Złoty Znicz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Złoty Znicz
To równie urokliwe, co i pulsujące magią miejsce słynie wśród społeczności czarodziejów za jedną z najlepszych, jak i najdroższych kafeterii w całej Anglii. Nic więc dziwnego, że ulokowana jest na tejże właśnie dzielnicy Londynu, w Kensington and Chelsea, a co ciekawe - dokładnie naprzeciw samego Notting Hill. Skryta przed niepożądanymi oczami mugoli, przybierając postać wiecznie nieczynnego zakładu garmażeryjnego, prawdziwych czarodziejów olśniewa swym szykiem i elegancją.
Wejścia doń strzegą dwa pozłacane Psidwaki. Można tu spotkać głównie przedstawicieli rodów arystokratycznych i czystokrwistych, mugolaki nie się mile widziane przez zazwyczaj bawiące tu osoby, choć oficjalnie nikt im nie broni wstępu. Tuż za drzwiami, ulokowany jest marmurowy korytarz zakończony kilkoma zdobnymi schodkami prowadzącymi do ogromnej sali pełnej wysadzanych najrozmaitszymi skarbami kolumienek, które mienią się magicznie wszystkimi kolorami tęczy. Dookoła nich poustawiano mrowie dębowych stolików z ozdobnymi, zabytkowymi lampami kolonialnymi, a także krzesła o wygodzie, o jakiej nie śniło się nikomu. Gdzieniegdzie umiejscowiono tropikalne rośliny, a także powywieszano czarodziejskie obrazy. Łukowe okna wpuszczają do środka ogrom światła, zawsze czystego i ciepłego - nie bez powodu jednak, gdyż tutejszy właściciel zadbał o to, aby wyposażyć swój lokal w okna identyczne, co w samym Ministerstwie Magii, dzięki czemu reguluje czarami panującą za nimi pogodę. Na samym środku zaś stoi prawdziwy skarb - zabytkowy trzynastowieczny fortepian z ręcznie kutymi przez gobliny zdobieniami. Co piątki organizowane są na nim wieczorne koncerty jednego z najsłynniejszych w Anglii muzyków, samego Gilderoy'a Mantykorę.
Pomimo, że miejsce przeznaczone jest głównie dla arystokracji, mile widziane są tu osoby wywodzące się z "gorszych" grup, jeżeli są przedstawicielami ważnych w środowisku czarodziejów zawodów bądź ogólniej mówiąc, osobistościami popularnymi takimi jak: członkowie Wizengamotu, szefowie rozmaitych departamentów, gwiazdy quidditcha czy politycy. Innymi słowy miejsce to zarezerwowane jest jedynie dla elit, co jednak nie dziwi nikogo, zwłaszcza zważywszy na ceny tutejszych przysmaków. Podobno bywa tu i sam Minister Magii.
Wejścia doń strzegą dwa pozłacane Psidwaki. Można tu spotkać głównie przedstawicieli rodów arystokratycznych i czystokrwistych, mugolaki nie się mile widziane przez zazwyczaj bawiące tu osoby, choć oficjalnie nikt im nie broni wstępu. Tuż za drzwiami, ulokowany jest marmurowy korytarz zakończony kilkoma zdobnymi schodkami prowadzącymi do ogromnej sali pełnej wysadzanych najrozmaitszymi skarbami kolumienek, które mienią się magicznie wszystkimi kolorami tęczy. Dookoła nich poustawiano mrowie dębowych stolików z ozdobnymi, zabytkowymi lampami kolonialnymi, a także krzesła o wygodzie, o jakiej nie śniło się nikomu. Gdzieniegdzie umiejscowiono tropikalne rośliny, a także powywieszano czarodziejskie obrazy. Łukowe okna wpuszczają do środka ogrom światła, zawsze czystego i ciepłego - nie bez powodu jednak, gdyż tutejszy właściciel zadbał o to, aby wyposażyć swój lokal w okna identyczne, co w samym Ministerstwie Magii, dzięki czemu reguluje czarami panującą za nimi pogodę. Na samym środku zaś stoi prawdziwy skarb - zabytkowy trzynastowieczny fortepian z ręcznie kutymi przez gobliny zdobieniami. Co piątki organizowane są na nim wieczorne koncerty jednego z najsłynniejszych w Anglii muzyków, samego Gilderoy'a Mantykorę.
Pomimo, że miejsce przeznaczone jest głównie dla arystokracji, mile widziane są tu osoby wywodzące się z "gorszych" grup, jeżeli są przedstawicielami ważnych w środowisku czarodziejów zawodów bądź ogólniej mówiąc, osobistościami popularnymi takimi jak: członkowie Wizengamotu, szefowie rozmaitych departamentów, gwiazdy quidditcha czy politycy. Innymi słowy miejsce to zarezerwowane jest jedynie dla elit, co jednak nie dziwi nikogo, zwłaszcza zważywszy na ceny tutejszych przysmaków. Podobno bywa tu i sam Minister Magii.
- Ach, ale czy Nicholas musi się dowiedzieć? Po cóż w ogóle mamy mu o tym mówić, Lordzie Black? - spytałam delikatnie. To nie tak, że miałam przed Nico tajemnice. Nie widziałam jednak sensu w fakcie, by biec do niego z nowiną, że spotkałam się z jego przyjacielem na ulicy, a potem poszliśmy razem do restauracji. Jeżeli Nicholas się dowie, to się dowie. Nie miałam nic przeciwko, jednak nie widziałam sensu w bieganiu do niego z każdą błahostką. Chyba, że podczas tego spotkania zdarzyłoby się coś godnego wzmianki.
Nie sądziłam, że Lord Black zwątpi w moją wersję wydarzeń. Moje policzki lubiły pąsowieć bardzo często. Byłam marzycielką, która wykorzystywała każdą sytuację do marzenia o czymś. Moje policzki lubiły więc oblewać się rumieńcem z błahych powodów, a ja miałam masę argumentów, by to wytłumaczyć. Argument o cieple i zimnie wydał mi się całkiem stosowny, albowiem skóra nie różowiała od razu. Potrzebowała do tego przyczyny oraz czasu. Nie wyczułam więc u mojego towarzysza tej nutki wątpliwości. Skoro mi jej nie zdradził, nie potrzebowałam też zawracać sobie nią głowy, prawda?
- Ależ nikt mi się nie naprzykrzał, Lordzie Black. Gdyby tak było, wspomniałabym Ci o tym. - Stwierdziłam z przekonaniem. Nie przypominałam sobie nikogo godnego wzmianki. Jeżeli taka osoba by się znalazła, z pewnością wspominałabym o tym bratu. Nie wiedziałam jednak, co temu człowiekowi było do tego. Mimo, że był przyjacielem Nicholasa. Czyżby poczuł się winien tego memu bratu?
- Och, Lordzie Black. Poświęcenie to nazbyt dużo powiedziane! - Mruknęłam. Zachichotałam, patrząc na niego z rozbawieniem. To nie tak, że nie pijałam wina. To nie tak, że pierwszy raz je piłam. Od dziecka byłam przygotowywana do balów, przyjęć i tego typu uroczystości. Czyż więc była dla mnie lampka wina, którą zawsze spożywałam podczas rodzinnych przyjęć? Tak czy owak, sięgnęłam dłonią po kieliszek, który wkrótce został zapełniony. Uśmiechnęłam się wdzięcznie do kelnera (czyż nie tego nakazywały dobre maniery?), po czym sięgnęłam po kieliszek i stuknęłam się z kieliszkiem mojego towarzysza. Piękny, czysty dźwięk zabrzmiał w powietrzu, potwierdzając fakt, że mieliśmy do czynienia z najwspanialszymi materiałami.
- Za miłe spotkanie! - zawtórowałam, kiedy Black podniósl kieliszek. Wypiłam parę łyków, po czym odstawiłam naczynie. Spojrzałam na niego pytająco. Czy mówił prawdę, czy żartował?
- Naprawdę? - wymknęło się z moich ust. Byłam zdecydowanie zbyt bardzo łatwowierna i naiwna.
Nie sądziłam, że Lord Black zwątpi w moją wersję wydarzeń. Moje policzki lubiły pąsowieć bardzo często. Byłam marzycielką, która wykorzystywała każdą sytuację do marzenia o czymś. Moje policzki lubiły więc oblewać się rumieńcem z błahych powodów, a ja miałam masę argumentów, by to wytłumaczyć. Argument o cieple i zimnie wydał mi się całkiem stosowny, albowiem skóra nie różowiała od razu. Potrzebowała do tego przyczyny oraz czasu. Nie wyczułam więc u mojego towarzysza tej nutki wątpliwości. Skoro mi jej nie zdradził, nie potrzebowałam też zawracać sobie nią głowy, prawda?
- Ależ nikt mi się nie naprzykrzał, Lordzie Black. Gdyby tak było, wspomniałabym Ci o tym. - Stwierdziłam z przekonaniem. Nie przypominałam sobie nikogo godnego wzmianki. Jeżeli taka osoba by się znalazła, z pewnością wspominałabym o tym bratu. Nie wiedziałam jednak, co temu człowiekowi było do tego. Mimo, że był przyjacielem Nicholasa. Czyżby poczuł się winien tego memu bratu?
- Och, Lordzie Black. Poświęcenie to nazbyt dużo powiedziane! - Mruknęłam. Zachichotałam, patrząc na niego z rozbawieniem. To nie tak, że nie pijałam wina. To nie tak, że pierwszy raz je piłam. Od dziecka byłam przygotowywana do balów, przyjęć i tego typu uroczystości. Czyż więc była dla mnie lampka wina, którą zawsze spożywałam podczas rodzinnych przyjęć? Tak czy owak, sięgnęłam dłonią po kieliszek, który wkrótce został zapełniony. Uśmiechnęłam się wdzięcznie do kelnera (czyż nie tego nakazywały dobre maniery?), po czym sięgnęłam po kieliszek i stuknęłam się z kieliszkiem mojego towarzysza. Piękny, czysty dźwięk zabrzmiał w powietrzu, potwierdzając fakt, że mieliśmy do czynienia z najwspanialszymi materiałami.
- Za miłe spotkanie! - zawtórowałam, kiedy Black podniósl kieliszek. Wypiłam parę łyków, po czym odstawiłam naczynie. Spojrzałam na niego pytająco. Czy mówił prawdę, czy żartował?
- Naprawdę? - wymknęło się z moich ust. Byłam zdecydowanie zbyt bardzo łatwowierna i naiwna.
Gość
Gość
Koniec stycznia
Od miesiąca mamy już nowy rok. Ten czas tak szybko ucieka. Czasem bywam mocno sentymentalna, kiedy przypominam sobie ile już czasu minęło odkąd porzuciłam Francję, zostawiając ją daleko w tyle. Ukróciłam historię, która mnie z nią wiązała bojąc się tamtych wspomnień. Pełnych bólu i goryczy. Ja też miewam swoje uczucia, chociaż to na pewno dziwne. Staram się być posągiem, figurą oraz ostoją bez słabości, idealna w całym spektrum możliwości. Lodowa rzeźba - chłodna, z klasą. Pod taką pozorną fasadą utrzymując wszystkie swoje pragnienia, żale czy doświadczenia. W dzisiejszych czasach, dzisiejszym świecie należy być twardym, skoncentrowanym na sobie i swoich sukcesach. Nic nie przyjdzie nam z nieba, o wszystko trzeba walczyć. Walczę intensywnie o każdy oddech w powietrzu przesyconym skandalami, bogactwem oraz etykietą. Usiłuję wykroić dla siebie największy kawał tortu w postaci sławy i szacunku dla mojego talentu. Nie chcę go zmarnować. Wyrzucić na śmieci wszystkie marzenia, które mną sterują. To im podporządkowałam całe swoje życie wyłamując się z więzienia zaserwowanego przez rodziców. Z początku ich nienawidziłam, teraz trochę im współczuję. Tego bagna, w które się pogrążyli jako rodzina, w te chore zapędy byleby tylko spełnić swoje własne ambicje - kosztem szczęścia własnych dzieci. Tych pewnie nigdy mieć nie będę, ale już wiem, że z pewnością postąpiłabym inaczej. To nic złego podążać za pasją wypełniającą od środka. To nic złego być zależnym od samego siebie. Wziąć życie w swe ręce, być panem swojego losu i nie marnować cennych chwil na unieszczęśliwianie samego siebie.
Od zawsze jestem egoistką, stawiając się w centrum całego wszechświata. Dziś utknęłam w niespotykanie melancholijnym nastroju, pobudzając mój mózg do refleksji, której od kilku lat unikałam niczym ognia. Nawet nie wiem kiedy wyszłam z domu wuja. I od kiedy tak błądzę po zaśnieżonych bielą chodnikach, przyciskając mocniej do siebie swój piękny płaszcz. Nim się zorientowałam, a już stoję pod Złotym Zniczem. Najpiękniejszym lokalem na Wyspach, jaki miałam okazję oglądać. Przechodzę przez jego próg chcąc zanurzyć się w cieple, przepychu oraz elegancji. Nie przynoszę sobie wstydu nieodpowiednią kreacją długą, jasną suknią, misternie upiętymi w kok włosami. Wyglądam na nieco starszą niż jestem w rzeczywistości, a to trudne zadanie przez moje geny. Nie przypominam podlotka, a raczej dumną kobietę, której odgłos obcasów uderzających o posadzkę wyrywa z zamyślenia. Kilku panów ogląda się za mną kiedy mijam kolejne stoliki - tylko ja tego nie widzę. Pogrążona w dziwnym półśnie zajmuję miejsce oddalone od drzwi tak bardzo jak to tylko możliwe. Już bez płaszcza, z torebką odłożoną gdzieś na bok czekam na obsługę. A w tym oczekiwaniu zimny błękit oczu skoncentrowany jest na jednym punkcie za oknem. Nie wiem jakim, nie widzę go pogrążona w otępiałej zadumie.
Od miesiąca mamy już nowy rok. Ten czas tak szybko ucieka. Czasem bywam mocno sentymentalna, kiedy przypominam sobie ile już czasu minęło odkąd porzuciłam Francję, zostawiając ją daleko w tyle. Ukróciłam historię, która mnie z nią wiązała bojąc się tamtych wspomnień. Pełnych bólu i goryczy. Ja też miewam swoje uczucia, chociaż to na pewno dziwne. Staram się być posągiem, figurą oraz ostoją bez słabości, idealna w całym spektrum możliwości. Lodowa rzeźba - chłodna, z klasą. Pod taką pozorną fasadą utrzymując wszystkie swoje pragnienia, żale czy doświadczenia. W dzisiejszych czasach, dzisiejszym świecie należy być twardym, skoncentrowanym na sobie i swoich sukcesach. Nic nie przyjdzie nam z nieba, o wszystko trzeba walczyć. Walczę intensywnie o każdy oddech w powietrzu przesyconym skandalami, bogactwem oraz etykietą. Usiłuję wykroić dla siebie największy kawał tortu w postaci sławy i szacunku dla mojego talentu. Nie chcę go zmarnować. Wyrzucić na śmieci wszystkie marzenia, które mną sterują. To im podporządkowałam całe swoje życie wyłamując się z więzienia zaserwowanego przez rodziców. Z początku ich nienawidziłam, teraz trochę im współczuję. Tego bagna, w które się pogrążyli jako rodzina, w te chore zapędy byleby tylko spełnić swoje własne ambicje - kosztem szczęścia własnych dzieci. Tych pewnie nigdy mieć nie będę, ale już wiem, że z pewnością postąpiłabym inaczej. To nic złego podążać za pasją wypełniającą od środka. To nic złego być zależnym od samego siebie. Wziąć życie w swe ręce, być panem swojego losu i nie marnować cennych chwil na unieszczęśliwianie samego siebie.
Od zawsze jestem egoistką, stawiając się w centrum całego wszechświata. Dziś utknęłam w niespotykanie melancholijnym nastroju, pobudzając mój mózg do refleksji, której od kilku lat unikałam niczym ognia. Nawet nie wiem kiedy wyszłam z domu wuja. I od kiedy tak błądzę po zaśnieżonych bielą chodnikach, przyciskając mocniej do siebie swój piękny płaszcz. Nim się zorientowałam, a już stoję pod Złotym Zniczem. Najpiękniejszym lokalem na Wyspach, jaki miałam okazję oglądać. Przechodzę przez jego próg chcąc zanurzyć się w cieple, przepychu oraz elegancji. Nie przynoszę sobie wstydu nieodpowiednią kreacją długą, jasną suknią, misternie upiętymi w kok włosami. Wyglądam na nieco starszą niż jestem w rzeczywistości, a to trudne zadanie przez moje geny. Nie przypominam podlotka, a raczej dumną kobietę, której odgłos obcasów uderzających o posadzkę wyrywa z zamyślenia. Kilku panów ogląda się za mną kiedy mijam kolejne stoliki - tylko ja tego nie widzę. Pogrążona w dziwnym półśnie zajmuję miejsce oddalone od drzwi tak bardzo jak to tylko możliwe. Już bez płaszcza, z torebką odłożoną gdzieś na bok czekam na obsługę. A w tym oczekiwaniu zimny błękit oczu skoncentrowany jest na jednym punkcie za oknem. Nie wiem jakim, nie widzę go pogrążona w otępiałej zadumie.
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Praca była męcząca. Nikt nie mógł zaprzeczyć temu iście genialnemu wnioskowi, który niespodziewanie nawiedził jakże błyskotliwy umysł Marcela. Nic nie pozostawiało wątpliwości, iż jest to fakt, na dodatek podparty nie byle jakimi dowodami! Najważniejszy, wręcz dowód koronny stanowiło zaś zmęczenie Parkinsona. Nie dla niego było wczesne wstawanie oraz urabianie sobie wypielęgnowanych dłoni po łokcie, oj nie. W Domu Mody, wśród uwielbianych przez Marcela manekinów, bel wykrochmalonych materiałów, uwijających się subiektów, wyperfumowanych pań oraz wyelegantowanych dżentelmenów, obijał się się dziś wyjątkowo, a do tego - nachalnie - przeszkadzając innym pracownikom oraz zawracając im wiadomą część ciała. Nudził się niemiłosiernie, pozbawiony możliwości twórczej ekspresji, ponieważ kapryśni klienci wyjątkowo nie wydziwiali, żądając ubrań przerażająco nijakich. I brzydkich! Na nic zdawały się perswazje Marcela, na nic jego jęknięcia, ani dezaprobujące pufnięcia; jego rady zostały zupełnie zignorowane, a on sam porażony absolutną niemocą sprawczą. Kolejni potencjalni kupcy zaś nie nadchodzili, z nudy rodziły się głupie pomysły, a z nich - słowa bezimiennego Parkinsona, który kazał mu się wynosić. Marce jeszcze nigdy nie został potraktowany w ten sposób, ale przyjął wykopanie go z salonu z właściwą sobie pompatycznością. Wyszedł z wielką fanfaronadą, z hukiem zatrzaskując za sobą drzwi i ponętnie kręcąc wąskimi biodrami. Doskonale wiedział, że skupił na sobie wzrok dużej części przebywającej w środku publiczności, a i osiągnął to, czego chciał, a o czym nie zdawał sobie sprawy. Przerwę na resztę dnia.
Wprost idealną, żeby wpaść na lunch do modnego, a przy tym niebotycznie drogiego lokalu. Jednego z ulubionych miejsc Marcela; przychodząc do Złotego Znicza nigdy nie musiał obawiać się złego towarzystwa. Nie musiał również anonsować się wcześniej, po prostu wpychając swą znakomitą osobę w progi znamienitego przybytku. Dziwnym zbiegiem okoliczności pamiętał imiona wszystkich kelnerów, którzy z kolei odwdzięczali się niezwykłą dbałością o jakość jego obsługi - a może zawdzięczał to horrendalnie wysokim napiwkom, a nie tym, że Franka zwał Frankiem, a Daniela nie mylił z Davidem? I tym razem został niemalże stratowany przez usłużnego młodzieńca, grzecznie odbierającego od niego okrycie i już prowadzącego ku stolikowi usytuowanym w samym centrum lokalu, gdzie mógł swobodnie (i całkiem jawnie!) obserwować, co też dzieje się na sali, jednocześnie pozostając w polu rażenia zainteresowania innych, podobnie wścibskich jak i on gości. Nim jednak dotarli, uwagę Marcela zwróciła kobieta, siedząca w głębi lokalu. Samotnie. Było to dziwne, nieoczekiwane, gdyż wyglądała pięknie oraz... znajomo.
-Odette Baudelaire - zahuczał, przyśpieszając kroku i w kilku susach podchodząc do dziewczątka, zostawiając oniemiałego kelnera daleko w tyle - kto by pomyślał, że kiedyś zobaczę cię bez szerokiej publiki. Dzisiaj wystąpisz tylko dla mnie i słowo honoru, wyśpiewasz mi wszystko - rzekł apodyktycznie, kompletnie nie zastanawiając się nad ewentualną odmową, ani ucieczką, ani jakąkolwiek opcją, zakładającą jego porażkę. Wygodniej rozparł się na krześle, po czym kiwnął za zakłopotanego chłopaczka.
-Dla mnie to, co zwykle, a panienka sama dokona wyboru - zdecydował, przekazując pałeczkę Odettcie. Kiedy zaś zamówiła a kelner popędził przekazać ich zamówienia, nachylił się nad stołem i (wyjątkowo dyskretnie) musnął ustami jej policzek - wstydziłabyś się - ofuknął ją, zastanawiając się, czy to dobry moment, aby się obrazić.
Wprost idealną, żeby wpaść na lunch do modnego, a przy tym niebotycznie drogiego lokalu. Jednego z ulubionych miejsc Marcela; przychodząc do Złotego Znicza nigdy nie musiał obawiać się złego towarzystwa. Nie musiał również anonsować się wcześniej, po prostu wpychając swą znakomitą osobę w progi znamienitego przybytku. Dziwnym zbiegiem okoliczności pamiętał imiona wszystkich kelnerów, którzy z kolei odwdzięczali się niezwykłą dbałością o jakość jego obsługi - a może zawdzięczał to horrendalnie wysokim napiwkom, a nie tym, że Franka zwał Frankiem, a Daniela nie mylił z Davidem? I tym razem został niemalże stratowany przez usłużnego młodzieńca, grzecznie odbierającego od niego okrycie i już prowadzącego ku stolikowi usytuowanym w samym centrum lokalu, gdzie mógł swobodnie (i całkiem jawnie!) obserwować, co też dzieje się na sali, jednocześnie pozostając w polu rażenia zainteresowania innych, podobnie wścibskich jak i on gości. Nim jednak dotarli, uwagę Marcela zwróciła kobieta, siedząca w głębi lokalu. Samotnie. Było to dziwne, nieoczekiwane, gdyż wyglądała pięknie oraz... znajomo.
-Odette Baudelaire - zahuczał, przyśpieszając kroku i w kilku susach podchodząc do dziewczątka, zostawiając oniemiałego kelnera daleko w tyle - kto by pomyślał, że kiedyś zobaczę cię bez szerokiej publiki. Dzisiaj wystąpisz tylko dla mnie i słowo honoru, wyśpiewasz mi wszystko - rzekł apodyktycznie, kompletnie nie zastanawiając się nad ewentualną odmową, ani ucieczką, ani jakąkolwiek opcją, zakładającą jego porażkę. Wygodniej rozparł się na krześle, po czym kiwnął za zakłopotanego chłopaczka.
-Dla mnie to, co zwykle, a panienka sama dokona wyboru - zdecydował, przekazując pałeczkę Odettcie. Kiedy zaś zamówiła a kelner popędził przekazać ich zamówienia, nachylił się nad stołem i (wyjątkowo dyskretnie) musnął ustami jej policzek - wstydziłabyś się - ofuknął ją, zastanawiając się, czy to dobry moment, aby się obrazić.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Praca jest męcząca, dlatego nie pracuję. Prawie. Występy w operze są zwykłym kaprysem w pogoni za sławą oraz uwielbieniem - nie traktuję ich jak katorżniczą harówkę od której boli głowa. Może czasem mam dość ignorantów, których los stawia przed moimi oczętami, raniąc tym samym moje wrażliwe serce. Na przykład nie wiedzą kim jestem lub co gorsza twierdzą, że ta wredna miotła Belle jest lepsza ode mnie - karygodne. Świat jeszcze nie poznał całej mojej mocy, ale wszystko jeszcze przed nim. Uklęknie przede mną z widmem porażki wymalowanym na twarzy, będzie się kajać przepraszająco uznając moją wielkość, a ja mu ł a s k a w i e wybaczę. Nie całemu, gdyż wtedy będę mogła sama dyktować swoje warunki, a kręcenie noskiem na mało interesujące persony będzie wręcz wskazane, żeby nie dać podupaść mojej karierze. Nie mogę się doczekać takiego stanu rzeczy! Zupełnie nieświadoma, że za kilkanaście dni zostanę narzeczoną jednego z lordów, dusząc się tym samym w sosie własnych intryg. Złapię się w swoją własną pułapkę i nikt nie będzie w stanie mi pomóc. Będę musiała zastanawiać się nad szalonymi rozwiązaniami tego impasu, który zaprowadzi mnie… nie wiadomo gdzie dokładnie. Nie umiem czytać w przyszłości, zajmuję się teraźniejszością, a teraz odrobiną przeszłości nawet. Maluje się ona szaro i buro jak pogoda za oknem, jak moja mina nieskalana żadną emocją. Puste ciało czekające na obsługę, a może i nawet nie. Zaraz ktoś się pojawi, zaburzy homeostazę pogranicza dwóch światów, a ja się ocknę widząc…
…Marcela? Przenoszę wzrok błękitnych oczu na sylwetkę, która szybkim krokiem pokonuje dzielące nas metry, która wykrzykuje jeszcze nieznane mi hasła. Zbliża się do mnie, czuję z początku lekki popłoch rozlewający się po ciele. Automatycznie rozglądam się nieprzytomnie na boki (czy to aby na pewno chodzi o mnie?), a kiedy docierają do mnie dane adresata tych wszystkich słów, zamieram na kilka długich sekund. Po których reflektuję się uśmiechem za milion galeonów, który każdemu rozmiękczyłby serce. No tak, nie powiedziałam o niczym Parkinsonowi. Nawet listu nie napisałam, a powinnam. Byłoby mi trochę głupio gdybym nie była sobą. Zamiast kajać się przepraszająco, wzdycham ciężko nad moim ciężkim losem.
- Mój drogi, nie przyzwyczajaj się, proszę - odpowiadam po francusku, przecież przy nim mogę. I tak jest mi wygodniej, angielski kaleczy mój ośrodek mowy, a nadal nie jest na wysokim poziomie - delikatnie rzecz ujmując. Tak czy inaczej zakładam, że z każdym dniem będę mieć wokół siebie coraz większą ilość fanów. Wzrok przenoszę zaraz na obsługę; z przyklejonym, nadal tym samym, uśmiechem powinnam dostać wszystko, czego chcę.
- Poproszę piekielnie mocną, czarną kawę - mówię do niego nie zmieniając języka. W tak prestiżowym lokalu jak ten wątpliwe, żeby go nie znał, a mi w ten sposób łatwiej nakreślić swoje potrzeby. Jedną z dłoni wygładzam materiał sukni spoczywający na moich nogach, drugą poprawiam bok upiętego koka właśnie wtedy, gdy czuję muśnięcie marcelowych ust na moim idealnie białym policzku. - Gdyby tylko to uczucie było mi znane, nie omieszkałabym - stwierdzam oczywisty fakt, kwitując go wzruszeniem ramion, może trochę bardziej bezczelnym uśmiechem. Chwała Merlinowi, że przy tym jednym mężczyźnie nie muszę już grać. - Którą arię chciałbyś usłyszeć i dlaczego nie kupisz biletu na występ? - pytam po krótkiej pauzie udając, że nie rozumiem o co mu chodzi. Prawda jest taka, że nawet nie wiem od czego zacząć, a słowa przepraszam są trudne do przeciśnięcia przez gardło.
…Marcela? Przenoszę wzrok błękitnych oczu na sylwetkę, która szybkim krokiem pokonuje dzielące nas metry, która wykrzykuje jeszcze nieznane mi hasła. Zbliża się do mnie, czuję z początku lekki popłoch rozlewający się po ciele. Automatycznie rozglądam się nieprzytomnie na boki (czy to aby na pewno chodzi o mnie?), a kiedy docierają do mnie dane adresata tych wszystkich słów, zamieram na kilka długich sekund. Po których reflektuję się uśmiechem za milion galeonów, który każdemu rozmiękczyłby serce. No tak, nie powiedziałam o niczym Parkinsonowi. Nawet listu nie napisałam, a powinnam. Byłoby mi trochę głupio gdybym nie była sobą. Zamiast kajać się przepraszająco, wzdycham ciężko nad moim ciężkim losem.
- Mój drogi, nie przyzwyczajaj się, proszę - odpowiadam po francusku, przecież przy nim mogę. I tak jest mi wygodniej, angielski kaleczy mój ośrodek mowy, a nadal nie jest na wysokim poziomie - delikatnie rzecz ujmując. Tak czy inaczej zakładam, że z każdym dniem będę mieć wokół siebie coraz większą ilość fanów. Wzrok przenoszę zaraz na obsługę; z przyklejonym, nadal tym samym, uśmiechem powinnam dostać wszystko, czego chcę.
- Poproszę piekielnie mocną, czarną kawę - mówię do niego nie zmieniając języka. W tak prestiżowym lokalu jak ten wątpliwe, żeby go nie znał, a mi w ten sposób łatwiej nakreślić swoje potrzeby. Jedną z dłoni wygładzam materiał sukni spoczywający na moich nogach, drugą poprawiam bok upiętego koka właśnie wtedy, gdy czuję muśnięcie marcelowych ust na moim idealnie białym policzku. - Gdyby tylko to uczucie było mi znane, nie omieszkałabym - stwierdzam oczywisty fakt, kwitując go wzruszeniem ramion, może trochę bardziej bezczelnym uśmiechem. Chwała Merlinowi, że przy tym jednym mężczyźnie nie muszę już grać. - Którą arię chciałbyś usłyszeć i dlaczego nie kupisz biletu na występ? - pytam po krótkiej pauzie udając, że nie rozumiem o co mu chodzi. Prawda jest taka, że nawet nie wiem od czego zacząć, a słowa przepraszam są trudne do przeciśnięcia przez gardło.
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Nieśpieszne dryfowanie pośród archipelagów rozkoszy było najważniejszym zadaniem Marcela, właściwie celem, do którego został stworzony. Prawdopodobnie poczęto go z myślą, by w przyszłości chłopiec nie strudził się niczym, aby nie ubrudził rąk, aby nie zniszczył rąk ciężką pracą, aby piętno życiowych trudów nie poznaczyło bruzdami jego arystokratycznego czoła. Parkinsonowi niezwykle to odpowiadało - żadnych wymagań oraz obowiązków (z wyjątkiem jednego, wciąż odwlekanego w czasie), nieograniczona ilość wolnego oraz pomysłów, jak efektownie go wykorzystać. Niekoniecznie efektywnie, czy też produktywnie - liczyło się jego ostateczne samopoczucie, które dobijało do maksimum najczęściej wówczas, gdy pilnie zajmował się jakże ambitnym nicnierobieniem. Bywanie, pokazywanie się nie należało bowiem do rzeczy wymagających, dla Marcela zaś było równie naturalne jak oddychanie. Umarłby, gdyby przynajmniej raz dziennie (z wyjątkiem, kiedy siedział zakopany pod kołdrą lub w ogromnym forcie z poduszek) nie wyszedł z domu, aby nasycić się - nie tylko w kontekście kulinarnym - elegancją, pięknem, estetyką. Zresztą szczerze nie znosił samotności, woląc nawet towarzystwo przypadkowych, nieznanych mu ludzi od bunkrowania się w pustym mieszkaniu. Teraz jednak nie zadowalał się byle kim, na swój cel wybierając śliczną Odette. Znaną za równo w Anglii, jak i za granicą, lecz Marce, który przecież z wszystkimi ploteczkami pozostawał na bieżąco, znał ją z nieco innej strony, niż z perspektywy brukowych czasopism. Zapach jej perfum pozostał taki sam, złote włosy nie straciły blasku, pozostawała piękna jak dawniej, ale... wydoroślała. Parkinson przypomniał sobie małą złotowłosą dziewczynkę, którą dzielnie nosił na rękach, aby na występie chóru w Beauxbatons mogła cokolwiek zobaczyć ponad głowami siódmoklasistów - i odkrył, że w dorosłej kobiecie nadal potrafi dostrzec cień tamtego uroczego dziewczęcia. Uśmiechała się jeszcze ładniej; było to możliwe i chyba wyłącznie Odette mogłaby z nim konkurować w zawodach Czarownicy, gdyby tylko uwzględniały one również udział niewiast.
-Och, kochana, nie będziesz dyktować mi warunków - odparł, płynną francuszczyzną, uśmiechając się słodko, choć lekko zwęził oczy, przypatrując się jej uważnie, rejestrując każdą, nawet najdrobniejszą zmianę. Siedziała zupełnie inaczej, inaczej też poprawiała kosmyki włosów, wymykające się z niesfornej fryzury. Używała zupełnie innej szminki, ale nadal była jego małą Odettą. Wierzył w to, choć najwidoczniej ów piękny anioł, wyfrunąwszy z gniazda i posmakowawszy sławy, nieco się nią zachłysnął. Nie komentował jednak niczego, póki nie otrzymał parującej filiżanki gorącej czekolady - nigdy nie odmawiał sobie słodkości, zachowując przy tym wspaniałą sylwetkę - i dopiero po kilku łykach aksamitnego napoju oraz wtrąceniu panienki Baudelaire, powziął w sobie na tyle dużo siły, aby się odezwać.
-Nie udawaj idiotki - syknął, nie próbując być miłym - wiem, że to wcale nie miała być niespodzianka - prychnął, składając ręce na piersiach.
-Och, kochana, nie będziesz dyktować mi warunków - odparł, płynną francuszczyzną, uśmiechając się słodko, choć lekko zwęził oczy, przypatrując się jej uważnie, rejestrując każdą, nawet najdrobniejszą zmianę. Siedziała zupełnie inaczej, inaczej też poprawiała kosmyki włosów, wymykające się z niesfornej fryzury. Używała zupełnie innej szminki, ale nadal była jego małą Odettą. Wierzył w to, choć najwidoczniej ów piękny anioł, wyfrunąwszy z gniazda i posmakowawszy sławy, nieco się nią zachłysnął. Nie komentował jednak niczego, póki nie otrzymał parującej filiżanki gorącej czekolady - nigdy nie odmawiał sobie słodkości, zachowując przy tym wspaniałą sylwetkę - i dopiero po kilku łykach aksamitnego napoju oraz wtrąceniu panienki Baudelaire, powziął w sobie na tyle dużo siły, aby się odezwać.
-Nie udawaj idiotki - syknął, nie próbując być miłym - wiem, że to wcale nie miała być niespodzianka - prychnął, składając ręce na piersiach.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Piękne to spotkanie. Żywe, pełne pretensji oraz wielu niewyjaśnionych spraw. Uśmiecham się perfekcyjnie udając, że tak miało być. Mieliśmy się zobaczyć, właśnie na Wyspach, tutaj, w Złotym Zniczu, o tej porze, w tym konkretnym dniu. Nie wiedziałeś? To już wiesz. Mówię ci to moją postawą, nienagannie wygiętymi w górę ustami, spojrzeniem pięknie rozanielonym. Niekiedy sprawiam wrażenie naprawdę dobrej aktorki. Skoro na moim ramieniu czai się pochmurny demon przeszłości, skoro dopadła mnie chandra, jak mogę tak pięknie się prezentować? To musi być jakiś wewnętrzny talent, spadek po przodkiniach lub już sama nie wiem co. Coś mistycznego, odrealnionego, a jednak pięknego. Maski, tysiące masek, które widocznie nie są ze stałą rezerwacją jedynie dla arystokratów. Można je nabyć w trakcie żywota, niestety każda ma swoją cenę. Za moją kryją się bzdurne sentymenty, które powinnam odłożyć na bok. Na wieczny bok, a najlepiej tył. I pamiętać, żeby się tam nie oglądać - nie ma przecież po co. Muszę brnąć do przodu, ku celowi, nie mogę się zatrzymywać. Cofać się tym bardziej. W dzisiejszym świecie to śmierć. Muszę być na przedzie, przed wszystkimi o kilka dobrych kroków, tedy mam szansę zaistnieć. Jestem jeszcze młoda, nadal mam wiarę w sercu, chęci w kieszeniach i bezwzględność w działaniach. Wstyd musi odejść, ze wstydem nikt nie zdobył miejsca na podium. To gra dla najsilniejszych. Trzeba mi ćwiczyć.
Przyglądam się tobie ukradkiem, nienachalnie. Słucham twoich słów nie zmniejszając natężenia uśmiechów. Cukru wylewającego się z całego obrazka, ta twoja parująca czekolada jest co najmniej zbyteczna - to na mnie zepsujesz sobie zęby. Kiedyś tak nie było. Byłam uroczym podlotkiem, co się go za policzki tarmosi, zachwycając się jego aparycją. Dojrzałam. Jestem już kobietą - nastawioną na sukces. Brak mi tamtej dziewczęcej duszy, chociaż czasem wychodzi na światło dzienne - kiedy jej absolutnie tam nie chcę. Nikt się mnie o nic nie pyta, nawet moje własne uczucia. Trudno je otrzymać na wodzy, takie to moje przekleństwo. Naprawdę bardzo się staram utrzymać odpowiednią pozę. Kosztuje mnie to wiele pracy, ale najważniejszy jest ten idealny wręcz efekt. A ty? Nie wydajesz się być niczym skrępowany lub przytłoczony. Tobie to łatwiej, jesteś mężczyzną. Nikt nie patrzy na ciebie wilkiem cokolwiek byś nie zrobił. Nie jesteś oceniany jak klacz wystawowa, masz w rękach więcej swobody niż wszystkie kobiety razem wzięte. Lubię tą twoją beztroskę; patrzeć, jak pochłaniasz kolejne kalorie nie licząc się z niczym. Jeden kącik moich ust unoszę wyżej, skinięciem głowy dziękuję kelnerowi za kawę, wszystko odbywa się jak należy.
- Dlaczego nie? Nie umiesz tak szybko notować? - odpowiadam, tylko trochę sobie z tego żartując. Tak chciałabym obrócić tą całą gafę, w której nie wspomniałam ani słówkiem, że będę w Wielkiej Brytanii. Zwyczajnie się nie złożyło z tą informacją, raptem półtorej roku może… och, powinnam cię chyba jakoś ugłaskać, ale nadal nie mogę się zdecydować, czy nie wolę jednak iść w zaparte. I udawać głupszą niż jestem. Wzruszam rozbrajająco ramionami sięgając po filiżankę mocnej kawy. Zamaczam w niej usta odwlekając w czasie swoją odpowiedź.
- Nie? A spodziewałeś się mnie tu zastać? - Zgrywam idiotkę, unoszę brwi z tego udawanego zaskoczenia. Oszalałam. - Wiesz… staram się robić karierę, możliwe, że zapomniałam o paru powinnościach… - dodaję przepraszająco, słodząc swoją miną jeszcze bardziej. Nie możesz się na mnie gniewać, wiesz, że my kobiety musimy pracować ciężej!
Przyglądam się tobie ukradkiem, nienachalnie. Słucham twoich słów nie zmniejszając natężenia uśmiechów. Cukru wylewającego się z całego obrazka, ta twoja parująca czekolada jest co najmniej zbyteczna - to na mnie zepsujesz sobie zęby. Kiedyś tak nie było. Byłam uroczym podlotkiem, co się go za policzki tarmosi, zachwycając się jego aparycją. Dojrzałam. Jestem już kobietą - nastawioną na sukces. Brak mi tamtej dziewczęcej duszy, chociaż czasem wychodzi na światło dzienne - kiedy jej absolutnie tam nie chcę. Nikt się mnie o nic nie pyta, nawet moje własne uczucia. Trudno je otrzymać na wodzy, takie to moje przekleństwo. Naprawdę bardzo się staram utrzymać odpowiednią pozę. Kosztuje mnie to wiele pracy, ale najważniejszy jest ten idealny wręcz efekt. A ty? Nie wydajesz się być niczym skrępowany lub przytłoczony. Tobie to łatwiej, jesteś mężczyzną. Nikt nie patrzy na ciebie wilkiem cokolwiek byś nie zrobił. Nie jesteś oceniany jak klacz wystawowa, masz w rękach więcej swobody niż wszystkie kobiety razem wzięte. Lubię tą twoją beztroskę; patrzeć, jak pochłaniasz kolejne kalorie nie licząc się z niczym. Jeden kącik moich ust unoszę wyżej, skinięciem głowy dziękuję kelnerowi za kawę, wszystko odbywa się jak należy.
- Dlaczego nie? Nie umiesz tak szybko notować? - odpowiadam, tylko trochę sobie z tego żartując. Tak chciałabym obrócić tą całą gafę, w której nie wspomniałam ani słówkiem, że będę w Wielkiej Brytanii. Zwyczajnie się nie złożyło z tą informacją, raptem półtorej roku może… och, powinnam cię chyba jakoś ugłaskać, ale nadal nie mogę się zdecydować, czy nie wolę jednak iść w zaparte. I udawać głupszą niż jestem. Wzruszam rozbrajająco ramionami sięgając po filiżankę mocnej kawy. Zamaczam w niej usta odwlekając w czasie swoją odpowiedź.
- Nie? A spodziewałeś się mnie tu zastać? - Zgrywam idiotkę, unoszę brwi z tego udawanego zaskoczenia. Oszalałam. - Wiesz… staram się robić karierę, możliwe, że zapomniałam o paru powinnościach… - dodaję przepraszająco, słodząc swoją miną jeszcze bardziej. Nie możesz się na mnie gniewać, wiesz, że my kobiety musimy pracować ciężej!
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Już prawie zapomniał, że piękne kobiety były jak róże. Śliczne, ale równie duszące i podstępnie kłujące swymi ostrymi kolcami. Odette potrafiła zaleźć za skórę i wbić się mocno pazurkami. Wszystko, byle dostać to, czego chce. W Beauxbatons postępowała przecież identycznie, choć nieco bardziej nieśmiało. Marce ukochał swoją małą blondyneczkę jak młodszą siostrę i przychyliłby jej nieba, a ta paskuda to wykorzystywała. Wiedział o tym, ale nie czuł się z tym źle: nie potrafił za bardzo liczyć, ale gdyby był wybitnym matematykiem i tak porachowanie osób, które faktycznie uważał za bliskie, skończyłoby się na palcach jednej ręki. Mimo wszystko, wśród nich również zagościłaby panienka Baudelaire.
Może to wilowy urok (próbowała go kiedyś na nim?), a może po prostu zwykły czar słodkiego dziecka. Marce był sentymentalny i wciąż pamiętał uroczą dziewczynkę ze złotymi warkoczami, w różowej sukience i białych podkolanówkach. Trudno uwierzyć, że wyrosła na równie olśniewającą kobietę. Ileż to lat się nie widzieli? Listy wszak nie odzwierciedlały niczego; charakter pisma zachowała taki sam: kształtna kaligrafia porządnej uczennicy, ale na zewnątrz straciła niemal całą swą niefrasobliwość. Była kobietą, posiadała więc obowiązki. Czyżby powinien się tego domyśleć? Wolał jednak pozwolić jej mówić, delektując się parującą czekoladą. Mocną, słodką, smakiem przypominającym jej głos. Delikatny, acz wyrazisty; Marce miał szanse na całkowite zaspokojenie, aczkolwiek wciąż otrzymywał niezbyt dużo informacji. Rzucanych mu co prawda na złotej tacy, okraszone kwiatową wiązanką, pachnącą najwspanialszymi perfumami (czyżby używała jednego z najnowszych zapachów zaprojektowanych przez Victorię?), ale dla niego i tak było to mało.
-Nie kpij sobie ze mnie - ostrzegł ją nienagannym francuskim, marszcząc nieco brwi. Chmurnego wyrazu twarzy nie załagodziła nawet słodycz czekolady; głęboka bruzda przecinała czoło Marcela, gdy nachylał się nad stolikiem i szybko wypluwał z siebie potok słów w obcym języku - pyskujesz tak każdemu mężczyźnie - tu zrobił pauzę, zastanawiając się, czy trafił - a może to ja jestem tym niechlubnym wyjątkiem? - spytał, już nieco rozdrażniony, piorunując ją ostrym spojrzeniem. Była taka gładka, niewzruszona i zimna. Już prawie zapomniał, jak lubiła wymigiwać się od winy i jak łatwo stawiała na swoim. Był głupcem, lecz prędko nauczył się ustępować Odette we wszystkim, idealnie wcielając się w rolę perfekcyjnego starszego brata. Za co teraz przyszło mu płacić.
-Kariera - parsknął ze złością i skrzyżował ręce na piersi, zaciskając usta w wąską linię. Kiedy ostatnio był tak bardzo poirytowany? - chcesz robić karierę bez stylisty? - jęknął z wyrzutem, jasno wyrażając swoje stanowisko. Przecież to oczywiste, iż bez wykreowanego wizerunku scenicznego, Odette, choć utalentowana nie da sobie rady na scenie. Krytycy ją zwyczajnie zjedzą i co wtedy? Myślałby kto, ale na tym całym uzdrowicielskim kursie powinni ją nauczyć, że lepiej zapobiegać niż leczyć.
Może to wilowy urok (próbowała go kiedyś na nim?), a może po prostu zwykły czar słodkiego dziecka. Marce był sentymentalny i wciąż pamiętał uroczą dziewczynkę ze złotymi warkoczami, w różowej sukience i białych podkolanówkach. Trudno uwierzyć, że wyrosła na równie olśniewającą kobietę. Ileż to lat się nie widzieli? Listy wszak nie odzwierciedlały niczego; charakter pisma zachowała taki sam: kształtna kaligrafia porządnej uczennicy, ale na zewnątrz straciła niemal całą swą niefrasobliwość. Była kobietą, posiadała więc obowiązki. Czyżby powinien się tego domyśleć? Wolał jednak pozwolić jej mówić, delektując się parującą czekoladą. Mocną, słodką, smakiem przypominającym jej głos. Delikatny, acz wyrazisty; Marce miał szanse na całkowite zaspokojenie, aczkolwiek wciąż otrzymywał niezbyt dużo informacji. Rzucanych mu co prawda na złotej tacy, okraszone kwiatową wiązanką, pachnącą najwspanialszymi perfumami (czyżby używała jednego z najnowszych zapachów zaprojektowanych przez Victorię?), ale dla niego i tak było to mało.
-Nie kpij sobie ze mnie - ostrzegł ją nienagannym francuskim, marszcząc nieco brwi. Chmurnego wyrazu twarzy nie załagodziła nawet słodycz czekolady; głęboka bruzda przecinała czoło Marcela, gdy nachylał się nad stolikiem i szybko wypluwał z siebie potok słów w obcym języku - pyskujesz tak każdemu mężczyźnie - tu zrobił pauzę, zastanawiając się, czy trafił - a może to ja jestem tym niechlubnym wyjątkiem? - spytał, już nieco rozdrażniony, piorunując ją ostrym spojrzeniem. Była taka gładka, niewzruszona i zimna. Już prawie zapomniał, jak lubiła wymigiwać się od winy i jak łatwo stawiała na swoim. Był głupcem, lecz prędko nauczył się ustępować Odette we wszystkim, idealnie wcielając się w rolę perfekcyjnego starszego brata. Za co teraz przyszło mu płacić.
-Kariera - parsknął ze złością i skrzyżował ręce na piersi, zaciskając usta w wąską linię. Kiedy ostatnio był tak bardzo poirytowany? - chcesz robić karierę bez stylisty? - jęknął z wyrzutem, jasno wyrażając swoje stanowisko. Przecież to oczywiste, iż bez wykreowanego wizerunku scenicznego, Odette, choć utalentowana nie da sobie rady na scenie. Krytycy ją zwyczajnie zjedzą i co wtedy? Myślałby kto, ale na tym całym uzdrowicielskim kursie powinni ją nauczyć, że lepiej zapobiegać niż leczyć.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sentymenty są zdradzieckie. Osłabiają człowieka wysysając z niego całą siłę, wolę walki. Zanurzasz się w nich wspominając coś, co minęło i nigdy nie wróci - czy to ma sens? Nie odpowiem na to pytanie, ale odpowiedź jest jasna. Widać to nawet po mnie, kiedy tak siedzę jak posąg odrealniona od rzeczywistości, myślami biegnąca po polach dawno wyschniętych z powodu czasu. Dziś już wiem, że nie należy ich podlewać, a mimo to nadal czuję otulający wpływ bezsilności. Nie przerwało go twoje pojawienie się, co najwyżej na chwilę zbiło moją czujność. Mobilizuję się do nienagannego wyglądu, poczucia, jakby nic mnie nie trapiło. Nie chcę o tym myśleć, nie chcę o tym rozmawiać. Nawet cieszę się z tego niespodziewanego spotkania. Obserwuję cię delikatnie rzucając przelotne spojrzenia. Dochodzę do wniosków, że naprawdę miło cię widzieć. Nie wiem dlaczego zawzięłam się, żeby cię o niczym nie poinformować. Z twoją pomocą mogłoby mi być lepiej. Prawdopodobnie kierowała mną duma oraz zawziętość, że osiągnę wszystko sama. Codziennie skrupulatnie oszukuję się, że to możliwe. Że jeszcze rozbłysnę niczym gwiazda na firmamencie, a światło moje będzie tym najjaśniejszym. W głębi ducha popadam powoli w marazm, w poczucie beznadziei. Zżera mnie ono powoli, za to konsekwentnie. Nie mam żadnych widoków na przyszłość, nikt nie może mi niczego obiecać. Ani olśniewającego życia, ani wspaniałej kariery, ani cudownej rodziny. Samotna lilia wodna dryfująca po wzburzonych wodach brutalnej rzeczywistości. Musiałam wytworzyć kolce żeby się obronić.
I nikt poza mną tego nie rozumie. Nie dziwię się więc twojej reakcji, twojemu niezrozumieniu. Patrzysz na mnie przez pryzmat Beauxbatons, gdzie problemy wcale nie były problemami. To była dziecinada, błahostka ledwie. Nikt wtedy nie myślał poważnie o życiu, a ja byłam nastawiona na sukces. Pełna wiary, nadziei oraz nieskażona świadomością, że coś może się nie udać. Im więcej dostrzegam teraz przeciwności losu - tym mocniej muszę się starać. Czuję się trochę zmęczona, a czarna jak moja dusza kawa nie pomaga za bardzo w odzyskaniu sił. Tylko moje geny ratują mnie przed zupełną ruiną boleśnie odbijającą się w aparycji. Nadal się uśmiecham starając się spokojnie przyjmować twój gniew. Złościsz się bardziej niż kiedyś, właśnie to zauważam. Trochę też dorosłeś, ale nadal przyjmujesz pozę niefrasobliwego Marcela. Gdzieś w głębi swojego mrocznego ja czuję się poruszona twoją osobą.
- Nie kpię. To tylko niewinne żarty, wyluzuj - odpowiadam z zadziwiającym spokojem, tak mocno do mnie niepasującym. Raczej jestem żywym ogniem. Tylko moja nieustająca chęć do zwady przypomina o tym, kim naprawdę jestem. Uśmiech mój znika z twarzy, odkładam filiżankę na porcelanowy spodek. - Jesteś chlubnym wyjątkiem. Zawsze byłeś. Nie powinieneś czuć się zagrożony. A mężczyźni… raz są raz ich nie ma, po co tracić na nich nerwy kłótniami. - Wzdycham ciężko, co najmniej, jakbym przeżyła już w swoim życiu wszystko, co możliwe. Dzisiejszego dnia postarzałam się o dobre kilkadziesiąt lat, prawda z kolei ciąży mi nieubłaganie. - Nie stać mnie na stylistę. Zwłaszcza tak dobrego jak ty. - Uśmiech na nowo wykwita na mojej twarzy, jednak nie olśniewając już nikogo i w żaden sposób. Przyćmiony zimową szarówką, doprawiony s e n t y m e n t a m i prezentuje się raczej przeciętnie.
I nikt poza mną tego nie rozumie. Nie dziwię się więc twojej reakcji, twojemu niezrozumieniu. Patrzysz na mnie przez pryzmat Beauxbatons, gdzie problemy wcale nie były problemami. To była dziecinada, błahostka ledwie. Nikt wtedy nie myślał poważnie o życiu, a ja byłam nastawiona na sukces. Pełna wiary, nadziei oraz nieskażona świadomością, że coś może się nie udać. Im więcej dostrzegam teraz przeciwności losu - tym mocniej muszę się starać. Czuję się trochę zmęczona, a czarna jak moja dusza kawa nie pomaga za bardzo w odzyskaniu sił. Tylko moje geny ratują mnie przed zupełną ruiną boleśnie odbijającą się w aparycji. Nadal się uśmiecham starając się spokojnie przyjmować twój gniew. Złościsz się bardziej niż kiedyś, właśnie to zauważam. Trochę też dorosłeś, ale nadal przyjmujesz pozę niefrasobliwego Marcela. Gdzieś w głębi swojego mrocznego ja czuję się poruszona twoją osobą.
- Nie kpię. To tylko niewinne żarty, wyluzuj - odpowiadam z zadziwiającym spokojem, tak mocno do mnie niepasującym. Raczej jestem żywym ogniem. Tylko moja nieustająca chęć do zwady przypomina o tym, kim naprawdę jestem. Uśmiech mój znika z twarzy, odkładam filiżankę na porcelanowy spodek. - Jesteś chlubnym wyjątkiem. Zawsze byłeś. Nie powinieneś czuć się zagrożony. A mężczyźni… raz są raz ich nie ma, po co tracić na nich nerwy kłótniami. - Wzdycham ciężko, co najmniej, jakbym przeżyła już w swoim życiu wszystko, co możliwe. Dzisiejszego dnia postarzałam się o dobre kilkadziesiąt lat, prawda z kolei ciąży mi nieubłaganie. - Nie stać mnie na stylistę. Zwłaszcza tak dobrego jak ty. - Uśmiech na nowo wykwita na mojej twarzy, jednak nie olśniewając już nikogo i w żaden sposób. Przyćmiony zimową szarówką, doprawiony s e n t y m e n t a m i prezentuje się raczej przeciętnie.
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jak długo mógł się gniewać? Och, nieugłaskany nawet całymi latami, pielęgnując urazę niby najpiękniejszy krzew róży. Oczywiście od żelaznej reguły istniały także złote wyjątki. Na nieszczęście, Odette stanowiła jeden z nich. Zbyt słodka, zbyt urocza, zbyt pocieszna, zbyt mała, aby złościć się i pienić więcej, aniżeli te kilka niezręcznych minut. Marce jednak i tak był niezadowolony, choć oburzenie nieco przygasło - pozostało wyłącznie gorzkie rozczarowanie, smakujące gorzej od 70% procentowej czekolady. Zwyczajnie było mu przykro, czuł się zraniony, zapomniany i nieważny. Po skończeniu szkoły nie przestawał pielęgnować więzi z panienką Baudelaire, specjalnie dla niej urywając się z pseudoważnych spotkań szlachciców. Zamiast pić Toujours Pur i palić cygara z poważanymi personami i wielkimi nazwiskami, Marce przesiadywał na widowni, wśród uczniów Beuaxbatons, jako dumny absolwent szkoły i na akademickich recitalach podziwiał swoją kochaną gwizadeczkę.
Teraz już dość konkretną: wcześnie prócz pasji nie miała innego ognia, a teraz zaczęła spalać ją ambicja. Parkinson smutno podsumował, by na siebie uważała, by nie leciała zbyt blisko Słońca, by nie został z niej wyłącznie spopielony, migotliwy punkcik gdzieś na niebie. Wolał ją tutaj, przy sobie, w skromnej sukience, delikatnym makijażu i tym nieokreślonym brakiem. Gdyby dała mu chwilę, natychmiast by go znalazł i rozwiązał niezidentyfikowany kłopot... Może to kwestia różu na policzkach, nieodpowiedniego odcieniu szminki, zapomnienia eleganckiego kapelusza - albo męskiego ramienia. Z nim przy stoliku, Odette wyglądała znacznie pełniej, żywsza, zaaferowana, nie do końca radosna, lecz prezentująca coś pomiędzy powściągliwym szczęściem a chronicznym zmęczeniem. Chyba nie miała go dosyć?
Nawet jeśli, to Marce postanowił dobitnie zemścić się za potwarz i nie dać jej o sobie zapomnieć. Już wyobrażał sobie wspólne zakupy, wyjścia do opery, teatru, kawiarni... Przez ostatni czas przecież tyleeeee się działo, więc mieli mnóstwo do nadrobienia. Zwłaszcza z plotkarskiej dziedziny: w tym także mógł jej pomóc, puszczając w ruch swoją donosicielską machinę,
-Ty i niewinne żarty? - spytał z niedowierzaniem, ironicznie unosząc brew. Na Merlina, nie pamiętał, kiedy ostatnio był tak rozbawiony - Twoja niewinność skończyła się w drugiej klasie - prychnął, biorąc solidny łyk czekolady, co miało uratować go przed kolejnymi niemiłymi przytykami. Może to od niej nauczył się być taki złośliwy?
-Pewnie dlatego, że komuś wypadło z głowy, aby się odezwać - mruknął pod nosem, przewracając oczami, po czym po prostu zgarnął z blatu dłonie Odette i na wierzchu jej dłoni złożył po pocałunku - jeszcze jeden taki numer i przetrzepię ci tyłek - zapowiedział, wcale nie ściszając głosu. I nie obchodziło go, że przechodzący obok Frank nagle zaczął dziwnie pokasływać, ani ze David rzucił im rozbawione spojrzenie. Zasłużyła sobie na to!
-Przyjaciele sobie pomagają - odparł po chwili krótkiego milczenia, wzruszają ramionami. Jej wybór, jej życie - nowe życie, co z przykrością zdążył już zauważyć.
Teraz już dość konkretną: wcześnie prócz pasji nie miała innego ognia, a teraz zaczęła spalać ją ambicja. Parkinson smutno podsumował, by na siebie uważała, by nie leciała zbyt blisko Słońca, by nie został z niej wyłącznie spopielony, migotliwy punkcik gdzieś na niebie. Wolał ją tutaj, przy sobie, w skromnej sukience, delikatnym makijażu i tym nieokreślonym brakiem. Gdyby dała mu chwilę, natychmiast by go znalazł i rozwiązał niezidentyfikowany kłopot... Może to kwestia różu na policzkach, nieodpowiedniego odcieniu szminki, zapomnienia eleganckiego kapelusza - albo męskiego ramienia. Z nim przy stoliku, Odette wyglądała znacznie pełniej, żywsza, zaaferowana, nie do końca radosna, lecz prezentująca coś pomiędzy powściągliwym szczęściem a chronicznym zmęczeniem. Chyba nie miała go dosyć?
Nawet jeśli, to Marce postanowił dobitnie zemścić się za potwarz i nie dać jej o sobie zapomnieć. Już wyobrażał sobie wspólne zakupy, wyjścia do opery, teatru, kawiarni... Przez ostatni czas przecież tyleeeee się działo, więc mieli mnóstwo do nadrobienia. Zwłaszcza z plotkarskiej dziedziny: w tym także mógł jej pomóc, puszczając w ruch swoją donosicielską machinę,
-Ty i niewinne żarty? - spytał z niedowierzaniem, ironicznie unosząc brew. Na Merlina, nie pamiętał, kiedy ostatnio był tak rozbawiony - Twoja niewinność skończyła się w drugiej klasie - prychnął, biorąc solidny łyk czekolady, co miało uratować go przed kolejnymi niemiłymi przytykami. Może to od niej nauczył się być taki złośliwy?
-Pewnie dlatego, że komuś wypadło z głowy, aby się odezwać - mruknął pod nosem, przewracając oczami, po czym po prostu zgarnął z blatu dłonie Odette i na wierzchu jej dłoni złożył po pocałunku - jeszcze jeden taki numer i przetrzepię ci tyłek - zapowiedział, wcale nie ściszając głosu. I nie obchodziło go, że przechodzący obok Frank nagle zaczął dziwnie pokasływać, ani ze David rzucił im rozbawione spojrzenie. Zasłużyła sobie na to!
-Przyjaciele sobie pomagają - odparł po chwili krótkiego milczenia, wzruszają ramionami. Jej wybór, jej życie - nowe życie, co z przykrością zdążył już zauważyć.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Mam rodzinę, a jednak jestem sama. Na własne życzenie? Trochę tak, skoro odcinam się od życzliwych mi osób. Nie do końca wiedząc dlaczego. Dlaczego pominęłam cię w moich misternych planach, Marcelu? Jedną z niewielu przyjaznych mi dusz? Nie mogę tego zrozumieć, dlatego zatracam się w czymś, co we mnie siedzi, a nie jest mną. To nie ja. Te wszystkie kręte drogi, które przeszłam. Te wszystkie starania, żeby tylko mnie zauważono. Naginanie swojego charakteru tylko w celu zyskania aprobaty innych. Ważnych. Zapominam o tych najważniejszych. O tobie. Kiedy tylko to sobie uzmysławiam - wywracam kota ogonem. W nadziei oddalam od siebie podejrzenia, piętrzące się poczucie winy, świadomość beznadziei. Może jestem zepsuta już tak na wieczność. Kiedy to się stało? W którym momencie życia zaczęłam gnić tak subtelnie, że nawet tego nie zauważyłam? Co jeszcze pominęłam w ferworze pogoni za spełnieniem naiwnych marzeń? Znów dopada mnie wewnętrzna nostalgia, rozmyślam nad czymś, czego nie da się naprawić. Jestem sama ze swoimi myślami, przegnitym wnętrzem oraz porażką. Wyginam twarz w uśmiechu, który nie obejmuje moich pustych oczu. Rozmawiam z tobą prezentując nienaganne ciało podczas gdy dusza wędruje po orbicie smutków oraz nieudokumentowanych żali. Chcę to wszystko naprawić, a nie wiem jak. Czy w ogóle to jest jeszcze do naprawienia? Spoglądam ci w oczy trochę z nadzieją, trochę z rozpaczą, trochę z nieugiętą dumą. Tak mocno nie znoszę słabości, że wyniszczam w sobie wszystkie dobre odruchy zostawiając odrażający szkielet. Piękny tylko na zewnątrz, tylko dla tych, którzy nie widzą głębiej.
Nie myślę o twoich poświęceniach - przecież głównie zajmuję się sobą. Być może coś do mnie powoli dociera, gdyż uśmiech z każdą sekundą jakby się zamazuje, niknie w oczach. Kąciki ust wydają się być zbyt ciężkie, żeby je dłużej utrzymywać w górze. Wszystkie emocje przytłaczają mnie w tym samym momencie, bijąca z okien szarość w niczym nie pomaga. Z moich płuc wydobywa się kolejne, tym razem głośne westchnięcie.
- To prawda, skończyła się - przytakuję bez większej energii. Mając oczywiście pewien rodzaj niewinności, ten drugi spokojnie czeka na księcia z bajki, który nigdy nie dotrze do zrujnowanej wieży. Zamaczam kolejny raz czerwone usta w czarnej kawie, mrugam przy tym z większą częstotliwością. Odciągam w ten sposób natrętne myśli. Zaraz jednak unoszę wzrok na twoją twarz, nasze dłonie - na ten niecodzienny obrazek kiedy to możemy wyglądać nie jak para przyjaciół, a para kochanków podczas lekkiej scysji. Nie myślę o tym, tak jak nie zauważam spojrzeń obsługi, nie słyszę śmiechów mężczyzn gdzieś nieopodal.
- Wiem, Marcelu. To skarb mieć takiego przyjaciela jak ty. Nie popełniaj moich błędów i nigdy się nie zmieniaj. Później budzisz się samotnie z frustracją u boku nie wiedząc nawet kiedy za bardzo się zapędziłeś w swoim dążeniu do celu - wygłaszam kolejne, ciężkie słowa, które zagęszczają atmosferę, ściskam twoją dłoń. Kolejny, heroiczny wysiłek z mojej strony - uśmiecham się delikatnie. - Lepiej opowiedz mi co u ciebie. - Proszę. To może uratować ten wisielczy nastrój.
Nie myślę o twoich poświęceniach - przecież głównie zajmuję się sobą. Być może coś do mnie powoli dociera, gdyż uśmiech z każdą sekundą jakby się zamazuje, niknie w oczach. Kąciki ust wydają się być zbyt ciężkie, żeby je dłużej utrzymywać w górze. Wszystkie emocje przytłaczają mnie w tym samym momencie, bijąca z okien szarość w niczym nie pomaga. Z moich płuc wydobywa się kolejne, tym razem głośne westchnięcie.
- To prawda, skończyła się - przytakuję bez większej energii. Mając oczywiście pewien rodzaj niewinności, ten drugi spokojnie czeka na księcia z bajki, który nigdy nie dotrze do zrujnowanej wieży. Zamaczam kolejny raz czerwone usta w czarnej kawie, mrugam przy tym z większą częstotliwością. Odciągam w ten sposób natrętne myśli. Zaraz jednak unoszę wzrok na twoją twarz, nasze dłonie - na ten niecodzienny obrazek kiedy to możemy wyglądać nie jak para przyjaciół, a para kochanków podczas lekkiej scysji. Nie myślę o tym, tak jak nie zauważam spojrzeń obsługi, nie słyszę śmiechów mężczyzn gdzieś nieopodal.
- Wiem, Marcelu. To skarb mieć takiego przyjaciela jak ty. Nie popełniaj moich błędów i nigdy się nie zmieniaj. Później budzisz się samotnie z frustracją u boku nie wiedząc nawet kiedy za bardzo się zapędziłeś w swoim dążeniu do celu - wygłaszam kolejne, ciężkie słowa, które zagęszczają atmosferę, ściskam twoją dłoń. Kolejny, heroiczny wysiłek z mojej strony - uśmiecham się delikatnie. - Lepiej opowiedz mi co u ciebie. - Proszę. To może uratować ten wisielczy nastrój.
Oni będą ślicznie żyli,
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
oni miłość obłaskawią,tygrys będzie jadł z ich ręki.
Odette I. Parkinson
Zawód : śpiewaczka operowa
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Staniesz w ogniu, ogień zaprószysz,
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
I od ciebie dom twój się zajmie!
Stleją ściany, sprzęty najdroższe,
A ty z ogniem będziesz się żenił.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Dostrzegł smutek w jej oczach i w jednej chwili przestał poddawać wątpliwości szczerość Odette. Pstryknięcie palcami, sekundowe mignięcie, a Marce już kompletnie zmienił swoją taktykę - o ile oczywiście jakąś miał, gdyż zwykle czynił wszystko bez zastanowienia. Przygnębił go naturalnie egoizm panienki Baudelaire, ale czyż i on sam nie wykazał się podobnym brakiem taktu? Wewnętrzne rozterki dziewczęcia nagle stały się dla Parkinsona zupełnie oczywiste, choć nieznane; może ona też się o niego martwiła i nie chciała zrzucać swoich problemów na jego jakże zapracowane ramiona? Marce poczuł doń niezwykłą czułość oraz silne wzruszenie, porównywalne jedynie do wysłuchiwania występów Odette na wielkiej scenie. Niejednokrotnie wycisnęła mu z oczu całą kaskadę łez, a on zużywał wszystkie swoje jedwabne chusteczki, byle tylko po umknięciu przed blaskiem reflektorów, nie zauważyła śladów płaczu na jego obliczu.
Wrażenie powtarzalności uderzyło go ze zdwojoną siłą, ponieważ to znowu on miał ochotę się rozszlochać - po części ze szczęścia, po trosze ze złości oraz ze wzruszenia. Twardo jednak postanowił, że będzie mężczyzną i nie uroni nawet jednej łezki. Jak na razie wychodziło mu to perfekcyjnie, lecz kiedy rozmowa zeszła na te poważne tory, Marce mimowolnie zesztywniał i w duchu stwierdził, że wolałby zakończyć tę uroczą scenkę widowiskowym wybuchem silnego płaczu oraz uroczym poklepywaniem po plecach, pocieszaniem i lekkimi, platonicznymi pocałunkami w rozwichrzoną czuprynę. Rozumiał aż za dobrze, że nic z tego - musiał wziąć się w garść, przetrawić trudne informacje (zarówno w przekazie, jak i w formie), a nadto spróbować na nie mądrze odpowiedzieć. Przerastało to jego możliwości, lecz Parkinson zawziął się w duchu i postanowił, że nie odpuści, pomimo że będzie to od niego wymagało męczącej, umysłowej gimnastyki.
-Chérie, nigdy tak nie mów, słyszysz? - spytał ostro, nadając swemu francuskiemu wyjątkowo nieprzyjemny, szorstki ton. Nie wiedział, co takiego wydarzyło się z Odette podczas tej czasowej wyrwy w ich znajomości, ale przecież... Teraz wróciła, także do niego i wszystko miało być dobrze. W myślach już snuł plany, układał im wspólny plan dnia. Tak, Marce wierzył w szczęśliwe zakończenie. Zarówno dla Odette, jak i dla siebie, wobec czego postanowił powziąć niedługo nieśmiałe kroki - Serce mi się kraje - wyrzucił z siebie, troszkę pretensjonalnie, ale szczerze, nieco się kurcząc pod nieprzyjemną aurą nakreśloną smukłą, delikatną dłonią panny Baudelaire - Zawsze jesteś mile widziana w moim domu - dodał, wspinając się na wyżyny retoryki i przemycając w śpiewnych głoskach ukryte zaproszenie. Realizowane zresztą teraz, natychmiast, bo po uregulowaniu rachunku, Parkinson nie zważając na wymówki, protesty oraz inne kobiece fanaberie, porwał Odette do siebie, a przy pożegnaniu, kazał jej z pamięci odtworzyć trasę na Egerton Crescent. Musiał mieć pewność, że do niego trafi.
|zt
Wrażenie powtarzalności uderzyło go ze zdwojoną siłą, ponieważ to znowu on miał ochotę się rozszlochać - po części ze szczęścia, po trosze ze złości oraz ze wzruszenia. Twardo jednak postanowił, że będzie mężczyzną i nie uroni nawet jednej łezki. Jak na razie wychodziło mu to perfekcyjnie, lecz kiedy rozmowa zeszła na te poważne tory, Marce mimowolnie zesztywniał i w duchu stwierdził, że wolałby zakończyć tę uroczą scenkę widowiskowym wybuchem silnego płaczu oraz uroczym poklepywaniem po plecach, pocieszaniem i lekkimi, platonicznymi pocałunkami w rozwichrzoną czuprynę. Rozumiał aż za dobrze, że nic z tego - musiał wziąć się w garść, przetrawić trudne informacje (zarówno w przekazie, jak i w formie), a nadto spróbować na nie mądrze odpowiedzieć. Przerastało to jego możliwości, lecz Parkinson zawziął się w duchu i postanowił, że nie odpuści, pomimo że będzie to od niego wymagało męczącej, umysłowej gimnastyki.
-Chérie, nigdy tak nie mów, słyszysz? - spytał ostro, nadając swemu francuskiemu wyjątkowo nieprzyjemny, szorstki ton. Nie wiedział, co takiego wydarzyło się z Odette podczas tej czasowej wyrwy w ich znajomości, ale przecież... Teraz wróciła, także do niego i wszystko miało być dobrze. W myślach już snuł plany, układał im wspólny plan dnia. Tak, Marce wierzył w szczęśliwe zakończenie. Zarówno dla Odette, jak i dla siebie, wobec czego postanowił powziąć niedługo nieśmiałe kroki - Serce mi się kraje - wyrzucił z siebie, troszkę pretensjonalnie, ale szczerze, nieco się kurcząc pod nieprzyjemną aurą nakreśloną smukłą, delikatną dłonią panny Baudelaire - Zawsze jesteś mile widziana w moim domu - dodał, wspinając się na wyżyny retoryki i przemycając w śpiewnych głoskach ukryte zaproszenie. Realizowane zresztą teraz, natychmiast, bo po uregulowaniu rachunku, Parkinson nie zważając na wymówki, protesty oraz inne kobiece fanaberie, porwał Odette do siebie, a przy pożegnaniu, kazał jej z pamięci odtworzyć trasę na Egerton Crescent. Musiał mieć pewność, że do niego trafi.
|zt
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/23.04
Piątkowy wieczór. Łączyłem przyjemne z pożytecznym kiedy umawiałem się z lady Parkinson na odbiór przesyłki. Pomyślałem, że miło jest posłuchać samego Gilderoya Mantykorę, wprost idealnie komponującego się z przedmiotem naszej transakcji. Piękne, o niezwykłym zapachu greckie zioła nie mają sobie równych. Nazwisko muzyka znakomicie dopasowuje się do charakteru małych paczuszek, które miałem w przewieszanej przez ramię torbie. W ogóle to zabawne trochę; Glaucus Travers, jeden z najmniej godnych arystokratów pojawił się nagle w Złotym Zniczu, w którym byłem do tej pory raz w życiu. To nie były moje progi; wolałem raczej proste, przepełnione alkoholem, tytoniem oraz szantami lokale, których w tej dzielnicy na pewno bym nie znalazł. Nie godziło się jednak zapraszać damy do takiej speluny. Szczególnie takiej, która nie powinna była nawet spojrzeć na kogoś o moim nazwisku. Interesy to mimo wszystko interesy, nie wybierają. Ja nie miałem z tym problemu, w ogóle z wieloma rzeczami nie miałem problemu. To zaskakujące, a już na pewno hańbiące, ale nawet gdyby była mugolaczką, nie miałbym oporów przed spotkaniem z nią. Na pewno lady Victoria miałaby o mnie jeszcze niższe mniemanie niż ma teraz po usłyszeniu moich jakże skandalicznych myśli, ale miałem to szczęście, że nie potrafiła w nich czytać. Chyba.
Po przekroczeniu progu restauracji od razu zostałem zmierzony od stóp do głów, co jednak w ogóle mnie nie zdziwiło ani nie zniesmaczyło. Uśmiechałem się serdecznie do wszystkich mijanych czarodziejów. Mój strój, choć bez wątpienia schludny oraz całkiem niezły gatunkowo, na pewno nie był tak bogaty czy elegancki jak pozostałych osób w tymże miejscu. Dostrzegłem to bardzo szybko, ale tym też się nie przejąłem. W końcu wiedziałem gdzie się umówiłem. Nie odważyłbym się zaprosić arystokratkę w mniej dostojne miejsce; musiałem się w związku z tym dostosować do swojego własnego pomysłu.
Zasiadłem przy stoliku najbliższym wyjścia, a jednocześnie ostatnim, który znajdował się tak blisko fortepianu, czyli muzyka, który miał się pojawić lada moment. Spokojnie oczekiwałem lady Parkinson zanim obskoczyło mnie co najmniej dwóch kelnerów. Nie wyglądali na zadowolonych z mojego przybycia, ale znajomość szlacheckich rodów nie pozwalała im na odnoszenie się do mnie bez szacunku. Uprzejmie ich odprawiłem; niegrzecznie byłoby zamawiać cokolwiek bez towarzyszki.
Kiedy ta wreszcie się przede mną pojawiła, kurtuazyjnie wstałem z krzesła odsuwając jedno dla niej oraz proponując pomoc w pozbyciu się wierzchniej szaty.
- Miło mi poznać, lady Parkinson. Glaucus Travers – powitałem ją, wplatając w to własne personalia, trochę celowo pomijając własny tytuł, by z ciekawością oglądać jej reakcję. Chyba niedawna wieść o zostaniu ojcem za kilka miesięcy tak mnie ucieszyła, że nie potrafiłem być do końca poważny. Miałem nadzieję, że kobieta mimo tych przeciwności losu okaże się być profesjonalistką.
Piątkowy wieczór. Łączyłem przyjemne z pożytecznym kiedy umawiałem się z lady Parkinson na odbiór przesyłki. Pomyślałem, że miło jest posłuchać samego Gilderoya Mantykorę, wprost idealnie komponującego się z przedmiotem naszej transakcji. Piękne, o niezwykłym zapachu greckie zioła nie mają sobie równych. Nazwisko muzyka znakomicie dopasowuje się do charakteru małych paczuszek, które miałem w przewieszanej przez ramię torbie. W ogóle to zabawne trochę; Glaucus Travers, jeden z najmniej godnych arystokratów pojawił się nagle w Złotym Zniczu, w którym byłem do tej pory raz w życiu. To nie były moje progi; wolałem raczej proste, przepełnione alkoholem, tytoniem oraz szantami lokale, których w tej dzielnicy na pewno bym nie znalazł. Nie godziło się jednak zapraszać damy do takiej speluny. Szczególnie takiej, która nie powinna była nawet spojrzeć na kogoś o moim nazwisku. Interesy to mimo wszystko interesy, nie wybierają. Ja nie miałem z tym problemu, w ogóle z wieloma rzeczami nie miałem problemu. To zaskakujące, a już na pewno hańbiące, ale nawet gdyby była mugolaczką, nie miałbym oporów przed spotkaniem z nią. Na pewno lady Victoria miałaby o mnie jeszcze niższe mniemanie niż ma teraz po usłyszeniu moich jakże skandalicznych myśli, ale miałem to szczęście, że nie potrafiła w nich czytać. Chyba.
Po przekroczeniu progu restauracji od razu zostałem zmierzony od stóp do głów, co jednak w ogóle mnie nie zdziwiło ani nie zniesmaczyło. Uśmiechałem się serdecznie do wszystkich mijanych czarodziejów. Mój strój, choć bez wątpienia schludny oraz całkiem niezły gatunkowo, na pewno nie był tak bogaty czy elegancki jak pozostałych osób w tymże miejscu. Dostrzegłem to bardzo szybko, ale tym też się nie przejąłem. W końcu wiedziałem gdzie się umówiłem. Nie odważyłbym się zaprosić arystokratkę w mniej dostojne miejsce; musiałem się w związku z tym dostosować do swojego własnego pomysłu.
Zasiadłem przy stoliku najbliższym wyjścia, a jednocześnie ostatnim, który znajdował się tak blisko fortepianu, czyli muzyka, który miał się pojawić lada moment. Spokojnie oczekiwałem lady Parkinson zanim obskoczyło mnie co najmniej dwóch kelnerów. Nie wyglądali na zadowolonych z mojego przybycia, ale znajomość szlacheckich rodów nie pozwalała im na odnoszenie się do mnie bez szacunku. Uprzejmie ich odprawiłem; niegrzecznie byłoby zamawiać cokolwiek bez towarzyszki.
Kiedy ta wreszcie się przede mną pojawiła, kurtuazyjnie wstałem z krzesła odsuwając jedno dla niej oraz proponując pomoc w pozbyciu się wierzchniej szaty.
- Miło mi poznać, lady Parkinson. Glaucus Travers – powitałem ją, wplatając w to własne personalia, trochę celowo pomijając własny tytuł, by z ciekawością oglądać jej reakcję. Chyba niedawna wieść o zostaniu ojcem za kilka miesięcy tak mnie ucieszyła, że nie potrafiłem być do końca poważny. Miałem nadzieję, że kobieta mimo tych przeciwności losu okaże się być profesjonalistką.
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie powinnam zajmować się sprawami zawodowymi. Po pierwsze nie wypadało, po drugie nie byłam do tego stworzona, jednakże, mając na uwadze jakość produktów jakie wytwarzałam i nie mając nikogo zaufanego, kogo mogłabym poprosić o załatwienie tej sprawy, musiałam stawić temu czoła samej. Miałam na dzisiaj umówione spotkanie z lordem Travers, który niedawno odbył wyprawę do Grecji, z której przywiózł wiele ciekawych, pięknie pachnących ziół, które mogłam wykorzystać do stworzenia odpowiednich esencji, które następnie, jeśli odpowiednio by się sprawdziły, mogły być wykorzystywane do produkcji perfum, a potem sprowadzane z Grecji lub hodowane tutaj, w Anglii, na większą skalę w razie mojej potrzeby.
Lord Travers zaprosił mnie do Złotego Znicza, jakże pięknego miejsca, w którym spotkać można było jedynie wyższe statusem społeczeństwo, co niezwykle mi odpowiadało. Jednak, mimo że szłam do takiego miejsca, nie wypadało mi pojawić się tam samej. Dlatego dzień wcześniej uprzedziłam jedną z panien, którą chciałam wziąć jako swoją towarzyszkę, czy też bardziej przyzwoitkę. Nigdy nie lubiłam towarzystwa starszych pań, chociaż wiedziałam, że ojciec wolałby, aby taka osoba mi towarzyszyła. Ufał jednak swoim pracownicom, a kobieta, która była około dziesięć lat starsza ode mnie prezentowała się na tyle dobrze i miała na tyle dobrą opinię, że zdecydowanie, z dwojga złego, wolałam ją. Kazałam się jej więc elegancko ubrać, by następnego dnia trafiła wraz ze mną do Złotych Zniczy.
Miałam na sobie długą, prostą sukienkę o butelkowym kolorze, dokładnie zabudowaną, z długim rękawem. Moją szyję zdobiły tylko korale oraz małe perełki jako kolczyki. Nic nadzwyczajnego, w końcu to spotkanie bardziej “biznesowe”.
Kelner od razu zaprowadził mnie i moją przyzwoitkę do stolika, przy którym siedział już lord Travers. Ten od razu wstał, przywitał mnie i przedstawił.
- Dzień dobry, lordzie. Miło mi pana poznać - odpowiedziałam uprzejmie, dygając chcąc zachowywać wszystkie zasady jakie nas obowiązywały.
Oczywiście pozwoliłam, aby zajął się moim płaszczem, usiadłam na krześle i również pozwoliłam mu, aby przysunął je do stołu. Kobieta, która mi towarzyszyła, usiadła na specjalnym krzesełku niedaleko za mną, aby miała czujne oko na nasze poczynania. Zaraz jednak pojawili się kelnerzy proponując nam coś do jedzenia i do picia, spojrzałam pytająco na lorda, czekając aż zdecyduje się coś zamówić.
Lord Travers zaprosił mnie do Złotego Znicza, jakże pięknego miejsca, w którym spotkać można było jedynie wyższe statusem społeczeństwo, co niezwykle mi odpowiadało. Jednak, mimo że szłam do takiego miejsca, nie wypadało mi pojawić się tam samej. Dlatego dzień wcześniej uprzedziłam jedną z panien, którą chciałam wziąć jako swoją towarzyszkę, czy też bardziej przyzwoitkę. Nigdy nie lubiłam towarzystwa starszych pań, chociaż wiedziałam, że ojciec wolałby, aby taka osoba mi towarzyszyła. Ufał jednak swoim pracownicom, a kobieta, która była około dziesięć lat starsza ode mnie prezentowała się na tyle dobrze i miała na tyle dobrą opinię, że zdecydowanie, z dwojga złego, wolałam ją. Kazałam się jej więc elegancko ubrać, by następnego dnia trafiła wraz ze mną do Złotych Zniczy.
Miałam na sobie długą, prostą sukienkę o butelkowym kolorze, dokładnie zabudowaną, z długim rękawem. Moją szyję zdobiły tylko korale oraz małe perełki jako kolczyki. Nic nadzwyczajnego, w końcu to spotkanie bardziej “biznesowe”.
Kelner od razu zaprowadził mnie i moją przyzwoitkę do stolika, przy którym siedział już lord Travers. Ten od razu wstał, przywitał mnie i przedstawił.
- Dzień dobry, lordzie. Miło mi pana poznać - odpowiedziałam uprzejmie, dygając chcąc zachowywać wszystkie zasady jakie nas obowiązywały.
Oczywiście pozwoliłam, aby zajął się moim płaszczem, usiadłam na krześle i również pozwoliłam mu, aby przysunął je do stołu. Kobieta, która mi towarzyszyła, usiadła na specjalnym krzesełku niedaleko za mną, aby miała czujne oko na nasze poczynania. Zaraz jednak pojawili się kelnerzy proponując nam coś do jedzenia i do picia, spojrzałam pytająco na lorda, czekając aż zdecyduje się coś zamówić.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Och, przyzwoitka. Paradoksalnie spotykałem je tak rzadko, że aż pozwoliłem lekkiemu zdziwieniu odbić się na mojej mimice. Skinąłem jej z uśmiechem głową powracając jednak do lady Parkinson, bo to przecież z nią się tutaj umówiłem. Byłem bardzo ciekawy czy spodobają jej się zapachy Grecji; nie każdemu przypadały one do gustu. Choć egzotyczne, to w dużej mierze również ciężkie nadawały się chyba bardziej dla dojrzałych pań niż młodziutkich arystokratek. Nie znałem się na tym tak naprawdę, to były jedynie moje spekulacje. Na szczęście zabrałem też kilka cytrusowych olejków, które moim zdaniem sprawdziłyby się jako zapach dla eterycznych młódek. Ostateczną decyzję zostawię oczywiście Victorii. Jednak nie wypadało od razu zaczynać od interesów, dlatego odebrałem od kelnerki menu, niezbyt wnikliwie je wertując. Zajęłoby mi to zbyt wiele czasu; kartę mieli naprawdę długą. W międzyczasie na scenę obok wszedł elegancko ubrany mężczyzna oznajmiając, że niedługo odbędzie się fortepianowy koncert Mantykory. Dobrze.
- Poprosimy wino Mouton Rotschild, a ja chętnie spróbowałbym waszej sałatki z kalmarami – powiedziałem kelnerowi, zaraz kierując wzrok ku mojej towarzyszce. – A co dla pani, lady Parkinson? – spytałem uprzejmie. Zamknąłem oraz odłożyłem kartę kiedy już udało nam się złożyć zamówienie. Rozejrzałem się wokół podziwiając delikatny półmrok rozświetlany jedynie świecami. Prawdopodobnie te zabiegi służyły nadaniu odpowiedniego klimatu do szykującego się występu. Nie potrafiłem skupić całej swojej uwagi na jednej rzeczy; mimo wszystko nieczęsto tu byłem, wiele detali stanowiły dla mnie całkowitą nowość. Wbrew przewidywaniom mój dobry humor utrzymywał się. Miałem jedynie nadzieję, że siedząca ze mną szlachcianka nie jest tym faktem skrępowana. Domyślałem się, że większość mężczyzn, z którymi obcuje, jest raczej powściągliwa.
- Wydaje mi się, że nie ma sensu wąchać tych wszystkich specyfików w tym miejscu. Wręczę lady poszczególne zawiniątka, a w razie niezadowolenia może mi je lady odesłać sową. Mimo wszystko szkoda byłoby je wyrzucać – zagaiłem rozmowę sięgając do torby. Uznałem, że bez sensu tak siedzieć i czekać na występ lub jedzenie, przynajmniej opowiem Victorii co dla niej sprowadziłem. – Mam tutaj anyż, gałązki drzewa oliwnego, mirrę, liście wawrzynu, cynamon oraz figi, a z ususzonych kwiatów mam posłonki, kilka rodzajów orchidei, janowców, bugenwilli, lewkonii oraz żółtych maków. I gratisowo olejki cytrynowe, pomarańczowe oraz grapefruitowe. Mam nadzieję, że coś z tego kramu przypadnie panience do gustu – wymieniłem pokrótce zawartość płóciennego pakunku, w którym znajdowały się opisane płócienne woreczki zawierające wskazane przeze mnie przedmioty. Ułożyłem go na blacie stolika. – Najintensywniej to pachnie lewkonia, w Grecji to dopiero robi wrażenie! Była lady kiedyś poza granicami Anglii? – spytałem z ciekawości, choć niestety bardzo w to wątpiłem. Kobiety raczej trzymano w domu na uwięzi, ale kto wie, może się zaskoczę?
- Poprosimy wino Mouton Rotschild, a ja chętnie spróbowałbym waszej sałatki z kalmarami – powiedziałem kelnerowi, zaraz kierując wzrok ku mojej towarzyszce. – A co dla pani, lady Parkinson? – spytałem uprzejmie. Zamknąłem oraz odłożyłem kartę kiedy już udało nam się złożyć zamówienie. Rozejrzałem się wokół podziwiając delikatny półmrok rozświetlany jedynie świecami. Prawdopodobnie te zabiegi służyły nadaniu odpowiedniego klimatu do szykującego się występu. Nie potrafiłem skupić całej swojej uwagi na jednej rzeczy; mimo wszystko nieczęsto tu byłem, wiele detali stanowiły dla mnie całkowitą nowość. Wbrew przewidywaniom mój dobry humor utrzymywał się. Miałem jedynie nadzieję, że siedząca ze mną szlachcianka nie jest tym faktem skrępowana. Domyślałem się, że większość mężczyzn, z którymi obcuje, jest raczej powściągliwa.
- Wydaje mi się, że nie ma sensu wąchać tych wszystkich specyfików w tym miejscu. Wręczę lady poszczególne zawiniątka, a w razie niezadowolenia może mi je lady odesłać sową. Mimo wszystko szkoda byłoby je wyrzucać – zagaiłem rozmowę sięgając do torby. Uznałem, że bez sensu tak siedzieć i czekać na występ lub jedzenie, przynajmniej opowiem Victorii co dla niej sprowadziłem. – Mam tutaj anyż, gałązki drzewa oliwnego, mirrę, liście wawrzynu, cynamon oraz figi, a z ususzonych kwiatów mam posłonki, kilka rodzajów orchidei, janowców, bugenwilli, lewkonii oraz żółtych maków. I gratisowo olejki cytrynowe, pomarańczowe oraz grapefruitowe. Mam nadzieję, że coś z tego kramu przypadnie panience do gustu – wymieniłem pokrótce zawartość płóciennego pakunku, w którym znajdowały się opisane płócienne woreczki zawierające wskazane przeze mnie przedmioty. Ułożyłem go na blacie stolika. – Najintensywniej to pachnie lewkonia, w Grecji to dopiero robi wrażenie! Była lady kiedyś poza granicami Anglii? – spytałem z ciekawości, choć niestety bardzo w to wątpiłem. Kobiety raczej trzymano w domu na uwięzi, ale kto wie, może się zaskoczę?
i'm a storm with skin
Glaucus Travers
Zawód : żeglarz
Wiek : 31
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Kiedy rum zaszumi w głowie cały świat nabiera treści, wtedy chętniej słucha człowiek morskich opowieści!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie czułam się skrępowana obecnością przyzwoitki. Była ona naturalnym elementem życia każdej młodej szlachcianki, gdybym pojawiła się bez niej ludzi mogłaby obejść głupia plotka mówiąca o tym, jakobym spotykała się z lordem Traversem. Cóż z tego, że miał żonę, ludzie są głupi i zaraz rozesłali by niepotrzebne plotki. I on miałby nieprzyjemności, a przede wszystkim to ja je miałam. A na to pozwolić nie mogłam.
Ciekawa byłam tego, co przywiózł mi lord Travers. Miałam już okazję wąchać perfumy inspirowane zapachami półwyspu bałkańskiego, jednak nigdy nie miałam okazji sama taki skonstruować. Aby naprawdę wczuć się w tamtejsze klimaty i zapachy musiałabym tam być, jednak nie wolno mi było opuszczać Anglii bez zgody ojca, a ten nigdy nie zgodziłby się na tak daleką i niebezpieczną podróż. Musiałam się więc zadowolić tym, co zostało mi podarowane.
- Skoro jesteśmy przy owocach morza, to ja poproszę sałatkę z krewetkami - poprosiłam.
Oddałam kartę i rozpoczęło się nasze oczekiwanie na posiłek. Między nami zapadła chwila ciszy, lord Travers rozglądał się z zaciekawieniem po pomieszczeniu, dla mnie nie było tu jednak nic nowego. Wystrój jak wystrój, tak jak w każdej porządnej restauracji tak i tutaj było pełno przepychu, ozdób i elementów nadający odpowiedni klimat.
Wsłuchałam się w słowa lorda kiedy zdecydował się już odezwać i przytaknęłam mu głową. Faktycznie, w pomieszczeniu było zbyt wiele różnych zapachów, abym mogła wyczuć aromat tego, co mi przywiózł. Przysunęłam do siebie jednak pakunki i kilka z nich delikatnie otworzyłam sprawdzając, czy dane rośliny pokrywają się z moją wizją na ich temat.
- Masz lordzie rację, zabiorę je do pracowni i tam się nad nimi zastanowię. Oczywiście, co nie będzie mi potrzebne odeślę, a należytą zapłatą zajmie się księgowość Domu Mody - poinformowałam go.
Przecież to nie ja zajmowałabym się finansami i regulowaniem odpowiednich rachunków. I tak bardzo dużo zrobiłam już przez samo pojawienie się tutaj. Pannie nie przystoi rozmawiać z mężczyzną o sprawach zawodowych, ale musiałam trochę nagiąć zasady, tak jak wcześniej wspomniałam byłam jedyną i idealną osobą do tego, aby się tym zająć.
Lord wymieniał tyle różnorakich gatunków i okazów, które dla mnie przywiózł. Ich same nazwy już pobudzały moją wyobraźnie i naprawdę nie mogłam doczekać się, aż w końcu będę mogła je powąchać i zacząć wyciągać z nich esencję.
- Na pewno niedługo się przekonam, liczę, że wybrał pan, lordzie, najlepsze okazy - dodałam od siebie lekko się uśmiechając. - Nie, niestety nigdy nie miałam okazji opuścić Anglii. Podróże w tych czasach są bardzo niebezpieczne, nic więc dziwnego, że ojciec nie pozwala mi podróżować. Chociaż, jak tak lord opowiada, to przyznam, że żałuję, że nie mogę sama sprawdzić jak ta… lewkonia pachnie w środowisku naturalnym.
Rozmarzyłam się lekko, wyobraziłam sobie Grecję i chociaż nie miałam pojęcia jak ona wygląda, kompletnie mi to nie przeszkadzało, a tam zobaczyłam piękne połacie lewkonii, które sam wyglądem zwaliły by mnie z nóg.
Jednak moje rozmyślania przerwał kelner podając przed nami posiłek. Nie muszę mówić, że nie bardzo mi się to podobało. Zwróciłam swój wzrok w stronę lorda przechylając delikatnie głowę.
- Proszę mi opowiedzieć jak wygląda Grecja - poprosiłam.
Ciekawa byłam tego, co przywiózł mi lord Travers. Miałam już okazję wąchać perfumy inspirowane zapachami półwyspu bałkańskiego, jednak nigdy nie miałam okazji sama taki skonstruować. Aby naprawdę wczuć się w tamtejsze klimaty i zapachy musiałabym tam być, jednak nie wolno mi było opuszczać Anglii bez zgody ojca, a ten nigdy nie zgodziłby się na tak daleką i niebezpieczną podróż. Musiałam się więc zadowolić tym, co zostało mi podarowane.
- Skoro jesteśmy przy owocach morza, to ja poproszę sałatkę z krewetkami - poprosiłam.
Oddałam kartę i rozpoczęło się nasze oczekiwanie na posiłek. Między nami zapadła chwila ciszy, lord Travers rozglądał się z zaciekawieniem po pomieszczeniu, dla mnie nie było tu jednak nic nowego. Wystrój jak wystrój, tak jak w każdej porządnej restauracji tak i tutaj było pełno przepychu, ozdób i elementów nadający odpowiedni klimat.
Wsłuchałam się w słowa lorda kiedy zdecydował się już odezwać i przytaknęłam mu głową. Faktycznie, w pomieszczeniu było zbyt wiele różnych zapachów, abym mogła wyczuć aromat tego, co mi przywiózł. Przysunęłam do siebie jednak pakunki i kilka z nich delikatnie otworzyłam sprawdzając, czy dane rośliny pokrywają się z moją wizją na ich temat.
- Masz lordzie rację, zabiorę je do pracowni i tam się nad nimi zastanowię. Oczywiście, co nie będzie mi potrzebne odeślę, a należytą zapłatą zajmie się księgowość Domu Mody - poinformowałam go.
Przecież to nie ja zajmowałabym się finansami i regulowaniem odpowiednich rachunków. I tak bardzo dużo zrobiłam już przez samo pojawienie się tutaj. Pannie nie przystoi rozmawiać z mężczyzną o sprawach zawodowych, ale musiałam trochę nagiąć zasady, tak jak wcześniej wspomniałam byłam jedyną i idealną osobą do tego, aby się tym zająć.
Lord wymieniał tyle różnorakich gatunków i okazów, które dla mnie przywiózł. Ich same nazwy już pobudzały moją wyobraźnie i naprawdę nie mogłam doczekać się, aż w końcu będę mogła je powąchać i zacząć wyciągać z nich esencję.
- Na pewno niedługo się przekonam, liczę, że wybrał pan, lordzie, najlepsze okazy - dodałam od siebie lekko się uśmiechając. - Nie, niestety nigdy nie miałam okazji opuścić Anglii. Podróże w tych czasach są bardzo niebezpieczne, nic więc dziwnego, że ojciec nie pozwala mi podróżować. Chociaż, jak tak lord opowiada, to przyznam, że żałuję, że nie mogę sama sprawdzić jak ta… lewkonia pachnie w środowisku naturalnym.
Rozmarzyłam się lekko, wyobraziłam sobie Grecję i chociaż nie miałam pojęcia jak ona wygląda, kompletnie mi to nie przeszkadzało, a tam zobaczyłam piękne połacie lewkonii, które sam wyglądem zwaliły by mnie z nóg.
Jednak moje rozmyślania przerwał kelner podając przed nami posiłek. Nie muszę mówić, że nie bardzo mi się to podobało. Zwróciłam swój wzrok w stronę lorda przechylając delikatnie głowę.
- Proszę mi opowiedzieć jak wygląda Grecja - poprosiłam.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Złoty Znicz
Szybka odpowiedź