Crimson Street
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Crimson Street
Londyńska Crimson Street nie wygląda zachęcająco. Ulica leżąca nieopodal cmentarza, otoczona gęstymi zabudowaniami i magazynami odstrasza potencjalnych spacerowiczów stertami śmieci zalegającymi po kątach, powybijanymi oknami i odrapanymi ścianami w większości opuszczonych domów, a także panującymi tu zazwyczaj mgłami, które tworzą atmosferę grozy. W powietrzu unosi się intensywny odór stęchlizny, a kilka starych dachówek spadło na brukowaną ulicę, roztrzaskując się z hukiem. Zewsząd słychać straszliwe zawodzenie głodnych kotów mieszające się z szumem wody - zardzewiałe rynny popękały i zwisają teraz żałośnie z dachów, rozbryzgując dookoła wodospady deszczu. Crimson Street sprawia wrażenie wymarłej i opuszczonej.
Caro, kiedy w końcu się do tego przyzwyczaisz? W duchu śmiała się z siebie, z własnej reakcji. Ciekawe kiedy wypracuje w sobie odruchową gotowość do obrony. Sęk w tym, że broniła się całkiem nieźle, szkoda tylko, że jedynie, gdy była na to gotowa, nastawiona na atak z zaskoczenia. Tu Roger chyba miał rację - musiała nauczyć się bronić automatycznie, w każdej sytuacji, szczególnie wtedy, gdy nic nie wskazywało na to, że szykuje się jakaś niebezpieczna akcja. Jednak to i tak nie zmieniało faktu, że takie wyskakiwanie znienacka było wkurzające.
W trakcie zaledwie około minutowej wymiany zdań Elliott przybrał tyle różnych min i tonów głosów, że Caro mogłaby by dostać od tego mętliku w głowie, gdyby nie przyzwyczajenie do obcowania z tym człowiekiem. Musiała dać Rogerowi do zrozumienia, że postara się poprawić. W końcu naprawdę zamierzała być coraz lepsza i zależało jej na tym, żeby on to wiedział. Co jak co, ale jego opinia o niej nie mogła być zła! Próbowała jakoś wytłumaczyć swoją reakcję, a raczej jej brak, a on słuchał, równocześnie bezskutecznie próbując uwolnić się od przykrego zapachu. Biorąc pod uwagę zwyczaje Rogera, jego zachowanie wcale nie było dziwaczne. Po prostu rogerowe! Miał pecha, bo to coś naprawdę nieźle śmierdziało. Biedny...
No i znowu zaczął wymyślać jakieś zagwozdki a la teorie spiskowe. To mogło nie mieć końca, bo to było do niego bardzo podobne, żeby niedługo kazać sprawdzać wszystkie śmietniki, płyty w chodniku, a na końcu wmawiać jej, że może to ona sama jest wrogiem, bo skąd ma tę pewność, że nie?
Już miała mówić coś w stylu: Wróg by się ze mną nie bawił w podobne zagadki i nie podpowiadałby mi, co mam robić!, gdy nagle Roger przeszedł do ataku!
Chyba nie był na tyle naiwny, żeby myśleć, że drugi raz w ciągu jednego spotkania uda się mu ją zaskoczyć? Co to to nie! To na pewno było częścią jego planu - jak zwykle! Uknuł to wszystko na samym początku lub planował w biegu. W każdym razie próbował rozproszyć ją swoim problemem, a w tym czasie postanowił ja zaatakować. Sprytne!
To była jej chwila! Szybkim ruchem wyjęła różdżkę, wycelowała w jego stronę z groźną miną i już miała odpierać cios, gdy w ostatnim momencie zorientowała się, co jest grane.
Teraz nie sposób było się nie roześmiać.
- Hahaha! Niestety wyjątkowo nie mam go przy sobie! - przez myśl przeszło jej pytanie, co by było, gdyby przed chwilą pogorszyła jego sytuację jakimś blokującym zaklęciem. Potraktowałby to jako błąd? A może właśnie zyskałaby tym aprobatę Rogera? Nie mogła być pewna, ponieważ z nim to nigdy nic nie wiadomo.
W trakcie zaledwie około minutowej wymiany zdań Elliott przybrał tyle różnych min i tonów głosów, że Caro mogłaby by dostać od tego mętliku w głowie, gdyby nie przyzwyczajenie do obcowania z tym człowiekiem. Musiała dać Rogerowi do zrozumienia, że postara się poprawić. W końcu naprawdę zamierzała być coraz lepsza i zależało jej na tym, żeby on to wiedział. Co jak co, ale jego opinia o niej nie mogła być zła! Próbowała jakoś wytłumaczyć swoją reakcję, a raczej jej brak, a on słuchał, równocześnie bezskutecznie próbując uwolnić się od przykrego zapachu. Biorąc pod uwagę zwyczaje Rogera, jego zachowanie wcale nie było dziwaczne. Po prostu rogerowe! Miał pecha, bo to coś naprawdę nieźle śmierdziało. Biedny...
No i znowu zaczął wymyślać jakieś zagwozdki a la teorie spiskowe. To mogło nie mieć końca, bo to było do niego bardzo podobne, żeby niedługo kazać sprawdzać wszystkie śmietniki, płyty w chodniku, a na końcu wmawiać jej, że może to ona sama jest wrogiem, bo skąd ma tę pewność, że nie?
Już miała mówić coś w stylu: Wróg by się ze mną nie bawił w podobne zagadki i nie podpowiadałby mi, co mam robić!, gdy nagle Roger przeszedł do ataku!
Chyba nie był na tyle naiwny, żeby myśleć, że drugi raz w ciągu jednego spotkania uda się mu ją zaskoczyć? Co to to nie! To na pewno było częścią jego planu - jak zwykle! Uknuł to wszystko na samym początku lub planował w biegu. W każdym razie próbował rozproszyć ją swoim problemem, a w tym czasie postanowił ja zaatakować. Sprytne!
To była jej chwila! Szybkim ruchem wyjęła różdżkę, wycelowała w jego stronę z groźną miną i już miała odpierać cios, gdy w ostatnim momencie zorientowała się, co jest grane.
Teraz nie sposób było się nie roześmiać.
- Hahaha! Niestety wyjątkowo nie mam go przy sobie! - przez myśl przeszło jej pytanie, co by było, gdyby przed chwilą pogorszyła jego sytuację jakimś blokującym zaklęciem. Potraktowałby to jako błąd? A może właśnie zyskałaby tym aprobatę Rogera? Nie mogła być pewna, ponieważ z nim to nigdy nic nie wiadomo.
Gość
Gość
Być może trudno w to uwierzyć, ale aktualnie zmysł tworzenia teorii spiskowych w zastraszającym tempie, osiągnął u niego poziom bliski zeru. Skupił swoją uwagę całkowicie na wypowiedzeniu zaklęcia, które wkrótce oblało poszkodowaną rękę zbawiennym strumieniem wody. Zimnej jak z kranu w publicznych szaletach, ale - będącej jedynym ratunkiem na wyjście z śmierdzącej sytuacji. Początkowo bał się, że zaklęcie mu nie wyjdzie z powodu zwyczajnego roztargnienia; na szczęście, równie szczęśliwie trzynastocalowa różdżka, spisała się w swojej powinności znakomicie. Westchnął cicho, z lekkim rozczarowaniem, słysząc uwagę Caroline o braku mydła. Nie, na początku nie zauważył jej bojowej postawy. Musiał uważać na strumień lecącej wody, by nie obryzgać przy okazji siebie, Caroline i paru zawodzących w dalszej części zaułka kotów. Biedne kocięta, pewnie by były na niego wściekłe. Caroline pewnie też byłaby, choć nie umiał jej sobie wyobrazić zdenerwowanej. Jak wtedy wyglądała? Cóż, zapewne bardzo p r z e r a ż a j ą c o. Chyba bał się nawet o tym myśleć, lepiej nie wywoływać wilka z lasu.
- Szkoda - przyznał, zadziwiająco teraz spokojny. - Ale już jest lepiej - stwierdził z lekkim uśmiechem, bo okropny zapach zdawał się teraz ustąpić. Albo chociaż w dużej mierze zniknąć wraz z oblewającą dłoń wodą. Skutki uboczne? Było mu trochę zimno w palce, które zesztywniały nieco, wciąż wilgotne od pozostawionych na nich kropli. Poruszał dłonią, chcąc znowu uzyskać w niej czucie. Cel uświęcał środki.
Dopiero wtedy przez jego umysł przebiegło spóźnione wydarzenie. Z refleksem szachisty, ale jednak - reagując na zmianę postawy swojej towarzyszki, sam skulił się i zaczął w jednym momencie rozglądać, dzielnie dzierżąc różdżkę, w każdej chwili zdolną do wyprowadzenia kolejnego zaklęcia. I bynajmniej nie chciał nikogo oblewać wodą, tak dobrze nie będzie.
- Cholera, wróg! Widziałaś go? - zapytał nagle, częściowo zaciskając zęby. - Gdzie się schował? To pewnie on zastawił te pułapki. WIEDZIAŁEM. - Na pewno chciał odwrócić ich uwagę! Popełnił błąd, ale od czego w końcu miał swoją towarzyszkę? To dzięki temu mogli stanowić wspaniałą drużynę. Należy jej się nagroda.
- Dobrze zareagowałaś, zapunktuję to - kontynuował. - Musimy udawać, że wszystko jest w porządku - zniżył ton głosu do całkowicie konspiracyjnego. Ach, już wszystko wiedział, to był po prostu p l a n, który mimo wytrącenia z równowagi, miał zostać właśnie wdrożony w życie. - Rozmawiajmy. O pogodzie, o książkach, o czymkolwiek. I jednocześnie bądźmy czujni.
- Szkoda - przyznał, zadziwiająco teraz spokojny. - Ale już jest lepiej - stwierdził z lekkim uśmiechem, bo okropny zapach zdawał się teraz ustąpić. Albo chociaż w dużej mierze zniknąć wraz z oblewającą dłoń wodą. Skutki uboczne? Było mu trochę zimno w palce, które zesztywniały nieco, wciąż wilgotne od pozostawionych na nich kropli. Poruszał dłonią, chcąc znowu uzyskać w niej czucie. Cel uświęcał środki.
Dopiero wtedy przez jego umysł przebiegło spóźnione wydarzenie. Z refleksem szachisty, ale jednak - reagując na zmianę postawy swojej towarzyszki, sam skulił się i zaczął w jednym momencie rozglądać, dzielnie dzierżąc różdżkę, w każdej chwili zdolną do wyprowadzenia kolejnego zaklęcia. I bynajmniej nie chciał nikogo oblewać wodą, tak dobrze nie będzie.
- Cholera, wróg! Widziałaś go? - zapytał nagle, częściowo zaciskając zęby. - Gdzie się schował? To pewnie on zastawił te pułapki. WIEDZIAŁEM. - Na pewno chciał odwrócić ich uwagę! Popełnił błąd, ale od czego w końcu miał swoją towarzyszkę? To dzięki temu mogli stanowić wspaniałą drużynę. Należy jej się nagroda.
- Dobrze zareagowałaś, zapunktuję to - kontynuował. - Musimy udawać, że wszystko jest w porządku - zniżył ton głosu do całkowicie konspiracyjnego. Ach, już wszystko wiedział, to był po prostu p l a n, który mimo wytrącenia z równowagi, miał zostać właśnie wdrożony w życie. - Rozmawiajmy. O pogodzie, o książkach, o czymkolwiek. I jednocześnie bądźmy czujni.
Gość
Gość
Sama znajomość z Rogerem była wielką przygodą. Nawet, jeśli w całej aurorskiej karierze miało nigdy nie być jej dane uczestniczyć w naprawdę interesującej sprawie, Caro nie mogła narzekać na brak wrażeń. Od przestraszenia poprzez irytację i poczucie własnej beznadziejności przeszła w końcu do rozbawienia. Karuzela uczuć! Aż strach pomyśleć, co będzie następne... Ale to wcale nie było złe - przynajmniej się nie nudziła.
- To dobrze, bo już się bałam, że będziesz cierpiał z powodu tego czegoś, a ja razem z tobą - odpadła pół żartem, pół serio, ustawiona jeszcze w pozycji bojowej, z której właśnie rezygnowała.
Jednak w tym momencie Roger zaczął się dziwnie zachowywać, co skłoniło ją do wznowienia gotowości do obrony. Wciągnęła szybko powietrze.
- Nie wiem! Nie zauważyłam! - odparła przejęta, ale starała się mówić cicho.
Oho! Roger coś zobaczył! A raczej kogoś! Tak bardzo się cieszyła, że był tu z nią, że ją śledził i nastraszył. To wszystko było nieważne w obliczu zagrożenia. Będę go osłaniać w razie czego! Ona nic nie zauważyła. Jak zwykle zawiodła. Okazała się jedynie kulą u nogi. Nie było jednak czasu na użalanie się nad sobą. Nie wolno było przeszkadzać mistrzowi, a nawet należało pomóc w miarę możliwości. Jeszcze nie wszystko stracone i może będzie miała szansę jeszcze się dzisiaj wykazać.
Dobrze zareagowała? Niezbyt rozumiała, co miał na myśli, ale na takie rozważania również nie było czasu. Trzeba było udawać, że wszystko jest w porządku - jak nakazał Roger. On na pewno miał dobry plan!
- Tak, świetny pomysł! - odparła, uśmiechając się porozumiewawczo, po czym dodała już normalnym głosem - Co sądzisz o tej książce, którą ci ostatnio pożyczyłam? - była spokojna, ale równocześnie czujna. Zastanawiało ją gdzie się mógł schować ów wróg widziany jedynie przez Rogera i kim była ta tajemnicza postać oraz skąd Roger wiedział, że to wróg. Nie mogła jednak zapytać. Musiała czekać. Dyskretnie go wszędzie wypatrywała. Oby tylko nie zauważył ich konsternacji, ale w sumie z daleka raczej całą sytuacja wyglądała naturalnie. Ot pechowy gość i jakaś młoda kobieta pozbywszy się śmierdzącego problemu, zaczęli przyjacielską pogawędkę. Oby ten ktoś właśnie tak sobie pomyślał, ale to był w końcu plan Rogera, a Roger na pewno miał wszystko pod kontrolą. O to mogę być spokojna.
- To dobrze, bo już się bałam, że będziesz cierpiał z powodu tego czegoś, a ja razem z tobą - odpadła pół żartem, pół serio, ustawiona jeszcze w pozycji bojowej, z której właśnie rezygnowała.
Jednak w tym momencie Roger zaczął się dziwnie zachowywać, co skłoniło ją do wznowienia gotowości do obrony. Wciągnęła szybko powietrze.
- Nie wiem! Nie zauważyłam! - odparła przejęta, ale starała się mówić cicho.
Oho! Roger coś zobaczył! A raczej kogoś! Tak bardzo się cieszyła, że był tu z nią, że ją śledził i nastraszył. To wszystko było nieważne w obliczu zagrożenia. Będę go osłaniać w razie czego! Ona nic nie zauważyła. Jak zwykle zawiodła. Okazała się jedynie kulą u nogi. Nie było jednak czasu na użalanie się nad sobą. Nie wolno było przeszkadzać mistrzowi, a nawet należało pomóc w miarę możliwości. Jeszcze nie wszystko stracone i może będzie miała szansę jeszcze się dzisiaj wykazać.
Dobrze zareagowała? Niezbyt rozumiała, co miał na myśli, ale na takie rozważania również nie było czasu. Trzeba było udawać, że wszystko jest w porządku - jak nakazał Roger. On na pewno miał dobry plan!
- Tak, świetny pomysł! - odparła, uśmiechając się porozumiewawczo, po czym dodała już normalnym głosem - Co sądzisz o tej książce, którą ci ostatnio pożyczyłam? - była spokojna, ale równocześnie czujna. Zastanawiało ją gdzie się mógł schować ów wróg widziany jedynie przez Rogera i kim była ta tajemnicza postać oraz skąd Roger wiedział, że to wróg. Nie mogła jednak zapytać. Musiała czekać. Dyskretnie go wszędzie wypatrywała. Oby tylko nie zauważył ich konsternacji, ale w sumie z daleka raczej całą sytuacja wyglądała naturalnie. Ot pechowy gość i jakaś młoda kobieta pozbywszy się śmierdzącego problemu, zaczęli przyjacielską pogawędkę. Oby ten ktoś właśnie tak sobie pomyślał, ale to był w końcu plan Rogera, a Roger na pewno miał wszystko pod kontrolą. O to mogę być spokojna.
Gość
Gość
TAK!
Wróg nadchodził - mógł zerkać ukradkiem zza zaułka, kryć się i czekać na odpowiednią chwilę do ataku. Czuł to; czuł we wszystkich kościach, w chłodnym, wdychanym powietrzu, z już niezaznaczającym się smrodem biednej, poszkodowanej ręki. Przeciwnik wiedział doskonale, jak ich zdezorientować. Ale oni byli ponad to. Byli przygotowani. Byli wyszkoleni. Byli...
Najlepszą drużyną aurorów, czy ktoś w to wątpił?
Z malującym się w spojrzeniu skupieniem, usiłował rozproszyć gęste peleryny osiadłego na scenerii mroku. Dopatrywał się czyjejś obecności, szukał jej usilnie, czując wewnątrz łomotanie pełnego ekscytacji (bo chyba nie strachu?) serca. Ani na moment nie tracił czujności; funkcjonowała ona u niego jak u dzikiego stworzenia, które spodziewa się ataku ukrytego gdzieś w gąszczach drapieżcy. Ale oni nie byli zwierzyną, o nie. To przeciwnik powinien ich się obawiać.
- Chodźmy przed siebie, pani - zaczął pełnym patosu głosem, jak to pewnie czynią szlachcice, którzy zawsze wydawali mu się nabrzmiali od patosu, jakby mieli zaraz pod jego nadmiarem wybuchnąć. Ruszył dostojnym krokiem, powolnym, cały czas ciskając swym spojrzeniem na prawo i lewo. - Jestem twoim... - zgubił najwyraźniej wątek, bo oto nachylił się nieco nad Caroline, by wyszeptać tylko słyszalne dla niej pytanie. - Ee, tak właściwie, to kim jestem? - Chyba już nie wiedział, kim.
Zamyślił się przez moment, słysząc pytanie dotyczące książki. Świetnie. Wpasowują się w teren, są plastyczni i niemal nie do rozpoznania. Komu by przyszło do głowy, że ta dwójka pozornie bezbronnych ludzi, będzie w stanie za niedługo załatwić kolejnej osobie miejscówkę w Azkabanie? Na dodatek, Caroline bardzo dobrze wpisywała się w swoją rolę. Był z niej d u m n y. Zarobiła kolejne punkty w jego niezwykłym dzienniczku.
- Było w niej za dużo miłości - rzucił, co pierwsze przyszło mu do głowy. Tłumaczymy tok rozumowania Rogera; dziewczyny przede wszystkim czytają romanse, Francja to sam romans, nie licząc zjadania na obiad żabich udek, czyli stąd perfekcyjny wybór czytanego gatunku, o jakim wypowiadał się teraz z niemałym zaangażowaniem. - Dlaczego musisz czytać książki o miłości? - dodał, by dobitnie podkreślić swój udział w konwersacji.
Wróg nadchodził - mógł zerkać ukradkiem zza zaułka, kryć się i czekać na odpowiednią chwilę do ataku. Czuł to; czuł we wszystkich kościach, w chłodnym, wdychanym powietrzu, z już niezaznaczającym się smrodem biednej, poszkodowanej ręki. Przeciwnik wiedział doskonale, jak ich zdezorientować. Ale oni byli ponad to. Byli przygotowani. Byli wyszkoleni. Byli...
Najlepszą drużyną aurorów, czy ktoś w to wątpił?
Z malującym się w spojrzeniu skupieniem, usiłował rozproszyć gęste peleryny osiadłego na scenerii mroku. Dopatrywał się czyjejś obecności, szukał jej usilnie, czując wewnątrz łomotanie pełnego ekscytacji (bo chyba nie strachu?) serca. Ani na moment nie tracił czujności; funkcjonowała ona u niego jak u dzikiego stworzenia, które spodziewa się ataku ukrytego gdzieś w gąszczach drapieżcy. Ale oni nie byli zwierzyną, o nie. To przeciwnik powinien ich się obawiać.
- Chodźmy przed siebie, pani - zaczął pełnym patosu głosem, jak to pewnie czynią szlachcice, którzy zawsze wydawali mu się nabrzmiali od patosu, jakby mieli zaraz pod jego nadmiarem wybuchnąć. Ruszył dostojnym krokiem, powolnym, cały czas ciskając swym spojrzeniem na prawo i lewo. - Jestem twoim... - zgubił najwyraźniej wątek, bo oto nachylił się nieco nad Caroline, by wyszeptać tylko słyszalne dla niej pytanie. - Ee, tak właściwie, to kim jestem? - Chyba już nie wiedział, kim.
Zamyślił się przez moment, słysząc pytanie dotyczące książki. Świetnie. Wpasowują się w teren, są plastyczni i niemal nie do rozpoznania. Komu by przyszło do głowy, że ta dwójka pozornie bezbronnych ludzi, będzie w stanie za niedługo załatwić kolejnej osobie miejscówkę w Azkabanie? Na dodatek, Caroline bardzo dobrze wpisywała się w swoją rolę. Był z niej d u m n y. Zarobiła kolejne punkty w jego niezwykłym dzienniczku.
- Było w niej za dużo miłości - rzucił, co pierwsze przyszło mu do głowy. Tłumaczymy tok rozumowania Rogera; dziewczyny przede wszystkim czytają romanse, Francja to sam romans, nie licząc zjadania na obiad żabich udek, czyli stąd perfekcyjny wybór czytanego gatunku, o jakim wypowiadał się teraz z niemałym zaangażowaniem. - Dlaczego musisz czytać książki o miłości? - dodał, by dobitnie podkreślić swój udział w konwersacji.
Gość
Gość
Podziwiała go za to, że nie tracił czujności. To była jego mocna strona - zawsze podejrzliwy i uważny. Czasem takie zachowanie mogło być denerwującą wadą z powodu przesady, w którą Roger lubił popadać. Jednak mimo wszystko Caro uważała to za zaletę i coś, czego powinna się nauczyć. Nie była naiwna, ale trochę tak się czuła w jego obecności. Jego rozsądek był zdecydowanie silniejszy, zaufanie ciężkie do zdobycia. Roger nie ufał nawet sobie samemu... Na pewno nie w stu procentach! Może to zakrawało na wariactwo, ale mimo wszystko było mądre. Naprawdę mądre, bo ten gość był gotowy na wszystko. Czarnoksiężnicy używali naprawdę nieprzyjemnych sztuczek. Caro była pewna, że niewiele z nich zaskoczyłoby Rogera.
Akurat miała okazję przyjrzeć się jego metodom w praktyce. To nie były ćwiczenia! Chyba... A nawet jeśli były, dziewczyna miała zamiar podejść do nich bardzo poważnie. W końcu istniała druga możliwość, a zlekceważona, niosła za sobą poważnie konsekwencje. Dlatego właśnie Caro założyła, że to nie są ćwiczenia.
Szli razem, jak polecił. Wyglądali pewnie jak jacyś emeryci na spacerze. Roger wydawał się niesamowicie poważny, spokojny i elegancki. W pewnym sensie to było bardzo zabawne, ale Caro się nie smiała. Wróg (kimkolwiek był i jakiekolwiek miał zamiary) chyba nie zauważył komizmu sytuacji. W końcu czaił się gdzieś w oddali, obserwował ich z dystansu. Nie mógł zwęszyć podstępu, przecież Roger był bardzo rozważny!
- Jesteś moim... - odpowiedziała na głos, urywając w tej samej części zdania, co jej towarzysz. Brzmię tajemniczo? Po czym dodała szeptem - ...kotem! - i uśmiechnęła się figlarnie.
Nie zapomniała oczywiście o dyskretnym rozglądaniu. Może zaskoczona reagowała czasem zupełnie nieprofesjonalnie, ale gdy tylko pamiętała o swych aurorskich obowiązkach, jej zachowanie można było ocenić bardzo wysoko. Co do książki... Sęk w tym, że żadnej mu nie pożyczyła, ale to pytanie jakoś tak samo się jej nasunęło. A co! W końcu byli świetnym teamem! Mieliby nie dać rady prowadzić rozmowy o nieistniejącej książce, tak, żeby pan wróg się nie zorientował? Co to dla nich? Najwyżej ciekawe ćwiczenie połączone z zabawą. Rodzaj szpiegowskiej techniki. Roger mógł to albo całkowicie skrytykować, albo zaakceptować z entuzjazmem, ale ta sprawa była teraz drugorzędna. Najważniejsze stały się ich słowa, miny i gesty, które musiały sprawiać silną iluzję naturalnych. Spod tych masek zwyczajnych czarodziei musieli pilnie obserwować okolicę swymi autorskimi oczami.
- Przyznaję, miłości było dość sporo, ale czy nie uważasz, że przedstawiono ją bardzo interesująco? - Pełna improwizacja! - Moim zdaniem to nie jest kolejny nudnawy romans. - W każdym razie był on bardzo wyjątkowy z racji, że w ogóle nie istniał. Caro pierwszy raz w życiu prowadziła taką rozmowę.
Tylko gdzie był ten wróg? Gdzie on się ukrywał i czego chciał? Kiedy wyjdzie z ukrycia? Dziewczyna w każdej chwili była gotowa na zablokowanie go jakimś zaklęciem. A Roger z pewnością był gotowy pięć razy bardziej. Cieszyła się, że jest tu razem z nią.
Akurat miała okazję przyjrzeć się jego metodom w praktyce. To nie były ćwiczenia! Chyba... A nawet jeśli były, dziewczyna miała zamiar podejść do nich bardzo poważnie. W końcu istniała druga możliwość, a zlekceważona, niosła za sobą poważnie konsekwencje. Dlatego właśnie Caro założyła, że to nie są ćwiczenia.
Szli razem, jak polecił. Wyglądali pewnie jak jacyś emeryci na spacerze. Roger wydawał się niesamowicie poważny, spokojny i elegancki. W pewnym sensie to było bardzo zabawne, ale Caro się nie smiała. Wróg (kimkolwiek był i jakiekolwiek miał zamiary) chyba nie zauważył komizmu sytuacji. W końcu czaił się gdzieś w oddali, obserwował ich z dystansu. Nie mógł zwęszyć podstępu, przecież Roger był bardzo rozważny!
- Jesteś moim... - odpowiedziała na głos, urywając w tej samej części zdania, co jej towarzysz. Brzmię tajemniczo? Po czym dodała szeptem - ...kotem! - i uśmiechnęła się figlarnie.
Nie zapomniała oczywiście o dyskretnym rozglądaniu. Może zaskoczona reagowała czasem zupełnie nieprofesjonalnie, ale gdy tylko pamiętała o swych aurorskich obowiązkach, jej zachowanie można było ocenić bardzo wysoko. Co do książki... Sęk w tym, że żadnej mu nie pożyczyła, ale to pytanie jakoś tak samo się jej nasunęło. A co! W końcu byli świetnym teamem! Mieliby nie dać rady prowadzić rozmowy o nieistniejącej książce, tak, żeby pan wróg się nie zorientował? Co to dla nich? Najwyżej ciekawe ćwiczenie połączone z zabawą. Rodzaj szpiegowskiej techniki. Roger mógł to albo całkowicie skrytykować, albo zaakceptować z entuzjazmem, ale ta sprawa była teraz drugorzędna. Najważniejsze stały się ich słowa, miny i gesty, które musiały sprawiać silną iluzję naturalnych. Spod tych masek zwyczajnych czarodziei musieli pilnie obserwować okolicę swymi autorskimi oczami.
- Przyznaję, miłości było dość sporo, ale czy nie uważasz, że przedstawiono ją bardzo interesująco? - Pełna improwizacja! - Moim zdaniem to nie jest kolejny nudnawy romans. - W każdym razie był on bardzo wyjątkowy z racji, że w ogóle nie istniał. Caro pierwszy raz w życiu prowadziła taką rozmowę.
Tylko gdzie był ten wróg? Gdzie on się ukrywał i czego chciał? Kiedy wyjdzie z ukrycia? Dziewczyna w każdej chwili była gotowa na zablokowanie go jakimś zaklęciem. A Roger z pewnością był gotowy pięć razy bardziej. Cieszyła się, że jest tu razem z nią.
Gość
Gość
Spojrzenie tu, spojrzenie tam. Uwaga nie ustępuje na każdym stawianym kroku; jest wciąż obecna, zaznacza się w bystrych, szaroniebieskich tęczówkach. Całkowite skupienie wędruje po częściowo rozpraszanej przez światło ulicznych lamp ciemności, której gęsta peleryna przerzedza się w niektórych miejscach, ustępując złotawym, opadającym na chodnik promieniom. Szedł ostrożnie, starając się nie nadepnąć na żaden ze śmieci, który przenikliwym szelestem mógł dać znak wrogowi o dokładnym miejscu ich położenia. Czy to też był j e g o plan? To on je porozstawiał? I chciał zdekoncentrować uporczywym smrodem z pobliskich śmietników?
Nie ma co, był sprytny.
Musieli uważać.
- Nie zdradzaj o mnie takich informacji - syknął, przestrzegając ją uważnie, bo oto popełniła błąd okropny, sugerując od razu, że jest animagiem. Jak może być kotem, skoro stoi tuż obok niej? Nie, nie można tak mówić, absolutnie nie można. Miał nadzieję, że w tym momencie wróg przestał słyszeć na przynajmniej jedno ucho. Dalej mógł już słuchać. - Jestem twoim przyjacielem w końcu - odpowiedział głośno, wyraźnie, pozwalając swojemu głosowi na odbicie się wielokrotnym echem. Dalej przeszli do zwykłej, pozornie zwyczajnej dyskusji, która miała jeszcze bardziej zdekoncentrować ich potencjalnego przeciwnika. Był gdzieś tam. Czyhał, pewnie zaciskając pobladłe palce na różdżce i zagryzając niemal do krwi wargę. Możliwe, że na jego oczach zarysowywały się popękane naczynka.
- NIE -powiedział nagle, szybko zaprzeczając wypowiedzianemu przez kobietę stwierdzeniu. - Najbardziej interesujące są książki, gdzie jest akcja. Nie zgadzam się z tobą, moja przyjaciółko - dodał poważnym tonem, och, przecież był znawcą książek. No dobrze, tym razem należało mu przyznać rację. Przeczytał ich naprawdę dużo, poza tym, jego mama była pisarką. Mugolskie, czarodziejskie - znał się na wielu utworach. Naprawdę.
- Hm, zdaje się, że wróg zrezygnował. Czyżby zwęszył podstęp? - powiedział po chwili, kiedy kroczyli już przed siebie w ciszy. Ulica zdawała się kończyć, przekształcając się w przemiłe tereny mieszkalne, które raczej nie były dobrym miejscem do przeprowadzenia ataku. Uporczywe sąsiadki czuwały w oknach, wystawiając przed uchylenia to swoje haczykowate nosy, to dzierżące papierosy palce. A właśnie, on też powinien zapalić. Wyjął paczkę, wyciągając również ku Caroline, czy aby nie chce się poczęstować. A następnie pozwolił uraczyć swoje gardło ostrą, osiadającą na nim mgiełką dymu.
Nie ma co, był sprytny.
Musieli uważać.
- Nie zdradzaj o mnie takich informacji - syknął, przestrzegając ją uważnie, bo oto popełniła błąd okropny, sugerując od razu, że jest animagiem. Jak może być kotem, skoro stoi tuż obok niej? Nie, nie można tak mówić, absolutnie nie można. Miał nadzieję, że w tym momencie wróg przestał słyszeć na przynajmniej jedno ucho. Dalej mógł już słuchać. - Jestem twoim przyjacielem w końcu - odpowiedział głośno, wyraźnie, pozwalając swojemu głosowi na odbicie się wielokrotnym echem. Dalej przeszli do zwykłej, pozornie zwyczajnej dyskusji, która miała jeszcze bardziej zdekoncentrować ich potencjalnego przeciwnika. Był gdzieś tam. Czyhał, pewnie zaciskając pobladłe palce na różdżce i zagryzając niemal do krwi wargę. Możliwe, że na jego oczach zarysowywały się popękane naczynka.
- NIE -powiedział nagle, szybko zaprzeczając wypowiedzianemu przez kobietę stwierdzeniu. - Najbardziej interesujące są książki, gdzie jest akcja. Nie zgadzam się z tobą, moja przyjaciółko - dodał poważnym tonem, och, przecież był znawcą książek. No dobrze, tym razem należało mu przyznać rację. Przeczytał ich naprawdę dużo, poza tym, jego mama była pisarką. Mugolskie, czarodziejskie - znał się na wielu utworach. Naprawdę.
- Hm, zdaje się, że wróg zrezygnował. Czyżby zwęszył podstęp? - powiedział po chwili, kiedy kroczyli już przed siebie w ciszy. Ulica zdawała się kończyć, przekształcając się w przemiłe tereny mieszkalne, które raczej nie były dobrym miejscem do przeprowadzenia ataku. Uporczywe sąsiadki czuwały w oknach, wystawiając przed uchylenia to swoje haczykowate nosy, to dzierżące papierosy palce. A właśnie, on też powinien zapalić. Wyjął paczkę, wyciągając również ku Caroline, czy aby nie chce się poczęstować. A następnie pozwolił uraczyć swoje gardło ostrą, osiadającą na nim mgiełką dymu.
Gość
Gość
Ojej, tego na pewno nie było słychać, czepiał się, ale może miał rację i Caro powinna uważać jeszcze bardziej. Tak na wszelki wypadek? Tak na wszelki wypadek zawsze się opłacało! Przepraszam - pomyślała, ale nie powiedziała tego na głos, żeby nie brnąć w ewentualną dekonspirację.
Roger postanowił zająć przeciwne stanowisko w sprawie książki - no i dobrze! W końcu nic tak nie zajmowało ludzi jak spory. Tylko, że ten był udawany, aurorzy przede wszystkim skupiali się na rozciągającej się wokół nich rzeczywistości.
- Akcja akcją, ale najważniejsza jest głębia - normalnie uznałaby, że mają różne poglądy, inne gusty. Jednak mała kłótnia była tu jak najbardziej na miejscu. Kłótnia o coś, czego nie ma. To było takie zabawne! Szkoda, że nie mogła się roześmiać. Śmiech by tu nie pasował.
Myślała, że wywiąże się między nimi bardziej skomplikowana i wymagająca kreatywności dyskusja. Roger jednak stwierdził, że tajemniczy wróg ich opuścił.
- Szkoda... - odparła nieco rozczarowana. - Popamiętałby nas! - ale może to wcale nie był wróg? W końcu ona w ogóle go nie widziała. Roger był wspaniały, ale nawet jemu mogło się coś pomylić. Przecież to człowiek, który wszędzie węszył podstęp i każdego o coś podejrzewał.
Obojętnie jak było, ważne, że atmosfera opadła i mogli wrócić do normalności. Oczywiście gotować trzeba było zachować - jak zwykle. Odmówiła przyjęcia papierosa. Co jak co, ale kobiecie nie wypadało palić!
W prawdzie nic szczególnego się nie wydarzyło, ale z Rogerem zawsze było jakoś tak ciekawiej. Caro bardzo ceniła sobie jego towarzystwo. A najlepsze było to, że wieczór dopiero się zaczynał...
zt
Roger postanowił zająć przeciwne stanowisko w sprawie książki - no i dobrze! W końcu nic tak nie zajmowało ludzi jak spory. Tylko, że ten był udawany, aurorzy przede wszystkim skupiali się na rozciągającej się wokół nich rzeczywistości.
- Akcja akcją, ale najważniejsza jest głębia - normalnie uznałaby, że mają różne poglądy, inne gusty. Jednak mała kłótnia była tu jak najbardziej na miejscu. Kłótnia o coś, czego nie ma. To było takie zabawne! Szkoda, że nie mogła się roześmiać. Śmiech by tu nie pasował.
Myślała, że wywiąże się między nimi bardziej skomplikowana i wymagająca kreatywności dyskusja. Roger jednak stwierdził, że tajemniczy wróg ich opuścił.
- Szkoda... - odparła nieco rozczarowana. - Popamiętałby nas! - ale może to wcale nie był wróg? W końcu ona w ogóle go nie widziała. Roger był wspaniały, ale nawet jemu mogło się coś pomylić. Przecież to człowiek, który wszędzie węszył podstęp i każdego o coś podejrzewał.
Obojętnie jak było, ważne, że atmosfera opadła i mogli wrócić do normalności. Oczywiście gotować trzeba było zachować - jak zwykle. Odmówiła przyjęcia papierosa. Co jak co, ale kobiecie nie wypadało palić!
W prawdzie nic szczególnego się nie wydarzyło, ale z Rogerem zawsze było jakoś tak ciekawiej. Caro bardzo ceniła sobie jego towarzystwo. A najlepsze było to, że wieczór dopiero się zaczynał...
zt
Gość
Gość
/dalszy ciąg z teatru
Błędne było myślenie, że Ramsey chciał ją skrzywdzić. Błędne było myślenie również, że chciałby ją sobie wziąć i przywłaszczyć. Jaki miałby cel w tym, by to zrobić, choć nigdy miałby jej tak naprawdę nie posiąść? Nie był zainteresowany tego typu zagrywkami, a Katya wydawała się sugerować mu, że o to własnie chodzi. Otóż… nie chodziło wcale, lecz jeśli mimo tłumaczeń i zapewnień ktoś nie chce w to uwierzyć, to może jedyną możliwością jest udowodnić mu, że jednak ma rację? To się nazywa bezsilność. Potraktował ją tak, jak ona traktowała jego. Koniec kropka. Już dawno Już dawno przestał pozwalać swojemu ego górować nad sobą. Był człowiekiem myślącym, nie bezmyślnym zwierzęciem, którego podstawowym celem było zaspokojenie swoich potrzeb. Nie kategoryzował więc panny Ollivander jako żony, której zadaniem jest go zadowalać, bo przyjemność nie płynęła z cielesności — którą mógł mieć u każdej innej kobiety, którą by wybrał — a z chwili pełnej emocji, którą daje, a Mulciber nie był człowiekiem popychanym do przodu przez emocje. Wzięcie jej siłą, byłoby więc jedynie wymierzoną karą za coś co zrobiła, bądź nie.
— A zastanawiała się panienka dlaczego?— spytał, choć wcale nie chciał kontynuować tego tematu. Musiałby jej powiedzieć, że wcale nie chce się angażować, bo to byłaby jego słabość, a wrogowie szybko odnajdują w ludziach ich słabości, gdyż mogą je później bezwstydnie wykorzystać. Ramsey przez lata w rezerwacie smoków uczył się od tych stworzeń siły i potęgi, która wcale nie polegała na ich wielkości. Mógł być takim gadem, otoczony skórą z łusek, pancerzem, który chroniłby go przed ewentualnymi ciosami. — Nie oceniłem też panienki emocjonalności jako niewystarczającą. Raczej starałem się dać do zrozumienia, że nie chcę niczego więcej— dodał jeszcze, unosząc nieznacznie brwi i obdarzając ją wystudiowanym uśmiechem. Nie stać go było już na szczery, bo wykorzystała to do swoich gierek, czego zresztą wcale nie ukrywała.
— Chciała panienka mnie poznać to trzeba było okazać zaufanie, a nie sprowadzać to do rutynowej kontroli— odpowiedział nieco bardziej szorstko, nie odrywając od niej wzroku, gdy powoli się do niego odwracała. — Nie jestem Twoim podejrzanym, lady Ollivander, a to spotkanie nie jest jedną z akcji aurorskich, w których masz polować na tych złych. Chyba się zapomniałaś. To pierwsza randka z Twoim przyszłym mężem, ale skoro przekładasz obowiązki służbowe na każdą dziedzinę swojej pracy… — Uniósł dłonie w geście kapitulacji, nie po to by z niej zakpić tylko pokazać, że rozumie i to respektuje. To jednak zmieniało postać rzeczy, a ich relacje miały pozostać na oficjalnym i formalnym poziomie, mimo, iż od początku starał się z nią znaleźć wspólny język. Myślał, że mogą się dogadać, a poza formalnością jest w stanie być jego sojusznikiem lecz zbyt silnie miała zakorzenione podstawy niechęci do czarnej magi i ludzi, który nie chcą jej się podporządkować. Była więc taka sama jak jej ojciec, o czym Ramsey dowiedział się po chwili. Po prostu mieli różne motywy, tak jak Katya i Ramsey w tej chwili.
Słuchał uważnie tego, co mówiła o swoim ojcu, starając się nie tylko przetworzyć jej słowa, ale też rozłożyć na czynniki pierwsze. Chciał znać ich relacje i wiedzieć, co o tym myślała, całej tej farsie, którą urządzili ich ojcowie. Jeśli sir Ollivander był despotą, miała tę żyłkę we krwi, jednak jako kobieta wybierała cwańsze ścieżki osiągania sukcesu i docierania do celu. Była więc mądra i całkiem sprytna, lecz zważywszy na sympatie Mulcibera do czarnej magii nie wróżyło to niczego dobrego.
— Zazwyczaj małżonków nie wybiera się bez powodu, moja droga. Jeśli więc ojciec zdecydował się dojść do porozumienia z człowiekiem, którego uważał zaś za mojego ojca… To znaczy, że liczył iż dostanie coś konkretnego. To może być cokolwiek z wymienionych przez panienkę rzeczy, lecz zapewniam, że nie dyskutowałem o tym z Sir Ollivanderem, a moje pomysły wobec żony mogą być zgoła inne — powiedział, spuszczajac w koncu wzrok na swoje buty, jakby wcale nie czuł się spięty odpieraniem jej ataków na swoją osobę. Wciąż był swobodny w swoim zachowaniu i mógł jej w kółko powtarzać jedno i to samo, aż w koncu zrozumie. — Zastanawia mnie jednak fakt, że mówi panienka o próbie szczerości i poznania, a z góry ocenia mnie przez wzgląd na wybór swojego ojca. To tak jakby kandydat lorda świadczył o tym, że jestem zły. To nie jest próba poznania, a raczej udowodnienia swojej tezy, która mogłaby mówić, iż panienki ojciec chce dla niej krzywdy, więc wykorzystuje mnie jako narzędzie. — Dyplomatycznie skomentował jej słowa, pełne kpiny i drwiny, zastanawiając się, czy wynika to z jakiegoś konkretniejszego problemu. Mogła nie mieć najlepszych relacji z ojcem, on też miał i pewnie w każdej jego decyzji doszukiwałby się spisku i zamachu na swoje życie — nie miał więc do niej o to pretensji, lecz nie omieszkał jej grzecznie zwrócić uwagi na jej własną rozbieżność i fałsz, jakim go karmiła na zmianę z prawdą, w zalezności od tego, co chciała osiągnąć. Jego stalowe oczy uniosły się po chwili na wysokość jej twarzy, nie ruszając się ani o krok, pozwalając jej robić to, na co miała ochotę. Była wolna, a jemu nie chciało się z nią walczyć o pojęcie przestrzeni osobistej i dystansu. Ona pierwsza go złamała, kiedy szarpnęła go i zmusiła by też użył na niej siły. Wet za wet, oko za oko. To była jedna negatywna prawda, którą mogła mu zarzucić, że był mściwy i nie odpuszczał. Jeden jej krok w przód, robił go zaraz za nią. Kiedy się cofała, on również.
Kiedy jednak pocałowała go w policzek nawet nie drgnął. Pozostawał chłodny, choć nawet nie dał jej szansy na poczucie jego prawdziwego ciepła, bo już dawno temu wyeliminował go z siebie. Ukrył głęboko, nie chcąc z tego korzystać. I wolał aby ubolewała nad tym, że jej mąż jest z kamienia i lodu niż żeby płakała, bo znęcałby się za nią i karał za każdy błąd. Był zły, był bezwzględny, ale wynikało to często z chłodnej kalkulacji, a nie ataku w afekcie. Choć czy nie tym byl Imperius rzucony na Morfeusza? Nie tym był atak na Rosiera, upozorowując to pod wypadek przy pracy? Mógł stać się potworem, ale do tego wymagało rozbudzenia w nim emocjonalności. Spojrzał jej w oczy powoli i westchnął ciężko, a wyraz twarzy mu złagodniał.
— Nie musi się panienka martwić o moje serce. Co najwyżej można je wyrwać, nie złamać — mruknął, uśmiechając się zachowawczo. — Lecz z przykrością muszę przyznać, że mam niewielu przyjaciół. Cechuję się ograniczonym zaufaniem wobec ludzi, tak jak już wspomniałem w liście… wszyscy kłamią.
Błędne było myślenie, że Ramsey chciał ją skrzywdzić. Błędne było myślenie również, że chciałby ją sobie wziąć i przywłaszczyć. Jaki miałby cel w tym, by to zrobić, choć nigdy miałby jej tak naprawdę nie posiąść? Nie był zainteresowany tego typu zagrywkami, a Katya wydawała się sugerować mu, że o to własnie chodzi. Otóż… nie chodziło wcale, lecz jeśli mimo tłumaczeń i zapewnień ktoś nie chce w to uwierzyć, to może jedyną możliwością jest udowodnić mu, że jednak ma rację? To się nazywa bezsilność. Potraktował ją tak, jak ona traktowała jego. Koniec kropka. Już dawno Już dawno przestał pozwalać swojemu ego górować nad sobą. Był człowiekiem myślącym, nie bezmyślnym zwierzęciem, którego podstawowym celem było zaspokojenie swoich potrzeb. Nie kategoryzował więc panny Ollivander jako żony, której zadaniem jest go zadowalać, bo przyjemność nie płynęła z cielesności — którą mógł mieć u każdej innej kobiety, którą by wybrał — a z chwili pełnej emocji, którą daje, a Mulciber nie był człowiekiem popychanym do przodu przez emocje. Wzięcie jej siłą, byłoby więc jedynie wymierzoną karą za coś co zrobiła, bądź nie.
— A zastanawiała się panienka dlaczego?— spytał, choć wcale nie chciał kontynuować tego tematu. Musiałby jej powiedzieć, że wcale nie chce się angażować, bo to byłaby jego słabość, a wrogowie szybko odnajdują w ludziach ich słabości, gdyż mogą je później bezwstydnie wykorzystać. Ramsey przez lata w rezerwacie smoków uczył się od tych stworzeń siły i potęgi, która wcale nie polegała na ich wielkości. Mógł być takim gadem, otoczony skórą z łusek, pancerzem, który chroniłby go przed ewentualnymi ciosami. — Nie oceniłem też panienki emocjonalności jako niewystarczającą. Raczej starałem się dać do zrozumienia, że nie chcę niczego więcej— dodał jeszcze, unosząc nieznacznie brwi i obdarzając ją wystudiowanym uśmiechem. Nie stać go było już na szczery, bo wykorzystała to do swoich gierek, czego zresztą wcale nie ukrywała.
— Chciała panienka mnie poznać to trzeba było okazać zaufanie, a nie sprowadzać to do rutynowej kontroli— odpowiedział nieco bardziej szorstko, nie odrywając od niej wzroku, gdy powoli się do niego odwracała. — Nie jestem Twoim podejrzanym, lady Ollivander, a to spotkanie nie jest jedną z akcji aurorskich, w których masz polować na tych złych. Chyba się zapomniałaś. To pierwsza randka z Twoim przyszłym mężem, ale skoro przekładasz obowiązki służbowe na każdą dziedzinę swojej pracy… — Uniósł dłonie w geście kapitulacji, nie po to by z niej zakpić tylko pokazać, że rozumie i to respektuje. To jednak zmieniało postać rzeczy, a ich relacje miały pozostać na oficjalnym i formalnym poziomie, mimo, iż od początku starał się z nią znaleźć wspólny język. Myślał, że mogą się dogadać, a poza formalnością jest w stanie być jego sojusznikiem lecz zbyt silnie miała zakorzenione podstawy niechęci do czarnej magi i ludzi, który nie chcą jej się podporządkować. Była więc taka sama jak jej ojciec, o czym Ramsey dowiedział się po chwili. Po prostu mieli różne motywy, tak jak Katya i Ramsey w tej chwili.
Słuchał uważnie tego, co mówiła o swoim ojcu, starając się nie tylko przetworzyć jej słowa, ale też rozłożyć na czynniki pierwsze. Chciał znać ich relacje i wiedzieć, co o tym myślała, całej tej farsie, którą urządzili ich ojcowie. Jeśli sir Ollivander był despotą, miała tę żyłkę we krwi, jednak jako kobieta wybierała cwańsze ścieżki osiągania sukcesu i docierania do celu. Była więc mądra i całkiem sprytna, lecz zważywszy na sympatie Mulcibera do czarnej magii nie wróżyło to niczego dobrego.
— Zazwyczaj małżonków nie wybiera się bez powodu, moja droga. Jeśli więc ojciec zdecydował się dojść do porozumienia z człowiekiem, którego uważał zaś za mojego ojca… To znaczy, że liczył iż dostanie coś konkretnego. To może być cokolwiek z wymienionych przez panienkę rzeczy, lecz zapewniam, że nie dyskutowałem o tym z Sir Ollivanderem, a moje pomysły wobec żony mogą być zgoła inne — powiedział, spuszczajac w koncu wzrok na swoje buty, jakby wcale nie czuł się spięty odpieraniem jej ataków na swoją osobę. Wciąż był swobodny w swoim zachowaniu i mógł jej w kółko powtarzać jedno i to samo, aż w koncu zrozumie. — Zastanawia mnie jednak fakt, że mówi panienka o próbie szczerości i poznania, a z góry ocenia mnie przez wzgląd na wybór swojego ojca. To tak jakby kandydat lorda świadczył o tym, że jestem zły. To nie jest próba poznania, a raczej udowodnienia swojej tezy, która mogłaby mówić, iż panienki ojciec chce dla niej krzywdy, więc wykorzystuje mnie jako narzędzie. — Dyplomatycznie skomentował jej słowa, pełne kpiny i drwiny, zastanawiając się, czy wynika to z jakiegoś konkretniejszego problemu. Mogła nie mieć najlepszych relacji z ojcem, on też miał i pewnie w każdej jego decyzji doszukiwałby się spisku i zamachu na swoje życie — nie miał więc do niej o to pretensji, lecz nie omieszkał jej grzecznie zwrócić uwagi na jej własną rozbieżność i fałsz, jakim go karmiła na zmianę z prawdą, w zalezności od tego, co chciała osiągnąć. Jego stalowe oczy uniosły się po chwili na wysokość jej twarzy, nie ruszając się ani o krok, pozwalając jej robić to, na co miała ochotę. Była wolna, a jemu nie chciało się z nią walczyć o pojęcie przestrzeni osobistej i dystansu. Ona pierwsza go złamała, kiedy szarpnęła go i zmusiła by też użył na niej siły. Wet za wet, oko za oko. To była jedna negatywna prawda, którą mogła mu zarzucić, że był mściwy i nie odpuszczał. Jeden jej krok w przód, robił go zaraz za nią. Kiedy się cofała, on również.
Kiedy jednak pocałowała go w policzek nawet nie drgnął. Pozostawał chłodny, choć nawet nie dał jej szansy na poczucie jego prawdziwego ciepła, bo już dawno temu wyeliminował go z siebie. Ukrył głęboko, nie chcąc z tego korzystać. I wolał aby ubolewała nad tym, że jej mąż jest z kamienia i lodu niż żeby płakała, bo znęcałby się za nią i karał za każdy błąd. Był zły, był bezwzględny, ale wynikało to często z chłodnej kalkulacji, a nie ataku w afekcie. Choć czy nie tym byl Imperius rzucony na Morfeusza? Nie tym był atak na Rosiera, upozorowując to pod wypadek przy pracy? Mógł stać się potworem, ale do tego wymagało rozbudzenia w nim emocjonalności. Spojrzał jej w oczy powoli i westchnął ciężko, a wyraz twarzy mu złagodniał.
— Nie musi się panienka martwić o moje serce. Co najwyżej można je wyrwać, nie złamać — mruknął, uśmiechając się zachowawczo. — Lecz z przykrością muszę przyznać, że mam niewielu przyjaciół. Cechuję się ograniczonym zaufaniem wobec ludzi, tak jak już wspomniałem w liście… wszyscy kłamią.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Błędem było spoufalanie się z Ramseyem w tak przenikliwy sposób, co w pewnym sensie ich ucieleśniło i sprowadziło do miejsca, w którym zapewne wcale nie powinni być. Nie chodziło o fakt, że żałowała, choć niewątpliwie czuła niesmak w ustach na samą myśl tego, że w tak łatwy sposób dała się podejść. Zabawa była rozkoszna, dopóty to on nie przekroczył bariery, którą jasno na niego nałożyła. Miał się z tym zgodzić, a od samego początku spotkania - szanowny pan Mulciber - negował niemal każdą frazę, którą go obdarzała, jakby to on musiał mieć ostatnie słowo. Byli zatem w tej kwestii podobni do siebie, ale Ollivander nie brała tego pod uwagę, bo jak ktoś pozbawiony szlacheckiej krwi, miał mieć prawdo do decydowania za nią? Była butna, pewna siebie, czasem wręcz arogancka, by zaraz potem przybrać delikatną maskę słodkiej i uroczej pannicy, która jest nieszkodliwa. Czy zatem Ramsey popełniał jakikolwiek błąd w obcowaniu z nią? Całą masę, a to tylko dlatego, że nie mogła być sobą. Nie posiadała prawa do emanowania naturalnymi emocjami, ale te zaś doprowadziłyby ich do miejsca, od których Katya stroniła. Co jednak jeśli one okazyłyby się ratunkiem dla tej znajomości? Niczego bardziej nie pragnęła jak... Wolności.
Wzruszyła delikatnie ramionami i wywróciła na ten swój charakterystyczny sposób oczami, jakby chciała mu przekazać: no oświeć mnie, bo nie mam ochoty otwierać cię jak książki, by móc przeczytać to, co mnie interesuje. Sam gest wyglądał zupełnie inaczej, bo miała dość i nie jego obecności, a także sposobu bycia. Wieczne przekomarzenie się nie leżało w jej intencjach, a także hobby. Stroniła od tego i wolała trzymać się na dystans od pewnych sytuacji, które budowały w niej napięcie, a to co się obecnie między nimi działo sprawiało, że najchętniej uciekłaby i poniżała go w przykry sposób.
Porzucając tuż przed ślubem.
-Zatem dlaczego zamierza pan zostać moim mężem i tym sam odbiera szansę innemu mężczyźnie na otrzymanie tego, czego sam się dobrowolnie zrzeka? - zapytała bezpardonowo i przystąpiła z nogi na nogę, bo nie rozumiała działania Ramseya. Mogli się rozstać tu i teraz. Ona zdzierżyłaby wizję kilku siniaków i kolejnych upokorzeń, a on byłby w stanie ruszyć dalej i nie odwracać się na Katyę, która nawet go nie obchodziła. Robił jej wodę z mózgu, a przecież tak bardzo lubiła jasne i klarowne sytuacje. -Proszę mi wybaczyć, ale to niedorzeczne - powiedziała z drwiną, a jej usta wykrzywiły się w kpiącym uśmiechu, który był tak charakterystyczny dla stresujących momentów, kiedy to szukała ucieczki - nie rozwiązania. Próbowała wierzyć, że dobrowolnie zrezygnują z cyrku, który zgotowali im Rosier i Ollivander, ale widocznie Mulciber zabierał się do tego jak sójka za morze,a to wiązało się ze swoistego rodzaju uległością.
-Na każdą dziedzinę swojego życia - poprawiła go jeszcze z tym wrednym wyrazem twarzy, który jasno sugerował, że nic nie może jej zrobić, ale gdyby tylko wiedziała, że budząc w nim emocje... Stworzyłaby potwora, to zapewne decyzja o ewakuacji nastąpiłaby dużo szybciej. -Nie jest pan szlachcicem i nie wie pan jakie wymagania są stawiane wobec osób, które zostały obdarzone błękitną krwią - mówiła spokojnie, a jej ton przybrał nagle obojętnego brzmienia. -Gwarantuję natomiast, że wolałabym siedzieć w podrzędnych spelunach i upijać się do białego świtu, aniżeli tkwić nad kolejną dokumentacją. Merlinie, nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, ale to moja jedyna rozrywka, zatem... Może zamiast ciągle mi wyrzucać, że popełniam błędy, to wziąłbyś sprawy we własne ręce i zaprosił przyszłą żonę na prawdziwą randkę, w której poczuje, że jest kobietą, a nie tylko papierkiem, który da ci jakiekolwiek możliwości, co Mulciber? - wyrzuciła z siebie na jednym wydechu i skierowała palec wskazujący na jego klatkę piersiową, tym samym dźgając go kilkukrotnie. -Nie stać cię na to, by pokazać mi - czym jest życie, wiec proszę zaakceptować mój sposób jestestwa, skoro tak bardzo podkreśla pan, że już niebawem będziemy się ze sobą męczyć - chciała odejść, ba! Zamierzała mu wrednie uciec, bo ciągle wypominał jej błędy, które popełniała, ale ona była ich całkiem świadoma. Co jednak z nim? Liczył się ze swoimi czy wolał się wybielać? Nie obchodziło ją to, bo w jakiś sposób dała upust własnej irytacji, którą przelała na tyrpanie mężczyzny, a także mówienie rzeczy, których zapewne przy kimś innym nie miałaby odwagi powiedzieć.
-Och - mruknęła przeciągle i uniosła ciemniejące spojrzenie na linię oczu mężczyzny, by skrzyżować z nim spojrzenie. Nie obchodziło jej umowa między ojcami, bo nie była rzeczą, którą można wziąć i oddać, a potem cieszyć się, że nadal milczy i nic nie mówi. Katya miała wiele do powiedzenia, a Ramsey'owi ewidentnie to nie odpowiadało. Może gdyby ją traktował jak równą, to wszystko potoczyłoby się inaczej, ale ileż może znieść kobieta, której ciągle wytyka się błędy? -Gdybym wybrała pana sama, to mogłabym mieć tylko i wyłącznie żal do siebie, że nie potrafimy się w żaden sposób porozumieć, bo o narzeczeństwie dowiedziałam się tuż po powrocie do Londynu, co z pewnością kolidowało z moimi zamiarami, jakie żywiłam wobec konkretnego człowieka - oczywiście, że mówiła o Percivalu, którego spotkała kilka dni temu i nie żałowała tego iż po raz kolejny ich usta się złączyły. Była świadoma, że w jej życiu istnieje ktoś, kto niebawem będzie nosił tytuł jej męża, ale do tego czasu... Mogła uchodzić za wolnego człowieka. Nie należała jednak do osób, które skakałyby z kwiatka na kwiatkę, a przecież kochała flirt i dwuznaczność, którą mogła karmić Mulcibera, a to wzmagałoby tylko ogień pożądania, który podsycany przez wiele miesięcy sprawiłby, że w końcu daliby upust własnej irytacji na siebie. Kłopot w tym, że Ollivander nie znała swoich potrzeb i nie umiała ich jasno sprecyzować, jakby to było dla niej niezwykle problematyczne. -Źle zaczęliśmy... - skwitowała nagle i odwróciła się na pięcie, a następnie zrobiła kilka kroków w przód, a mężczyznę zostawiła gdzieś w tyle. Oddychała spokojnie, aż nagle znów zawróciła, bo była taka niezdecydowana! I nie wiedzieć dlaczego - wpadła na Ramseya, gdy szła w swoim kierunku i to sprawiło, że ich ciała znów się zetknęły, a ona uniosła spojrzenie na twarz nieznajomego, by przyjrzeć mu się dokładnie i stwierdzić, że wcale go nie zna.
-Och, słodki Merlinie! - jęknęła w ten rozkoszny sposób, gdy wreszcie podniosła się do góry i wyprostowała nieznacznie, by móc otaksować Ramseya z góry do dołu. Emanowała od niej swoistego rodzaju delikatność i dziewczęcość, dokładnie ta sama, którą znał Nott i Skamander. -Nic się panu nie stało? Nie chciałam, naprawdę! Jestem taka ostatnio rozkojarzona, że nie wiem jak zebrać myśli w całość i wreszcie zacząć funkcjonować - powiedziała ze szczerym uśmiechem na ustach, a już po chwili odsunęła się na krok, bo byli zbyt bliski. Katya Ollivander, która potrafiła się zawstydzać i dawać pozorne ciepło, a także bezpieczeństwo, uznałaby to za nieetyczne. -Wychodzę za mąż i bardzo się tym przejmuje. Zauważył pan, że w życiu ludzie kompletnie inaczej się piszą jak w listach? - zagaiła luźno i obeszła go dookoła, a palce przyłożyła do brody, by głowę podnieść do góry i spojrzeć w niebo. Wyglądała jak prawdziwy filozof. -To dość niezwykłe! Naprawde nie ma pan serca? Ja również... Ktoś kiedyś mi je wyrwał, a teraz jest tu pustka i to pewnie dlatego popełniam tyle błędów - dodała jeszcze smutno i wzruszyła lekko ramionami, by cofnąć się w tył. -Najmocniej przepraszam! Chyba się zasiedziałam w bibliotece, wie pan? Uwielbiam księgi - są niezwykłe, nieoceniają nas i nie zmuszają do niczego, a jednak pozwalają zagłębiać wiedzę. Był pan kiedykolwiek w Dziale Ksiąg Zakazanych? Urocza kawiarenka - zamierzam tam się jutro wybrać - uśmiech nie schodził z jej dziewczęcej buźki, która teraz wyglądała tak naturalnie i spokojnie, a to tylko dlatego, że postanowiła dać mu szansę, ale czy aby na pewno?
Nie. To niezwykle durne.
Wzruszyła delikatnie ramionami i wywróciła na ten swój charakterystyczny sposób oczami, jakby chciała mu przekazać: no oświeć mnie, bo nie mam ochoty otwierać cię jak książki, by móc przeczytać to, co mnie interesuje. Sam gest wyglądał zupełnie inaczej, bo miała dość i nie jego obecności, a także sposobu bycia. Wieczne przekomarzenie się nie leżało w jej intencjach, a także hobby. Stroniła od tego i wolała trzymać się na dystans od pewnych sytuacji, które budowały w niej napięcie, a to co się obecnie między nimi działo sprawiało, że najchętniej uciekłaby i poniżała go w przykry sposób.
Porzucając tuż przed ślubem.
-Zatem dlaczego zamierza pan zostać moim mężem i tym sam odbiera szansę innemu mężczyźnie na otrzymanie tego, czego sam się dobrowolnie zrzeka? - zapytała bezpardonowo i przystąpiła z nogi na nogę, bo nie rozumiała działania Ramseya. Mogli się rozstać tu i teraz. Ona zdzierżyłaby wizję kilku siniaków i kolejnych upokorzeń, a on byłby w stanie ruszyć dalej i nie odwracać się na Katyę, która nawet go nie obchodziła. Robił jej wodę z mózgu, a przecież tak bardzo lubiła jasne i klarowne sytuacje. -Proszę mi wybaczyć, ale to niedorzeczne - powiedziała z drwiną, a jej usta wykrzywiły się w kpiącym uśmiechu, który był tak charakterystyczny dla stresujących momentów, kiedy to szukała ucieczki - nie rozwiązania. Próbowała wierzyć, że dobrowolnie zrezygnują z cyrku, który zgotowali im Rosier i Ollivander, ale widocznie Mulciber zabierał się do tego jak sójka za morze,a to wiązało się ze swoistego rodzaju uległością.
-Na każdą dziedzinę swojego życia - poprawiła go jeszcze z tym wrednym wyrazem twarzy, który jasno sugerował, że nic nie może jej zrobić, ale gdyby tylko wiedziała, że budząc w nim emocje... Stworzyłaby potwora, to zapewne decyzja o ewakuacji nastąpiłaby dużo szybciej. -Nie jest pan szlachcicem i nie wie pan jakie wymagania są stawiane wobec osób, które zostały obdarzone błękitną krwią - mówiła spokojnie, a jej ton przybrał nagle obojętnego brzmienia. -Gwarantuję natomiast, że wolałabym siedzieć w podrzędnych spelunach i upijać się do białego świtu, aniżeli tkwić nad kolejną dokumentacją. Merlinie, nie wiem czy zdajesz sobie sprawę, ale to moja jedyna rozrywka, zatem... Może zamiast ciągle mi wyrzucać, że popełniam błędy, to wziąłbyś sprawy we własne ręce i zaprosił przyszłą żonę na prawdziwą randkę, w której poczuje, że jest kobietą, a nie tylko papierkiem, który da ci jakiekolwiek możliwości, co Mulciber? - wyrzuciła z siebie na jednym wydechu i skierowała palec wskazujący na jego klatkę piersiową, tym samym dźgając go kilkukrotnie. -Nie stać cię na to, by pokazać mi - czym jest życie, wiec proszę zaakceptować mój sposób jestestwa, skoro tak bardzo podkreśla pan, że już niebawem będziemy się ze sobą męczyć - chciała odejść, ba! Zamierzała mu wrednie uciec, bo ciągle wypominał jej błędy, które popełniała, ale ona była ich całkiem świadoma. Co jednak z nim? Liczył się ze swoimi czy wolał się wybielać? Nie obchodziło ją to, bo w jakiś sposób dała upust własnej irytacji, którą przelała na tyrpanie mężczyzny, a także mówienie rzeczy, których zapewne przy kimś innym nie miałaby odwagi powiedzieć.
-Och - mruknęła przeciągle i uniosła ciemniejące spojrzenie na linię oczu mężczyzny, by skrzyżować z nim spojrzenie. Nie obchodziło jej umowa między ojcami, bo nie była rzeczą, którą można wziąć i oddać, a potem cieszyć się, że nadal milczy i nic nie mówi. Katya miała wiele do powiedzenia, a Ramsey'owi ewidentnie to nie odpowiadało. Może gdyby ją traktował jak równą, to wszystko potoczyłoby się inaczej, ale ileż może znieść kobieta, której ciągle wytyka się błędy? -Gdybym wybrała pana sama, to mogłabym mieć tylko i wyłącznie żal do siebie, że nie potrafimy się w żaden sposób porozumieć, bo o narzeczeństwie dowiedziałam się tuż po powrocie do Londynu, co z pewnością kolidowało z moimi zamiarami, jakie żywiłam wobec konkretnego człowieka - oczywiście, że mówiła o Percivalu, którego spotkała kilka dni temu i nie żałowała tego iż po raz kolejny ich usta się złączyły. Była świadoma, że w jej życiu istnieje ktoś, kto niebawem będzie nosił tytuł jej męża, ale do tego czasu... Mogła uchodzić za wolnego człowieka. Nie należała jednak do osób, które skakałyby z kwiatka na kwiatkę, a przecież kochała flirt i dwuznaczność, którą mogła karmić Mulcibera, a to wzmagałoby tylko ogień pożądania, który podsycany przez wiele miesięcy sprawiłby, że w końcu daliby upust własnej irytacji na siebie. Kłopot w tym, że Ollivander nie znała swoich potrzeb i nie umiała ich jasno sprecyzować, jakby to było dla niej niezwykle problematyczne. -Źle zaczęliśmy... - skwitowała nagle i odwróciła się na pięcie, a następnie zrobiła kilka kroków w przód, a mężczyznę zostawiła gdzieś w tyle. Oddychała spokojnie, aż nagle znów zawróciła, bo była taka niezdecydowana! I nie wiedzieć dlaczego - wpadła na Ramseya, gdy szła w swoim kierunku i to sprawiło, że ich ciała znów się zetknęły, a ona uniosła spojrzenie na twarz nieznajomego, by przyjrzeć mu się dokładnie i stwierdzić, że wcale go nie zna.
-Och, słodki Merlinie! - jęknęła w ten rozkoszny sposób, gdy wreszcie podniosła się do góry i wyprostowała nieznacznie, by móc otaksować Ramseya z góry do dołu. Emanowała od niej swoistego rodzaju delikatność i dziewczęcość, dokładnie ta sama, którą znał Nott i Skamander. -Nic się panu nie stało? Nie chciałam, naprawdę! Jestem taka ostatnio rozkojarzona, że nie wiem jak zebrać myśli w całość i wreszcie zacząć funkcjonować - powiedziała ze szczerym uśmiechem na ustach, a już po chwili odsunęła się na krok, bo byli zbyt bliski. Katya Ollivander, która potrafiła się zawstydzać i dawać pozorne ciepło, a także bezpieczeństwo, uznałaby to za nieetyczne. -Wychodzę za mąż i bardzo się tym przejmuje. Zauważył pan, że w życiu ludzie kompletnie inaczej się piszą jak w listach? - zagaiła luźno i obeszła go dookoła, a palce przyłożyła do brody, by głowę podnieść do góry i spojrzeć w niebo. Wyglądała jak prawdziwy filozof. -To dość niezwykłe! Naprawde nie ma pan serca? Ja również... Ktoś kiedyś mi je wyrwał, a teraz jest tu pustka i to pewnie dlatego popełniam tyle błędów - dodała jeszcze smutno i wzruszyła lekko ramionami, by cofnąć się w tył. -Najmocniej przepraszam! Chyba się zasiedziałam w bibliotece, wie pan? Uwielbiam księgi - są niezwykłe, nieoceniają nas i nie zmuszają do niczego, a jednak pozwalają zagłębiać wiedzę. Był pan kiedykolwiek w Dziale Ksiąg Zakazanych? Urocza kawiarenka - zamierzam tam się jutro wybrać - uśmiech nie schodził z jej dziewczęcej buźki, która teraz wyglądała tak naturalnie i spokojnie, a to tylko dlatego, że postanowiła dać mu szansę, ale czy aby na pewno?
Nie. To niezwykle durne.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Widocznie jego analityczny umysł go zawiódł, bo jej działania były pozbawione logiki. Wyzbyte z wszelakich reguł i zasad były niemożliwe do skategoryzowania, a przez to utrudniające mu właściwy osąd. Tak to jest, kiedy ktoś nie kieruje się sercem, a jedynie od czasu do czasu posiłkuje intuicją, pozostawiając wszystko chłodnej kalkulacji i rozumowi. Popełnił masę błędów od samego początku, starając się wybierać określone ścieżki i sposoby reagowania na nią, lecz zmieniała się mentalne znacznie gwałtowniej niż jej kolor włosów. Nie była w jego oczach jednoznaczna, a także szczera pomimo swoich słów, bo miała tyle obliczy, że już zdążył się w tym pogubić.
Nie tracił jednak rezonu, pozostając czujnym, bo jeśli jej działania nie były przemyślaną i cwaną strategią to mogła być rozkosznie skrajna. Nie był jednak pewien jej prawdziwych intencji, tego jaka była, co chciala osiągnąć swoim zachowaniem, więc starał się pozostać, chłodny, obojetny i całkiem rozważny.
Ignorował jej impertynencje, jej kpinę i zachowanie godnej rozkapryszonej małej arystokratki. I choć starała się mu usilnie wmówić, że czystość krwi nie miała dla niej żadnego znaczenia to miała w sobie typowe dla szlachciców zachowania ‘— czyli coś, czego nie da się po prostu usunąć ze swojego charakteru. On sam wcale nie zamierzał się z nią kłócić i przekomarzać. Teoretycznie można by powiedzieć, że był zbyt duży na takie zachowania, ale każdy kto znał Ramseya bliżej wiedział, że nie jest tylko chłodnym mężczyzną, ignorującycm wszystko wokół siebie — takim się jawił, nawet teraz, kiedy patrzył obojętnie i całkiem bez wyrazu na dziewczynę, zastanawiając się, czy jest w ogóle sens jej odpowiadać. Gdyby przedarła się przez pierwszą barierę, miałaby szansę dotrzeć do jego kpiącej, choć znacznie bardziej luźnej natury, szydzącej, nieco obraźliwej. O, dziwo, również bardziej podobnej do niej, lecz czy nie pozabijali się, przegadując nieustannie? Kolejna warstwa skrywała człowieka, który potrafił zachować się szczerze w związku z lojalnością, w którą nie tyle co wierzył, a wyznawał. Kto wie, ile dalej było warstw i jakie rzeczy człowiek mógłby odkryć, gdyby miał wystarczająco cierpliwości do Mulcibera? A on jakby doskonale wiedział, że jedyną możliwością by tam dotrzeć, jest kogoś zniechęcić.
Pytanie, które mu zadała zastanowiło go, choć wcale na nie nie odpowiedział. Nie znał nawet swojego zdania na ten temat, bo im dłużej to rozważał, tym bardziej błądził we mgle. Czy to rzeczywiście kwestia umowy go wstrzymywała przed zerwanie zaręczyn? Czy obawa o własne nazwisko, gdyby okazało się, że kolejne jego zaręczyny nie doszły do skutku? Czy może zaczął odnajdywać w tym jakiś sens i pokładać nadzieje w tą konkretną osobę, licząc na to, że okaże się bardziej przydatna niż początkowo zakładał?
Produkowała się, chcąc mu udowodnić jaki to on nie był. Co chciała przez to osiągnąć? Wyglądała tak, jakby posiadała w sobie ogromne pokłady złości przez to, że nie dał jej osiągnąć tego, co chciała.
— Kto powiedział, że nie stać mnie, żeby pokazać Ci czym jest życie?— spytał w końcu, przerywając swoje przydługie milczenie. Świadomie ominął wszystkie kwestie, które omawiała, a przecież nie ma nic bardziej irytującego niż ignorancja, prawda? Czyżby robił to celowo?
Zmniejszył dzielącą ich odległość, choć nie zamierzał jej nawet dotykać po tym, w jaki sposób się zachowała. Bez przesady. Nie tracił jeszcze cierpliwości na tyle, żeby chwycić ją mocno i potrząsnąć nią ze złości. Był spokojny, całkiem obojętny, może nieco zirytowany, co błądziło w jego stalowych oczach, które teraz pożerały czarne jak noc źrenice. Ich piersi dzieliły centymetry, a on stanął, patrząc na nią z góry, zaciskając gniewnie szczękę, choć jego wargi wykrzywiały się w jakiejś dzikiej perfidii, którą sobą reprezentował.
— Mógłbym, Lady Ollivander, lecz zapewniam Cię, że szkoła, którą bym Ci przedstawił, rozłożyłaby Cię na łopatki— mruknął, zniżając swój głos do szeptu, który bez trudu mogła usłyszeć, bo przecież znajdował się bardzo blisko. On sam czuł doskonale zapach jej perfum, zapach jej ciała, unoszące się w powietrzu feromony, a patrząc w jej oczy widział przepastchną otchłań, która mogła go zabrać ze sobą i nigdy więcej nie uwolnić. Wzbraniał się więc przed nią, jak najlepiej mógł, robiąc wszystko na opak. Mógłby jej chcieć, mógłby jej pożądać, bo była piękna, eteryczna i ulotna. Wzmagałaby w nim poczucie walki i starań, a także dbania o kwiat, który potrzebuje troski. Zapierał się jednak przed tym rękami i nogami, powtarzając sobie, że jest: odporny.
Kiedy się oddaliła, wziął głęboki wdech i zadarł brodę wyżej, a wyraz twarzy nieco mu złagodniał, choć przyglądał jej się z ciekawością. Była roztrzepana, była nieogarnięta, chaotyczna, jakby w jej głowie meiszały się żywioły: woda z ogniem, powietrze z ziemią; zwalczając się nawzajem. Który z nich miał wygrać tą zaciętą walkę? Sam był tego ciekaw, mrużąc oczy, kiedy zawróciła nagle i wpadła na niego, jak gdyby nigdy nic. Cofnął się o krok, marszcząc brwi z niezrozumieniem, lecz przecież po chwili wszystko się wyjasniło.
Doprawdy? I talk to myself: what the fuck.
Uśmiechnął się subtelnie, a po chwili zaśmiał głośno i wbrew pozorom całkiem szczerze. Nie potrafił się powstrzymać, bo kiedy tak dosłownie odebrała swoje własne myśli, on był naprawdę zdumiony, częściowo aprobując jej kreatywność. I nawet kiedy się uspokoił, spuścił głowę, kiwając nią delikatnie, a uśmiech stale rozpromieniał jego twarz, bo rozbawiła go po raz pierwszy tego wieczoru tak naturalnie.
— Pozory. Ludzie lubią stwarzać pozory, chowając się pod maskami, które chcieliby mieć na stałe — mruknął, powoli podnosząc na nią wzrok. Chciała grać w tę grę? Po tym jak chwilę wcześniej, rzekomo szczerze — wyganęła mu tyle rzeczy? Pewnie, czemu nie. Nie musiał jej ufać, żeby przyłączyć się do przedstawienia, a reguły gry przcież mógł poznać w trakcie. Wziąl więc do reki przetasowane od nowa karty i spojrzał na nie, zapamietując w głowie dokładnie ich wartości.
— Narzeczony panienki musi być kompletnym idiotą, skoro pozwala zapuszczać się w takie tereny bez obstawy. Powinien o panienkę dbać jak najlepiej — odpowiedział, unosząc brwi, a przecież miał do siebie dystans, który umożliwiał mu mówienie wszystkiego na każdy temat.
— Nie, nigdy. Unikam rzeczy zakazanych jak ognia, skoro… są zakazane— mruknął, siląc się na śmiertelną powagę, którą podbił szybko, grzecznym, chłopięcym uśmiechem. Uśmiechem anioła, czlowieka nieszkodliwego i idealnego, tak dalekiego od tego, którym naprawdę był. Nie wiedział, czy Katya tym razem się z niego zgrywa, czy mówi na poważnie, ale nie zamierzał tego roztrząsać. Bawił się z nią według jej własnych reguł, skoro tak chciała.
— Nie wolałaby panienka… nie wiem, na przykład posiedzieć przy Mandragorach? Zielarstwo jest takie fascynujące…— szepnął sam do siebie, spoglądając w bok z lekką zadumą i westchnął głośno, nieco teatralnie, choć nie przesadzał ze sowją grą. Musiał brzmieć całkiem wiarygodnie.
Nie tracił jednak rezonu, pozostając czujnym, bo jeśli jej działania nie były przemyślaną i cwaną strategią to mogła być rozkosznie skrajna. Nie był jednak pewien jej prawdziwych intencji, tego jaka była, co chciala osiągnąć swoim zachowaniem, więc starał się pozostać, chłodny, obojetny i całkiem rozważny.
Ignorował jej impertynencje, jej kpinę i zachowanie godnej rozkapryszonej małej arystokratki. I choć starała się mu usilnie wmówić, że czystość krwi nie miała dla niej żadnego znaczenia to miała w sobie typowe dla szlachciców zachowania ‘— czyli coś, czego nie da się po prostu usunąć ze swojego charakteru. On sam wcale nie zamierzał się z nią kłócić i przekomarzać. Teoretycznie można by powiedzieć, że był zbyt duży na takie zachowania, ale każdy kto znał Ramseya bliżej wiedział, że nie jest tylko chłodnym mężczyzną, ignorującycm wszystko wokół siebie — takim się jawił, nawet teraz, kiedy patrzył obojętnie i całkiem bez wyrazu na dziewczynę, zastanawiając się, czy jest w ogóle sens jej odpowiadać. Gdyby przedarła się przez pierwszą barierę, miałaby szansę dotrzeć do jego kpiącej, choć znacznie bardziej luźnej natury, szydzącej, nieco obraźliwej. O, dziwo, również bardziej podobnej do niej, lecz czy nie pozabijali się, przegadując nieustannie? Kolejna warstwa skrywała człowieka, który potrafił zachować się szczerze w związku z lojalnością, w którą nie tyle co wierzył, a wyznawał. Kto wie, ile dalej było warstw i jakie rzeczy człowiek mógłby odkryć, gdyby miał wystarczająco cierpliwości do Mulcibera? A on jakby doskonale wiedział, że jedyną możliwością by tam dotrzeć, jest kogoś zniechęcić.
Pytanie, które mu zadała zastanowiło go, choć wcale na nie nie odpowiedział. Nie znał nawet swojego zdania na ten temat, bo im dłużej to rozważał, tym bardziej błądził we mgle. Czy to rzeczywiście kwestia umowy go wstrzymywała przed zerwanie zaręczyn? Czy obawa o własne nazwisko, gdyby okazało się, że kolejne jego zaręczyny nie doszły do skutku? Czy może zaczął odnajdywać w tym jakiś sens i pokładać nadzieje w tą konkretną osobę, licząc na to, że okaże się bardziej przydatna niż początkowo zakładał?
Produkowała się, chcąc mu udowodnić jaki to on nie był. Co chciała przez to osiągnąć? Wyglądała tak, jakby posiadała w sobie ogromne pokłady złości przez to, że nie dał jej osiągnąć tego, co chciała.
— Kto powiedział, że nie stać mnie, żeby pokazać Ci czym jest życie?— spytał w końcu, przerywając swoje przydługie milczenie. Świadomie ominął wszystkie kwestie, które omawiała, a przecież nie ma nic bardziej irytującego niż ignorancja, prawda? Czyżby robił to celowo?
Zmniejszył dzielącą ich odległość, choć nie zamierzał jej nawet dotykać po tym, w jaki sposób się zachowała. Bez przesady. Nie tracił jeszcze cierpliwości na tyle, żeby chwycić ją mocno i potrząsnąć nią ze złości. Był spokojny, całkiem obojętny, może nieco zirytowany, co błądziło w jego stalowych oczach, które teraz pożerały czarne jak noc źrenice. Ich piersi dzieliły centymetry, a on stanął, patrząc na nią z góry, zaciskając gniewnie szczękę, choć jego wargi wykrzywiały się w jakiejś dzikiej perfidii, którą sobą reprezentował.
— Mógłbym, Lady Ollivander, lecz zapewniam Cię, że szkoła, którą bym Ci przedstawił, rozłożyłaby Cię na łopatki— mruknął, zniżając swój głos do szeptu, który bez trudu mogła usłyszeć, bo przecież znajdował się bardzo blisko. On sam czuł doskonale zapach jej perfum, zapach jej ciała, unoszące się w powietrzu feromony, a patrząc w jej oczy widział przepastchną otchłań, która mogła go zabrać ze sobą i nigdy więcej nie uwolnić. Wzbraniał się więc przed nią, jak najlepiej mógł, robiąc wszystko na opak. Mógłby jej chcieć, mógłby jej pożądać, bo była piękna, eteryczna i ulotna. Wzmagałaby w nim poczucie walki i starań, a także dbania o kwiat, który potrzebuje troski. Zapierał się jednak przed tym rękami i nogami, powtarzając sobie, że jest: odporny.
Kiedy się oddaliła, wziął głęboki wdech i zadarł brodę wyżej, a wyraz twarzy nieco mu złagodniał, choć przyglądał jej się z ciekawością. Była roztrzepana, była nieogarnięta, chaotyczna, jakby w jej głowie meiszały się żywioły: woda z ogniem, powietrze z ziemią; zwalczając się nawzajem. Który z nich miał wygrać tą zaciętą walkę? Sam był tego ciekaw, mrużąc oczy, kiedy zawróciła nagle i wpadła na niego, jak gdyby nigdy nic. Cofnął się o krok, marszcząc brwi z niezrozumieniem, lecz przecież po chwili wszystko się wyjasniło.
Doprawdy? I talk to myself: what the fuck.
Uśmiechnął się subtelnie, a po chwili zaśmiał głośno i wbrew pozorom całkiem szczerze. Nie potrafił się powstrzymać, bo kiedy tak dosłownie odebrała swoje własne myśli, on był naprawdę zdumiony, częściowo aprobując jej kreatywność. I nawet kiedy się uspokoił, spuścił głowę, kiwając nią delikatnie, a uśmiech stale rozpromieniał jego twarz, bo rozbawiła go po raz pierwszy tego wieczoru tak naturalnie.
— Pozory. Ludzie lubią stwarzać pozory, chowając się pod maskami, które chcieliby mieć na stałe — mruknął, powoli podnosząc na nią wzrok. Chciała grać w tę grę? Po tym jak chwilę wcześniej, rzekomo szczerze — wyganęła mu tyle rzeczy? Pewnie, czemu nie. Nie musiał jej ufać, żeby przyłączyć się do przedstawienia, a reguły gry przcież mógł poznać w trakcie. Wziąl więc do reki przetasowane od nowa karty i spojrzał na nie, zapamietując w głowie dokładnie ich wartości.
— Narzeczony panienki musi być kompletnym idiotą, skoro pozwala zapuszczać się w takie tereny bez obstawy. Powinien o panienkę dbać jak najlepiej — odpowiedział, unosząc brwi, a przecież miał do siebie dystans, który umożliwiał mu mówienie wszystkiego na każdy temat.
— Nie, nigdy. Unikam rzeczy zakazanych jak ognia, skoro… są zakazane— mruknął, siląc się na śmiertelną powagę, którą podbił szybko, grzecznym, chłopięcym uśmiechem. Uśmiechem anioła, czlowieka nieszkodliwego i idealnego, tak dalekiego od tego, którym naprawdę był. Nie wiedział, czy Katya tym razem się z niego zgrywa, czy mówi na poważnie, ale nie zamierzał tego roztrząsać. Bawił się z nią według jej własnych reguł, skoro tak chciała.
— Nie wolałaby panienka… nie wiem, na przykład posiedzieć przy Mandragorach? Zielarstwo jest takie fascynujące…— szepnął sam do siebie, spoglądając w bok z lekką zadumą i westchnął głośno, nieco teatralnie, choć nie przesadzał ze sowją grą. Musiał brzmieć całkiem wiarygodnie.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Jeśli chciał kategoryzować Katyę, to trafił na nie ten typ kobiety, który go wręcz wystawiał na piedestał doskonałości. Nie zamierzała mieć pretensji, ani tym bardziej żalu o cokolwiek, bo sama nie była święta. Kochała flirt, a także dwuznaczność, której nie szczędziła sobie w rozmowach z lordem Lestrange czy Samuelem, który był dla niej niezwykle ważny, a tak perfidnie przełamywał jej granicę. Nie wchodziła w romanse z żadnym mężczyźną i nie merdała posłusznie ogonkiem jak stęskniona suka, która czeka tylko i wyłącznie na rozłożenie kolan, ale... Ile dam tyle zachowań, prawda? Niekażda była jednak godna tytułu szlachcianki, a Ollivander pozostawiała to w sferze, która nie określała jej jako wywłoki, gdyż to byłoby upodlające. Nie mogłaby zatem bezpardonowo dotykać mężczyzn, którymi się otaczała - nawet jeżeli miała na to ochotę, a niejednokrotnie miała. Wiedziała, że jest to zarezrowana dla kogoś wyjątkowego i tym kimś miał być Ramsey. Tylko na swoje życzenie był to w stranie stracić, a Katya, cóż - nie dawała drugiej szansy. Nie musiał być jej w końcu bliski, ale skoro tytułował się mianem narzeczonego, to winien się liczyć z konsekwencjami.
Ona widziała. Zawsze i wszystko, toteż badała grunt i wodziła go na pokuszenie. Zmieniała się w zależności od zachcianki, a raz słodka i niewinna, stawała się niejednoznaczną diablicą, która była w stanie wbić szpile tam, gdzie będzie bolało. Mulciber tego nie znał, ba! Nie miał prawa tego znać, bo nie pozwolił jej być w pełni sobą. Żywiołem, który rozpęta burzę i spokojną emocją, która ukoi do snu. Kształtował ją i w pewien sposób sprawiał, że chciała przesunąć własne granice, ale zaraz potem przyczyniał się do poczucia winy, a to ją irytowało - jak nic innego. Nie potrafiła go zatem jednoznacznie określić; czy zatem nie jechali na jednym wózku? Nie analizowała tego, ani nie podejmowała się obserwacji. Starała się płynąć z prądem i im dłużej to trwało, tym reagowała intuicyjnie, a czasem nie przemyślała tego, co mu odpowiadała. Próbowała być ułożona i grzeczna, ale najwyraźniej się nie dało, bo on był zbyt oschły i nie potrafił rozbudzić w sobie niczego, co miało być zmysłowe i subtelne. Tego pragnęła i to chciała w nim zobaczyć, ale musiałaby się stać wyniosłą suką, a to mijało się z celem. Posiadała zbyt dobre serce, które biło w tym emocjonalności jaka się przez nią przelewała. Różowe końcówki i niemal pomarańczone włosy u nasady, które przechodziły i zmieniały się w prawdziwą paletę kolorów. Nie panowała nad tym i nie zamierzała, bo każda próba skończyłaby się fiaskiem, a Katya? Musiałaby się ukorzyć i przyznać, że popełniła błąd.
-Zaszufladkowałeś mnie, panie Mulciber - powiedziała spokojnie i wzruszyła lekko ramionami. Wiedziała, że ich małżeństwo może być istną farsą, dopóki oboje nie pożegnają się z przeszłością, ale Ollivander nie chciała mówić tego znaczącego słowa człowiekowi, za którym wskoczyłaby w ogień. Mógł być z kimkolwiek chciał, ale znaczył dla niej zbyt wiele, by z tego rezygnować. Była gotowa poznać go ze swoim narzeczonym i ufałaby także temu, że się dogadają, ale czy było to możliwe? Przełknęła głośniej ślinę i nieprzerwanie wlepiała w niego ciemne tęczówki, które taksowały mężczyznę raz po raz i uczyła się na pamięć uśmiechu, mrużenia powiek i tej kpiącej otoczki, którą tak charakterystycznie się odznaczał.
-Och, wie pan, że słyszałam to od wielu? - zagaiła luźno i przygryzła policzek od środka, by odezwać się znowu. -Każdy zapewnia mnie o tym samym, a jak tego nie dostałam - tak zapewne nie dostanę, więc po co prawić czcze gadanie, skoro... Można robić? - spytała dwuznacznie i delikatnie zakołysała biodrami, choć nic w tym zbereźnego nie było. Nie myślała także o niczym konkretnym, a jedynie sugerowała, że w swoim jakże krótkim życiu nasłuchała się takowych obietnic. Próbowała wyciągnąć z życia ile się dało i kiedy prowadziła monotonną egzystencję w Norwegii - owszem, odczuwała potrzebę integracji z czarodziejami zupełnie innego poziomu, a jednak - nigdy nie porzuciła maski lady Ollivander, którą była w kraju i zagranicą.
Nie przypuszczała, że wieczór potoczy się w ten sposób, ale gdy już wpadła na niego w tak teatralny sposób, musiała grać dalej. Była dobrą aktorką i potrafiła zwodzić Inarę, a także Lilith, z którymi się od dawczna przyjaźniły, a przy tym perfidnie oszukając lorda Carrow'a; dlaczego nie mogła zrobić tego Ramseyowi?
-Maski są nam potrzebne i nie można się ich wyrzec, a pana jest chyba niezwykle interesująca. Nie będę ukrywać, ale chciałabym ją z pana zedrzeć i poznać prawdę, choć tę wolę odkrywać stopniowo - mruknęła z uśmiechem na ustach i oczywiście, że do tego chciała dopuścić. Potrzebowała takiego momentu, w którym raz po raz potrafiłaby ściągać pojedyncze fragmentu pasujące do tego, co stworzył. Byłby nagi i obdarty ze wszystkiego, a w zamian oddałaby mu siebie. Tę prawdziwą, oddaną i lojalną, bo nie był nic bardziej wartościowego od tego, co kiedykolwiek potrafiłaby mu ofiarować.
-Całe szczęście, że trafiłam tutaj na pana... Panie..? - zapytała bezczelnie, a sardoniczny uśmiech przyozdobił dziewczęcą twarz. Zaczęła krążyć przy nim i czuła emanujące ciepło, a także bicie serca, które chciała dotknąć. Byli sami, a świadomość, że nikt ich nie obserwuje podniecała ją najmocniej. Pierwszy raz miała szansę zderzyć się z kimś, kto będzie ją miał w tak intymnej sytuacji, ale nie cofała się. Robiła krok w przód i w tył, by zaraz potem obejść go i stanąć za jego plecami i bez zawahania przesunęła dłońmi od męskich ramion przez ręce, a następnie splotła z Ramseyem smukłe palce. -Stanę się zatem zakazanym owocem, który zechce pan zerwać, a następnie wtłoczę w pana żyły pewnego rodzaju eliksir, który rozbudzi pragnienie poznawania mnie, a to będzie bardzo... Bardzo... - szeptała mu wprost do ucha, które lekko muskała wargami i nie kryła się z tym, że bawiła się w swoją grę. Przystał na nią więc mogła czynić mu wszystko, co tylko by zapragnęła. -Niebezpieczne, dlatego nie pozostawia mi pan wyboru - dodała ze smutkiem i to odczuwała, ale musiała zrobić coś dla ich własnego dobra. Ceniła Mulcibera, bo pokazał jej, że jest wartościowy, inteligentny, pociągający i taki, którego kobieta pragnęłaby o każdej porze dnia i nocy. Przypominał jej dzikiego mustanga, ale to dlatego, że nikt nie jest w stanie go schwytać, ale wprawny jeździeć byłby w stanie okiełznać istny żywioł; złączając się na dobre i na złe. Cofnęła się w tył i kiedy nie patrzył na nią, wyciągnęła różdżkę, którą wycelowała prosto w jego głowę, a następnie spojrzała na swą dłoń, która drżała. Znała formułkę i wystarczyło ją wypowiedzieć.
-Obliviate - wyszeptała, a oczy zaszkliły się niebezpiecznie. Czas nagle stanął w miejscu, a ona po raz pierwszy złamała własne zasady. Wiedziała, że tuż po powrocie do dworku zrobi ze sobą dokładnie to samo, ale nie czyściła całkowicie pamięci, ani nie przestawiała wspomnień. Chciała żeby feralny wieczór w teatrze dobiegł końca, a co było dla nich lepsze od otwarcia nowej karty? Jasna smuga światła otuliła więc Ramseya, co mógł pewnie poczuć, a także uczucie, które jasno wskazywało, że coś traci. Jej serce waliło wściekle i nie czuła się z tym dobrze, ale dzisiaj postawiła wszystko na jedną kartę, by być dla niego dobrą narzeczoną i żoną, której zazdrościłby mu każdy. Żałowała swego błędu, że tak perfidnie chciała go podejść, jednak to była bezwartościowa przeszłość. Schowała różdżkę do kieszenie i podeszła do niego, by raz jeszcze ująć Mulcibera za przegub.
-Jeśli sprawiłam panu przykrość - czymkolwiek - to proszę mi wybaczyć. Brak mi jeszcze obycia, ale powiem szczerze, że przebywanie z panem w kasynie było niezwykle... Intensywne. Moglibyśmy to niebawem powtórzyć? - zapytała zupełnie poważnie, bo chciałaby się spotkać ze swoim narzeczonym, który zamieszał jej w głowie. Oddychała spokojnie, gdyż zastanawiała się czy cokolwiek podejrzewa, ale gdy stanęła na wprost niego, a ich klatki piersi znów się zetknęły, powędrowała spojrzeniem do jego oczu. Szukała w nich odpowiedzi i w końcu odezwała się ponownie. -Są niesamowite, dość... Hipnotyczne; to bardzo brzydka zagrywka ze strony natury, ciężko jest się panu... Oprzeć - mruknęła dziewczęco, niewinnie wręcz, a zaraz potem przygryzła dolną wargę, gdy jej ręce skrzyżowały się przed nią, a ona sama poddała się temu, że była tak blisko. Była ciekawa co mogła przynieść ich relacje, ale już dziś wiedziała, że gdyby tylko kiedyś poznał prawdę o tym, co mu uczyniła, to... Zabiłby ją. Nikt w końcu nie lubi mieszania we wspomnieniach, ale by ją respektował, a ona dała to jemu - nie pozastawiała sobie wyboru.
Chciała zacząć od nowa, bo ich początek był nie taki jak powinien.
Ona widziała. Zawsze i wszystko, toteż badała grunt i wodziła go na pokuszenie. Zmieniała się w zależności od zachcianki, a raz słodka i niewinna, stawała się niejednoznaczną diablicą, która była w stanie wbić szpile tam, gdzie będzie bolało. Mulciber tego nie znał, ba! Nie miał prawa tego znać, bo nie pozwolił jej być w pełni sobą. Żywiołem, który rozpęta burzę i spokojną emocją, która ukoi do snu. Kształtował ją i w pewien sposób sprawiał, że chciała przesunąć własne granice, ale zaraz potem przyczyniał się do poczucia winy, a to ją irytowało - jak nic innego. Nie potrafiła go zatem jednoznacznie określić; czy zatem nie jechali na jednym wózku? Nie analizowała tego, ani nie podejmowała się obserwacji. Starała się płynąć z prądem i im dłużej to trwało, tym reagowała intuicyjnie, a czasem nie przemyślała tego, co mu odpowiadała. Próbowała być ułożona i grzeczna, ale najwyraźniej się nie dało, bo on był zbyt oschły i nie potrafił rozbudzić w sobie niczego, co miało być zmysłowe i subtelne. Tego pragnęła i to chciała w nim zobaczyć, ale musiałaby się stać wyniosłą suką, a to mijało się z celem. Posiadała zbyt dobre serce, które biło w tym emocjonalności jaka się przez nią przelewała. Różowe końcówki i niemal pomarańczone włosy u nasady, które przechodziły i zmieniały się w prawdziwą paletę kolorów. Nie panowała nad tym i nie zamierzała, bo każda próba skończyłaby się fiaskiem, a Katya? Musiałaby się ukorzyć i przyznać, że popełniła błąd.
-Zaszufladkowałeś mnie, panie Mulciber - powiedziała spokojnie i wzruszyła lekko ramionami. Wiedziała, że ich małżeństwo może być istną farsą, dopóki oboje nie pożegnają się z przeszłością, ale Ollivander nie chciała mówić tego znaczącego słowa człowiekowi, za którym wskoczyłaby w ogień. Mógł być z kimkolwiek chciał, ale znaczył dla niej zbyt wiele, by z tego rezygnować. Była gotowa poznać go ze swoim narzeczonym i ufałaby także temu, że się dogadają, ale czy było to możliwe? Przełknęła głośniej ślinę i nieprzerwanie wlepiała w niego ciemne tęczówki, które taksowały mężczyznę raz po raz i uczyła się na pamięć uśmiechu, mrużenia powiek i tej kpiącej otoczki, którą tak charakterystycznie się odznaczał.
-Och, wie pan, że słyszałam to od wielu? - zagaiła luźno i przygryzła policzek od środka, by odezwać się znowu. -Każdy zapewnia mnie o tym samym, a jak tego nie dostałam - tak zapewne nie dostanę, więc po co prawić czcze gadanie, skoro... Można robić? - spytała dwuznacznie i delikatnie zakołysała biodrami, choć nic w tym zbereźnego nie było. Nie myślała także o niczym konkretnym, a jedynie sugerowała, że w swoim jakże krótkim życiu nasłuchała się takowych obietnic. Próbowała wyciągnąć z życia ile się dało i kiedy prowadziła monotonną egzystencję w Norwegii - owszem, odczuwała potrzebę integracji z czarodziejami zupełnie innego poziomu, a jednak - nigdy nie porzuciła maski lady Ollivander, którą była w kraju i zagranicą.
Nie przypuszczała, że wieczór potoczy się w ten sposób, ale gdy już wpadła na niego w tak teatralny sposób, musiała grać dalej. Była dobrą aktorką i potrafiła zwodzić Inarę, a także Lilith, z którymi się od dawczna przyjaźniły, a przy tym perfidnie oszukając lorda Carrow'a; dlaczego nie mogła zrobić tego Ramseyowi?
-Maski są nam potrzebne i nie można się ich wyrzec, a pana jest chyba niezwykle interesująca. Nie będę ukrywać, ale chciałabym ją z pana zedrzeć i poznać prawdę, choć tę wolę odkrywać stopniowo - mruknęła z uśmiechem na ustach i oczywiście, że do tego chciała dopuścić. Potrzebowała takiego momentu, w którym raz po raz potrafiłaby ściągać pojedyncze fragmentu pasujące do tego, co stworzył. Byłby nagi i obdarty ze wszystkiego, a w zamian oddałaby mu siebie. Tę prawdziwą, oddaną i lojalną, bo nie był nic bardziej wartościowego od tego, co kiedykolwiek potrafiłaby mu ofiarować.
-Całe szczęście, że trafiłam tutaj na pana... Panie..? - zapytała bezczelnie, a sardoniczny uśmiech przyozdobił dziewczęcą twarz. Zaczęła krążyć przy nim i czuła emanujące ciepło, a także bicie serca, które chciała dotknąć. Byli sami, a świadomość, że nikt ich nie obserwuje podniecała ją najmocniej. Pierwszy raz miała szansę zderzyć się z kimś, kto będzie ją miał w tak intymnej sytuacji, ale nie cofała się. Robiła krok w przód i w tył, by zaraz potem obejść go i stanąć za jego plecami i bez zawahania przesunęła dłońmi od męskich ramion przez ręce, a następnie splotła z Ramseyem smukłe palce. -Stanę się zatem zakazanym owocem, który zechce pan zerwać, a następnie wtłoczę w pana żyły pewnego rodzaju eliksir, który rozbudzi pragnienie poznawania mnie, a to będzie bardzo... Bardzo... - szeptała mu wprost do ucha, które lekko muskała wargami i nie kryła się z tym, że bawiła się w swoją grę. Przystał na nią więc mogła czynić mu wszystko, co tylko by zapragnęła. -Niebezpieczne, dlatego nie pozostawia mi pan wyboru - dodała ze smutkiem i to odczuwała, ale musiała zrobić coś dla ich własnego dobra. Ceniła Mulcibera, bo pokazał jej, że jest wartościowy, inteligentny, pociągający i taki, którego kobieta pragnęłaby o każdej porze dnia i nocy. Przypominał jej dzikiego mustanga, ale to dlatego, że nikt nie jest w stanie go schwytać, ale wprawny jeździeć byłby w stanie okiełznać istny żywioł; złączając się na dobre i na złe. Cofnęła się w tył i kiedy nie patrzył na nią, wyciągnęła różdżkę, którą wycelowała prosto w jego głowę, a następnie spojrzała na swą dłoń, która drżała. Znała formułkę i wystarczyło ją wypowiedzieć.
-Obliviate - wyszeptała, a oczy zaszkliły się niebezpiecznie. Czas nagle stanął w miejscu, a ona po raz pierwszy złamała własne zasady. Wiedziała, że tuż po powrocie do dworku zrobi ze sobą dokładnie to samo, ale nie czyściła całkowicie pamięci, ani nie przestawiała wspomnień. Chciała żeby feralny wieczór w teatrze dobiegł końca, a co było dla nich lepsze od otwarcia nowej karty? Jasna smuga światła otuliła więc Ramseya, co mógł pewnie poczuć, a także uczucie, które jasno wskazywało, że coś traci. Jej serce waliło wściekle i nie czuła się z tym dobrze, ale dzisiaj postawiła wszystko na jedną kartę, by być dla niego dobrą narzeczoną i żoną, której zazdrościłby mu każdy. Żałowała swego błędu, że tak perfidnie chciała go podejść, jednak to była bezwartościowa przeszłość. Schowała różdżkę do kieszenie i podeszła do niego, by raz jeszcze ująć Mulcibera za przegub.
-Jeśli sprawiłam panu przykrość - czymkolwiek - to proszę mi wybaczyć. Brak mi jeszcze obycia, ale powiem szczerze, że przebywanie z panem w kasynie było niezwykle... Intensywne. Moglibyśmy to niebawem powtórzyć? - zapytała zupełnie poważnie, bo chciałaby się spotkać ze swoim narzeczonym, który zamieszał jej w głowie. Oddychała spokojnie, gdyż zastanawiała się czy cokolwiek podejrzewa, ale gdy stanęła na wprost niego, a ich klatki piersi znów się zetknęły, powędrowała spojrzeniem do jego oczu. Szukała w nich odpowiedzi i w końcu odezwała się ponownie. -Są niesamowite, dość... Hipnotyczne; to bardzo brzydka zagrywka ze strony natury, ciężko jest się panu... Oprzeć - mruknęła dziewczęco, niewinnie wręcz, a zaraz potem przygryzła dolną wargę, gdy jej ręce skrzyżowały się przed nią, a ona sama poddała się temu, że była tak blisko. Była ciekawa co mogła przynieść ich relacje, ale już dziś wiedziała, że gdyby tylko kiedyś poznał prawdę o tym, co mu uczyniła, to... Zabiłby ją. Nikt w końcu nie lubi mieszania we wspomnieniach, ale by ją respektował, a ona dała to jemu - nie pozastawiała sobie wyboru.
Chciała zacząć od nowa, bo ich początek był nie taki jak powinien.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Wiedział.
Musiał widzieć.
To był jakiś moment, pomiędzy tym jak zaciągał się jej zapachem, a jak wsuwał dłoń pod jej sukienkę, błądząc po jej aksamitnej skórze palcami. Wszystkie bodźce, którymi go otaczała sprawiły, że na kilka sekund w ciemności zobaczył siebie z różdżką wystawioną w jej kierunku. Obliviate, ta stara, doskonale mu znana formułka padła z jego ust wobec niej. To był ledwie przebłysk, lecz sprawił, że zachował rezerwę i ostrożność wobec niej, ale nie zrobił nic by ją uprzedzić, czy temu zapobiec. Dlaczego? Czy istniał cień szansy, że tego chciał? Nie, z pewnością nie. Czekał bo chciał wiedzieć, czy to prawda, choć później… i tak zapomniał.
Być może było coś w intencjalności poczucia winy, jakie w niej wzbudzął. Kto wie, przecież mógł chcieć to robić umyślnie, by coś osiągnąć, a może ją tylko testował: jej granice, wytrzymałość i wolę walki. On sam był jedną wielką niewiadomą, która kształtowała się przed każdym, któ próbował go zrozumieć. Był też oporny, jakby na siłę starał się zrazić do siebie wszystko, co się porusza i bynajmniej nie po to, aby pokazać jakąś siłę, czy porozkładać swoje pionki na planszy. Niejednoznaczność jego działań była myląca i najprawdopodobniej o to właśnie mu chodziło — z minuty na minutę udowadniał: nie poznasz mnie wcale.
Kiedy patrzał na Katyę myślał o jednym: o jej szczerości. Był ciekaw jaka była naprawdę, chciał ją rozszyfrować i dojść w końcu do słusznych wniosków odnośnie jej intencji. Nie ufał jej za grosz, bo była zmienna jak chorągiewka na wietrze. Wiuchała w zależności z której strony dmuchał wiatr, dezorientujac jego postrzeganie zupełnie. Była niebezpieczna, jako auror, jako wytwórca różdzek., także jako kobieta, która odpowiednio wykorzystując swoje atuty była w stanie mieć gow garści. Chciał więc zachować chłodny sposób myślenia na tę relację, nie dać się zaskoczyć, ani oszukać, nie popełnić znaczącego błędu, a jednak ubiegła go, o czym nigdy się nie mógł dowiedzieć nawet.
— Czasem potrzeba w prowokacji czegoś więcej niż tylko słów motywujących do zrobienia danej rzeczy— odpowiedział z przekąsem, uśmiechając się, zapewne tak, jak wcześniej, a jego figlarne spojrzenie błądziło gdzieś po jej sylwetce. Starał się grać naturalnie, ostrożnie i wedle wyznaczonych przez nią reguł, dokładnie tak, jak tego chciała — to jednak wciąż była gra, tylko i wyłącznie.
To spotkanie miało się potoczyć w inną stronę, miało mieć kompletnie inny wydźwięk, choć nie można było powiedzieć, że okazało się bezcelowe. Wbrew pozorom wiele się dowiedział o swojej przyszłej żone, poznał jej zachowania, poznał jej ulotność i zmienność i już wiedział, że wszytskiego może się po niej spodziewać. To było wystarczające, aby przybrać na twarz maskę grzecznego i zdystansowanego dżentelmena, który ograniczy się do ucałowania knykci, kiedy mu się na to pozwoli, aby jego intencje nie zostały źle odebrane, a prowokacje skuteczne. Bo Katya była doskonałą prowokatorką i musiał jej to przyznać.
Dlatego kiedy wspomniała o zdzieraniu maski z twarzy, obrócił nieco twarz, krzyżując z nią spojrzenie, dość zachowawcze, kategoryzujące i oceniające, kiwając lekko głową.
— Jeśli uda się panience zedrzeć ze mnie maskę pozostanę kompletnie nagi— mruknął, oczywiście myśląc o emocjonalnym obnażeniu się, którego za wszelką cenę chciał uniknąć. Nie było dla nieo nic gorszego niż osoba, która zna go na wylot. Tych wścibskich i wnikliwych obawiał się najbardziej i skoro Katya zadała sobie już tyle trudu by go odszukać i rozpocząć z nim korespondencję pod pseudonimem, wiedział, że może grzebać głębiej, poszukując informacji o nim. Nie chciał by wiedziała zbyt wiele, o Rosierach, o jego stosunku do ojczyma, o narzeczonych, smokach, jego przeszłości z kobietami, a przede wszystkim o zrzeszonej grupie ludzi, która wyznawała dość okreslone poglądy — o Rycerzach Walpurgii. Nie mogła się dowiedzieć o nich od nikogo poza samymi zainteresowanymi, lecz mogła się dowiedzieć o praktykowaniu przez Ramseya czarnej magii i to bardzo intensywnie. Byłby wtedy spalony na całej linii i choć jego przeszłość podzielona na poszczególne elementy nie była wcale istotna, tak zestawiona do kupy dawała obraz na wszystkie słabe punkty, w które możn było uderzyć.
— Nie lubię niebezpiecznych rzeczy, panienko. Stronię od wszystkiego, co ryzykowne, bowiem zależy mi na długim i spokojnym życiu — odpowiedział jej od razu, skinając głowę nisko. — Mulciber, droga lady— przedstawił się jeszcze, nie mając pojęcia, co zamierza.
Wiedział.
Lecz nie zdążył zareagować.
Dla niego była to zabawa, jakiś głupi żart, jeden z wielu jakich doświadczył tego wieczora. Kiedy więc wycelowała w niego różdżką, on już trzymał dłoń pod pazuchą, wyciągając swoją. Nie zdążył jednak, a na pierwsze słowa wypowiadanej przez jej subtelne wargi formuły, oczy mu się powiększyły gwałtownie. Poczuł pustkę, jakby coś rozdzierało go od środka. Ktoś mu coś zabrał. Przyszła zona zabrała mu prawdę o sobie.
Reverse.
Wszystko stanęło, a kiedy otworzył oczy i dostrzegł przed sobą Katyę, zamrugał lekko, ale uśmiechnął się szelmowsko, patrząc z oczarowaniem na jej dziewczęcą buzię, mimo że czuł się ciężej niż przed chwilą, w kasynie. Coś ciążyło mu na piersi, osłabiło jego dobry nastrój. Czuł wewnętrzny niepokój, którego nie potrafił uzasadnić i choć było to dekoncentrujące, nie chciał aby lady Ollivander sądziła, iż ją lekceważy, a jej obecność mu przeszkadza.
Spojrzał na jej dloń i obrócił ja tak, aby nie trzymała go za przegub, a on mógł ująć jej dłoń delikatnie i unieść do swoich warg, skłądając na jej delikatnej skórze pocałunek. To była już inna gra, inny rodzaj rozrywki. Nie zależało mu na tym, aby zrobić na niej dobre wrażenie, choć kiedy stał tuż obok niej, chłonąc ciężką i słodką woń jej perfum zastanawiał się, czy nie mogliby się dogadać, czy nie mógłby zobaczyć w niej kogoś więcej niż tylko żonę z formalności. Byłaby przecież dla niego idealną kandydatką, którą mógłby mieć po swojej stronie, lecz przecież... bardzo podobnie myślał gdy opuścili kasyno.
Odległość między nimi się zmniejszyła. Może nawet niewłaściwie blisko, lecz on uniósł na nią swoje oczy i utkwił w jej czarnych tęczówkach, powoli przenosząc je na zmysłowe usta. Jej obecność działała na niego kojąco, lecz nie chciał aby wniknęła zbyt głęboko, by dostała się pod skórę. Nie mógł tracić rezonu w tej zabawie, którą rozpoczęli. Zupełnie nowej, czystej, od zera.
— Widzę, że moje próby zniechęcenia panienki do mnie nie skutkują. Nie sądziłem, że tak słaby ze mnie arogant— powiedział poważnie, choć po chwili przymknął oczy i uśmiechnął się lekko i szczerze, cześciowo zawiedziony jej słowami. Nie było w tym nic złego, chciał jednak mieć ją na dystans, szczególnie, że jasno dała mu do zrozumienia, iż dla niej to wolność jest najważniejsza, kiedy dla niego... Cel. — Ale schlebia mi to, moja droga. Mam nadzieję, że będę umiał wykorzystać tę hipnotyczność jak najlepiej, kiedy już zostaniemy małżeństwem, a wtedy nie pojawi się żadne "ciężko" i "oprzeć" w towarzystwie. I proszę nie mylić tego z manipulacją...— zaczął i pochylił się nieco w jej kierunku, niwelując odległość między nimi jeszcze bardziej. — Nie korzystam z tak podłych zagrywek— I skłamał oczywiście, unosząc lekko dłoń i dotykając jej policzka wierzchem palca wskazującego w jakiejś subtelnej i wcale nie obscenicznej pieszczocie. Miły gest, na który się wysilił, celowo bądź całkiem szczerze, choć przecież wciąż pozostawał czujny, obserwując ją z zainteresowaniem i ciekawością. — Więc...? Pozwoli się panienka odprowadzić pod same drzwi, czy zniknie nagle, pozostawiając mnie bez towarzystwa?— spytał, unosząc brwi i zmrużył oczy, oczekując odpowiedzi twierdzącej: mimo tego, jak starał się jawić przed nią nie lubił sprzeciwu. I choć nie wyrażał tego agresją i tyranią miał wiele sposobów na zmianę zdania.
Musiał widzieć.
To był jakiś moment, pomiędzy tym jak zaciągał się jej zapachem, a jak wsuwał dłoń pod jej sukienkę, błądząc po jej aksamitnej skórze palcami. Wszystkie bodźce, którymi go otaczała sprawiły, że na kilka sekund w ciemności zobaczył siebie z różdżką wystawioną w jej kierunku. Obliviate, ta stara, doskonale mu znana formułka padła z jego ust wobec niej. To był ledwie przebłysk, lecz sprawił, że zachował rezerwę i ostrożność wobec niej, ale nie zrobił nic by ją uprzedzić, czy temu zapobiec. Dlaczego? Czy istniał cień szansy, że tego chciał? Nie, z pewnością nie. Czekał bo chciał wiedzieć, czy to prawda, choć później… i tak zapomniał.
Być może było coś w intencjalności poczucia winy, jakie w niej wzbudzął. Kto wie, przecież mógł chcieć to robić umyślnie, by coś osiągnąć, a może ją tylko testował: jej granice, wytrzymałość i wolę walki. On sam był jedną wielką niewiadomą, która kształtowała się przed każdym, któ próbował go zrozumieć. Był też oporny, jakby na siłę starał się zrazić do siebie wszystko, co się porusza i bynajmniej nie po to, aby pokazać jakąś siłę, czy porozkładać swoje pionki na planszy. Niejednoznaczność jego działań była myląca i najprawdopodobniej o to właśnie mu chodziło — z minuty na minutę udowadniał: nie poznasz mnie wcale.
Kiedy patrzał na Katyę myślał o jednym: o jej szczerości. Był ciekaw jaka była naprawdę, chciał ją rozszyfrować i dojść w końcu do słusznych wniosków odnośnie jej intencji. Nie ufał jej za grosz, bo była zmienna jak chorągiewka na wietrze. Wiuchała w zależności z której strony dmuchał wiatr, dezorientujac jego postrzeganie zupełnie. Była niebezpieczna, jako auror, jako wytwórca różdzek., także jako kobieta, która odpowiednio wykorzystując swoje atuty była w stanie mieć gow garści. Chciał więc zachować chłodny sposób myślenia na tę relację, nie dać się zaskoczyć, ani oszukać, nie popełnić znaczącego błędu, a jednak ubiegła go, o czym nigdy się nie mógł dowiedzieć nawet.
— Czasem potrzeba w prowokacji czegoś więcej niż tylko słów motywujących do zrobienia danej rzeczy— odpowiedział z przekąsem, uśmiechając się, zapewne tak, jak wcześniej, a jego figlarne spojrzenie błądziło gdzieś po jej sylwetce. Starał się grać naturalnie, ostrożnie i wedle wyznaczonych przez nią reguł, dokładnie tak, jak tego chciała — to jednak wciąż była gra, tylko i wyłącznie.
To spotkanie miało się potoczyć w inną stronę, miało mieć kompletnie inny wydźwięk, choć nie można było powiedzieć, że okazało się bezcelowe. Wbrew pozorom wiele się dowiedział o swojej przyszłej żone, poznał jej zachowania, poznał jej ulotność i zmienność i już wiedział, że wszytskiego może się po niej spodziewać. To było wystarczające, aby przybrać na twarz maskę grzecznego i zdystansowanego dżentelmena, który ograniczy się do ucałowania knykci, kiedy mu się na to pozwoli, aby jego intencje nie zostały źle odebrane, a prowokacje skuteczne. Bo Katya była doskonałą prowokatorką i musiał jej to przyznać.
Dlatego kiedy wspomniała o zdzieraniu maski z twarzy, obrócił nieco twarz, krzyżując z nią spojrzenie, dość zachowawcze, kategoryzujące i oceniające, kiwając lekko głową.
— Jeśli uda się panience zedrzeć ze mnie maskę pozostanę kompletnie nagi— mruknął, oczywiście myśląc o emocjonalnym obnażeniu się, którego za wszelką cenę chciał uniknąć. Nie było dla nieo nic gorszego niż osoba, która zna go na wylot. Tych wścibskich i wnikliwych obawiał się najbardziej i skoro Katya zadała sobie już tyle trudu by go odszukać i rozpocząć z nim korespondencję pod pseudonimem, wiedział, że może grzebać głębiej, poszukując informacji o nim. Nie chciał by wiedziała zbyt wiele, o Rosierach, o jego stosunku do ojczyma, o narzeczonych, smokach, jego przeszłości z kobietami, a przede wszystkim o zrzeszonej grupie ludzi, która wyznawała dość okreslone poglądy — o Rycerzach Walpurgii. Nie mogła się dowiedzieć o nich od nikogo poza samymi zainteresowanymi, lecz mogła się dowiedzieć o praktykowaniu przez Ramseya czarnej magii i to bardzo intensywnie. Byłby wtedy spalony na całej linii i choć jego przeszłość podzielona na poszczególne elementy nie była wcale istotna, tak zestawiona do kupy dawała obraz na wszystkie słabe punkty, w które możn było uderzyć.
— Nie lubię niebezpiecznych rzeczy, panienko. Stronię od wszystkiego, co ryzykowne, bowiem zależy mi na długim i spokojnym życiu — odpowiedział jej od razu, skinając głowę nisko. — Mulciber, droga lady— przedstawił się jeszcze, nie mając pojęcia, co zamierza.
Wiedział.
Lecz nie zdążył zareagować.
Reverse.
Wszystko stanęło, a kiedy otworzył oczy i dostrzegł przed sobą Katyę, zamrugał lekko, ale uśmiechnął się szelmowsko, patrząc z oczarowaniem na jej dziewczęcą buzię, mimo że czuł się ciężej niż przed chwilą, w kasynie. Coś ciążyło mu na piersi, osłabiło jego dobry nastrój. Czuł wewnętrzny niepokój, którego nie potrafił uzasadnić i choć było to dekoncentrujące, nie chciał aby lady Ollivander sądziła, iż ją lekceważy, a jej obecność mu przeszkadza.
Spojrzał na jej dloń i obrócił ja tak, aby nie trzymała go za przegub, a on mógł ująć jej dłoń delikatnie i unieść do swoich warg, skłądając na jej delikatnej skórze pocałunek. To była już inna gra, inny rodzaj rozrywki. Nie zależało mu na tym, aby zrobić na niej dobre wrażenie, choć kiedy stał tuż obok niej, chłonąc ciężką i słodką woń jej perfum zastanawiał się, czy nie mogliby się dogadać, czy nie mógłby zobaczyć w niej kogoś więcej niż tylko żonę z formalności. Byłaby przecież dla niego idealną kandydatką, którą mógłby mieć po swojej stronie, lecz przecież... bardzo podobnie myślał gdy opuścili kasyno.
Odległość między nimi się zmniejszyła. Może nawet niewłaściwie blisko, lecz on uniósł na nią swoje oczy i utkwił w jej czarnych tęczówkach, powoli przenosząc je na zmysłowe usta. Jej obecność działała na niego kojąco, lecz nie chciał aby wniknęła zbyt głęboko, by dostała się pod skórę. Nie mógł tracić rezonu w tej zabawie, którą rozpoczęli. Zupełnie nowej, czystej, od zera.
— Widzę, że moje próby zniechęcenia panienki do mnie nie skutkują. Nie sądziłem, że tak słaby ze mnie arogant— powiedział poważnie, choć po chwili przymknął oczy i uśmiechnął się lekko i szczerze, cześciowo zawiedziony jej słowami. Nie było w tym nic złego, chciał jednak mieć ją na dystans, szczególnie, że jasno dała mu do zrozumienia, iż dla niej to wolność jest najważniejsza, kiedy dla niego... Cel. — Ale schlebia mi to, moja droga. Mam nadzieję, że będę umiał wykorzystać tę hipnotyczność jak najlepiej, kiedy już zostaniemy małżeństwem, a wtedy nie pojawi się żadne "ciężko" i "oprzeć" w towarzystwie. I proszę nie mylić tego z manipulacją...— zaczął i pochylił się nieco w jej kierunku, niwelując odległość między nimi jeszcze bardziej. — Nie korzystam z tak podłych zagrywek— I skłamał oczywiście, unosząc lekko dłoń i dotykając jej policzka wierzchem palca wskazującego w jakiejś subtelnej i wcale nie obscenicznej pieszczocie. Miły gest, na który się wysilił, celowo bądź całkiem szczerze, choć przecież wciąż pozostawał czujny, obserwując ją z zainteresowaniem i ciekawością. — Więc...? Pozwoli się panienka odprowadzić pod same drzwi, czy zniknie nagle, pozostawiając mnie bez towarzystwa?— spytał, unosząc brwi i zmrużył oczy, oczekując odpowiedzi twierdzącej: mimo tego, jak starał się jawić przed nią nie lubił sprzeciwu. I choć nie wyrażał tego agresją i tyranią miał wiele sposobów na zmianę zdania.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Przypominali dwa żywioły, które zderzyły się w miłosnym tangu. Tańcu tak nierzeczywistemu i zmiennemu, gdzie to partner dominuje i sprawia, że kobieta za nim podąża, ale to kobieta dyktuje zmysłowy ruch i sprawia, że można chcieć więcej i więcej. To bywa jednak zgubne, bo nikt nie potrafi przewidzieć, co się tak naprawdę wydarzy. Niejednoznaczność płynąca z każdej chwili sprawiała, że Katya chciała wejść w to głębiej, bo gdyby tylko zamknął ją w swoich ramionach sprawiłby, że z rozkoszą pozwoliłaby mu na przekraczanie pewnej granicy, a mimo to - nie zrobił tego. Ona zaś obłapiała jego przestrzeń osobistą i zaburzała ją delikatną wonią perfum, których winien się nauczyć na pamięć, by nigdy nie pomylić ich z inną kobietą. Oczekiwała zatem, że zagra z nią w grę. Emocjonalną, intensywną i nie mającą żadnych reguł, bo cóż było piękniejszego od tego?
Irytował ją nader, bo z każdą kolejną próbą, odbierał szanse na to, by w ogóle przesunęła się do przodu. Stawał się bardziej chłodny, zdystansowany i nie pozwalał na poprowadzenie ich według własnych zachcianek, a tych, które on uznawał za pełniące profity jakie mógł zgarnąć. Nie wiedziała dlaczego postępuje w ten sposób, ale ślepo się na to zgadzała, bo nie musiała być mu uległa, a jedynie stwarzać maskę pozorów, że jest gotowa stać się oddaną, lojalną i wierną. Ceniła te trzy cechy i zagwarantowałaby mu, że nigdy nie będzie musiał się martwić, czy jako żona spełnia się odpowiednio w roli. Problem leżał gdzieś dalej - w zakazach, które na nią nałożył i nie chciał ich zmienić, bo mógłby stać się zagrożony. Była subtelna, zmysłowa, delikatna i dziewczęca, a żadna wyrafinowana kropla nie płynęła w jej szlacheckich żyłach. To zazwyczaj właśnie takich kobiet pragną mężczyźni, którzy potrzebują pozornego ciepła i bliskości, a zarazem perwersji i wyrachowania. Uległa kobieta nigdy nie osiągnie w pełni tego, co zamierza mieć na własność, ale jeśli się bardzo chce... Znała to z autopsji i im dalej w to wchodziła, tym mocniej się w tym utwierdzała. Ze szmaty jedwabiu nie zrobisz, ale Ramsey już niebawem będzie się otulał jednym z najdroższych materiałów, które bez ceny wyjściowej i jawnego kupna, stałyby się jego; na własność.
-Słowa zazwyczaj pozostają tylko słowami, ale to gesty sprawiają, że człowiek chce wejść głębiej i... Mocniej - rzuciła nagle, ale jej głos ociekał dwuznacznością, która była naturalną zagrywką. Mogli rozmawiać w końcu o wszystkim. O sprawach przyziemnych i dalekosiężnych planach, które mieli razem tworzyć, by zaraz potem je realizować i chełpić się w sukcesie, który odnieśli razem. Panna Ollivander dla Mulcibera mogła być jednak zbyt ulotna, a także pozbawiona prostolinijnego schematu, by za pierwszym razem wziąłby ją jak swoją. Wymagała uwagi, odpowiedniego traktowana, ale nie jawiła się jako kobieta, którą należy rozpieszczać i zapewniać o wyjątkowości. Komplementy były dla niej czymś naturalnym, by połechtać damskie - nieco rozchukane ego, ale czy to było najważniejsze? Rmasey jako dojrzały, a także pewny siebie mężczyzny musiał o tym wiedzieć i dzięki temu odczuwał był w stanie odczuwać cokolwiek przy niej. Katya obrała sobie zupełnie inny cel niż on - musiał się otworzyć emocjonalnie, bo to zapewniłoby im istną burzę, która w swych gwałtownych podmuchach i głośnych piorunach, spuściłaby na nich ulewę. Tą jedyną i przynoszącą ukojenie po ciężkim boju jaki ze sobą mieli przejść.
-Krępuje pana nagość? Niebywałe; mnie intryguje jak nic innego - powiedziała jeszcze z rozkosznym i niewinnym uśmieszkiem, który tak naturalnie wyginał jej pełne, zaróżowione wargi. Zapewne pasowałyby doskonale do tych Mulciberowych, bo przecież układały się w zmysłowy sposób i zachęcały do skosztowania, a zarazem pozostawał na nich niemy pomruk, który wprost podpowiadał - patrz, ale nie dotykaj; jeszcze nie jestem twoja.
Nie chciała zatem go szpiegować, a także prześwietlać na każdą możliwą stronę. Dawała mu swobodę i zamierzała mu udowodnić, że nie powinien się jej lękać, ale wszystko zmieniło się w chwili, w której pewnie dzierżyła różdżkę.
-Postaram się, by nie poczuł pan zbyt wiele niebezpieczeństwa, ale nie mogę zapewnić, że będzie pan spokojny żywot - rzuciła przekornie i przygryzła dolną wargę. -Zanudziłby się pan na śmierć.
Nie planowała tego. Nie myślała o tym i nie dążyła do tego, by wymazać mu pamięć. Wspomnienia były cenne i pozwalały na zachowanie pewnego schematu, ale jeżeli zachowałby wyobrażenie o niej z tego wieczora, to stałaby się jego wrogiem. Wzajemnie uprzykrzaliby sobie życie, aż w końcu zdecydowaliby, że to nie ma sensu. Katya była zbyt zawzięta, dumna, przebiegła i nieokiełznana, by mógł przewidzieć to zaklęcie. Owszem, nie było niczym strasznym, ale czy aby na pewno? Został uszkodzony tylko umysł, który wyplewia świadomość zdarzeń.
Patrzyła na Ramseya szeroko otwartymi oczami, by wiedzieć czy nie ucierpiał, czy wie kim jest, czy pamięta jej nazwisko. Cofnęła go w końcu do wyjścia z kasyna, by nigdy więcej nie wracał w myślach do rozmowy w teatrze, a także momentu, w którym bezczelnie sięgnęła po jego różdżkę. Sama chciała zapomnieć o upokorzeniu, które jej zaserwował, bo nigdy nie potrafiłby mu tego wybaczyć. Szarpnął się na coś, co dla innych było świętością i jawną sugestią, że tego nie dostaną, a on? Wtargął w jej cielesność i pozbawił charakteru, pazura i tych iskierek, które figlarnie skakały w tęczówkach dziewczyny od samego początku. Teraz widział je zapewne na nowo, bo oczy Katyi błyszały niemal nieustannie, a im dłużej się w nie wpatrywał, dostrzegał głębie, która byłaby w stanie pochłonąć go bez reszty i ściągnąć na samo dno emocjonalnego piekła, w którym utknęliby razem. Rozkosz malująca się zatem na bladym licu artystokratki sprawiała, że te kilka godzin spędzonych w jego towarzystwie były dla niej przyjemne i dały nieoczekiwaną lekcję, której nie umiała uzasadnić w żaden sposób.
-Arogant z pana całkiem zacny, ale to ja jestem toporna; proszę raz jeszcze wybaczyć mi te utrudnienia - mruknęła pod nosem i zwilżyła koniuszkiem języka dolną wargę - całkiem nieświadomie jak mogło to wyglądać. Nabrała powietrza w płuca i przełknęła głośniej ślinę, gdy tak lekko dotknął policzka, na którym od razu pojawił się rumieniec i odwróciła w naturalnym geście wzrok, bo peszył ją. Otaczała się pewnością siebie i kobiecą aurą, ale gdy jej bariera intymna była przekraczana, stawała się małą dziewczynką, która ewidentnie potrzebuje przełamania lęku i wstydu. -Gdybym opierała się własnemu mężowi, mogłoby to świadczyć, że dopuszczam się miłosnych schadzek z kochankiem, czyż nie? - zapytała z nutą drwiny, ale miało to raczej wydźwięk żartobliwy, aniżeli wbijający szpilkę, która wcale w ów wypowiedzi nie występowała. -Wierzę, że nie dopuści się pan manipulacji i będe ufać pańskim słowom - skinęła jeszcze głową na znak, że rozumie jego słowa, a zaraz potem pozwoliła musnąć swoją dłoń rozgrzanymi ustami, które pozostawiły na bladej skórze wilgotny ślad. Było to niezwykłe, bo potraktował ją jak damę; zupełnie inaczej niż jeszcze kilkanaście, a może kilkadziesiąt minut temu.
-Proszę mnie odprowadzić i upewnić się, że nic mi nie zagraża, mój słodki - szepnęła, gdy wreszcie znalazła się obok i szczelnie przylgnęła do jego ramienia. Wsunęła mu delikatnie dłoń na przegub i szła z nim krok w krok, jakby byli równi i nic ich nie dzieliło. Nie myślała o tym, co się stało i z jakiego powodu, bo była pogrążona w ciszy, która ich otuliła. Spoglądała nieznacznie na twarz Mulcibbera, by dostrzec nagłe zmiany, ale noc spowiła ich zbyt szczelnie i nie potrafiła poprawnie zweryfikować tego, co się rozgrywało w jego oczach.
-Dziękuje za... Dzisiejszą randkę - powiedziała i - o, ironio - jakież to było absurdalne, a zarazem tak naturalne i niewinne. Uśmiechnęła się jeszcze kącikowo, bo skoro tkwili tuż przy dworku rodzinnym, to nagannym byłoby się nie pożegnać i nie zniknąć pod osłoną mrocznego nieba. -Proszę o mnie nie zapomnieć.
/zt x2
Irytował ją nader, bo z każdą kolejną próbą, odbierał szanse na to, by w ogóle przesunęła się do przodu. Stawał się bardziej chłodny, zdystansowany i nie pozwalał na poprowadzenie ich według własnych zachcianek, a tych, które on uznawał za pełniące profity jakie mógł zgarnąć. Nie wiedziała dlaczego postępuje w ten sposób, ale ślepo się na to zgadzała, bo nie musiała być mu uległa, a jedynie stwarzać maskę pozorów, że jest gotowa stać się oddaną, lojalną i wierną. Ceniła te trzy cechy i zagwarantowałaby mu, że nigdy nie będzie musiał się martwić, czy jako żona spełnia się odpowiednio w roli. Problem leżał gdzieś dalej - w zakazach, które na nią nałożył i nie chciał ich zmienić, bo mógłby stać się zagrożony. Była subtelna, zmysłowa, delikatna i dziewczęca, a żadna wyrafinowana kropla nie płynęła w jej szlacheckich żyłach. To zazwyczaj właśnie takich kobiet pragną mężczyźni, którzy potrzebują pozornego ciepła i bliskości, a zarazem perwersji i wyrachowania. Uległa kobieta nigdy nie osiągnie w pełni tego, co zamierza mieć na własność, ale jeśli się bardzo chce... Znała to z autopsji i im dalej w to wchodziła, tym mocniej się w tym utwierdzała. Ze szmaty jedwabiu nie zrobisz, ale Ramsey już niebawem będzie się otulał jednym z najdroższych materiałów, które bez ceny wyjściowej i jawnego kupna, stałyby się jego; na własność.
-Słowa zazwyczaj pozostają tylko słowami, ale to gesty sprawiają, że człowiek chce wejść głębiej i... Mocniej - rzuciła nagle, ale jej głos ociekał dwuznacznością, która była naturalną zagrywką. Mogli rozmawiać w końcu o wszystkim. O sprawach przyziemnych i dalekosiężnych planach, które mieli razem tworzyć, by zaraz potem je realizować i chełpić się w sukcesie, który odnieśli razem. Panna Ollivander dla Mulcibera mogła być jednak zbyt ulotna, a także pozbawiona prostolinijnego schematu, by za pierwszym razem wziąłby ją jak swoją. Wymagała uwagi, odpowiedniego traktowana, ale nie jawiła się jako kobieta, którą należy rozpieszczać i zapewniać o wyjątkowości. Komplementy były dla niej czymś naturalnym, by połechtać damskie - nieco rozchukane ego, ale czy to było najważniejsze? Rmasey jako dojrzały, a także pewny siebie mężczyzny musiał o tym wiedzieć i dzięki temu odczuwał był w stanie odczuwać cokolwiek przy niej. Katya obrała sobie zupełnie inny cel niż on - musiał się otworzyć emocjonalnie, bo to zapewniłoby im istną burzę, która w swych gwałtownych podmuchach i głośnych piorunach, spuściłaby na nich ulewę. Tą jedyną i przynoszącą ukojenie po ciężkim boju jaki ze sobą mieli przejść.
-Krępuje pana nagość? Niebywałe; mnie intryguje jak nic innego - powiedziała jeszcze z rozkosznym i niewinnym uśmieszkiem, który tak naturalnie wyginał jej pełne, zaróżowione wargi. Zapewne pasowałyby doskonale do tych Mulciberowych, bo przecież układały się w zmysłowy sposób i zachęcały do skosztowania, a zarazem pozostawał na nich niemy pomruk, który wprost podpowiadał - patrz, ale nie dotykaj; jeszcze nie jestem twoja.
Nie chciała zatem go szpiegować, a także prześwietlać na każdą możliwą stronę. Dawała mu swobodę i zamierzała mu udowodnić, że nie powinien się jej lękać, ale wszystko zmieniło się w chwili, w której pewnie dzierżyła różdżkę.
-Postaram się, by nie poczuł pan zbyt wiele niebezpieczeństwa, ale nie mogę zapewnić, że będzie pan spokojny żywot - rzuciła przekornie i przygryzła dolną wargę. -Zanudziłby się pan na śmierć.
Nie planowała tego. Nie myślała o tym i nie dążyła do tego, by wymazać mu pamięć. Wspomnienia były cenne i pozwalały na zachowanie pewnego schematu, ale jeżeli zachowałby wyobrażenie o niej z tego wieczora, to stałaby się jego wrogiem. Wzajemnie uprzykrzaliby sobie życie, aż w końcu zdecydowaliby, że to nie ma sensu. Katya była zbyt zawzięta, dumna, przebiegła i nieokiełznana, by mógł przewidzieć to zaklęcie. Owszem, nie było niczym strasznym, ale czy aby na pewno? Został uszkodzony tylko umysł, który wyplewia świadomość zdarzeń.
Patrzyła na Ramseya szeroko otwartymi oczami, by wiedzieć czy nie ucierpiał, czy wie kim jest, czy pamięta jej nazwisko. Cofnęła go w końcu do wyjścia z kasyna, by nigdy więcej nie wracał w myślach do rozmowy w teatrze, a także momentu, w którym bezczelnie sięgnęła po jego różdżkę. Sama chciała zapomnieć o upokorzeniu, które jej zaserwował, bo nigdy nie potrafiłby mu tego wybaczyć. Szarpnął się na coś, co dla innych było świętością i jawną sugestią, że tego nie dostaną, a on? Wtargął w jej cielesność i pozbawił charakteru, pazura i tych iskierek, które figlarnie skakały w tęczówkach dziewczyny od samego początku. Teraz widział je zapewne na nowo, bo oczy Katyi błyszały niemal nieustannie, a im dłużej się w nie wpatrywał, dostrzegał głębie, która byłaby w stanie pochłonąć go bez reszty i ściągnąć na samo dno emocjonalnego piekła, w którym utknęliby razem. Rozkosz malująca się zatem na bladym licu artystokratki sprawiała, że te kilka godzin spędzonych w jego towarzystwie były dla niej przyjemne i dały nieoczekiwaną lekcję, której nie umiała uzasadnić w żaden sposób.
-Arogant z pana całkiem zacny, ale to ja jestem toporna; proszę raz jeszcze wybaczyć mi te utrudnienia - mruknęła pod nosem i zwilżyła koniuszkiem języka dolną wargę - całkiem nieświadomie jak mogło to wyglądać. Nabrała powietrza w płuca i przełknęła głośniej ślinę, gdy tak lekko dotknął policzka, na którym od razu pojawił się rumieniec i odwróciła w naturalnym geście wzrok, bo peszył ją. Otaczała się pewnością siebie i kobiecą aurą, ale gdy jej bariera intymna była przekraczana, stawała się małą dziewczynką, która ewidentnie potrzebuje przełamania lęku i wstydu. -Gdybym opierała się własnemu mężowi, mogłoby to świadczyć, że dopuszczam się miłosnych schadzek z kochankiem, czyż nie? - zapytała z nutą drwiny, ale miało to raczej wydźwięk żartobliwy, aniżeli wbijający szpilkę, która wcale w ów wypowiedzi nie występowała. -Wierzę, że nie dopuści się pan manipulacji i będe ufać pańskim słowom - skinęła jeszcze głową na znak, że rozumie jego słowa, a zaraz potem pozwoliła musnąć swoją dłoń rozgrzanymi ustami, które pozostawiły na bladej skórze wilgotny ślad. Było to niezwykłe, bo potraktował ją jak damę; zupełnie inaczej niż jeszcze kilkanaście, a może kilkadziesiąt minut temu.
-Proszę mnie odprowadzić i upewnić się, że nic mi nie zagraża, mój słodki - szepnęła, gdy wreszcie znalazła się obok i szczelnie przylgnęła do jego ramienia. Wsunęła mu delikatnie dłoń na przegub i szła z nim krok w krok, jakby byli równi i nic ich nie dzieliło. Nie myślała o tym, co się stało i z jakiego powodu, bo była pogrążona w ciszy, która ich otuliła. Spoglądała nieznacznie na twarz Mulcibbera, by dostrzec nagłe zmiany, ale noc spowiła ich zbyt szczelnie i nie potrafiła poprawnie zweryfikować tego, co się rozgrywało w jego oczach.
-Dziękuje za... Dzisiejszą randkę - powiedziała i - o, ironio - jakież to było absurdalne, a zarazem tak naturalne i niewinne. Uśmiechnęła się jeszcze kącikowo, bo skoro tkwili tuż przy dworku rodzinnym, to nagannym byłoby się nie pożegnać i nie zniknąć pod osłoną mrocznego nieba. -Proszę o mnie nie zapomnieć.
/zt x2
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
7 i 8 grudnia [3/3]
Długo pracował nad tym aby dojść do tego w czym tkwi błąd. Na tyle długo, że prześledził jeszcze raz wszystko niezwykle dokładnie, a i tak nie znalazł w swoich działaniach niczego nieodpowiedniego. Właśnie dlatego napisał do Siergieja. Chciał się z nim spotkać, a wieść o tym, że ma pojawić się po tylu latach znów u Borgina napawała Ramseya nadzieją, że ktoś odpowiedni, dostatecznie doświadczony rzuci swoim bystrym i czujnym okiem na jego działania i wskaże mu błąd. I jak się okazało to, co robił nie było pomyłką, a zwykłym niedopatrzeniem wynikającym z braku cierpliwości. Jak mógł być tak prędki i nierozważny? Śmiał się sam z siebie od tamtej pory. Jednak nie był nieomylny, a tak daleki od perfekcji.
Nie poprzestał na tym co już pojął. Biblioteki nie mogły mu ofiarować wiedzy, której potrzebował. Jedynie Dział Ksiąg Zakazanych zawierał pozycje, z tytułami dla niego interesującymi, ale czy nie od tego wychodził? To tam znalazł wzmianki o tym, gdzie szukać wiedzy dalej. Dziś wątpił już w to, że mógłby wygrzebać stamtąd coś pożytecznego. Teraz jedynie czyhał na zdobycze podróżników i handlarzy z obcych krajów, którzy przywozili że sobą na londyński czarny rynek stare, dawno zapomniane zwoje i księgi, które spoczywając na mugolskich półkach przez lata były traktowane jak nieprawdziwe dzieła wyznawców obcych Bogów, a zaklęcia traktowano jak modlitwy wyznające ich chwałę.
Nie skupiał się już na samej istocie rzucania klątw, a na zaklęciach, które mogłyby okazać mu się ciekawe i przydatne już w praktycznym etapie tworzenia magicznych przedmiotów. Inwestował więc swoje oszczędności w zakup kolejnych czarnomagicznych ksiąg, które walały się po jego mieszkaniu bez obaw, że ktoś mógłby je znaleźć. Nie miał przyjaciół, nie przyjmował gości, nie spodziewał się więc nikogo, kto rzuciwszy okiem na bałagan zacząłby go o coś podejrzewać.
Wertował księgi w poszukiwaniu zaklęć, które mogłyby mu się przydać, a które w połączeniu ze sobą tworzyłyby interesującą mieszankę. I wpadł na taką zupełnie przypadkiem — bynajmniej nie z nosem w księgach, nie na Ulicy Śmiertelnego Nokturnu, nie a zawszonych i zapyziałych piwnicach, a w centrum Londynu.
Miał zły dzień. W pracy natłok papierkowej roboty przytłaczał go, a stażyści nie wyrabiali. Część musiał zrobić więc sam, marnując cenny czas, który mógłby przeznaczyć na spotkanie z Magrid i przedyskutowanie badań, które miały ich zaprowadzić do rewolucyjnego odkrycia(tak przynajmniej myśleli). Wracał do domu jedną z najdłuższych możliwych dróg. Nie skorzystał z możliwości teleportacji, nie przeniósł się dzięki kominkowi. Wybrał spacer, niezwykle długi i trochę męczący jak dla kogoś, kto od wielu dni miał szczególne problemy ze snem, a od dobrego roku brakowało mu też czasu i chęci na to aby prawdziwie odpocząć. I to właśnie na jednej z Londyńskich ulic wpadła na niego jedna z potencjalnych ofiar. Ofiar próby, bo przecież nie zamachu na życie z powodu nieuwagi.
Mała dziewczynka o złocistych włosach z rudawym refleksem wpadła mu wprost pod nogi. Naturalnie, musiał się zatrzymać. Spojrzał na małą, powoli zaciągając się zimnym, grudniowym powietrzem, a następnie przeniósł wzrok na jej matkę. Już wiedział, co zrobi. Natchnienie nadeszło samo.
Gdy tylko wrócił do domu od razu zdjął płaszcz i zapominając kompletnie o banalnej czynności jaką było jedzenie i rozłożył księgi. Zapalił świece, które były teraz jedynym źródłem światła w mieszkaniu, któremu dostęp do światła blokowały ciężkie zasłony okrywające okna. A były ciężkie nie tylko od grubej warstwy kurzu.
Wziął paczkę landrynek, które tak lubił i wysypał je na blat stołu, na którym dziś miał wyjątkowo dużo miejsca. Zakasał rękawy i odprężył się, całkowicie skupiając na czynności, którą miał wykonać.Tangeret ventum, padło z jego ust, a różdżka zafalowała w powietrzu z lekkim szelestem. Czyż to nie banalne, aby użyć do tego cukierków? Takie, które były przysmakiem wielu ludzi, a szczególnie małych, bezbronnych dzieci? Od razu przyszło mu do głowy, że te miały wyjątkowo słabą odporność na klątwy. To nie mogło być więc trudne. To, czyli sprawdzenie swoich umiejętności, udowodnienie samemu sobie, że miesiące, a nawet lata studiowania magii z tego zakresu nie poszły na marne i jego nieudolność wynikała z bardzo prostego błędu, którego teraz był świadom — niecierpliwości.
Febris miało być podstawą klątwy. Zaklęcie niezbyt wymyślne, wywołuje u ofiary wysoką i trudną do zbicia gorączkę, która szybko powoduje niszczenie struktur białka. Kiedy rzucał zaklęcie przed oczami pojawił mu się obraz cierpiącej katusze młodej osoby, męczonej dreszczami na łożu śmierci. To jednak zbyt mało aby satysfakcja i zadowolenie na niego spłynęło, niczym łaska od kogoś lub czegoś, co odpowiadało za losy tego świata. I tym razem był pewien, że zaklęcie się udało. Odczekał, obserwując jak na landrynkach zbierają się krople. Wyglądało to tak, jakby ciecz wypływała ze środka i skraplała się na powierzchni, ale nim zdążył się zbliżyć te ponownie się wchłaniały. Magia wnikała w cząsteczki, zespalała je ze sobą, czekając na dalszy ciąg.
Nie mógł więc zwlekać zbyt długo.
Po chwili rzucona Timoria miała przypieczętować paraliżującym strachem niemożność znalezienia środków zaradczych na postępującą gorączkę. Chciał spowolnić ewentualną możliwość ratunku, zażycie eliksiru, uratowanie się przed nieuniknionym. Jęzlep sprawiało, że język przyklejał się do podniebienia i uniemożliwiał wyplucia landrynki. Pamiętając o radach otrzymanych od Siergieja rzucał poszczególne zaklęcia, licząc na to, że jego praca okaże się owocna, a wszystko się powiedzie. Obliviate na sam koniec. Aby ofiara klątwy nie pamiętała skąd się wzięła, aby nie mogła sobie przypomnieć co mogło być przyczyną tego wszystkiego. Nic nie wybuchło, nie eksplodowało, nie zniknęło, a on nie ucierpiał. Obserwował czujnym okiem to, co działo się z cukierkami i choć na pierwszy rzut oka nie wydarzyło się nic, każdy wnikliwy obserwator dostrzegły, jak mienią się od spodu różnymi kolorami, jak promienieją, jak nagle wydają się smaczniejsze. Nikt nie mógłby się oprzeć poczęstunkowi, choć było to zadziwiające, że roztaczały zapach kwasku cytrynowego jeszcze zanim weszły w reakcję ze śliną i ciepłem ssącego języka. Kuszące. Doprawdy.
Kiedy wyglądało na to, że proces się skończył, a klątwa wniknęła w cukierki (to nie zabawne, to czysta prawda; cholernie przerażająca mimo iż banalna) odetchnął. Różdżką wpakował wszystkie cukierki z powrotem do środka papierowej torebki, a tę spakował do kieszeni. Jedyne co teraz musiał zrobić to pamiętać, aby nie jeść tego, co sam ugotował.
***
Okazja na wypróbowanie owoców swojej pracy nadarzyła się już następnego dnia, a więc dość szybko. Jedynym mankamentem pomysłu musiał okazać się wybór ofiary. Nie mogła być przypadkowa, nie mogła też pochodzić z czarodziejskiego świata. Choć wielokrotnie zarzucał pracownikom ministerstwa, w tym czarodziejskiej policji bezmyślności i niedołęstwa tak nie podważał możliwości jakie posiadały służby, które każdą zbrodnie traktowały poważnie, chyba, że Pani Minister zarządziłaby inaczej. Dlatego, gdy wyszedł z mieszkania i opuścił ulicę Pokątną wyglądał jak każdy inny londyńczyk, czarodziej, który bez celu włóczy się po mieście. On jednak w tej swojej melancholijności i obojętności rozglądał się uważnie za swoim celem. Nie jak psychopata, nie jak seryjny morderca, czy nawet natrętny obywatel. Emanował spokojem, ale podobno ludzie pochodzący z najbardziej patologicznych rodzin, zakropieni szaleństwem i dziwną, niebezpieczną osobliwością pozostawali nienaturalnie spokojni w sytuacjach, w których każdy inny normalny człowiek czułby pot na skroniach i przyspieszone bicie serca. U niego tak nie było. Czuł się dokładnie tak, jakby wybrał się na najzwyklejszy spacer po mieście.
Przystanął na chodniku przy Crimson Street, jak gdyby wędrówka go zmęczyła lub zamierzał zacząć podziwiać uroki zaśnieżonego Londynu. Sięgnął do kieszeni płaszcza w poszukiwaniu paczki papierosów, ale to, na co się natknął w pierwszej chwili to paczka cukierków. Wyciągnął je, oklepując płaszcz w poszukiwaniu srebrnej papierośnicy, która sygnowana była jeszcze od spodu różą, symbolem Rosierów, a od kilku lat na wierzchu połyskiwały szczeliny formułujące się w jego właściwe nazwisko.
— Zgubił Pan coś?— dobiegł go po chwili delikatny głos. Nim jednak zdążył w jakikolwiek sposób zareagować, kontynuował:— Moja mama mówi, że jak bardzo nie chcę czegoś zgubić to powinienem to mieć na szyi na sznurku. Ale nie da się wszystkiego nosić na szyi, prawda? Na przykład książki. Jak mam zawiesić książkę na sznurku, żeby nie zapomnieć jej wziąć do szkoły?
— Może spytaj mamy, to widocznie mądra kobieta— odpowiedział w końcu Ramsey, spoglądając na chłopca, który stał obok niego. Włożył papierosa do ust po tym jak w końcu odszukał swoją zgubę i zapalił papierosa.
— Spytałem. Odpowiedziała mi wtedy, żebym dał jej spokój i przestał ją męczyć.
— To rzeczywiście mądra kobieta.— Zaciągnął się i wypuścił powietrze w stronę ulicy i w tej samej chwili przypomniał sobie, że ściska w dłoni paczkę z landrynkami. — Hej, kolego. Na pewno lubisz cukierki. — Ożywił się od razu i wręczył mu paczkę.— Cytrynowe.
— Wolę pomarańczowe— odpowiedział chłopiec, lecz wziął do ręki paczkę i zajrzał do środka. Nie pytał już czy może, tylko sięgnął ręką do środka i wyciągnął landrynkę. — Ale te ładnie pachną— powiedział i włożył sobie do buzi, ssąc głośno. Mlaskał tak, że w innej sytuacji Ramsey, wychowany wśród arystokracji z pewnością zwróciłby mu uwagę, ale teraz kompletnie na to nie zważał. Patrzył tylko na jego twarz przez chwilę, dopóki nie uświadomił sobie, że głupio czyni. Nie powinien tkwić przy nim, jeśli coś się wydarzy. Wtedy będzie zmuszony do tego aby udzielić mu pomocy, a jeśli tego nie zrobi to ktoś na pewno zwróci uwagę na jego znieczulicę. Chodziło jednak o to, by nie zostać zapamiętanym, prawda?
— Trzymaj się, mały.
Pożegnał się, lecz nie odszedł zbyt daleko. Zaciągając się papierosem przystanął kilka metrów dalej, opierając się barkiem o mur jakieś kamienicy. Miał stąd jednak doskonały widok na chłopca, który miał jakieś dwanaście, może trzynaście lat. Stał w tym samym miejscu co wcześniej, jak się okazało był to przystanek autobusowy. Ruch jego żuchwy wskazywał na to, że zdążył już pogryźć cukierka. I nic się nie wydarzyło. Ta myśl sprawiło, że Mulciber zaczął się denerwować. Niepokój spowił jego spojrzenie, a twarz nieco mu stężała w napięciu i pełnym wyczekiwaniu. Palił papierosa nieco nerwowo, choć ktoś kto go nie znał, nie dostrzegłby, że zbyt szybko przykłada do ust bibułkę. Dopiero przy drugim cukierku coś uległo zmianie. Chłopiec przetarł czoło, które prawdopodobnie pokryło się kropelkami potu. Przestał ssać i mlaskać, a jego oczu zrobiły się dziwnie wielkie. Zaczął się rozglądać na boki z pewnego rodzaju przerażeniem. Mulciber bez trudu nawet z takiej odległości dostrzegł z jaką paniką łapał powietrze. Coś się działo — to nie ulegało wątpliwościom. Nim jednak sytuacja rozwinęła się dalej, nadjechał autobus, a chłopiec wsiadł do niego szybko.
Mulciber w cieniu obserwował jak przemieszcza się na koniec autobusu, siada przy oknie i podkula nogi na siedzeniu, by objąć je swoimi rączkami. Wydawał się blady, choć może była to zasługa słabego oświetlenia pojazdu. Nie dane mu było sprawdzić skuteczność zaklęć, które rzucił. Aby tak się stało musiałby go śledzić do domu, a może nie opuszczać przez kolejne dni, aby upewnić się czy umarł, czy może mugolom udało się go jakimś cudem uzdrowić. Było to jednak wątpliwe, a początkowe objawy, które zgodne były z oczekiwaniami Mulcibera pozwoliły mu myśleć, że wszystko się udało. W końcu się udało, a on... Uśmiechnął się tryumfalnie, nie dopuszczając nawet wyrzutów sumienia, że ten błahy kaprys jakiego się dziś dopuścił sprawił, że tej samej nocy Londyn utracił dwunastoletniego chłopca bezpowrotnie.
/zt
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
| koniec lutego
Było późne popołudnie. Jeszcze trochę czasu do wieczora, ale tak ułożyła się jej dzisiejsza praca... W sumie nie miała na co narzekać, o tej porze Biuro wydawało się spokojniejsze niż w ciągu dnia i mogła oddać się niezbyt pasjonującej lekturze akt jednej z ostatnio prowadzonych spraw. Siedziała za swoim, śledząc wzrokiem literki w tekście, kiedy nagle przed jej biurkiem zatrzymał się jeden z aurorów, niejaki Thomas Meadowes. Miał na sobie krzywo zapiętą szatę i równie krzywo założone okulary w drucianych oprawkach. Na pierwszy rzut oka wyglądał na kilka lat starszego od Sophii, i pracował w Biurze jakieś pięć lat dłużej od niej.
- Musimy iść, mamy nowe zadanie – rzucił krótko, rzucając jej niewielki pergamin z wypisanymi współrzędnymi potrzebnymi do teleportacji. Jakiś zaułek przy Crimson Street w Londynie. Meadowes nie należał do najbardziej rozmownych, więc na nic więcej chyba na razie nie mogła liczyć. Pozostało jej odłożyć teczkę, podnieść się, narzucić płaszcz i ruszyć za nim do wyjścia, uprzednio upewniwszy się, czy aby na pewno ma przy sobie różdżkę. Bez różdżki czułaby się jak bez ręki.
Oboje zmaterializowali się w niedalekiej odległości od siebie u wylotu obskurnego, ciemnego zaułka śmierdzącego starymi śmieciami i kocimi szczynami. Wzdłuż ulicy stały stare, zaniedbane kamienice, zapewne zamieszkałe głównie przez mugoli bądź czarodziejów o raczej niezbyt dobrej reputacji... A może i opuszczone, bo niektóre okna były zabite deskami. W każdym razie, okolica nie wyglądała zachęcająco, więc nie dziwiło ją, że chodniki były puste. Zapewne okolica wyludniła się, gdy tylko niebo zaczęło ciemnieć, co w styczniu miało miejsce o dość wczesnej porze.
- Według zgłoszenia znaleziono tu zwłoki mężczyzny. Musimy to sprawdzić – mruknął Meadowes.
- Wiesz coś więcej? – zapytała odruchowo.
Oboje spojrzeli wgłąb zaułka, który znajdował się pomiędzy dwoma z takich kamienic. Ciemny, zimny i zdecydowanie niezachęcający, ale musieli sprawdzić otrzymane zgłoszenie o znajdujących się tu zwłokach. Według lakonicznego streszczenia Meadowesa, tajemniczy świadek widział ponoć, jak ktoś aportuje się z zaułka, a potem zobaczył porzucone ciało, obok którego została znaleziona złamana różdżka, dlatego właśnie musieli zająć się tym aurorzy, zanim ciało znajdą mugole. A jeśli zmarły nie był mugolskiego pochodzenia, nie udałoby im się ustalić nawet jego tożsamości, nie mówiąc o przyczynach śmierci, jeśli ta była magiczna.
Sophia powoli ruszyła wgłąb przesmyku między budynkami, przyświecając sobie różdżką. Jej blask padał na resztki potłuczonych butelek i strzępy starych gazet widoczne spod cienkiej warstwy brudnego śniegu, aż po chwili zobaczyła smugi ciemnej krwi i niemal w tym samym momencie poczuła nieprzyjemny zapach, który o innej porze roku na pewno byłby dużo bardziej uciążliwy. Teraz był zaledwie przykry, ale nie aż tak, by jakoś mocniej odrzucić aurorkę, która przecież miała za sobą trzy lata kursu i kilka miesięcy pracy. Nadal była żółtodziobem, ale nie dostałaby tej pracy, gdyby tylko stwierdzono, że nie jest dostatecznie wytrzymała, żeby znosić różne warunki oraz niekiedy naprawdę drastyczne widoki.
Takie jak ten, który po chwili ukazał się ich oczom.
Ciało ofiary, mężczyzny w średnim wieku, zdecydowanie nie wyglądało normalnie. Wydawało się mocno zmasakrowane. Puste, zamglone oczy wpatrywały się tępo w przestrzeń, włosy były posklejane zakrzepłą krwią, zapewne wypływającą z miejsc, gdzie wcześniej znajdowały się uszy ofiary, a teraz ziały tam jedynie już nieco przyschnięte rany. Dużo krwi było także na ubraniach ofiary, choć zdążyła już zupełnie zakrzepnąć, natomiast jej kończyny były powykręcane, zupełnie jakby mężczyzna umarł, zwijając się z nieznośnego bólu targającego jego ciałem. Obok niego leżała złamana różdżka, ale nią mogli zająć się za chwilę.
Mimo że była przygotowana na podobny widok, i tak się skrzywiła. Nadal miała w sobie sporo wrażliwości, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że niedawno straciła rodziców, którzy, według oficjalnej wersji rozszarpani przez wilkołaka, również musieli wyglądać przerażająco, a kilka lat wcześniej zginął James, co zresztą zdeterminowało ją do powrotu do kraju i pójścia na kurs aurorski. Gryzło ją sumienie z powodu tamtej tragedii i wybierając zawód aurora, liczyła, że uda jej się powstrzymać chociaż część tego typu incydentów. Był to czas, kiedy idealistycznie myślała, że łapanie złych czarodziejów wpłynie pozytywnie na jak najmniejszą ilość znajdowanych ofiar i skrzywdzonych członków ich rodzin... Ale to nie zawsze wyglądało to, jak w naiwnych wizjach młodej dziewczyny, którą była, rozpoczynając szkolenie. Prawdziwa praca wcale nie była prosta. Była niebezpieczna, trudna, często obrzydliwa... I nie zawsze efektywna, bo bardzo często znajdowali mętów już po tym, jak dopuścili się złych czynów, a często nie znajdowali ich w ogóle lub po długim czasie, kiedy wpadli przez jakiś inny uczynek. Wszystko to sprawiało, że Sophia brzydziła się czarną magią i ludźmi, którzy używali jej do krzywdzenia innych.
Meadowes stał z boku i skinął na nią, najwyraźniej chcąc jej dać szansę, by się wykazała. A może nie chciał zbliżać się do poranionych zwłok? Tą ewentualność odrzuciła, skoro miał za sobą kilka lat doświadczeń więcej niż ona. Podejrzewała, że chciał jej dać możliwość sprawdzenia się, za co w sumie powinna być wdzięczna, że może przetestować wyniesioną z kursu wiedzę w praktyce. Do tej pory starsi i bardziej doświadczeni aurorzy zwykle kazali jej po prostu obserwować z boku ich pracę, od czasu do czasu pytając, co o tym myśli i naprostowując ją, jeśli się pomyliła.
- To nie wygląda dobrze. Przypomina mi to nieco pewną sprawę sprzed dwóch miesięcy, ale może się mylę i może tutaj mamy do czynienia z innym sprawcą – mruknęła, pochylając się, by lepiej obejrzeć ciało. Nie wiadomo, która ewentualność byłaby gorsza – czy to, że sprawca był jeden i nadal umykał aurorom, czy to, że więcej osób dopuszczało się masakrowania ofiar klątwami i podrzucało je w zaułkach. Nie podobało jej się to.
Podczas gdy Meadowes przyświecał jej swoją różdżką, Sophia zgasiła swoją i odchyliła nią fragment ubrania ofiary, a właściwie oderwała od niemal gołego mięsa. Mogła łatwo zauważyć, że spora część ciała została dosłownie obdarta ze skóry. – Wygląda mi to na efekt zaklęcia Corio, ale mogę się mylić – mówiła, pozwalając odzieży opaść na swoje miejsce. Chociaż jeszcze nie miała tak daleko posuniętej intuicji, jak niektórzy starsi aurorzy mający ze sobą wiele lat pracy, nawet ona mogła wyczuć nikłą aurę czarnomagicznych zaklęć, które zapewne rzucono na ofiarę. – Być może uszy również zostały odcięte jakąś klątwą. Poświeć tutaj, chcę sprawdzić, czy na dłoniach nie zachowały się jakieś ślady.
Jeśli poszukiwany się bronił, może na jego dłoniach dałoby się znaleźć jakieś ślady. Sophia trochę się naczytała o mugolskich metodach śledczych, więc czasami próbowała z niektórych z nich zrobić użytek w swojej pracy. Ostrożnie ujęła jedną z dłoni mężczyzny; jego palce były mocno spuchnięte i pod skórą nabiegły krwią, wyglądały na połamane. Zaklęciem bądź ręcznie, nie mogła tego jednoznacznie orzec, tym zajmie się odpowiednio wyszkolona osoba w podziemiach ministerstwa. Podwinęła różdżką także rękaw poszarpanego okrycia, zauważając, że tuż nad nadgarstkiem widnieje paskudna rana, z której wystawał fragment złamanej kości, która przebiła skórę.
Po chwili puściła rękę ofiary i obejrzała drugą. Tutaj palce także były połamane, a wyżej na skórze widniały paskudne sińce.
- Co o tym myślisz? – zapytała znowu. Meadowes tylko wymamrotał coś, jednak wydawało jej się, że usłyszała coś o czarnej magii. Tak, tą z pewnością w sporej ilości użyto wobec ich ofiary. W jak dużej, okaże się po sekcji.
Podniosła się. Nagle jednak rzuciła jej się w oczy pewna ważna rzecz.
- Biorąc pod uwagę te obrażenia, jest tu zaskakująco mało krwi – powiedziała nagle. – Mam wrażenie, że on wcale nie zginął w tym miejscu, a jedynie został podrzucony... Pasowałoby to do opisu świadka.
I do tamtej poprzedniej sprawy, gdzie zwłoki również zostały porzucone w podobnym miejscu już po śmierci ofiary. Pytanie tylko, gdzie zginął mężczyzna? Tego chyba nie mogli tak łatwo ustalić. Niestety. Mogli pracować tylko na tym, co tutaj widzieli i czego dowiedzą się później, ale nie wiadomo, w jakim stopniu okaże się to wystarczające.
Po niedługiej chwili Sophia przypomniała sobie jeszcze o różdżce, którą zauważyła wcześniej. Podniosła ją bardzo ostrożnie, nie chcąc naruszyć naderwanego rdzenia, który połyskiwał lekko w świetle różdżki Meadowesa. Włosy jednorożca? Nie znała się na różdżkach, więc mogła tylko zgadywać.
- Została przełamana mniej więcej w połowie długości, prawdopodobnie ręcznie – stwierdził nagle Meadowes, zerkając uważnie na jej znalezisko, które najwyraźniej mocno go zaintrygowało.
Sophia przygryzła wargę. Złamanie różdżki, narzędzia, za pomocą którego czarodzieje mogli wyzwalać swój magiczny potencjał, wyglądało nie tylko jak pozbawienie ofiary możliwości obrony, ale również okazanie jawnego braku szacunku jego magiczności. Dyskryminacja? Mogliby o niej mówić, gdyby mieli dowody mugolskiego pochodzenia mężczyzny, ale póki co nie wiedzieli nic o jego tożsamości.
- Trzeba pokazać to komuś, kto zna się na różdżkach – rzuciła. Różdżki w świecie magii pełniły rolę swego rodzaju dowodów tożsamości. Ich parametry były odnotowywane w aktach każdego czarodzieja, przychodząc do ministerstwa, interesanci musieli okazywać swoje różdżki właśnie z tego powodu. Jeśli tylko znaleziona różdżka była własnością zmarłego i jest odnotowana w jego aktach, nie powinni mieć problemu z ustaleniem, z kim mieli do czynienia. Po rozmowie ze znawcą różdżek czekało ich więc trochę szperaniny w papierach, ale zapewne miało się to okazać konieczne.
Schowała różdżkę do papierowej torebki na dowody, zamierzając zabrać ją do ministerstwa. Po tej czynności oboje rozejrzeli się jeszcze po miejscu znalezienia ciała, starając się znaleźć jeszcze coś, co mogłoby ich zainteresować, ale niestety, nic takiego nie było. Większość śmieci wyglądała na całkowicie mugolskie, a więc nie mogła im się do niczego przydać. Jeszcze przez chwilę wymieniali swoje spostrzeżenia odnośnie zwłok oraz zaułka, próbując odtworzyć możliwe scenariusze zajścia.
Ale w końcu musieli zgodnie stwierdzić, że nic tu po nich. Podczas gdy Meadowes miał się zająć zabezpieczeniem i transportem zwłok do ministerstwa, Sophia zabrała zabezpieczoną różdżkę i wróciła do biura, by sporządzić wstępny raport. Na dokładniejszy będą mogli liczyć po zbadaniu ofiary i jej przedmiotów osobistych, w tym tego najważniejszego, który wzięła ze sobą – różdżki. Czy to jednak wystarczy, by znaleźć sprawcę tego odrażającego czynu?
| zt.
Było późne popołudnie. Jeszcze trochę czasu do wieczora, ale tak ułożyła się jej dzisiejsza praca... W sumie nie miała na co narzekać, o tej porze Biuro wydawało się spokojniejsze niż w ciągu dnia i mogła oddać się niezbyt pasjonującej lekturze akt jednej z ostatnio prowadzonych spraw. Siedziała za swoim, śledząc wzrokiem literki w tekście, kiedy nagle przed jej biurkiem zatrzymał się jeden z aurorów, niejaki Thomas Meadowes. Miał na sobie krzywo zapiętą szatę i równie krzywo założone okulary w drucianych oprawkach. Na pierwszy rzut oka wyglądał na kilka lat starszego od Sophii, i pracował w Biurze jakieś pięć lat dłużej od niej.
- Musimy iść, mamy nowe zadanie – rzucił krótko, rzucając jej niewielki pergamin z wypisanymi współrzędnymi potrzebnymi do teleportacji. Jakiś zaułek przy Crimson Street w Londynie. Meadowes nie należał do najbardziej rozmownych, więc na nic więcej chyba na razie nie mogła liczyć. Pozostało jej odłożyć teczkę, podnieść się, narzucić płaszcz i ruszyć za nim do wyjścia, uprzednio upewniwszy się, czy aby na pewno ma przy sobie różdżkę. Bez różdżki czułaby się jak bez ręki.
Oboje zmaterializowali się w niedalekiej odległości od siebie u wylotu obskurnego, ciemnego zaułka śmierdzącego starymi śmieciami i kocimi szczynami. Wzdłuż ulicy stały stare, zaniedbane kamienice, zapewne zamieszkałe głównie przez mugoli bądź czarodziejów o raczej niezbyt dobrej reputacji... A może i opuszczone, bo niektóre okna były zabite deskami. W każdym razie, okolica nie wyglądała zachęcająco, więc nie dziwiło ją, że chodniki były puste. Zapewne okolica wyludniła się, gdy tylko niebo zaczęło ciemnieć, co w styczniu miało miejsce o dość wczesnej porze.
- Według zgłoszenia znaleziono tu zwłoki mężczyzny. Musimy to sprawdzić – mruknął Meadowes.
- Wiesz coś więcej? – zapytała odruchowo.
Oboje spojrzeli wgłąb zaułka, który znajdował się pomiędzy dwoma z takich kamienic. Ciemny, zimny i zdecydowanie niezachęcający, ale musieli sprawdzić otrzymane zgłoszenie o znajdujących się tu zwłokach. Według lakonicznego streszczenia Meadowesa, tajemniczy świadek widział ponoć, jak ktoś aportuje się z zaułka, a potem zobaczył porzucone ciało, obok którego została znaleziona złamana różdżka, dlatego właśnie musieli zająć się tym aurorzy, zanim ciało znajdą mugole. A jeśli zmarły nie był mugolskiego pochodzenia, nie udałoby im się ustalić nawet jego tożsamości, nie mówiąc o przyczynach śmierci, jeśli ta była magiczna.
Sophia powoli ruszyła wgłąb przesmyku między budynkami, przyświecając sobie różdżką. Jej blask padał na resztki potłuczonych butelek i strzępy starych gazet widoczne spod cienkiej warstwy brudnego śniegu, aż po chwili zobaczyła smugi ciemnej krwi i niemal w tym samym momencie poczuła nieprzyjemny zapach, który o innej porze roku na pewno byłby dużo bardziej uciążliwy. Teraz był zaledwie przykry, ale nie aż tak, by jakoś mocniej odrzucić aurorkę, która przecież miała za sobą trzy lata kursu i kilka miesięcy pracy. Nadal była żółtodziobem, ale nie dostałaby tej pracy, gdyby tylko stwierdzono, że nie jest dostatecznie wytrzymała, żeby znosić różne warunki oraz niekiedy naprawdę drastyczne widoki.
Takie jak ten, który po chwili ukazał się ich oczom.
Ciało ofiary, mężczyzny w średnim wieku, zdecydowanie nie wyglądało normalnie. Wydawało się mocno zmasakrowane. Puste, zamglone oczy wpatrywały się tępo w przestrzeń, włosy były posklejane zakrzepłą krwią, zapewne wypływającą z miejsc, gdzie wcześniej znajdowały się uszy ofiary, a teraz ziały tam jedynie już nieco przyschnięte rany. Dużo krwi było także na ubraniach ofiary, choć zdążyła już zupełnie zakrzepnąć, natomiast jej kończyny były powykręcane, zupełnie jakby mężczyzna umarł, zwijając się z nieznośnego bólu targającego jego ciałem. Obok niego leżała złamana różdżka, ale nią mogli zająć się za chwilę.
Mimo że była przygotowana na podobny widok, i tak się skrzywiła. Nadal miała w sobie sporo wrażliwości, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że niedawno straciła rodziców, którzy, według oficjalnej wersji rozszarpani przez wilkołaka, również musieli wyglądać przerażająco, a kilka lat wcześniej zginął James, co zresztą zdeterminowało ją do powrotu do kraju i pójścia na kurs aurorski. Gryzło ją sumienie z powodu tamtej tragedii i wybierając zawód aurora, liczyła, że uda jej się powstrzymać chociaż część tego typu incydentów. Był to czas, kiedy idealistycznie myślała, że łapanie złych czarodziejów wpłynie pozytywnie na jak najmniejszą ilość znajdowanych ofiar i skrzywdzonych członków ich rodzin... Ale to nie zawsze wyglądało to, jak w naiwnych wizjach młodej dziewczyny, którą była, rozpoczynając szkolenie. Prawdziwa praca wcale nie była prosta. Była niebezpieczna, trudna, często obrzydliwa... I nie zawsze efektywna, bo bardzo często znajdowali mętów już po tym, jak dopuścili się złych czynów, a często nie znajdowali ich w ogóle lub po długim czasie, kiedy wpadli przez jakiś inny uczynek. Wszystko to sprawiało, że Sophia brzydziła się czarną magią i ludźmi, którzy używali jej do krzywdzenia innych.
Meadowes stał z boku i skinął na nią, najwyraźniej chcąc jej dać szansę, by się wykazała. A może nie chciał zbliżać się do poranionych zwłok? Tą ewentualność odrzuciła, skoro miał za sobą kilka lat doświadczeń więcej niż ona. Podejrzewała, że chciał jej dać możliwość sprawdzenia się, za co w sumie powinna być wdzięczna, że może przetestować wyniesioną z kursu wiedzę w praktyce. Do tej pory starsi i bardziej doświadczeni aurorzy zwykle kazali jej po prostu obserwować z boku ich pracę, od czasu do czasu pytając, co o tym myśli i naprostowując ją, jeśli się pomyliła.
- To nie wygląda dobrze. Przypomina mi to nieco pewną sprawę sprzed dwóch miesięcy, ale może się mylę i może tutaj mamy do czynienia z innym sprawcą – mruknęła, pochylając się, by lepiej obejrzeć ciało. Nie wiadomo, która ewentualność byłaby gorsza – czy to, że sprawca był jeden i nadal umykał aurorom, czy to, że więcej osób dopuszczało się masakrowania ofiar klątwami i podrzucało je w zaułkach. Nie podobało jej się to.
Podczas gdy Meadowes przyświecał jej swoją różdżką, Sophia zgasiła swoją i odchyliła nią fragment ubrania ofiary, a właściwie oderwała od niemal gołego mięsa. Mogła łatwo zauważyć, że spora część ciała została dosłownie obdarta ze skóry. – Wygląda mi to na efekt zaklęcia Corio, ale mogę się mylić – mówiła, pozwalając odzieży opaść na swoje miejsce. Chociaż jeszcze nie miała tak daleko posuniętej intuicji, jak niektórzy starsi aurorzy mający ze sobą wiele lat pracy, nawet ona mogła wyczuć nikłą aurę czarnomagicznych zaklęć, które zapewne rzucono na ofiarę. – Być może uszy również zostały odcięte jakąś klątwą. Poświeć tutaj, chcę sprawdzić, czy na dłoniach nie zachowały się jakieś ślady.
Jeśli poszukiwany się bronił, może na jego dłoniach dałoby się znaleźć jakieś ślady. Sophia trochę się naczytała o mugolskich metodach śledczych, więc czasami próbowała z niektórych z nich zrobić użytek w swojej pracy. Ostrożnie ujęła jedną z dłoni mężczyzny; jego palce były mocno spuchnięte i pod skórą nabiegły krwią, wyglądały na połamane. Zaklęciem bądź ręcznie, nie mogła tego jednoznacznie orzec, tym zajmie się odpowiednio wyszkolona osoba w podziemiach ministerstwa. Podwinęła różdżką także rękaw poszarpanego okrycia, zauważając, że tuż nad nadgarstkiem widnieje paskudna rana, z której wystawał fragment złamanej kości, która przebiła skórę.
Po chwili puściła rękę ofiary i obejrzała drugą. Tutaj palce także były połamane, a wyżej na skórze widniały paskudne sińce.
- Co o tym myślisz? – zapytała znowu. Meadowes tylko wymamrotał coś, jednak wydawało jej się, że usłyszała coś o czarnej magii. Tak, tą z pewnością w sporej ilości użyto wobec ich ofiary. W jak dużej, okaże się po sekcji.
Podniosła się. Nagle jednak rzuciła jej się w oczy pewna ważna rzecz.
- Biorąc pod uwagę te obrażenia, jest tu zaskakująco mało krwi – powiedziała nagle. – Mam wrażenie, że on wcale nie zginął w tym miejscu, a jedynie został podrzucony... Pasowałoby to do opisu świadka.
I do tamtej poprzedniej sprawy, gdzie zwłoki również zostały porzucone w podobnym miejscu już po śmierci ofiary. Pytanie tylko, gdzie zginął mężczyzna? Tego chyba nie mogli tak łatwo ustalić. Niestety. Mogli pracować tylko na tym, co tutaj widzieli i czego dowiedzą się później, ale nie wiadomo, w jakim stopniu okaże się to wystarczające.
Po niedługiej chwili Sophia przypomniała sobie jeszcze o różdżce, którą zauważyła wcześniej. Podniosła ją bardzo ostrożnie, nie chcąc naruszyć naderwanego rdzenia, który połyskiwał lekko w świetle różdżki Meadowesa. Włosy jednorożca? Nie znała się na różdżkach, więc mogła tylko zgadywać.
- Została przełamana mniej więcej w połowie długości, prawdopodobnie ręcznie – stwierdził nagle Meadowes, zerkając uważnie na jej znalezisko, które najwyraźniej mocno go zaintrygowało.
Sophia przygryzła wargę. Złamanie różdżki, narzędzia, za pomocą którego czarodzieje mogli wyzwalać swój magiczny potencjał, wyglądało nie tylko jak pozbawienie ofiary możliwości obrony, ale również okazanie jawnego braku szacunku jego magiczności. Dyskryminacja? Mogliby o niej mówić, gdyby mieli dowody mugolskiego pochodzenia mężczyzny, ale póki co nie wiedzieli nic o jego tożsamości.
- Trzeba pokazać to komuś, kto zna się na różdżkach – rzuciła. Różdżki w świecie magii pełniły rolę swego rodzaju dowodów tożsamości. Ich parametry były odnotowywane w aktach każdego czarodzieja, przychodząc do ministerstwa, interesanci musieli okazywać swoje różdżki właśnie z tego powodu. Jeśli tylko znaleziona różdżka była własnością zmarłego i jest odnotowana w jego aktach, nie powinni mieć problemu z ustaleniem, z kim mieli do czynienia. Po rozmowie ze znawcą różdżek czekało ich więc trochę szperaniny w papierach, ale zapewne miało się to okazać konieczne.
Schowała różdżkę do papierowej torebki na dowody, zamierzając zabrać ją do ministerstwa. Po tej czynności oboje rozejrzeli się jeszcze po miejscu znalezienia ciała, starając się znaleźć jeszcze coś, co mogłoby ich zainteresować, ale niestety, nic takiego nie było. Większość śmieci wyglądała na całkowicie mugolskie, a więc nie mogła im się do niczego przydać. Jeszcze przez chwilę wymieniali swoje spostrzeżenia odnośnie zwłok oraz zaułka, próbując odtworzyć możliwe scenariusze zajścia.
Ale w końcu musieli zgodnie stwierdzić, że nic tu po nich. Podczas gdy Meadowes miał się zająć zabezpieczeniem i transportem zwłok do ministerstwa, Sophia zabrała zabezpieczoną różdżkę i wróciła do biura, by sporządzić wstępny raport. Na dokładniejszy będą mogli liczyć po zbadaniu ofiary i jej przedmiotów osobistych, w tym tego najważniejszego, który wzięła ze sobą – różdżki. Czy to jednak wystarczy, by znaleźć sprawcę tego odrażającego czynu?
| zt.
Crimson Street
Szybka odpowiedź