mój brat.
Ten sam, ciemnowłosy, z szerokim uśmiechem i zalotnym spojrzeniem; żywy na ruchomym zdjęciu, dziewczęcej pamięci i desperackim celu.
Przekrzywiła głowę raz w jedną, raz drugą stronę – może faktycznie należało obdarzyć go jakimś mianem, skoro sam z siebie nie zamierzał się odczepić?
– Szczury naprawdę są aż tak przylepne? – rzuciła, zwalczając jednak pokusę sięgnięcia do torby i uważnego przyjrzenia się swojemu towarzyszowi. Tym bardziej kiedy chłopak zapytał o jego płeć – A bo ja wiem... – wymamrotała cicho, dopiero wtedy zdając sobie sprawę, że przecież nigdy się nad tym nie zastanawiała. Był szczurem, po prostu. Ewentualnie panem szczurem, kiedy nie irytował jej swoim nadmiernym popiskiwaniem, któremu zawsze ulegała.
Krocząc z nim niemal ramię w ramię, odejmując dzielącą ich różnicę wzrostu, rozmyślała nad imionami, które jedno po drugim padały w eter; chyba naprawdę znał się na nazywaniu zwierzaków.
Pod sierocińcem kiedyś kręciło się stadko bezpańskich kotów; gdy była dzieckiem chyba nawet wymyślała im imiona, ale równie prędko się pojawiały, równie szybko znikały, a dziecięce wyobrażenia dość ciężko radzą sobie ze stratą ulubionych, puszystych przyjaciół.
– A ty to niby kto, chłopaku? Jakiś obrońca praw zwierząt? – mruknęła ironicznie, gdy zarzucił jej nazywanie szczura nieodpowiednio. Nie po szczurzemu? Niegodnie? Przecież nawet nie pisała się na takie zwierzątko jako towarzysza swojej niedoli. Kilka kolejnych chwil, zakrętów, chrzuszczących pod butami kamieni wystarczyło do namysłu.
– Może być Włóczykij. Brzmi całkiem dumnie – oznajmiła w końcu, przenosząc nieco zamyślone spojrzenie na wody rzeki – Mimo że to raczej tchórz.
I choć pozornie nie zależało jej na małym gryzoniu, rozmowa o szczurzych imionach wydawała się niemal tak beztroska, co absurdalna. Ochrzczenie zwierzęcego towarzysza w obliczu walącego się Londynu spowitego wojenną mgłą i strachem, wspomnienia łańcuszka z krzyżem; przez moment miała nawet ochotę się uśmiechnąć.
– Mam go od zawsze, odkąd pamiętam. Chyba od mamy – pewnie to ona zawiesiła go na jej szyi, gdy była jeszcze malutkim dzieckiem. Peter też taki miał, tylko że z większym krzyżykiem, którym kiedyś lubiła się bawić, choć to ponoć bardzo nieładnie.
Choć niepewność już dawno zalęgła się w mięśniach, wżarła się w młodzieńcze kości i kołysała ciałem, dziwacznym trafem nie dostrzegała podstępu ani w jego słowach, ani pytaniach, ani w trasie, którą wyznaczył, a którą zdecydowała się pójść.
Może był taki jak ona? Może też musiał chować się w zakamarkach i biec ile sił w płucach przez rozległe pola i gęste lasy?
Zaplecione na nowo włosy raz po raz obijały się o plecy, kiedy energicznie pokiwała głową.
– Niezbyt ciekawe miejsce – brzydkie, smętne; nie musiała mówić nic więcej, ciemnego budynku bały się nawet dzieci, które nigdy nie zaznały głodu, strachu czy nędzy. Teraz cały Londyn wyglądał niemalże tak samo. Pokręciła głową, gdy wspomniał o tamtej nocy. O krwi, o bólu, o tym, czego bała się nawet wyobrażać.
Zawahała się tylko na moment, niedługo później wraz z nim wchodząc w ciemny tunel i znów przystając; znów wstrzymując oddech i znów czując nieprzyjemne ukłucie we własnym żołądku. Droga do portu była długa, ale przecież przechodziła już dłuższe.
– Szukam – odpowiedzieć nadeszła po jakimś czasie, cicho – Szukam brata – doprecyzowała, decydując się na razie nie wyciągać z torby fotografii z buzią Petera; w tych ciemnościach musieliby posłużyć się dodatkowym światłem, a to na razie nie służyłoby ich wędrówce.
– Lubię – lubiła się ślizgać na butach, a to prawie to samo, czyż nie? – To jarmark dla wyższych sfer, tylko tacy tu zostali. Nie wpuszczą cię, Marcel – stwierdziła, podnosząc na niego spojrzenie i gdzieś w cieniach tunelu decydując się na drobny uśmiech – Chociażby za rozsypywanie jabłek. Na pewno masz to w kartotece – powstrzymując śmiech w półmroku w końcu sięgnęła na oślep ręką do wnętrza torby, wygrzebując skrawek nieco zniszczonego zdjęcia. Dopiero gdy drugi koniec tunelu był coraz bliżej, a ścieżkę naznaczyła odrobina słońca, podała mu fotografię.
– To mój brat.
Ten sam, ciemnowłosy, z szerokim uśmiechem i zalotnym spojrzeniem; żywy na ruchomym zdjęciu, dziewczęcej pamięci i desperackim celu.
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Wzruszył lekko ramieniem na jej pytanie, zastanawiając się - całkiem poważnie - nad odpowiedzią. Kiedy lata temu złapał Steffena w pułapkę na szczury w zasadzie nie sądził, że ten szczur zostawi w jego życiu poważniejszy ślad czterech łap i dwudziestu nie aż tak ostrych pazurów.
- Nie jestem aż takim znawcą - przyznał, choć niechętnie - ale jeśli chcesz posłuchać rady doświadczonego hodowcy szczurów, to przeważnie przywiązują się do ludzi bardziej, niż można by się tego po nich spodziewać. Z czasem nawet da się je polubić, choć bywają strasznie przemądrzałe - rzucił, choć na ustach wciąż błąkał się nieokreślony uśmiech; tajemnica Steffena była przecież bezpieczna, a jego chyba to bawiło bardziej niż powinno. - Szczurów - poprawił ją, miał rękę do zwierząt i nieźle się z nimi dogadywał, ale szczury były inną bajką, Steffen traktował ich trochę jak ludzi. Nie powinien się dziwić, Ollie był bardziej ludzki od ludzi w tym mieście. - Ale to nie mój wybór. Są na mnie potwornie wściekłe, kiedy tego nie robię - dodał, teatralnym szeptem, jakby zdradzał jej wielką tajemnicę - z całkowitą powagą wytrącaną nieco rozbawioną szelmowską iskrą w oku. Steffen był przecież gotów obrazić się na niego za same kontakty z kotami. - Ale, hej, ja mam imię - przypomniał jej, oglądając się na nią, wciąż z uśmiechem, który nie nie nadawał jego twarzy urażonego grymasu.
- Skąd wiesz, że to tchórz? Może go nie doceniasz - zasugerował, przenosząc spojrzenie przed siebie. - Włóczykij to dobre imię - optymistyczne. Że nie umrą zaraz na ulicy, zamordowani przez znudzone psy Ministerstwa Magii - ale na to przecież pozwolić nie zamierzał, nawet jeśli sam niewiele mógł. Skinął głową na jej słowa, zastanawiając się, czy powinien pytać o więcej - dość szybko z tego rezygnując, kim była jej matka, zginęła, odeszła? - Dobrze mieć pamiątkę po bliskich - stwierdził w końcu tylko, wychowywała się w sierocińcu, więc jej matka nigdy nie wróciła. Chyba dużo by oddał za to, by jego matka zostawiła po sobie cokolwiek. - Teraz jesteś po drugiej stronie ogrodzenia, choć ulice pewnie wcale nie wyglądają lepiej - stwierdził, może sierociniec nie był ciekawym miejscem, może jego opuszczenie jawiło się kiedyś jako niedoścignione marzenie. Dziś, dziś, to zabawne, dobrze byłoby mieć chyba jakikolwiek stabilny i bezpieczny kąt, nawet jeśli chłodny i surowy.
- Co się stało? Rozdzieliliście się? - Był młodszy, starszy? - Wiesz cokolwiek o tym, dokąd mógł się udać? - Jeśli mieli matkę mugolskiego pochodzenia, pewnie uciekał, a uciekać mógł w dosłownie każdą stronę. Istniała szansa, że prędzej czy później trafił na Zakon Feniksa, a to mogłoby zawęzić poszukiwania, ale miał za mało informacji. Powstrzymał jednak dalsze pytania, gdy zbliżali się do wyjścia z tunelu, a kroki idących z naprzeciwka czarodziejów stały się głośniejsze i wyraźniejsze. - To wielkie święto - odpowiedział na jej słowa, świadom, że mogli go usłyszeć - rozmowa nie mogła być ni jednym słowem podejrzana. - A do świętowania wszyscy mają prawo - mówił dalej, ich sylwetki nabrały kształtów; odetchnął z ulgą, to nie była policja, chodnikiem szło dwóch pijanych mężczyzn. - Wpuszczą mnie, zobaczysz - oznajmił, już lżejszym tonem, wybrzmiewającym tą samą nutą rozbawienia. Nie drzwiami to oknem, przez płot też się dało przejść. - Jabłek mi akurat nie wpisali - nigdy nie dałem się złapać - oznajmił, tak jakby miało to zrobić na kimś wrażenie, kiedy opuścili tunel i weszli w blask pobliskich latarni. - Czyli jesteśmy umówieni? - zapytał, badawczo przyglądając się jej profilowi, gdy podała mu zdjęcie - odebrał fotografię, przyglądając się twarzy. Wydawała się znajoma, lecz rozmyta w pamięci, jakby widział go kiedyś przed wieloma laty. W Hogwarcie? Pewnie tak, gdzie indziej? - Powiesz mi o nim coś więcej? - zapytał, prowadząc w dalszą drogę. Skinął jej głową, odprowadzając ją na przeciwległy kraniec ulicy, tam, gdzie światła lamp nie sięgały, nie powinni rzucać się w oczy zwłaszcza po zmroku. W ogóle nie powinni. Jak na zawołanie, z naprzeciwka wyszedł patrol - skryci w ciemnościach pewnie nie zostali dostrzeżeni od razu, Marcel chwycił ramię dziewczyny, bez słowa ciągnąc ją w najbliższą wąską ścieżkę między chłodnymi kamienicami, po chwili wypychając ją do biegu - nie było już czasu, musieli stąd zniknąć, im szybciej tym lepiej.
zt x2
- Nie jestem aż takim znawcą - przyznał, choć niechętnie - ale jeśli chcesz posłuchać rady doświadczonego hodowcy szczurów, to przeważnie przywiązują się do ludzi bardziej, niż można by się tego po nich spodziewać. Z czasem nawet da się je polubić, choć bywają strasznie przemądrzałe - rzucił, choć na ustach wciąż błąkał się nieokreślony uśmiech; tajemnica Steffena była przecież bezpieczna, a jego chyba to bawiło bardziej niż powinno. - Szczurów - poprawił ją, miał rękę do zwierząt i nieźle się z nimi dogadywał, ale szczury były inną bajką, Steffen traktował ich trochę jak ludzi. Nie powinien się dziwić, Ollie był bardziej ludzki od ludzi w tym mieście. - Ale to nie mój wybór. Są na mnie potwornie wściekłe, kiedy tego nie robię - dodał, teatralnym szeptem, jakby zdradzał jej wielką tajemnicę - z całkowitą powagą wytrącaną nieco rozbawioną szelmowską iskrą w oku. Steffen był przecież gotów obrazić się na niego za same kontakty z kotami. - Ale, hej, ja mam imię - przypomniał jej, oglądając się na nią, wciąż z uśmiechem, który nie nie nadawał jego twarzy urażonego grymasu.
- Skąd wiesz, że to tchórz? Może go nie doceniasz - zasugerował, przenosząc spojrzenie przed siebie. - Włóczykij to dobre imię - optymistyczne. Że nie umrą zaraz na ulicy, zamordowani przez znudzone psy Ministerstwa Magii - ale na to przecież pozwolić nie zamierzał, nawet jeśli sam niewiele mógł. Skinął głową na jej słowa, zastanawiając się, czy powinien pytać o więcej - dość szybko z tego rezygnując, kim była jej matka, zginęła, odeszła? - Dobrze mieć pamiątkę po bliskich - stwierdził w końcu tylko, wychowywała się w sierocińcu, więc jej matka nigdy nie wróciła. Chyba dużo by oddał za to, by jego matka zostawiła po sobie cokolwiek. - Teraz jesteś po drugiej stronie ogrodzenia, choć ulice pewnie wcale nie wyglądają lepiej - stwierdził, może sierociniec nie był ciekawym miejscem, może jego opuszczenie jawiło się kiedyś jako niedoścignione marzenie. Dziś, dziś, to zabawne, dobrze byłoby mieć chyba jakikolwiek stabilny i bezpieczny kąt, nawet jeśli chłodny i surowy.
- Co się stało? Rozdzieliliście się? - Był młodszy, starszy? - Wiesz cokolwiek o tym, dokąd mógł się udać? - Jeśli mieli matkę mugolskiego pochodzenia, pewnie uciekał, a uciekać mógł w dosłownie każdą stronę. Istniała szansa, że prędzej czy później trafił na Zakon Feniksa, a to mogłoby zawęzić poszukiwania, ale miał za mało informacji. Powstrzymał jednak dalsze pytania, gdy zbliżali się do wyjścia z tunelu, a kroki idących z naprzeciwka czarodziejów stały się głośniejsze i wyraźniejsze. - To wielkie święto - odpowiedział na jej słowa, świadom, że mogli go usłyszeć - rozmowa nie mogła być ni jednym słowem podejrzana. - A do świętowania wszyscy mają prawo - mówił dalej, ich sylwetki nabrały kształtów; odetchnął z ulgą, to nie była policja, chodnikiem szło dwóch pijanych mężczyzn. - Wpuszczą mnie, zobaczysz - oznajmił, już lżejszym tonem, wybrzmiewającym tą samą nutą rozbawienia. Nie drzwiami to oknem, przez płot też się dało przejść. - Jabłek mi akurat nie wpisali - nigdy nie dałem się złapać - oznajmił, tak jakby miało to zrobić na kimś wrażenie, kiedy opuścili tunel i weszli w blask pobliskich latarni. - Czyli jesteśmy umówieni? - zapytał, badawczo przyglądając się jej profilowi, gdy podała mu zdjęcie - odebrał fotografię, przyglądając się twarzy. Wydawała się znajoma, lecz rozmyta w pamięci, jakby widział go kiedyś przed wieloma laty. W Hogwarcie? Pewnie tak, gdzie indziej? - Powiesz mi o nim coś więcej? - zapytał, prowadząc w dalszą drogę. Skinął jej głową, odprowadzając ją na przeciwległy kraniec ulicy, tam, gdzie światła lamp nie sięgały, nie powinni rzucać się w oczy zwłaszcza po zmroku. W ogóle nie powinni. Jak na zawołanie, z naprzeciwka wyszedł patrol - skryci w ciemnościach pewnie nie zostali dostrzeżeni od razu, Marcel chwycił ramię dziewczyny, bez słowa ciągnąc ją w najbliższą wąską ścieżkę między chłodnymi kamienicami, po chwili wypychając ją do biegu - nie było już czasu, musieli stąd zniknąć, im szybciej tym lepiej.
zt x2
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
5 listopada 1957
Podparła boki, lustrując surowym spojrzeniem ruiny Old Church. Skarga wpłynęła do Ministerstwa już jakiś czas temu, lecz jak zwykle to bywa, w urzędach i placówkach tego typu zwlekano z takimi sprawami, licząc, że być może same się rozwiążą. Dopiero kolejne skargi, które wpłynęły od okolicznych mieszkańców skłoniły departament do skierowania jednego z pracowników w te rejony. Forsycja nie miała obiekcji przed wybraniem się na takie spotkanie, praca w terenie zawsze była ciekawsza i bardziej ekscytująca od papierkowych bzdetów, zalewających jej biurko.
Czy pamiętała co właściwie było jej boginem? Niespełna rok temu największy strach rysowałby się w hańbie i strachu przed czymś, co napawało ją utratą wolności. Przed całkowitą utratą władzy nad swoim postępowaniem, nad każdą myślą, jaka nie miała już do niej należeć. Wówczas czuła, jak traci nad sobą panowanie, a inkantacja obronnego zaklęcia cisnącego się na usta wzbierała prędzej, niżeli Riddikulus. Sylwetka ojca, otulonego w ciemne szaty rysowała się, jako przeciwnika, pragnącego odebrać wolną wolę, zaś Imperio grzmiące z każdej ze stron rozgrzewało skórę panicznym lękiem. I tylko jedno było gorsze – wyobrażenie śmierci, której nie było jej dane dostrzec. Obrazu utraty życia, jaki była zaledwie w stanie utworzyć według własnej intuicji i przeczucia. Widziała to też w snach, lecz czy miało to jakikolwiek związek z rzeczywistością?
Słońce przestało przebijać się przez kłębiące się obłoki, a świat zasnuła opończa listopadowej ciemności, zwiastującej deszcz. Pierwsze krople uderzyły o chodnik, ponaglając czarownicę do przestąpienia progu zdewastowanego domostwa. Miała ze sobą niewielkie puzderko, które z wejścia powiększyła i pozostawiła w korytarzu. Kluczem było zamknąć bogina i przetransportować go do Ministerstwa, aby nie narażać nikogo na niepotrzebne niebezpieczeństwo. Natomiast problemy po drodze… to była zupełnie inna kwestia. Trzeba było znaleźć lub sprowokować niecne stworzenie do ukazania się, a potem pozostało rozprawienie się z boginem, bez uciekania w popłochu. Stawianie czoła swoim największym lękom, było nie lada wyzwaniem i właściwie po dłuższym zastanowieniu czy warto było mierzyć się z tym stworem w pojedynkę? Przewróciła lekko oczami, błądząc we własnych myślach, aż wreszcie dotarła do schodów prowadzących na piętro oraz do piwnicy. Na górze raczej było jasno, zaś to piwnica mogła być siedliszczem potwora, gdzie mógł do woli sycić się przebywaniem w ciemności. Poprawiła chwyt różdżki, obracając ją w palcach i rozglądając się jeszcze po parterze, a zaraz potem w jej myślach przemknęła inkantacja Lumos, wówczas czubek różdżki rozświetlił się bladym blaskiem i czarownica, powolnym krokiem skierowała się po schodach w dół piwnicy, która ani trochę nie zachęcała do wizyty. Przeraźliwe skrzypienie desek, zaczęło napawać ją niepokojem, a dziwne uczucie lęku wspinało się po ciele wraz z powiewem piwnicznego chłodu, w którym tonęła.
To nocą strachy były najsilniejsze. Ciemność, choć ludzki wzrok w niej stawał się bezużyteczny, nadawała potworom kształtu. Wyrysowywała ich formy, kształty, krawędzie prosto w wyobraźni ludzi. Ludzie. Niby takie skomplikowane istoty, a jednak... nie do końca. Wystarczyły odpowiednie bodźce. Ciemność na przykład, ciemność nie była czymś, do czego nawykli. Nie zmieniało to jednak faktu, że nawet chwilo zdezorientowani pozostawali niebezpieczni. Byli czymś, przed czym trzeba było się chronić, chronić za wszelką cenę. Z jakiegoś bowiem powodu wracali, zawsze wracali, jak nie jedni, to inni. Każdy wyglądał i pachniał inaczej, nawet jeżeli ich lęki były podobne. To w końcu było ich najsłabszym punktem, ich strach. To on ich paraliżował, to on odbierał im zdolność działania, to on dawał szansę na przetrwanie. Trzeba więc było być czujnym, szybkim, dokładnym. Intuicja nie zawodziła, węch nie zawodził. Wystarczyło ich słuchać, im zawierzyć. Reszta... zawsze była loterią.
Trzymał się więc ciemności, bo to ona dawała większe szanse przetrwania. Z wolna przeszedł od ściany do ściany, starannie omijając duże kamienie, małe kamienie, połamane płaskie drzewa, rzeczy miękkie i rzeczy twarde, okrągłe, kanciaste. Był zawsze ostrożny, cichy. Nasłuchiwał i węszył. Gdyby go znaleziono, musiałby być szybszy niż człowiek. Dlatego się ukrywał, prześlizgując się nocą z kryjówki do kryjówki. Tutaj jednak mu się podobało. Tutaj nie było ludzi. Tutaj było cicho, tutaj były tylko dusze, które czasem obserwował z kąta pokoju. Czasem na niego zerkały, czasem go ignorowały. Zdarzało się, że ktoś próbował duchom przeszkadzać, a wtedy przeszkadzano i jemu. Przypatrywał się więc strachom intruza, wdychał ich woń i kradł kształt. I już mu nie przeszkadzano. Częściej jednak po prostu wtedy umykał, jeszcze nie zauważony.
Idąc do ściany zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Znów ktoś przyszedł. Nie do duchów jednak. Podłoga trzeszczała coraz bliżej i bliżej... aż zaskrzypiał pierwszy stopień. Bogin umknął czym prędzej do skrzyni, skurczył się i wślizgnął do niej dziurą od strony ściany. Przez nieszczelne wieko wyjrzał, miał tu idealny widok na schody. I czekał. Może sobie pójdzie. W powietrzu czuł już zapach, ludzkiej samicy i tego, co zawsze stąpało przy niej. Zbliżała się, a wraz z nią jej lęk.
Trzymał się więc ciemności, bo to ona dawała większe szanse przetrwania. Z wolna przeszedł od ściany do ściany, starannie omijając duże kamienie, małe kamienie, połamane płaskie drzewa, rzeczy miękkie i rzeczy twarde, okrągłe, kanciaste. Był zawsze ostrożny, cichy. Nasłuchiwał i węszył. Gdyby go znaleziono, musiałby być szybszy niż człowiek. Dlatego się ukrywał, prześlizgując się nocą z kryjówki do kryjówki. Tutaj jednak mu się podobało. Tutaj nie było ludzi. Tutaj było cicho, tutaj były tylko dusze, które czasem obserwował z kąta pokoju. Czasem na niego zerkały, czasem go ignorowały. Zdarzało się, że ktoś próbował duchom przeszkadzać, a wtedy przeszkadzano i jemu. Przypatrywał się więc strachom intruza, wdychał ich woń i kradł kształt. I już mu nie przeszkadzano. Częściej jednak po prostu wtedy umykał, jeszcze nie zauważony.
Idąc do ściany zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać. Znów ktoś przyszedł. Nie do duchów jednak. Podłoga trzeszczała coraz bliżej i bliżej... aż zaskrzypiał pierwszy stopień. Bogin umknął czym prędzej do skrzyni, skurczył się i wślizgnął do niej dziurą od strony ściany. Przez nieszczelne wieko wyjrzał, miał tu idealny widok na schody. I czekał. Może sobie pójdzie. W powietrzu czuł już zapach, ludzkiej samicy i tego, co zawsze stąpało przy niej. Zbliżała się, a wraz z nią jej lęk.
I show not your face but your heart's desire
Co przerażało dzieci? Co przerażało ją gdy była dzieckiem? Ciche stukoty ciemności, kryjące nieznanego wroga, który mógł weżreć się w umysł. Niedomknięte okno, mogące sprowadzić upiorny wicher do sypialni. Skrzypienie starych desek, nieokreślonego intruza na strychu. Nie lękała się upadku, zadrapań czy fizycznej boleści, która towarzyszyła, chociażby jej bratu. Ciało było zaledwie ciałem, kielichem, który należało szanować, jednakże było do zastąpienia – protezy, hodowanie kończyn i narządów wewnętrznych. Uzdrowiciele mogli zdziałać cuda, przynajmniej w młodym umyśle, który miał sprawną cielesną powłokę. Bez chorób, bez tragicznych urazów i bez starczego zastana stawów. O śmierci nie myślała, była zbyt mała, aby pojąć jej sens. Dlatego tak bardzo obawiała się tego psychicznego poczucia lęku, które wywoływały ciemne kąty, duchy snujące się po starych kamienicach, czy ciche drapanie gałęzi o ramę okna. Był to niezbadany strach, gnieżdżący się wewnątrz głowy, penetrujący nieznanym zagrożeniem, które mogło zwiastować coś, co zmieni człowieka. Potem poznała śmierć, gdy matka odeszła, wydając na świat martwe dziecko. Nie dało się uratować kobiety, a pojęcie całkowitego odejścia zagościło w lękach na stałe, rozgaszczając się w obawie przed utratą życia. Jednak czy swojego? Było to mętne, wszak zawsze obawiała się jednak bardziej o innych. A strach przed ojcowską karą? Przerażał ją, gdy tracił panowanie nad sobą, gdy krzyczał, gdy próbował ją wychować siłą i gdy widziała pękającą maskę człowieczeństwa, pod którą kryła się czarno magiczna istota, niemal wyłącznie ociekająca ciemnością. Znajdowała jednak opokę w ukochanym bracie, który zawsze był przy niej, gdy należało otrzeć łzy. Sam był jednak zagubiony, choć bardziej posłuszny i głównie po to, aby chronić ją przed ojcowskim upiorem.
Kolejne stopnie skrzypiały pod naporem kroków, zaś blade światło z końca różdżki rozlewało się po starej balustradzie i odrapanych ścianach, niczym jęk duchów, pałętających się po ziemi bez celu. Smukłą dłoń powędrowała po krawędzi odpryśniętej farby i chwilę potem czarownica przystanęła, rozcierając tynk między palcami. Był wilgotny, a wszędzie wydawała unosić się aura cuchnącego stęchlizną pomieszczenia. Cofnęła się raptownie, jakby rozproszona hałasem z zewnątrz. Wróciła te kilka stopni do góry, sprawdzając, czy dźwięk, który usłyszała, dochodził z korytarza, lecz na próżno było jej tam czegokolwiek szukać. Potarła skroń i zabrała pod ramię powiększone puzderko – żałowała, że dla przekory nie postanowiła wybrać za przyszłe więzienie bogina lampy dżina, a tak będzie się gnieździł w puzderku jak na buty – przynajmniej ciemnym. Wzdrygnęła się nieznacznie, a zaraz potem ruszyła dalej, mogąc wreszcie rozejrzeć się po piwnicy, gdy dotarła na sam dół. Blade światło zatańczyło po krańcach starych i butwiejących mebli, po skrzyniach i nawet zaśniedziałym lustrze. Serce zadrgało mocniej, na widok własnej sylwetki – ludzkiej, humanoidalnej, przez pierwsze kilka chwil niezbadanej i obcej, a jednak umysł prędko uspokoił napiętą strunę nerwów.
Co było po tym gdy straciła część duszy? Anomalie go zabrały – coraz mniej wierzyła w tę wymówkę, a w świetle spraw, które wypływały na przestrzeni ostatnich tygodni, zaczynała sądzić, że nie było w tym za grosz prawdy. Nie widziała, jak umierał, jak wił się w cierpieniu tego co zabrało go ze świata.
Boginy były w teorii niegroźne, a radzić sobie z nimi uczono już na trzecim roku w szkole magii. Lecz jakie wtedy strachy towarzyszyły tak młodym osobom? Jedni potrafili bać się czegoś, co dla innych straszne nie było, kolejni sprowadzali wilkołaki i dementory, a jeszcze kolejni widywali nawet zwykłe psidwaki, które zbyt głośno ujadały. Niebezpieczeństwo bogina zależało od tego, na kogo trafił, jak silny wówczas mógł być…
Podążyła w głąb piwnicy, a dziwne uczucie napięcia zaczynało skręcać jej trzewia. Dlaczego nie rozświetlała całego pomieszczenia silniejszym zaklęciem? Chciała wywabić stworzenie, a światło mogłoby jedynie zachęcić to coś do pozostania w ukryciu. Dlatego powolnymi ruchami obserwowała wszystko gdzie padła blada poświata, lecz momentami zerkała również za siebie, nasłuchując czy stwór raczył w ciemności przygotować swą formę. Tylko jaką?
| rzucam na spostrzegawczość (I)
Kolejne stopnie skrzypiały pod naporem kroków, zaś blade światło z końca różdżki rozlewało się po starej balustradzie i odrapanych ścianach, niczym jęk duchów, pałętających się po ziemi bez celu. Smukłą dłoń powędrowała po krawędzi odpryśniętej farby i chwilę potem czarownica przystanęła, rozcierając tynk między palcami. Był wilgotny, a wszędzie wydawała unosić się aura cuchnącego stęchlizną pomieszczenia. Cofnęła się raptownie, jakby rozproszona hałasem z zewnątrz. Wróciła te kilka stopni do góry, sprawdzając, czy dźwięk, który usłyszała, dochodził z korytarza, lecz na próżno było jej tam czegokolwiek szukać. Potarła skroń i zabrała pod ramię powiększone puzderko – żałowała, że dla przekory nie postanowiła wybrać za przyszłe więzienie bogina lampy dżina, a tak będzie się gnieździł w puzderku jak na buty – przynajmniej ciemnym. Wzdrygnęła się nieznacznie, a zaraz potem ruszyła dalej, mogąc wreszcie rozejrzeć się po piwnicy, gdy dotarła na sam dół. Blade światło zatańczyło po krańcach starych i butwiejących mebli, po skrzyniach i nawet zaśniedziałym lustrze. Serce zadrgało mocniej, na widok własnej sylwetki – ludzkiej, humanoidalnej, przez pierwsze kilka chwil niezbadanej i obcej, a jednak umysł prędko uspokoił napiętą strunę nerwów.
Co było po tym gdy straciła część duszy? Anomalie go zabrały – coraz mniej wierzyła w tę wymówkę, a w świetle spraw, które wypływały na przestrzeni ostatnich tygodni, zaczynała sądzić, że nie było w tym za grosz prawdy. Nie widziała, jak umierał, jak wił się w cierpieniu tego co zabrało go ze świata.
Boginy były w teorii niegroźne, a radzić sobie z nimi uczono już na trzecim roku w szkole magii. Lecz jakie wtedy strachy towarzyszyły tak młodym osobom? Jedni potrafili bać się czegoś, co dla innych straszne nie było, kolejni sprowadzali wilkołaki i dementory, a jeszcze kolejni widywali nawet zwykłe psidwaki, które zbyt głośno ujadały. Niebezpieczeństwo bogina zależało od tego, na kogo trafił, jak silny wówczas mógł być…
Podążyła w głąb piwnicy, a dziwne uczucie napięcia zaczynało skręcać jej trzewia. Dlaczego nie rozświetlała całego pomieszczenia silniejszym zaklęciem? Chciała wywabić stworzenie, a światło mogłoby jedynie zachęcić to coś do pozostania w ukryciu. Dlatego powolnymi ruchami obserwowała wszystko gdzie padła blada poświata, lecz momentami zerkała również za siebie, nasłuchując czy stwór raczył w ciemności przygotować swą formę. Tylko jaką?
| rzucam na spostrzegawczość (I)
The member 'Forsythia Crabbe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 36
'k100' : 36
Kluczem do przetrwania pozostawała odpowiednia taktyka. Czujność również, lecz przede wszystkim taktyka i ciągłe dostosowywanie się do zmieniających się warunków: w końcu to ci najlepiej przystosowani byli w stanie pozostać przy życiu i przekazać swoje umiejętności przetrwania kolejnym pokoleniom. Tak już świat był urządzony, nie było w nim miejsca na chwilę zawahania. Bezwzględność w ocenie sytuacji typowa dla stworzeń nieobdarzonych wyższą inteligencją hołdowała tym zasadom, a zapędzony w kozi róg bogin mógł zrobić tylko to, co umiał najlepiej: bronić się. Boginy bowiem posiadały niesamowity wręcz talent umożliwiający ucieczkę, która – w ostatecznym rozrachunku – równała się przetrwaniu. Same w sobie nie były zbyt groźne, właściwie w ogóle nie były groźne: całą robotę wykonywali za nie ci, przed którymi stworzenia się broniły, a raczej wyobraźnia natrętów. One dawały tylko lekkie... popchnięcie w odpowiednim kierunku.
Ciemność zaczęło rozganiać światło. Schowane stworzenie zadrżało w swojej skrzyni, nie spuszczając oczu z intruzki i tego, co kroczyło wraz z nią. Ona jeszcze nie wiedziała. Nieświadoma. Nie spodziewająca się niczego. Szła tutaj, zagrozić mu, temu, który w tej ciemności znalazł sobie schronienie. Przez szparę obserwował, pozostając w cieniu, obserwował i chłonął, wąchał, patrzył, słuchał. Strach zawsze go widział, a on widział strach. Obaj przybierali inne formy, lecz witali się jak starzy znajomi. Gdyby tylko w tych spotkaniach nie przeszkadzali ci, którzy strach mu przyprowadzali.
Bogin zjeżył się, kiedy kroki poniosły intruzkę zbyt blisko. Wcześniej miała jeszcze szansę, ale już było za późno, już nie. Była za blisko. Zaraz go odkryje, a tego nie może zrobić. Bogin zadrżał i zaczął się przemieniać: skrzynią miotnęło, wieko zaczęło się telepać kiedy stworzenie przemieniało się i rosło. Z impetem wyprostowało się i wystrzeliło na zewnątrz, w nowym ciele, w innej postaci: podobnej do tej, co stała przed nią, ale nie do końca. Wyglądało jak największy strach ludzkiej samicy, jak to, co spędzało jej sen z oczu. Bogin spojrzał na nią oczami pustymi, mętnymi, martwymi, rozchylił usta w oddechu i padł przed siebie, na brudną, zimną podłogę, raz po raz targany przez konwulsje. Z gardła stworzenia wydobyły się ciche charkoty, walka o powietrze, która zaraz zaczęła ustawać, ruchy ciała uspokoiły się, nie licząc drgawek, które niczym ostatnie podrygi przed śmiercią poruszały ciałem; szeroko otwarte, zastygłe w przerażeniu oczy wpatrywały się w kobietę z niemym wyrzutem.
Ciemność zaczęło rozganiać światło. Schowane stworzenie zadrżało w swojej skrzyni, nie spuszczając oczu z intruzki i tego, co kroczyło wraz z nią. Ona jeszcze nie wiedziała. Nieświadoma. Nie spodziewająca się niczego. Szła tutaj, zagrozić mu, temu, który w tej ciemności znalazł sobie schronienie. Przez szparę obserwował, pozostając w cieniu, obserwował i chłonął, wąchał, patrzył, słuchał. Strach zawsze go widział, a on widział strach. Obaj przybierali inne formy, lecz witali się jak starzy znajomi. Gdyby tylko w tych spotkaniach nie przeszkadzali ci, którzy strach mu przyprowadzali.
Bogin zjeżył się, kiedy kroki poniosły intruzkę zbyt blisko. Wcześniej miała jeszcze szansę, ale już było za późno, już nie. Była za blisko. Zaraz go odkryje, a tego nie może zrobić. Bogin zadrżał i zaczął się przemieniać: skrzynią miotnęło, wieko zaczęło się telepać kiedy stworzenie przemieniało się i rosło. Z impetem wyprostowało się i wystrzeliło na zewnątrz, w nowym ciele, w innej postaci: podobnej do tej, co stała przed nią, ale nie do końca. Wyglądało jak największy strach ludzkiej samicy, jak to, co spędzało jej sen z oczu. Bogin spojrzał na nią oczami pustymi, mętnymi, martwymi, rozchylił usta w oddechu i padł przed siebie, na brudną, zimną podłogę, raz po raz targany przez konwulsje. Z gardła stworzenia wydobyły się ciche charkoty, walka o powietrze, która zaraz zaczęła ustawać, ruchy ciała uspokoiły się, nie licząc drgawek, które niczym ostatnie podrygi przed śmiercią poruszały ciałem; szeroko otwarte, zastygłe w przerażeniu oczy wpatrywały się w kobietę z niemym wyrzutem.
I show not your face but your heart's desire
Każdy czegoś się obawiał, tylko pyszałkowaci głupcy mogli twierdzić, że nic nie było w stanie ich przerazić. Byli też ci, którzy mieli się za najpotężniejszych, za tych, których świat się bał, więc oni nie powinni lękać się niczego innego. Jak zgubne to było myślenie – a co z poczuciem winy, nękającym sumienie? Strata potęgi również mogła przerażać, utratą majątku czy włości… Nie tylko potwory zyskiwały tytuły najgorszych z najgorszych, wszak te przyziemne i ludzkie wydarzenia, mogły odcisnąć się znacznie silniej na strachu danej jednostki. Forsythia rozważała wielokrotnie jaki lęk mógł napawać jej ojca, wujów, kuzynostwo… Co przerażało Faustusa Crabbe’a? Śmierć sama w sobie? To byłoby nazbyt proste. Lęk przed utratą posady? Nie, to również nie mogło przerażać go najbardziej na świecie. Hańba i wystawienie na pośmiewisko? A może oskarżenie o zdradę tych, których miał w poważaniu? Nie brała nawet pod uwagę faktu, że strata jej – córki – mogła być jakimkolwiek lękiem dla niego.
Skrzywiła się nieznacznie, starając się odgonić natrętne i nadbiegające zewsząd myśli, woląc skupić się na rzeczywistości i obserwacji całej zatęchłej piwnicy, w której miał kryć się bogin. Wędrowała ciemnym spojrzeniem po meblach i różnorodnych kuferkach, nie mogąc zlokalizować oznak bytowania magicznego stworzenia.
W jednej chwili usłyszała łupnięcie, a serce wdrapało się po gardle, niemal gotowe, aby wyskoczyć z ust i zacząć dogorywać na brudnej posadzce. Pokierowała światło różdżki w kierunku dźwięku, bezwiednie stawiając kilkanaście kroków w tył. Zastygła w oczekiwaniu na to co miało się przydarzyć, wszak jej jedyną opcją było już tylko zmierzenie się z własnym lękiem. Próbowała zapanować nad oddechem, nad mimowolnymi odruchami, lecz gdy tylko w bladym świetle dostrzegła twarz brata, zamknęła oczy, czyniąc kolejne kroki w tył i wpadając na jedną z szaf. Mimo grubego płaszcza, była w stanie przysiąc, że każde wybrzuszenie na drewnie czuła wyjątkowo mocno, jakby wszystkie zmysły skupiły się zaledwie na bólu wywołanym impetem uderzenia. W końcu uniosła powieki, zerkając ponownie, a na miejscu bogina wił się Perseus. Wyjęty wprost z tragicznego koszmaru, którego nigdy nie przyszło jej doświadczyć, aż tak realnie. Dźwięki wydawały się jeszcze okropniejsze od widoku, a strach wżynał się w każdy centymetr ciała, rysując dreszczem znaki wokół blizn na duszy. Czuła jak jej nogi drżą, oddech wzbiera na sile, a z oczu wytaczają się fale łez niemogących znaleźć tamy. On umierał. Sparaliżowana strachem nie była w stanie zrobić nic. Po prostu… absolutnie nic. Była gotowa na wiele, lecz nie na coś takiego.
Inkantacja Riddiculus niemal niemo przelała się przez usta, a różdżka zdążyła się zaledwie delikatnie rozgrzać, by bez celu przemknąć wraz ze światłem gdzieś w dal i zgasnąć nieszczęśliwie. Pozostała więc w ciemności, nie będąc w stanie poczynić większego ruchu. Bała się, że jakikolwiek krok zbliży ją do niego. I nie była na tyle głupia, aby wierzyć, że to prawdziwy on i chyba dlatego to wszystko było jeszcze gorsze. Perseusa nigdy już nie odzyska, nie uratuje i mu nie pomoże. Próbowała uspokoić siebie, lecz obecność monstrum odznaczała się dalej w okrutnych, dławiących dźwiękach. – Lumos Maxima – wyrzekła, oczekując, że światłość rozgoni mrok. Lecz czy naprawdę chciała znów na niego patrzeć? Tylko… jak inaczej miałaby sobie poradzić?
| Rzucam na Lumos Maxima, bo muszę widzieć moje lęki, żeby z nimi walczyć. | st45
Skrzywiła się nieznacznie, starając się odgonić natrętne i nadbiegające zewsząd myśli, woląc skupić się na rzeczywistości i obserwacji całej zatęchłej piwnicy, w której miał kryć się bogin. Wędrowała ciemnym spojrzeniem po meblach i różnorodnych kuferkach, nie mogąc zlokalizować oznak bytowania magicznego stworzenia.
W jednej chwili usłyszała łupnięcie, a serce wdrapało się po gardle, niemal gotowe, aby wyskoczyć z ust i zacząć dogorywać na brudnej posadzce. Pokierowała światło różdżki w kierunku dźwięku, bezwiednie stawiając kilkanaście kroków w tył. Zastygła w oczekiwaniu na to co miało się przydarzyć, wszak jej jedyną opcją było już tylko zmierzenie się z własnym lękiem. Próbowała zapanować nad oddechem, nad mimowolnymi odruchami, lecz gdy tylko w bladym świetle dostrzegła twarz brata, zamknęła oczy, czyniąc kolejne kroki w tył i wpadając na jedną z szaf. Mimo grubego płaszcza, była w stanie przysiąc, że każde wybrzuszenie na drewnie czuła wyjątkowo mocno, jakby wszystkie zmysły skupiły się zaledwie na bólu wywołanym impetem uderzenia. W końcu uniosła powieki, zerkając ponownie, a na miejscu bogina wił się Perseus. Wyjęty wprost z tragicznego koszmaru, którego nigdy nie przyszło jej doświadczyć, aż tak realnie. Dźwięki wydawały się jeszcze okropniejsze od widoku, a strach wżynał się w każdy centymetr ciała, rysując dreszczem znaki wokół blizn na duszy. Czuła jak jej nogi drżą, oddech wzbiera na sile, a z oczu wytaczają się fale łez niemogących znaleźć tamy. On umierał. Sparaliżowana strachem nie była w stanie zrobić nic. Po prostu… absolutnie nic. Była gotowa na wiele, lecz nie na coś takiego.
Inkantacja Riddiculus niemal niemo przelała się przez usta, a różdżka zdążyła się zaledwie delikatnie rozgrzać, by bez celu przemknąć wraz ze światłem gdzieś w dal i zgasnąć nieszczęśliwie. Pozostała więc w ciemności, nie będąc w stanie poczynić większego ruchu. Bała się, że jakikolwiek krok zbliży ją do niego. I nie była na tyle głupia, aby wierzyć, że to prawdziwy on i chyba dlatego to wszystko było jeszcze gorsze. Perseusa nigdy już nie odzyska, nie uratuje i mu nie pomoże. Próbowała uspokoić siebie, lecz obecność monstrum odznaczała się dalej w okrutnych, dławiących dźwiękach. – Lumos Maxima – wyrzekła, oczekując, że światłość rozgoni mrok. Lecz czy naprawdę chciała znów na niego patrzeć? Tylko… jak inaczej miałaby sobie poradzić?
| Rzucam na Lumos Maxima, bo muszę widzieć moje lęki, żeby z nimi walczyć. | st45
The member 'Forsythia Crabbe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 55
'k100' : 55
Światło było punktowe. Nieprzyjemne, oślepiające wręcz kiedy intruzka skierowała na niego koniec różdżki. Sztuczną twarz przeszedł grymas, ale właściwie to dobrze. Grymas był brzydki, pasował do paskudności tej sceny. Bogin nie czerpał jednak satysfakcji, nie. Nie znaczyło to jednak, ze nie był zdolny jej czuć, oj nie. Bywał kontent. Kiedy znalazł idealne miejsce na kryjówkę, jak to. To, z którego teraz tak usilnie chciano go wykurzyć. Był też zadowolony kiedy miał spokój. Kiedy nikt mu nie przeszkadzał w... po prostu byciu. Zaglądaniu to tu, to tam. Oglądania kątów, zakamarków, pęknięć w murach i dziur w podłogach. Generalnie boginowi wiele do szczęścia nie było trzeba: jakaś piwnica, pełen żołądek, ciemność i samotność. Tak, to mu wystarczało. Proste stworzenie o prostych potrzebach, w których na pewno nie mieściły się takie szwendające się bez celu ludzki samice. Usilnie szukał swojego okienka, swojej szansy, wiecznie improwizując i korzystając z chwili. Każda sposobność do ucieczki była na wagę złota, a kiedy ona zaczęła się cofać wiedział, że to może być to. Wolność. Drgające w konwulsjach ciało przetoczyło się bliżej: bliżej niej, bliżej schodów, bliżej wyjścia. To, że mógł ją przy tym bardziej zdjąć przerażeniem i spetryfikować strachem było tylko dodatkowym atutem. Wolność. Potrzebował się stąd wydostać.
Dając ten spektakl dzikiej natury nie przestawał czuwać. Można było sądzić, że żył dla straszenia, lecz było na odwrót. Straszył, by żyć. I kiedy światło zadrżało i zgasło widział w tym swoje okienko, swoją możliwość. Prędko niczym cień, pod osłoną chwilowej ciemności starając się wykorzystać jedyną możliwą szansę na to, by umknąć ku powierzchni i dalej, prosto w nieznane. Jak najdalej od tej kobiety i jej lęków, choć z dwojga złego wolał już te drugie. One przynajmniej go nie atakowały i nie narzucały się swoją obecnością. I były zdecydowanie bardziej akceptowalne jako towarzystwo.
Dlatego więc bogin pędził co sił w ciele aby dopaść do schodów i czmychnąć nim ciemną piwnicę ponownie zaleje światło.
Dając ten spektakl dzikiej natury nie przestawał czuwać. Można było sądzić, że żył dla straszenia, lecz było na odwrót. Straszył, by żyć. I kiedy światło zadrżało i zgasło widział w tym swoje okienko, swoją możliwość. Prędko niczym cień, pod osłoną chwilowej ciemności starając się wykorzystać jedyną możliwą szansę na to, by umknąć ku powierzchni i dalej, prosto w nieznane. Jak najdalej od tej kobiety i jej lęków, choć z dwojga złego wolał już te drugie. One przynajmniej go nie atakowały i nie narzucały się swoją obecnością. I były zdecydowanie bardziej akceptowalne jako towarzystwo.
Dlatego więc bogin pędził co sił w ciele aby dopaść do schodów i czmychnąć nim ciemną piwnicę ponownie zaleje światło.
I show not your face but your heart's desire
Świetlista kula błysnęła, uwidaczniając biel skóry pełzającego truchła. Choć z góry, po schodach spływało cieplejsze światło, tak w lodowatym magicznym blasku, nienaturalna tinta błękitu górowała nad pomieszczeniem. Usta zadrżały, a po policzkach spłynęły mimowolnie łzy. Chciała, aby wrócił, lecz nie taki – takiego go pamiętać nie mogła, realnego niczym koszmaru. Gdzie był ten śmiech, który tylko ona potrafiła w nim wywołać? Tak gromki i szczery, momentami nawet nieopanowany. Nie był dławieniem się, które teraz opanowywało całą przestrzeń, kurczącą się w widziadle pomroku. Okropny i zbrukany, pozostawiony samotnie, by umrzeć właśnie przez nią. Czuła na sobie winę – gdyby tylko przybyła wcześniej…
– Riddiculus – szepnęła cicho, kierując wiśniowe drewno w pełznące po ziemi truchło. To już nie tylko strach przejmował ciało, które do porządku doprowadzić próbowała, ale przebrzydły smutek, trawiący duszę, prowadzący nad przepaść, przed którą stawać już siły nie miała. Ile raz można podchodzić do krawędzi, patrzeć w bezkresną wołającą otchłań i nie skoczyć? Na co ten wysiłek paskudny, męczący każdym kolejnym dniem, jeśli wszystko miałoby się zakończyć zaledwie upadkiem? Zostać potem takim samym truchłem, pełznącym panicznie w ucieczce, przybierając formę strachu kogoś, przed kim należało uciec? Czy sama nie była takim boginem? Przywdziewając liczne maski, odsuwając siebie od innych, byleby nie wyrządzili jej krzywdy lub… ona im. Zaklęcie pomknęło, odbijając się gdzieś w bok, tracąc na swej sile bez zbudowanej w wyobrażeniu mocy.
Więc jak sobie go wyobrażała? Jak miał stać się „czymś zabawnym”? Przypatrywała się pokracznie ruszającemu się ciału – bo czy Bogin potrafił władać nad taką powłoką? Jak coś tak potwornego miało być śmieszne?
Rześkie dni dzieciństwa zamotały się w sieci myśli, chwytając te frywolne zabawy, gdy mazać się mogli we dwoje po twarzach, nie bacząc na kary i konsekwencje. Mazać farbkami kolorowymi, miedzianymi i złotymi, różnorakimi gdy kuferek rozsypali oboje. I głupio wyglądali, on, jak i ona – śmieszni, naznaczeni przewinieniem. Sentymentalność wzięła górę, a cień uśmiechu przelał się po ustach, bo chciała znów go takiego zobaczyć. Odzianego w jakiś kubrak, umazany plamami – rozczochrany, roześmiany. – Riddiculus – machnęła różdżką, próbując zebrać siłę w głosie. Pokaż mi się, tak, jak chcę Cię widzieć, braciszku. Bądź znów żywy, roześmiany. Baw mnie, a ja Ciebie… jak kiedyś. Bądź zabawny.
| Riddiculus w bogina st45
– Riddiculus – szepnęła cicho, kierując wiśniowe drewno w pełznące po ziemi truchło. To już nie tylko strach przejmował ciało, które do porządku doprowadzić próbowała, ale przebrzydły smutek, trawiący duszę, prowadzący nad przepaść, przed którą stawać już siły nie miała. Ile raz można podchodzić do krawędzi, patrzeć w bezkresną wołającą otchłań i nie skoczyć? Na co ten wysiłek paskudny, męczący każdym kolejnym dniem, jeśli wszystko miałoby się zakończyć zaledwie upadkiem? Zostać potem takim samym truchłem, pełznącym panicznie w ucieczce, przybierając formę strachu kogoś, przed kim należało uciec? Czy sama nie była takim boginem? Przywdziewając liczne maski, odsuwając siebie od innych, byleby nie wyrządzili jej krzywdy lub… ona im. Zaklęcie pomknęło, odbijając się gdzieś w bok, tracąc na swej sile bez zbudowanej w wyobrażeniu mocy.
Więc jak sobie go wyobrażała? Jak miał stać się „czymś zabawnym”? Przypatrywała się pokracznie ruszającemu się ciału – bo czy Bogin potrafił władać nad taką powłoką? Jak coś tak potwornego miało być śmieszne?
Rześkie dni dzieciństwa zamotały się w sieci myśli, chwytając te frywolne zabawy, gdy mazać się mogli we dwoje po twarzach, nie bacząc na kary i konsekwencje. Mazać farbkami kolorowymi, miedzianymi i złotymi, różnorakimi gdy kuferek rozsypali oboje. I głupio wyglądali, on, jak i ona – śmieszni, naznaczeni przewinieniem. Sentymentalność wzięła górę, a cień uśmiechu przelał się po ustach, bo chciała znów go takiego zobaczyć. Odzianego w jakiś kubrak, umazany plamami – rozczochrany, roześmiany. – Riddiculus – machnęła różdżką, próbując zebrać siłę w głosie. Pokaż mi się, tak, jak chcę Cię widzieć, braciszku. Bądź znów żywy, roześmiany. Baw mnie, a ja Ciebie… jak kiedyś. Bądź zabawny.
| Riddiculus w bogina st45
The member 'Forsythia Crabbe' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 4
'k100' : 4
Ruiny na Old Church
Szybka odpowiedź