Galeria sztuki
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Galeria sztuki
Elegancki dworek oddany na użytek sztuki. Nieduży, o śnieżnobiałych ścianach i przepięknych zdobieniach, obsadzony krzewami krwistych róż. O pięciu niedużych komnatach połączonych szerokim korytarzem; w jednej z sal stoi mównica i ustawiony szereg krzeseł. Wewnątrz budynku odbywają się wystawy obrazów i rzeźb. Uznani artyści, gdy z dalekich stron przybywają do Londynu, tutaj chwalą się swymi dokonaniami, mędrcy i filozofowie wygłaszają mowy. Pospólstwo nie jest wpuszczane, szarym obywatelom pozostaje zerkanie przez szyby, przynajmniej dopóki nie przyuważy ich strażnik. Na stałe w galerii działa tylko jedna malarka, Elvira Gramp, zgorzkniała staruszka, poszukująca talentu, którego nie dali jej bogowie; usilnie pragnąca dogonić lepszych od siebie.
Od urodzenia był uparty. Przekonanie go do innych racji niż te, które wyznawał, graniczyło z cudem. Dobrze mu się żyło ze swoimi opiniami, uważał je za słuszne, a zmiana zdania spowodowałaby upadek fundamentów, które właśnie sprawiały, że czuł się ze sobą tak pewnie. Słuchał słów mężczyzny z politowaniem, tracąc siłę na dalszą sprzeczkę. Najwidoczniej obaj nigdy nie stracą wiary w uparcie bronione przez siebie opinie. - Cóż, skoro niektórzy ludzie czują taką potrzebę, niech przychodzą tutaj i czują. Dla mnie to wciąż pozostanie niezrozumiałe - odpowiedział, po raz kolejny zawieszając wzrok na wiszącym przed nim obrazie. Doprawdy, wcale nie przedstawiał niczego pięknego czy w ogóle godnego uwagi. Artyści to wariaci. Za to następnymi słowami, które padły z ust mężczyzny, przejął się o wiele bardziej. Zmierzył go od stóp do głów - czy to możliwe, że to jeden z tych marnych popleczników sprawiedliwego świata, gdzie tęcza nigdy nie schodzi z nieba, a mugole i czarodzieje żyją ramię w ramię? - To odważne słowa - mruknął niezadowolony, choć coraz bardziej zaintrygowany nieznajomym. - Chociaż zupełnie nieprawdziwe - dodał, bo przecież nie może się zgodzić z tym, że czarodziejska społeczność wszystko zawdzięcza mugolom. Co za brednie! - Każdy ród ceni sobie inne wartości - odparł, a ta rozmowa przestała go nudzić, za to zaczęła denerwować. Nie cierpiał spędzać czasu wśród takich jak on, ślepych wielbicieli mugoli, tym bardziej cieszył się, że niedługo wszyscy zostaną zlikwidowani albo przynajmniej przestaną się wszędzie pałętać.
Z początku zdziwił się, że zna jego nazwisko, które było szerzej znane jedynie innym arystokratom lub szemranym ludziom z Nokturnu. Z pewnością nie należał do tej pierwszej grupy, opinie co prawda miał podobne do rudych, ale jego garnitur na pewno nigdy nie widział porządnego krawca. Czyżby to na niego czekał? - Najwidoczniej czekam na pana, panie...? - już nawet nie patrzył na zegarek, wiedział, że spędził w galerii za dużo czasu. - Naprawdę musiał pan marnować mój czas? Przejdźmy do rzeczy - spojrzał na niego wyczekująco, wyjmując z kieszeni sakiewkę pełną złotych galeonów. Naprawdę nie mógł uwierzyć, że został zmuszony do robienia interesów z takim człowiekiem.
Z początku zdziwił się, że zna jego nazwisko, które było szerzej znane jedynie innym arystokratom lub szemranym ludziom z Nokturnu. Z pewnością nie należał do tej pierwszej grupy, opinie co prawda miał podobne do rudych, ale jego garnitur na pewno nigdy nie widział porządnego krawca. Czyżby to na niego czekał? - Najwidoczniej czekam na pana, panie...? - już nawet nie patrzył na zegarek, wiedział, że spędził w galerii za dużo czasu. - Naprawdę musiał pan marnować mój czas? Przejdźmy do rzeczy - spojrzał na niego wyczekująco, wyjmując z kieszeni sakiewkę pełną złotych galeonów. Naprawdę nie mógł uwierzyć, że został zmuszony do robienia interesów z takim człowiekiem.
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cóż, sztuka zawsze mnie wzruszała, ale w towarzystwie lorda Burke'a to mi zostało co najwyżej wzruszenie ramion. Więc wzruszam nimi, bo dalsza dyskusja chyba zupełnie nie ma sensu, a ja już i tak palnąłem za dużo, bo teraz patrzył na mnie wyczekująco.
- White. - rzucam od razu. Raz byłem panem Białym, raz Różowym, raz Zielonym, a raz Niebieskim; im mniej osób kojarzyło moją twarz z prawdziwym nazwiskiem tym lepiej. Pierwsza, najważniejsza zasada według Lemoniadowego Joe. Faktycznie, całkiem to było rozsądne, chociaż po minie szanownego lorda to wnosiłem, że chciałby o mnie jak najszybciej zapomnieć.
- Pobudzająca dyskusja nigdy nie jest marnowaniem czasu. Przynajmniej uzupełnił pan trochę swoją - dosyć marną - wiedzę z zakresu sztuk pięknych. - śmieję się, po czym kiwam głową. Dobra, już pora. Szczególnie, że pieśń galeonów ukrytych we wnętrzu sakiewki przywołała na moje lico jeszcze szerszy uśmiech. Oczy aż mi zabłyszczały na samą myśl, chociaż pewnie z całości dostanę tylko jakiś procent. Co prawda mógłbym zawinąć całą i mieć mojego przełożonego w dupie, ale on zdecydowanie należał do tych osób, z którymi nie warto zadzierać. Rzuciłem okiem naokoło, nie dostrzegając ani jednej żywej duszy (ta Burke'owa to już chyba była martwa, skoro taka niewrażliwa na sztukę), po czym sięgnąłem po niewielki pakunek, wyciągając go z... yyyy... nieważne skąd. Tajne skrytki niechaj pozostaną tajne, a co! W każdym razie podaję go mężczyźnie, w zamian odbierając od niego sakiewkę wypełnioną złotem - cóż za przyjemne uczucie! Tak czuć pod palcami krawędzie dużych monet, skryte jedynie pod warstwą materiału. Zajrzałem do środka - oślepił mnie złoty blask, więc zmrużyłem oczy, zaciągając sznurki woreczka. Wcisnąłem go do wewnętrznej kieszeni marynarki i ponownie uniosłem spojrzenie na Burke'a.
- Cóż, to zaszczyt móc zamienić z lordem chociaż słówko. - mówię, chociaż mój ton wskazuje na to, że tak po prawdzie to żaden był dla mnie zaszczyt - Do zobaczenia, kiedyś, gdzieś. - kłaniam się lekko i odchodzę. Nie sądzę byśmy mieli okazję jeszcze kiedyś się spotkać. No chyba, że w podobnych okolicznościach.
/ztx2
- White. - rzucam od razu. Raz byłem panem Białym, raz Różowym, raz Zielonym, a raz Niebieskim; im mniej osób kojarzyło moją twarz z prawdziwym nazwiskiem tym lepiej. Pierwsza, najważniejsza zasada według Lemoniadowego Joe. Faktycznie, całkiem to było rozsądne, chociaż po minie szanownego lorda to wnosiłem, że chciałby o mnie jak najszybciej zapomnieć.
- Pobudzająca dyskusja nigdy nie jest marnowaniem czasu. Przynajmniej uzupełnił pan trochę swoją - dosyć marną - wiedzę z zakresu sztuk pięknych. - śmieję się, po czym kiwam głową. Dobra, już pora. Szczególnie, że pieśń galeonów ukrytych we wnętrzu sakiewki przywołała na moje lico jeszcze szerszy uśmiech. Oczy aż mi zabłyszczały na samą myśl, chociaż pewnie z całości dostanę tylko jakiś procent. Co prawda mógłbym zawinąć całą i mieć mojego przełożonego w dupie, ale on zdecydowanie należał do tych osób, z którymi nie warto zadzierać. Rzuciłem okiem naokoło, nie dostrzegając ani jednej żywej duszy (ta Burke'owa to już chyba była martwa, skoro taka niewrażliwa na sztukę), po czym sięgnąłem po niewielki pakunek, wyciągając go z... yyyy... nieważne skąd. Tajne skrytki niechaj pozostaną tajne, a co! W każdym razie podaję go mężczyźnie, w zamian odbierając od niego sakiewkę wypełnioną złotem - cóż za przyjemne uczucie! Tak czuć pod palcami krawędzie dużych monet, skryte jedynie pod warstwą materiału. Zajrzałem do środka - oślepił mnie złoty blask, więc zmrużyłem oczy, zaciągając sznurki woreczka. Wcisnąłem go do wewnętrznej kieszeni marynarki i ponownie uniosłem spojrzenie na Burke'a.
- Cóż, to zaszczyt móc zamienić z lordem chociaż słówko. - mówię, chociaż mój ton wskazuje na to, że tak po prawdzie to żaden był dla mnie zaszczyt - Do zobaczenia, kiedyś, gdzieś. - kłaniam się lekko i odchodzę. Nie sądzę byśmy mieli okazję jeszcze kiedyś się spotkać. No chyba, że w podobnych okolicznościach.
/ztx2
| październik
To miało być jej pierwsze, poważne spotkanie. Prawdziwa próba, pozwalająca ocenić jej zdolności retoryczne, talent do zjednywania sobie ludzi i przekonywania nieprzekonanych. Do tej pory wdrażała się w nowe obowiązki, poznając zasady rządzące la Fantasmagorią a także ludzi, którzy pracowali pod rozkazami Tristana, sprawującego pieczę nad baletem. Nadrabiała zapomnianą przez poprzedniczkę korespondencję, przedstawiała się stałym zleceniobiorcom, przejmując obowiązki tragicznie zmarłej Lindy, pozostawiającej po sobie wiele niezałatwionych spraw. Deirdre wychodziła z biurokratycznego założenia, że nawet śmierć nie była wystarczającą wymówką, by zaniedbywać pracę - z wewnętrzną irytacją sięgała do przegródek na listy i poprawiała dokumenty niedostarczone w terminie. Najgorsze były płatności: nie dość, że nie była biegła w tej sztuce, to jeszcze musiała wysyłać przepraszające listy do osób, które nie otrzymały galeonów w terminie. Opóźnienia były minimalne a artyści przywykli nawet i do dłuższych terminów spłaty, zapewne nie zauważali nawet delikatnego spóźnienia, ale Dei czuła się poważnie zakłopotana, nawet jeśli to nie ona przyczyniała się do tego faux pas. Biurowa praca była jednak czymś znanym, czymś, co oswajała szybko, odkrywając nawet w tym pewną przyjemność. Porządkowanie i naprawianie błędów przypominało jej pracę w Ministerstwie Magii, czas, w którym jej osobowość pracoholiczki rozkwitała najpiękniej - lecz nie to było obecnie głównym zajęciem. Papierkowa robota asystentki pilnującej kalendarza lorda Rosiera oraz zajmująca się dokumentacją działalności baletu była istotna, lecz nie stanowiła podstawy obowiązków Deirdre.
Miała do zrobienia coś ważniejszego, pełniła funkcję reprezentacyjną i jednocześnie kuszącą; miała dbać o negocjacje z artystami, często kapryśnymi, zblazowanymi, podlegającymi wpływom swych maestro. Śmietanka towarzyska kochanków muz piękna i sztuk stanowiła wyzwanie dla Tsagairt, ale i w tych ramach przecież już się poruszała - choć znacznie mniej biegle. Nic więc dziwnego, że przed pierwszymi oficjalnymi negocjacjami odczuwała lekkie zdenerwowanie, nie uspokojone nawet intensywnymi przygotowaniami. Od kilku dni przeglądała wszystkie ostatnie wydania francuskich periodyków dotyczących baletu a życiorys artystki, którą zamierzała sprowadzić do la Fantasmagorie, znała wręcz na pamięć, potrafiąc wyrecytować nazwy wszystkich sztuk, jakie zaszczyciła swym udziałem. Oczywiście na razie nie miała widzieć się z samą oszałamiającą Genevieve, pozyskanie tak wielkiej gwiazdy nie było łatwe ani szybkie: najpierw dyskutowała z mentorem baletnicy listownie, prowadząc zaciekłą i elegancką korespondencję, w której - po wielu umiejętnych komplementach i powoływaniu się na wspólne znajomości - udało się zaprosić go na krótką pogawędkę, mającą zadecydować o podjętej przez duet decyzji. Zabieganie o uwagę szanowanych reprezentantów wyższej artystycznej klasy niejako przypominało to, czym zajmowała się w Wenus - na szczęście w ubraniach, na zupełnie innym poziomie. Tu nie musiała się uniżać ani pozwalać na upokorzenie, znała renomę Fantasmagorii, która robiła wrażenie na rozmówcach, i nie zamierzała spuszczać z tonu ani z wymagań przez byle fanaberie - wiedziała, że potrafi znaleźć złoty środek, jaki zadowoli obydwie strony. Chciała, by dobra sława baletu sięgała coraz dalej, naprawdę zależało jej na jak najlepszym wykonywaniu swej pracy. Czuła się nie tylko potrzebna, ale i zaufana: pokładano w niej nadzieję, ufano, że nie zawiedzie, dlatego też zrobiła wszystko, by przygotować się do rozmowy z mecenasem Genevieve jak najlepiej.
Jako miejsce spotkania wybrali galerię, mężczyzna był w Londynie przelotem pomiędzy ważnym turnee, chciał więc obejrzeć kilka nowych obrazów - stronił też od posiłków, dowiedziała się, że panicznie obawiał się otrucia. Wolałaby zasiąść z nim do rozmowy przy lunchowym stole, ale gdy tylko przypomniała sobie swój brak manier i ostatnie faux pas popełnione w restauracji, szybko przewartościowała swoje pomysły. Krótka, rzeczowa wymiana zdań rzadko zdarzała się w tym światku, a wybór galerii jako przestrzeni do dopieszczania negocjacji pozwalało na poruszanie się po temacie, który znała dość dobrze. Malarstwo było jej bliższe niż muzyka.
Do Chelsea przybyła przed czasem, w nienagannym makijażu podkreślającym wschodnią urodę i eleganckiej szacie. Od razu spostrzegła Francisa Bergera, on także nie lubił się spóźniać, był gderliwy i dość mrukliwy - a przynajmniej takie krążyły o nim plotki. Deirdre nie od razu podeszła do mecenasa, stojącego akurat przy jednym z obrazów: nie chciała mu przeszkadzać w kontemplacji a niegrzeczne zachowanie na pewno nie pomogłoby jej w negocjacjach. Dopiero, gdy mężczyzna odszedł od ściany, znalazła się na jego drodze, dokonując niezbędnych powitań. Wydawał się nieco zaskoczony jej wyglądem, ale w zdziwieniu nie było nic wrogiego, jedynie artystyczna ciekawość, zainteresowanie tym, co niespodziewane, egzotyczne, obce. Pociągnęła ten temat, akcentując różnorodność występów Genevieve, subtelnie dając rozmówcy do zrozumienia, że przygotowała się do tej rozmowy, doskonale znając repertuar gwiazdy - ostatnio korzystała z wielu względnie nowatorskich pomysłów, wzbogacających jej repertuar, słyszalne były w nich nuty z Dalekiego Wschodu, może nie Azji ale już kraju Shafiqów jak najbardziej. Jeszcze dziś rano czytała pochlebny artykuł jednej z dam tego rodu, doceniającej otwartość francuskiej baletnicy i jej zespołu na muzyczne nowości. Nie było to nic kontrowersyjnego, mało kto bez specjalnego wykształcenia zdołałby wyłuskać takie drobnostki, Tsagairt sama zapewne by tego nie zrobiła, ale miała doskonałą pamięć do przeczytanych periodyków. Wraz z Francisem ruszyli główną galerią, co jakiś czas przystając przy bardziej nęcących mężczyznę dziełach - Deirdre nie powracała nerwowo do głównego tematu rozmowy, dając mężczyźnie czas na odpoczynek i przemyślenie pewnych spornych kwestii. Po dyskusjach o sztuce i o tym, jak ważna dla Genevieve była brytyjska publiczność, zwłaszcza ta szczycąca się odpowiednio szanowanym pochodzeniem, przeszli do bardziej konkretnych kwestii. Czarownica musiała jedno Bergerowi przyznać, potrafił negocjować i umiejętnie wyplątywał się z nawet najbardziej wyrafinowanych sideł. Francuska baletnica miała wiele wymagań, także tych wykraczających poza obsypanie jej galeonami - lista przedmiotów oraz udogodnień, jakie miały na nią oczekiwać w garderobie, prawie przyprawiły Deirdre i ból głowy. Nie dała jednak po sobie poznać drobnej irytacji, uśmiechała się gładko, obiecując, że uczyni co w jej mocy, by owe wymagania spełnić, chociaż część z nich była na tyle trudna, by mogła zasugerować zrównoważenie tych kaprysów zmniejszoną kwotą za występ. Nie chodziło o pieniądze, tych Rosierowi nie brakowało, ale szastanie nimi na prawo i lewo tylko po to, żeby zaspokoić gwiazdę - choć niesamowicie utalentowaną, to jednak krnąbrną - byłoby pewną słabością. A tej okazywać nie chciała, zarówno jako negocjatorka jak i reprezentantka Fantasmagorii. Trwała przy swoim, mając nadzieję, że dobrze wyczuwała prawdziwe intencje Francisa - przez moment w jego oczach zalśniło zdenerwowanie a serce Deirdre przyśpieszyło, nie mogła stracić tej gwiazdy. Sekundę później czarodziej roześmiał się jednak i machnął ręką, zgadzając się na ustalone warunki, zmniejszające kwotę za występ baletnicy. Miała rację; bycie zbyt miękkim i spolegliwym często obracało się na niekorzyść negocjatora, twarde warunki wiązały się z większym szacunkiem. Wewnętrznie odetchnęła z ulgą, dalej jednak prezentując uprzejmy, nieco wyniosły uśmiech. Złagodziła gorycz pewnej porażki komplementem Genevieve i jej niesamowitych postępów, których dokonała w tak niewielkim czasie, po czym kontynuowała rozmowę już na łagodniejszym gruncie. Pieniądze zostawili za sobą, pozostało im tylko zdecydowanie się na termin. Deirdre bardzo chciała, by ciesząca się niezwykłą popularnością Genevieve uświetniła jeden z bożonarodzeniowych występów, zależało więc jej na czasie - postanowiła jednak nie naciskać, jasno dając do zrozumienia, że grudzień wydaje się idealną porą dla zachwycenia brytyjskiej publiki talentem francuzki. Francis kiwnął głową, obiecując, że szczegóły techniczne mogą uzgodnić listownie - ale przed ostateczną decyzją musi się jeszcze skonsultować ze swą podopieczną. Tsagairt rozumiała taki wybieg, nie nalegała więc na nic, czuła się jednakże zadowolona z negocjacji i rozmowy. Trudnej, zwłaszcza w środkowej części, była jednakże bliska pewności, że wszystko powiedzie się tak, jak zaplanowała, a zgoda Genevieve jest tylko kwestią czasu.
Potowarzyszyła Francisowi jeszcze moment, oprowadzając go po galerii, po czym pożegnała się z nim uprzejmie, zachowując wszelkie zasady kulturalnego protokołu. Nazajutrz miała spodziewać się jego listu a w ciągu tygodnia ostatecznej decyzji i podpisania dżentelmeńskich umów dotyczących detali występu baletnicy.
| zt
To miało być jej pierwsze, poważne spotkanie. Prawdziwa próba, pozwalająca ocenić jej zdolności retoryczne, talent do zjednywania sobie ludzi i przekonywania nieprzekonanych. Do tej pory wdrażała się w nowe obowiązki, poznając zasady rządzące la Fantasmagorią a także ludzi, którzy pracowali pod rozkazami Tristana, sprawującego pieczę nad baletem. Nadrabiała zapomnianą przez poprzedniczkę korespondencję, przedstawiała się stałym zleceniobiorcom, przejmując obowiązki tragicznie zmarłej Lindy, pozostawiającej po sobie wiele niezałatwionych spraw. Deirdre wychodziła z biurokratycznego założenia, że nawet śmierć nie była wystarczającą wymówką, by zaniedbywać pracę - z wewnętrzną irytacją sięgała do przegródek na listy i poprawiała dokumenty niedostarczone w terminie. Najgorsze były płatności: nie dość, że nie była biegła w tej sztuce, to jeszcze musiała wysyłać przepraszające listy do osób, które nie otrzymały galeonów w terminie. Opóźnienia były minimalne a artyści przywykli nawet i do dłuższych terminów spłaty, zapewne nie zauważali nawet delikatnego spóźnienia, ale Dei czuła się poważnie zakłopotana, nawet jeśli to nie ona przyczyniała się do tego faux pas. Biurowa praca była jednak czymś znanym, czymś, co oswajała szybko, odkrywając nawet w tym pewną przyjemność. Porządkowanie i naprawianie błędów przypominało jej pracę w Ministerstwie Magii, czas, w którym jej osobowość pracoholiczki rozkwitała najpiękniej - lecz nie to było obecnie głównym zajęciem. Papierkowa robota asystentki pilnującej kalendarza lorda Rosiera oraz zajmująca się dokumentacją działalności baletu była istotna, lecz nie stanowiła podstawy obowiązków Deirdre.
Miała do zrobienia coś ważniejszego, pełniła funkcję reprezentacyjną i jednocześnie kuszącą; miała dbać o negocjacje z artystami, często kapryśnymi, zblazowanymi, podlegającymi wpływom swych maestro. Śmietanka towarzyska kochanków muz piękna i sztuk stanowiła wyzwanie dla Tsagairt, ale i w tych ramach przecież już się poruszała - choć znacznie mniej biegle. Nic więc dziwnego, że przed pierwszymi oficjalnymi negocjacjami odczuwała lekkie zdenerwowanie, nie uspokojone nawet intensywnymi przygotowaniami. Od kilku dni przeglądała wszystkie ostatnie wydania francuskich periodyków dotyczących baletu a życiorys artystki, którą zamierzała sprowadzić do la Fantasmagorie, znała wręcz na pamięć, potrafiąc wyrecytować nazwy wszystkich sztuk, jakie zaszczyciła swym udziałem. Oczywiście na razie nie miała widzieć się z samą oszałamiającą Genevieve, pozyskanie tak wielkiej gwiazdy nie było łatwe ani szybkie: najpierw dyskutowała z mentorem baletnicy listownie, prowadząc zaciekłą i elegancką korespondencję, w której - po wielu umiejętnych komplementach i powoływaniu się na wspólne znajomości - udało się zaprosić go na krótką pogawędkę, mającą zadecydować o podjętej przez duet decyzji. Zabieganie o uwagę szanowanych reprezentantów wyższej artystycznej klasy niejako przypominało to, czym zajmowała się w Wenus - na szczęście w ubraniach, na zupełnie innym poziomie. Tu nie musiała się uniżać ani pozwalać na upokorzenie, znała renomę Fantasmagorii, która robiła wrażenie na rozmówcach, i nie zamierzała spuszczać z tonu ani z wymagań przez byle fanaberie - wiedziała, że potrafi znaleźć złoty środek, jaki zadowoli obydwie strony. Chciała, by dobra sława baletu sięgała coraz dalej, naprawdę zależało jej na jak najlepszym wykonywaniu swej pracy. Czuła się nie tylko potrzebna, ale i zaufana: pokładano w niej nadzieję, ufano, że nie zawiedzie, dlatego też zrobiła wszystko, by przygotować się do rozmowy z mecenasem Genevieve jak najlepiej.
Jako miejsce spotkania wybrali galerię, mężczyzna był w Londynie przelotem pomiędzy ważnym turnee, chciał więc obejrzeć kilka nowych obrazów - stronił też od posiłków, dowiedziała się, że panicznie obawiał się otrucia. Wolałaby zasiąść z nim do rozmowy przy lunchowym stole, ale gdy tylko przypomniała sobie swój brak manier i ostatnie faux pas popełnione w restauracji, szybko przewartościowała swoje pomysły. Krótka, rzeczowa wymiana zdań rzadko zdarzała się w tym światku, a wybór galerii jako przestrzeni do dopieszczania negocjacji pozwalało na poruszanie się po temacie, który znała dość dobrze. Malarstwo było jej bliższe niż muzyka.
Do Chelsea przybyła przed czasem, w nienagannym makijażu podkreślającym wschodnią urodę i eleganckiej szacie. Od razu spostrzegła Francisa Bergera, on także nie lubił się spóźniać, był gderliwy i dość mrukliwy - a przynajmniej takie krążyły o nim plotki. Deirdre nie od razu podeszła do mecenasa, stojącego akurat przy jednym z obrazów: nie chciała mu przeszkadzać w kontemplacji a niegrzeczne zachowanie na pewno nie pomogłoby jej w negocjacjach. Dopiero, gdy mężczyzna odszedł od ściany, znalazła się na jego drodze, dokonując niezbędnych powitań. Wydawał się nieco zaskoczony jej wyglądem, ale w zdziwieniu nie było nic wrogiego, jedynie artystyczna ciekawość, zainteresowanie tym, co niespodziewane, egzotyczne, obce. Pociągnęła ten temat, akcentując różnorodność występów Genevieve, subtelnie dając rozmówcy do zrozumienia, że przygotowała się do tej rozmowy, doskonale znając repertuar gwiazdy - ostatnio korzystała z wielu względnie nowatorskich pomysłów, wzbogacających jej repertuar, słyszalne były w nich nuty z Dalekiego Wschodu, może nie Azji ale już kraju Shafiqów jak najbardziej. Jeszcze dziś rano czytała pochlebny artykuł jednej z dam tego rodu, doceniającej otwartość francuskiej baletnicy i jej zespołu na muzyczne nowości. Nie było to nic kontrowersyjnego, mało kto bez specjalnego wykształcenia zdołałby wyłuskać takie drobnostki, Tsagairt sama zapewne by tego nie zrobiła, ale miała doskonałą pamięć do przeczytanych periodyków. Wraz z Francisem ruszyli główną galerią, co jakiś czas przystając przy bardziej nęcących mężczyznę dziełach - Deirdre nie powracała nerwowo do głównego tematu rozmowy, dając mężczyźnie czas na odpoczynek i przemyślenie pewnych spornych kwestii. Po dyskusjach o sztuce i o tym, jak ważna dla Genevieve była brytyjska publiczność, zwłaszcza ta szczycąca się odpowiednio szanowanym pochodzeniem, przeszli do bardziej konkretnych kwestii. Czarownica musiała jedno Bergerowi przyznać, potrafił negocjować i umiejętnie wyplątywał się z nawet najbardziej wyrafinowanych sideł. Francuska baletnica miała wiele wymagań, także tych wykraczających poza obsypanie jej galeonami - lista przedmiotów oraz udogodnień, jakie miały na nią oczekiwać w garderobie, prawie przyprawiły Deirdre i ból głowy. Nie dała jednak po sobie poznać drobnej irytacji, uśmiechała się gładko, obiecując, że uczyni co w jej mocy, by owe wymagania spełnić, chociaż część z nich była na tyle trudna, by mogła zasugerować zrównoważenie tych kaprysów zmniejszoną kwotą za występ. Nie chodziło o pieniądze, tych Rosierowi nie brakowało, ale szastanie nimi na prawo i lewo tylko po to, żeby zaspokoić gwiazdę - choć niesamowicie utalentowaną, to jednak krnąbrną - byłoby pewną słabością. A tej okazywać nie chciała, zarówno jako negocjatorka jak i reprezentantka Fantasmagorii. Trwała przy swoim, mając nadzieję, że dobrze wyczuwała prawdziwe intencje Francisa - przez moment w jego oczach zalśniło zdenerwowanie a serce Deirdre przyśpieszyło, nie mogła stracić tej gwiazdy. Sekundę później czarodziej roześmiał się jednak i machnął ręką, zgadzając się na ustalone warunki, zmniejszające kwotę za występ baletnicy. Miała rację; bycie zbyt miękkim i spolegliwym często obracało się na niekorzyść negocjatora, twarde warunki wiązały się z większym szacunkiem. Wewnętrznie odetchnęła z ulgą, dalej jednak prezentując uprzejmy, nieco wyniosły uśmiech. Złagodziła gorycz pewnej porażki komplementem Genevieve i jej niesamowitych postępów, których dokonała w tak niewielkim czasie, po czym kontynuowała rozmowę już na łagodniejszym gruncie. Pieniądze zostawili za sobą, pozostało im tylko zdecydowanie się na termin. Deirdre bardzo chciała, by ciesząca się niezwykłą popularnością Genevieve uświetniła jeden z bożonarodzeniowych występów, zależało więc jej na czasie - postanowiła jednak nie naciskać, jasno dając do zrozumienia, że grudzień wydaje się idealną porą dla zachwycenia brytyjskiej publiki talentem francuzki. Francis kiwnął głową, obiecując, że szczegóły techniczne mogą uzgodnić listownie - ale przed ostateczną decyzją musi się jeszcze skonsultować ze swą podopieczną. Tsagairt rozumiała taki wybieg, nie nalegała więc na nic, czuła się jednakże zadowolona z negocjacji i rozmowy. Trudnej, zwłaszcza w środkowej części, była jednakże bliska pewności, że wszystko powiedzie się tak, jak zaplanowała, a zgoda Genevieve jest tylko kwestią czasu.
Potowarzyszyła Francisowi jeszcze moment, oprowadzając go po galerii, po czym pożegnała się z nim uprzejmie, zachowując wszelkie zasady kulturalnego protokołu. Nazajutrz miała spodziewać się jego listu a w ciągu tygodnia ostatecznej decyzji i podpisania dżentelmeńskich umów dotyczących detali występu baletnicy.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Roztargnienie coraz silniej odznaczało się na bladej twarzy Lisbeth. Jej dłonie nieustępliwie sunęły po płótnie, nakreślając wzory skąpane w ciemnej temperze, która osiadała z nerwowością na delikatnym materiale. Szał twórczy przyćmiewał zdrowy rozsądek, podobnie jak cierpliwość, którą nie zwykła się kierować. Wolała ulotne chwile, przepełnione pozorem ciszy, aniżeli zgiełk ludzkich sylwetek, które potrafiły mówić bez opamiętania.
Wystarczyło j e d n o zaklęcie. Inkantacja.
Cóż za bezproblemowy żywot!
Ciemna suknia okalała ciało panny Borgin, zaś gorset silnie zaciskał się na żebrach. Próbowała wpasować się w rolę wyżej urodzonej, by nikt nie odważył się podważyć jej pochodzenia. Urodą nie odbiegała od kobiet z arystokratycznego światka, podobnie jak niewiele dzieliło ją w kwestii modowej; brat skrupulatnie kolekcjonował dla niej stroje, którymi przyćmiewać miała męskie umysły, choć… Ona wcale tego nie pragnęła. Stroniła od bohaterów damskich romansideł, spychając ich istotę na daleki plan, a ci którzy w rzeczywistości przedarli się przez mur barier – zyskali w młodym dziewczęciu przyjaciółkę. Jak mogła jednak sądzić, że ktokolwiek zwróci na zeń uwagę?
Szukała inspiracji, natchnienia, amoku twórczego, w który wpadnie, by namalować wspaniałe dzieło.
Cholerny konflikt uniemożliwiający swobodę.
Wolnym krokiem szła przed siebie, by ostatecznie zatrzymać się na linii galerii sztuki, w której to od zawsze odnajdywała ukojenie. Bez zastanowienia wkroczyła do środka, chcąc jak najszybciej odnaleźć się w dogodnym dla siebie miejscu, by to tam zagłębiać się w bezkresie malowideł. Odnajdywała w pamięci nazwiska, o których zdołała wiele zasłyszeć lub przeczytać. Tęczówki przesuwały się po znamienitych obrazach, a serce uderzało donośnie w piersi, jakby chciało się wyrwać z żebrowego więzienia. Nie mogła wymarzyć sobie lepszego momentu na poddanie się próbie zrozumienia swych dwojakich emocji, które paraliżowały jej drobną sylwetkę.
Potrzebowała sztuki dla sztuki, by to ta na nowo przyćmiewała szaleństwo królujące w ścianach czaszki Lisbeth. Skupionej egoistycznie na sobie, a zarazem na pozłacanych ramach przedstawiających kolejne sceny, których nie dało się w sposób czysty zinterpretować. Mogłaby tak jeszcze moment rozkoszować się ów widokiem, lecz nim zdążyła udać się do kolejnego pomieszczenia, poczuła jak wpada na żywy posąd. Wypuszczając powietrze ze świstem, zwróciła jasne tęczówki na twarz mężczyzny, który stanął na jej drodze.
- Przepraszam, zamyśliłam się – powiedziała ze spokojem, odsuwając się w pośpiechu. Nie chciała wszakże zaskarbiać sobie czyjegoś czasu, choć i rozmowa w obecnym czasie byłaby zbawienna.
| grudzień
To miał być wyjątkowy dzień - i wyjątkowe, pierwsze zadanie, które powierzył jej sam Pan Ojciec, sugerując, że to najwyższa pora, by Cordelia zaczęła wypełniać oficjalne obowiązki arystokratki, córki samego Ministra Magii, reprezentantki najwspanialszego rodu Malfoyów. Była podekscytowana zaufaniem oraz powagą przeprowadzonej przed kilkoma dniami rozmowy, przekonana, że zawieszona przed nią poprzeczka nie będzie przesadnie wysoka. Obserwowała przecież starsze siostry, bliskie kuzynki oraz przyjaciółki z wyższych sfer, od najmłodszych lat ucząc się, jak powinna postępować. Czym innym było jednak naśladownictwo oraz odgrywanie roli przykładnej damy podczas dziecięcych zabaw, a czym innym faktyczne wystawianie się na czujne spojrzenia, gotowe wychwycić najmniejsze faux pas i rozdmuchać je do niedorzecznych rozmiarów. Nie zamierzała do tego dopuścić, zaparła się więc, że do swojego pierwszego przed premierowego - oficjalnie premierę mogła uczynić dopiero po Sabacie - występu przygotuje się nie tylko wizualnie, ale i intelektualnie. Cronus Malfoy powierzył jej bowiem zadanie wymagające choć liźnięcia specyficznej teorii: miała uświetnić swą obecnością otwarcie wystawy dzieł, opiewających dokonania obecnego rządu oraz dzielnych popleczników Czarnego Pana. Sam Minister Magii był zbyt zajęty, by pojawić się w galerii sztuki, Abraxasa wezwały równie niecierpiące zwłoki obowiązki, zaszczyt ten spadł więc na najmłodszą Malfoyównę. Otrzymała konkretne wytyczne a ojciec, surowy bardziej niż zwykle, przestrzegł ją, by podeszła do sprawy poważnie. To nie była zabawa, a prawdziwe życie.
Zawsze słuchała pana ojca, tym razem więc też przyłozyła się do przygotowań. Przyniesione przez służbę opisy autorów i ich dzieł przeczytała od deski do deski (chociaż zajęło jej to kilka dni - były nieziemsko nudne), starając się wyuczyć na pamięć ich nazwisk. Konsultowała się w tej sprawie z bibliotekarzem w Wilton, chcąc wymówić nawet te dość obco brzmiące perfekcyjnie, by nie urazić żadnego z artystów. Wiedziała przecież, jak są wrażliwi, sama należała do tego grona i choć specjalizowała się w tworzeniu poezji, to rozumiała wagę poprawnego szeptania nazwiska na głośnych salonach. Getruda Wilkes, Joachim Garwick i Bernard Sutton byli dość znanymi osobistościami, o wyrobionej renomie, lecz Cordelia nigdy o nich nie słyszała. Nic dziwnego, interesowały ją raczej obrazki kwiatków, ptaszków i koników niż dość realistyczne, prawie ekspresjonistyczne malowidła ukazujące siłę czarodziejskiego oręża, a w takowych specjalizowała się wybitna trójka. Cordelia wczytywała się więc w ich życiorysy oraz dokonania, mozolnie, z językiem nieświadomie wyciągniętym z buzi, tworząc podręczne notatki, mające wspomóc ją, gdyby nie daj Merlinie zestresowała się podczas otwarcia wernisażu nieco za mocno, zapominając o ważnych detalach. W trakcie sporządzania notatek nieco się dekoncentrowała, dorysowując do wykaligrafowanych informacji motylki, ale poza tym wykazała się zaskakującym oddaniem tak ciężkiej pracy. Gdy już spisała krótkie biografie trojga twórców, najwięcej uwagi poświęcając oczywiśćie Bernardowi, który był według niej najładniejszym malarzem, przystąpiła do wypytywania ciotek oraz najstarszej siostry o to, jak powinna zachować się na rozpoczętym wernisażu. Była na takowym dwa razy, ale wtedy nie skupiała się na początkowych przemowach, zirytowana, że musi być cicho tak długi czas - teraz troszkę żałowała, że nie przykładała wagi, lecz cóż zrobić, czasu nie mogła cofnąć, a ekscytacja pierwszym oficjalnym zadaniem jako córka Ministra Magii popychała ją do przodu, ułatwiając zdobywanie wiedzy. Wysłuchiwała wskazówek bardziej doświadczonych dam, dopytujac o szczegóły, a także sycąc się sprzedawanymi ploteczkami. Dociekała także, na co powinna najbardziej uważać - i z zapartym tchem słuchała historii o zbyt urażonych artystach, którzy odmawiali przecięcia wstęg lub zerwania z rzeźb płacht, bo zapowiadająca wernisaż czarownica pomyliła nazwę otrzymanego przez nich Orderu Magicznej Twórczości Pierwszej Klasy z Orderem Czarodziejskiej Twórczości Pierwszej Klasy. Cóż za głupia dziewucha, Cordelia na pewno nie zamierzała popełniać tak druzgoczącego błędu, przygotowywała się więc do grudniowego wernisażu zawzięcie, równie wiele czasu, co notatkom, poświęcając wyborowi sukni, którą miała założyć tego ważnego wieczoru. Wybrała kreację z barwach rodu, srebrną z zielonymi, koronkowymi wstawkami, jak na siebie niezwykle skromną, bo nie chciała przecież kraść uwagi, która powinna być poświęcona pięknym malowidłom. Czyniła to z ciężkim sercem, ale obowiązki arystokratki wymagały tak okrutnych poświęceń.
Gdy finalnie przyszła pora otworzenia wernisażu, lady Malfoy zjawiła się w Royal Borough of Kensington and Chelsea odpowiednio wcześniej, chcąc zaznajomić się z galerią sztuki. Oprowadzono ją po skrzydle, w jakim umieszczano już odpowiednio zabezpieczone obrazy trojga twórców, pozwolono też poznać zaplecze oraz zapewniono o przedsięwziętych środkach bezpieczeństwa. Cordelii towarzyszyła starsza siostra, Aurora, co dziewczynę mocno cieszyło - im bliżej było godziny dwudziestej, o której miała otworzyć wystawę, tym bardziej się stresowała. Nie dawała tego po sobie poznać, była jednak bardziej kapryśna niż zwykle, marudząc na odcień kurtyny, mającej odsłonić główne dzieło: była czerwona, a nie szmaragdowozielona. Marudzenie szlachcianki wzięto na poważnie i dzięki transmutacji udało się pozmieniać elementy wystroju wnętrz: oby zaklęcia barwiące były trwałe. W końcu wybiła godzina próby. Galeria sztuki od kilkudziesięciu minut wypełniała się gośćmi z artystycznej śmietanki towarzyskiej Londynu, Cordelia jednak nie przechadzała się między nimi, a zapoznawała się z Wilkes, Garwickiem i Suttonem w pokoju specjalnie przygotowanym dla artystów. Wydawali się nieco zawiedzeni, że to nie sam Minister Magii otworzy ich wystawę, lecz urok Cordelii oraz zapewnienia, że sama zapozna ojca w wolnej chwili z stworzonymi dziełami, jak najszybciej tylko się da, nieco udobruchały pragnących rozgłosu malarzy. Lady Malfoy z emfazą komplementowała ich dokonania, może nieco w zbyt pretensjonalnych słowach wychwalając oddanie rządowym przekazom. Nie zdążyła zapędzić się jednak w kozi róg propagandy, bo wybiła równa godzina - ruszyła więc na małe podwyższenie, dbając o to, by się nie potknąć, po czym krótko machnęła różdżką, wzmacniając swój głos, tak, by docierał ponad głowami tłumu w najdalsze zakątki galerii.
- Szanowni lordowie, piękne damy, wszyscy godni czarodzieje, mający w sercach miłość do piękna, magii i sprawiedliwości - w imieniu mojego ojca, sir Cronusa Malfoya, dziękuję wam za zaszczycenie swą obecnością tego wyjątkowego wydarzenia - powitała wszystkich nieco drżącym głosem, orientując się, że nerwowo zaciskała dłonie w piąstki. Rozluźniła ręce, kątem oka obserwując twarz starszej siostry. Ta pokiwała zachęcająco głową i otworzyła lekko usta, w typowym dyskretnym geście sugerującym, że Cordelia powinna oddychać. Kochała bycie w centrum uwagii, ale teraz nie czuła się zbyt pewnie, nie przebywała tam z własnej woli, wykonywała obowiązki, po raz pierwszy mogąc ponieść realne konsekwencje popełnionego błędu lub żałosnej pomyłki. - Sztuka to magiczne zwierciadło: odbijają się w niej nasze troski i radości, pragnienia i marzenia, ale także rzeczywistość, w której przyszło nam żyć. Obrazy, które od dziś będą zachwycać w galerii sztuki Kensington and Chelsea, honorują walkę ostatnich miesięcy. Są dowodem na to, że piękno może powstać nawet w najciężych czasach, a ci, którzy zwalczają zło i przyczyniają się do zwycięstwa magicznej siły nad prymitywnym terroryzmem, są godni uwiecznienia na zawsze na płótnach, by później z dumą spoglądać na rozpoczęte przez nich dziedzictwo - kontynuowała nieco nieskładnie, ale z werwą, używając trudnych słów może w zbyt dziwnym kontekście, ale przemawiała z pasją i przejęciem, nie sposób było zarzucić Cordelii nudy czy obojętności. Była przejęta swoją rolą - i przejęta sztuką. - Nasi wspaniali artyści, Getruda Wilkes, Joachim Garwick i Bernard Sutton, poświęcili ostatnie tygodnie, by jak najlepiej oddać najważniejsze, historyczne wydarzenia. Londyńską czystkę, która pozwoliła odzyskać nasze miasto. Odbudowę zniszczeń, dokonanych przez okrutników. A także zaprzysiężenie na ministra magii Cronusa Malfoya - schyliła głowę ku stojącym obok podwyższenia malarzom, rada, że jej słowa wywołały w publiczności aplauz. Może nieco wymuszony okolicznościami, ale dodał jej animuszu. Kontynuowała więc powitalne przemówienie dalej, nieco mniej nerwowo, raz czy dwa zamotując się w metaforach, lecz nie dała się porwać panice i drżącym kącikom ust. Wybrnęła jakoś z zawieszeń, przedstawiła krótko sylwetki artystów, a w końcu: zaprosiła do podziwiania malarskich dzieł, machnięciem różdżki ściągając szmaragdowozielone zasłony z obrazów dokumentujących sukcesy rządu jej pana ojca. Przywoływała jego imię kilkukrotnie, chcąc podkreślić, że jest wykonawczynią woli nieobecnego, zajętego obowiązkami, ojca, a także akcentowała zaszczyt, jaki jej przypadł. Później, z ulgą, zeszła z podwyższenia, oddychając płytko. Zdecydowanie, wolała przemawiać bez takiej presji, spociły się jej dłonie i miała wrażenie, że mówiła coś głupiego, lecz nie skupiała się na tym, potrząsając lokami. Musiała dalej godnie reprezentować Malfoyów, prowadząc pogawędki i wychwalając działania rządu podczas small talków. Na razie jednak sięgnęła po kieliszek szampana, zaschło jej w gardle, ale mina Aurory wskazywała na to, że swoją pra-premierę w szlacheckich obowiązkach wykonała naprawdę nieźle.
| zt
To miał być wyjątkowy dzień - i wyjątkowe, pierwsze zadanie, które powierzył jej sam Pan Ojciec, sugerując, że to najwyższa pora, by Cordelia zaczęła wypełniać oficjalne obowiązki arystokratki, córki samego Ministra Magii, reprezentantki najwspanialszego rodu Malfoyów. Była podekscytowana zaufaniem oraz powagą przeprowadzonej przed kilkoma dniami rozmowy, przekonana, że zawieszona przed nią poprzeczka nie będzie przesadnie wysoka. Obserwowała przecież starsze siostry, bliskie kuzynki oraz przyjaciółki z wyższych sfer, od najmłodszych lat ucząc się, jak powinna postępować. Czym innym było jednak naśladownictwo oraz odgrywanie roli przykładnej damy podczas dziecięcych zabaw, a czym innym faktyczne wystawianie się na czujne spojrzenia, gotowe wychwycić najmniejsze faux pas i rozdmuchać je do niedorzecznych rozmiarów. Nie zamierzała do tego dopuścić, zaparła się więc, że do swojego pierwszego przed premierowego - oficjalnie premierę mogła uczynić dopiero po Sabacie - występu przygotuje się nie tylko wizualnie, ale i intelektualnie. Cronus Malfoy powierzył jej bowiem zadanie wymagające choć liźnięcia specyficznej teorii: miała uświetnić swą obecnością otwarcie wystawy dzieł, opiewających dokonania obecnego rządu oraz dzielnych popleczników Czarnego Pana. Sam Minister Magii był zbyt zajęty, by pojawić się w galerii sztuki, Abraxasa wezwały równie niecierpiące zwłoki obowiązki, zaszczyt ten spadł więc na najmłodszą Malfoyównę. Otrzymała konkretne wytyczne a ojciec, surowy bardziej niż zwykle, przestrzegł ją, by podeszła do sprawy poważnie. To nie była zabawa, a prawdziwe życie.
Zawsze słuchała pana ojca, tym razem więc też przyłozyła się do przygotowań. Przyniesione przez służbę opisy autorów i ich dzieł przeczytała od deski do deski (chociaż zajęło jej to kilka dni - były nieziemsko nudne), starając się wyuczyć na pamięć ich nazwisk. Konsultowała się w tej sprawie z bibliotekarzem w Wilton, chcąc wymówić nawet te dość obco brzmiące perfekcyjnie, by nie urazić żadnego z artystów. Wiedziała przecież, jak są wrażliwi, sama należała do tego grona i choć specjalizowała się w tworzeniu poezji, to rozumiała wagę poprawnego szeptania nazwiska na głośnych salonach. Getruda Wilkes, Joachim Garwick i Bernard Sutton byli dość znanymi osobistościami, o wyrobionej renomie, lecz Cordelia nigdy o nich nie słyszała. Nic dziwnego, interesowały ją raczej obrazki kwiatków, ptaszków i koników niż dość realistyczne, prawie ekspresjonistyczne malowidła ukazujące siłę czarodziejskiego oręża, a w takowych specjalizowała się wybitna trójka. Cordelia wczytywała się więc w ich życiorysy oraz dokonania, mozolnie, z językiem nieświadomie wyciągniętym z buzi, tworząc podręczne notatki, mające wspomóc ją, gdyby nie daj Merlinie zestresowała się podczas otwarcia wernisażu nieco za mocno, zapominając o ważnych detalach. W trakcie sporządzania notatek nieco się dekoncentrowała, dorysowując do wykaligrafowanych informacji motylki, ale poza tym wykazała się zaskakującym oddaniem tak ciężkiej pracy. Gdy już spisała krótkie biografie trojga twórców, najwięcej uwagi poświęcając oczywiśćie Bernardowi, który był według niej najładniejszym malarzem, przystąpiła do wypytywania ciotek oraz najstarszej siostry o to, jak powinna zachować się na rozpoczętym wernisażu. Była na takowym dwa razy, ale wtedy nie skupiała się na początkowych przemowach, zirytowana, że musi być cicho tak długi czas - teraz troszkę żałowała, że nie przykładała wagi, lecz cóż zrobić, czasu nie mogła cofnąć, a ekscytacja pierwszym oficjalnym zadaniem jako córka Ministra Magii popychała ją do przodu, ułatwiając zdobywanie wiedzy. Wysłuchiwała wskazówek bardziej doświadczonych dam, dopytujac o szczegóły, a także sycąc się sprzedawanymi ploteczkami. Dociekała także, na co powinna najbardziej uważać - i z zapartym tchem słuchała historii o zbyt urażonych artystach, którzy odmawiali przecięcia wstęg lub zerwania z rzeźb płacht, bo zapowiadająca wernisaż czarownica pomyliła nazwę otrzymanego przez nich Orderu Magicznej Twórczości Pierwszej Klasy z Orderem Czarodziejskiej Twórczości Pierwszej Klasy. Cóż za głupia dziewucha, Cordelia na pewno nie zamierzała popełniać tak druzgoczącego błędu, przygotowywała się więc do grudniowego wernisażu zawzięcie, równie wiele czasu, co notatkom, poświęcając wyborowi sukni, którą miała założyć tego ważnego wieczoru. Wybrała kreację z barwach rodu, srebrną z zielonymi, koronkowymi wstawkami, jak na siebie niezwykle skromną, bo nie chciała przecież kraść uwagi, która powinna być poświęcona pięknym malowidłom. Czyniła to z ciężkim sercem, ale obowiązki arystokratki wymagały tak okrutnych poświęceń.
Gdy finalnie przyszła pora otworzenia wernisażu, lady Malfoy zjawiła się w Royal Borough of Kensington and Chelsea odpowiednio wcześniej, chcąc zaznajomić się z galerią sztuki. Oprowadzono ją po skrzydle, w jakim umieszczano już odpowiednio zabezpieczone obrazy trojga twórców, pozwolono też poznać zaplecze oraz zapewniono o przedsięwziętych środkach bezpieczeństwa. Cordelii towarzyszyła starsza siostra, Aurora, co dziewczynę mocno cieszyło - im bliżej było godziny dwudziestej, o której miała otworzyć wystawę, tym bardziej się stresowała. Nie dawała tego po sobie poznać, była jednak bardziej kapryśna niż zwykle, marudząc na odcień kurtyny, mającej odsłonić główne dzieło: była czerwona, a nie szmaragdowozielona. Marudzenie szlachcianki wzięto na poważnie i dzięki transmutacji udało się pozmieniać elementy wystroju wnętrz: oby zaklęcia barwiące były trwałe. W końcu wybiła godzina próby. Galeria sztuki od kilkudziesięciu minut wypełniała się gośćmi z artystycznej śmietanki towarzyskiej Londynu, Cordelia jednak nie przechadzała się między nimi, a zapoznawała się z Wilkes, Garwickiem i Suttonem w pokoju specjalnie przygotowanym dla artystów. Wydawali się nieco zawiedzeni, że to nie sam Minister Magii otworzy ich wystawę, lecz urok Cordelii oraz zapewnienia, że sama zapozna ojca w wolnej chwili z stworzonymi dziełami, jak najszybciej tylko się da, nieco udobruchały pragnących rozgłosu malarzy. Lady Malfoy z emfazą komplementowała ich dokonania, może nieco w zbyt pretensjonalnych słowach wychwalając oddanie rządowym przekazom. Nie zdążyła zapędzić się jednak w kozi róg propagandy, bo wybiła równa godzina - ruszyła więc na małe podwyższenie, dbając o to, by się nie potknąć, po czym krótko machnęła różdżką, wzmacniając swój głos, tak, by docierał ponad głowami tłumu w najdalsze zakątki galerii.
- Szanowni lordowie, piękne damy, wszyscy godni czarodzieje, mający w sercach miłość do piękna, magii i sprawiedliwości - w imieniu mojego ojca, sir Cronusa Malfoya, dziękuję wam za zaszczycenie swą obecnością tego wyjątkowego wydarzenia - powitała wszystkich nieco drżącym głosem, orientując się, że nerwowo zaciskała dłonie w piąstki. Rozluźniła ręce, kątem oka obserwując twarz starszej siostry. Ta pokiwała zachęcająco głową i otworzyła lekko usta, w typowym dyskretnym geście sugerującym, że Cordelia powinna oddychać. Kochała bycie w centrum uwagii, ale teraz nie czuła się zbyt pewnie, nie przebywała tam z własnej woli, wykonywała obowiązki, po raz pierwszy mogąc ponieść realne konsekwencje popełnionego błędu lub żałosnej pomyłki. - Sztuka to magiczne zwierciadło: odbijają się w niej nasze troski i radości, pragnienia i marzenia, ale także rzeczywistość, w której przyszło nam żyć. Obrazy, które od dziś będą zachwycać w galerii sztuki Kensington and Chelsea, honorują walkę ostatnich miesięcy. Są dowodem na to, że piękno może powstać nawet w najciężych czasach, a ci, którzy zwalczają zło i przyczyniają się do zwycięstwa magicznej siły nad prymitywnym terroryzmem, są godni uwiecznienia na zawsze na płótnach, by później z dumą spoglądać na rozpoczęte przez nich dziedzictwo - kontynuowała nieco nieskładnie, ale z werwą, używając trudnych słów może w zbyt dziwnym kontekście, ale przemawiała z pasją i przejęciem, nie sposób było zarzucić Cordelii nudy czy obojętności. Była przejęta swoją rolą - i przejęta sztuką. - Nasi wspaniali artyści, Getruda Wilkes, Joachim Garwick i Bernard Sutton, poświęcili ostatnie tygodnie, by jak najlepiej oddać najważniejsze, historyczne wydarzenia. Londyńską czystkę, która pozwoliła odzyskać nasze miasto. Odbudowę zniszczeń, dokonanych przez okrutników. A także zaprzysiężenie na ministra magii Cronusa Malfoya - schyliła głowę ku stojącym obok podwyższenia malarzom, rada, że jej słowa wywołały w publiczności aplauz. Może nieco wymuszony okolicznościami, ale dodał jej animuszu. Kontynuowała więc powitalne przemówienie dalej, nieco mniej nerwowo, raz czy dwa zamotując się w metaforach, lecz nie dała się porwać panice i drżącym kącikom ust. Wybrnęła jakoś z zawieszeń, przedstawiła krótko sylwetki artystów, a w końcu: zaprosiła do podziwiania malarskich dzieł, machnięciem różdżki ściągając szmaragdowozielone zasłony z obrazów dokumentujących sukcesy rządu jej pana ojca. Przywoływała jego imię kilkukrotnie, chcąc podkreślić, że jest wykonawczynią woli nieobecnego, zajętego obowiązkami, ojca, a także akcentowała zaszczyt, jaki jej przypadł. Później, z ulgą, zeszła z podwyższenia, oddychając płytko. Zdecydowanie, wolała przemawiać bez takiej presji, spociły się jej dłonie i miała wrażenie, że mówiła coś głupiego, lecz nie skupiała się na tym, potrząsając lokami. Musiała dalej godnie reprezentować Malfoyów, prowadząc pogawędki i wychwalając działania rządu podczas small talków. Na razie jednak sięgnęła po kieliszek szampana, zaschło jej w gardle, ale mina Aurory wskazywała na to, że swoją pra-premierę w szlacheckich obowiązkach wykonała naprawdę nieźle.
| zt
3 kwietnia 1958
poranek
poranek
To dziś.
Osoba Huntera Schneidera stała na jej celowniku już od kilku dni, odkąd otrzymała list od Deirdre i odkąd wymieniła się korespondencją z niemieckim kuratorem. Z pewnym zaskoczeniem, pozytywnym zaskoczeniem, przyjęła wieści o jego stałym pobycie w Londynie. Wiedziała, jak Anglia działa na prawdziwie czyste, chłonne umysły. Nęciła swą potęgą, dobrodziejstwem wieków kultury wysokiej, stanowiła przecież idealną przeciwwagę do wciąż romantyzowanej (zdaniem Valerie—patriotki—na—miarę—nowych—czasów zupełnie niezasłużenie) Francji. Schneider był człowiekiem, którego nazwisko znaczyło wiele. Który posiadał wpływy także tam, gdzie jeszcze nie sięgały te należące do Rycerzy Walpurgii. Pozyskanie jego sympatii, jego umiejętności, kontaktów i wpływów, wreszcie też i jego samego stanowiło więc zadanie szczególnej wagi, do którego podejść należało jeszcze staranniej niż do przyjacielskiej pogawędki. A to był przecież jej żywioł — wiry towarzyskich powiązań były jej wodami, znajomymi w równym stopniu co żwawy prąd rzeki Severn.
Gdzie indziej mogli umówić się na spotkanie, jak nie w galerii sztuki właśnie? Dworek o białych ścianach znajdujący swe miejsce w Kensington and Chelsea nie był miejscem ogólnodostępnym. O jego wysokiej klasie stanowiły nie tylko bogate zbiory, ilość artystów ubiegająca się możliwość prezentowania swych dzieł, czy mądre wykłady, które odbywały się cyklicznie — ale przede wszystkim selekcja gości. To, kto mógł mieć zaszczyt obcowania ze sztuką, wpływało na jej wartość, na jej elityzm, a Valerie nie zamierzała ryzykować, że jakiś biedak zagrozi poprawnemu przebiegowi tegoż spotkania.
Choć pierwszokwietniowe emocje powoli opadały, Valerie prędko odzyskała siły po nocnych wydarzeniach, nie nosząc na sobie ani śladu zmęczenia. Włosy miała nienagannie zebrane w wysokim upięciu, naturalnie już dostosowując się w tej kwestii do preferencji nie tylko własnych, ale i narzeczonego, pozostawiając tylko dwa zakręcone kosmyki po obu stronach twarzy tak, by wymodelować jej kontur. Na ciemnoniebieską, taliowaną suknię nałożyła futro ze srebrnego lisa, które otrzymała od Corneliusa jeszcze w Shrewsbury. Londyn porankami zmagał się z irytującym zimnem i wiszącą nisko mgłą. Ale i w tym było coś urokliwego, coś, co można było ubrać w słowa piękne i zdobne, zdolne do poruszenia wyobraźni wizjonera. Prawą dłoń zdobił oczywiście zaręczynowy pierścionek, a z uwagi na porę, biżuteria została ograniczona tylko do niego.
Ostrożnie wspięła się na schodki prowadzące do dworku, schronienie przed przymrozkiem odnajdując w pierwszej z pięciu sal wystawowych. Przed wejściem do niej ustawiono tablicę informującą o tytule wystawy — "Początek w ogniu. Dziedzictwo i heroizm Wendeliny Dziwacznej oraz bohaterów sprawy czarodziejskiej". I zgodnie z tematyką wystawy, pierwszy z obrazów, przy którym przystanęła śpiewaczka, prezentował właśnie moment, w którym przodkini rodu Selwyn zaklinała ogień tak, by nie parzył jej, a tylko przyjemnie łaskotał. Czy tak wyglądało jedno z czterdziestu siedmiu — o ile pamięć Valerie jej nie myliła — spaleń, na które skazali ją mugole? Czy może ukryta sprawnie w rękawie szaty różdżka, ledwo widoczna dla skupionego odbiorcy mogła umknąć uwadze mugoli? Och, bez dwóch zdań. Okrucieństwo, to wpisane w genach, wynik zazdrości i odcięcia od magii nie było niczym nowym. Nie dla rodzaju czarodziejskiego, który cierpliwie oczekiwał momentu, w którym zwrócona zostanie mu należna chwała.
Dwa dni temu świętowali pierwsze sukcesy. Nie można było jednak spocząć na laurach, nie gdy zostało jeszcze tyle do zrobienia. Morale Vanity były wysokie, a osoby, które w nią wierzyły — zbyt drogie jej sercu, by teraz miała zawieść.
Zawieszony na przeciwległej ścianie zegar wybijał godzinę dziesiątą.
Zaraz powinien przyjść.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Anglia zadziwiająco dla niego samego przypadła mu do gustu. Początkowo miał tu zostać niedługo, zaledwie kilka miesięcy, otworzyć parę wystaw, spotkać się ze znajomymi i z innymi miłośnikami sztuki, poszukać godnych uwagi artystów. Jak się okazało na Wyspach zjawił się w odpowiednim momencie ostatecznie mając okazję uratować wiele wartościowych dzieł i prac, które na to miano dopiero czekały. Wojna go nie odstraszyła, wręcz przeciwnie, widział w niej potencjał, również ten twórczy romantyzując ją. Teraz nadszedł czas odrodzenia czego chciał być świadkiem, aby móc to w niedalekiej przyszłości wykorzystać. Jest pośrednikiem, jego zadaniem jest budowanie mostów dla zrozumienia sztuki przez różnych odbiorców. Na kontynencie motyw wojny na Wyspach na pewno się spodoba, utkwi w pamięci, wywoła emocje. To samo i w Anglii. Tragedia, którą przyszło jej mieszkańcom doświadczyć była niezwykle inspirująca. Zostanie w centrum zainteresowania jeszcze przez długi czas, a on z chęcią w galeriach i sercach ich gości, zainteresowanie to podsyci.
Rozpinając poły płaszcza i splatając ręce za sobą wszedł do jasnego dworku od razu odnajdując wzrokiem swoją towarzyszkę tylko w przelocie zerkając na obrazy na ścianach. Z artystą był już wcześniej zaznajomiony, ale jeśli miał być szczery jego styl nieszczególnie przypadł mu do gustu. Sięgał on po impresjonizm zmieniając jednak jego formę tworząc coś na kształt hybrydy. Problem w tym, że nie miała ona większego polotu. Osobiście czegoś takiego by nie wystawił, ale rozumiał, że mogło się to niektórym podobać. No i oczywiście wystawa ta miała być patriotyczną inspiracją. Niedługo powstaną dzieła, które nie będą sięgać tak daleko w przyszłość, aby ukazać bohaterów sprawy czarodziejskiej.
- Madame Vanity. - Oznajmił swoje przybycie podchodząc bliżej, aby móc przywitać się z kobietą. Wyciągniętą w jego stronę dłoń ujął pochylając się lekko, aby móc ucałować jej wierzch. - Olśniewająca jak zawsze. Swą urodą przyćmiewasz każde znajdujące się tu dzieło sztuki. - Wyprostował się puszczając trzymaną przez niego dłoń kobiety, aby móc w pełni, choć nienachalnie, broń Merlinie, przyjrzeć się swojej rozmówczyni. - Doszły mnie słuchy o zaręczynach. Moje gratulację, choć te powinienem raczej złożyć twojemu przyszłemu mężowi. - Nie czekała długo. Dobrze. Ktoś taki jak ona nie powinien się marnować, kryć się za żałobnym suknem. Powinna błyszczeć na scenie tak jak została do tego stworzona. Jej narzeczony był jednak zaskoczeniem. Cornelius Sallow. Sam rzecznik Ministerstwa Magii. Valerie doprawdy mierzyła wysoko, nie w tym kierunku jednak co powinna. Polityka nigdy nie lubiła się ze sztuką i to z wzajemnością, a jeśli już, był to dość przelotny romans raczej z odczuwanym pociągiem do rebelii, aniżeli do panującej władzy. A jednak kobieta przed nim wydawała się promienieć jak nigdy dotąd. Może nie zanudzi się jednak na śmierć u boku nowego męża. Na pewno nie on przy niej - bystra, utalentowana i piękna. Większość mężczyzn chciało ładnej żony u swego boku, prawdziwej perły. Kobiety, którą będą mogli się szczycić, takiej, której inni będą im zazdrościć. Reszta była miłym dodatkiem, takim którym niektórzy jednak wzgardzali. A szkoda. Był estetą, lubował się w pięknie, tym kobiecym również, wierzył jednak, że mają one dużo więcej do zaoferowania niż bycie żoną, matką, czy muzą. O zgrozo, był człowiekiem nowoczesnym. Może nie przesadnie, ale dane było mu wizytować wiele miejsc, poznać od groma ludzi, różnego przedziału kulturowego i sfer, że ciężko byłoby mu zachować ciasnotę umysłu. Znał jednak granice. Dbał o swoją reputację i autorytet, dobrze wiedząc, że aby utrzymać się na powierzchni w tym świecie wyłącznie jego osiągnięcia nie wystarczały. Madame Vanity również znakomicie zdawała sobie z tego sprawę. - Mamy wiele do nadrobienia. - Podsumował oferując jej swoje ramię.
Rozpinając poły płaszcza i splatając ręce za sobą wszedł do jasnego dworku od razu odnajdując wzrokiem swoją towarzyszkę tylko w przelocie zerkając na obrazy na ścianach. Z artystą był już wcześniej zaznajomiony, ale jeśli miał być szczery jego styl nieszczególnie przypadł mu do gustu. Sięgał on po impresjonizm zmieniając jednak jego formę tworząc coś na kształt hybrydy. Problem w tym, że nie miała ona większego polotu. Osobiście czegoś takiego by nie wystawił, ale rozumiał, że mogło się to niektórym podobać. No i oczywiście wystawa ta miała być patriotyczną inspiracją. Niedługo powstaną dzieła, które nie będą sięgać tak daleko w przyszłość, aby ukazać bohaterów sprawy czarodziejskiej.
- Madame Vanity. - Oznajmił swoje przybycie podchodząc bliżej, aby móc przywitać się z kobietą. Wyciągniętą w jego stronę dłoń ujął pochylając się lekko, aby móc ucałować jej wierzch. - Olśniewająca jak zawsze. Swą urodą przyćmiewasz każde znajdujące się tu dzieło sztuki. - Wyprostował się puszczając trzymaną przez niego dłoń kobiety, aby móc w pełni, choć nienachalnie, broń Merlinie, przyjrzeć się swojej rozmówczyni. - Doszły mnie słuchy o zaręczynach. Moje gratulację, choć te powinienem raczej złożyć twojemu przyszłemu mężowi. - Nie czekała długo. Dobrze. Ktoś taki jak ona nie powinien się marnować, kryć się za żałobnym suknem. Powinna błyszczeć na scenie tak jak została do tego stworzona. Jej narzeczony był jednak zaskoczeniem. Cornelius Sallow. Sam rzecznik Ministerstwa Magii. Valerie doprawdy mierzyła wysoko, nie w tym kierunku jednak co powinna. Polityka nigdy nie lubiła się ze sztuką i to z wzajemnością, a jeśli już, był to dość przelotny romans raczej z odczuwanym pociągiem do rebelii, aniżeli do panującej władzy. A jednak kobieta przed nim wydawała się promienieć jak nigdy dotąd. Może nie zanudzi się jednak na śmierć u boku nowego męża. Na pewno nie on przy niej - bystra, utalentowana i piękna. Większość mężczyzn chciało ładnej żony u swego boku, prawdziwej perły. Kobiety, którą będą mogli się szczycić, takiej, której inni będą im zazdrościć. Reszta była miłym dodatkiem, takim którym niektórzy jednak wzgardzali. A szkoda. Był estetą, lubował się w pięknie, tym kobiecym również, wierzył jednak, że mają one dużo więcej do zaoferowania niż bycie żoną, matką, czy muzą. O zgrozo, był człowiekiem nowoczesnym. Może nie przesadnie, ale dane było mu wizytować wiele miejsc, poznać od groma ludzi, różnego przedziału kulturowego i sfer, że ciężko byłoby mu zachować ciasnotę umysłu. Znał jednak granice. Dbał o swoją reputację i autorytet, dobrze wiedząc, że aby utrzymać się na powierzchni w tym świecie wyłącznie jego osiągnięcia nie wystarczały. Madame Vanity również znakomicie zdawała sobie z tego sprawę. - Mamy wiele do nadrobienia. - Podsumował oferując jej swoje ramię.
I show not your face but your heart's desire
— Herr Schneider — melodia głosu poniosła się dalej, w specjalnie przystosowanych do tegoż wnętrzach, lecz zupełnie nieprzypadkowo. Zaznajomiona z akustyką podobnych, raczej pustych miejsc Valerie wiedziała jak, a co ważniejsze potrafiła modulować głos tak, by w każdych warunkach brzmiał on odpowiednio przyjemnie. Hunter był estetą, oczywiście, że musiał nim być, w innym przypadku przecież nie osiągnąłby tak wiele, nie w tej branży, która choć egzaltowana, często przybierała kształt pracy żmudnej, męczącej, rozczarowującej niemal, gdy w nadziei na prawdziwą perłę, na ciężar skrzącego złota, które miało się wydobyć spośród tysięcy wyblakłych dzieł, otrzymywało się coś znacznie poniżej oczekiwań. Paździerz, miernota, to dało się jeszcze przełknąć, zrzucić na karb koniecznej selekcji. Tym, co prawdziwie męczyło artystyczne dusze była chyba jednak przeciętność.
On nigdy jej nie oferował. Ona nie pozwalała sobie nawet na zbliżenie się do jej granicy.
Z przyjemnością i ufnością — znali się przecież i nie widzieli pierwszy raz — podała mu swą dłoń, na której wierzchu złożył pocałunek, szarmancki jak zawsze, w ten otwarty, kontynentalny sposób, który skostniałym od marznącego deszczu anglikom często nie mieścił się w głowach. Valerie przywykła jednakże do tego stylu, dziś grała pod melodię niemieckiego kuratora, wszystko musiało więc przejść gładko i bez zakłóceń. Zresztą, co do czystości zamiarów Huntera nie miała wątpliwości.
Najpierw komplement, później poruszenie tematu zaręczyn. Obie okoliczności przywołały na usta Valerie ciepły, szczęśliwy uśmiech, jeszcze piękniejszy, bo przecież bardziej szczery od wszystkich, którymi raczyła go jeszcze w Berlinie, gdzieś w cieniu despotycznego Franza Kruegera.
— Upływ czasu nie wpłynął na twe maniery — odezwała się, kierując jasnoniebieskie spojrzenie na jego twarz. Nienachalnie, acz w sposób odbijający to, jak on sam zdołał się jej przyjrzeć. Nie zmienił się nawet trochę, wiecznie elegancki, elektryzujący. Daleko mu było od złotoustej powagi Corneliusa wyglądającego każdej okazji i każdego niebezpieczeństwa. Zdawał się być bardziej rozluźniony, pewny swej pozycji. — Czyżby londyński klimat ci służył? Pogoda ostatnimi czasy nas nie rozpieszcza, ale miasto znajduje się pod najlepszym nadzorem — wiedział? Jeżeli czytał gazety to musiał wiedzieć. Może nawet był na ceremonii, widział i słyszał o sukcesach i nowych obowiązkach madame Mericourt? To za jej sprawą mieli dziś się spotkać, nieświadomie stała się patronką odnowionych kontaktów artystycznych, a pozyskanie Schneidera mogłoby przyczynić się dla dobra nie tylko Rycerzy Walpurgii, ale może i Londynu jako takiego? Czy było możliwe ich rozdzielenie? Stolica wyraźnie opowiedziała się za jedną ze stron.
— Jeżeli miałbyś czas pierwszego czerwca, byłabym zaszczycona, mogąc gościć cię na mym weselu, Hunterze — ściszywszy głos do szeptu, skorzystała z zaoferowanego ramienia, tym samym zbliżając się do mężczyzny jeszcze bardziej. W ten sposób chroniła ich rozmowę przed posłyszeniem przez osoby trzecie. Tematy, które mieli dziś poruszyć, ocierały się przecież o tajemnice. — A wtedy mógłbyś pogratulować Corneliusowi osobiście. I tak, wiem, co zaraz powiesz, to, że artyści i politycy to dwie strony tej samej monety, więc nie powinni się mieszać, lecz... Och, jeżeli mogę ci się zwierzyć... — Wzniosła lekko podbródek do góry, głoski zabrzmiały nieco słabo, z delikatnym zawahaniem, to twój czas na wycofanie się, lecz nie rób tego, a jeżeli mężczyzna nie zaprotestował, zatrzymali się przed pierwszym z obrazów. Jasnowłosa czarownica i jej jasne szaty stanowiły centralny punkt obrazu, a im dalej od niej, tym ciemniejszych barw użył artysta. Wendelina — co do tego nie było wątpliwości — siedziała w dogasającym już ognisku, a choć na jej ustach malował się uśmiech, był on jakiś słaby, z oczu zaś na oglądających zerkało zmęczenie. Wokół niej nie było nikogo, tylko rozmazane sylwetki gdzieś na trzecim planie, bliżej krawędzi. Tymczasem Valerie, nie spoglądająca jeszcze na obraz, bowiem całą uwagę przekazując swemu rozmówcy, kontynuowała. — Scena i polityka mają ze sobą wiele wspólnego. To samo mrowienie ekscytacji, ta sama pasja, możliwość sięgnięcia ludzkich serc i umysłów. Czy nie o to chodzi? — zadała pytanie, przechylając głowę ku prawemu ramieniu. Jeszcze kilka sekund zawieszenia wzroku na mężczyźnie, aż wreszcie pozwoliła sobie na przeniesienie go na obraz.
Oj, Wendelino...
— Słyszałeś kiedyś o Wendelinie Dziwacznej? Jej ulubioną bronią, jeżeli możemy to tak nazwać, było Amicus Igni — panowie Ludlow nie przebywali w dobrych stosunkach z rodem Selwyn, jednak póki nie nosiła nazwiska Sallow, mogła wciąż spacerować po miękkich chmurach artystycznych uniesień, nikt — a już na pewno nie obcokrajowiec — nie wymagał od niej wstrzemięźliwości właściwej dla lokalnego patriotyzmu. Nie w Londynie. — Uratowała przed spaleniem dziewiętnaście dziewcząt. Dziewiętnaście za jednym razem. Niemal tyle, co w Witten — historia Witten była dla czarodziejów niemieckich szczególnie ciężkim rozdziałem. To tam funkcjonowała mugolska jednostka inkwizycyjna, której celem było wyeliminowanie Hexenfolk. Ruhra płynąca niedaleko Witten niosła ciała utopionych czarodziejów, czarownic, ich dzieci. Cień tamtych okropieństw, tamtego zagrożenia wciąż potrafił wracać, matki — w tym swego czasu także Valerie — opowiadały swym dzieciom ostrzegawcze bajki, które miały zaszczepić im po pierwsze konieczność ostrożności w używaniu magii przy mugolach, po drugie podkreślić to, że byli potomkami ocalałych. Procesy o czary i prześladowania magicznej części społeczeństwa najmocniej dotknęły właśnie tereny niemieckojęzyczne. Dziesięciokrotnie większa liczba procesów przekładała się wprost na większą ilość ofiar. Nawet romantycyzujący kurator wystaw musiał pamiętać o dziedzictwie, które nosił w swej krwi.
— W trudnych czasach przyszło nam się spotkać, Hunterze — dodała cicho, z boleścią, wzdychając niemalże płaczliwie. Czyżby przypomniała sobie o okolicznościach śmierci jej męża? — Mimo upływu czasu, wciąż na nas czyhają. Nie starczyło im przelania krwi własnej, chcą też naszej — raz jeszcze zwróciła twarz w kierunku swego rozmówcy, szczupłe palce zacisnęły się nieco mocniej na jego rękawie, a oczy zabłysły od łez. Wieloletnie umiejętności aktorskie potrafiły się na coś przydać. — Franz zginął tylko dlatego, że potrafił czarować. I wszyscy, tu w Londynie, w całej Anglii, nie chcą, nie chcemy, by ktokolwiek musiał wstydzić się swego magicznego pochodzeina. Już dość magicznej krwi wsiąknęło w tę biedną ziemię — wolna dłoń sięgnęła do kieszeni futra, wyciągając z niej jasną chustkę, którą Valerie przytknęła do policzków, ostrożnie ocierając je z łez.
— Ach, przepraszam, Hunterze... To wszystko, to całe okrucieństwo... Tego nie można pominąć, nie gdy dotknęło osobiście, gdy zabrało ojca mej córki... — to emocjonalne przedstawienie, część tkanego ostrożnie i z olbrzymią uwagą obrazu wrażliwej na krzywdę pani Vanity miało przetestować faktyczne poglądy Schneidera. Zobaczyć, czy przywołanie historii jego ojczyzny i widocznego jak na dłoni obrazu rozpaczy wdowy utrzyma go w dalszej neutralności, czy pchnie może do przodu — ku tym, którzy mogli zaoferować mu nie tylko bezpieczeństwo, ale dalszy rozkwit prowadzonych interesów. — Gdyby wtedy była przy nim Wendelina, gdybyśmy znali wtedy tych, którzy ponad swą własną wygodę wybrali bezpieczeństwo kraju i czarodziei... Może... Może to by się nie wydarzyło?
On nigdy jej nie oferował. Ona nie pozwalała sobie nawet na zbliżenie się do jej granicy.
Z przyjemnością i ufnością — znali się przecież i nie widzieli pierwszy raz — podała mu swą dłoń, na której wierzchu złożył pocałunek, szarmancki jak zawsze, w ten otwarty, kontynentalny sposób, który skostniałym od marznącego deszczu anglikom często nie mieścił się w głowach. Valerie przywykła jednakże do tego stylu, dziś grała pod melodię niemieckiego kuratora, wszystko musiało więc przejść gładko i bez zakłóceń. Zresztą, co do czystości zamiarów Huntera nie miała wątpliwości.
Najpierw komplement, później poruszenie tematu zaręczyn. Obie okoliczności przywołały na usta Valerie ciepły, szczęśliwy uśmiech, jeszcze piękniejszy, bo przecież bardziej szczery od wszystkich, którymi raczyła go jeszcze w Berlinie, gdzieś w cieniu despotycznego Franza Kruegera.
— Upływ czasu nie wpłynął na twe maniery — odezwała się, kierując jasnoniebieskie spojrzenie na jego twarz. Nienachalnie, acz w sposób odbijający to, jak on sam zdołał się jej przyjrzeć. Nie zmienił się nawet trochę, wiecznie elegancki, elektryzujący. Daleko mu było od złotoustej powagi Corneliusa wyglądającego każdej okazji i każdego niebezpieczeństwa. Zdawał się być bardziej rozluźniony, pewny swej pozycji. — Czyżby londyński klimat ci służył? Pogoda ostatnimi czasy nas nie rozpieszcza, ale miasto znajduje się pod najlepszym nadzorem — wiedział? Jeżeli czytał gazety to musiał wiedzieć. Może nawet był na ceremonii, widział i słyszał o sukcesach i nowych obowiązkach madame Mericourt? To za jej sprawą mieli dziś się spotkać, nieświadomie stała się patronką odnowionych kontaktów artystycznych, a pozyskanie Schneidera mogłoby przyczynić się dla dobra nie tylko Rycerzy Walpurgii, ale może i Londynu jako takiego? Czy było możliwe ich rozdzielenie? Stolica wyraźnie opowiedziała się za jedną ze stron.
— Jeżeli miałbyś czas pierwszego czerwca, byłabym zaszczycona, mogąc gościć cię na mym weselu, Hunterze — ściszywszy głos do szeptu, skorzystała z zaoferowanego ramienia, tym samym zbliżając się do mężczyzny jeszcze bardziej. W ten sposób chroniła ich rozmowę przed posłyszeniem przez osoby trzecie. Tematy, które mieli dziś poruszyć, ocierały się przecież o tajemnice. — A wtedy mógłbyś pogratulować Corneliusowi osobiście. I tak, wiem, co zaraz powiesz, to, że artyści i politycy to dwie strony tej samej monety, więc nie powinni się mieszać, lecz... Och, jeżeli mogę ci się zwierzyć... — Wzniosła lekko podbródek do góry, głoski zabrzmiały nieco słabo, z delikatnym zawahaniem, to twój czas na wycofanie się, lecz nie rób tego, a jeżeli mężczyzna nie zaprotestował, zatrzymali się przed pierwszym z obrazów. Jasnowłosa czarownica i jej jasne szaty stanowiły centralny punkt obrazu, a im dalej od niej, tym ciemniejszych barw użył artysta. Wendelina — co do tego nie było wątpliwości — siedziała w dogasającym już ognisku, a choć na jej ustach malował się uśmiech, był on jakiś słaby, z oczu zaś na oglądających zerkało zmęczenie. Wokół niej nie było nikogo, tylko rozmazane sylwetki gdzieś na trzecim planie, bliżej krawędzi. Tymczasem Valerie, nie spoglądająca jeszcze na obraz, bowiem całą uwagę przekazując swemu rozmówcy, kontynuowała. — Scena i polityka mają ze sobą wiele wspólnego. To samo mrowienie ekscytacji, ta sama pasja, możliwość sięgnięcia ludzkich serc i umysłów. Czy nie o to chodzi? — zadała pytanie, przechylając głowę ku prawemu ramieniu. Jeszcze kilka sekund zawieszenia wzroku na mężczyźnie, aż wreszcie pozwoliła sobie na przeniesienie go na obraz.
Oj, Wendelino...
— Słyszałeś kiedyś o Wendelinie Dziwacznej? Jej ulubioną bronią, jeżeli możemy to tak nazwać, było Amicus Igni — panowie Ludlow nie przebywali w dobrych stosunkach z rodem Selwyn, jednak póki nie nosiła nazwiska Sallow, mogła wciąż spacerować po miękkich chmurach artystycznych uniesień, nikt — a już na pewno nie obcokrajowiec — nie wymagał od niej wstrzemięźliwości właściwej dla lokalnego patriotyzmu. Nie w Londynie. — Uratowała przed spaleniem dziewiętnaście dziewcząt. Dziewiętnaście za jednym razem. Niemal tyle, co w Witten — historia Witten była dla czarodziejów niemieckich szczególnie ciężkim rozdziałem. To tam funkcjonowała mugolska jednostka inkwizycyjna, której celem było wyeliminowanie Hexenfolk. Ruhra płynąca niedaleko Witten niosła ciała utopionych czarodziejów, czarownic, ich dzieci. Cień tamtych okropieństw, tamtego zagrożenia wciąż potrafił wracać, matki — w tym swego czasu także Valerie — opowiadały swym dzieciom ostrzegawcze bajki, które miały zaszczepić im po pierwsze konieczność ostrożności w używaniu magii przy mugolach, po drugie podkreślić to, że byli potomkami ocalałych. Procesy o czary i prześladowania magicznej części społeczeństwa najmocniej dotknęły właśnie tereny niemieckojęzyczne. Dziesięciokrotnie większa liczba procesów przekładała się wprost na większą ilość ofiar. Nawet romantycyzujący kurator wystaw musiał pamiętać o dziedzictwie, które nosił w swej krwi.
— W trudnych czasach przyszło nam się spotkać, Hunterze — dodała cicho, z boleścią, wzdychając niemalże płaczliwie. Czyżby przypomniała sobie o okolicznościach śmierci jej męża? — Mimo upływu czasu, wciąż na nas czyhają. Nie starczyło im przelania krwi własnej, chcą też naszej — raz jeszcze zwróciła twarz w kierunku swego rozmówcy, szczupłe palce zacisnęły się nieco mocniej na jego rękawie, a oczy zabłysły od łez. Wieloletnie umiejętności aktorskie potrafiły się na coś przydać. — Franz zginął tylko dlatego, że potrafił czarować. I wszyscy, tu w Londynie, w całej Anglii, nie chcą, nie chcemy, by ktokolwiek musiał wstydzić się swego magicznego pochodzeina. Już dość magicznej krwi wsiąknęło w tę biedną ziemię — wolna dłoń sięgnęła do kieszeni futra, wyciągając z niej jasną chustkę, którą Valerie przytknęła do policzków, ostrożnie ocierając je z łez.
— Ach, przepraszam, Hunterze... To wszystko, to całe okrucieństwo... Tego nie można pominąć, nie gdy dotknęło osobiście, gdy zabrało ojca mej córki... — to emocjonalne przedstawienie, część tkanego ostrożnie i z olbrzymią uwagą obrazu wrażliwej na krzywdę pani Vanity miało przetestować faktyczne poglądy Schneidera. Zobaczyć, czy przywołanie historii jego ojczyzny i widocznego jak na dłoni obrazu rozpaczy wdowy utrzyma go w dalszej neutralności, czy pchnie może do przodu — ku tym, którzy mogli zaoferować mu nie tylko bezpieczeństwo, ale dalszy rozkwit prowadzonych interesów. — Gdyby wtedy była przy nim Wendelina, gdybyśmy znali wtedy tych, którzy ponad swą własną wygodę wybrali bezpieczeństwo kraju i czarodziei... Może... Może to by się nie wydarzyło?
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Kącik jego ust uniósł się w górę, gdy po pomieszczeniu rozniósł się dźwięczny i przyjemny dla ucha, dźwięk głosu Herrin Vanity. Od razu po wejściu do sali jego spojrzenie utkwiło się właśnie w jej osobie. Powodem nie było jednak to, że byli tu praktycznie sami, czy, że otaczające ich obrazy mało go interesowały. Valerie lśniła. Na scenie i w życiu. Przyciągała, intrygowała, nie tylko za sprawą swego wyglądu, czy głosu. Miała to czego brakowało wielu. Talent bowiem nie wystarczał, aby zaistnieć pośród szarej masy. O ile twórcy tacy jak malarze, czy rzeźbiarze kryli się za swymi dziełami, tak artyści sceniczni sami musieli o siebie zadbać. Zaistnieć, wybić się, zawalczyć o swoje. Pewność siebie, charyzma, świadomość tego jakie wady i zalety się posiadano, jak można było je maskować, bądź wykorzystywać. Nigdy nie schodzili ze sceny, nigdy nie przestawali grać, nawet jeśli nie byli aktorami. Val miała to wszystko i jeszcze więcej. Potrafiła poruszyć swym głosem i wdziękiem najmniej wrażliwe na sztukę i piękno dusze. A może w swej ocenie nie był obiektywny zaaferowany jasnymi oczyma, blond włosami, piegowatą, drobną twarzą i gracją ruchów? Jego praca jednak polegała na odczuwaniu, ocenianiu z własnego punktu widzenia. Co za szczęście, że oddany był swym obowiązkom. Przyjął komplement z uśmiechem oferując kobiecie swoje ramię. - Nie narzekam, szczególnie teraz kiedy w końcu zrobiło się tu spokojniej. - Na uroczystości nie dane mu było się z jawić z prostej przyczyny - nie miał takowej ochoty, madame Mericourt nie była mu jednak personą obcą. Z czystą ciekawością będzie przyglądać się temu w jaki sposób wykorzysta powierzoną jej szansę. - Dla ciebie zawsze znajdę czas, zwłaszcza w tak szczególnym dla ciebie dniu. Z przyjemnością się zjawię. - Choć gdzieś tam z tyłu głowy pojawiła się rozżalona myśl, że zbyt późno dowiedział się o wszystkim. Może gdyby było inaczej również i on stanąłby w konkury. Teraz było już za późno. A szkoda. Na pewno w pełni doceniłby taką kobietę jak Valerie u swego boku starając się uchylić jej nieba. - Tak dobrze mnie znasz, czy nauczyłaś się czytać w myślach? - Zerknął na nią z szelmowskim uśmieszkiem przystając przed pierwszym z obrazów w oczekiwaniu na jej dalsze słowa. Wysłuchał ją w milczeniu uwagę z niej przenosząc na obraz dopiero wtedy, gdy nadszedł czas zabrania przez niego zdania. - Masz rację, z tą różnicą, że sztuka pożąda sławy, a nie władzy. Obie potrafią być słodkie w obietnicach, koniec końców jednak sztuka nie kłamie. To co miał na myśli artysta jednak czasem na zawsze pozostaje zagadką. - Nie wszystkie prace w końcu były tak oczywiste jak ta przed nim. Niekiedy sam malarz nie wie co miał na myśli tworząc w ekstazie chwili, a co dopiero odbiorca. Polityka faktycznie miała kilka punktów wspólnych ze sztuką, ale czuł jakoby to porównanie jej uwłaczało. - Żadna polityczna przemowa nie dosięgła mego serca, a twój śpiew owszem. - Powtórnie spojrzał w jej stronę słuchając jak z pasją w swych oczach opowiada o kobiecie na obrazie. Bez dwóch zdań wielkiej i odważnej. Zacisnął wargi w cienką linię na wspomnienie o wydarzeniach w Witten. Strach przed innością, prześladowania, procesy, śmierć, jakże to bezsensowne i okrutne. A jednak miało miejsce, wciąż ma. W różnych grupach, na różnym tle. Nie tylko dotyczących czarodziejów. W końcu zamkniętą umysłowo miernotę można było znaleźć wszędzie. To swych myśli przerwał jednak spostrzegając stan jego rozmówczyni. Przyglądał jej się z troską wciąż wsłuchując się w jej słowa. Czy przelew krwi dalej nie trwał? Czy mugole nie ginęli dlatego, że nie potrafili czarować? Hipokryzja kuła go wręcz w oczy nie pozwolił sobie jednak tego po sobie pokazać, czy co gorsze skomentować. Nie w sytuacji jak ta, gdy Valerie mówiła to wszystko przeplatając postać jej zmarłego męża. Dla niego czystość krwi była ważna, ale tylko dlatego, że takie reguły panowały wokoło. Nie widział wielkiej różnicy między ludźmi obdarzonymi magią, a tymi nie. Na pewno nie takiej dla której warto byłoby prześladować, czy toczyć wojnę. Najzwyczajniej w świecie po prostu o to nie dbał. Status krwi, czy zdolności magiczne były ostatnimi rzeczami, które zauważał w człowieku. Uważał ich za przydatnych, a sztukę, którą tworzyli za piękną. Jego poglądy nie sympatyzowały z żadną ze stron. Nie obchodziła go masa, a jednostki i to co miały one do zaoferowania, bez względu na to czy byli czarodziejami, czy nie. Wydawał się być jednak odosobniony w tym myśleniu. Przynajmniej tu w Anglii, gdzie nastroje były jednoznacznie nakreślone. Nie był głupim mężczyzną, ni samobójcą. Lubił swoje życie i wygody, na które ciężko zapracował. Nie miał zamiaru dzielić się z kimkolwiek swymi wątpliwościami, pochlebstwami na temat sztuki wysokiej mugoli, czy tym, że pod swą pieczą miał wciąż mugolskich artystów. Tłoczące się w jego głowie myśli odrzucił na rzecz kobiety u swego boku. Uwierzył jej słowom i łzą przyglądając się jej ze szczerym współczuciem w oczach. - Nie przepraszaj. To co spotkało twoją rodzinę było tragedią. Nie wyobrażam sobie co musiałyście przejść z córką. - Położył swą dłoń na tej jej w krótkim geście wsparcia empatyzując z cierpieniem i trudami, którym musiała stanąć naprzeciw po śmierci męża. - Możliwe. Nigdy się jednak nie dowiemy. Nie powinnaś się więc zadręczać tą myślą. Czasem, nawet, gdy robimy co należy, a wszystko wokoło jest po naszej stronie, los i tak postanawia nas nie oszczędzać. - Krueger miał w końcu wszystko - pozycję, bezpieczeństwo, majątek, dziecko, piękną żonę, równie silną co Wendelina, a jednak to nie wystarczyło. Bycie zamordowanym dlatego, że było się czarodziejem było równie absurdalne co bycie zamordowanym z powodu bycia mugolem. A jednak to żona ofiary tego pierwszego zdarzenia zaciskała dłoń na jego ramieniu szukając oparcia, to ona wylewała gorzkie łzy na wspomnienie tego co przydarzyło się jej rodzinie, to ona owdowiała, a jej córka straciła ojca. - Proszę. - Z wewnętrznej kieszeni marynarki wyciągnął własną materiałową chusteczkę podając ją kobiecie na wypadek, gdyby ta jej była już zbyt wilgotna od łez. - Jak wam się wiedzie? Tobie i córce? Od dawna jesteście w Londynie? - Jej przyszły mąż miał o nie zadbać, robił to jednak już teraz? Trudne były to czasy, doprawdy. Rozłam poglądów, głupota, przeplatały się z ludzką tragedią. Wojna potrafiła być piękna w swej brzydocie, uważał, że bezpośrednio go nie dotykała, była dla niego wyłącznie okazją. Czy naprawdę tak jednak było? Valerie i jej rodzina również nie powinno dotknąć nieszczęście, które ich spotkało, a jednak.
I show not your face but your heart's desire
Czy w tak dobrym towarzystwie mogła rozanielić się jeszcze bardziej? Rozsądek podpowiadał, że nie, jednakże ten w obecności sztuki rzadko kiedy bywał dobrym doradcą. Pod wpływem zgody Huntera Valerie uśmiechnęła się bowiem jeszcze szerzej, jasne oczy zalśniły wyraźnie zadowolonym blaskiem i gdyby nie to, że oboje byli ludźmi zaskakująco statecznymi jak na własne profesje — może posłużyłaby się kolejną sceniczną sztuczką, pociągnęła tę zabawną z jednej strony, ekscytującą z drugiej grę. Ale dziś przyszli do galerii sztuki w konkretnym celu, Valerie miała położyć fundamenty pod kolejną rozmowę, równie istotną co ta dzisiejsza. Nie mogła więc kłaść wszystkich kart na stół od razu, jednakże zapewnienie o wciąż zażyłych i ciepłych stosunkach, które łączyły Vanity ze Schneiderem było istotną kartą przetargową, a podejście czarodzieja do spraw londyńskich dawało pogodne spojrzenie na przyszłość — jeżeli mu się podobało, nie będzie go szczególnie ciągnąć do innych miejsc. Na zarzucenie przynęty, na zupełne zatrzymanie go w Londynie przyjdzie czas. Teraz musiała bowiem skupić się na tym, by oboje znajdowali się na tej samej karcie zrozumienia.
— Jesteśmy wciąż w środku przygotowań, lecz mogę zdradzić ci jeden sekret, Hunterze — szepnęła, ściszając głos do szeptu. Podarowane ramię stało się więc swego rodzaju kotwicą, kotwicą dla nich obu, gdyż śpiewaczka dalej utrzymywała co prawda stosowny dystans — gapie nie mogli dojść do absurdalnych wniosków, że parę mogło łączyć coś więcej niż przyjaźń, a zarówno kurator wystaw, jak i gwiazda piosenki panowali nad swoimi ciałami i rolami w sposób zdecydowanie większy, poważniejszy, pewniejszy od zwykłej gawiedzi — ale mimo tego potrafiła wciąż nęcić swym największym walorem: odpowiednio modulowanym głosem. W połączeniu z zapraszającym spojrzeniem (sekretów nie zdradza się przecież byle komu, Hunterze, zasłużyłeś na przedsmak tego, co cię czeka, kto jak nie ty), dawało mieszankę łagodnie wybuchową, wabik na jedną z męskich fatalnych wad — konieczność wiedzy o wszystkim. Zawsze. Jeżeli więc mężczyzna zareagował na ten wstęp z ciekawością, wykorzystała okazję z pełną premedytacją. — Lista gości zawiera najważniejsze nazwiska w tym kraju. O tych z dziedziny polityki — och, bawiła się trochę niechęcią Huntera do swego konkurenta i jego dziedzin, ale także własną niewiedzą w tym zakresie, sprowadzając poważne przecież słowo, kapiące z każdego londyńskiego kąta i spływające czarnym atramentem po kartach Walczącego Maga do czegoś skrajnie trywialnego, słodkiej błahostki, której nie powinni poświęcać szczególnie dużo czasu — Nie będę wspominać. Ale możesz być pewien, że spotkasz trochę znajomych twarzy. Gemeinsame Freunde. — wspólnych znajomych — Och, to najlepsze określenie.
Dalej skinęła lekko głową, pozwalając sobie na to zupełnie pyszne, odważne stwierdzenie, że tak, znała Huntera Schneidera na tyle dobrze, by czytać z jego myśli. To może tylko przypadek, może kobieca intuicja, ale celny strzał rozlewał się ciepłą słodyczą satysfakcji po całym jej ciele, pozwalając na odrobinę więcej pewności w tym, co robiła.
A Hunter ostrzegał, że to nie polityczne przemowy są w stanie poruszyć jego serce, a coś zupełnie, zupełnie innego.
I była to cenna wskazówka, a Valerie, słodka, delikatnie głupiutka na pierwszy rzut oka Valerie obserwowała, jak Hunter zaciska usta w wąską kreskę, jak wspomnienie dawnych krzywd — nie jego, oczywiście, że nie jego, nawet nie jego ojca, ni dziadka, ale przodków daleko dalszych, niepogubionych jednakże między kartami historii — wciska się w wąską lukę, którą wciąż pozostawił w swym sercu. Deirdre pisała, że dalej mugole mogli porwać go swoją ekstrawagancją, że nie baczył na podziały, (albo baczył, tylko nie tak, jak trzeba — dodawała wtedy w myślach pani Vanity) ale inaczej boli krzywda kogoś obcego. Kogoś, kogo obserwuje się tak, jak kurator wystaw obserwuje najnowsze dzieło, zastanawiając się nad tym, czy powinien dołączyć je do swej kolekcji, czy warte jest swej ceny, czy drżące, noszące wciąż ślady farb dłonie zdolne są do stworzenia czegoś większego, lepszego, czy warto w niego zainwestować. Inaczej zaś cierpnie na języku krzywda, która dzieje się tuż obok. Która mogła wydarzyć się i obserwującemu, gdyby wymienić tylko jeden element, może dwa. Hunter miewał swoje słabości, jako tak blisko związany ze sztuką człowiek nie mógł mieć serca z kamienia.
I nie miał. W geście, którym podzielił się z Valerie zamknął bowiem olbrzymią ilość empatii, która — pomimo tego, że Valerie wiedziała, iż jej żal po mężu był jedynie grą, rolą, którą musiała wypełnić dla obrony tego, który faktycznie stał za prędkim odejściem jej pierwszego małżonka — wydawała się prawdziwie unieść część ciężaru z jej barków. Zeszklone spojrzenie wzniosła w górę, chcąc skupić je jeszcze przez kilka minut w tęczówkach Niemca. Zniżyła głos do szeptu, jeszcze raz, tym razem pozwalając sobie na delikatne jego drżenie. To, że drżał jej podbródek, tylko dopełniało wyrazu emocjonalnego roztrzęsienia.
— Czasami... czasami zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam, że pozwoliłam mu wtedy wyjść samotnie. Może... Może we dwoje dalibyśmy radę się obronić. Ale jeżeli nie, zostawiłabym Hersilię zupełnie samą... — gdyby odeszła dwójka rodziców, Fräulein Krueger, za kilka miesięcy mademoiselle Sallow zostałaby sierotą i nie wiadomo, jak potoczyłyby się jej losy. Stracić jedno z rodziców w tak młodym wieku to tragedia; dwójkę — dla dziecka stanowiło prawdziwy koniec świata.
Z wdzięcznością odebrała drugą chustkę, własną chowając na powrót do kieszeni. Artystyczna ekspresja przydawała się często w prawdziwym życiu, ale w chwilach takich jak ta, była konieczna, niezastąpiona. Kryształy łez płynęły więc po policzkach, zbierane ostrożnie przez panią Vanity, tym razem ze spuszczoną pokornie, z odrobiną wstydu głową.
— Masz rację, Hunterze... Zamartwianie się nie przywróci życia memu mężowi, a to córka potrzebuje mnie teraz najbardziej... — powiedziała, choć ton jej głosu dalej sięgał do dolin melancholii, był zdecydowanie spokojniejszy od wcześniejszego, ściskającego za serce wyznania. — Ale jest nam tu dobrze, prawdziwie dobrze. W Berlinie... wszystko przypominało o Franzu, to było zbyt ciężkie, zbyt świeże dla nas obu — pamięć emocjonalna była przecież najsilniejszym z rodzajów pamięci oraz tym najmniej kontrolowanym przez jednostkę. Hunter musiał wiedzieć, jak impulsy działały na człowieka, przecież to one bardzo często były podstawą, źródłem tego, co mógł obserwować, dotykać, słuchać, chłonąć. Valerie poruszyła się, nadając kolejny drobny sygnał, że powinni pójść dalej, dotrzeć pod inny z obrazów, choć Hunter mógł czuć, że zdecydowanie bardziej od dzieł, które wystawiała niewielka, prestiżowa galeria w Kensington and Chelsea, pani Vanity była zainteresowana nim. — Przeprowadziłyśmy się w Nowy Rok. Chciałam zacząć wszystko od nowa, Hersilia nie miała wcześniej kontaktu z dziadkami, a Otto... Otto jest zdolnym czarodziejem, zapewnił mnie, że poradzi sobie z dziedzictwem ojca — och, Hunter znał zapewne także i Otto Kruegera, najstarszego z synów Franza i rówieśnika Valerie. Uwolnienie się od osaczającego pasierba przyniosło Valerie równie dużo ulgi co zrzucenie nazwiska męża, co rzucenie garści ziemi na zamkniętą szczelnie trumnę nieboszczka.
— Ale... tyle mówię o sobie, nie pytając nawet o twoje zdrowie i szczęście — wreszcie, na twarzy zalanej przez smutek i słone łzy, wystąpił uśmiech. Szczery, prawdziwy, oczy odbijały szczere zainteresowanie podniesionymi kwestiami. Przyjrzała się jednak na moment chustce, na której znalazł się delikatny ślad z jej szminki. Niewielki, nie większy niż jedna czwarta paznokcia małego palca. A jednak zauważalny na tle bieli. — Ojej, przepraszam. Nie chciałam jej ubrudzić. Nie będziesz miał mi za złe, gdy oddam ci ją czystą przy następnej okazji? — spytała cicho, uśmiechając się przy tym niemalże niewinnie, prawe ramię uniosło się wyżej, do policzka, a słodkie pytanie—prośba zostało okraszone nutką niewinności. Schneider w jej towarzystwie chyba nie mógł narzekać na nudę. — Tyle przecież musiało się wydarzyć od naszego ostatniego bankietu.
— Jesteśmy wciąż w środku przygotowań, lecz mogę zdradzić ci jeden sekret, Hunterze — szepnęła, ściszając głos do szeptu. Podarowane ramię stało się więc swego rodzaju kotwicą, kotwicą dla nich obu, gdyż śpiewaczka dalej utrzymywała co prawda stosowny dystans — gapie nie mogli dojść do absurdalnych wniosków, że parę mogło łączyć coś więcej niż przyjaźń, a zarówno kurator wystaw, jak i gwiazda piosenki panowali nad swoimi ciałami i rolami w sposób zdecydowanie większy, poważniejszy, pewniejszy od zwykłej gawiedzi — ale mimo tego potrafiła wciąż nęcić swym największym walorem: odpowiednio modulowanym głosem. W połączeniu z zapraszającym spojrzeniem (sekretów nie zdradza się przecież byle komu, Hunterze, zasłużyłeś na przedsmak tego, co cię czeka, kto jak nie ty), dawało mieszankę łagodnie wybuchową, wabik na jedną z męskich fatalnych wad — konieczność wiedzy o wszystkim. Zawsze. Jeżeli więc mężczyzna zareagował na ten wstęp z ciekawością, wykorzystała okazję z pełną premedytacją. — Lista gości zawiera najważniejsze nazwiska w tym kraju. O tych z dziedziny polityki — och, bawiła się trochę niechęcią Huntera do swego konkurenta i jego dziedzin, ale także własną niewiedzą w tym zakresie, sprowadzając poważne przecież słowo, kapiące z każdego londyńskiego kąta i spływające czarnym atramentem po kartach Walczącego Maga do czegoś skrajnie trywialnego, słodkiej błahostki, której nie powinni poświęcać szczególnie dużo czasu — Nie będę wspominać. Ale możesz być pewien, że spotkasz trochę znajomych twarzy. Gemeinsame Freunde. — wspólnych znajomych — Och, to najlepsze określenie.
Dalej skinęła lekko głową, pozwalając sobie na to zupełnie pyszne, odważne stwierdzenie, że tak, znała Huntera Schneidera na tyle dobrze, by czytać z jego myśli. To może tylko przypadek, może kobieca intuicja, ale celny strzał rozlewał się ciepłą słodyczą satysfakcji po całym jej ciele, pozwalając na odrobinę więcej pewności w tym, co robiła.
A Hunter ostrzegał, że to nie polityczne przemowy są w stanie poruszyć jego serce, a coś zupełnie, zupełnie innego.
I była to cenna wskazówka, a Valerie, słodka, delikatnie głupiutka na pierwszy rzut oka Valerie obserwowała, jak Hunter zaciska usta w wąską kreskę, jak wspomnienie dawnych krzywd — nie jego, oczywiście, że nie jego, nawet nie jego ojca, ni dziadka, ale przodków daleko dalszych, niepogubionych jednakże między kartami historii — wciska się w wąską lukę, którą wciąż pozostawił w swym sercu. Deirdre pisała, że dalej mugole mogli porwać go swoją ekstrawagancją, że nie baczył na podziały, (albo baczył, tylko nie tak, jak trzeba — dodawała wtedy w myślach pani Vanity) ale inaczej boli krzywda kogoś obcego. Kogoś, kogo obserwuje się tak, jak kurator wystaw obserwuje najnowsze dzieło, zastanawiając się nad tym, czy powinien dołączyć je do swej kolekcji, czy warte jest swej ceny, czy drżące, noszące wciąż ślady farb dłonie zdolne są do stworzenia czegoś większego, lepszego, czy warto w niego zainwestować. Inaczej zaś cierpnie na języku krzywda, która dzieje się tuż obok. Która mogła wydarzyć się i obserwującemu, gdyby wymienić tylko jeden element, może dwa. Hunter miewał swoje słabości, jako tak blisko związany ze sztuką człowiek nie mógł mieć serca z kamienia.
I nie miał. W geście, którym podzielił się z Valerie zamknął bowiem olbrzymią ilość empatii, która — pomimo tego, że Valerie wiedziała, iż jej żal po mężu był jedynie grą, rolą, którą musiała wypełnić dla obrony tego, który faktycznie stał za prędkim odejściem jej pierwszego małżonka — wydawała się prawdziwie unieść część ciężaru z jej barków. Zeszklone spojrzenie wzniosła w górę, chcąc skupić je jeszcze przez kilka minut w tęczówkach Niemca. Zniżyła głos do szeptu, jeszcze raz, tym razem pozwalając sobie na delikatne jego drżenie. To, że drżał jej podbródek, tylko dopełniało wyrazu emocjonalnego roztrzęsienia.
— Czasami... czasami zastanawiam się, czy dobrze zrobiłam, że pozwoliłam mu wtedy wyjść samotnie. Może... Może we dwoje dalibyśmy radę się obronić. Ale jeżeli nie, zostawiłabym Hersilię zupełnie samą... — gdyby odeszła dwójka rodziców, Fräulein Krueger, za kilka miesięcy mademoiselle Sallow zostałaby sierotą i nie wiadomo, jak potoczyłyby się jej losy. Stracić jedno z rodziców w tak młodym wieku to tragedia; dwójkę — dla dziecka stanowiło prawdziwy koniec świata.
Z wdzięcznością odebrała drugą chustkę, własną chowając na powrót do kieszeni. Artystyczna ekspresja przydawała się często w prawdziwym życiu, ale w chwilach takich jak ta, była konieczna, niezastąpiona. Kryształy łez płynęły więc po policzkach, zbierane ostrożnie przez panią Vanity, tym razem ze spuszczoną pokornie, z odrobiną wstydu głową.
— Masz rację, Hunterze... Zamartwianie się nie przywróci życia memu mężowi, a to córka potrzebuje mnie teraz najbardziej... — powiedziała, choć ton jej głosu dalej sięgał do dolin melancholii, był zdecydowanie spokojniejszy od wcześniejszego, ściskającego za serce wyznania. — Ale jest nam tu dobrze, prawdziwie dobrze. W Berlinie... wszystko przypominało o Franzu, to było zbyt ciężkie, zbyt świeże dla nas obu — pamięć emocjonalna była przecież najsilniejszym z rodzajów pamięci oraz tym najmniej kontrolowanym przez jednostkę. Hunter musiał wiedzieć, jak impulsy działały na człowieka, przecież to one bardzo często były podstawą, źródłem tego, co mógł obserwować, dotykać, słuchać, chłonąć. Valerie poruszyła się, nadając kolejny drobny sygnał, że powinni pójść dalej, dotrzeć pod inny z obrazów, choć Hunter mógł czuć, że zdecydowanie bardziej od dzieł, które wystawiała niewielka, prestiżowa galeria w Kensington and Chelsea, pani Vanity była zainteresowana nim. — Przeprowadziłyśmy się w Nowy Rok. Chciałam zacząć wszystko od nowa, Hersilia nie miała wcześniej kontaktu z dziadkami, a Otto... Otto jest zdolnym czarodziejem, zapewnił mnie, że poradzi sobie z dziedzictwem ojca — och, Hunter znał zapewne także i Otto Kruegera, najstarszego z synów Franza i rówieśnika Valerie. Uwolnienie się od osaczającego pasierba przyniosło Valerie równie dużo ulgi co zrzucenie nazwiska męża, co rzucenie garści ziemi na zamkniętą szczelnie trumnę nieboszczka.
— Ale... tyle mówię o sobie, nie pytając nawet o twoje zdrowie i szczęście — wreszcie, na twarzy zalanej przez smutek i słone łzy, wystąpił uśmiech. Szczery, prawdziwy, oczy odbijały szczere zainteresowanie podniesionymi kwestiami. Przyjrzała się jednak na moment chustce, na której znalazł się delikatny ślad z jej szminki. Niewielki, nie większy niż jedna czwarta paznokcia małego palca. A jednak zauważalny na tle bieli. — Ojej, przepraszam. Nie chciałam jej ubrudzić. Nie będziesz miał mi za złe, gdy oddam ci ją czystą przy następnej okazji? — spytała cicho, uśmiechając się przy tym niemalże niewinnie, prawe ramię uniosło się wyżej, do policzka, a słodkie pytanie—prośba zostało okraszone nutką niewinności. Schneider w jej towarzystwie chyba nie mógł narzekać na nudę. — Tyle przecież musiało się wydarzyć od naszego ostatniego bankietu.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Towarzystwo Val zawsze było przez niego mile widziane. Nie była tylko piękną kobietą, za którą samoistnie wodziło się wzrokiem. Jej talent również nie był u niej definiującym atrybutem. Te dwie rzeczy zdecydowanie nie przeszkadzały, wręcz przeciwnie, naprawdę je cenił. Val jednak była głównie czarującą i inteligentną kobietą, świadomą siebie i swojego otoczenia. Wiedziała bardzo dobrze jak wykorzystać swoje atrybuty, a to już samo w sobie czyniło ją atrakcyjną. Nie był mężczyzną świętości. Do pełni wyznawania szeroko przyjętych wartości moralnych też mu wiele brakowało. Nie był mężczyzną statecznym, lubił się dobrze bawić. Odkąd wypracował swoją pozycję brał to co chciał, ale głupi nie był. Wiedział na co może sobie pozwolić, a na co nie. Szanował też Valerie. Jeśli była szczęśliwa z panem Sallowem niech i tak będzie. W tym morzu pływało jeszcze wiele innych, równie urodziwych i frapujących ryb. Szkoda jednak. Naprawdę szkoda.
Zaintrygowany pochylił nieco głowę, aby móc lepiej dosłyszeć szeptane przez nią sekrety. Faktycznie w jej towarzystwie trudno było o nudę. Po raz kolejny przeklął się w duchu, że to nie on jako pierwszy, wcześniej, nie wyszedł z propozycją spotkania i nadrobienia zaległości. Ogarnęła go nieodzowna chęć przekręcenia oczami na słowa o politykach, powstrzymał ją jednak, choć Val bez trudu mogła odczytać wyraźną niechęć na wypowiedziane przez nią słowa na twarzy Huntera i w nagle ściśniętych pod jej ręką mięśniach. Działali na niego jak płachta na byka. Nienawidził ich towarzystwa. Byli do szpiku kości nudnie i obłudni. Dyskusja z nimi na jakiekolwiek tematy też z góry zwykle bywała skazana na porażkę, gdyż ci nie byli skorzy do poznania czyjegoś zdania, a już tym bardziej innego od tego posiadanego przez nich samych. Słysząc kolejne słowa kobiety jednak na nowo się rozluźnił, jego oczy zabłysły z fascynacji, zupełnie jakby zobaczył niespotykane dotąd dzieło sztuki, a usta wykrzywił "wiedzący" uśmiech. Wspólni znajomi więc... - W takim razie jeszcze bardziej nie mogę się doczekać. - I faktycznie nie mógł. O ile myślał początkowo, że na ceremonię wybierze się niechętnie, tak słowa kobiety całkowicie zmieniły jego zdanie na ten temat.
Tylko ignoranci nie znają historii i tylko głupcy nie dbają o przyszłość. Na dobrą sprawę czarodzieje nigdy nie zaznali życia bez lęku. Jeśli nie żyli w cieniu, to w strachu przed dyskryminacją, drżąc o własne życie. Było to co najmniej mówiąc uwłaczające. I on pragnął świata, w którym nie musieliby kryć się w cieniu, martwić się tym, czy jutro, czy za stulecie znów nie zacznie się nagonka na czarodziejów. Taka jak niegdyś, taka jak teraz tylko na mugoli. Ludzie doprawdy nie uczyli się na błędach z przeszłości. Wszyscy znali tą historię i jej zakończenie, a jednak dają jej się powtarzać w kółko i w kółko, zdając sobie w pełni sprawę z jej konsekwencji. Co dobrego miało to wszystko przynieść? Wygrane? Na jak długo? Dopóki stół znów się nie obróci? Dopóki całkowicie jedna strona nie eksterminuje drugiej? A niech się biją. A niech się zabijają. Zawsze będą. Tak długo jak go to bezpośrednio nie dotyczyło nie dbał o to. A jednak ludzka krzywda nie była mu obojętna. Stare rany na historii i jego przodków wciąż piekły. Nowe, na twarzy zapłakanej Val, wdowy, wywoływały złość. - Nie ma sensu tego już roztrząsać i zastanawiać się co by było gdyby. Nie mogłaś przewidzieć tego co się wydarzyło. - Nie mogła zmienić przeszłości, musiała żyć dalej, miała dla kogo. Wciąż była młoda, utalentowana, wciąż mogła błyszczeć na scenie. - Gdyby straciła też i ciebie... los sierot nie należy do tych najłatwiejszych. - Tak się jednak nie stało. Córka nie straciła też i matki. Mogły zacząć nowe życie i najwidoczniej tak właśnie było. Owocne i szczęśliwe, jak mniema po uśmiechu, którym go darzyła, gdy opowiadała o swoim narzeczonym i zbliżającym się wielkimi krokami ślubie. Na krótką chwilę położył dłoń na tej jej, aby podkreślić wagę swych słów i dodać kobiecie otuchy. - To dobrze, że mogłyście zacząć tu znów wszystko od nowa, zaznać odrobiny spokoju i mam nadzieję, że też i szczęścia. - Uśmiechnął się szczerze licząc, że pewnego dnia uwolni się od gnębiącego ją poczucia winy i jeszcze świeżej w jej sercu żałoby.
- Słuchanie cię to czysta przyjemność. - Nie tylko z powodu przyjemnego tonu głosu. W męskich rozmowach zawsze brał czynny udział, ale w tych z kobietami... cóż, lubił je słuchać. Teraz nie rozmawiali jednak o rzeczach przyziemnych, sztuce, czy pragnieniach, a o tragedii. Dobrze, że wylała swoje smutki. Choć chwila słabości nie odbierała jej uroku przykro było mu patrzeć na zasmuconą twarz kobiety i jej przeszklone oczy. Duszenie tego wszystkiego w sobie na pewno było niełatwe. - Nie szkodzi. Proszę, zachowaj ją sobie, ale następnej okazji na pewno nie przepuszczę. - Z przyjemnością skorzysta z każdej okazji do ponownego spotkania z Herrin Vanity.
- Obawiam się, że niczym nowym cię nie zaskoczę. Głównie pracuję, szukam uciech z życia gdzie mogę. - Uśmiechnął się półgębkiem nie rozwijając myśli. - Odkąd się tu pojawiłem wziąłem pod swoją protekcję kilku artystów. Teraz, gdy w Londynie wszystko się uspokoiło planuję parę wystaw. Wszystko już gotowe czekam tylko na jeszcze jedną przesyłkę. Mam nadzieję, że się zjawicie z, jak już mniemam wtedy już mężem. - No chyba, że Rzecznik Ministerstwa Magii nie przepadał za sztuką wyższą. Cóż, nie żeby go to zdziwiło. Nie za wiele spodziewał się po polityku. - Co do zdrowia i szczęścia nie mam na co narzekać. Nie nudzę się, a to najważniejsze. - Nie znosił popadania w rutynę. Choć bywał wcześniej na wyspach Anglia okazała się być dla niego czymś nowym, przyjemną niespodzianką, niespodziewanym odkryciem. Na pewno też nie zawiodła go pod względem "atrakcji". Ponownie spojrzał na obraz przed sobą milcząc w zamyśleniu przez dłuższą chwilę. - Uratowała wiele istnień, ale koniec końców na co to wszystko było? Jej poświęcenie. Ludzie nigdy się nie zmienią. Zawsze będą się czegoś bać, czegoś pożądać. Jesteśmy destrukcyjnym gatunkiem. - My. Mugole i czarodzieje, bo czy krew nie wylewa się po obu stornach? - A jednak pisze się o niej pieśni, układa wiersze, maluje obrazy. Jest inspiracją. Symbolem. Jak myślisz ile takich osób jak ona stworzy ta wojna?
Zaintrygowany pochylił nieco głowę, aby móc lepiej dosłyszeć szeptane przez nią sekrety. Faktycznie w jej towarzystwie trudno było o nudę. Po raz kolejny przeklął się w duchu, że to nie on jako pierwszy, wcześniej, nie wyszedł z propozycją spotkania i nadrobienia zaległości. Ogarnęła go nieodzowna chęć przekręcenia oczami na słowa o politykach, powstrzymał ją jednak, choć Val bez trudu mogła odczytać wyraźną niechęć na wypowiedziane przez nią słowa na twarzy Huntera i w nagle ściśniętych pod jej ręką mięśniach. Działali na niego jak płachta na byka. Nienawidził ich towarzystwa. Byli do szpiku kości nudnie i obłudni. Dyskusja z nimi na jakiekolwiek tematy też z góry zwykle bywała skazana na porażkę, gdyż ci nie byli skorzy do poznania czyjegoś zdania, a już tym bardziej innego od tego posiadanego przez nich samych. Słysząc kolejne słowa kobiety jednak na nowo się rozluźnił, jego oczy zabłysły z fascynacji, zupełnie jakby zobaczył niespotykane dotąd dzieło sztuki, a usta wykrzywił "wiedzący" uśmiech. Wspólni znajomi więc... - W takim razie jeszcze bardziej nie mogę się doczekać. - I faktycznie nie mógł. O ile myślał początkowo, że na ceremonię wybierze się niechętnie, tak słowa kobiety całkowicie zmieniły jego zdanie na ten temat.
Tylko ignoranci nie znają historii i tylko głupcy nie dbają o przyszłość. Na dobrą sprawę czarodzieje nigdy nie zaznali życia bez lęku. Jeśli nie żyli w cieniu, to w strachu przed dyskryminacją, drżąc o własne życie. Było to co najmniej mówiąc uwłaczające. I on pragnął świata, w którym nie musieliby kryć się w cieniu, martwić się tym, czy jutro, czy za stulecie znów nie zacznie się nagonka na czarodziejów. Taka jak niegdyś, taka jak teraz tylko na mugoli. Ludzie doprawdy nie uczyli się na błędach z przeszłości. Wszyscy znali tą historię i jej zakończenie, a jednak dają jej się powtarzać w kółko i w kółko, zdając sobie w pełni sprawę z jej konsekwencji. Co dobrego miało to wszystko przynieść? Wygrane? Na jak długo? Dopóki stół znów się nie obróci? Dopóki całkowicie jedna strona nie eksterminuje drugiej? A niech się biją. A niech się zabijają. Zawsze będą. Tak długo jak go to bezpośrednio nie dotyczyło nie dbał o to. A jednak ludzka krzywda nie była mu obojętna. Stare rany na historii i jego przodków wciąż piekły. Nowe, na twarzy zapłakanej Val, wdowy, wywoływały złość. - Nie ma sensu tego już roztrząsać i zastanawiać się co by było gdyby. Nie mogłaś przewidzieć tego co się wydarzyło. - Nie mogła zmienić przeszłości, musiała żyć dalej, miała dla kogo. Wciąż była młoda, utalentowana, wciąż mogła błyszczeć na scenie. - Gdyby straciła też i ciebie... los sierot nie należy do tych najłatwiejszych. - Tak się jednak nie stało. Córka nie straciła też i matki. Mogły zacząć nowe życie i najwidoczniej tak właśnie było. Owocne i szczęśliwe, jak mniema po uśmiechu, którym go darzyła, gdy opowiadała o swoim narzeczonym i zbliżającym się wielkimi krokami ślubie. Na krótką chwilę położył dłoń na tej jej, aby podkreślić wagę swych słów i dodać kobiecie otuchy. - To dobrze, że mogłyście zacząć tu znów wszystko od nowa, zaznać odrobiny spokoju i mam nadzieję, że też i szczęścia. - Uśmiechnął się szczerze licząc, że pewnego dnia uwolni się od gnębiącego ją poczucia winy i jeszcze świeżej w jej sercu żałoby.
- Słuchanie cię to czysta przyjemność. - Nie tylko z powodu przyjemnego tonu głosu. W męskich rozmowach zawsze brał czynny udział, ale w tych z kobietami... cóż, lubił je słuchać. Teraz nie rozmawiali jednak o rzeczach przyziemnych, sztuce, czy pragnieniach, a o tragedii. Dobrze, że wylała swoje smutki. Choć chwila słabości nie odbierała jej uroku przykro było mu patrzeć na zasmuconą twarz kobiety i jej przeszklone oczy. Duszenie tego wszystkiego w sobie na pewno było niełatwe. - Nie szkodzi. Proszę, zachowaj ją sobie, ale następnej okazji na pewno nie przepuszczę. - Z przyjemnością skorzysta z każdej okazji do ponownego spotkania z Herrin Vanity.
- Obawiam się, że niczym nowym cię nie zaskoczę. Głównie pracuję, szukam uciech z życia gdzie mogę. - Uśmiechnął się półgębkiem nie rozwijając myśli. - Odkąd się tu pojawiłem wziąłem pod swoją protekcję kilku artystów. Teraz, gdy w Londynie wszystko się uspokoiło planuję parę wystaw. Wszystko już gotowe czekam tylko na jeszcze jedną przesyłkę. Mam nadzieję, że się zjawicie z, jak już mniemam wtedy już mężem. - No chyba, że Rzecznik Ministerstwa Magii nie przepadał za sztuką wyższą. Cóż, nie żeby go to zdziwiło. Nie za wiele spodziewał się po polityku. - Co do zdrowia i szczęścia nie mam na co narzekać. Nie nudzę się, a to najważniejsze. - Nie znosił popadania w rutynę. Choć bywał wcześniej na wyspach Anglia okazała się być dla niego czymś nowym, przyjemną niespodzianką, niespodziewanym odkryciem. Na pewno też nie zawiodła go pod względem "atrakcji". Ponownie spojrzał na obraz przed sobą milcząc w zamyśleniu przez dłuższą chwilę. - Uratowała wiele istnień, ale koniec końców na co to wszystko było? Jej poświęcenie. Ludzie nigdy się nie zmienią. Zawsze będą się czegoś bać, czegoś pożądać. Jesteśmy destrukcyjnym gatunkiem. - My. Mugole i czarodzieje, bo czy krew nie wylewa się po obu stornach? - A jednak pisze się o niej pieśni, układa wiersze, maluje obrazy. Jest inspiracją. Symbolem. Jak myślisz ile takich osób jak ona stworzy ta wojna?
I show not your face but your heart's desire
Przyjęcie przez Huntera zaproszenia na ślub uradowało Val nie tylko — choć przede wszystkim — ze względów osobistych. Darzyła tego mężczyznę naprawdę sporą sympatią, była pewna, że jego ponowna obecność w jej życiu mogłaby wpłynąć korzystnie również na Hersilię; Schneider miał przecież oko do sztuki, jej córka cechowała się wyjątkową nań wrażliwością. Valerie nie mogła wobec tego ograniczać jej wyłącznie do sztuk muzycznych, pragnąc przede wszystkim, jak każda matka, by jej córka odnalazła dla siebie swą własną drogę. Oczywiście, byłoby pięknie, gdyby tak jak Vanity, skierowała swe kroki ku muzyce, korzystała z talentu do fortepianu i słowiczego głosu, który za kilka lat, kształtowany w cierpliwych dłoniach matki, mógłby przynieść jej fortunę. Jednakże ostatnimi czasy na poważnie zastanawiała się, czy wobec sytuacji panującej w kraju i niepewnej sytuacji Hogwartu, nie lepiej byłoby wysłać córkę na nauki do Beauxbatons. Wtedy wcześniejsze rozmowy z utalentowanymi kuratorami wystaw mogłyby dać Hersilii przewagę nad innymi uczniami, jednocześnie łagodząc tęsknotę za Berlinem, gdyby prowadzone były w języku niemieckim.
Zgoda na zjawienie się na ślubie oznaczała także, że mogła przejść do kolejnej części planu. Schneider miewał bowiem — co w swym liście zawarła Deirdre, skłonności do obracania się w towarzystwie kobiet, których krew była bardziej, niż mniej skalana historią związków z mugolami. Pojawienie się na weselu ze szlamą nie wchodziło w grę, czuła, że i Hunter był w stanie zrozumieć aluzję odnośnie wspólnych znajomych nie tylko na poziomie dosłownym, ale także tym, że wesele państwa Sallow obfitować będzie w wiele okazji do zawiązania nowych, intratnych znajomości, z ludźmi, którzy obrali jeden, solidarny front. Front antymugolski. Odpowiednia dla statusu, dystyngowana partnerka była więc koniecznością, a Valerie znała wiele obiecujących młodych czarownic, które rozkwitłyby pod jego protekcją.
— Merlin i magia mimo wszystko nam sprzyjają — odezwała się raz jeszcze, a na przeciętej dotychczas bólem twarzy wreszcie zjawił się spokój. Valerie westchnęła cicho, westchnienie te mogłoby zostać nawet niezauważone, gdyby nie to, że w miękkości tego gestu wyrzuciła z siebie część bólu i żalu, którym karmiła swego rozmówcę przez ostatni czas. Posiadała spore doświadczenie w kłamstwie, choć nie opanowała tej sztuki do perfekcji. Występy takie jak ten z pewnością jednak przesuwały jej granice, dodając skrzydeł na późniejsze próby. W kłamstwie bowiem podobnie jak w śpiewie najważniejsze było wyczucie, którą ekspresją najdogodniej było dotrzeć do serca swojego odbiorcy. — I choć jest to trudna lekcja, zdaje mi się, że po takim czasie wreszcie ją rozumiem. Cierpienie i śmierć są jedynie drogą, Hunterze. Trudną, wymagającą, dla wielu niezrozumiałą — mówiła dalej, spojrzenie jasnych oczu skupiając na twarzy swego towarzysza. Wrażliwym duszom często wystarczał opis, by mogły zatonąć w sytuacji dla siebie hipotetycznej, a dla opowiadającego jak najbardziej realnej. Valerie pragnęła, by kurator wystaw zanurzył się w iluzji, którą dla niego tworzyła, tak jak za mniej niż dwa miesiące będzie miał okazję zanurzyć się w iluzji obrazu, przygotowaną przez rodzinę jej (jeszcze) narzeczonego. — Ale otwierającą na zupełnie inny rodzaj wrażliwości. Na historie, których nie mieliśmy jeszcze odwagi wysłuchać. Czym różnię się od wdów z Warwickshire? Jedynie tym, że mogę przekazać ich historie, sprawić, że zostaną usłyszane. Tylko tyle mogę zrobić. Dla nich — dłoń z chusteczką przesunęła się powoli między policzkiem a klatką piersiową śpiewaczki, wreszcie zatrzymując się na wysokości serca. — Ale i dla siebie — uśmiechnęła się szerzej, choć dalej łagodnie, jednocześnie chyląc lekko głowę przed swym rozmówcą. Czy zrozumie? Był inteligentnym człowiekiem, przede wszystkim dlatego udało im się nawiązać aż tak dobry kontakt.
Tak dobry, że na dźwięk o uciechach, Valerie jeszcze raz spojrzała na niego, odrobinę z dołu przez wzgląd na swój wzrost, po czym uśmiechnęła się znacząco, w cichym zrozumieniu drugiego dna tych słów, choć gdyby ktoś im się teraz przyglądał, niewiele mógłby odczytać z jej postawy, poza tym, że najwyraźniej rozmowa między dwojgiem czarodziejów była prowadzona z zadowoleniem płynącym z obydwu stron.
— Och, a na jaką paczkę czekasz? Jeżeli to nie tajemnica... — spytała, ponownie ściszając głos do szeptu, a potraktowane czarnym tuszem rzęsy poruszyły się kilkukrotnie, podobne do wachlarzy, które ratowały damy od upałów w letnie dni. — Jeżeli tematy wystawy będą odpowiednie i dla młodych umysłów, może mogłabym zjawić się z moją córką. Wydaje mi się, że miałeś okazję poznać kiedyś Hersilię, prawda? — w jej poprzednim życiu, między Charlottenburgiem a Poczdamem. Pod wpływem Huntera przeniosła i swoje spojrzenie na obraz, który wciąż tkwił przed nimi, wsłuchując się w jego przemyślenia. Przemyślenia, które miały w sobie zarówno pierwiastek typowo artystyczny, tak charakterystyczny dla postaci Schneidera, jak i ten drugi, polityczny, o który do tej pory nigdy go nie podejrzewała.
Nawet nie wiedział, jak bardzo była z niego dumna.
— Takich jak ona lub o wiele lepszych — dodała od siebie, spoglądając na niego już wyłącznie kątem oka. Wyprostowane plecy, nienaganna sylwetka, podbródek uniesiony delikatnie do góry, sama bywała posągową pięknością. — Pomimo wojny życie wciąż trwa. Kochamy, opłakujemy, wstajemy wraz z rankiem i kładziemy się do snu wieczorem, pożądamy... A im bliżej końca świata, tym wszystkie te uczucia są mocniejsze, tym bliżej tego, czego nam, artystom, najbardziej brakuje. To sztuka odnaleźć ekstazę, tę prawdziwą, oczyszczającą zmysły, ale paradoksalnie... Wojenne napięcie jej sprzyja, nie sądzisz?
Pytanie zostało zadane oczywiście prowokacyjnie, szpilka precyzyjnie wciśnięta w cel.
— Pozwól, że znów przejmę inicjatywę. W City of London znajduje się pewne szczególne miejsce, Liquid Paradise. Co wieczór dają tam występy na żywo, to swoista kuźnia talentów i... — na moment sięgnęła do torebki, w której umieściła pożyczoną od mężczyzny chusteczkę, jej rąbek raz jeszcze wystawiając na widok Huntera. — Spośród wszystkich miejsc, w których można spędzić miło czas, najlepsze do zwrotu własności. Znajdź dla mnie wolny wieczór. W muzyce jestem o wiele bieglejsza, niż w obrazach.
Zgoda na zjawienie się na ślubie oznaczała także, że mogła przejść do kolejnej części planu. Schneider miewał bowiem — co w swym liście zawarła Deirdre, skłonności do obracania się w towarzystwie kobiet, których krew była bardziej, niż mniej skalana historią związków z mugolami. Pojawienie się na weselu ze szlamą nie wchodziło w grę, czuła, że i Hunter był w stanie zrozumieć aluzję odnośnie wspólnych znajomych nie tylko na poziomie dosłownym, ale także tym, że wesele państwa Sallow obfitować będzie w wiele okazji do zawiązania nowych, intratnych znajomości, z ludźmi, którzy obrali jeden, solidarny front. Front antymugolski. Odpowiednia dla statusu, dystyngowana partnerka była więc koniecznością, a Valerie znała wiele obiecujących młodych czarownic, które rozkwitłyby pod jego protekcją.
— Merlin i magia mimo wszystko nam sprzyjają — odezwała się raz jeszcze, a na przeciętej dotychczas bólem twarzy wreszcie zjawił się spokój. Valerie westchnęła cicho, westchnienie te mogłoby zostać nawet niezauważone, gdyby nie to, że w miękkości tego gestu wyrzuciła z siebie część bólu i żalu, którym karmiła swego rozmówcę przez ostatni czas. Posiadała spore doświadczenie w kłamstwie, choć nie opanowała tej sztuki do perfekcji. Występy takie jak ten z pewnością jednak przesuwały jej granice, dodając skrzydeł na późniejsze próby. W kłamstwie bowiem podobnie jak w śpiewie najważniejsze było wyczucie, którą ekspresją najdogodniej było dotrzeć do serca swojego odbiorcy. — I choć jest to trudna lekcja, zdaje mi się, że po takim czasie wreszcie ją rozumiem. Cierpienie i śmierć są jedynie drogą, Hunterze. Trudną, wymagającą, dla wielu niezrozumiałą — mówiła dalej, spojrzenie jasnych oczu skupiając na twarzy swego towarzysza. Wrażliwym duszom często wystarczał opis, by mogły zatonąć w sytuacji dla siebie hipotetycznej, a dla opowiadającego jak najbardziej realnej. Valerie pragnęła, by kurator wystaw zanurzył się w iluzji, którą dla niego tworzyła, tak jak za mniej niż dwa miesiące będzie miał okazję zanurzyć się w iluzji obrazu, przygotowaną przez rodzinę jej (jeszcze) narzeczonego. — Ale otwierającą na zupełnie inny rodzaj wrażliwości. Na historie, których nie mieliśmy jeszcze odwagi wysłuchać. Czym różnię się od wdów z Warwickshire? Jedynie tym, że mogę przekazać ich historie, sprawić, że zostaną usłyszane. Tylko tyle mogę zrobić. Dla nich — dłoń z chusteczką przesunęła się powoli między policzkiem a klatką piersiową śpiewaczki, wreszcie zatrzymując się na wysokości serca. — Ale i dla siebie — uśmiechnęła się szerzej, choć dalej łagodnie, jednocześnie chyląc lekko głowę przed swym rozmówcą. Czy zrozumie? Był inteligentnym człowiekiem, przede wszystkim dlatego udało im się nawiązać aż tak dobry kontakt.
Tak dobry, że na dźwięk o uciechach, Valerie jeszcze raz spojrzała na niego, odrobinę z dołu przez wzgląd na swój wzrost, po czym uśmiechnęła się znacząco, w cichym zrozumieniu drugiego dna tych słów, choć gdyby ktoś im się teraz przyglądał, niewiele mógłby odczytać z jej postawy, poza tym, że najwyraźniej rozmowa między dwojgiem czarodziejów była prowadzona z zadowoleniem płynącym z obydwu stron.
— Och, a na jaką paczkę czekasz? Jeżeli to nie tajemnica... — spytała, ponownie ściszając głos do szeptu, a potraktowane czarnym tuszem rzęsy poruszyły się kilkukrotnie, podobne do wachlarzy, które ratowały damy od upałów w letnie dni. — Jeżeli tematy wystawy będą odpowiednie i dla młodych umysłów, może mogłabym zjawić się z moją córką. Wydaje mi się, że miałeś okazję poznać kiedyś Hersilię, prawda? — w jej poprzednim życiu, między Charlottenburgiem a Poczdamem. Pod wpływem Huntera przeniosła i swoje spojrzenie na obraz, który wciąż tkwił przed nimi, wsłuchując się w jego przemyślenia. Przemyślenia, które miały w sobie zarówno pierwiastek typowo artystyczny, tak charakterystyczny dla postaci Schneidera, jak i ten drugi, polityczny, o który do tej pory nigdy go nie podejrzewała.
Nawet nie wiedział, jak bardzo była z niego dumna.
— Takich jak ona lub o wiele lepszych — dodała od siebie, spoglądając na niego już wyłącznie kątem oka. Wyprostowane plecy, nienaganna sylwetka, podbródek uniesiony delikatnie do góry, sama bywała posągową pięknością. — Pomimo wojny życie wciąż trwa. Kochamy, opłakujemy, wstajemy wraz z rankiem i kładziemy się do snu wieczorem, pożądamy... A im bliżej końca świata, tym wszystkie te uczucia są mocniejsze, tym bliżej tego, czego nam, artystom, najbardziej brakuje. To sztuka odnaleźć ekstazę, tę prawdziwą, oczyszczającą zmysły, ale paradoksalnie... Wojenne napięcie jej sprzyja, nie sądzisz?
Pytanie zostało zadane oczywiście prowokacyjnie, szpilka precyzyjnie wciśnięta w cel.
— Pozwól, że znów przejmę inicjatywę. W City of London znajduje się pewne szczególne miejsce, Liquid Paradise. Co wieczór dają tam występy na żywo, to swoista kuźnia talentów i... — na moment sięgnęła do torebki, w której umieściła pożyczoną od mężczyzny chusteczkę, jej rąbek raz jeszcze wystawiając na widok Huntera. — Spośród wszystkich miejsc, w których można spędzić miło czas, najlepsze do zwrotu własności. Znajdź dla mnie wolny wieczór. W muzyce jestem o wiele bieglejsza, niż w obrazach.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Cóż można było o nim powiedzieć? Był człowiekiem lubiącym czerpać z życia przyjemności i faktycznie miał słabość do kobiet. Nigdy się nie ożenił, stateczność uznając za nudną. Przez swe życie miał jednak kilka wieloletnich partnerek, które na pewno na brak opieki z jego strony nie mogły narzekać, nawet jeśli jego uwagę na chwilę kradła inna niewiasta. Ich krew nigdy nie mieściła się w jego "kryterium wyboru". Nie dbał o to, bo i po co miał sobie czegokolwiek odmawiać? Teraz jednak stąpał na kruchym lodzie. Nie mógł obnosić się z tym kto faktycznie znajduje się pod jego kuratoryjną protekcją. To samo tyczyło się tego z kim lubił spędzać swój wolny czas. Najrozsądniej byłoby to wszystko ukrócić i może faktycznie będzie musiał, gdy sytuacja poza Wyspami również nabierze tempa, a inne kraje pójdą w ślad angielskiej czystki. To nie było jednak jego zmartwienie na dzisiejszy dzień. Żadne nie miały znaczenia w tak doborowym towarzystwie.
- I oby sprzyjali nam dalej. - Wojny lubiły się przeciągać. Ruchy oporu ciężko było stłamsić. Byli jak iskra, która wzniecała co chwilę nowy płomień. Do tej pory wojna była mu na rękę, zbyt długie przedłużanie się jej nie działało jednak na jego korzyść. Nie jeśli chciał tu wciąż gościć. Wolny Londyn pragnął kultury, powrotu do normalności. Płomień wciąż się jednak tlił. Anglicy wciąż z gorzkim posmakiem na ustach, z rozrywającym serca bólem chcieli rozpamiętywać swych bohaterów wojennych, podziwiać tych walczących za lepszy świat. Wszystkie targające nimi uczucia były świeże. Gniew i żal wciąż zatruwały ich ciała. Był bardziej niż chętny, aby skorzystać z tej okazji. Postarać się, aby jego wystawy zabłysnęły na tle innych i w Anglii i poza nią, bo przecież reszta świata też z zaciekawieniem spoglądała w tą stronę.
- Dla niektórych śmierć jest też jednak końcem. I nie mam na myśli tylko tych, którzy nas opuszczają. Żal potrafi zniszczyć człowieka. Odebrać mu radość z życia, jego sens. Niszczy, czasem nawet pozbawia człowieczeństwo. Dla wielu jest jednak terapeutyczny. Czas pomaga, a nikt nie powinien tkwić w miejscu bez celu. - Cieszył się, że taki los nie spotkał Valerie. Miała dla kogo żyć, ale dobrze też, że nie zapominała w tym wszystkim o sobie i swojej przyszłości. Szkoda by było, gdyby taka kobieta jak ona zmarnowała cały swój potencjał.
Odwrócił się do niej w pełni spoglądając na twarz śpiewaczki przepełnioną smutkiem. Mimowolnie jednak jego wzrok podążył niżej, za jej dłonią i trzymaną w niej jego chusteczką. Zanim skończyła mówić uniósł znów wzrok spotykając jej jasne oczy. - Mogę ci obiecać, że i ja postaram się przekazać dalej te historie. Ból i poświęcenie. Żadna z wdów nie zostanie zapomniana. To co musiały przetrwać i to czego musiały się wyrzec również nie. Ich postawa, twoja również, będzie poruszać serca wielu przyszłym pokoleniom. Dodawać sił i otuchy kolejnym kobietą. - Tyle mógł dla nich zrobić. Ton ich rozmowy znów zmienił się na luźniejszy, poufalny wręcz, co przyjął z radością. Nie miał problemu ze słuchaniem zwierzeń pięknej kobiety, choć skłamałby twierdząc, że nie wolałby, aby te dotyczyły mniej przykrej sfery.
Jego usta rozszerzyły się w szelmowskim uśmiechu, a w oczach zabłysła ekscytacja. - Tajemnica. Ale skoro ty byłaś skora się jedną ze mną podzielić, to ja nie powinienem pozostać ci dłużny. - Stwierdził konspiracyjnym tonem nachylając się, aby to co mówił nie dotarło do niepowołanych uszu. Ostatnie czego chciał to, aby ktoś podłożył mu świnię organizując podobną wystawę przed nim. - Wystawię pracę aż trzech artystów. Tylko jedno nazwisko możesz kojarzyć, dla reszty będzie to debiut. Chcę przestawić okrucieństwo wojny, na świeżo, brutalnie. Z wielkim großes finale - utopią. Światem doskonałym, taki, który możemy mieć. - Pierwsza wystawa była zawsze najważniejsza. Musiała nieco szokować, w granicach oczywiście dobrego smaku, ale jednak. Musiała sama się obronić, sprawić, że ludzie z wypiekami na twarzach będą stać w kolejce po wykupienie biletu na drugą wystawę zwieńczoną jego nazwiskiem. - Dlatego o ile z przyjemnością ugościłbym uroczą Hersilię, tak proponowałbym jednak dla młodszych umysłów moją drugą wystawę. Będzie ona mniej... przytłaczająca.
Swą uwagę ponownie skierowali na obraz przed sobą snując kolejne wywody. Jak wiele razy go jeszcze zaskoczy? Z fascynacją i podziwem wsłuchiwał się w słowa kobiety zastanawiając się czy faktycznie myśli tak jak on, czy może mówi to co chciał usłyszeć. Choć odpowiedz go intrygowała, tak koniec końców nie była dla niego ważna. Jej słowa i cała osoba intrygowały bez względu czy były szczerym poglądem, czy kobiecą grą. - Tak. Dokładnie tak sądzę. - Odpowiedział zadowolonym, niższym niż do tej pory tembrem głosu. Zmrużył powieki przyglądając się jej ustom, później znów wędrując wzrokiem za chusteczką, którą finalnie schowała do torebki. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jej wystający rąbek, aby znów, tym razem ciemniejszym spojrzeniem, w pełni spojrzeć na kobietę przed sobą. Pokusa. Nie musiała używać chusteczki by go na nią wystawić. - Nie tylko w muzyce. - Musiała być w końcu świadoma tego co robi. Zawsze były. - Zjawię się z przyjemnością. A teraz, nach Ihnen, bitte. - Zapraszającym gestem dłoni wskazał jej drogę do kolejnego obrazu zupełnie tak jakby już był u siebie.
- I oby sprzyjali nam dalej. - Wojny lubiły się przeciągać. Ruchy oporu ciężko było stłamsić. Byli jak iskra, która wzniecała co chwilę nowy płomień. Do tej pory wojna była mu na rękę, zbyt długie przedłużanie się jej nie działało jednak na jego korzyść. Nie jeśli chciał tu wciąż gościć. Wolny Londyn pragnął kultury, powrotu do normalności. Płomień wciąż się jednak tlił. Anglicy wciąż z gorzkim posmakiem na ustach, z rozrywającym serca bólem chcieli rozpamiętywać swych bohaterów wojennych, podziwiać tych walczących za lepszy świat. Wszystkie targające nimi uczucia były świeże. Gniew i żal wciąż zatruwały ich ciała. Był bardziej niż chętny, aby skorzystać z tej okazji. Postarać się, aby jego wystawy zabłysnęły na tle innych i w Anglii i poza nią, bo przecież reszta świata też z zaciekawieniem spoglądała w tą stronę.
- Dla niektórych śmierć jest też jednak końcem. I nie mam na myśli tylko tych, którzy nas opuszczają. Żal potrafi zniszczyć człowieka. Odebrać mu radość z życia, jego sens. Niszczy, czasem nawet pozbawia człowieczeństwo. Dla wielu jest jednak terapeutyczny. Czas pomaga, a nikt nie powinien tkwić w miejscu bez celu. - Cieszył się, że taki los nie spotkał Valerie. Miała dla kogo żyć, ale dobrze też, że nie zapominała w tym wszystkim o sobie i swojej przyszłości. Szkoda by było, gdyby taka kobieta jak ona zmarnowała cały swój potencjał.
Odwrócił się do niej w pełni spoglądając na twarz śpiewaczki przepełnioną smutkiem. Mimowolnie jednak jego wzrok podążył niżej, za jej dłonią i trzymaną w niej jego chusteczką. Zanim skończyła mówić uniósł znów wzrok spotykając jej jasne oczy. - Mogę ci obiecać, że i ja postaram się przekazać dalej te historie. Ból i poświęcenie. Żadna z wdów nie zostanie zapomniana. To co musiały przetrwać i to czego musiały się wyrzec również nie. Ich postawa, twoja również, będzie poruszać serca wielu przyszłym pokoleniom. Dodawać sił i otuchy kolejnym kobietą. - Tyle mógł dla nich zrobić. Ton ich rozmowy znów zmienił się na luźniejszy, poufalny wręcz, co przyjął z radością. Nie miał problemu ze słuchaniem zwierzeń pięknej kobiety, choć skłamałby twierdząc, że nie wolałby, aby te dotyczyły mniej przykrej sfery.
Jego usta rozszerzyły się w szelmowskim uśmiechu, a w oczach zabłysła ekscytacja. - Tajemnica. Ale skoro ty byłaś skora się jedną ze mną podzielić, to ja nie powinienem pozostać ci dłużny. - Stwierdził konspiracyjnym tonem nachylając się, aby to co mówił nie dotarło do niepowołanych uszu. Ostatnie czego chciał to, aby ktoś podłożył mu świnię organizując podobną wystawę przed nim. - Wystawię pracę aż trzech artystów. Tylko jedno nazwisko możesz kojarzyć, dla reszty będzie to debiut. Chcę przestawić okrucieństwo wojny, na świeżo, brutalnie. Z wielkim großes finale - utopią. Światem doskonałym, taki, który możemy mieć. - Pierwsza wystawa była zawsze najważniejsza. Musiała nieco szokować, w granicach oczywiście dobrego smaku, ale jednak. Musiała sama się obronić, sprawić, że ludzie z wypiekami na twarzach będą stać w kolejce po wykupienie biletu na drugą wystawę zwieńczoną jego nazwiskiem. - Dlatego o ile z przyjemnością ugościłbym uroczą Hersilię, tak proponowałbym jednak dla młodszych umysłów moją drugą wystawę. Będzie ona mniej... przytłaczająca.
Swą uwagę ponownie skierowali na obraz przed sobą snując kolejne wywody. Jak wiele razy go jeszcze zaskoczy? Z fascynacją i podziwem wsłuchiwał się w słowa kobiety zastanawiając się czy faktycznie myśli tak jak on, czy może mówi to co chciał usłyszeć. Choć odpowiedz go intrygowała, tak koniec końców nie była dla niego ważna. Jej słowa i cała osoba intrygowały bez względu czy były szczerym poglądem, czy kobiecą grą. - Tak. Dokładnie tak sądzę. - Odpowiedział zadowolonym, niższym niż do tej pory tembrem głosu. Zmrużył powieki przyglądając się jej ustom, później znów wędrując wzrokiem za chusteczką, którą finalnie schowała do torebki. Przez dłuższą chwilę wpatrywał się w jej wystający rąbek, aby znów, tym razem ciemniejszym spojrzeniem, w pełni spojrzeć na kobietę przed sobą. Pokusa. Nie musiała używać chusteczki by go na nią wystawić. - Nie tylko w muzyce. - Musiała być w końcu świadoma tego co robi. Zawsze były. - Zjawię się z przyjemnością. A teraz, nach Ihnen, bitte. - Zapraszającym gestem dłoni wskazał jej drogę do kolejnego obrazu zupełnie tak jakby już był u siebie.
I show not your face but your heart's desire
Dobroduszne życzenie powinno zawisnąć nad ich głowami, jak najdłużej się tylko dało. Wszystko wskazywało przecież na to, że właśnie ku temu zmierza świat — do sprzyjania postaciom takim jak Hunter Schneider i Valerie Vanity. Mawiają przecież, że tylko zwycięzcy piszą historię, ale to nieprawda. Zwycięzcy historię piszą, malują, wystawiają, wyśpiewują i rzeźbą. Przed ludźmi sztuki zamieszkującymi Londyn stała bowiem wielka szansa. Szansa dziejowa, drugiej takiej mogą niedostąpić. Deirdre rękami Valerie oferowała przecież Hunterowi coś o wiele ważniejszego niż bezpieczeństwo, coś więcej niż politykę. Transakcja wiązana dawała przecież Niemcowi szansę na zabłyśnięcie. Szansę na umocnienie swojej pozycji, na dalsze życie w luksusie, a kto wie — może zwiększenie go i przedłużenie czasu jego działania. Tylko głupiec nie skorzystałby z oferty, tylko głupiec uznałby, że warto poświęcić aż tak wiele tylko po to, by móc rozchylić kolana jakiejś przypadkowej prawdopodobnie, mugolskiej dziewczyny. Valerie była przekonana, że Hunter prędko o nich zapomni; jeżeli nawet nie dzięki przywilejom, które spłyną na niego w efekcie współpracy z Rycerzami Walpurgii to z innego prostego powodu — miała już na oku dziewczę, które wpasowywało się idealnie w jego upodobania. Może kandydatka nie była aż tak doświadczona w sztuce uwodzenia jak Valerie, jednak potrafiła rozpylić wokół siebie aurę, która przyciągała mężczyzn podobnych Schneiderowi jak pszczoły do miodu.
— Potrafi — przyznała mu rację, na moment zatapiając się w zamyśleniu; mężczyźni uwielbiali, gdy się z nimi zgadzało, ale tym razem pani Vanity nie robiła tego wyłącznie dla zasady. Ten specyficzny, filozoficzny dyskurs, który się między nimi wywiązał, mógł być idealnym podłożem do jakiejś naukowej pracy, rozważań wchodzących przede wszystkim poza granice tworzenia, a wkraczające odważnie w dziedzinę interpretacji tego, czy innego dzieła. — Ale daje też przestrzeń do ewaluacji tego, co już stało się naszym udziałem. Stawia wszystkie nasze zachcianki i wartości w perspektywie. W destrukcji... też jest coś pięknego. Dla niektórych jest to otwarcie drzwi, których nie miało się odwagi otworzyć wcześniej. Dla innych okazja do zapamiętania tego, jak ulotny i kruchy jest człowieczy los... — westchnęła boleśnie, gdy lewa dłoń przesunęła się powoli w okolice palca serdecznego prawej. Niegdyś było to miejsce zajęte przez pierścionek z czerwonym oczkiem, prezent od Franza Kruegera; teraz na palcu spoczywał wsunięty kilka dni temu w powozie pierścionek z kamieniem księżycowym. Widoczna, wizualna zmiana. Według Valerie na lepsze.
Jeszcze raz wzniosła spojrzenie na mężczyznę, tym razem nie było już na jej twarzy ani śladu smutku. Cała ekspresja skupiła się na wdzięczności i zachwycie. Właśnie to chciała usłyszeć z jego ust, gdy zapraszała go na dzisiejsze spotkanie. Że poniesie historie, świadectwo czystej krwi dalej. Że skupi swą działalność na tym właśnie. Nie sądziła, że przypomnienie Schneiderowi jego pochodzenia i tego, że był synem tych, którym udało się przeżyć, co samo w sobie było powodem do dumy i unikania rozrzedzania krwi zajmie jej tyle czasu, lecz zawsze było warte zachodu. Brzydziła się mężczyznami, którzy zapominali o tym, gdy tylko pojawiła się koło nich jakaś dostępna (nie przyjmowała do siebie nawet myśli, że ładna lub — co gorsza — mądra) mugolka, czy mugolaczka. Ale każdego zbłąkanego mężczyznę można było zawrócić na właściwą drogę, z odrobiną cierpliwości doprowadzić do pożądanego stanu rzeczy.
— Niezwykłą przyjemność wyświadczasz mi swym słowem i gestem, Hunterze — wyszeptała, korzystając z niewielkiej odległości powstałej między nimi. Potraktowane szminką usta uformowały się w półuśmiech, gdy spoglądała na mężczyznę spod wachlarza rzęs. Długo, wyczekująco, jakby smakowała chwilę, która stała się ich udziałem w galerii sztuki. — Hersilię zabiorę zatem na drugą z wystaw, pierwszą poświęcę mej niepodzielnej uwadze — niepodzielnej, zatem zamierzała zjawić się tam sama. Oczywiście, wybranie się na wernisaż z Corneliusem byłoby dla niej najwygodniejsze, lecz obecność narzeczonego, nawet przytaczana w rozmowie drażniła kuratora sztuki na tyle, by Valerie odłożyła poznanie mężczyzn trochę dalej w przyszłość. Może trzecia wystawa? Wielki finał?
Uśmiech zafalował mocniej, lecz w jasnoniebieskich oczach pani Vanity błysnęło coś niebezpiecznego. Coś niedopowiedzianego, które i tak wybrzmiało w podprogowym przekazie prowadzonej rozmowy. Oczywiście, że nie tylko w muzyce.
— Mein Vergnügen — dodała więc, pozwalając prowadzić się dalej. Dzień dopiero się rozpoczynał, a spacer po galerii sztuki zajął frau Vanity i herr Schneiderowi niewiele ponad godzinę. Wszystko, co dobre kończyło się jednak zdecydowanie zbyt prędko, a gdy nadszedł czas pożegnań, Valerie wysunęła dłoń spod opiekuńczego ramienia niemieckiego znajomego, by dygnąć przed nim wybitnie angielskim stylu. Powinien się do tego przyzwyczajać.
— Liquid Paradise, Samstag nächster Woche, um zwanzig Uhr. Bitte kommen Sie nicht zu spät.
| z/tx2
— Potrafi — przyznała mu rację, na moment zatapiając się w zamyśleniu; mężczyźni uwielbiali, gdy się z nimi zgadzało, ale tym razem pani Vanity nie robiła tego wyłącznie dla zasady. Ten specyficzny, filozoficzny dyskurs, który się między nimi wywiązał, mógł być idealnym podłożem do jakiejś naukowej pracy, rozważań wchodzących przede wszystkim poza granice tworzenia, a wkraczające odważnie w dziedzinę interpretacji tego, czy innego dzieła. — Ale daje też przestrzeń do ewaluacji tego, co już stało się naszym udziałem. Stawia wszystkie nasze zachcianki i wartości w perspektywie. W destrukcji... też jest coś pięknego. Dla niektórych jest to otwarcie drzwi, których nie miało się odwagi otworzyć wcześniej. Dla innych okazja do zapamiętania tego, jak ulotny i kruchy jest człowieczy los... — westchnęła boleśnie, gdy lewa dłoń przesunęła się powoli w okolice palca serdecznego prawej. Niegdyś było to miejsce zajęte przez pierścionek z czerwonym oczkiem, prezent od Franza Kruegera; teraz na palcu spoczywał wsunięty kilka dni temu w powozie pierścionek z kamieniem księżycowym. Widoczna, wizualna zmiana. Według Valerie na lepsze.
Jeszcze raz wzniosła spojrzenie na mężczyznę, tym razem nie było już na jej twarzy ani śladu smutku. Cała ekspresja skupiła się na wdzięczności i zachwycie. Właśnie to chciała usłyszeć z jego ust, gdy zapraszała go na dzisiejsze spotkanie. Że poniesie historie, świadectwo czystej krwi dalej. Że skupi swą działalność na tym właśnie. Nie sądziła, że przypomnienie Schneiderowi jego pochodzenia i tego, że był synem tych, którym udało się przeżyć, co samo w sobie było powodem do dumy i unikania rozrzedzania krwi zajmie jej tyle czasu, lecz zawsze było warte zachodu. Brzydziła się mężczyznami, którzy zapominali o tym, gdy tylko pojawiła się koło nich jakaś dostępna (nie przyjmowała do siebie nawet myśli, że ładna lub — co gorsza — mądra) mugolka, czy mugolaczka. Ale każdego zbłąkanego mężczyznę można było zawrócić na właściwą drogę, z odrobiną cierpliwości doprowadzić do pożądanego stanu rzeczy.
— Niezwykłą przyjemność wyświadczasz mi swym słowem i gestem, Hunterze — wyszeptała, korzystając z niewielkiej odległości powstałej między nimi. Potraktowane szminką usta uformowały się w półuśmiech, gdy spoglądała na mężczyznę spod wachlarza rzęs. Długo, wyczekująco, jakby smakowała chwilę, która stała się ich udziałem w galerii sztuki. — Hersilię zabiorę zatem na drugą z wystaw, pierwszą poświęcę mej niepodzielnej uwadze — niepodzielnej, zatem zamierzała zjawić się tam sama. Oczywiście, wybranie się na wernisaż z Corneliusem byłoby dla niej najwygodniejsze, lecz obecność narzeczonego, nawet przytaczana w rozmowie drażniła kuratora sztuki na tyle, by Valerie odłożyła poznanie mężczyzn trochę dalej w przyszłość. Może trzecia wystawa? Wielki finał?
Uśmiech zafalował mocniej, lecz w jasnoniebieskich oczach pani Vanity błysnęło coś niebezpiecznego. Coś niedopowiedzianego, które i tak wybrzmiało w podprogowym przekazie prowadzonej rozmowy. Oczywiście, że nie tylko w muzyce.
— Mein Vergnügen — dodała więc, pozwalając prowadzić się dalej. Dzień dopiero się rozpoczynał, a spacer po galerii sztuki zajął frau Vanity i herr Schneiderowi niewiele ponad godzinę. Wszystko, co dobre kończyło się jednak zdecydowanie zbyt prędko, a gdy nadszedł czas pożegnań, Valerie wysunęła dłoń spod opiekuńczego ramienia niemieckiego znajomego, by dygnąć przed nim wybitnie angielskim stylu. Powinien się do tego przyzwyczajać.
— Liquid Paradise, Samstag nächster Woche, um zwanzig Uhr. Bitte kommen Sie nicht zu spät.
| z/tx2
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Jedna z sal w galerii sztuki była po prostu zachwycająca. Wysoki sufit, zdobiony misternymi sztukateriami, odbijał światło lśniących kryształowych lamp, które rzucały delikatne błyski na posadzkę z marmuru. Ściany obite jedwabistymi, gładkimi tapetami o subtelnym kolorze, współgrały z tapicerowanymi szezlongami, nadając pomieszczeniu wyjątkowy charakter. Sala emanowała spokojem, a to urokliwe miejsce tworzyło harmonijną przestrzeń, gdzie sztuka stawała się integralną częścią otoczenia, inspirując do głębszego zrozumienia i refleksji. Uważała nawet, że było to doskonałe miejsce do organizacji kolejnej wystawy, czy zbiórki na cele charytatywne, z jednym wyjątkiem – na ścianach zawisły już obrazy, których autorką była właścicielka galerii. Obrazy Elviry, która, odkąd Babette potrafiła sięgnąć pamięcią, byłą solą w oku wielu osób, również jej ojca i matki. Obrazy w eleganckich ramach rozmieszczone wzdłuż długich ścian zazwyczaj podkreślały piękno i szczegóły, w tym przypadku wprost przeciwnie: wyciągały każde niedociągnięcie, zauważalne nawet przez osoby niezwiązane ze sztuką.
Babette zwykła spędzać popołudnia w swojej przestronnej pracowni, otulonej zapachem palet i pędzli, choć jednak w dni takie jak dzisiejszy, najbardziej cieszyła się, odpoczywając w rozległym salonie pięknego dworku. Jej wzrok skierował się ku zestawowi obrazów, prawdopodobnie stworzonych niedawno przez Elvirę, która, niestety, w dalszym ciągu nie wykazywała ani talentu, ani wrażliwości artystycznej.
Gdy uważnie przyglądała się kolejnym płótnom, nie mogła powstrzymać wewnętrznego krytyka. Obrazy były niespójne, kolory nieharmonijne, kompozycje chaotyczne... malarstwo to wydawało się pozbawione duszy i pasji, a patrząc na te prace, Fawleyówna odczuwała falę współczucia wobec osoby, która próbowała odnaleźć się w świecie sztuki, ale nie potrafiła znaleźć własnego głosu. Wiedziała, że krytyka nie jest szlachetnym celem, ale w duchu nie mogła się oprzeć myśli, że te obrazy były dalekie od poziomu, który osiągnęła w swoim życiu mimo znacznej różnicy w wieku pomiędzy nimi dwiema.
Sama czarownica, chociaż młodziutka, miała za sobą lata nauki i praktyki, by doskonalić swój warsztat. Jej obrazy emanowały pięknem, elegancją i głębią emocji, dopóki przedstawiały miłe rzeczy, w ostatnim czasie jedynie jeżąc włos na głowie domowników, przywołując ciarki i fatalizm otaczającego świata. Mimo to, pracowała nad każdym szczegółem, dążyła do doskonałości w każdym pociągnięciu pędzla, prezentując doskonały warsztat techniczny. Dla niej sztuka była sposobem wyrażania siebie i odkrywania otaczającego świata, ale wiedziała, że po pierwsze, urodziła się w rodzinie naturalnie obdarzonej talentem a po drugie, miała ogromne szczęście, że trafiła na właściwych nauczycieli.
Obserwując te nieszczęsne obrazy, uświadomiła sobie jednak, jak ważne jest wkładanie serca i wysiłku w swoją twórczość. Była przekonana, że sztuka była czymś więcej niż tylko malowaniem na płótnie, ale nie do końca była pewna czy to, co widzi, w jakimkolwiek momencie było ekspresją duszy, wygłoszeniem emocji i myśli ze strony pani Gramp, czy bezmyślnym szorowaniem po płótnie, bądź też próbą skopiowania czyjeś twórczości. Dostrzegała pewne podobieństwa z obrazami innych artystów lub też łagodniej twierdząc: inspiracje innymi.
Ostatecznie, pomimo swojej wewnętrznej krytyki, postanowiła zachować delikatność w ocenie obrazów, czego nie można było powiedzieć o wyrazie jej twarzy, która na ogół łagodna, teraz wykrzywiała się w lekkim grymasie. Stała z dłońmi splecionymi pod biustem, zastanawiając się, czy ktoś mógłby pomóc Elvirze w rozwijaniu podstawowych umiejętności artystycznych, kiedy usłyszała kroki zbliżające się po sali. Odwróciła się, nieoczekiwanie zastając za sobą Wendelinę. Jej twarz ponownie rozjaśniała.
– Lady Selwyn – skinęła głową. – Wielki świat okazał się przytłaczający? – zagaiła, nie znajdując żadnego innego wyjaśnienia dla obecności Wandy w tym miejscu.
she's a mess of gorgeous chaos and you can see it in her eyes.
Galeria sztuki
Szybka odpowiedź