Crimson Street
Strona 26 z 26 • 1 ... 14 ... 24, 25, 26
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Crimson Street
Londyńska Crimson Street nie wygląda zachęcająco. Ulica leżąca nieopodal cmentarza, otoczona gęstymi zabudowaniami i magazynami odstrasza potencjalnych spacerowiczów stertami śmieci zalegającymi po kątach, powybijanymi oknami i odrapanymi ścianami w większości opuszczonych domów, a także panującymi tu zazwyczaj mgłami, które tworzą atmosferę grozy. W powietrzu unosi się intensywny odór stęchlizny, a kilka starych dachówek spadło na brukowaną ulicę, roztrzaskując się z hukiem. Zewsząd słychać straszliwe zawodzenie głodnych kotów mieszające się z szumem wody - zardzewiałe rynny popękały i zwisają teraz żałośnie z dachów, rozbryzgując dookoła wodospady deszczu. Crimson Street sprawia wrażenie wymarłej i opuszczonej.
The member 'Friedrich Schmidt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 25
--------------------------------
#2 'k100' : 48
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 5, 3, 1
#1 'k100' : 25
--------------------------------
#2 'k100' : 48
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 5, 3, 1
Pies usiłował umknąć przed jego ciosem - ale nie zdążył, kopniak sięgnął psiego pyska i podbił mu paszczę, oszałamiając zwierzę na moment na tyle krótki, by zdołał - mimo bólu ręki, nie pierwszy raz przyszło mu przygryzać zęby i działać pomimo oporu własnego ciała - przefiknąć się w tył, oddalając się od okna, które było jego jedyną drogą ucieczki. W tym samym czasie sięgnął go promień zaklęcia Schmidta, trafiając w lewy bok - fragment skóry odsłonięty ubraniem. To tam gdzieś leżała jego różdżka - gorączkowo rozglądał się za nią wzrokiem, wiedząc, że to od niej zależało jego życie. Od niej zależało wszystko. Musiał ją przechwycić. Dostrzegł ją kątem oka, nie wstając z podłogi - na czworaka - zaczął czołgać się w jej stronę, da radę. Zdąży.
Spojrzał na niego - na jego twarz, zbyt ostro ciosaną, przysłoniętą niechlujną brodą, na spojrzenie pozbawione duszy i usta wykrzywione w uśmiechu, który chyba nigdy nie znał radości - na tle rozbebeszonych zwłok wyglądał w istocie jak siewca śmierci, jak koszmar, który będzie mu się śnił po nocach latami, jak koszmar, który się ziścił i wcale nie był tylko złym snem - zaciśnięcie powiek nie wystarczało, żeby się przebudzić, krew na jego ręce była ciepła, żywa i prawdziwa. Brudziła jego ubranie, ale nie czuł już bólu - adrenalina blokowała go skutecznie, emocje przyćmiewały rozsądek, dyrygentem pierwszych skrzypiec został instynkt - instynkt przetrwania walczący dziś o życie. Uciekał przed wojną długo, ale wiecznie uciekać nie mógł - nawet on. Wojna tu była. I wyciągnęła swoje wszystkie największe działa. Nie patrzył na mamę, czuł jej zapach, a jego dłoń, kiedy poruszał się w kierunku różdżki, zatopiła się nieopacznie w jej krwi, która spłynęła po podłodze - sparaliżowało go. Uniósł ją przed siebie, drżącą, z oczu znów bezwiednie spłynęły łzy.
Musiał walczyć. Nie mógł się poddać.
Musiał stanąć naprzeciw rzeczywistości.
- Dlaczego - zaczął, ale urwał, o co właściwie chciał zapytać? Dlaczego akurat jego mama? Dlaczego to robił? Dlaczego był popieprzonym skurwysynem?
odskok psa: 25+15x2=55 vs 109 Marcela = PIES DOSTAŁ
unik Marcela: 87 vs 64, udany
https://www.morsmordre.net/t5839p825-rzuty-koscmi#267739
197/241 Marcel: kara -5, 20 - pogryzienie prawej dłoni, 24 - odmrożenie prawego boku
Spojrzał na niego - na jego twarz, zbyt ostro ciosaną, przysłoniętą niechlujną brodą, na spojrzenie pozbawione duszy i usta wykrzywione w uśmiechu, który chyba nigdy nie znał radości - na tle rozbebeszonych zwłok wyglądał w istocie jak siewca śmierci, jak koszmar, który będzie mu się śnił po nocach latami, jak koszmar, który się ziścił i wcale nie był tylko złym snem - zaciśnięcie powiek nie wystarczało, żeby się przebudzić, krew na jego ręce była ciepła, żywa i prawdziwa. Brudziła jego ubranie, ale nie czuł już bólu - adrenalina blokowała go skutecznie, emocje przyćmiewały rozsądek, dyrygentem pierwszych skrzypiec został instynkt - instynkt przetrwania walczący dziś o życie. Uciekał przed wojną długo, ale wiecznie uciekać nie mógł - nawet on. Wojna tu była. I wyciągnęła swoje wszystkie największe działa. Nie patrzył na mamę, czuł jej zapach, a jego dłoń, kiedy poruszał się w kierunku różdżki, zatopiła się nieopacznie w jej krwi, która spłynęła po podłodze - sparaliżowało go. Uniósł ją przed siebie, drżącą, z oczu znów bezwiednie spłynęły łzy.
Musiał walczyć. Nie mógł się poddać.
Musiał stanąć naprzeciw rzeczywistości.
- Dlaczego - zaczął, ale urwał, o co właściwie chciał zapytać? Dlaczego akurat jego mama? Dlaczego to robił? Dlaczego był popieprzonym skurwysynem?
odskok psa: 25+15x2=55 vs 109 Marcela = PIES DOSTAŁ
unik Marcela: 87 vs 64, udany
https://www.morsmordre.net/t5839p825-rzuty-koscmi#267739
197/241 Marcel: kara -5, 20 - pogryzienie prawej dłoni, 24 - odmrożenie prawego boku
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Pies zaskomlał boleśnie, gdy stopa podlotka spotkała się z jego pyskiem. Tyle wystarczyło Schmidtowi, aby wizja przysłoniła się okrutną czerwienią, a usta zaschły od zwykłego, prostego pragnienia. Pragnienia krwi. Przelewającej się przez jego dłonie, pokrywającej podłogę pomieszczenia. Świeżej i gorącej. Taki przebieg wydarzeń z pewnością by go usatysfakcjonował. Otto podkulił ogon, przemykając za chłopakiem by stanąć za właścicielem. Pies nie zwykł do porażek w polowaniach. A Friedrich wiedział, iż na razie nie może więcej od niego wymagać. Pomruk pełen pogardy wydobył się z jego ust, gdy jego zaklęcie sięgnęło chłopaka. Dobrze. Bardzo dobrze. Zwykle zapewne wyskoczyłby na niego z pięściami, teraz jednak czuł, że magia będzie lepszym narzędziem. Chłopaczyna był zwinny, tego nie dało się ukryć. A w umyśle Austriaka czaił się zimny rozsądek, wyrobiony przez długie lata obserwacji oraz oczekiwań.
- Lamino! - Wypowiedział inkantację, gdy tylko zauważył jak chłopaczek czołga się w kierunku swojej różdżki. Och, nie mogli zakończyć zabawy tak wcześnie! I mimo iż jego matka stanowiła piękne dzieło jego rąk, Friedrich był przekonany, iż jej syn również powinien przybrać podobną formę. Dwa kroki przybliżyły go do różdżki chłopaczka. Nie podniósł jej jednak, chcąc wpierw patrzeć, jak nadzieja ucieka z jego spojrzenia. Wojna nie oszczędzała nikogo. Wyrywała dzieci z matczynych rąk, mordowała żony i kochanki, nie raz pozostawiając po sobie sieroty. A jego dłonie były tymi, które przyczyniały się do takiego obrotu sytuacji. Chłopaczek nie rozumiał. Zapewne pierwszy raz stykając się z wojną i jej paskudnym plonem. Dla Schmidta była ona jedyną, znaną rzeczywistością. I zapewne gdyby spotkali się w barze, udzieliłby mu rady bądź dwóch. Teraz było na to za późno.
Pytanie, jakie uleciało z jego ust nie zrobiło na nim większego wrażenia. Nie raz słyszał podobne.Dlaczego? Czemu ja?... A moralność Schmidta była na tyle prosta, iż nigdy się w to nie zagłębiał.
- Dobrze płacą za wasze głowy. - Mruknął jedynie ze złowrogim grymasem wykrzywiającym jego usta. I wiedział, że to była najlepsza z możliwych odpowiedzi. Różdżka ponownie skierowała się w kierunku chłopaka...
|Rzucam na lamino i idziemy do szafki!
- Lamino! - Wypowiedział inkantację, gdy tylko zauważył jak chłopaczek czołga się w kierunku swojej różdżki. Och, nie mogli zakończyć zabawy tak wcześnie! I mimo iż jego matka stanowiła piękne dzieło jego rąk, Friedrich był przekonany, iż jej syn również powinien przybrać podobną formę. Dwa kroki przybliżyły go do różdżki chłopaczka. Nie podniósł jej jednak, chcąc wpierw patrzeć, jak nadzieja ucieka z jego spojrzenia. Wojna nie oszczędzała nikogo. Wyrywała dzieci z matczynych rąk, mordowała żony i kochanki, nie raz pozostawiając po sobie sieroty. A jego dłonie były tymi, które przyczyniały się do takiego obrotu sytuacji. Chłopaczek nie rozumiał. Zapewne pierwszy raz stykając się z wojną i jej paskudnym plonem. Dla Schmidta była ona jedyną, znaną rzeczywistością. I zapewne gdyby spotkali się w barze, udzieliłby mu rady bądź dwóch. Teraz było na to za późno.
Pytanie, jakie uleciało z jego ust nie zrobiło na nim większego wrażenia. Nie raz słyszał podobne.Dlaczego? Czemu ja?... A moralność Schmidta była na tyle prosta, iż nigdy się w to nie zagłębiał.
- Dobrze płacą za wasze głowy. - Mruknął jedynie ze złowrogim grymasem wykrzywiającym jego usta. I wiedział, że to była najlepsza z możliwych odpowiedzi. Różdżka ponownie skierowała się w kierunku chłopaka...
|Rzucam na lamino i idziemy do szafki!
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
The member 'Friedrich Schmidt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 52
--------------------------------
#2 'k8' : 8, 8, 6, 8
#1 'k100' : 52
--------------------------------
#2 'k8' : 8, 8, 6, 8
Marcel umarł tutaj
Ostatnie sekundy życia mijały zaskakująco powoli. Zastanawiał się, czy to majaki, czy naprawdę słyszał Billy'ego- tam, w mieszkaniu, przed paroma chwilami, słyszał też smugi zaklęć, ich inkantacje, ale przecież zakrawało to absurd - skąd mógłby się tutaj wziąć? Nie widział go kilka długich miesięcy, zbyt długich, by nie brać tego za półprzytomne majaki; podobno kiedy się umiera przed oczyma przelatuje całe życie - on widział tylko Billy'ego, pamiętał wiatr we włosach przy pierwszym wspólnym locie i zapach cyrku, kiedy zobaczył go po raz pierwszy. Pamiętał też arenę, na której stanął po raz pierwszy - pamiętał Delilah, pod okiem której po raz pierwszy podciągnął się na szarfie i z wolna odkrywał w sobie sceniczną wrażliwość, pamiętał Olliego i smutek, jaki bije z jego oczu od kilku miesięcy. To nie poprawi mu nastroju. Pamiętał wzrok mamy, kiedy zapewniał ją, że wszystko jest w porządku, że nie wróci już do Hogwartu, bo nie musi, bo pięć lat to wystarczająco. Pamiętał sam Hogwart: długie godziny nad książkami, z których nic nie wynikało, a do których może gdyby przyłożył się mocniej, miałby dziś więcej pieniędzy i mógłby zająć się mamą lepiej. Pamiętał nawet tatę, zostawił ich, kiedy lat miał tylko kilka. Dalej nie pamiętał już nic - i chyba do tego momentu właśnie wracał.
Palce prawej dłoni wbiły się w rozmokłe grudy błota, w bezsilności, w gniewie, w przerażeniu, we wszystkich tych emocjach ułożonych w wachlarz niemożliwości. Wojna była na ulicy od kilku miesięcy, dotąd wygrywał, a dzisiaj - przegrał. Lewa ręka - zdrowa, choć i w niej tracił władanie - rozpaczliwie przesuwała się wciąż po jego szyi, wzdłuż obojczyka, zbyt słaba, by zatamować obficie płynącą krew. Umykała z niego, umykała z niego razem z życiem. Gdyby miał więcej sił, może dałby radę zerwać strzęp pociętej koszuli - ale coraz trudniej było mu w ogóle poruszyć ręką. Zaraz zeskoczy za nim pies i pożre go żywcem - może tak byłoby lepiej, prościej, niż gdyby ten świr poddał go tym samym torturom, co jego mamę. Krew z rozciętej skroni nabiegła do oka, ziemia się trzęsła, kołysała - wcale nie kojąco - kręciło mu się w głowie, czuł w ustach posmak wymiotów, a paraliżujący ból obezwładniał całe jego ciało. Na kilka ułamków sekund, które dzieliły go od utraty przytomności, przeszło mu przez myśl, że tęsknił już za śmiercią.
Wciąż czuł pisk w uszach, pisk, który przybierał na sile tym mocniej, im więcej tracił krew; teraz ucichł, zostało ogłuszenie, tępe, przedziwne, jak gdyby coś zatkało mu uszy. Kolory wirującego świata bladły, w mokrej ziemi mieszało się błoto, deszcz i jego krew. Wkrótce nastała ciemność - w której wreszcie mógł odnaleźć spokój. Jego różdżka leżała obok.
73/241 Marcel: kara -50, 20 - szarpane prawej dłoni, 24 - odmrożenie lewego boku, 25 - cięte na prawym ramieniu, 54 - cięte lewy obojczyk - rana I stopnia, 20 - obicie lewego boku od bezwładnego upadku, 25 - tłuczone na skroni
omdlenie, aktywne insagum
Ostatnie sekundy życia mijały zaskakująco powoli. Zastanawiał się, czy to majaki, czy naprawdę słyszał Billy'ego- tam, w mieszkaniu, przed paroma chwilami, słyszał też smugi zaklęć, ich inkantacje, ale przecież zakrawało to absurd - skąd mógłby się tutaj wziąć? Nie widział go kilka długich miesięcy, zbyt długich, by nie brać tego za półprzytomne majaki; podobno kiedy się umiera przed oczyma przelatuje całe życie - on widział tylko Billy'ego, pamiętał wiatr we włosach przy pierwszym wspólnym locie i zapach cyrku, kiedy zobaczył go po raz pierwszy. Pamiętał też arenę, na której stanął po raz pierwszy - pamiętał Delilah, pod okiem której po raz pierwszy podciągnął się na szarfie i z wolna odkrywał w sobie sceniczną wrażliwość, pamiętał Olliego i smutek, jaki bije z jego oczu od kilku miesięcy. To nie poprawi mu nastroju. Pamiętał wzrok mamy, kiedy zapewniał ją, że wszystko jest w porządku, że nie wróci już do Hogwartu, bo nie musi, bo pięć lat to wystarczająco. Pamiętał sam Hogwart: długie godziny nad książkami, z których nic nie wynikało, a do których może gdyby przyłożył się mocniej, miałby dziś więcej pieniędzy i mógłby zająć się mamą lepiej. Pamiętał nawet tatę, zostawił ich, kiedy lat miał tylko kilka. Dalej nie pamiętał już nic - i chyba do tego momentu właśnie wracał.
Palce prawej dłoni wbiły się w rozmokłe grudy błota, w bezsilności, w gniewie, w przerażeniu, we wszystkich tych emocjach ułożonych w wachlarz niemożliwości. Wojna była na ulicy od kilku miesięcy, dotąd wygrywał, a dzisiaj - przegrał. Lewa ręka - zdrowa, choć i w niej tracił władanie - rozpaczliwie przesuwała się wciąż po jego szyi, wzdłuż obojczyka, zbyt słaba, by zatamować obficie płynącą krew. Umykała z niego, umykała z niego razem z życiem. Gdyby miał więcej sił, może dałby radę zerwać strzęp pociętej koszuli - ale coraz trudniej było mu w ogóle poruszyć ręką. Zaraz zeskoczy za nim pies i pożre go żywcem - może tak byłoby lepiej, prościej, niż gdyby ten świr poddał go tym samym torturom, co jego mamę. Krew z rozciętej skroni nabiegła do oka, ziemia się trzęsła, kołysała - wcale nie kojąco - kręciło mu się w głowie, czuł w ustach posmak wymiotów, a paraliżujący ból obezwładniał całe jego ciało. Na kilka ułamków sekund, które dzieliły go od utraty przytomności, przeszło mu przez myśl, że tęsknił już za śmiercią.
Wciąż czuł pisk w uszach, pisk, który przybierał na sile tym mocniej, im więcej tracił krew; teraz ucichł, zostało ogłuszenie, tępe, przedziwne, jak gdyby coś zatkało mu uszy. Kolory wirującego świata bladły, w mokrej ziemi mieszało się błoto, deszcz i jego krew. Wkrótce nastała ciemność - w której wreszcie mógł odnaleźć spokój. Jego różdżka leżała obok.
73/241 Marcel: kara -50, 20 - szarpane prawej dłoni, 24 - odmrożenie lewego boku, 25 - cięte na prawym ramieniu, 54 - cięte lewy obojczyk - rana I stopnia, 20 - obicie lewego boku od bezwładnego upadku, 25 - tłuczone na skroni
omdlenie, aktywne insagum
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
z szafeczki
Wszystko poszło nie tak, jak powinno. Był pewien, że z chłopaczka praktycznie nic nie zostało. I miał jak największe chęci, aby ostatnie chwile jego istnienia przeobrazić w istny koszmar. Torturować, dopóki nie wyzionie ducha. Odpuścić na chwilę, by zasiać w jego głowie nadzieję, po czym zgnieść niczym zwykłego karalucha.
I gdyby nie ten cholerny chłopaczek z polany, z pewnością by się mu udało. I jego całkiem nieźle poturbował, lecz w ostatnim momencie tarcza nie uformowała się tak, jak powinna. Regresio ponownie ugodziło go w pierś, a uśpiony Otto nie miał jak zareagować. Schmidt mógł jedynie stać i nieobecnym spojrzeniem obserwować, jak chłopaczek z polany znika. Gdy tylko ocknął się z zaklęcia od razu podleciał do okna. Ich już jednak nie było. Złość rozlała się po jego ciele, a wściekły Schmidt wydał z siebie nieprzyjazny, niemal zwierzęcy ryk. Dorwie ich. Dorwie ich obu. I oboje zawisną na własnych jelitach, tak jak teraz wisiała matka jednego z nich.
Ostrożnie wybudził psa ze snu, sprawdzając, czy ten nie ucierpiał podczas starcia. Nie mógł nie zadbać o najlojalniejszego ze swoich wszystkich towarzyszy. A później wpadł w szał.
Zerwał truchło kobiety, by wprawnym ruchem przerwać kręgi i odciąć je nożem wyjętym zza pazuchy. Wcisnął pokaleczoną twarz do torby, nie mogąc odmówić sobie galeonów, jakie mógł za nią otrzymać. Następnie rozwalił wszystko. Wyrzucał papiery z regałów, ściągał zasłony rozlał znalezioną butelkę mocniejszego alkoholu. A później wypowiedział inkantację. Incendio wybrzmiało z jego gardła kilkanaście razy, podpalając te miejsca, które najlepiej zajmą się ogniem.
Obserwował, jak płomienie powoli pochłaniają niewielki salon łapiąc się mebli, papierów oraz zasłon pochłaniając jego złość oraz otoczenie, w którym chłopaczkowi przyszło dorastać. Wyśledzi go. Prędzej czy później, nawet jeśli zajęłoby mu to długie miesiące. W końcu chłopaczyna wpadnie w jego ręce. Tak samo będzie z chłopaczkiem z polany. Tak, z pewnością tak. Odpłaci się za wszystko. Pokaże, jak płonie Austriacki gniew.
Friedrich Schmidt, z psem u boku wyszedł z domu zajmującego się płomieniami. Nie oddalił się jednak od razu, wpierw podszedł do okna przez które wyskoczył chłopak, próbując podjąć trop. Ruszył jego śladem, ten jednak urwał się po kilkunastu metrach. Dobrze. Niech w ich sercach zagości nadzieja, nim zgniecie ich jak zwykłe robaki... Nim sprawi, że pożałują istnienia na tym świecie. Tak, tak z pewnością będzie.
Pozostało odebrać należytą zapłatę oraz zadbać o psiego towarzysza. Dziś wyjątkowo się spisał.
| zt.
Wszystko poszło nie tak, jak powinno. Był pewien, że z chłopaczka praktycznie nic nie zostało. I miał jak największe chęci, aby ostatnie chwile jego istnienia przeobrazić w istny koszmar. Torturować, dopóki nie wyzionie ducha. Odpuścić na chwilę, by zasiać w jego głowie nadzieję, po czym zgnieść niczym zwykłego karalucha.
I gdyby nie ten cholerny chłopaczek z polany, z pewnością by się mu udało. I jego całkiem nieźle poturbował, lecz w ostatnim momencie tarcza nie uformowała się tak, jak powinna. Regresio ponownie ugodziło go w pierś, a uśpiony Otto nie miał jak zareagować. Schmidt mógł jedynie stać i nieobecnym spojrzeniem obserwować, jak chłopaczek z polany znika. Gdy tylko ocknął się z zaklęcia od razu podleciał do okna. Ich już jednak nie było. Złość rozlała się po jego ciele, a wściekły Schmidt wydał z siebie nieprzyjazny, niemal zwierzęcy ryk. Dorwie ich. Dorwie ich obu. I oboje zawisną na własnych jelitach, tak jak teraz wisiała matka jednego z nich.
Ostrożnie wybudził psa ze snu, sprawdzając, czy ten nie ucierpiał podczas starcia. Nie mógł nie zadbać o najlojalniejszego ze swoich wszystkich towarzyszy. A później wpadł w szał.
Zerwał truchło kobiety, by wprawnym ruchem przerwać kręgi i odciąć je nożem wyjętym zza pazuchy. Wcisnął pokaleczoną twarz do torby, nie mogąc odmówić sobie galeonów, jakie mógł za nią otrzymać. Następnie rozwalił wszystko. Wyrzucał papiery z regałów, ściągał zasłony rozlał znalezioną butelkę mocniejszego alkoholu. A później wypowiedział inkantację. Incendio wybrzmiało z jego gardła kilkanaście razy, podpalając te miejsca, które najlepiej zajmą się ogniem.
Obserwował, jak płomienie powoli pochłaniają niewielki salon łapiąc się mebli, papierów oraz zasłon pochłaniając jego złość oraz otoczenie, w którym chłopaczkowi przyszło dorastać. Wyśledzi go. Prędzej czy później, nawet jeśli zajęłoby mu to długie miesiące. W końcu chłopaczyna wpadnie w jego ręce. Tak samo będzie z chłopaczkiem z polany. Tak, z pewnością tak. Odpłaci się za wszystko. Pokaże, jak płonie Austriacki gniew.
Friedrich Schmidt, z psem u boku wyszedł z domu zajmującego się płomieniami. Nie oddalił się jednak od razu, wpierw podszedł do okna przez które wyskoczył chłopak, próbując podjąć trop. Ruszył jego śladem, ten jednak urwał się po kilkunastu metrach. Dobrze. Niech w ich sercach zagości nadzieja, nim zgniecie ich jak zwykłe robaki... Nim sprawi, że pożałują istnienia na tym świecie. Tak, tak z pewnością będzie.
Pozostało odebrać należytą zapłatę oraz zadbać o psiego towarzysza. Dziś wyjątkowo się spisał.
| zt.
Getadelt wird wer schmerzen kennt Vom Feuer das die haut verbrennt Ich werf ein licht In mein Gesicht Ein heißer Schrei Feuer frei!.
Prawie nie wierzył – w to, że jego zaklęcie przebiło się przez zbyt słabą tarczę, że jego promień ugodził przeklętego szmalcownika w pierś, że jego twarz – przed momentem jeszcze wykrzywiona w pogardliwym grymasie, podłym, stanowiącym złowróżbną zapowiedź jego rychłego końca – wygładziła się, przyjmując znajomy wyraz łagodnej dezorientacji. Obserwował go przez sekundę za długo, przez moment siedząc jeszcze pod ścianą, w dłoni kurczowo ściskając różdżkę, jakby obawiał się wstać – ale gdy spodziewany atak nie nadszedł, a spojrzenie wroga zasnuło się mgiełką kompletnej nieświadomości, zrozumiał, że to była jego szansa – i że drugiej prawdopodobnie miał już nie dostać.
Dźwignął się z podłogi z trudem, ignorując protesty poobijanego ciała; nie wiedział, czy coś złamał sobie w trakcie upadku, ani jakich dokładnie szkód dokonała dwukrotnie przebijająca go, świetlista włócznia, ale nawet gdyby miał więcej czasu, nie byłby w stanie tego ocenić. Może tak było lepiej – nie wiedzieć, dzięki temu nadmierna ostrożność ruchów nie powstrzymywała go, gdy ruszał w stronę otwartego okna, tego samego, przez które wypadł Marcelius. Jak dawno temu? Miał wrażenie, że minęły całe godziny, choć w rzeczywistości nie mogło to być więcej, niż kilka minut; oparł się o parapet, wzdrygając się na widok krwawego śladu, który go zdobił – drugi splamił okienną framugę. Coś zacisnęło się wokół jego żołądka, wstrząsnęła nim kolejna fala mdłości – ale powstrzymał ją, tylko raz oglądając się za siebie, nie potrafiąc powstrzymać tego odruchu; szmalcownik może i był tymczasowo obezwładniony, ale wciąż znajdował się za jego plecami, na podłodze wciąż spał pies – i przez moment, gdy jego spojrzenie zahaczyło o skatowane, zawieszone pod sufitem ciało, pomyślał, że to i tak wszystko było na nic, a on zwyczajnie starał się odciągnąć nieuniknione.
– Przepraszam – wymamrotał w przestrzeń, wiedząc doskonale, że mężczyzna go nie rozumiał – ale pojedyncze słowo nie było przecież skierowane do niego. Zacisnął zęby, odwracając się w stronę okna, odpędzając od siebie chwilową słabość, zamiast tego chwytając się resztek determinacji – i promieniującego od pogryzionej dłoni bólu. Miotłę, wciąż ściskaną w lewej ręce, przełożył przez okienną ramę jako pierwszą: dzięki magii, którą w niej zaklęto, opadła na ziemię powoli, na chwilę niknąc mu z oczu. Nie śledził toru jej lotu, samemu skupiając się na uciecze: przełożył przez parapet jedną nogę, później drugą, siadając na nim, spoglądając w dół; Marcel leżał na skąpanym w ciemności trawniku, jego ciało wydawało się wygięte pod nienaturalnym kątem – ale starał się o tym nie myśleć, skupiając się jedynie na tym, żeby poprawnie upaść. Ostatecznie impet i tak pozbawił go równowagi, zadane zaklęciami rany szarpnęły boleśnie, ale nim uderzyłby twarzą w ziemię, podparł się rękami – dłonie zatonęły w miękkiej glebie, ciemne drobinki przykleiły się do jego skóry, prawdopodobnie paskudząc ranę – ale ledwie to zarejestrował, wstając szybko i zerkając w górę – na wylewające się z okna światło. Zdawało mu się, że na jego tle dostrzegł ruch, zaklęcie musiało tracić na mocy.
Tak szybko, jak tylko był w stanie, dźwignął bezwładne ciało przyjaciela z trawnika, z trudem wciągając go na miotłę; powietrze dookoła przesycone było metalicznym zapachem krwi przemieszanym z czymś innym, kwaśnym, póki co starał się jednak nie myśleć, co to oznaczało. Przytrzymując Marceliusa jedną ręką, tak, by nie zsunął się z powrotem na ziemię, niechętnie schował różdżkę – potrzebował obu rąk – na karku czując mrowienie; wydawało mu się, że ktoś go obserwował, że lada moment pomknie w ich kierunku wiązka paskudnego zaklęcia, ale nic takiego się nie stało. Wsiadł na miotłę, jedną rękę zaciskając na trzonku, drugą otaczając w pasie kolebiącego się na boki Marcela, czując, jak jego rękaw przesiąka czymś lepkim i wilgotnym. – T-t-trzymaj się, Marcel – powiedział jeszcze – zupełnie, jakby mógł w ten sposób zakląć rzeczywistość, w magiczny sposób zatamować krwotok – po czym odepchnął się stopami od ziemi, tak szybko, jak tylko był w stanie, ruszając w stronę Oazy – w duchu dziękując Hannah za to, że sprezentowana kilka tygodni wcześniej miotła niosła go znacznie szybciej, niż robiłaby to stara.
| Marcel i Billy zt i lecimy tutaj
Dźwignął się z podłogi z trudem, ignorując protesty poobijanego ciała; nie wiedział, czy coś złamał sobie w trakcie upadku, ani jakich dokładnie szkód dokonała dwukrotnie przebijająca go, świetlista włócznia, ale nawet gdyby miał więcej czasu, nie byłby w stanie tego ocenić. Może tak było lepiej – nie wiedzieć, dzięki temu nadmierna ostrożność ruchów nie powstrzymywała go, gdy ruszał w stronę otwartego okna, tego samego, przez które wypadł Marcelius. Jak dawno temu? Miał wrażenie, że minęły całe godziny, choć w rzeczywistości nie mogło to być więcej, niż kilka minut; oparł się o parapet, wzdrygając się na widok krwawego śladu, który go zdobił – drugi splamił okienną framugę. Coś zacisnęło się wokół jego żołądka, wstrząsnęła nim kolejna fala mdłości – ale powstrzymał ją, tylko raz oglądając się za siebie, nie potrafiąc powstrzymać tego odruchu; szmalcownik może i był tymczasowo obezwładniony, ale wciąż znajdował się za jego plecami, na podłodze wciąż spał pies – i przez moment, gdy jego spojrzenie zahaczyło o skatowane, zawieszone pod sufitem ciało, pomyślał, że to i tak wszystko było na nic, a on zwyczajnie starał się odciągnąć nieuniknione.
– Przepraszam – wymamrotał w przestrzeń, wiedząc doskonale, że mężczyzna go nie rozumiał – ale pojedyncze słowo nie było przecież skierowane do niego. Zacisnął zęby, odwracając się w stronę okna, odpędzając od siebie chwilową słabość, zamiast tego chwytając się resztek determinacji – i promieniującego od pogryzionej dłoni bólu. Miotłę, wciąż ściskaną w lewej ręce, przełożył przez okienną ramę jako pierwszą: dzięki magii, którą w niej zaklęto, opadła na ziemię powoli, na chwilę niknąc mu z oczu. Nie śledził toru jej lotu, samemu skupiając się na uciecze: przełożył przez parapet jedną nogę, później drugą, siadając na nim, spoglądając w dół; Marcel leżał na skąpanym w ciemności trawniku, jego ciało wydawało się wygięte pod nienaturalnym kątem – ale starał się o tym nie myśleć, skupiając się jedynie na tym, żeby poprawnie upaść. Ostatecznie impet i tak pozbawił go równowagi, zadane zaklęciami rany szarpnęły boleśnie, ale nim uderzyłby twarzą w ziemię, podparł się rękami – dłonie zatonęły w miękkiej glebie, ciemne drobinki przykleiły się do jego skóry, prawdopodobnie paskudząc ranę – ale ledwie to zarejestrował, wstając szybko i zerkając w górę – na wylewające się z okna światło. Zdawało mu się, że na jego tle dostrzegł ruch, zaklęcie musiało tracić na mocy.
Tak szybko, jak tylko był w stanie, dźwignął bezwładne ciało przyjaciela z trawnika, z trudem wciągając go na miotłę; powietrze dookoła przesycone było metalicznym zapachem krwi przemieszanym z czymś innym, kwaśnym, póki co starał się jednak nie myśleć, co to oznaczało. Przytrzymując Marceliusa jedną ręką, tak, by nie zsunął się z powrotem na ziemię, niechętnie schował różdżkę – potrzebował obu rąk – na karku czując mrowienie; wydawało mu się, że ktoś go obserwował, że lada moment pomknie w ich kierunku wiązka paskudnego zaklęcia, ale nic takiego się nie stało. Wsiadł na miotłę, jedną rękę zaciskając na trzonku, drugą otaczając w pasie kolebiącego się na boki Marcela, czując, jak jego rękaw przesiąka czymś lepkim i wilgotnym. – T-t-trzymaj się, Marcel – powiedział jeszcze – zupełnie, jakby mógł w ten sposób zakląć rzeczywistość, w magiczny sposób zatamować krwotok – po czym odepchnął się stopami od ziemi, tak szybko, jak tylko był w stanie, ruszając w stronę Oazy – w duchu dziękując Hannah za to, że sprezentowana kilka tygodni wcześniej miotła niosła go znacznie szybciej, niż robiłaby to stara.
| Marcel i Billy zt i lecimy tutaj
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Wciąż brakowało wiosennej aury. Wszędzie było zimno, mokro, nieprzyjemnie. Każdy krok stawiany ulicą odbijał się cichym pluskiem, gdy stopa wpadała co rusz w jakąś kałużę. Dłonie trzymał mocno wciśnięte w głąb kieszeni zimowej kurtki. Brakowało mu szalika, ale nie potrafił sobie przypomnieć gdzie i kiedy go zgubił. Pod nią miał ciepły, wełniany sweter dziergany przez... Kerstin. Nie był szczególnie wybredny i w kwestii garderoby i wyboru osób, od których ją zdobywał. Cygańska natura, wizja sprowadzenia na jego rodzinę kłopotów odsuwała go od dziewczyny, ale darowanemu koniowi nigdy nie zaglądał w zęby, tym bardziej, że nie szczególnie miał w czym przebierać. Sweter był ciepły i wygodny. Trochę drapał, ale była to mało uciążliwa sprawa, kiedy mógł zakładać w zimne dni nowy, szyty praktycznie na niego. Topił się w nim odrobinę, ale był wciąż chudy, powoli po Tower stawał na nogi, zaczynał funkcjonować. Praca fizyczna pozwalała mu rozwinąć siłę, ale nie pozwalała przytyć zbyt szybko.
Zaciskał pięści i rozluźniał je, idąc przed siebie z głową wciśniętą mocno w uniesione ramiona, jakby ta pozycja miała szansę podnieść temperaturę ciała o kilka stopni. Rozglądał się dookoła sennym, nieco zmęczonym wzrokiem. Nie był do końca pewien dokąd właściwie zmierza. Za paskiem z tyłu miał różdżkę i magiczny wytrych podarowany mu przez brata w połowie marca. Powinien wrócić do domu po pracy, ale potrzebowali pieniędzy. Jedzenia nie było za dużo, a teraz mieli dwóch niezapowiedzianych gości pod dachem. Musieli dzielić zdobytą często niełatwo żywność na dwóch dorosłych mężczyzn i cztery mizerne kobiety, które nikły w oczach. No i psa. I jeszcze do tego wszystkiego dużego psa, który głodny robił się niezadowolony. Nie mógł patrzeć, jak Sheila przekazuje mu swoje porcje. Sam zjadłby te kości, które zostawiała na talerzu, a to wciąż było mało. Brakowało im jedzenia, większość innych rzeczy mogli sobie zapewnić magią. Idąc Crimson Street, które było jeszcze bardziej opuszczone niż przed Bezksiężycową Nocą wiedział, że jeśli zajrzy do kilku mieszkań z pewnością coś znajdzie. Odkąd mugoli brakło w stolicy miasto wydawało się puste, a to sprawiało, że cały czas czuł się sam. Czy znajdzie tu to, czego szuka? Nie miał pojęcia, ale noc była wystarczająco długa, by zajrzeć do kilku opuszczonych lokali. Mało kto się tu zapuszczał, wątpił też, by w razie problemów zjawiły się tu mundurowe służby.
Zupełnym przypadkiem wybrał drzwi do kamienicy, skręcając w ich stronę nagle, po tym jak upewnił się, że ani przed nim, ani za nim nikt nie idzie. Wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi cicho, druga ręką przytrzymując przy framudze, by nie robić dodatkowego zamieszania. Był kieszonkowcem, zwykle wyciągał cenne przedmioty ludziom z kieszeni, a kiedy była sposobność odpinał broszki, czy bransoletki. Ale wojna nauczyła go, że ryzyko bezpośredniego kontaktu było większe niż włamywanie się co cudzych domów, opuszczonych, czy nie. Szansa na to, że ktoś go złapie w takim miejscu była minimalna, miał więc wystarczająco dużo czasu i spokoju, by powoli wspiąć się schodami wyżej, na pierwsze piętro i podejść do drzwi. Powinien sprawdzić, czym drzwi są zabezpieczone, ale nie potrafił tego zrobić. Thomas potrafił. Rzucał zaklęcie. Pamiętał inkantację carpiene, ale nie mógł sobie przypomnieć ruchu nadgarstkiem. Spróbował to zrobić; Wyciągnął i ją i wytrych, machnął prawym nadgarstkiem lekko, wypowiadając słowa zaklęcia — nic się nie wydarzyło. Nie wiedział, czy to dlatego, że popełnił jakiś błąd, czy dlatego, że nic tu nie było. Powinien coś poczuć? Jakąś energię? Coś powinno mu podpowiedzieć, że się udało? Kiedy rzucał kameleona skutki widział od razu. A jak działały takie zaklęcia? Psia jucha, że też nie spytał o to nigdy brata. Odchrząknął cicho i wyciągnął różdżkę jeszcze raz przed siebie, cicho, szeptem wypowiadając inkantację: carpiene. Wciąż nic. Ani przy drzwiach, ani w środku. Thomas był w stanie z tego zaklęcia wiele wyczytać, on nie potrafił nic. Brakowało mu tej wiedzy, informacji. Co jeśli wpadnie w ruchome piaski, co jeśli się tu dziś udusi? Zawahał się przez moment. Chwycił za klamkę, ale drzwi były zamknięte. Puścił ją i skierował różdżkę na zamek: alohomora. Zamek ustąpił. Powoli i ostrożnie nacisnął na klamkę, wszedł do środka. Wewnątrz było ciemno i nieprawdopodobnie cicho. Nie słyszał ani szmerów, ani odgłosów, ale wciąż starał się poruszać bezszelestnie. Nim cokolwiek zaczął robić zerknął do środka, zajrzał do wszystkich pokoi. Dopiero kiedy okazało się, że w środku nie było nikogo, zasłonił dziurawe zasłony i rozjaśnił różdżkę blaskiem. Dopiero światło pokazało mu, że nikt od dawna tu nie mieszkał, meble pokryte były grubą warstwą kurzu. Szperał po szufladach, sprawdzając w każdej, czy nie posiada drugiego dna. Nigdy się z tym nie spotkał, ale podobne historie o skarbach zawsze pozostawały z tyłu głowy. Pod łóżkiem udało mu się znaleźć kilka zakurzonych knutów pomiędzy pomiętymi papierkami. Stare ubrania zjedzone przez mole nie nadawały się do niczego. Zastawa była pogięta i zardzewiała. Udało mu się znaleźć ozdobną zapalniczkę. Puszki z czymś co wyglądało na kocią karmę — postanowił to sprzedać, na nic mu się to nie przyda, tym bardziej, że wyglądało na stare. Musiał je wyczyścić, opchnąć komuś za knuta. Pozostawił mieszkanie, wchodząc do kolejnego, działając dokładnie w ten sam sposób. Nie próbował już z zaklęciami, nie wiedział, czy to, co zrobił miało jakikolwiek sens. Ale po kilku krokach w przedpokoju uzmysłowił sobie, że wciąż żyje, nic go nie zaskoczyło. Czy powinno? Crimson Street nie wyglądało na ulicę zamieszkiwaną przez ludzi, którzy potrafili zakładać jakiekolwiek zabezpieczenia. Tu sprawa była prostsza, drzwi były otwarte, meble porozrzucane. Ktoś tu już był i splądrował to mieszkanie przed nim. Udało mu się znaleźć parę ziemniaków, w lodówce zsiadłe mleko. Zabrał je ze sobą, schował do torby, która miał przewieszoną przez ramię. Nic więcej.
Mieszkanie wyżej było zamknięte, ale otworzył je zaklęciem. Tam znów nie było nikogo, ale mieszkanie choć pokryte brudem i kurzem nie było tak zdewastowane jak poprzednie. Z rozświetloną różdżką przejrzał zawartość szuflad. Z irytacją wyrzucał rzeczy na podłogę, nie odnajdywał niczego, co wydawało się cenne. Notatniki, książeczki, jakieś koraliki. Przysiadł przy zniszczonej toaletce i zerknął na pęknięte lustro, łapiąc swoje krzywe, zniekształcone odbicie. Na blacie nie znajdowało się nic poza dwoma słoiczkami z jakaś starą, zasuszoną zawartością. Cokolwiek to było nie nadawało się do użytku i nie pachniało najlepiej. Złapał za uchwyt i przyciągnął do siebie szufladę, w zębach wciąż trzymając rozświetloną różdżkę. Wśród jakiś szpargałów znalazł ozdobne grzebienie i spinki z kolorowymi szkiełkami imitującymi kamienie. BYła też broszka. Choć była nieco zaśniedziałą, po dokładnym wyczyszczeniu mogła być sprzedana na jakimś targu. Tam miał większą szanse na zarobienie na niej normalnych pieniędzy, w antykwariacie nie dostanie za to zbyt wiele. Może knuta, może kilka. Potarł broszę o kurtkę, po czym schował ją do kieszeni.
Zamknął szufladę i wstał, by przejrzeć to, co mógł znaleźć kuchni. Nieskompletowane sztućce — wziął je ze sobą. Gdy wróci do domu, wyczyści je wszystkie i spróbuje duplikować. Nie wiedział, czy mu się uda i jaki to będzie mieć efekt, ale spróbuje je sprzedać w komplecie. Tylko tak mógł na nich zarobić, kilku wielcy i dwa noże nikt nie weźmie.
Spędził w kilku mieszkaniach sporo czasu, większość stracił na samych poszukiwaniach, przedzieraniu się przez tony rzeczy, przekopywaniu przez ubrania. Ktokolwiek stąd uciekał prawdopodobnie zabrał to, co było najcenniejsze, zostawiając tylko to, o czym zapomniał lub nie miało dla niego znaczenia. Jedno z tych mieszkań było już ogołocone, nie znalazł tam niczego poza żywnością. I to taką, która pewnie przyniósł już kolejny tymczasowy lokator. Nie było tego zbyt wiele, drobnostki. W większości tez takie, które wymagały dalszej pracy, by to mogło się opłacić. Zabrał wszystko ze sobą i opuścił kamienicę, z Crimson Street udał się na obrzeża Londynu, skąd deportował do Doliny Godryka.
| zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Strona 26 z 26 • 1 ... 14 ... 24, 25, 26
Crimson Street
Szybka odpowiedź