Złoty Znicz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Złoty Znicz
To równie urokliwe, co i pulsujące magią miejsce słynie wśród społeczności czarodziejów za jedną z najlepszych, jak i najdroższych kafeterii w całej Anglii. Nic więc dziwnego, że ulokowana jest na tejże właśnie dzielnicy Londynu, w Kensington and Chelsea, a co ciekawe - dokładnie naprzeciw samego Notting Hill. Skryta przed niepożądanymi oczami mugoli, przybierając postać wiecznie nieczynnego zakładu garmażeryjnego, prawdziwych czarodziejów olśniewa swym szykiem i elegancją.
Wejścia doń strzegą dwa pozłacane Psidwaki. Można tu spotkać głównie przedstawicieli rodów arystokratycznych i czystokrwistych, mugolaki nie się mile widziane przez zazwyczaj bawiące tu osoby, choć oficjalnie nikt im nie broni wstępu. Tuż za drzwiami, ulokowany jest marmurowy korytarz zakończony kilkoma zdobnymi schodkami prowadzącymi do ogromnej sali pełnej wysadzanych najrozmaitszymi skarbami kolumienek, które mienią się magicznie wszystkimi kolorami tęczy. Dookoła nich poustawiano mrowie dębowych stolików z ozdobnymi, zabytkowymi lampami kolonialnymi, a także krzesła o wygodzie, o jakiej nie śniło się nikomu. Gdzieniegdzie umiejscowiono tropikalne rośliny, a także powywieszano czarodziejskie obrazy. Łukowe okna wpuszczają do środka ogrom światła, zawsze czystego i ciepłego - nie bez powodu jednak, gdyż tutejszy właściciel zadbał o to, aby wyposażyć swój lokal w okna identyczne, co w samym Ministerstwie Magii, dzięki czemu reguluje czarami panującą za nimi pogodę. Na samym środku zaś stoi prawdziwy skarb - zabytkowy trzynastowieczny fortepian z ręcznie kutymi przez gobliny zdobieniami. Co piątki organizowane są na nim wieczorne koncerty jednego z najsłynniejszych w Anglii muzyków, samego Gilderoy'a Mantykorę.
Pomimo, że miejsce przeznaczone jest głównie dla arystokracji, mile widziane są tu osoby wywodzące się z "gorszych" grup, jeżeli są przedstawicielami ważnych w środowisku czarodziejów zawodów bądź ogólniej mówiąc, osobistościami popularnymi takimi jak: członkowie Wizengamotu, szefowie rozmaitych departamentów, gwiazdy quidditcha czy politycy. Innymi słowy miejsce to zarezerwowane jest jedynie dla elit, co jednak nie dziwi nikogo, zwłaszcza zważywszy na ceny tutejszych przysmaków. Podobno bywa tu i sam Minister Magii.
Wejścia doń strzegą dwa pozłacane Psidwaki. Można tu spotkać głównie przedstawicieli rodów arystokratycznych i czystokrwistych, mugolaki nie się mile widziane przez zazwyczaj bawiące tu osoby, choć oficjalnie nikt im nie broni wstępu. Tuż za drzwiami, ulokowany jest marmurowy korytarz zakończony kilkoma zdobnymi schodkami prowadzącymi do ogromnej sali pełnej wysadzanych najrozmaitszymi skarbami kolumienek, które mienią się magicznie wszystkimi kolorami tęczy. Dookoła nich poustawiano mrowie dębowych stolików z ozdobnymi, zabytkowymi lampami kolonialnymi, a także krzesła o wygodzie, o jakiej nie śniło się nikomu. Gdzieniegdzie umiejscowiono tropikalne rośliny, a także powywieszano czarodziejskie obrazy. Łukowe okna wpuszczają do środka ogrom światła, zawsze czystego i ciepłego - nie bez powodu jednak, gdyż tutejszy właściciel zadbał o to, aby wyposażyć swój lokal w okna identyczne, co w samym Ministerstwie Magii, dzięki czemu reguluje czarami panującą za nimi pogodę. Na samym środku zaś stoi prawdziwy skarb - zabytkowy trzynastowieczny fortepian z ręcznie kutymi przez gobliny zdobieniami. Co piątki organizowane są na nim wieczorne koncerty jednego z najsłynniejszych w Anglii muzyków, samego Gilderoy'a Mantykorę.
Pomimo, że miejsce przeznaczone jest głównie dla arystokracji, mile widziane są tu osoby wywodzące się z "gorszych" grup, jeżeli są przedstawicielami ważnych w środowisku czarodziejów zawodów bądź ogólniej mówiąc, osobistościami popularnymi takimi jak: członkowie Wizengamotu, szefowie rozmaitych departamentów, gwiazdy quidditcha czy politycy. Innymi słowy miejsce to zarezerwowane jest jedynie dla elit, co jednak nie dziwi nikogo, zwłaszcza zważywszy na ceny tutejszych przysmaków. Podobno bywa tu i sam Minister Magii.
Kwestia czystości krwii nie zawsze była dla Evandry problemem. W dzieciństwie zaczytywała się w baśniach, w których mugole byli tymi złymi - krwiożerczymi istotami, czyhającymi na jej niewinność, jak i życie. Opowieść o okrutnej mugolce, która zamknęła w wieży młodą czarownicę, nie chcąc by świat ujrzał jej piękno i moc, zapadła jej głęboko w pamięć i wzbudzała niepokój na każde wspomnienie. Czy posłanie panny Lestrange do Hogwartu było dobrym posunięciem ze strony rodziny? Cieszyli z przynależności Evandry do domu Slytherina, tkwiąc w przekonaniu, iż tak jak reszta szanujących się rodów szlacheckich będzie pałać niechęcią do przedstawicieli krwi innej, niż czysta. Łatwo nawiązująca kontakty dziewczynka nie mogła uwierzyć, że nie ze wszystkimi poznanymi w szkole kolegami wypada jej utrzymywać kontakt, z czasem znajdując sposób na dopięcie swego przez potajemne spotkania. Nie była jednak na tyle szlachetna, by bronić swoich znajomych przed innymi Ślizgonami, często wraz z nimi stojąc po stronie złośliwych oprawców. Dziś wyglądało to już nieco inaczej, panujący w Anglii konflikt i propaganda Ministerstwa Magii skutecznie przekonały ją do jedynych słusznych racji. A przynajmniej tak twierdziła, bo czy gdyby tak właśnie było, to lgnęłaby do towarzystwa Harry’ego, wcale nie przypadkiem pojawiając się w Złotym Zniczu w dniu, gdy ten miał tam akurat występować?
- Miałam dotychczas kilka okazji, by zasłuchać się w tych popularnych wśród młodzieży melodiach. - Wciąż powstrzymywała się przed wizytą w salonie muzycznym w poszukiwaniu interesujących ją płyt w obawie przed spotkaniem z konserwatywnym znajomym, który z pewnością zarzuciłby ją niewygodnymi pytaniami. - Przyznam, że nie jestem biegła w nazwiskach artystów, ale pamiętam swój żal, gdy okazało się, że ten taniec jest mi obcy - wyznała ze szczerym uśmiechem. Dobrze wychowana, stateczna lady nie powinna przyznawać się do własnych braków umiejętności, a mimo to nie czuła przy nim wstydu. - Czy to w rock’n’rollu odnajdujesz teraz swoją radość i pasję?
Znów skinęła głową z uznaniem, prawdziwie ciesząc się z odnalezionej przez Smitha życiowej ścieżki i możliwości nie rezygnowania z marzeń. Dla kobiety o jej pozycji kariera muzyczna nigdy nie była wyłożoną na stole kartą. - Doprawdy? Widzę, że nie próżnujesz. Doceniam pracowitość i dbałość o rozwijanie umiejętności. Czy monsieur Lockhart jest tak wymagającym nauczycielem, jak mówią? - Rozczulił ją swoim komplementem, także zastanawiając się czy tak dobrze ją pamięta, czy też zwyczajnie próbuje być miły. Nawet nie śmiała myśleć o tym, że jeszcze kiedyś dostaną możliwość, by wspólnie zaśpiewać, bo czy w ogóle będzie okazja do powtórnego spotkania?
To nie złoto było tym, co powstrzymywało ją przed podróżami. Uwielbiała przecież poznawać to, co dotychczas nieznane; miała w zwyczaju sięgać po (niemal) wszystko, nawet jeśli z góry wiedziała, że może nie do końca trafić do jej gustu, tak jak to było w przypadku przekonania się do cięższego alkoholu, zrozumienia zasad traktujących w quidditchu czy gorących kąpieli. Wychodziła jednak z założenia, że by mówić o czymś z niezadowoleniem czy pogardą, warto było mieć w tej kwestii doświadczenie, a nie wyłącznie powielać czyjeś opinie. Skąd więc opór przed podróżami? Czy to strach przed samodzielnością, do której już przecież powinna była dorosnąć? A może to lęk przed opuszczeniem bliskich, którym mogła stać się krzywda podczas jej nieobecności? Problem tkwił nieco głębiej, ale Evandra nie miała dotychczas okazji, by się nad nim zastanowić.
- Odwiedziny u szanownych ciotek podczas letnich przerw pozostawiły niedosyt. Wprawdzie podziwianie eksponatów w muzeach jest rozwijające i przybliża nam kulturę danego miejsca, tyle że aby poczuć jego bliskość, zachwycić się czymś więcej, niż światłem, potrzebuję prawdziwie zanurzyć się w jego tajemnicach. - Starała się trzymać głos ściszony, ale zawsze, gdy mówiła o swoich pragnieniach, ogarniało ją poruszenie. Czując, że nieco się zagalopowała, przerwała na chwilę, maskując zmieszanie krótkim uśmiechem. - Na ten moment nie planuję żadnych długich podróży, ale nie wykluczam ich w przyszłości. - W najbliższym czasie miała skupić się na powrocie do towarzystwa, przejęciu wyznaczonych jej obowiązków, a nie rozrywce. Evandrze zależało na zachowaniu równowagi, ale nie mogła sobie teraz pozwolić na dodatkowe rozproszenie. - Język francuski jest przyjemny w nauce. Vous pouvez le faire, poradzisz sobie. Jestem przekonana, że ich zachwycisz. - Była gotowa zaoferować mu kilka lekcji ze szlifowaniem języka, w porę jednak wycofała się, wiedząc że zaraz znajdzie się surowy, ściągający ją na ziemię głos sprzeciwu.
- Miałam dotychczas kilka okazji, by zasłuchać się w tych popularnych wśród młodzieży melodiach. - Wciąż powstrzymywała się przed wizytą w salonie muzycznym w poszukiwaniu interesujących ją płyt w obawie przed spotkaniem z konserwatywnym znajomym, który z pewnością zarzuciłby ją niewygodnymi pytaniami. - Przyznam, że nie jestem biegła w nazwiskach artystów, ale pamiętam swój żal, gdy okazało się, że ten taniec jest mi obcy - wyznała ze szczerym uśmiechem. Dobrze wychowana, stateczna lady nie powinna przyznawać się do własnych braków umiejętności, a mimo to nie czuła przy nim wstydu. - Czy to w rock’n’rollu odnajdujesz teraz swoją radość i pasję?
Znów skinęła głową z uznaniem, prawdziwie ciesząc się z odnalezionej przez Smitha życiowej ścieżki i możliwości nie rezygnowania z marzeń. Dla kobiety o jej pozycji kariera muzyczna nigdy nie była wyłożoną na stole kartą. - Doprawdy? Widzę, że nie próżnujesz. Doceniam pracowitość i dbałość o rozwijanie umiejętności. Czy monsieur Lockhart jest tak wymagającym nauczycielem, jak mówią? - Rozczulił ją swoim komplementem, także zastanawiając się czy tak dobrze ją pamięta, czy też zwyczajnie próbuje być miły. Nawet nie śmiała myśleć o tym, że jeszcze kiedyś dostaną możliwość, by wspólnie zaśpiewać, bo czy w ogóle będzie okazja do powtórnego spotkania?
To nie złoto było tym, co powstrzymywało ją przed podróżami. Uwielbiała przecież poznawać to, co dotychczas nieznane; miała w zwyczaju sięgać po (niemal) wszystko, nawet jeśli z góry wiedziała, że może nie do końca trafić do jej gustu, tak jak to było w przypadku przekonania się do cięższego alkoholu, zrozumienia zasad traktujących w quidditchu czy gorących kąpieli. Wychodziła jednak z założenia, że by mówić o czymś z niezadowoleniem czy pogardą, warto było mieć w tej kwestii doświadczenie, a nie wyłącznie powielać czyjeś opinie. Skąd więc opór przed podróżami? Czy to strach przed samodzielnością, do której już przecież powinna była dorosnąć? A może to lęk przed opuszczeniem bliskich, którym mogła stać się krzywda podczas jej nieobecności? Problem tkwił nieco głębiej, ale Evandra nie miała dotychczas okazji, by się nad nim zastanowić.
- Odwiedziny u szanownych ciotek podczas letnich przerw pozostawiły niedosyt. Wprawdzie podziwianie eksponatów w muzeach jest rozwijające i przybliża nam kulturę danego miejsca, tyle że aby poczuć jego bliskość, zachwycić się czymś więcej, niż światłem, potrzebuję prawdziwie zanurzyć się w jego tajemnicach. - Starała się trzymać głos ściszony, ale zawsze, gdy mówiła o swoich pragnieniach, ogarniało ją poruszenie. Czując, że nieco się zagalopowała, przerwała na chwilę, maskując zmieszanie krótkim uśmiechem. - Na ten moment nie planuję żadnych długich podróży, ale nie wykluczam ich w przyszłości. - W najbliższym czasie miała skupić się na powrocie do towarzystwa, przejęciu wyznaczonych jej obowiązków, a nie rozrywce. Evandrze zależało na zachowaniu równowagi, ale nie mogła sobie teraz pozwolić na dodatkowe rozproszenie. - Język francuski jest przyjemny w nauce. Vous pouvez le faire, poradzisz sobie. Jestem przekonana, że ich zachwycisz. - Była gotowa zaoferować mu kilka lekcji ze szlifowaniem języka, w porę jednak wycofała się, wiedząc że zaraz znajdzie się surowy, ściągający ją na ziemię głos sprzeciwu.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Do głowy Harry'ego nikt nigdy nie wpajał sztywnych zasad determinujących kto jest dobry, a kto zły; rodzice nie narzucali mu światopoglądu, wydawali się w tej materii niemal przeźroczyści i miałcy, choć nigdy w życiu nie stanęliby po konserwatywnej stronie barykady - bo jak, skoro pan Smith urodził się jako syn mugoli? Dla świata czarodziejów był szlamą. Jego małżonka, z domu Pinkstone, czystej krwi czarownica, niejednokrotnie musiała mierzyć się z docinkami i przytykami ze strony innych na temat pochodzenia swojego męża, co starała się ukryć przed licznymi dziećmi. Niestety to i tak do nich docierało. Rodzice ani nie wpajali im ideałów o równości, ani nie zaszczepili w sercach nienawiści, lecz ich bierność sprawiła, że Harry zaczął odbierać swój status krwi jako coś wstydliwego. Kochał ojca, ale miał przez niego problemu. Nie w Ottery St. Catchpole, gdzie wychowywał się choćby z dziećmi Weasleyów, ale później, kiedy poszedł do szkoły. Wypominano mu, że jest półkrwi. Naśmiewano się z ojca. Po ukończeniu Hogwartu wiele drzwi było przed nim zamkniętym - właśnie przez status półkrwi czarodzieja. Kolejne zatrzasnęła przed nim madame Mericourt, tylko dlatego, że był synem swego ojca. A przecież rodziny się nie wybiera.
- Czy mogę zapytać co to były za okazje? Powtórzą się jeszcze? - zapytał Harry z błyskiem w oku. Czuł się szalenie ciekaw tego kiedy ktoś taki jak lady Rosier miał okazję, by posłuchać rock'n'rolla. Może jeśli będzie wiedział kiedy i gdzie, przypadkiem również się tam pojawi... Sposób w jaki o tym opowiadała wydawał się Smithowi rozczulający. Arystokratów wyróżniał niezbyt swobodny styl wypowiedzi, wyjątkowo oficjalny, co w połączeniu z mówieniem o rock'n'rollu wydawało mu się urocze. - Taniec jest nietrudny. Szybko by lady załapała, jestem tego pewien. Na pewno umie lady tańczyć... - odparł z uśmiechem. Widać to było po jej krokach - pełnych tanecznego wdzięku i gracji. Z całą pewnością uczono ją tańców jakie tańczono podczas sabatów. Walca, kontredansa. Miała słuch muzyczny, załapałaby. - Mógłbym w tym pomóc, jeśli trafi się okazja... - dodał, nawiązując do tych wspomnianych okazji, puszczając szybko perskie oczko Evandrze. Nie mógł się powstrzymać. Miał nadzieję, że umknęło to uwadze gości wokół - jeśli ktokolwiek ich obserwował. - Jeśli ma lady ochotę, to mógłbym napisać list... Polecić kilku artystów. Mam płyty... Na pewno by się lady spodobały - zaproponował nieśmiało Harry. Nie był pewien, czy to właściwie, czy w ogóle by sobie tego życzyła. Może rodzina byłaby zła, nie tolerowałaby tego? A mąż nie życzyłby sobie, aby jego żona korespondowała z obcym mężczyzną... W dodatku jakimś tam śpiewakiem półkrwi.
- Ach, wiem co lady ma na myśli... Książki, muzea, obrazy, muzyka... Wiele pozwala dowiedzieć się o świecie, lecz prawdziwie poznaje się go jedynie empirycznie. Człowiek czuje niedosyt, dopóki go nie zakosztuje własnymi zmysłami - odpowiedział Harry równie ściszonym głosem. Mówiła o tym w taki sposób, jakby chciała, lecz nie było jej to dane - niczym ptak, który pragnie wyrwać się na wolność, ale ogranicza go złota klatka. Czy tak właśnie było w przypadku Evandry? - Wierzę, że los pozwoli lady spełnić marzenia. Oby pani sprzyjał. Zawsze - powiedział cicho, spoglądając w jej niebieskie oczy; zastanowił się - czego naprawdę pragniesz, Evandro? Jaki rock'n'roll gra w twoim sercu? Uśmiechnął się kącikiem ust, znów mile połechtany jej komplementem, mając nadzieję, że jej słowa się sprawdzą. - Jeśli tak będzie, to napiszę do lady list od początku do końca po francusku. Pod warunkiem, że nie będzie się pani ze mnie śmiała, zgoda? - spytał, ogniskując na niej spojrzenie, a na ustach tańczył szelmowski uśmieszek. Nie kpiłaby z niego, wierzył w to, nawet gdyby list od początku do końca miał same błędy gramatyczne i stylistyczne - miała na to zbyt dobre serce.
- Czy mogę zapytać co to były za okazje? Powtórzą się jeszcze? - zapytał Harry z błyskiem w oku. Czuł się szalenie ciekaw tego kiedy ktoś taki jak lady Rosier miał okazję, by posłuchać rock'n'rolla. Może jeśli będzie wiedział kiedy i gdzie, przypadkiem również się tam pojawi... Sposób w jaki o tym opowiadała wydawał się Smithowi rozczulający. Arystokratów wyróżniał niezbyt swobodny styl wypowiedzi, wyjątkowo oficjalny, co w połączeniu z mówieniem o rock'n'rollu wydawało mu się urocze. - Taniec jest nietrudny. Szybko by lady załapała, jestem tego pewien. Na pewno umie lady tańczyć... - odparł z uśmiechem. Widać to było po jej krokach - pełnych tanecznego wdzięku i gracji. Z całą pewnością uczono ją tańców jakie tańczono podczas sabatów. Walca, kontredansa. Miała słuch muzyczny, załapałaby. - Mógłbym w tym pomóc, jeśli trafi się okazja... - dodał, nawiązując do tych wspomnianych okazji, puszczając szybko perskie oczko Evandrze. Nie mógł się powstrzymać. Miał nadzieję, że umknęło to uwadze gości wokół - jeśli ktokolwiek ich obserwował. - Jeśli ma lady ochotę, to mógłbym napisać list... Polecić kilku artystów. Mam płyty... Na pewno by się lady spodobały - zaproponował nieśmiało Harry. Nie był pewien, czy to właściwie, czy w ogóle by sobie tego życzyła. Może rodzina byłaby zła, nie tolerowałaby tego? A mąż nie życzyłby sobie, aby jego żona korespondowała z obcym mężczyzną... W dodatku jakimś tam śpiewakiem półkrwi.
- Ach, wiem co lady ma na myśli... Książki, muzea, obrazy, muzyka... Wiele pozwala dowiedzieć się o świecie, lecz prawdziwie poznaje się go jedynie empirycznie. Człowiek czuje niedosyt, dopóki go nie zakosztuje własnymi zmysłami - odpowiedział Harry równie ściszonym głosem. Mówiła o tym w taki sposób, jakby chciała, lecz nie było jej to dane - niczym ptak, który pragnie wyrwać się na wolność, ale ogranicza go złota klatka. Czy tak właśnie było w przypadku Evandry? - Wierzę, że los pozwoli lady spełnić marzenia. Oby pani sprzyjał. Zawsze - powiedział cicho, spoglądając w jej niebieskie oczy; zastanowił się - czego naprawdę pragniesz, Evandro? Jaki rock'n'roll gra w twoim sercu? Uśmiechnął się kącikiem ust, znów mile połechtany jej komplementem, mając nadzieję, że jej słowa się sprawdzą. - Jeśli tak będzie, to napiszę do lady list od początku do końca po francusku. Pod warunkiem, że nie będzie się pani ze mnie śmiała, zgoda? - spytał, ogniskując na niej spojrzenie, a na ustach tańczył szelmowski uśmieszek. Nie kpiłaby z niego, wierzył w to, nawet gdyby list od początku do końca miał same błędy gramatyczne i stylistyczne - miała na to zbyt dobre serce.
Gdziekolwiek jesteś
- bądź przy mnie
Cokolwiek czujesz
- czuj do mnie
Jakkolwiek nie spojrzysz
- patrz na mnie
Czymkolwiek jest miłość
- kochaj się we mnie
Harry Smith
Zawód : śpiewak, muzyk
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Ja bym kota nie wziął
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
na weekend.
A ty mi chciałaś
serce oddać,
na wieczność
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie wybiera się krewnych, małżonków również; Evandra mogłaby wtrącić od siebie trzy knuty w tym temacie, choć jak twierdziła, opuścił ją wszelki żal, jaki czuła w stosunku do ojca. Jej sytuacja nie mogła jednak równać się z tym, przez co przeszedł Harry. Mogłoby się zdawać, że półwila zupełnie ignoruje istniejące między nimi różnice, lecz gdyby tylko zapytał o to wprost, miałaby nie lada problem. Co okazałoby się dla niej ważniejsze, wierność ideałom czy lojalność wobec przyjaciół?
- Z radia - odparła z naturalnym uśmiechem; kłamstwo było tu wyłącznie połowiczne, nie mogła się przecież otwarcie przyznać do znajomości, jak i utrzymywania kontaktu z innymi czarodziejami półkrwi, takimi jak on. - I tak, szczerze liczę na powtórkę.
W innej sytuacji potraktowałaby puszczone oczko jako wyzwanie, natychmiast je podejmując. Może rzeczywiście w miejscu mniej publicznym, jeśli trafi się okazja, lecz tu, przy stoliku głównej sali Złotego Znicza nie mogła pozwolić sobie na wiele. - Oh bardzo chętnie. - Propozycja była bardzo kusząca, lecz lady Rosier dostrzegała już pewne przeszkody i nie był to brak gramofonu w pałacu. - Niestety wątpię w entuzjazm pozostałych członków mojej rodziny. Jak bardzo kochają muzykę, tak zastąpienie klasyków rock’n’rollem może wywołać ich sprzeciw. - Starała się bardzo ostrożnie opisać sytuację panującą w Château Rose. Przed oczami miała już zszokowany wyraz twarzy Cedriny i wyrażających dezaprobatę resztę Rosierów. Wiadomości od nieznajomego także nie pozostałyby niezauważone, zwłaszcza że Evandra nie posiadała własnej sowy i wszelkie listy słała wciąż przez Vespasiena.
- Sięganie po wszystkie zmysły może okazać się ryzykowne. To wtedy ogarnia nas niedosyt, jak gdyby po przeczytaniu jednego rozdziału, odebrano nam resztę książki - niejako odpowiedziała na niezadane pytanie, nakreślając kształt złotych drucików swej zdobionej klatki. - Poza tym, kiedy towarzystwo dopisuje, odwiedzane miejsce przestaje być tak istotne. - Skinęła głową w podziękowaniu za miłe słowa, choć miała świadomość, że łaskawość losu zależała wyłącznie od interpretacji. Nie zawsze szedł w parze z jej oczekiwaniami, ale czy mogła uznać, że jest jej nieprzychylny?
Tylko na krótką chwilę, a przynajmniej wedle odczucia Evandry, zawiesiła swój wzrok na tym szelmowskim uśmiechu. Rozmarzyła się na wspomnienie ich hogwardzkich spotkań, szalenie ubolewając, iż nie będzie im więcej dane wrócić do tamtych chwil. Tymczasem pocieszała się namiastką bliskości, iluzją ulotnego szczęścia - czy będzie dziwne, jeśli zacznie uważniej przeglądać wszelkie afisze w poszukiwaniu jego nazwiska, kiedy będzie pojawiać się na kolejnych koncertach zupełnie przypadkowo? Na powrót uniosła wzrok, nieskrępowana swoim zuchwałym spojrzeniem odpowiedziała uśmiechem.
- Nie będę - zapewniła go łagodnym głosem. Gdyby tylko dostała od niego wiadomość, czytałaby ją bez ustanku, nauczyła na pamięć, schowała głęboko wśród wzruszających pamiątek. Tylko czy naprawdę będzie o niej pamiętać? Czy napisze choć jeden ze wspomnianych listów? Nie mogła od niego wymagać poświęcenia wszystkiego na rzecz tej zakurzonej znajomości. Mimo uśmiechów, poczucia oderwania się od niesatysfakcjonującej codzienności i nieodpartej chęci złączenia ze sobą palców ich dłoni, miała świadomość, że jej niegdysiejsze plany nie wyjdą poza strefę marzeń. Czy tego naprawdę pragnęła, co było najbliższe jej sercu?
Nie dane było im dokończyć rozmowy, bo gdy tylko w powietrzu pojawił się cień łączącej ich niegdyś sympatii, nadszedł czas występu.
- Powodzenia, panie Smith - powiedziała jeszcze oficjalnym tonem, gdy kłaniał jej się na pożegnanie, a spoczywające na nich spojrzenie zniecierpliwionego pracownika Złotego Znicza nie pozwalało na żadne dodatkowe spoufalenie.
Na czas występu została poproszona o towarzyszenie jednej ze znanych jej dam, wspólnie spędziły więc resztę wieczoru. I choć Evandra usilnie próbowała skupić się na prowadzonej konwersacji, to jej wzrok stale uciekał w kierunku śpiewaka o niesfornych lokach i podbijającym serca publiczności głosie.
| zt x2
- Z radia - odparła z naturalnym uśmiechem; kłamstwo było tu wyłącznie połowiczne, nie mogła się przecież otwarcie przyznać do znajomości, jak i utrzymywania kontaktu z innymi czarodziejami półkrwi, takimi jak on. - I tak, szczerze liczę na powtórkę.
W innej sytuacji potraktowałaby puszczone oczko jako wyzwanie, natychmiast je podejmując. Może rzeczywiście w miejscu mniej publicznym, jeśli trafi się okazja, lecz tu, przy stoliku głównej sali Złotego Znicza nie mogła pozwolić sobie na wiele. - Oh bardzo chętnie. - Propozycja była bardzo kusząca, lecz lady Rosier dostrzegała już pewne przeszkody i nie był to brak gramofonu w pałacu. - Niestety wątpię w entuzjazm pozostałych członków mojej rodziny. Jak bardzo kochają muzykę, tak zastąpienie klasyków rock’n’rollem może wywołać ich sprzeciw. - Starała się bardzo ostrożnie opisać sytuację panującą w Château Rose. Przed oczami miała już zszokowany wyraz twarzy Cedriny i wyrażających dezaprobatę resztę Rosierów. Wiadomości od nieznajomego także nie pozostałyby niezauważone, zwłaszcza że Evandra nie posiadała własnej sowy i wszelkie listy słała wciąż przez Vespasiena.
- Sięganie po wszystkie zmysły może okazać się ryzykowne. To wtedy ogarnia nas niedosyt, jak gdyby po przeczytaniu jednego rozdziału, odebrano nam resztę książki - niejako odpowiedziała na niezadane pytanie, nakreślając kształt złotych drucików swej zdobionej klatki. - Poza tym, kiedy towarzystwo dopisuje, odwiedzane miejsce przestaje być tak istotne. - Skinęła głową w podziękowaniu za miłe słowa, choć miała świadomość, że łaskawość losu zależała wyłącznie od interpretacji. Nie zawsze szedł w parze z jej oczekiwaniami, ale czy mogła uznać, że jest jej nieprzychylny?
Tylko na krótką chwilę, a przynajmniej wedle odczucia Evandry, zawiesiła swój wzrok na tym szelmowskim uśmiechu. Rozmarzyła się na wspomnienie ich hogwardzkich spotkań, szalenie ubolewając, iż nie będzie im więcej dane wrócić do tamtych chwil. Tymczasem pocieszała się namiastką bliskości, iluzją ulotnego szczęścia - czy będzie dziwne, jeśli zacznie uważniej przeglądać wszelkie afisze w poszukiwaniu jego nazwiska, kiedy będzie pojawiać się na kolejnych koncertach zupełnie przypadkowo? Na powrót uniosła wzrok, nieskrępowana swoim zuchwałym spojrzeniem odpowiedziała uśmiechem.
- Nie będę - zapewniła go łagodnym głosem. Gdyby tylko dostała od niego wiadomość, czytałaby ją bez ustanku, nauczyła na pamięć, schowała głęboko wśród wzruszających pamiątek. Tylko czy naprawdę będzie o niej pamiętać? Czy napisze choć jeden ze wspomnianych listów? Nie mogła od niego wymagać poświęcenia wszystkiego na rzecz tej zakurzonej znajomości. Mimo uśmiechów, poczucia oderwania się od niesatysfakcjonującej codzienności i nieodpartej chęci złączenia ze sobą palców ich dłoni, miała świadomość, że jej niegdysiejsze plany nie wyjdą poza strefę marzeń. Czy tego naprawdę pragnęła, co było najbliższe jej sercu?
Nie dane było im dokończyć rozmowy, bo gdy tylko w powietrzu pojawił się cień łączącej ich niegdyś sympatii, nadszedł czas występu.
- Powodzenia, panie Smith - powiedziała jeszcze oficjalnym tonem, gdy kłaniał jej się na pożegnanie, a spoczywające na nich spojrzenie zniecierpliwionego pracownika Złotego Znicza nie pozwalało na żadne dodatkowe spoufalenie.
Na czas występu została poproszona o towarzyszenie jednej ze znanych jej dam, wspólnie spędziły więc resztę wieczoru. I choć Evandra usilnie próbowała skupić się na prowadzonej konwersacji, to jej wzrok stale uciekał w kierunku śpiewaka o niesfornych lokach i podbijającym serca publiczności głosie.
| zt x2
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Z każdym dniem nabierała sił.
Nie traciła już nad sobą panowania. Myśli miała jasne i uporządkowane. Cienie, które spotykała na swojej drodze, były prawdziwe, niestety realne, zbyt realne, lecz teraz dla wszystkich, nie tylko dla niej - i to dawało Rookwood jakiś rodzaj spokoju. Pewności, że nie wariowała, że nie utraciła bezpowrotnie własnej głowy. Przywracała właściwą siebie kawałek po kawałku, a list spisany przed kilkoma dniami do komendanta magicznej policji był kolejnym etapem. Czuła się już pewnie, czuła się na siłach, by podjąć kolejne wyzwanie. Otrzymawszy zaproszenie na spotkanie w cztery oczy, odpowiedź nakreśliła natychmiast, z uśmiechem zadowolenia rozciągającym wargi - przyjęła je, zapewniając komendanta w krótkim liście, że z radością się pojawi.
Do spotkania z Arnoldem Montague Rookwood przygotowała się starannie. Wyszczotkowane włosy za sprawą zaklęcia ułożyły się w proste, gładkie upięcie nad karkiem, a palcami wysunęła dwa jasne kosmyki, aby okalały bladą twarz, której poświęciła więcej uwagi. Nie potrzebowała już tak wiele pudru, wyglądała zdrowiej, wysypiała się coraz lepiej, a pod oczyma nie odbijały się cienie, lecz warto było delikatnie ją upiększyć, by prezentować się nieskazitelnie. Oczy lekko podkreśliła węgielkiem, niezbyt mocno. Miała zagwozdkę stojąc przed szafą: chciała wyglądać elegancko, lecz nie jak wystrojona damulka, której nie wypada wkładać spodni. Sigrun ubrała więc suknię, której spódnica sięgała połowy łydki, lecz pod spód założyła przylegające do ciała spodnie ze skóry i eleganckie, świeżo wypastowane buty z wysoką cholewą. Góra szaty, uszyta z sztywnej, ciemnozielonej tafty była zabudowana i miała mocną, niemal równą linię ramion, co nadawało jej surowego wyrazu; szwy zwężały się w kierunku talii, by nadać kształtu klepsydry, a wychodząca spod niej plisowana spódnica o podobnej barwie nadawała lekkości.
Tak pojawiła się w progach Złotego Znicza, opatulona nie tylko futrem, które oddała pracownikowi restauracji, ale ciężkim zapachem przywodzącym na myśl mocną kawy, gorzki kwiat pomarańczy i odurzającą wanilię. Spojrzała jeszcze na zegarek, upewniając się, że nie jest spóźniona; wskazówka właśnie wybiła godzinę siedemnastą, przyśpieszyła więc kroku, przemierzając eleganckie korytarze Złotego Znicza. Nie rozglądała się jak zagubiona młódka, która po raz pierwszy miała okazję gościć w tak prestiżowym miejscu, bo choć preferowała przybytki o nieco luźniejszej atmosferze, to miała już zaszczyt gościć na dworach arystokracji i La Fantasmagorie; do sali restauracyjnej wkroczyła więc pewnie, dumnie wyprostowana, lecz bez zadartego nosa. Kelner poprowadził ją do odpowiedniego stolika, sylwetkę komendanta Montague odnalazła spojrzeniem prędzej. Już na nią czekał. Gdy ich spojrzenia się spotkały, usta Sigrun rozciągnęły się w lekkim uśmiechu, który nie sięgał jeszcze brązowych oczu.
- Dobry wieczór, panie komendancie, niezwykle cieszę się mogąc znów pana spotkać - odezwała się, stanąwszy przy stoliku.
Popełniła faux pas, zwracając się do pana Montague jakby po raz pierwszy, choć jego list rozjaśnił mgliste wspomnienia; pamiętała go z czasów zanim wysłano ją do Rumunii, pamiętała, że angażowano go w najtrudniejsze śledztwa i do najniebezpieczniejszych przypadków, podczas gdy ona była wciąż żółtodziobem. Wtedy. Przez te kilka lat wiele się zmieniło. Drobną wpadkę zamierzała jednak prędko naprawić.
She's lost control
again
Ostatnio zmieniony przez Sigrun Rookwood dnia 06.11.24 10:18, w całości zmieniany 1 raz
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Komendant magicznej policji pojawił się na miejscu punktualnie. Sigrun dostrzegła jego sylwetkę bez trudu – w ciemnym, eleganckim mundurze wyróżniał się wśród pozostałych gości lokalu, a charakterystyczne odznaczenie odbijało światło płonących pod sufitem żyrandoli. Stolik, który wybrał, znajdował się na uboczu, w płytkiej niszy zapewniającej prywatność rozmowy, czy przypadkiem czy z rozmysłem – trudno było odgadnąć. Na widok wchodzącej do sali czarownicy podniósł się od razu, a na ustach pojawił się uprzejmy uśmiech, choć ten nie sięgnął jasnych, otoczonych zmarszczkami oczu. Arnold Montague prezentował się – jak zwykle – nienagannie, poprzetykane siwymi nitkami włosy miał starannie przystrzyżone i zaczesane do tyłu, a jednak Sigrun mogła odnieść wrażenie, że wydawał się spięty i zmęczony; w słabo widocznych cieniach pod oczami czaiły się oznaki nieprzespanej nocy. – Pani Rookwood – przywitał się, skłoniwszy głowę z szacunkiem. – Jestem wdzięczny, że zgodziła się pani spotkać ze mną tak szybko. Proszę – powiedział, obchodząc stolik, żeby odsunąć dla czarownicy krzesło po jego przeciwnej stronie; zaczekał, aż usiądzie, nim sam wrócił na swoje miejsce. Przygładził szatę na klatce piersiowej. – Muszę przyznać, że pani list w równym stopniu mnie ucieszył, co zaskoczył. Pozwoli pani, że dam upust zawodowej ciekawości: dlaczego magiczna policja? Czy praca u lordów Shropshire nie traktowała pani odpowiednio? – zapytał, nachylając się nieco do przodu. W jego głosie zatańczyła nuta zainteresowania, nie wyglądało na to, by jego słowa miały ukryte dno. Sigrun mogła wiedzieć, że sam Arnold Montague przeszedł podobną ścieżkę, od cieszącego się dokonaniami brygadzisty do służb mundurowych. Choć w jego przypadku transfer był bardziej wymuszony okolicznościami niż celowy, w rolę stróża magicznego prawa, a później komendanta, wrósł idealnie; swoimi ludźmi rządził ponoć twardą ręką, nie tolerując nawet śladowych przejawów niekompetencji czy nieposłuszeństwa.
Nie minęło dużo czasu, nim przy stoliku pojawił się kelner, żeby wręczyć obojgu wypisane na eleganckim papierze menu. Gdy zaproponował coś do picia, komendant oderwał od niego wzrok, spoglądając na Sigrun. – Czego się pani napije? – zapytał, czekając, aż wybierze pierwsza.
Mistrz gry nie zna się na kalendarzu i pomieszał daty. Czy możemy przesunąć wątek na 2.11?
Nie minęło dużo czasu, nim przy stoliku pojawił się kelner, żeby wręczyć obojgu wypisane na eleganckim papierze menu. Gdy zaproponował coś do picia, komendant oderwał od niego wzrok, spoglądając na Sigrun. – Czego się pani napije? – zapytał, czekając, aż wybierze pierwsza.
Zmęczenie odbijające się na twarzy Arnolda Montague nie było niczym zaskakującym. Ostatnich kilkanaście miesięcy stawiało przed magicznymi służbami ogromne wyzwania, a cóż dopiero sierpniowy kataklizm? Rookwood domyślała się, że ma ręce pełne pracy.
- Ja również dziękuję za pańską natychmiastową odpowiedź, oboje zgodzimy się, że wszystkich czas nas nagli - odrzekła, przywołując na usta delikatny uśmiech; skinęła lekko głową w wyrazie podzięki, gdy elegancko odsunął jej krzesło, na którym usiadła, dla niepoznaki z ciekawością zerkając na obraz w złotej ramie. Skupiła spojrzenie na twarzy komendanta, gdy usiadł naprzeciwko. Kącik ust uniósł się wyżej, jakby była mile połechtana jego komplementem i radością z otrzymanego listu. Spodziewała się pytania, które padło z jego strony, lecz wyjątkowo nie potrzebowała wiele czasu na odpowiedź, bo dominowała w niej prawda. - Ależ nie, panie komendancie. Nigdy nie powiem złego słowa o lordach Shropshire, bo nigdy nie dali mi ku temu powodu, było wprost przeciwnie. Jestem wdzięczna za możliwości jakie mi zaoferowano, za zaufanie jakim mnie obdarzono powierzając mi dowództwo nad grupą łowców. Mnie i nasz zawód traktowali z ogromną powagą i szacunkiem, dlatego czuję pewien żal na myśl o rezygnacji - odpowiedziała Sigrun, spoglądając przy tym w oczy Montague, zastanawiając się, czy gdyby mógł powróciłby do roli Brygadzisty, lecz już nie szeregowego, a dowódcy całego Biura Kontroli Wilkołaków, skoro zasmakował już władzy w roli komendanta. Czy może kontrola czarodziejów i niemagicznych znacznie bardziej przypadła mu do gustu? Wtedy pojawił się przy nich kelner, Sigrun zaś przerwała na moment, by zwrócić się do kelnera. Kusiło, aby poprosić o Toujours Pur na koszt Arnolda, ale jeszcze nie otrzymała tej pracy, by świętować. - Kieliszek Quintin poproszę - zdecydowała, milknąc do momentu, aż komendant złoży zamówienie, a kelner oddali się na bezpieczną odległość.
- Niewielu czarodziejów tak jak pan rozumie jak ważna jest kontrola mieszańców i stworzenie bezpiecznego środowiska dla czarodziejskich rodzin - kontynuowała. Pokusiła się o małe pochlebstwo, skinąwszy przy tym głową z uznaniem dla zasług Arnolda w Biurze Kontroli Wilkołaków. - Pragnęłam właśnie temu poświęcić życie - wyrzekła wzniośle, nieco koloryzując rzeczywistość, ale tego wymagała od niej sytuacja, kłamstwa zaś wypływały z jej ust bez zająknięcia, czy mrugnięcia okiem. - ... ale problem tych bestii obecnie schodzi na dalszy plan, chyba się pan ze mną zgodzi. Są sprawy, które wymagają od nas znacznie większej uwagi. Kraj zachwiał się w posadach, a w takiej sytuacji nie mogę tropić wyłącznie wilkołaków. Naturalnie, w kryzysowej sytuacji, zawsze służyłabym lordowi Avery'emu pomocą. - Jedną noc w miesiącu mogłaby wygospodarować na to, aby towarzyszyć łowcom w potyczce z przemienioną bestią. - Sądzę jednak, że w obecnej sytuacji w kraju moja różdżka znacznie bardziej przyda się magicznej policji. - Nie sugerowała, że Arnold Montague sobie nie radzi, skądże znowu. Jedynie to, że sytuacja okazywała się tak poważna i krucha, że jej pomoc była potrzebna - przynajmniej w mniemaniu Sigrun. Oparła się wygodnie o krzesło, wieńcząc wypowiedź uśmiechem; miała kilka pomysłów, lecz nie chciała być niegrzeczna (przynajmniej nie w tym miejscu i nie w takiej sytuacji) i nie dać komendantowi dojść do słowa.
| oczywiście, może być 2.11, zmieniam datę w pierwszym poście <3
- Ja również dziękuję za pańską natychmiastową odpowiedź, oboje zgodzimy się, że wszystkich czas nas nagli - odrzekła, przywołując na usta delikatny uśmiech; skinęła lekko głową w wyrazie podzięki, gdy elegancko odsunął jej krzesło, na którym usiadła, dla niepoznaki z ciekawością zerkając na obraz w złotej ramie. Skupiła spojrzenie na twarzy komendanta, gdy usiadł naprzeciwko. Kącik ust uniósł się wyżej, jakby była mile połechtana jego komplementem i radością z otrzymanego listu. Spodziewała się pytania, które padło z jego strony, lecz wyjątkowo nie potrzebowała wiele czasu na odpowiedź, bo dominowała w niej prawda. - Ależ nie, panie komendancie. Nigdy nie powiem złego słowa o lordach Shropshire, bo nigdy nie dali mi ku temu powodu, było wprost przeciwnie. Jestem wdzięczna za możliwości jakie mi zaoferowano, za zaufanie jakim mnie obdarzono powierzając mi dowództwo nad grupą łowców. Mnie i nasz zawód traktowali z ogromną powagą i szacunkiem, dlatego czuję pewien żal na myśl o rezygnacji - odpowiedziała Sigrun, spoglądając przy tym w oczy Montague, zastanawiając się, czy gdyby mógł powróciłby do roli Brygadzisty, lecz już nie szeregowego, a dowódcy całego Biura Kontroli Wilkołaków, skoro zasmakował już władzy w roli komendanta. Czy może kontrola czarodziejów i niemagicznych znacznie bardziej przypadła mu do gustu? Wtedy pojawił się przy nich kelner, Sigrun zaś przerwała na moment, by zwrócić się do kelnera. Kusiło, aby poprosić o Toujours Pur na koszt Arnolda, ale jeszcze nie otrzymała tej pracy, by świętować. - Kieliszek Quintin poproszę - zdecydowała, milknąc do momentu, aż komendant złoży zamówienie, a kelner oddali się na bezpieczną odległość.
- Niewielu czarodziejów tak jak pan rozumie jak ważna jest kontrola mieszańców i stworzenie bezpiecznego środowiska dla czarodziejskich rodzin - kontynuowała. Pokusiła się o małe pochlebstwo, skinąwszy przy tym głową z uznaniem dla zasług Arnolda w Biurze Kontroli Wilkołaków. - Pragnęłam właśnie temu poświęcić życie - wyrzekła wzniośle, nieco koloryzując rzeczywistość, ale tego wymagała od niej sytuacja, kłamstwa zaś wypływały z jej ust bez zająknięcia, czy mrugnięcia okiem. - ... ale problem tych bestii obecnie schodzi na dalszy plan, chyba się pan ze mną zgodzi. Są sprawy, które wymagają od nas znacznie większej uwagi. Kraj zachwiał się w posadach, a w takiej sytuacji nie mogę tropić wyłącznie wilkołaków. Naturalnie, w kryzysowej sytuacji, zawsze służyłabym lordowi Avery'emu pomocą. - Jedną noc w miesiącu mogłaby wygospodarować na to, aby towarzyszyć łowcom w potyczce z przemienioną bestią. - Sądzę jednak, że w obecnej sytuacji w kraju moja różdżka znacznie bardziej przyda się magicznej policji. - Nie sugerowała, że Arnold Montague sobie nie radzi, skądże znowu. Jedynie to, że sytuacja okazywała się tak poważna i krucha, że jej pomoc była potrzebna - przynajmniej w mniemaniu Sigrun. Oparła się wygodnie o krzesło, wieńcząc wypowiedź uśmiechem; miała kilka pomysłów, lecz nie chciała być niegrzeczna (przynajmniej nie w tym miejscu i nie w takiej sytuacji) i nie dać komendantowi dojść do słowa.
| oczywiście, może być 2.11, zmieniam datę w pierwszym poście <3
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
– Och, tak. – Komendant przytaknął w odpowiedzi na komentarz Sigrun o naglącym czasie. Kącik ust drgnął mu w górę, choć nie wyglądało to na uśmiech; wyraz, który przelotnie przemknął przez jego twarz, sugerował, że za tym potaknięciem kryło się coś jeszcze – trudno było jednak odgadnąć, co dokładnie, bo Arnold Montague nie rozwinął myśli.
Słów Śmierciożerczyni wysłuchał z uwagą; nie przerywał jej, a w jego spojrzeniu Sigrun mogła dostrzec szczere zainteresowanie. – Nie próbowałem sugerować, że było inaczej – sprostował z uśmiechem, wykorzystując przerwę w wypowiedzi czarownicy. Uniósł lekko dłoń, po czym przyłożył ją do klatki piersiowej, podkreślając prawdziwość swojego zapewnienia. – Podejrzewałem raczej, że praca brygadzistki mogła przestać dostarczać pani odpowiedniej… jakości wyzwań. Słyszałem co nieco o pani dokonaniach – przyznał, opuszczając rękę. W jego głosie pobrzmiewało uznanie. – Ma pani wciąż kontakt z członkami swojej grupy? – zagadnął po chwili.
Przybycie kelnera odwróciło uwagę komendanta przelotnie; odczekał cierpliwie, aż Sigrun dokona wyboru, dopiero później zwracając się w stronę elegancko ubranego, młodego mężczyzny. – Proszę przynieść butelkę – powiedział. Kelner skłonił się uprzejmie i odszedł od stolika, jeszcze na jakiś czas pozostawiając rozmawiających czarodziejów samych.
Montague uśmiechnął się w reakcji na komplement. – Schlebia mi pani, ale niestety jest to prawda – odparł. – Moja siostra, Lobelia, wiele lat temu zapłaciła wysoką cenę za ten brak zrozumienia – zdradził. W jego rysach odbił się jakiś odległy, trudny do wychwycenia smutek, przykryty znacznie wyraźniejszą zaciętością. Arnold Montague po dziś dzień znany był ze swojej bezwzględności względem wilkołaków. – Cieszy mnie, że pani tak sądzi – skomentował, zanim jednak zdążyłby kontynuować, przy stoliku ponownie pojawił się kelner; obok niego lewitowała pozłacana taca z butelką wina i dwoma kieliszkami, które samoistnie zsunęły się z tacy i miękko wylądowały przed Sigrun i Arnoldem. Samą butelkę wziął już kelner, najpierw wysuwając ją lekko w stronę komendanta – a gdy ten skinął głową, nalał ciemnoczerwonego trunku do obu kieliszków.
– Proponuję toast za nasze spotkanie – odezwał się Montague, unosząc wyżej kieliszek; kelner zniknął bezszelestnie z pola widzenia.
Upiwszy łyk wina, komendant powrócił do przerwanego tematu. – Tak, jak wspomniałem – cieszy mnie niezwykle pani gotowość do zaoferowania różdżki magicznym służbom, gdyż nie ukrywam, że chcę złożyć pani propozycję – podjął, odstawiając ostrożnie naczynie na przykryty kremowym obrusem blat. Splótł dłonie przed sobą. Chociaż wyraz twarzy nadal miał spokojny, jego głos brzmiał poważniej. – To, co za moment pani powiem, nie zostało póki co podane do wiadomości publicznej – Biuro Informacji pracuje nad oficjalnym oświadczeniem – ale podejrzewam, że nie zostanie utrzymane w tajemnicy długo – zaznaczył, pochylając się lekko do przodu. Rozejrzał się kontrolnie, jakby się spodziewał, że ktoś może go podsłuchiwać – ale najbliższe stoliki były puste. – Dwa dni temu, w Noc Duchów, zarejestrowaliśmy nietypową… aktywność w kilku miejscach w kraju, którą niebezpodstawnie przypisujemy Zakonowi Feniksa. Nie wiemy jeszcze, co chcieli osiągnąć, ani czy to osiągnęli, ale z całą pewnością ich celem były punkty oznaczone przez nas jako niestabilne skupiska magicznej energii. Po upadku komety, pojawiło ich się w Anglii kilka, pozostawały pod naszą obserwacją – powiedział. Sięgnął ponownie po kieliszek, upił łyk wina i kontynuował. – W Stonehenge grupa rebeliantów wdała się w walkę z naukowcami z Departamentu Tajemnic eskortowanymi przez Brygadę Uderzeniową. W potyczce zginął dotychczasowy szef Brygady – z doniesień wynika, że zabił go Kieran Rineheart w towarzystwie Justine Tonks i dwójki innych terrorystów. – Przez twarz komendanta przebiegł wyraźny grymas. – W tym samym czasie zostały zaatakowane dwa punkty w Londynie. Jedna z naszych funkcjonariuszek została brutalnie zamordowana, dwoje pozostaje zaginionych. Nie to jest jednak najgorsze – ciągnął, krzyżując ręce przed sobą – a to, że żadna z brygad, która powinna zareagować na wezwanie, nie dotarła w porę na miejsce, przez co sprawcy zbiegli z miejsc zbrodni. Jak się okazuje, część funkcjonariuszy wyznaczonych na ten dzień do patrolowania ulic, zamiast na służbie, znajdowała się w tym oto przybytku – wskazał na salę – bawiąc się na przyjęciu z okazji Nocy Duchów. Wśród nich był również zastępca tragicznie poległego szefa Brygady Uderzeniowej. – Westchnął ciężko. – Jak się zapewne pani domyśla, w ciągu następnych paru dni posypią się głowy. Na tymczasowego zwierzchnika Brygady zostałem wyznaczony ja – ale nie mogę sprawować realnej kontroli jednocześnie nad magiczną policją i jednostką specjalną. Dlatego właśnie ucieszył mnie pani list. – Upił łyk wina, po czym odstawił kieliszek – i spojrzał na Sigrun poważnie. – Od pierwszego listopada, z uwagi na kryzysową sytuację, Brygada Uderzeniowa uzyskała zwierzchnictwo nad pozostałymi komórkami Departamentu Przestrzegania Prawa. W skrócie, jej dowódcy mają prawo w każdej chwili przejąć śledztwo należące do innych wydziałów, jeżeli uznają to za stosowne. W związku z tym, na czele Brygady musi stanąć ktoś, kto posiada doświadczenie zarówno w dowodzeniu, jak i w tropieniu zdrajców i ich sojuszników. Nie wyobrażam sobie lepszego kandydata do tej roli, niż pani – przyznał – po czym umilkł, w widoczny sposób oczekując reakcji. Sigrun mogła wiedzieć, że po odłączeniu się Biura Aurorów od Ministerstwa Magii, jego rolę przyjęła właśnie Brygada Uderzeniowa – której celem stało się tropienie i unieszkodliwianie sprzymierzeńców Zakonu Feniksa i rebelii Harolda Longbottoma.
Słów Śmierciożerczyni wysłuchał z uwagą; nie przerywał jej, a w jego spojrzeniu Sigrun mogła dostrzec szczere zainteresowanie. – Nie próbowałem sugerować, że było inaczej – sprostował z uśmiechem, wykorzystując przerwę w wypowiedzi czarownicy. Uniósł lekko dłoń, po czym przyłożył ją do klatki piersiowej, podkreślając prawdziwość swojego zapewnienia. – Podejrzewałem raczej, że praca brygadzistki mogła przestać dostarczać pani odpowiedniej… jakości wyzwań. Słyszałem co nieco o pani dokonaniach – przyznał, opuszczając rękę. W jego głosie pobrzmiewało uznanie. – Ma pani wciąż kontakt z członkami swojej grupy? – zagadnął po chwili.
Przybycie kelnera odwróciło uwagę komendanta przelotnie; odczekał cierpliwie, aż Sigrun dokona wyboru, dopiero później zwracając się w stronę elegancko ubranego, młodego mężczyzny. – Proszę przynieść butelkę – powiedział. Kelner skłonił się uprzejmie i odszedł od stolika, jeszcze na jakiś czas pozostawiając rozmawiających czarodziejów samych.
Montague uśmiechnął się w reakcji na komplement. – Schlebia mi pani, ale niestety jest to prawda – odparł. – Moja siostra, Lobelia, wiele lat temu zapłaciła wysoką cenę za ten brak zrozumienia – zdradził. W jego rysach odbił się jakiś odległy, trudny do wychwycenia smutek, przykryty znacznie wyraźniejszą zaciętością. Arnold Montague po dziś dzień znany był ze swojej bezwzględności względem wilkołaków. – Cieszy mnie, że pani tak sądzi – skomentował, zanim jednak zdążyłby kontynuować, przy stoliku ponownie pojawił się kelner; obok niego lewitowała pozłacana taca z butelką wina i dwoma kieliszkami, które samoistnie zsunęły się z tacy i miękko wylądowały przed Sigrun i Arnoldem. Samą butelkę wziął już kelner, najpierw wysuwając ją lekko w stronę komendanta – a gdy ten skinął głową, nalał ciemnoczerwonego trunku do obu kieliszków.
– Proponuję toast za nasze spotkanie – odezwał się Montague, unosząc wyżej kieliszek; kelner zniknął bezszelestnie z pola widzenia.
Upiwszy łyk wina, komendant powrócił do przerwanego tematu. – Tak, jak wspomniałem – cieszy mnie niezwykle pani gotowość do zaoferowania różdżki magicznym służbom, gdyż nie ukrywam, że chcę złożyć pani propozycję – podjął, odstawiając ostrożnie naczynie na przykryty kremowym obrusem blat. Splótł dłonie przed sobą. Chociaż wyraz twarzy nadal miał spokojny, jego głos brzmiał poważniej. – To, co za moment pani powiem, nie zostało póki co podane do wiadomości publicznej – Biuro Informacji pracuje nad oficjalnym oświadczeniem – ale podejrzewam, że nie zostanie utrzymane w tajemnicy długo – zaznaczył, pochylając się lekko do przodu. Rozejrzał się kontrolnie, jakby się spodziewał, że ktoś może go podsłuchiwać – ale najbliższe stoliki były puste. – Dwa dni temu, w Noc Duchów, zarejestrowaliśmy nietypową… aktywność w kilku miejscach w kraju, którą niebezpodstawnie przypisujemy Zakonowi Feniksa. Nie wiemy jeszcze, co chcieli osiągnąć, ani czy to osiągnęli, ale z całą pewnością ich celem były punkty oznaczone przez nas jako niestabilne skupiska magicznej energii. Po upadku komety, pojawiło ich się w Anglii kilka, pozostawały pod naszą obserwacją – powiedział. Sięgnął ponownie po kieliszek, upił łyk wina i kontynuował. – W Stonehenge grupa rebeliantów wdała się w walkę z naukowcami z Departamentu Tajemnic eskortowanymi przez Brygadę Uderzeniową. W potyczce zginął dotychczasowy szef Brygady – z doniesień wynika, że zabił go Kieran Rineheart w towarzystwie Justine Tonks i dwójki innych terrorystów. – Przez twarz komendanta przebiegł wyraźny grymas. – W tym samym czasie zostały zaatakowane dwa punkty w Londynie. Jedna z naszych funkcjonariuszek została brutalnie zamordowana, dwoje pozostaje zaginionych. Nie to jest jednak najgorsze – ciągnął, krzyżując ręce przed sobą – a to, że żadna z brygad, która powinna zareagować na wezwanie, nie dotarła w porę na miejsce, przez co sprawcy zbiegli z miejsc zbrodni. Jak się okazuje, część funkcjonariuszy wyznaczonych na ten dzień do patrolowania ulic, zamiast na służbie, znajdowała się w tym oto przybytku – wskazał na salę – bawiąc się na przyjęciu z okazji Nocy Duchów. Wśród nich był również zastępca tragicznie poległego szefa Brygady Uderzeniowej. – Westchnął ciężko. – Jak się zapewne pani domyśla, w ciągu następnych paru dni posypią się głowy. Na tymczasowego zwierzchnika Brygady zostałem wyznaczony ja – ale nie mogę sprawować realnej kontroli jednocześnie nad magiczną policją i jednostką specjalną. Dlatego właśnie ucieszył mnie pani list. – Upił łyk wina, po czym odstawił kieliszek – i spojrzał na Sigrun poważnie. – Od pierwszego listopada, z uwagi na kryzysową sytuację, Brygada Uderzeniowa uzyskała zwierzchnictwo nad pozostałymi komórkami Departamentu Przestrzegania Prawa. W skrócie, jej dowódcy mają prawo w każdej chwili przejąć śledztwo należące do innych wydziałów, jeżeli uznają to za stosowne. W związku z tym, na czele Brygady musi stanąć ktoś, kto posiada doświadczenie zarówno w dowodzeniu, jak i w tropieniu zdrajców i ich sojuszników. Nie wyobrażam sobie lepszego kandydata do tej roli, niż pani – przyznał – po czym umilkł, w widoczny sposób oczekując reakcji. Sigrun mogła wiedzieć, że po odłączeniu się Biura Aurorów od Ministerstwa Magii, jego rolę przyjęła właśnie Brygada Uderzeniowa – której celem stało się tropienie i unieszkodliwianie sprzymierzeńców Zakonu Feniksa i rebelii Harolda Longbottoma.
Złoty Znicz
Szybka odpowiedź