Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja
Jezioro Loch Morar
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Loch Morar
Na dalekiej północy, w malowniczej Szkocji, leży jedno z licznych jezior - Loch Morar. Ma ponad dziewiętnaście kilometrów długości, a jego głębokość sięga ponad trzystu metrów, co czyni go najgłębszym jeziorem Wysp Brytyjskich.
Okolica zachwyca; wzgórza wokół Loch Morar są malownicze i zielone, co dziwi - w zdecydowanej większości niezamieszkałe. Nawet typowe dla Szkocji rude krowy trudno tu znaleźć. Być może za sprawą pogłosek, których od kilku dekad jest coraz więcej - mówią o potworze w głębinach zwanym Morag. Jego istnienie nie zostało jednak potwierdzone nawet przez czarodziejów.
Okolica zachwyca; wzgórza wokół Loch Morar są malownicze i zielone, co dziwi - w zdecydowanej większości niezamieszkałe. Nawet typowe dla Szkocji rude krowy trudno tu znaleźć. Być może za sprawą pogłosek, których od kilku dekad jest coraz więcej - mówią o potworze w głębinach zwanym Morag. Jego istnienie nie zostało jednak potwierdzone nawet przez czarodziejów.
Bał się, że nie uda mu się dotrzeć do stworzonego przez Burke'a portalu - że zostanie pogrzebany żywcem w tym przeklętym zamczysku, o którym cały czarodziejski świat już dawno zapomniał. Miał jednak nieco szczęścia; wyczarowana nie tak dawno Bąblogłowa uchroniła go przed spadającym ze sklepienia kamieniem, oberwał za to w lewy bark, na co zareagował paskudnym żeglarskim przekleństwem. Nie był pewien, co dzieje się z siostrą, nie było również czasu na zatrzymanie się i upewnienie, że Caley daje sobie radę; musieli biec co sił w nogach, by podążyć śladem Botta, nim zostaną zgnieceni przez walącą się w ruinę twierdzę. Wpadł w portal - otoczyła go lepka, chłodna i nieprzenikniona ciemność. Czy była to droga ucieczki, czy kolejna pułapka dawno zmarłego alchemika...? Nadwyrężona już psychika Goyle'a podsuwała mu same najgorsze obrazy, przypominała mu rozpaczliwe nawoływania syna, im dłużej jednak opadał w ciemność, tym odleglejsze stawały się obawy.
Obudziło go uderzenie o ziemię. Z początku nie pamiętał o całej tej wyprawie, o portalu czy walącym się zamku; obstawiał raczej, że budzi się po kolejnej całonocnej libacji w jednej z portowych tawern. Po chwili zrozumiał, że nie leży na deskach, pod stołem, a na zbitej ziemi, co więcej - że ktoś do niego mówi. Jednak co? Jęknął cicho, miał problemy ze wstaniem o własnych siłach; odezwały się wszelkie rany, które odniósł w trakcie eskapady. Nie mógł jednak pozwolić sobie na dalsze leżenie na trawie. W końcu dotarł do niego sens słów Ormunda, tego grubego parobka Delaneya; podziałały one na żeglarza niczym kubeł zimnej wody. Czyżby zabrał on klejnot? Dźwignął się, najpierw na kolana, później na równe nogi, by ujrzeć, jak wspomniany czarodziej podaje dłoń Caley - chwała Merlinowi, że żyła - a za nim majaczący w oddali namiot. Rozejrzał się dookoła wciąż nieco nieprzytomnym wzrokiem, by upewnić się, czy wszystkim udało się dotrzeć do portalu; po chwili dotarło do niego, że słońce dopiero wspinało się na horyzont. Ile czasu spędzili w Avendonie...?
Powlókł się w stronę namiotu, przemarznięty do szpiku kości, drżący z zimna, wiedziony zarówno wizją pomocy uzdrowicieli, jak i grzanym winem, o którym wspomniał Ormund. Chciał usiąść, zapaść się w miękkim fotelu i zapomnieć o całym tym koszmarze; chciał otrzymać obiecaną zapłatę, odpocząć, a w końcu - wrócić do swej posiadłości. Gdy pracownicy Delaneya pytali o szczegóły, mówił tyle, ile uznał za słuszne - nie odpowiadał więc wcale lub zdawkowo. Jeśli ktoś inny zechciałby zrelacjonować przebieg wyprawy, nie miał zamiaru interweniować; nie dbał o to, czy ich pracodawca pozna detale, nie za to im w końcu płacił - najważniejszym było, by otrzymał klejnot.
Po jakimś czasie, gdy uzdrowicielka zajęła się zarówno jego ciałem, jak i umysłem, a ubranie samoistnie wyschło, Caelan postanowił zniknąć. To był długi dzień.
| zt
Bardzo dziękuję za event, było super, jestem fanką
Obudziło go uderzenie o ziemię. Z początku nie pamiętał o całej tej wyprawie, o portalu czy walącym się zamku; obstawiał raczej, że budzi się po kolejnej całonocnej libacji w jednej z portowych tawern. Po chwili zrozumiał, że nie leży na deskach, pod stołem, a na zbitej ziemi, co więcej - że ktoś do niego mówi. Jednak co? Jęknął cicho, miał problemy ze wstaniem o własnych siłach; odezwały się wszelkie rany, które odniósł w trakcie eskapady. Nie mógł jednak pozwolić sobie na dalsze leżenie na trawie. W końcu dotarł do niego sens słów Ormunda, tego grubego parobka Delaneya; podziałały one na żeglarza niczym kubeł zimnej wody. Czyżby zabrał on klejnot? Dźwignął się, najpierw na kolana, później na równe nogi, by ujrzeć, jak wspomniany czarodziej podaje dłoń Caley - chwała Merlinowi, że żyła - a za nim majaczący w oddali namiot. Rozejrzał się dookoła wciąż nieco nieprzytomnym wzrokiem, by upewnić się, czy wszystkim udało się dotrzeć do portalu; po chwili dotarło do niego, że słońce dopiero wspinało się na horyzont. Ile czasu spędzili w Avendonie...?
Powlókł się w stronę namiotu, przemarznięty do szpiku kości, drżący z zimna, wiedziony zarówno wizją pomocy uzdrowicieli, jak i grzanym winem, o którym wspomniał Ormund. Chciał usiąść, zapaść się w miękkim fotelu i zapomnieć o całym tym koszmarze; chciał otrzymać obiecaną zapłatę, odpocząć, a w końcu - wrócić do swej posiadłości. Gdy pracownicy Delaneya pytali o szczegóły, mówił tyle, ile uznał za słuszne - nie odpowiadał więc wcale lub zdawkowo. Jeśli ktoś inny zechciałby zrelacjonować przebieg wyprawy, nie miał zamiaru interweniować; nie dbał o to, czy ich pracodawca pozna detale, nie za to im w końcu płacił - najważniejszym było, by otrzymał klejnot.
Po jakimś czasie, gdy uzdrowicielka zajęła się zarówno jego ciałem, jak i umysłem, a ubranie samoistnie wyschło, Caelan postanowił zniknąć. To był długi dzień.
| zt
Bardzo dziękuję za event, było super, jestem fanką
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przez chwilę wydawało mu się, że nie uda mu się przejść przez portal, mimo że znajdował się tuż przy nim. Wystarczyło, że po prostu zrobi jeden krok i opuści ten przeklęty zamek na zawsze. A jednak spadające kamienie uprzykrzyły mu plany i uderzyły go w ramię, ale to jedynie jeszcze bardziej go otrzeźwiło i przypomniało o potrzebie bardzo szybkiej ucieczki. Tylko Bott musiał mu się wepchnąć, omal nie zwalając go z nóg. Wreszcie udało mu się przeskoczyć przez portal, a widok nieba i oddech świeżego powietrza pozwoliły mu zapomnieć o zachowaniu tego idioty. Wstał, mrużąc oczy, które zdążyły się przez te parę godzin (A może kilkanaście? Nie potrafił ocenić jak długo tam siedzieli) odzwyczaić od codziennego światła. Powędrował za mężczyznami do namiotu, pierwsze na co mając ochotę to te wspomniane wcześniej grzane wino. Wziął w ręce ciepły dzbaneczek i dopiero wtedy pozwolił sobie usiąść i odpocząć. Nie miał siły na opowiadanie historyjek, prawdę powiedziawszy, w tej chwili najbardziej marzył o powrocie do domu. Wymusił z siebie jednak krótkie wyjaśnienia kiedy uzdrowiciel zajął się leczeniem jego ran. Niby nie był do końca zadowolony tą wyprawą, a jednak poczuł przyjemny dreszcz emocji za którym już zdążył zatęsknić. Zdecydowanie nie mógł pozwolić, żeby nowe rodowe obowiązki przeszkodziły mu w rozwijaniu pasji - taka podróż od czasu do czasu na pewno dobrze mu zrobi, oderwie go od problemów wszystkich ciotek i kuzynów.
Zdziwił go trochę mieszek artefaktów, który otrzymał. Przyjął go, choć z dozą rezerwy - nie chciało mu się wierzyć, że znajdzie tam coś szczególnego uwagi. Głupio jednak byłoby tego nie sprawdzić, więc schował mieszek do kieszeni, napotykając tam kryształową fiolkę z resztą krwi. Oddał ją któremuś z mężczyzn, zdążył już zapomnieć ich imiona, po czym zebrał się do wyjścia z namiotu. Pożegnał się z Magnusem i Zacharym uściskiem dłoni (z Rowlem koniecznie musiał się wkrótce spotkać) i wrócił do Durham. Pomimo interwencji uzdrowicielki, czuł, że prześpi cały następny dzień.
zt
Zdziwił go trochę mieszek artefaktów, który otrzymał. Przyjął go, choć z dozą rezerwy - nie chciało mu się wierzyć, że znajdzie tam coś szczególnego uwagi. Głupio jednak byłoby tego nie sprawdzić, więc schował mieszek do kieszeni, napotykając tam kryształową fiolkę z resztą krwi. Oddał ją któremuś z mężczyzn, zdążył już zapomnieć ich imiona, po czym zebrał się do wyjścia z namiotu. Pożegnał się z Magnusem i Zacharym uściskiem dłoni (z Rowlem koniecznie musiał się wkrótce spotkać) i wrócił do Durham. Pomimo interwencji uzdrowicielki, czuł, że prześpi cały następny dzień.
zt
We build castles with our fears and sleep in them like
kings and queens
kings and queens
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przygotowywała się do tej podróży już od momentu, gdy w jej dłonie wpadł raport – odrzucony z powodu powiązań ze zbyt wpływowymi ludźmi, czarodziejami, których wszyscy zaangażowani chcieli widzieć za grubymi kratami więzienia, ale nikomu jeszcze nie udało się do nich dotrzeć. Polityka nie pozwalała na ich ściganie, zamazywała tropy, uniemożliwiała przejście organom, którym zależało w tej chwili na doprowadzeniu świata czarodziejów do stanu pokoju. Smocze jaja były tak naprawdę efektem ubocznym, zaledwie przynętą na jej czuły węch, punktem, który mogła pokazać Percivalowi i zaangażować go w śledztwo jako swojego sojusznika. U podstawy jej zainteresowania leżało jednak nazwisko, które od dawna była dla Biura Aurorów zaledwie falą głosu, zbitką liter w nazwisku – czarnoksiężnik współuczestniczący w wielu zbrodniach, ale umykający aurorom niczym szczur, stanowiący zaledwie cień podejrzeń. Przesłuchiwany przez nią świadek nie wspomniał o nim raz w ciągu ich rozmowy – przydomek „Mahoń” padło kilkukrotnie, razem z innymi, których ciała gniły już od dawna pod ziemią, jak się dowiedziała. To nie była świeża sprawa sprzed tygodnia, raport napisany był później, kiedy zgromadzono potrzebne dane. Nikt się jednak pod nim nie podpisał – nie zdążył czy wolał uniknąć przykrych konsekwencji?
Dłonią objęła sznurki w plecaku, zatrzymując się w tej figurze jak zaklęty w marmurze posąg. Pozwalała, by pytania rodziły się pod ściśniętymi w niską kitę ciemnymi włosami, mimowolnie oczekując też znikąd odpowiedzi. Nie nadeszły, ale nie dziwiło ją to. Nadejdą w Kinloch Hourn, na to przynajmniej miała nadzieję. Poruszyła się w końcu i sprawdziła po raz ostatni, czy w skórzanej torbie wszystkie było – zwinięty koc na samym dnie, dodatkowy sweter, nawet ciepłe skarpetki i spodnie, niemal zredukowane do wielkości większej kości do gry, pamiętała jeszcze instrukcje ojca. Między materiały włożyła wodę w bukłaku i kilka kanapek. Bała się, jakie warunki ich tam spotkają. To nie miał być niedzielny spacer, a wspinaczka po okołogórskich wzgórzach. Oby tylko nie natknęli się na śnieżną zamieć. Albo cholera wie jeszcze co.
Jako ostatnie ubrała na siebie gruby płaszcz, owinęła wokół szyi szalik, a na głowę założyła podbijaną owczą wełną pilotkę. Założyła na plecy torbę. Spojrzała w stronę żerdzi. Kluska poleciała już wczoraj, mieli do niej dołączyć. Cichy trzask magii wywołał krótki podmuch, który zakłócił spokój lawendowej kotary, podwijając ją ku górze. Cisza domu na Hartlake Road zamieniła się w gwarny poranek pubu „Ostatnia stacja”. Percy już tam stał, wypatrzyła go, jego twarz chowającą się w jednej z bardziej odosobnionych zakątków lokalu. Nie rozmawiali długo, na szczegóły przyjdzie czas, gdy dotrą na miejsce. Krótko wytłumaczyła mu, jaki jest cel ich teleportacji – dokładnie Kinloch Hourn, kilka domów na końcu drogi przy górskim szlaku. Stamtąd wyruszą dalej. Barman mógł zauważyć, jak znikają oboje, jak brutalna siła magii ciągnie ich za pępki do samych głębokich, szkockich ziem.
W Kinloch Hourn przywitała ich biała płomykówka, której pióra lekko podrygiwały w tańcu, gdy zawiewał zimny wiatr. Jackie poczuła pierwsze śnieżne podszczypywania na odsłoniętym nosie i policzkach. Zagwizdała na Kluskę, ta zleciała jej na ramię, wygodnie kokosząc się przy szaliku.
– Stwierdziłam, że będzie dobrą przewodniczką. – wyjęła z kieszeni mapę, od razu pokazując ją Percy’emu, wskazując miejsca, o których słyszała z ust więźnia. – Ten szlak zamknięto kilka lat przed anomaliami z powodu częstych odwiedzin trolli. Nie wiem, czy wciąż tam są, ale lepiej, żebyśmy uważali. Wydaje mi się, że to najlepsza trasa. Najkrótsza, ta wiodąca przez przesmyk, jest niebezpieczna, zagrożenie lawinowe jest zbyt duże. Na najdłuższą nie mamy czasu i za bardzo zmęczymy się, chodząc przez cały dzień. – wyjaśniała mu, kolejne punkty wskazując palcem na drukowanych rysunkach. – Musimy dojść do tego wzniesienia, stamtąd przedostać się przez las, a potem zejść do jaskini, gdzie będzie Hendrick. Przynajmniej tak sądzę. Masz dobrą orientację w terenie? I musisz opowiedzieć mi o tych jajach. W jakim one były stanie, kiedy widziałeś je po raz ostatni? Istnieje szansa, że coś już się z nich… wykluło? Kompletnie nie znam się na smokach.
Kiedy ustalili szczegóły, schowała mapę do kieszeni i wskazała mu szlak. Wędrówkę czas było zacząć.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nawet gdyby spróbował, nie potrafiłby opisać słowami, jak ważna była dla niego ta podróż – i jak istotny był w tym wszystkim fakt, że Jackie zdecydowała się zaufać mu na tyle, żeby pozwolić mu zaangażować się w sprawę. Nierozwiązana kwestia zniknięcia jaj ogniomiotów ciągnęła się za nim jak cień od wielu miesięcy, a chociaż teoretycznie odnalezienie zguby nie leżało już w jego interesie, to z jakiegoś powodu nie potrafił jej odpuścić; być może chodziło o to, że raz już prawie zbliżył się do sedna – w Kumbrii, nim przeszkodziła mu przeklęta anomalia – a może winowajcą była złożona, lecz odłożona w czasie obietnica, ale gdziekolwiek nie leżałaby przyczyna, to coś go w tym poplątanym chaosie mocno uwierało, nie pozwalając mu na przejście obok propozycji Jackie obojętnie. Zapewne wbrew zdrowemu rozsądkowi; zwracanie na siebie uwagi podejrzanych kręgów w obecnych okolicznościach mogłoby się wydawać lekkomyślnym proszeniem się o kłopoty, a sam Percival skłamałby, mówiąc, że ani przez moment nie przeszło mu przez myśl, iż trop – do tej pory martwy, niespodziewanie odświeżony – mógł stanowić po prostu sprytnie zastawioną pułapkę, ale tym razem znajomość ryzyka nie miała powstrzymać go przed jego podjęciem. Ufał zresztą ocenie Jackie – i ufał jej umiejętnościom, dlatego tak naprawdę nie wahał się nawet przez moment: ani w trakcie starannego kompletowania górskiego ekwipunku, ani później, gdy czekał na nią najdalszym kącie Ostatniej stacji, starając się zrozumieć, co właściwie czuł w związku z tą wyprawą.
Nie doszedł do żadnych sensownych wniosków.
Podniósł się z miejsca, gdy tylko ją zobaczył, bezwiednie poprawiając skórzane paski solidnego, ciężkiego plecaka. Grudniowa pogoń za żmijoząbką pokazała mu, jak trudne potrafiły być szkockie góry – zwłaszcza zimą – dlatego ubrany był jak do wspinaczki, w ciężkie, wzmocnione smoczą skórą buty i ciepły płaszcz, mający chronić go zarówno przed mrozem, jak i dokuczliwą wilgocią. Ze sobą niósł wszystko, co niezbędne: prowiant i wodę, przede wszystkim, linę, dodatkowy koc i kilka podstawowych eliksirów, a także specjalnie przygotowaną skrzynię – magicznie pomniejszoną i upchniętą do plecaka, w której miał nadzieję – jeszcze dosyć wątłą, ale istniejącą – umieścić odnalezione jaja.
Wysłuchał uważnie instrukcji przekazanych mu przez Jackie, powstrzymując z trudem cisnące się na usta pytania, których z oczywistych względów nie chciał zadawać w zatłoczonym pubie. Już i tak musieli wyglądać podejrzanie, zaopatrzeni jak na pieszą i wymagającą przeprawę, i przez moment pożałował nawet, że zaproponował Ostatnią stację jako miejsce spotkania – ale ledwie teleportacja przeniosła ich setki mil dalej, a jego twarz owionęło lodowate, świeże powietrze, wszystkie te myśli wyparowały z jego głowy. Było tak, odkąd pamiętał; otwarte przestrzenie, tak różne i dalekie od dusznych korytarzy i eleganckich komnat, działały na niego orzeźwiająco i po prostu dobrze, paradoksalnie czuł się też wśród nich bezpieczniej – nawet ze świadomością, że znajdował się na terenie kompletnie odsłoniętym. – Wiedziała, że ma na ciebie czekać aż tutaj? – zapytał, naciągając mocniej czapkę na uszy i przyglądając się jasnej sowie, którą niejednokrotnie widział już na parapecie kuchennego okna w Sennen. – Niesamowicie mądre stworzenie – zauważył z autentycznym uznaniem, dźwięczącym między sylabami; magiczne zwierzęta nigdy nie przestawały go zadziwiać – bez względu na to, czy miał do czynienia z sowami, czy potężnymi istotami, takimi jak smoki. Czarodzieje naprawdę mogliby się wiele od nich nauczyć, gdyby tylko zechcieli spróbować.
Nachylił się ostrożnie nad wyciągniętą przez Jackie mapą, częściowo, by lepiej widzieć, w większości – by osłonić szamoczący się pergamin przed wiatrem, gotowym wyrwać szkic z ich rąk. – Ten tutaj? – upewnił się, wskazując na właściwy szlak – a następnie zamieniając się w słuch, spojrzeniem śledząc starannie nakreślone linie i instynktownie analizując wszystkie możliwości, w międzyczasie wykładane skrupulatnie przez aurorkę. Pokiwał głową. – Trolle rzadko opuszczają swoje groty w taką pogodę, ale tak czy inaczej – wydają się mniejszym zagrożeniem niż lawina – przyznał, przekręcając głowę pod innym kątem, żeby odczytać jedną z nakreślonych na mapie nazw. Uśmiechnął się pod nosem, słysząc pytanie o orientację w terenie. – Nienajgorszą – odpowiedział, poruszanie się po górach czy pustkowiach nie stanowiło dla niego pierwszyzny; sporą część młodości spędził w końcu właśnie na tym, na tropieniu smoków w miejscach, w które ludzie zazwyczaj się nie zapuszczali. – Ten Hendrick – podjął, prostując się i odrywając spojrzenie od mapy, a zamiast tego przenosząc je na profil Jackie. – Podejrzewamy, co jeszcze może tam ukrywać? Schowanie się w jaskini na końcu świata wydaje się sporym poświęceniem, nawet jak na przemytnika smoczych jaj. – Smoki były bezcenne, wiedział o tym – ale cała ta sprawa wydawała mu się czymś więcej, stając się bardziej pogmatwaną, im dłużej się nad nią pochylał. – Nie widziałem ich – powiedział po chwili, tłumiąc westchnięcie. – Skradziono je ze statku płynącego do Anglii. Grupa, która miała je pod opieką, była pod moim nadzorem – ale nie byłem osobiście jej częścią. To było we wrześniu, minęło sporo czasu, ale to nie musi niczego oznaczać: smoczyca ogrzewa jaja własnym ogniem nim się wyklują, jeżeli nie miały zapewnionych odpowiednich warunków, nie powinno się to stać. Ale to tylko spekulacje. – Wzruszył ramionami. – W Kumbrii miałem spotkać się z handlarzem, który twierdził, że ma na sprzedaż jaja ogniomiotów. Wiadomo, co się z nim stało? – zapytał; jeśli Jackie przyglądała się tej sprawie, istniała możliwość, że natrafiła na wzmiankę na ten temat w jednym ze swoich raportów.
Kiedy wyruszyli, przez dłuższą chwilę szedł w milczeniu, mnąc w ustach pytanie, które dręczyło go właściwie od początku – to jest od momentu, w którym otrzymał od Jackie list z propozycją zbadania stygnącego w Kinloch Hourn tropu. Pytanie na tyle istotne, że prawdopodobnie powinien był zadać je od razu, początkowo jednak wyprawa wydawała mu się na tyle abstrakcyjna, że sądził, że nie musiał – a później zwyczajnie nie wiedział, jak. – Jackie, jest jeszcze jedna rzecz – odezwał się w końcu, przerywając ciszę. – Jeśli znajdziemy te jaja albo smoczęta – ta sprawa ciągnie się od czasu mojej pracy w ministerstwie i wiem, że zgodnie z zasadami powinna się tam zakończyć – ale chyba nie jestem w stanie na to pozwolić – powiedział tonem, który sugerował, że na pewno nie był w stanie na to pozwolić. Zerknął na nią z ukosa, starając się wychwycić oświetloną chłodnym, bladym światłem twarz, żeby zbadać jej reakcję. – Jeżeli przekażemy je z powrotem ministerstwu, w najlepszym wypadku trafią do Rosierów – dodał niepewnie; nie wiedział, co Greengrassowie pomyśleliby o przygarnięciu do siebie trójki ogniomiotów podejrzanego pochodzenia, ale co do jednego nie miał wątpliwości: jeżeli smoki trafią pod skrzydła departamentu, nigdy więcej ich nie zobaczą.
Pytanie, wciąż niezadane, zawisło niewygodnie w dzielącym ich powietrzu.
Nie doszedł do żadnych sensownych wniosków.
Podniósł się z miejsca, gdy tylko ją zobaczył, bezwiednie poprawiając skórzane paski solidnego, ciężkiego plecaka. Grudniowa pogoń za żmijoząbką pokazała mu, jak trudne potrafiły być szkockie góry – zwłaszcza zimą – dlatego ubrany był jak do wspinaczki, w ciężkie, wzmocnione smoczą skórą buty i ciepły płaszcz, mający chronić go zarówno przed mrozem, jak i dokuczliwą wilgocią. Ze sobą niósł wszystko, co niezbędne: prowiant i wodę, przede wszystkim, linę, dodatkowy koc i kilka podstawowych eliksirów, a także specjalnie przygotowaną skrzynię – magicznie pomniejszoną i upchniętą do plecaka, w której miał nadzieję – jeszcze dosyć wątłą, ale istniejącą – umieścić odnalezione jaja.
Wysłuchał uważnie instrukcji przekazanych mu przez Jackie, powstrzymując z trudem cisnące się na usta pytania, których z oczywistych względów nie chciał zadawać w zatłoczonym pubie. Już i tak musieli wyglądać podejrzanie, zaopatrzeni jak na pieszą i wymagającą przeprawę, i przez moment pożałował nawet, że zaproponował Ostatnią stację jako miejsce spotkania – ale ledwie teleportacja przeniosła ich setki mil dalej, a jego twarz owionęło lodowate, świeże powietrze, wszystkie te myśli wyparowały z jego głowy. Było tak, odkąd pamiętał; otwarte przestrzenie, tak różne i dalekie od dusznych korytarzy i eleganckich komnat, działały na niego orzeźwiająco i po prostu dobrze, paradoksalnie czuł się też wśród nich bezpieczniej – nawet ze świadomością, że znajdował się na terenie kompletnie odsłoniętym. – Wiedziała, że ma na ciebie czekać aż tutaj? – zapytał, naciągając mocniej czapkę na uszy i przyglądając się jasnej sowie, którą niejednokrotnie widział już na parapecie kuchennego okna w Sennen. – Niesamowicie mądre stworzenie – zauważył z autentycznym uznaniem, dźwięczącym między sylabami; magiczne zwierzęta nigdy nie przestawały go zadziwiać – bez względu na to, czy miał do czynienia z sowami, czy potężnymi istotami, takimi jak smoki. Czarodzieje naprawdę mogliby się wiele od nich nauczyć, gdyby tylko zechcieli spróbować.
Nachylił się ostrożnie nad wyciągniętą przez Jackie mapą, częściowo, by lepiej widzieć, w większości – by osłonić szamoczący się pergamin przed wiatrem, gotowym wyrwać szkic z ich rąk. – Ten tutaj? – upewnił się, wskazując na właściwy szlak – a następnie zamieniając się w słuch, spojrzeniem śledząc starannie nakreślone linie i instynktownie analizując wszystkie możliwości, w międzyczasie wykładane skrupulatnie przez aurorkę. Pokiwał głową. – Trolle rzadko opuszczają swoje groty w taką pogodę, ale tak czy inaczej – wydają się mniejszym zagrożeniem niż lawina – przyznał, przekręcając głowę pod innym kątem, żeby odczytać jedną z nakreślonych na mapie nazw. Uśmiechnął się pod nosem, słysząc pytanie o orientację w terenie. – Nienajgorszą – odpowiedział, poruszanie się po górach czy pustkowiach nie stanowiło dla niego pierwszyzny; sporą część młodości spędził w końcu właśnie na tym, na tropieniu smoków w miejscach, w które ludzie zazwyczaj się nie zapuszczali. – Ten Hendrick – podjął, prostując się i odrywając spojrzenie od mapy, a zamiast tego przenosząc je na profil Jackie. – Podejrzewamy, co jeszcze może tam ukrywać? Schowanie się w jaskini na końcu świata wydaje się sporym poświęceniem, nawet jak na przemytnika smoczych jaj. – Smoki były bezcenne, wiedział o tym – ale cała ta sprawa wydawała mu się czymś więcej, stając się bardziej pogmatwaną, im dłużej się nad nią pochylał. – Nie widziałem ich – powiedział po chwili, tłumiąc westchnięcie. – Skradziono je ze statku płynącego do Anglii. Grupa, która miała je pod opieką, była pod moim nadzorem – ale nie byłem osobiście jej częścią. To było we wrześniu, minęło sporo czasu, ale to nie musi niczego oznaczać: smoczyca ogrzewa jaja własnym ogniem nim się wyklują, jeżeli nie miały zapewnionych odpowiednich warunków, nie powinno się to stać. Ale to tylko spekulacje. – Wzruszył ramionami. – W Kumbrii miałem spotkać się z handlarzem, który twierdził, że ma na sprzedaż jaja ogniomiotów. Wiadomo, co się z nim stało? – zapytał; jeśli Jackie przyglądała się tej sprawie, istniała możliwość, że natrafiła na wzmiankę na ten temat w jednym ze swoich raportów.
Kiedy wyruszyli, przez dłuższą chwilę szedł w milczeniu, mnąc w ustach pytanie, które dręczyło go właściwie od początku – to jest od momentu, w którym otrzymał od Jackie list z propozycją zbadania stygnącego w Kinloch Hourn tropu. Pytanie na tyle istotne, że prawdopodobnie powinien był zadać je od razu, początkowo jednak wyprawa wydawała mu się na tyle abstrakcyjna, że sądził, że nie musiał – a później zwyczajnie nie wiedział, jak. – Jackie, jest jeszcze jedna rzecz – odezwał się w końcu, przerywając ciszę. – Jeśli znajdziemy te jaja albo smoczęta – ta sprawa ciągnie się od czasu mojej pracy w ministerstwie i wiem, że zgodnie z zasadami powinna się tam zakończyć – ale chyba nie jestem w stanie na to pozwolić – powiedział tonem, który sugerował, że na pewno nie był w stanie na to pozwolić. Zerknął na nią z ukosa, starając się wychwycić oświetloną chłodnym, bladym światłem twarz, żeby zbadać jej reakcję. – Jeżeli przekażemy je z powrotem ministerstwu, w najlepszym wypadku trafią do Rosierów – dodał niepewnie; nie wiedział, co Greengrassowie pomyśleliby o przygarnięciu do siebie trójki ogniomiotów podejrzanego pochodzenia, ale co do jednego nie miał wątpliwości: jeżeli smoki trafią pod skrzydła departamentu, nigdy więcej ich nie zobaczą.
Pytanie, wciąż niezadane, zawisło niewygodnie w dzielącym ich powietrzu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Chłód górskiego powietrza sprawiał, że płuca kurczyły się od naporu mroźnych igieł. Te jednak zdawały się nie działać na Kluskę – otwierała skrzydła, zaraz uderzając nimi o ramię Percivala i Jackie, wciąż jednak uparcie trzymając się pazurami jej ramienia. Wspięła się w końcu na plecak Rineheart, żeby tam chociaż na chwilę się umościć, ale długo tam miejsca nie zagrzała, jasna dłoń zgoniła ją stamtąd i Kluska zmuszona została do wzbicia się w powietrze. Bezgłośny trzepot skrzydeł rozbił się jasną plamą na szarawo-błękitnym niebie. Choć pogoda poprawiła się po kilkumiesięcznych burzach i ulewach, wciąż ich głowy muskała aura zimy.
– Tak, Kluska jest niesamowicie mądra. Ponoć pochodzi z okolic szkockich gór. Miałam teorię, że poznała swój dom, dlatego czuje się tutaj tak swobodnie – odparła, oglądając się za sową. Jeśli znajdzie coś wartego ich uwagi – nieważne, czy będzie to złoto leprokunusów, czy wracające do aktywności trole jaskiniowe, skalne, czy obojętnie jakie – wróci. Szlaki zaznaczyła czerwonym tuszem, postarała się też o punkty, w których mogliby się zatrzymać, w razie gdyby zaskoczył ich niespodziewany zryw pogody. Wskazywała mu je po kolei, upewniając się, że oboje wiedzą, z jaką droga mają do czynienia. Schowała w końcu mapę i ruszyli wyznaczonym przez nią szlakiem. Nie miała zamiaru się ociągać – przed nimi rozciągał się nierówny teren, a dystans, który musieli pokonać, ostrzegał ich przed bólem stóp i pleców od noszenia dużego bagażu. Siedzenie w Biurze wychodziło jej bokiem. – Mało pamiętam z lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami, więc jak nas jakiś zaatakuje, oddam inicjatywę tobie. Jeśli znasz się na smokach, przygłupie mięśniaki nie będą stanowić dla ciebie problemu – oczywiście, że nie zamierzała stać obok i się przyglądać, ale życie nauczyło ją, że w pewnych sytuacjach należało oddać pierwszeństwo doświadczeniu, nie brawurze. Zerknęła na niego, by zaraz zacisnąć palce na paskach plecaka, odciążając plecy. – W młodości ojciec zabierał nas… mnie i mojego brata – chwilowe wahanie było słyszalne w jej głosie. Błąd, Jackie. – na wycieczki w teren. Najczęściej do lasów, rzadziej w góry, ale nauczył nas jak podejmować kroki na nierównym gruncie, jak wytyczać szlaki na mapach. – zmarszczyła brwi. – Zresztą, głupia dygresja. Hendrick – przełknęła ślinę, odchrząknęła wyraźnie, skupiając się już tylko na ich misji. – Świadek nie powiedział nic więcej. Informacje od Mahonia skończyły się na jego ostatniej lokalizacji. Miał chronić jaja do „następnej transakcji” i w tym momencie wydaje mi się, że te wydarzenia ostatecznie zbiegły się w Kumbrii. Hendrick miał chyba przenieść jaja z Kinloch Hourn do Kumbrii, do mężczyzny, o którym mówisz. Problem tylko w tym, że ten człowiek nie żyje. Pisałam ci o trupach – jest jednym z nich. Może nie żył już przed Kumbrią, sam Merlin raczy wiedzieć – burknęła na koniec, czas i liczne rozmowy na temat bunkra dały jej do myślenia i powoli docierało do niej, jak bardzo nierzeczywiste były jej przeżycia. Nie tylko jej. – I mówisz, że… nie jest możliwe, żeby czarodziej zaimprowizował warunki przetrzymywania jaj przez samicę? Jakieś, nie wiem… podgrzewanie ich w kociołku? Zmyślam teraz, ale jeśli Mahoń się na tym znał… nie wiem, co mogło przyjść mu do głowy.
Spojrzała do góry. Na szare chmury zalegające pod nieboskłonem. Towarzyszyć im będą przez całą wędrówkę, słuchać ich głosów, słać nieme ostrzeżenia. Palcami uchwyciła ciemny kosmyk włosów, który wydostał się spod czapki, i wcisnęła go z powrotem na miejsce. Poprawiła szalik pod brodą. Pozwoliła, by przez jakiś czas cisza była ich jedyną towarzyszką – nie czuła się nieswojo, o dziwo, jak to zawsze bywa przy dopiero rozwijających się relacjach. Przy Percivalu czuła się dziwnie swobodnie, choć nie pozwoliła, by jej umysł puścił płazem przewinienia, o jakie go oskarżono. Poznawała go, wiedziała już, że nie był tym, za kogo go uważano, ale wciąż w pamięci nosiła tamten zaskoczony wzrok Brena, który sprezentował jej na spotkaniu Zakonu. Spojrzała na Blake’a, gdy zza jego ust wydostało się te kilka zgłosek składających się w jej imię. Nie przerwała mu, wysłuchała do końca, a im bliżej było ostatniego słowa, tego decydującego o ich kolejnych krokach, tym bardziej jej brwi skłaniały się ku sobie. – Więc nie mogą trafić do ministerstwa. Nie mogą zasilić rezerwatu tych szuj. Nie będziesz mógł wziąć ich, sama nie wiem… do siebie na jakiś czas? Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami może się udławić takimi zasadami. Nie dowiedzą się o tym, że podjęłam trop i podzieliłam się nim z tobą. Coś wymyślimy.
Musieli. Nie będą z własnej woli wzbogacali dorobku Rosierów. Nie na jej warcie.
– Tak, Kluska jest niesamowicie mądra. Ponoć pochodzi z okolic szkockich gór. Miałam teorię, że poznała swój dom, dlatego czuje się tutaj tak swobodnie – odparła, oglądając się za sową. Jeśli znajdzie coś wartego ich uwagi – nieważne, czy będzie to złoto leprokunusów, czy wracające do aktywności trole jaskiniowe, skalne, czy obojętnie jakie – wróci. Szlaki zaznaczyła czerwonym tuszem, postarała się też o punkty, w których mogliby się zatrzymać, w razie gdyby zaskoczył ich niespodziewany zryw pogody. Wskazywała mu je po kolei, upewniając się, że oboje wiedzą, z jaką droga mają do czynienia. Schowała w końcu mapę i ruszyli wyznaczonym przez nią szlakiem. Nie miała zamiaru się ociągać – przed nimi rozciągał się nierówny teren, a dystans, który musieli pokonać, ostrzegał ich przed bólem stóp i pleców od noszenia dużego bagażu. Siedzenie w Biurze wychodziło jej bokiem. – Mało pamiętam z lekcji opieki nad magicznymi stworzeniami, więc jak nas jakiś zaatakuje, oddam inicjatywę tobie. Jeśli znasz się na smokach, przygłupie mięśniaki nie będą stanowić dla ciebie problemu – oczywiście, że nie zamierzała stać obok i się przyglądać, ale życie nauczyło ją, że w pewnych sytuacjach należało oddać pierwszeństwo doświadczeniu, nie brawurze. Zerknęła na niego, by zaraz zacisnąć palce na paskach plecaka, odciążając plecy. – W młodości ojciec zabierał nas… mnie i mojego brata – chwilowe wahanie było słyszalne w jej głosie. Błąd, Jackie. – na wycieczki w teren. Najczęściej do lasów, rzadziej w góry, ale nauczył nas jak podejmować kroki na nierównym gruncie, jak wytyczać szlaki na mapach. – zmarszczyła brwi. – Zresztą, głupia dygresja. Hendrick – przełknęła ślinę, odchrząknęła wyraźnie, skupiając się już tylko na ich misji. – Świadek nie powiedział nic więcej. Informacje od Mahonia skończyły się na jego ostatniej lokalizacji. Miał chronić jaja do „następnej transakcji” i w tym momencie wydaje mi się, że te wydarzenia ostatecznie zbiegły się w Kumbrii. Hendrick miał chyba przenieść jaja z Kinloch Hourn do Kumbrii, do mężczyzny, o którym mówisz. Problem tylko w tym, że ten człowiek nie żyje. Pisałam ci o trupach – jest jednym z nich. Może nie żył już przed Kumbrią, sam Merlin raczy wiedzieć – burknęła na koniec, czas i liczne rozmowy na temat bunkra dały jej do myślenia i powoli docierało do niej, jak bardzo nierzeczywiste były jej przeżycia. Nie tylko jej. – I mówisz, że… nie jest możliwe, żeby czarodziej zaimprowizował warunki przetrzymywania jaj przez samicę? Jakieś, nie wiem… podgrzewanie ich w kociołku? Zmyślam teraz, ale jeśli Mahoń się na tym znał… nie wiem, co mogło przyjść mu do głowy.
Spojrzała do góry. Na szare chmury zalegające pod nieboskłonem. Towarzyszyć im będą przez całą wędrówkę, słuchać ich głosów, słać nieme ostrzeżenia. Palcami uchwyciła ciemny kosmyk włosów, który wydostał się spod czapki, i wcisnęła go z powrotem na miejsce. Poprawiła szalik pod brodą. Pozwoliła, by przez jakiś czas cisza była ich jedyną towarzyszką – nie czuła się nieswojo, o dziwo, jak to zawsze bywa przy dopiero rozwijających się relacjach. Przy Percivalu czuła się dziwnie swobodnie, choć nie pozwoliła, by jej umysł puścił płazem przewinienia, o jakie go oskarżono. Poznawała go, wiedziała już, że nie był tym, za kogo go uważano, ale wciąż w pamięci nosiła tamten zaskoczony wzrok Brena, który sprezentował jej na spotkaniu Zakonu. Spojrzała na Blake’a, gdy zza jego ust wydostało się te kilka zgłosek składających się w jej imię. Nie przerwała mu, wysłuchała do końca, a im bliżej było ostatniego słowa, tego decydującego o ich kolejnych krokach, tym bardziej jej brwi skłaniały się ku sobie. – Więc nie mogą trafić do ministerstwa. Nie mogą zasilić rezerwatu tych szuj. Nie będziesz mógł wziąć ich, sama nie wiem… do siebie na jakiś czas? Departament Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami może się udławić takimi zasadami. Nie dowiedzą się o tym, że podjęłam trop i podzieliłam się nim z tobą. Coś wymyślimy.
Musieli. Nie będą z własnej woli wzbogacali dorobku Rosierów. Nie na jej warcie.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Przyglądał się im przez chwilę: Jackie i Klusce, wyglądającej, jakby również szykowała się do wyprawy – tym razem usadowiona wygodnie na plecaku swojej właścicielki – by po chwili odlecieć dalej, w górę szlaku, być może planując dokonać szybkiego i dyskretnego zwiadu, a może zwyczajnie szukając dla siebie późnego śniadania. Uśmiechnął się pod nosem, trochę w reakcji na tę krótką scenkę, trochę na słowa aurorki; jeśli były prawdziwe, to on również musiał tak naprawdę urodzić się pośród gór albo lasów, bo to właśnie w takich miejscach czuł się najbardziej swobodnie – nie pośród dusznych korytarzy pięknie urządzonych rezydencji. – W takim razie mamy szczęście, że jest tutaj z nami – odpowiedział, bez ironii czy złośliwości; w trudnych warunkach przyrody zwierzęta niejednokrotnie radziły sobie zdecydowanie lepiej niż ludzie, instynktownie odnajdując najbezpieczniejsze ścieżki czy ostrzegając przed niewidocznym jeszcze zagrożeniem; wiedział o tym od zawsze – a odkrywał na nowo wyprawiając się na długie spacery z Rogogonem, którego uszy wychwytywały nadchodzących ludzi na długo przed tym, nim pojawili się na horyzoncie. Trochę żałował, że dzisiaj nie zabrał go ze sobą, spodziewał się jednak kłopotów – a nie chciał narażać psa na ewentualną potyczkę z kryjącym się w górach czarnoksiężnikiem. Nie zniósłby utraty czworonożnego przyjaciela, do czego po męsku się nie przyznawał, ale niezmiennie miał na uwadze.
Raz jeszcze przyjrzał się mapie, starając się zapamiętać wszystkie charakterystyczne punkty – Jackie zadbała o wszystko, musiał przyznać, że był naprawdę pod wrażeniem – po czym ruszył za nią, starając się zrównać swoje tempo z jej krokami. Były krótsze niż te, do których przywykł, nie przeszkadzało mu to jednak zbytnio, bo był przyzwyczajony do przemieszczania się w niewielkiej grupie; milczał przez chwilę, rozglądając się uważnie dookoła, ale na razie nic na szlaku nie wzbudziło jego niepokoju. – O ile nie będą mieć znaczącej przewagi liczebnej, to na pewno sobie z nimi poradzimy, choć mimo wszystko wolałbym nie. Raz zdarzyło mi się wejść do legowiska górskich trolli – przez dwa tygodnie ścierałem z siebie zapach niepranych skarpet. – Wzdrygnął się na samą myśl, choć wspomnienie rzeczonej wyprawy wywołało w nim raczej przyjemny sentyment; jak niemal każdej, na którą miał okazję się wybrać, kolekcjonując je ostrożnie niczym najcenniejsze pamiątki. Zdawał sobie sprawę, że już nie musiał – nie miał nad sobą ojca ani nestora, gotowych w każdej chwili pozbawić go stanowiska – i coś w tej myśli dodawało mu otuchy.
Zerknął na Jackie z ukosa, milknąc niemal natychmiast, gdy wspomniała o swojej rodzinie. Nie wiedział o niej wiele, choć rzecz jasna zdawał sobie sprawę z tego, kim od niedawna był jej ojciec (poznał go zresztą przelotnie, kiedy po wydarzeniach w Kumbrii otworzył mu drzwi, by odebrać od niego bezwładne ciało córki) – doceniał więc każdy skrawek informacji, którymi decydowała się podzielić. – Wcale nie głupia – zaoponował po chwili milczenia, poprawiając paski ciężkiego plecaka, mimo że wcale nie wymagały ponownej regulacji – zadbał o to przed wyjazdem. – Wydaje się być porządnym facetem. Twój ojciec – dodał, spojrzenie przenosząc przed siebie, na rozciągający się daleko szlak. – Mój był – jest – kawałem psidwakosyna – powiedział po prostu, bez specjalnych emocji – tak, jakby stwierdzał, że słońce wstaje na wschodzie, a Jastrzębie wygrają nadchodzący sezon. Dopiero po chwili zorientował się, że znajdował się w towarzystwie czarownicy, i być może nie powinien sięgać po język rynsztoka. – To znaczy, niezbyt się dogadywaliśmy – poprawił się, spoglądając na nią przepraszająco. Z jakiegoś powodu zapominał przy niej o konwenansach, czując się zupełnie swobodnie; tak, jak podczas jednej ze smoczych wypraw, odbywanych w towarzystwie grupy, którą znał – i do której miał zaufanie.
Jej następne słowa sprowadziły go na ziemię, skupił się więc na powrót na stojącym przed nimi zadaniu, dokładając do całokształtu kolejne skrawki informacji. Trudno było mu ocenić, czy mężczyzna, z którym miał się spotkać, faktycznie nie pojawił się w Kumbrii – nikt do niego nie podszedł, ale też – nie było za bardzo na to czasu, wszyscy zostali obezwładnieni przez anomalię tuż po jego pojawieniu się na miejscu feralnej imprezy. – Och, nie, zdecydowanie jest to możliwe – sprostował. – Tylko raczej trudne, wymaga wiedzy na temat smoków – i nie wiem, co mogłoby mieć na celu doprowadzenie do wyklucia przed dokonaniem transakcji. Dyskretna sprzedaż smocząt nie jest już taka prosta jak sprzedaż jaj, są głośne i problematyczne w transporcie. No chyba, że mamy do czynienia z samozwańczym hodowcą – dodał z wyraźnie brzmiącą w głosie odrazą. Czarodzieje kupujący dzikie zwierzęta dla zabawy czy własnej przyjemności stali w jego hierarchii złoczyńców niemal na równi z kłusownikami, to jest – najchętniej wszystkich potraktowałby w taki sam sposób, w jaki mieli w zwyczaju traktować magiczne stworzenia.
Krótka cisza, która zapadła po jego pytaniu, wydała mu się dłuższa, niż cała ich dotychczasowa wędrówka – kiedy jednak Jackie wreszcie się odezwała, odetchnął z ulgą. Przez moment miał ochotę uściskać ją z wdzięczności, stłumił jednak w zarodku ten idiotyczny odruch, odchrząkując cicho i niżej naciągając czapkę na uszy. – Jeżeli przez do siebie rozumiesz mój dom, to w przypadku wyklutych już smocząt, to nie jest najlepszy pomysł – cała konstrukcja jest z drewna, i to do tego w lesie. Ale myślę, że mógłbym zabrać je do rezerwatu. – Zawahał się na sekundę. – Pracuję u Greengrassów, w Peak District. – Nie był pewien, czy dzielił się z nią tą informacją już wcześniej, bo raczej był z tym ostrożny, głównie przez wzgląd na bezpieczeństwo ludzi, którzy udzielili mu schronienia – ale akurat ze strony Jackie nie spodziewał się noża wbitego w plecy.
Kolejne słowa mielił przez chwilę w ustach, wymówkę dla przedłużającego się milczenia odnajdując w stromym podejściu, które wyrosło tuż przed nimi; zatrzymał się na moment, by po krótkich oględzinach podciągnąć się na wysoką półkę – po czym odwrócił się, wyciągając rękę w stronę Jackie; chciał pomóc jej pokonać przeszkodę. – Mogę cię o coś zapytać? – rzucił – ale nie czekając na odpowiedź, kontynuował. – Dlaczego to robisz? – Zastanawiał się nad tym już od jakiegoś czasu; dlaczego odgrzebywała sprawę przez Ministerstwo już zamkniętą? I dlaczego zabrała go ze sobą, mimo że sam nie miał nic wspólnego z działalnością Biura Aurorów?
Raz jeszcze przyjrzał się mapie, starając się zapamiętać wszystkie charakterystyczne punkty – Jackie zadbała o wszystko, musiał przyznać, że był naprawdę pod wrażeniem – po czym ruszył za nią, starając się zrównać swoje tempo z jej krokami. Były krótsze niż te, do których przywykł, nie przeszkadzało mu to jednak zbytnio, bo był przyzwyczajony do przemieszczania się w niewielkiej grupie; milczał przez chwilę, rozglądając się uważnie dookoła, ale na razie nic na szlaku nie wzbudziło jego niepokoju. – O ile nie będą mieć znaczącej przewagi liczebnej, to na pewno sobie z nimi poradzimy, choć mimo wszystko wolałbym nie. Raz zdarzyło mi się wejść do legowiska górskich trolli – przez dwa tygodnie ścierałem z siebie zapach niepranych skarpet. – Wzdrygnął się na samą myśl, choć wspomnienie rzeczonej wyprawy wywołało w nim raczej przyjemny sentyment; jak niemal każdej, na którą miał okazję się wybrać, kolekcjonując je ostrożnie niczym najcenniejsze pamiątki. Zdawał sobie sprawę, że już nie musiał – nie miał nad sobą ojca ani nestora, gotowych w każdej chwili pozbawić go stanowiska – i coś w tej myśli dodawało mu otuchy.
Zerknął na Jackie z ukosa, milknąc niemal natychmiast, gdy wspomniała o swojej rodzinie. Nie wiedział o niej wiele, choć rzecz jasna zdawał sobie sprawę z tego, kim od niedawna był jej ojciec (poznał go zresztą przelotnie, kiedy po wydarzeniach w Kumbrii otworzył mu drzwi, by odebrać od niego bezwładne ciało córki) – doceniał więc każdy skrawek informacji, którymi decydowała się podzielić. – Wcale nie głupia – zaoponował po chwili milczenia, poprawiając paski ciężkiego plecaka, mimo że wcale nie wymagały ponownej regulacji – zadbał o to przed wyjazdem. – Wydaje się być porządnym facetem. Twój ojciec – dodał, spojrzenie przenosząc przed siebie, na rozciągający się daleko szlak. – Mój był – jest – kawałem psidwakosyna – powiedział po prostu, bez specjalnych emocji – tak, jakby stwierdzał, że słońce wstaje na wschodzie, a Jastrzębie wygrają nadchodzący sezon. Dopiero po chwili zorientował się, że znajdował się w towarzystwie czarownicy, i być może nie powinien sięgać po język rynsztoka. – To znaczy, niezbyt się dogadywaliśmy – poprawił się, spoglądając na nią przepraszająco. Z jakiegoś powodu zapominał przy niej o konwenansach, czując się zupełnie swobodnie; tak, jak podczas jednej ze smoczych wypraw, odbywanych w towarzystwie grupy, którą znał – i do której miał zaufanie.
Jej następne słowa sprowadziły go na ziemię, skupił się więc na powrót na stojącym przed nimi zadaniu, dokładając do całokształtu kolejne skrawki informacji. Trudno było mu ocenić, czy mężczyzna, z którym miał się spotkać, faktycznie nie pojawił się w Kumbrii – nikt do niego nie podszedł, ale też – nie było za bardzo na to czasu, wszyscy zostali obezwładnieni przez anomalię tuż po jego pojawieniu się na miejscu feralnej imprezy. – Och, nie, zdecydowanie jest to możliwe – sprostował. – Tylko raczej trudne, wymaga wiedzy na temat smoków – i nie wiem, co mogłoby mieć na celu doprowadzenie do wyklucia przed dokonaniem transakcji. Dyskretna sprzedaż smocząt nie jest już taka prosta jak sprzedaż jaj, są głośne i problematyczne w transporcie. No chyba, że mamy do czynienia z samozwańczym hodowcą – dodał z wyraźnie brzmiącą w głosie odrazą. Czarodzieje kupujący dzikie zwierzęta dla zabawy czy własnej przyjemności stali w jego hierarchii złoczyńców niemal na równi z kłusownikami, to jest – najchętniej wszystkich potraktowałby w taki sam sposób, w jaki mieli w zwyczaju traktować magiczne stworzenia.
Krótka cisza, która zapadła po jego pytaniu, wydała mu się dłuższa, niż cała ich dotychczasowa wędrówka – kiedy jednak Jackie wreszcie się odezwała, odetchnął z ulgą. Przez moment miał ochotę uściskać ją z wdzięczności, stłumił jednak w zarodku ten idiotyczny odruch, odchrząkując cicho i niżej naciągając czapkę na uszy. – Jeżeli przez do siebie rozumiesz mój dom, to w przypadku wyklutych już smocząt, to nie jest najlepszy pomysł – cała konstrukcja jest z drewna, i to do tego w lesie. Ale myślę, że mógłbym zabrać je do rezerwatu. – Zawahał się na sekundę. – Pracuję u Greengrassów, w Peak District. – Nie był pewien, czy dzielił się z nią tą informacją już wcześniej, bo raczej był z tym ostrożny, głównie przez wzgląd na bezpieczeństwo ludzi, którzy udzielili mu schronienia – ale akurat ze strony Jackie nie spodziewał się noża wbitego w plecy.
Kolejne słowa mielił przez chwilę w ustach, wymówkę dla przedłużającego się milczenia odnajdując w stromym podejściu, które wyrosło tuż przed nimi; zatrzymał się na moment, by po krótkich oględzinach podciągnąć się na wysoką półkę – po czym odwrócił się, wyciągając rękę w stronę Jackie; chciał pomóc jej pokonać przeszkodę. – Mogę cię o coś zapytać? – rzucił – ale nie czekając na odpowiedź, kontynuował. – Dlaczego to robisz? – Zastanawiał się nad tym już od jakiegoś czasu; dlaczego odgrzebywała sprawę przez Ministerstwo już zamkniętą? I dlaczego zabrała go ze sobą, mimo że sam nie miał nic wspólnego z działalnością Biura Aurorów?
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Oddalająca się od nich sylwetka sowy uświadomiła jej, że o wiele bardziej ufała zwierzętom, a ludzie, choć miała wśród nich wiernych przyjaciół, pozostawali w wielu sprawach dla niej nieuchwytni w myślach, niezrozumiali. O wiele łatwiej szło jej męczenie Kluski wieczorną salwą swoich szeptów, niż przyznawanie się Hann czy Just do swoich błędów, do uczuć i skrywanych emocji. Sowa słuchała, często strosząc pióra, przymykając powieki po ciężkim dniu pełnym obowiązków, ale prócz tego nie zdradzała objawów zawodu, zniecierpliwienia albo pobłażliwego traktowania. Pamiętała, że na samym początku wątpiła w jej spokój, nie chciała mieć za wspólnika tak ułożone stworzenie. Ale przeciwieństwa się przyciągnęły.
Zerkała na Percy’ego w czasie ich rozmowy, dochodząc do trywialnego wniosku – że on miał coś ze zwierzęcia. Ta ufność, stanowczość kroków, uśmiech, choć zakreślony łagodnie, pewny swego; było w nim coś, co kazało jej słuchać tego, co do niej mówił, obserwować jego ruchy, ale nie w kontekście ostrożnego badania jego zachowania, a próby nauczenia się czegoś nowego, wyciągnięcia wniosków. Było w nim coś, co sprawiało, że stawała się… chyba lepszą wersją siebie. Nie czuła w sobie narastającej wściekłości, jak to było w przypadku niektórych chwil spędzanych w cieniu ojca, na kołatające się w piersi serce opadał dziwny spokój, niemal zapomniany, odepchnięty od zamkniętego na cztery spusty umysłu.
– To trolle chodzą w stadach? Na gacie Merlina – burknęła, przyglądając się obrazom podsuniętym jej przez wyobraźnię. Jeden troll nie byłby dużym problemem, są odpowiednie zaklęcia na to, by nie tylko oślepić, ale i unieruchomić stworzenie. Cała gromada przedstawiałaby już pewien stopień wyzwania. Uśmiechnęła się kątem ust, widząc jak się wzdryga na wspomnienie – zwerbalizowane sprawiały wrażenie silniejszych, dobrze znała to uczucie. – Ponoć kąpiel w soku pomidorowym pomaga. Będziemy wiedzieli, jak się okaże, że gromada górskich trolli rozszarpała Hendricka i ze smoczych jaj zrobiła jajecznicę. – westchnęła, dusząc w sobie tę nieprzyjemną myśl. Cała wyprawa byłaby wtedy na nic, a nagroda w postaci odoru wcale nie poprawiłaby im humorów. – Masz na myśli… dupą garborogową? – zza warg układających się w uśmiech wypadło krótkie parsknięcie śmiechem. Albo raczej fuknięcie. – Nie musisz udawać przy mnie świętoszkowatego, nie jestem damą, nie oburzam się, jak słyszę w eterze słowo „gacie”. Ten porządny facet, jak go nazwałeś, nauczył mnie tego. Na sąsiadkę mówił „franca bahankowa”. Raz powiedziałam tak do niej przy przywitaniu, nieświadoma tego, że to nie przystoi dziewczynce. Możesz się domyślić, co się stało.
Nie rozumiała tego. Nie rozumiała, dlaczego przy Percivalu jej wspomnienia z dzieciństwa zaczynały nabierać barw innych niż szarość, brąz i czerń. Nie rozumiała, dlaczego czuła w sobie człowieka, nie broń, nie wojowniczkę, nie kobietę wytresowaną do walki. Ale cokolwiek by nie powiedziała, podobało jej się to. Jakby wychodziła na chwilę ze starej, przemokniętej, nabrzmiałej od upływu lat skóry, by poczuć świeże powietrze rozdzierające jej płuca, doznać oparzeń od słońca, zachłysnąć się nową rzeczywistością. Była ostrożna, uważała na kroki, nie pozwalała, by to napierające na nią uczucie zabrało jej kontrolę nad ciałem, nad umysłem, nad zmysłami, ale delikatnie uchylała drzwi, by wpuścić odrobinę tego światła do zawilgoconej dziupli, w której spędziła już tyle lat.
– Może zanim doszło do transakcji Mahoń stwierdził, że bardziej opłaci mu się zadbanie o tresurę smocząt, niż sprzedanie jaj za wysoką cenę. Nie wiem, co mogłoby nim prowadzić w tej kwestii, to nie byłaby zbyt rozsądna decyzja z jego strony, jak mówisz, ale musimy brać pod uwagę wszystkie scenariusze. Zwłaszcza te najgorsze – bo właśnie one najczęściej się sprawdzały. Pozytywne zaskoczenie było zawsze lżejsze do strawienia niż gorzkie rozczarowanie. – Takie smoczęta potrafią ziać ogniem?
Wolała jednak uniknąć oparzeń. Wśród kilku fiolek z eliksirami i słoiczków nie było niczego, co mogłoby jej pomóc w podobnym schorzeniu. Na magii leczniczej nie znała się w ogóle.
Historia Hendricka zaczynała rozrastać się o nowe szczegóły, oboje wplatali w nią teorie – te mniej i bardziej wiarygodne – by móc finalnie być gotowym na wszystko. Zimne powietrze otrzeźwiało ospałe głowy z każdym wdechem, poruszające się żwawo mięśnie rozgrzewały tknięte chłodem ciało. Przeniosła na Percy’ego spojrzenie, gdy usłyszała jego zmieniony głos, nie był tak opanowany i nie wychwyciła w ostatnich zgłoskach zdroworozsądkowości, a jedynie opakowany szczelnie pogardą ton. To znaczy, że los magicznych stworzeń leżał mu na sumieniu równie mocno, co los ludzi – od niedawna?
– Żałuję, że nie mogę dać ci upoważnienia Biura. To zawsze wyglądałoby inaczej w oczach twojego szefa. Ojciec by mnie zwolnił, gdybym do takich celów wykorzystała swoje przywileje, ale… mogę tam z tobą pójść, poprzeć słowem, przedstawić swoją pomoc. Greengrassowie to przecież jeden z najbardziej liberalnych rodów. I musi im zależeć na dobru smoków. – odparła, marszcząc w skupieniu brwi. Domyślała się, że był smokologiem, ale nie przyszło jej do głowy, że mógł stacjonować w rezerwacie na szlacheckich ziemiach. Znał jednak Bena, powinno być to dla niej oczywiście.
Coraz większe kamienie pojawiające się pod jej butami nakazywały jej zachowanie szczególnej ostrożności. Nachylenie terenu było coraz większe i nawet najmniejsze potknięcie mogło skończyć się poważnym poturbowaniem. Kiedy podchodzili wyżej, poczuła, jak podeszwa prześlizguje się na wilgotnym głazie, ale w porę zdążyła oprzeć się do przodu. Pozbieranie się zajęło tylko chwilę. Oszczędność czasu opłacą trudnościami na szlaku. Chciała już wspinać się za Percy’m, ale nim zdołała chwycić się gładkich powierzchni skał, wyciągnął do niej rękę. Spojrzała na niego i bez wahania ją uścisnęła, szukając stopami oparcia. Usłyszała jego pytanie i w głębi ducha podziękowała, że zadał je, kiedy siłowała się z samą sobą na skalnej półce. Ich światy teoretycznie były zupełnie od siebie oddzielone wyjątkowo wysokim murem, ale jakimś cudem spotkali się w Kumbrii, przeszli razem przez ponury bunkier, mogła zobaczyć jego zdolności, zrozumieć jego język, którym kształtował przed nią swój światopogląd. Dała mu też zajrzeć do swojego świata – powiedziała o raporcie, pokazała, że jest zdolna podjąć się wysiłku, nawet, jeśli gra nie była warta świeczki, w końcu smoki to nie była jej broszka, nie znała się na nich kompletnie i rzadko rozumiała raporty opisujące akcje terenowe z nielegalnym handlem magicznymi stworzeniami w roli głównej. On był kiedyś kimś ważnym w czarodziejskim świecie, ona zaledwie kobietą w męskim zawodzie. I pojawił się ten jeden element, który zdawał się spajać ich sylwetki na jednym gruncie – sylwetka feniksa jaśniejąca na burzowym niebie.
– Po pierwsze: nie lubię zostawiać niedokończonych spraw. Po drugie: przeszłam kilkuletni kurs, żeby łapać czarnoksiężników i zbrodniarzy i uwierz mi, nigdzie nie wycierpiałam tak bardzo, jak na nim, więc jak jakiemuś uda się uciec, to nie mam zamiaru stać w miejscu i czekać, aż trafi go grom z jasnego nieba. Po trzecie – ruszyli, a ona wzięła głęboki wdech, bo to, co chciała mu powiedzieć, miało połączyć ich własne światy już na zawsze. – Po trzecie wiem, że złożyłeś Przysięgę Wieczystą dla Zakonu Feniksa. Wiem, że należałeś do Rycerzy Walpurgii, a teraz chcesz się zrehabilitować, pokazać, że masz serce po właściwej stronie. A wiem, że masz – postawiła nacisk na to jedno zdanie, żeby uświadomić mu, że stała po jego stronie. – Dlatego chcę ci pomóc to udowodnić. A nic nie poprawia reputacji tak efektywnie tak dobre uczynki, co? – delikatnie wzruszyła ramionami, jakby chciała w tym prostym geście zakończyć swój udawanie pompatyczny monolog. Ciągnęła jednak dalej: – Poza tym… wojna nie zna stron, to my je tworzymy. A jeśli chcemy ją wygrać, musimy mieć do tego ludzi. Widziałam twoje zdolności w bunkrze, wiem, co potrafisz. Nie chodzi mi tu tylko o wymachiwanie różdżką, ale o… uzasadnienie swoich racji, nakłonienie innych do podejmowania rozsądnych kroków. Jesteś po prostu zdolny. Wszyscy będziemy cię obserwować, bo nie chcemy popełnić drugi raz tego samego błędu, Perseus Avery stanowił ogromne zagrożenie, ale ty… na litość Merlina, ty byś elfa nie skrzywdził.
Patrzyła na niego, a bystre oczy mówiły jej, że choć pod jasną skórą krył nagromadzoną tkankę doświadczeń, która buzowała i wiła się między kanałami, na jego twarzy rysowała się lojalność wobec własnych zasad. Oczywiście, że mogła się mylić, ale jej opinia bazowała na faktach, którymi podzielił się Ben na spotkaniu Zakonu – gdyby Percival nie chciał z nimi współpracować, gdyby w jego wolnej woli nie było choć śladu idei uratowania świata przed postępującą plagą zła, nie rozmawiałaby tu z nim, Gwardziści by go po prostu zabili za to, co zrobił. Jego nawrócenie było szczere – Wright również o tym mówił – i ona w to wierzyła.
Zerkała na Percy’ego w czasie ich rozmowy, dochodząc do trywialnego wniosku – że on miał coś ze zwierzęcia. Ta ufność, stanowczość kroków, uśmiech, choć zakreślony łagodnie, pewny swego; było w nim coś, co kazało jej słuchać tego, co do niej mówił, obserwować jego ruchy, ale nie w kontekście ostrożnego badania jego zachowania, a próby nauczenia się czegoś nowego, wyciągnięcia wniosków. Było w nim coś, co sprawiało, że stawała się… chyba lepszą wersją siebie. Nie czuła w sobie narastającej wściekłości, jak to było w przypadku niektórych chwil spędzanych w cieniu ojca, na kołatające się w piersi serce opadał dziwny spokój, niemal zapomniany, odepchnięty od zamkniętego na cztery spusty umysłu.
– To trolle chodzą w stadach? Na gacie Merlina – burknęła, przyglądając się obrazom podsuniętym jej przez wyobraźnię. Jeden troll nie byłby dużym problemem, są odpowiednie zaklęcia na to, by nie tylko oślepić, ale i unieruchomić stworzenie. Cała gromada przedstawiałaby już pewien stopień wyzwania. Uśmiechnęła się kątem ust, widząc jak się wzdryga na wspomnienie – zwerbalizowane sprawiały wrażenie silniejszych, dobrze znała to uczucie. – Ponoć kąpiel w soku pomidorowym pomaga. Będziemy wiedzieli, jak się okaże, że gromada górskich trolli rozszarpała Hendricka i ze smoczych jaj zrobiła jajecznicę. – westchnęła, dusząc w sobie tę nieprzyjemną myśl. Cała wyprawa byłaby wtedy na nic, a nagroda w postaci odoru wcale nie poprawiłaby im humorów. – Masz na myśli… dupą garborogową? – zza warg układających się w uśmiech wypadło krótkie parsknięcie śmiechem. Albo raczej fuknięcie. – Nie musisz udawać przy mnie świętoszkowatego, nie jestem damą, nie oburzam się, jak słyszę w eterze słowo „gacie”. Ten porządny facet, jak go nazwałeś, nauczył mnie tego. Na sąsiadkę mówił „franca bahankowa”. Raz powiedziałam tak do niej przy przywitaniu, nieświadoma tego, że to nie przystoi dziewczynce. Możesz się domyślić, co się stało.
Nie rozumiała tego. Nie rozumiała, dlaczego przy Percivalu jej wspomnienia z dzieciństwa zaczynały nabierać barw innych niż szarość, brąz i czerń. Nie rozumiała, dlaczego czuła w sobie człowieka, nie broń, nie wojowniczkę, nie kobietę wytresowaną do walki. Ale cokolwiek by nie powiedziała, podobało jej się to. Jakby wychodziła na chwilę ze starej, przemokniętej, nabrzmiałej od upływu lat skóry, by poczuć świeże powietrze rozdzierające jej płuca, doznać oparzeń od słońca, zachłysnąć się nową rzeczywistością. Była ostrożna, uważała na kroki, nie pozwalała, by to napierające na nią uczucie zabrało jej kontrolę nad ciałem, nad umysłem, nad zmysłami, ale delikatnie uchylała drzwi, by wpuścić odrobinę tego światła do zawilgoconej dziupli, w której spędziła już tyle lat.
– Może zanim doszło do transakcji Mahoń stwierdził, że bardziej opłaci mu się zadbanie o tresurę smocząt, niż sprzedanie jaj za wysoką cenę. Nie wiem, co mogłoby nim prowadzić w tej kwestii, to nie byłaby zbyt rozsądna decyzja z jego strony, jak mówisz, ale musimy brać pod uwagę wszystkie scenariusze. Zwłaszcza te najgorsze – bo właśnie one najczęściej się sprawdzały. Pozytywne zaskoczenie było zawsze lżejsze do strawienia niż gorzkie rozczarowanie. – Takie smoczęta potrafią ziać ogniem?
Wolała jednak uniknąć oparzeń. Wśród kilku fiolek z eliksirami i słoiczków nie było niczego, co mogłoby jej pomóc w podobnym schorzeniu. Na magii leczniczej nie znała się w ogóle.
Historia Hendricka zaczynała rozrastać się o nowe szczegóły, oboje wplatali w nią teorie – te mniej i bardziej wiarygodne – by móc finalnie być gotowym na wszystko. Zimne powietrze otrzeźwiało ospałe głowy z każdym wdechem, poruszające się żwawo mięśnie rozgrzewały tknięte chłodem ciało. Przeniosła na Percy’ego spojrzenie, gdy usłyszała jego zmieniony głos, nie był tak opanowany i nie wychwyciła w ostatnich zgłoskach zdroworozsądkowości, a jedynie opakowany szczelnie pogardą ton. To znaczy, że los magicznych stworzeń leżał mu na sumieniu równie mocno, co los ludzi – od niedawna?
– Żałuję, że nie mogę dać ci upoważnienia Biura. To zawsze wyglądałoby inaczej w oczach twojego szefa. Ojciec by mnie zwolnił, gdybym do takich celów wykorzystała swoje przywileje, ale… mogę tam z tobą pójść, poprzeć słowem, przedstawić swoją pomoc. Greengrassowie to przecież jeden z najbardziej liberalnych rodów. I musi im zależeć na dobru smoków. – odparła, marszcząc w skupieniu brwi. Domyślała się, że był smokologiem, ale nie przyszło jej do głowy, że mógł stacjonować w rezerwacie na szlacheckich ziemiach. Znał jednak Bena, powinno być to dla niej oczywiście.
Coraz większe kamienie pojawiające się pod jej butami nakazywały jej zachowanie szczególnej ostrożności. Nachylenie terenu było coraz większe i nawet najmniejsze potknięcie mogło skończyć się poważnym poturbowaniem. Kiedy podchodzili wyżej, poczuła, jak podeszwa prześlizguje się na wilgotnym głazie, ale w porę zdążyła oprzeć się do przodu. Pozbieranie się zajęło tylko chwilę. Oszczędność czasu opłacą trudnościami na szlaku. Chciała już wspinać się za Percy’m, ale nim zdołała chwycić się gładkich powierzchni skał, wyciągnął do niej rękę. Spojrzała na niego i bez wahania ją uścisnęła, szukając stopami oparcia. Usłyszała jego pytanie i w głębi ducha podziękowała, że zadał je, kiedy siłowała się z samą sobą na skalnej półce. Ich światy teoretycznie były zupełnie od siebie oddzielone wyjątkowo wysokim murem, ale jakimś cudem spotkali się w Kumbrii, przeszli razem przez ponury bunkier, mogła zobaczyć jego zdolności, zrozumieć jego język, którym kształtował przed nią swój światopogląd. Dała mu też zajrzeć do swojego świata – powiedziała o raporcie, pokazała, że jest zdolna podjąć się wysiłku, nawet, jeśli gra nie była warta świeczki, w końcu smoki to nie była jej broszka, nie znała się na nich kompletnie i rzadko rozumiała raporty opisujące akcje terenowe z nielegalnym handlem magicznymi stworzeniami w roli głównej. On był kiedyś kimś ważnym w czarodziejskim świecie, ona zaledwie kobietą w męskim zawodzie. I pojawił się ten jeden element, który zdawał się spajać ich sylwetki na jednym gruncie – sylwetka feniksa jaśniejąca na burzowym niebie.
– Po pierwsze: nie lubię zostawiać niedokończonych spraw. Po drugie: przeszłam kilkuletni kurs, żeby łapać czarnoksiężników i zbrodniarzy i uwierz mi, nigdzie nie wycierpiałam tak bardzo, jak na nim, więc jak jakiemuś uda się uciec, to nie mam zamiaru stać w miejscu i czekać, aż trafi go grom z jasnego nieba. Po trzecie – ruszyli, a ona wzięła głęboki wdech, bo to, co chciała mu powiedzieć, miało połączyć ich własne światy już na zawsze. – Po trzecie wiem, że złożyłeś Przysięgę Wieczystą dla Zakonu Feniksa. Wiem, że należałeś do Rycerzy Walpurgii, a teraz chcesz się zrehabilitować, pokazać, że masz serce po właściwej stronie. A wiem, że masz – postawiła nacisk na to jedno zdanie, żeby uświadomić mu, że stała po jego stronie. – Dlatego chcę ci pomóc to udowodnić. A nic nie poprawia reputacji tak efektywnie tak dobre uczynki, co? – delikatnie wzruszyła ramionami, jakby chciała w tym prostym geście zakończyć swój udawanie pompatyczny monolog. Ciągnęła jednak dalej: – Poza tym… wojna nie zna stron, to my je tworzymy. A jeśli chcemy ją wygrać, musimy mieć do tego ludzi. Widziałam twoje zdolności w bunkrze, wiem, co potrafisz. Nie chodzi mi tu tylko o wymachiwanie różdżką, ale o… uzasadnienie swoich racji, nakłonienie innych do podejmowania rozsądnych kroków. Jesteś po prostu zdolny. Wszyscy będziemy cię obserwować, bo nie chcemy popełnić drugi raz tego samego błędu, Perseus Avery stanowił ogromne zagrożenie, ale ty… na litość Merlina, ty byś elfa nie skrzywdził.
Patrzyła na niego, a bystre oczy mówiły jej, że choć pod jasną skórą krył nagromadzoną tkankę doświadczeń, która buzowała i wiła się między kanałami, na jego twarzy rysowała się lojalność wobec własnych zasad. Oczywiście, że mogła się mylić, ale jej opinia bazowała na faktach, którymi podzielił się Ben na spotkaniu Zakonu – gdyby Percival nie chciał z nimi współpracować, gdyby w jego wolnej woli nie było choć śladu idei uratowania świata przed postępującą plagą zła, nie rozmawiałaby tu z nim, Gwardziści by go po prostu zabili za to, co zrobił. Jego nawrócenie było szczere – Wright również o tym mówił – i ona w to wierzyła.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Drastyczna zmiana krajobrazu, tak odmiennego od tego, w którym do tej pory mieli okazję się spotykać, sprawiała, że niejako czuł się, jakby widział ją po raz pierwszy; bez przytłaczających ścian bunkra, bez niewidzialnego niebezpieczeństwa wiszącego im nad głowami, bez odoru krwi i wilgoci, bez zadymionego powietrza wypełniającego podrzędnej klasy pub, wydawała się inna, bardziej otwarta, pozbawiona podciągniętej pod samą brodę, ochronnej tarczy aurora. Wciąż nim była, owszem, dostrzegał w jej spojrzeniu i głosie charakterystyczne, poprzetykane zdeterminowaniem skupienie na zadaniu, ale wydawało mu się, że otwarta przestrzeń działała na nią w podobny sposób, co na niego. On sam czuł się lepiej, odciągnięty na chwilę od zachmurzonego, wiszącego nisko nad Anglią nieba; Szkocja być może nie znajdowała się aż tak daleko, by dało się zapomnieć o wojennej rzeczywistości, zresztą – istniały inne rzeczy, które mu o niej przypominały, takie, które zawsze już miał nosić ze sobą – ale tutaj nie spodziewał się przynajmniej oberwać rzuconą zza zacienionego rogu klątwą.
Co nie oznaczało, że pozwalał sobie na całkowite rozluźnienie; zdawał sobie sprawę, że nie wybrali się na górską wycieczkę w celach rekreacyjnych, na kamienistym, zaśnieżonym szlaku wciąż czekały na nich zagrożenia – ewentualne starcie z trollem więcej budziło w nim jednak przyjemnej ekscytacji niż nerwowego strachu; groźne stworzenia i trudne warunki należały do niebezpieczeństw, z którymi mierzyć się potrafił i które znał, naturalnych i pięknych w swojej dzikości; podejrzewał, że ten sentyment odbijał się w jego oczach, kiedy odpowiadał na pytanie Jackie. – Zdarza im się zbierać w większych grupach i walczyć o tytuł najsilniejszego. Tak poza tym to nie należą do szczególnie towarzyskich, co na swój sposób stanowi pewnie coś w stylu mechanizmu przetrwania. W innym wypadku bardzo szybko wybiłyby się nawzajem. – Trolle miały agresywną naturę, nad którą nie mogły przeskoczyć; obdarzone raczej niewielką inteligencją, nie potrafiły formować stabilnych struktur, opierając się raczej na chaosie i wyższości silniejszych nad słabszymi. Percival nigdy nie uznawał ich za szczególnie fascynujące. – A, no i czasami urządzają wyścigi na garborogach. Nie zmyślam – zaznaczył, dla podkreślenia swoich słów przyciskając okrytą rękawicą dłoń do mostka, nie dodając, że akurat trolla dosiadającego garboroga wolałby nie spotkać; pozbawiony charakterystycznej dla siebie niezdarności, mógłby stanowić naprawdę groźnego przeciwnika.
Następne słowa Jackie wywołały u niego uniesienie brwi; spojrzał na nią z niedowierzaniem, szukając w jej rysach i spojrzeniu żartobliwych iskier, sugerujących, że się z niego nabija. – W soku pomidorowym? Naprawdę? – zdziwił się, wyobrażając sobie wannę wypełnioną czerwonym, gęstym przecierem, ale niemal natychmiast przestając, bo jego umysł odruchowo umiejscowił ten obrazek w pozbawionej ścian łazience w domu w Sennen, niebezpiecznie zbliżając jego myśli do scenariusza, którego wolał nie rozważać w obecności aurorki. Z każdą sekundą wywołującej u niego coraz silniejszą konsternację; słysząc padające z jej ust, barwne wyzwiska, zamilkł mimowolnie, kompletnie nieświadomy, że jego usta rozchyliły się w niemym zaskoczeniu, zastygając w niezbyt mądrym wyrazie. Zmytym dopiero przez wybuch śmiechu – prawdziwy, głośny i szczery, niosący się echem w górskim powietrzu; nie pamiętał, kiedy śmiał się w ten sposób po raz ostatni; na pewno przed namalowaniem sobie na plecach krwawego celu, i na pewno nie pod szarym, burzowym, angielskim niebem. – Tę francę bahankową muszę sobie zapamiętać – powiedział po paru sekundach, pozbywając się wreszcie nagłego rozbawienia, choć wizja małej i wygadanej Jackie jeszcze przez moment majaczyła mu gdzieś na powierzchni umysłu. Żałował, że nie mógł odwdzięczyć się podobną anegdotą, ale obszar jego pamięci zawierający wspomnienia z dzieciństwa wciąż jeszcze stanowił niezasklepioną do końca ranę, gotową rozleźć się paskudnie na boki, jeżeli tylko by jej dotknął. Nie chciał zresztą myśleć teraz o Nottach – choć zdawał sobie sprawę, że przyjdzie moment, w którym będzie musiał rozliczyć się z przeszłością.
Na razie skupiał się jednak na teraźniejszości i na przyszłości – tej, którą mieli szansę wywalczyć dla trójki smoków, wplątanych niesprawiedliwie w paskudną machinę nielegalnych transakcji i czarnomagicznych eksperymentów. Oby nie na nich, miał nadzieję, że nikt nie posunąłby się aż tak daleko; smoki same w sobie posiadały potężną magię i potrafił sobie wyobrazić, że mógłby znaleźć się śmiałek chcący wykorzystać ją do swoich celów.
Ściągnął brwi w reakcji na słowa Jackie. – Musiałby być skończonym idiotą – powiedział, wciąż z nutami odrazy odbijającymi się w głosie; nie odrzucał jej teorii, nie odrzucał żadnej – widział już wystarczająco wiele, by wierzyć, że granice ludzkiej przyzwoitości już dawno się zatarły, zwłaszcza, gdy chodziło o pieniądze i potęgę. – Smoków nie można tak po prostu poddać tresurze – wyjaśnił, sam pomysł wydawał mu się surrealistyczny. – To potężne stworzenia, dumne i inteligentne. Mające w sobie magię, której czarodzieje nie są w stanie ujarzmić ani w pełni pojąć – powiedział. Nie przesadzał, im dłużej zajmował się smokami, tym więcej miał w sobie szacunku; już dawno minęły czasy, w których były dla niego jedynie dzikimi bestiami, o których czytał w wykradanych z biblioteki książkach o dzielnych pogromcach i dalekich wyprawach. W pokrytych łuskami ciałach kryło się coś więcej, jakaś mądrość, której nie rozumiał, ale która sprawiała, że czuł się dumny z samej możliwości przebywania blisko smoków. Dlatego był nieskończenie wdzięczny Greengrassom, podejmującym ryzyko związane z przyjęciem go za bramy swojego rodowego dziedzictwa; nie był pewien, czy gdyby odebrano mu jeszcze to, odnalazłby w sobie siły do dalszej walki.
Skinął głową, miała rację; musieli brać pod uwagę każdą opcję. – Ogniomioty zaczynają ziać ogniem, kiedy mają około sześciu tygodni, ale ich płomień osiąga pełną temperaturę znacznie później. Nawet jeżeli rzeczywiście się wykluły, to akurat one nie będą stanowić dla nas zagrożenia. – Miał zamiar o to zadbać, był nauczony radzić sobie z młodymi smoczętami; inaczej sprawa przedstawiała się z ludźmi, bo chociaż miał doświadczenie w pojedynkach, to jego umiejętności we władaniu białą magią wciąż pozostawały wiele do życzenia; w tym aspekcie liczył raczej na przewodnictwo Jackie. – Na pewno im zależy – przytaknął, kiwając głową, gdy wspomniała o Greengrassach. – Myślę też, że szczeremu i otwartemu przedstawieniu sprawy zaufają najbardziej. Mają jasne przekonania i nie boją się mówić o nich głośno. – Zawahał się na sekundę. – Nie bali się zabrać zdrajcy sprzed nosa Ministerstwa Magii, wątpię, by bali się zrobić to samo ze smokami. Zwłaszcza, jeśli również wesprzesz je słowem – dodał, spoglądając w profil idącej obok niego kobiety z wdzięcznością. Nie musiała tego robić, wychodzić poza zawodowe obowiązki, i jeszcze dalej – ale właściwie pewnie powinien był się tego po niej spodziewać; w bunkrze także nie brakowało jej waleczności.
Być może dlatego cisza, która zapadła po jego pytaniu, wywołała w nim takie zdenerwowanie, podsycone jedynie świadomością, że zależało mu na odpowiedzi – i że ta odpowiedź, z jakiegoś niewyjaśnionego powodu, naprawdę się dla niego liczyła. Irracjonalnie, ledwie się przecież znali, zderzając się ze sobą w co najmniej nietypowych okolicznościach – a jednak nie potrafił nie doceniać faktu, że zdecydowała się dać mu szansę. Nie bezwzględne zaufanie, nie współczucie (którego nie rozumiał – nie był przecież niczyją ofiarą, sam zapracował sobie na swoją aktualną sytuację), ani nie poniżającą litość, a możliwość działania. Nie potrzebował niczego innego, tylko tego chciał: okazji do zmienienia czegoś na lepsze, do wywołania jakiejś różnicy; może nie dla całego świata, daleko mu było do megalomanii i przeceniania swoich możliwości, ale dla kilku osób lub paru smoków; być może trochę też dla samego siebie.
Nie poganiał jej, skupiając się przez moment na trudnym podejściu, ciągnącym się jeszcze przez kilka metrów po tym, jak puścił jej rękę – a później przez dłuższą chwilę po prostu słuchał, początkowo pilnując się, by jej nie przerwać – a potem nie mając pojęcia, co powinien odpowiedzieć. Potwierdzenie o jej przynależności do Zakonu Feniksa przyjął ze spokojem, nie było w tym nic zadziwiającego; podejrzewał to podskórnie już wtedy, kiedy Fox kazał mu jej zaufać, i kiedy Jaimie podziękował mu, że nie zostawił jej na pastwę losu w Kumbrii. Zastanowił się przez moment, czy to coś dla niego zmieniało – czy czuł się czujniejszy, mniej swobodny, ze względu na to, ze miał obok siebie członkinię organizacji, przeciwko której przez jakiś czas walczył? Być może powinien, ale czy było coś, czym jeszcze mógłby ją do siebie zrazić? Widziała go już w warunkach stresu ekstremalnego, w momencie, w którym popchnięto go na krawędź; gdy umierał ze strachu w zatęchłej celi, gdy wyszedł z pokoju, w którym obserwował martwe ciało Isabelle, gdy przeczytał pożegnalny list od Bena, i gdy wykrzykiwał bez hamulców o swoich przekonaniach przez szklaną szybę, nie zatajając niczego, bo nie wierząc, że kiedykolwiek wyjdzie znów na światło dzienne; jeśli dodatkowo wiedziała też o przysiędze i jego przynależności do Rycerzy, to wiedziała też o całej reszcie – a jednak była tu dzisiaj, nie obawiając się przebywać z nim sam na sam na górskim szlaku. Śmiejąc się, opowiadając o przeszłości i oferując mu pomoc w udowodnieniu czegoś, w co prawie nikt inny nie wierzył; w co wątpił on sam. – Skąd? – zapytał, zatrzymując się odruchowo i spoglądając prosto w jej twarz, zaczerwienioną od wiatru i wysiłku. – Skąd wiesz, że to nie jest tylko gra, że nie próbuję zdobyć waszego zaufania, żeby sam siebie uratować? – zapytał, słyszał już przecież podobne zarzuty, padające z ust jej przyjaciół; z jego perspektywy absurdalne, nie widział już dla siebie ratunku – ale wcale niepozbawione uzasadnienia i solidnych podstaw. – Elfa pewnie nie – odpowiedział, próżne, magiczne stworzonka nie czyniły nikomu krzywdy – i nie wyobrażał sobie, komu mogłyby wadzić – wiedział jednak, że nie miała tego na myśli dosłownie. – Ale skrzywdziłem wielu ludzi, Jackie. Podejrzewam, że skrzywdzę ich o wiele więcej, zanim ta wojna dobiegnie końca. Nie odnajduję przyjemności w bezsensownej przemocy, ale nie jestem nieomylny. – Niektóre z jego pomyłek były tragiczne w skutkach; niektórych nigdy miało już nie dać się naprawić. – Ale – zawahał się; słowa zawisły na moment na końcu jego języka – dziękuję. Nie jestem pewien, czym zasłużyłem sobie na twoje wsparcie, jednak postaram się go nie zmarnować – dodał ciszej, kiwając jeszcze w jej stronę głową – i odwracając się gdy poczuł jakieś złośliwe, ogarniające go wzruszenie. Odchrząknął, ruszając dalej i przelotnie oglądając się przez ramię, żeby upewnić się, że za nim podąża.
Myślał o jej słowach jeszcze przez dłuższą chwilę, obserwując zmieniającą się okolicę, dopóki coś nie zwróciło jego uwagi; początkowo nie był pewien, dlaczego właściwie zamarł wpół kroku, instynktownie wyciągając też rękę, żeby zatrzymać idącą obok niego Jackie; bodziec był subtelny, bardziej przeczucie niż faktyczna obserwacja, nagły niepokój rozchodzący się po klatce piersiowej – przekształcający się wreszcie w zrozumienie. – Spójrz – odezwał się cicho, wskazując przed siebie – na ścieżkę, którą kroczyli, odbijającą nagle w bok i kończącą się prowizorycznym, przerzuconym przez wyrwę mostkiem. Nie sama konstrukcja wywoływała jednak w krajobrazie niemożliwy do zignorowania dysonans, a zaścielający go śnieg, pozbawiony nieskazitelności ledwie osiadłego puchu, poznaczony śladami i miejscami odgarnięty na boki. – Nie zrobiło tego zwierzę – dodał, nie znał się na tropieniu ludzi, ale tego jednego mógł być pewien; ktoś tutaj był – i to stosunkowo niedawno, śnieg padał poprzedniej nocy.
Co nie oznaczało, że pozwalał sobie na całkowite rozluźnienie; zdawał sobie sprawę, że nie wybrali się na górską wycieczkę w celach rekreacyjnych, na kamienistym, zaśnieżonym szlaku wciąż czekały na nich zagrożenia – ewentualne starcie z trollem więcej budziło w nim jednak przyjemnej ekscytacji niż nerwowego strachu; groźne stworzenia i trudne warunki należały do niebezpieczeństw, z którymi mierzyć się potrafił i które znał, naturalnych i pięknych w swojej dzikości; podejrzewał, że ten sentyment odbijał się w jego oczach, kiedy odpowiadał na pytanie Jackie. – Zdarza im się zbierać w większych grupach i walczyć o tytuł najsilniejszego. Tak poza tym to nie należą do szczególnie towarzyskich, co na swój sposób stanowi pewnie coś w stylu mechanizmu przetrwania. W innym wypadku bardzo szybko wybiłyby się nawzajem. – Trolle miały agresywną naturę, nad którą nie mogły przeskoczyć; obdarzone raczej niewielką inteligencją, nie potrafiły formować stabilnych struktur, opierając się raczej na chaosie i wyższości silniejszych nad słabszymi. Percival nigdy nie uznawał ich za szczególnie fascynujące. – A, no i czasami urządzają wyścigi na garborogach. Nie zmyślam – zaznaczył, dla podkreślenia swoich słów przyciskając okrytą rękawicą dłoń do mostka, nie dodając, że akurat trolla dosiadającego garboroga wolałby nie spotkać; pozbawiony charakterystycznej dla siebie niezdarności, mógłby stanowić naprawdę groźnego przeciwnika.
Następne słowa Jackie wywołały u niego uniesienie brwi; spojrzał na nią z niedowierzaniem, szukając w jej rysach i spojrzeniu żartobliwych iskier, sugerujących, że się z niego nabija. – W soku pomidorowym? Naprawdę? – zdziwił się, wyobrażając sobie wannę wypełnioną czerwonym, gęstym przecierem, ale niemal natychmiast przestając, bo jego umysł odruchowo umiejscowił ten obrazek w pozbawionej ścian łazience w domu w Sennen, niebezpiecznie zbliżając jego myśli do scenariusza, którego wolał nie rozważać w obecności aurorki. Z każdą sekundą wywołującej u niego coraz silniejszą konsternację; słysząc padające z jej ust, barwne wyzwiska, zamilkł mimowolnie, kompletnie nieświadomy, że jego usta rozchyliły się w niemym zaskoczeniu, zastygając w niezbyt mądrym wyrazie. Zmytym dopiero przez wybuch śmiechu – prawdziwy, głośny i szczery, niosący się echem w górskim powietrzu; nie pamiętał, kiedy śmiał się w ten sposób po raz ostatni; na pewno przed namalowaniem sobie na plecach krwawego celu, i na pewno nie pod szarym, burzowym, angielskim niebem. – Tę francę bahankową muszę sobie zapamiętać – powiedział po paru sekundach, pozbywając się wreszcie nagłego rozbawienia, choć wizja małej i wygadanej Jackie jeszcze przez moment majaczyła mu gdzieś na powierzchni umysłu. Żałował, że nie mógł odwdzięczyć się podobną anegdotą, ale obszar jego pamięci zawierający wspomnienia z dzieciństwa wciąż jeszcze stanowił niezasklepioną do końca ranę, gotową rozleźć się paskudnie na boki, jeżeli tylko by jej dotknął. Nie chciał zresztą myśleć teraz o Nottach – choć zdawał sobie sprawę, że przyjdzie moment, w którym będzie musiał rozliczyć się z przeszłością.
Na razie skupiał się jednak na teraźniejszości i na przyszłości – tej, którą mieli szansę wywalczyć dla trójki smoków, wplątanych niesprawiedliwie w paskudną machinę nielegalnych transakcji i czarnomagicznych eksperymentów. Oby nie na nich, miał nadzieję, że nikt nie posunąłby się aż tak daleko; smoki same w sobie posiadały potężną magię i potrafił sobie wyobrazić, że mógłby znaleźć się śmiałek chcący wykorzystać ją do swoich celów.
Ściągnął brwi w reakcji na słowa Jackie. – Musiałby być skończonym idiotą – powiedział, wciąż z nutami odrazy odbijającymi się w głosie; nie odrzucał jej teorii, nie odrzucał żadnej – widział już wystarczająco wiele, by wierzyć, że granice ludzkiej przyzwoitości już dawno się zatarły, zwłaszcza, gdy chodziło o pieniądze i potęgę. – Smoków nie można tak po prostu poddać tresurze – wyjaśnił, sam pomysł wydawał mu się surrealistyczny. – To potężne stworzenia, dumne i inteligentne. Mające w sobie magię, której czarodzieje nie są w stanie ujarzmić ani w pełni pojąć – powiedział. Nie przesadzał, im dłużej zajmował się smokami, tym więcej miał w sobie szacunku; już dawno minęły czasy, w których były dla niego jedynie dzikimi bestiami, o których czytał w wykradanych z biblioteki książkach o dzielnych pogromcach i dalekich wyprawach. W pokrytych łuskami ciałach kryło się coś więcej, jakaś mądrość, której nie rozumiał, ale która sprawiała, że czuł się dumny z samej możliwości przebywania blisko smoków. Dlatego był nieskończenie wdzięczny Greengrassom, podejmującym ryzyko związane z przyjęciem go za bramy swojego rodowego dziedzictwa; nie był pewien, czy gdyby odebrano mu jeszcze to, odnalazłby w sobie siły do dalszej walki.
Skinął głową, miała rację; musieli brać pod uwagę każdą opcję. – Ogniomioty zaczynają ziać ogniem, kiedy mają około sześciu tygodni, ale ich płomień osiąga pełną temperaturę znacznie później. Nawet jeżeli rzeczywiście się wykluły, to akurat one nie będą stanowić dla nas zagrożenia. – Miał zamiar o to zadbać, był nauczony radzić sobie z młodymi smoczętami; inaczej sprawa przedstawiała się z ludźmi, bo chociaż miał doświadczenie w pojedynkach, to jego umiejętności we władaniu białą magią wciąż pozostawały wiele do życzenia; w tym aspekcie liczył raczej na przewodnictwo Jackie. – Na pewno im zależy – przytaknął, kiwając głową, gdy wspomniała o Greengrassach. – Myślę też, że szczeremu i otwartemu przedstawieniu sprawy zaufają najbardziej. Mają jasne przekonania i nie boją się mówić o nich głośno. – Zawahał się na sekundę. – Nie bali się zabrać zdrajcy sprzed nosa Ministerstwa Magii, wątpię, by bali się zrobić to samo ze smokami. Zwłaszcza, jeśli również wesprzesz je słowem – dodał, spoglądając w profil idącej obok niego kobiety z wdzięcznością. Nie musiała tego robić, wychodzić poza zawodowe obowiązki, i jeszcze dalej – ale właściwie pewnie powinien był się tego po niej spodziewać; w bunkrze także nie brakowało jej waleczności.
Być może dlatego cisza, która zapadła po jego pytaniu, wywołała w nim takie zdenerwowanie, podsycone jedynie świadomością, że zależało mu na odpowiedzi – i że ta odpowiedź, z jakiegoś niewyjaśnionego powodu, naprawdę się dla niego liczyła. Irracjonalnie, ledwie się przecież znali, zderzając się ze sobą w co najmniej nietypowych okolicznościach – a jednak nie potrafił nie doceniać faktu, że zdecydowała się dać mu szansę. Nie bezwzględne zaufanie, nie współczucie (którego nie rozumiał – nie był przecież niczyją ofiarą, sam zapracował sobie na swoją aktualną sytuację), ani nie poniżającą litość, a możliwość działania. Nie potrzebował niczego innego, tylko tego chciał: okazji do zmienienia czegoś na lepsze, do wywołania jakiejś różnicy; może nie dla całego świata, daleko mu było do megalomanii i przeceniania swoich możliwości, ale dla kilku osób lub paru smoków; być może trochę też dla samego siebie.
Nie poganiał jej, skupiając się przez moment na trudnym podejściu, ciągnącym się jeszcze przez kilka metrów po tym, jak puścił jej rękę – a później przez dłuższą chwilę po prostu słuchał, początkowo pilnując się, by jej nie przerwać – a potem nie mając pojęcia, co powinien odpowiedzieć. Potwierdzenie o jej przynależności do Zakonu Feniksa przyjął ze spokojem, nie było w tym nic zadziwiającego; podejrzewał to podskórnie już wtedy, kiedy Fox kazał mu jej zaufać, i kiedy Jaimie podziękował mu, że nie zostawił jej na pastwę losu w Kumbrii. Zastanowił się przez moment, czy to coś dla niego zmieniało – czy czuł się czujniejszy, mniej swobodny, ze względu na to, ze miał obok siebie członkinię organizacji, przeciwko której przez jakiś czas walczył? Być może powinien, ale czy było coś, czym jeszcze mógłby ją do siebie zrazić? Widziała go już w warunkach stresu ekstremalnego, w momencie, w którym popchnięto go na krawędź; gdy umierał ze strachu w zatęchłej celi, gdy wyszedł z pokoju, w którym obserwował martwe ciało Isabelle, gdy przeczytał pożegnalny list od Bena, i gdy wykrzykiwał bez hamulców o swoich przekonaniach przez szklaną szybę, nie zatajając niczego, bo nie wierząc, że kiedykolwiek wyjdzie znów na światło dzienne; jeśli dodatkowo wiedziała też o przysiędze i jego przynależności do Rycerzy, to wiedziała też o całej reszcie – a jednak była tu dzisiaj, nie obawiając się przebywać z nim sam na sam na górskim szlaku. Śmiejąc się, opowiadając o przeszłości i oferując mu pomoc w udowodnieniu czegoś, w co prawie nikt inny nie wierzył; w co wątpił on sam. – Skąd? – zapytał, zatrzymując się odruchowo i spoglądając prosto w jej twarz, zaczerwienioną od wiatru i wysiłku. – Skąd wiesz, że to nie jest tylko gra, że nie próbuję zdobyć waszego zaufania, żeby sam siebie uratować? – zapytał, słyszał już przecież podobne zarzuty, padające z ust jej przyjaciół; z jego perspektywy absurdalne, nie widział już dla siebie ratunku – ale wcale niepozbawione uzasadnienia i solidnych podstaw. – Elfa pewnie nie – odpowiedział, próżne, magiczne stworzonka nie czyniły nikomu krzywdy – i nie wyobrażał sobie, komu mogłyby wadzić – wiedział jednak, że nie miała tego na myśli dosłownie. – Ale skrzywdziłem wielu ludzi, Jackie. Podejrzewam, że skrzywdzę ich o wiele więcej, zanim ta wojna dobiegnie końca. Nie odnajduję przyjemności w bezsensownej przemocy, ale nie jestem nieomylny. – Niektóre z jego pomyłek były tragiczne w skutkach; niektórych nigdy miało już nie dać się naprawić. – Ale – zawahał się; słowa zawisły na moment na końcu jego języka – dziękuję. Nie jestem pewien, czym zasłużyłem sobie na twoje wsparcie, jednak postaram się go nie zmarnować – dodał ciszej, kiwając jeszcze w jej stronę głową – i odwracając się gdy poczuł jakieś złośliwe, ogarniające go wzruszenie. Odchrząknął, ruszając dalej i przelotnie oglądając się przez ramię, żeby upewnić się, że za nim podąża.
Myślał o jej słowach jeszcze przez dłuższą chwilę, obserwując zmieniającą się okolicę, dopóki coś nie zwróciło jego uwagi; początkowo nie był pewien, dlaczego właściwie zamarł wpół kroku, instynktownie wyciągając też rękę, żeby zatrzymać idącą obok niego Jackie; bodziec był subtelny, bardziej przeczucie niż faktyczna obserwacja, nagły niepokój rozchodzący się po klatce piersiowej – przekształcający się wreszcie w zrozumienie. – Spójrz – odezwał się cicho, wskazując przed siebie – na ścieżkę, którą kroczyli, odbijającą nagle w bok i kończącą się prowizorycznym, przerzuconym przez wyrwę mostkiem. Nie sama konstrukcja wywoływała jednak w krajobrazie niemożliwy do zignorowania dysonans, a zaścielający go śnieg, pozbawiony nieskazitelności ledwie osiadłego puchu, poznaczony śladami i miejscami odgarnięty na boki. – Nie zrobiło tego zwierzę – dodał, nie znał się na tropieniu ludzi, ale tego jednego mógł być pewien; ktoś tutaj był – i to stosunkowo niedawno, śnieg padał poprzedniej nocy.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Szkolona była do walki z czarnoksiężnikami, nie do walki z magicznymi stworzeniami – nie znała ich słabych punktów, nie wiedziała, jak twardą mają skórę (a sądząc po tym, że trolle nie grzeszyły rozumem, to pewnie zmagazynowane szare komórki przeobraziły się w masę mięśniową), ani jak spostrzegawczy są (może wzrok mieli nie całkiem dobry, ale mogli się poszczycić wyjątkowo czułym słuchem?), dlatego wizja bitwy z nimi powodowała u niej lekki skręt kiszek. I nie liczył się nawet fakt, że najwyraźniej miała obok siebie znawcę tego tematu. To ona zainicjowała wspólną wyprawę i to ona ustaliła wszystkie szczegóły, czuła się więc odpowiedzialna zarówno za siebie, jak i za niego, a to z kolei miało wpływ na jej zmysł kapitański – przewodzić, chronić. Przede wszystkim chronić. Historia dołączona do obrazka wcale nie pomogła jej w ograniczeniu strachu i nadania pozwolenia na działanie pewności siebie. Skrzywiła się niewyraźnie, jakby z lekkim obrzydzeniem zmieszanym ze strachem. Spięte w czasie spaceru mięśnie zadrgały w pojedynczym spazmie.
– Ta myśl jest jakaś abstrakcyjna – patrzyła na niego, kiedy mówił, a zaangażowanie, jakie wplatał między słowa, sprawiało, że zwątpienie wydało jej się teraz niepoparte żadnymi argumentami. – Bo jak… zresztą nieważne. Nigdy nie widziałam trolla na garborogu i mam nadzieję, że nigdy takiego połączenia nie zobaczę. – dokończyła na jednym wydechu, wspinając się pod górę na jeszcze stabilnych nogach.
Mimo wkradającego się między kroki zmęczenia i zmieniającej się częstości oddechów, zerkała na niego co chwila, jakby chciała kontrolować jego ruchy, nie maniakalnie, czysto technicznie, bez zbędnej paranoi. Kiedy jednak jego wyraz twarzy zaczynał się zmieniać, zogniskowała na nim spojrzenie, badając eskalację tych emocji. Wybuch śmiechu, jaki nastąpił na sam koniec, wywołał w jej ciele kolejny spazm. Oczywiście, że była czujna w myśl zasady „spodziewaj się niespodziewanego”, ale akurat ten gest pozostawał na samym dnie studni niewykorzystanych możliwości. Przez krótką chwilę, kiedy jeszcze jego głos brzmiał wśród skalnych ścian najgłośniej, przyglądała mu się jak muzealnemu eksponatowi – nowemu dobytkowi cywilizacji, zapomnianej mapie dobrze znanej ziemi, rzeźbie o tak ujmująco ciekawych kształtach, że największy gbur mógłby zauważyć czar rzucony przez sztukę. A potem uśmiechnęła się sama – lekko, drżąco – i odwróciła wzrok, lustrując już obszar przed nimi.
– Ciszej, bo jeszcze zwabisz te swoje trolle i na własnej skórze przekonamy się, czy sok pomidorowy faktycznie działa na ich smród – szturchnęła go łokciem, chcąc przywołać do porządku.
Rozmowa o smokach, choć już prowadzona w innym tonie, wciąż nie pozwoliła jej doznać wewnętrznej ulgi i pewności, że dadzą sobie radę. Starała się jednak to uczucie zminimalizować, bo miała przed sobą smokologa, świetnego w swoich talentach czarodzieja pracującego w rezerwacie Greengrassów. Ufała, że to przyjdzie z czasem – niedługo. Wszystkie plany, o jakich mu opowiadała, nie zrodziły się w jej głowie teraz, nagle, w tej jednej chwili. Rozpatrywała je wszystkie od jakiegoś czasu, analizowała najbardziej uparcie zwłaszcza te momenty, w których wszystko mogło obrócić się na ich niekorzyść. Poparzenie smoczym ogniem, niedojrzałym, jak zrozumiała, było chyba jednym z najmniejszych problemów.
– Jeśli uda nam się je uratować, to na pewno razem dotrzemy z nimi do rezerwatu i tam już będą bezpieczne – odparła tylko na jego słowa. Ta kwestia była dla niej jasna i klarowna. Miała w tym swój udział, działała zgodnie z prawem, choć z dala od bystrych oczu Ministerstwa Magii.
Fakt, że mieszali tematy ich osobistej misji z mocno prywatnymi, był dla niej nawet nieco ozdrowieńczy. Los rzucił ich na jedną, emocjonalną huśtawkę, na której Jackie od kilku lat znaleźć się nie mogła, ale jakimś cudem właśnie tak się stało. Oboje walczyli u swego boku w obronie żyć, których nie znali, w obronie ust, które jawnie i pewnie zrzucały na kilka istnień winę za całe zło wyrządzone za anomalie. I oboje nie mieli im tego za złe, nie buntowali się, nie chcieli zranić, zaszkodzić. Teraz, kiedy wiedziała o nim znacznie więcej, nie chciała wynosić udzielonego jej ratunku ponad wszystkie winy, jakie wyrządził, ale nie mogła też powiedzieć, że nie miało to dla niej jakiegokolwiek znaczenia. Dziwnym trafem czuła, że to on rozumie ją bardziej niż czarodzieje z jej otoczenia. To przy nim czuła się swobodnie. To jego zdolności mówiły jej, że dobrze byłoby mieć tego człowieka po swojej stronie. Nie wywyższała go jednak, równoważyła w swoim umyśle wszystkie jego dobre strony i błędy przeszłości, które musiał odkupić. Podobnie jak ona.
– Codziennie giną przez nas czarodzieje i mugole, bezpośrednio z naszej winy, czy nie. – bolało ją to. Bolały ją puste spojrzenia martwych ludzi wlepione w pustkę nad nimi. Bolały ją krzyki pełne przerażenia, gdy docierała na miejsce kaźni za późno. Bolało ją to, że nie biegnie szybciej, nie oddycha głębiej, nie męczy się wolniej – żeby puratować. Jednocześnie nie usprawiedliwiała go, bo widziała, że nie mówił o sobie z dumą, a z dystansem, ciężarem widocznym tylko dla niego. – Nie tylko ty skrzywdzisz ludzi. Tylko większość z nas boi się przyznawać do własnych porażek. Do tego, że jesteśmy podobni do nich. – wiesz, o kim mówię, prawda? Oczywiście, że wiesz. – Ale wiesz, co nas od nich różni? Sumienie. Bo nas pożre nasze sumienie, poczucie winy i odpowiedzialność za istnienia, których nie uratowaliśmy, a oni będą żyć i dławić się z radością własnym zwycięstwem i paktem ze śmiercią. Zmiana twojej ścieżki mówi o tobie więcej, niż sądzisz – mówiła stanowczo, pewnie, bo takie było jej przekonanie. – Skąd wiem? Bo cię słucham. I obserwuję. Mówisz szczerze, nie słyszę w twoim głosie kłamstwa, a w gestach widzę winę – nie odwracałbyś głowy, gdybyś jej nie czuł. – pozwoliła sobie na zatrzymanie się po raz kolejny i obrócenie w jego stronę, a gdy mówiła, jej wyraz twarzy informował, jak bardzo zdeterminowana jest, ale też jak bardzo zależy jej, żeby wspomniana za chwilę sytuacja nie miała nigdy miejsca. Słowa wypowiadała powoli, kładąc nacisk na powagę sytuacji. Mimo ich zacieśniającej się relacji, co czuła, wciąż oddana była obowiązkom i zbiorowej odpowiedzialności Zakonu Feniksa. – Jeśli jednak zdradzisz albo coś pójdzie nie tak i to ty będziesz za to odpowiedzialny, przed swoją śmiercią zobaczysz moją twarz w pierwszym rzędzie ludzi, których rozczarowałeś.
Wzięła głęboki wdech i znów podjęła krok w górę, ufając, że mimo wszystko nie porzuci ich wspólnej dalszej wędrówki. To był swego rodzaju test – jeśli mimo wszystko kłamał, w co nie wierzyła dzięki własnym obserwacjom, odwrócenie się do niego plecami było okrutnie ryzykownym ruchem. Jeśli jednak jej instynkt i umiejętności nie zawiodły, jej ostatnie słowa niczego nie zmienią – ani sytuacji Percivala, ani jej pozytywnych odczuć wobec niego. Zamiast zaklęcia godzącego w bok, usłyszała jego głos. Ostrzegawczy ton poniósł się cicho, znacznie ciszej. Obróciła się, by w następnej chwili szukać już bystrym wzrokiem wskazanych przez niego śladów. Świeże. Odruchowo przerzuciła ciężar ciała ze stóp na biodra, pochylając się nieco do przodu. Podjęła krok w ich stronę, a gdy dotarła, nachyliła się, by móc przyjrzeć się im bliżej. Oceniła głębokość kroku i wielkość stopy, rodzaj śladów, które zostawił.
– Musiał nieść coś ciężkiego. On. – potwierdziła. – Z takim buciorem to na pewno mężczyzna. Ślady są głębokie, niemal widać przez nie kamie pod spodem. Ile ważą smocze jaja? – uniosła się na proste nogi, by spojrzeć na Percy’ego, ale nim zdążyła, usłyszała coś. Coś odbiło się od skał w głębi ścieżki, kilka metrów za mostkiem.
Szybko skinęła Blake’owi w tamtą stronę i schowała się za skalną ściankę w obawie przed tym, że właśnie jakiś troll postanowił wyjść ze swojego legowiska. Ale to nie był troll.
– Upierasz się przy tych smokach jak stary osioł, Mahoń – burknął ktoś wyraźnie, wychodząc przez ścianę – ta okazała się iluzją, dość miałką zresztą, bo ledwo została dotknięta, a zniknęła. – Sprzedałbyś je na brytyjskim rynku, podpowiedziałbym ci komu.
– Mówiłem ci, że mnie to nie interesuje. Dwa dni i lecę z nimi do Rumunii. Tam mnie ozłocą za te jaja! Dostanę za nie trzykrotnie więcej niż tutaj. Doskonale o tym wiesz, Berry, ale chcesz się dołożyć do biznesu, żeby mieć za co spłacić długi, nie? – Hendrick wyszedł zaraz za nim, a ramionami obejmował dużą skrzynię.
Jackie zerknęła w ich stronę ostrożnie i znów posłała porozumiewawcze spojrzenie Percy’emu. Obaj mężczyźni szli w ich stronę. To był dobry moment na ofensywę - byleby taką, żeby ta skrzynia z hukiem nie spadła w dół zbocza. W gruncie rzeczy nie wiadomo, co w nie było.
– Ta myśl jest jakaś abstrakcyjna – patrzyła na niego, kiedy mówił, a zaangażowanie, jakie wplatał między słowa, sprawiało, że zwątpienie wydało jej się teraz niepoparte żadnymi argumentami. – Bo jak… zresztą nieważne. Nigdy nie widziałam trolla na garborogu i mam nadzieję, że nigdy takiego połączenia nie zobaczę. – dokończyła na jednym wydechu, wspinając się pod górę na jeszcze stabilnych nogach.
Mimo wkradającego się między kroki zmęczenia i zmieniającej się częstości oddechów, zerkała na niego co chwila, jakby chciała kontrolować jego ruchy, nie maniakalnie, czysto technicznie, bez zbędnej paranoi. Kiedy jednak jego wyraz twarzy zaczynał się zmieniać, zogniskowała na nim spojrzenie, badając eskalację tych emocji. Wybuch śmiechu, jaki nastąpił na sam koniec, wywołał w jej ciele kolejny spazm. Oczywiście, że była czujna w myśl zasady „spodziewaj się niespodziewanego”, ale akurat ten gest pozostawał na samym dnie studni niewykorzystanych możliwości. Przez krótką chwilę, kiedy jeszcze jego głos brzmiał wśród skalnych ścian najgłośniej, przyglądała mu się jak muzealnemu eksponatowi – nowemu dobytkowi cywilizacji, zapomnianej mapie dobrze znanej ziemi, rzeźbie o tak ujmująco ciekawych kształtach, że największy gbur mógłby zauważyć czar rzucony przez sztukę. A potem uśmiechnęła się sama – lekko, drżąco – i odwróciła wzrok, lustrując już obszar przed nimi.
– Ciszej, bo jeszcze zwabisz te swoje trolle i na własnej skórze przekonamy się, czy sok pomidorowy faktycznie działa na ich smród – szturchnęła go łokciem, chcąc przywołać do porządku.
Rozmowa o smokach, choć już prowadzona w innym tonie, wciąż nie pozwoliła jej doznać wewnętrznej ulgi i pewności, że dadzą sobie radę. Starała się jednak to uczucie zminimalizować, bo miała przed sobą smokologa, świetnego w swoich talentach czarodzieja pracującego w rezerwacie Greengrassów. Ufała, że to przyjdzie z czasem – niedługo. Wszystkie plany, o jakich mu opowiadała, nie zrodziły się w jej głowie teraz, nagle, w tej jednej chwili. Rozpatrywała je wszystkie od jakiegoś czasu, analizowała najbardziej uparcie zwłaszcza te momenty, w których wszystko mogło obrócić się na ich niekorzyść. Poparzenie smoczym ogniem, niedojrzałym, jak zrozumiała, było chyba jednym z najmniejszych problemów.
– Jeśli uda nam się je uratować, to na pewno razem dotrzemy z nimi do rezerwatu i tam już będą bezpieczne – odparła tylko na jego słowa. Ta kwestia była dla niej jasna i klarowna. Miała w tym swój udział, działała zgodnie z prawem, choć z dala od bystrych oczu Ministerstwa Magii.
Fakt, że mieszali tematy ich osobistej misji z mocno prywatnymi, był dla niej nawet nieco ozdrowieńczy. Los rzucił ich na jedną, emocjonalną huśtawkę, na której Jackie od kilku lat znaleźć się nie mogła, ale jakimś cudem właśnie tak się stało. Oboje walczyli u swego boku w obronie żyć, których nie znali, w obronie ust, które jawnie i pewnie zrzucały na kilka istnień winę za całe zło wyrządzone za anomalie. I oboje nie mieli im tego za złe, nie buntowali się, nie chcieli zranić, zaszkodzić. Teraz, kiedy wiedziała o nim znacznie więcej, nie chciała wynosić udzielonego jej ratunku ponad wszystkie winy, jakie wyrządził, ale nie mogła też powiedzieć, że nie miało to dla niej jakiegokolwiek znaczenia. Dziwnym trafem czuła, że to on rozumie ją bardziej niż czarodzieje z jej otoczenia. To przy nim czuła się swobodnie. To jego zdolności mówiły jej, że dobrze byłoby mieć tego człowieka po swojej stronie. Nie wywyższała go jednak, równoważyła w swoim umyśle wszystkie jego dobre strony i błędy przeszłości, które musiał odkupić. Podobnie jak ona.
– Codziennie giną przez nas czarodzieje i mugole, bezpośrednio z naszej winy, czy nie. – bolało ją to. Bolały ją puste spojrzenia martwych ludzi wlepione w pustkę nad nimi. Bolały ją krzyki pełne przerażenia, gdy docierała na miejsce kaźni za późno. Bolało ją to, że nie biegnie szybciej, nie oddycha głębiej, nie męczy się wolniej – żeby puratować. Jednocześnie nie usprawiedliwiała go, bo widziała, że nie mówił o sobie z dumą, a z dystansem, ciężarem widocznym tylko dla niego. – Nie tylko ty skrzywdzisz ludzi. Tylko większość z nas boi się przyznawać do własnych porażek. Do tego, że jesteśmy podobni do nich. – wiesz, o kim mówię, prawda? Oczywiście, że wiesz. – Ale wiesz, co nas od nich różni? Sumienie. Bo nas pożre nasze sumienie, poczucie winy i odpowiedzialność za istnienia, których nie uratowaliśmy, a oni będą żyć i dławić się z radością własnym zwycięstwem i paktem ze śmiercią. Zmiana twojej ścieżki mówi o tobie więcej, niż sądzisz – mówiła stanowczo, pewnie, bo takie było jej przekonanie. – Skąd wiem? Bo cię słucham. I obserwuję. Mówisz szczerze, nie słyszę w twoim głosie kłamstwa, a w gestach widzę winę – nie odwracałbyś głowy, gdybyś jej nie czuł. – pozwoliła sobie na zatrzymanie się po raz kolejny i obrócenie w jego stronę, a gdy mówiła, jej wyraz twarzy informował, jak bardzo zdeterminowana jest, ale też jak bardzo zależy jej, żeby wspomniana za chwilę sytuacja nie miała nigdy miejsca. Słowa wypowiadała powoli, kładąc nacisk na powagę sytuacji. Mimo ich zacieśniającej się relacji, co czuła, wciąż oddana była obowiązkom i zbiorowej odpowiedzialności Zakonu Feniksa. – Jeśli jednak zdradzisz albo coś pójdzie nie tak i to ty będziesz za to odpowiedzialny, przed swoją śmiercią zobaczysz moją twarz w pierwszym rzędzie ludzi, których rozczarowałeś.
Wzięła głęboki wdech i znów podjęła krok w górę, ufając, że mimo wszystko nie porzuci ich wspólnej dalszej wędrówki. To był swego rodzaju test – jeśli mimo wszystko kłamał, w co nie wierzyła dzięki własnym obserwacjom, odwrócenie się do niego plecami było okrutnie ryzykownym ruchem. Jeśli jednak jej instynkt i umiejętności nie zawiodły, jej ostatnie słowa niczego nie zmienią – ani sytuacji Percivala, ani jej pozytywnych odczuć wobec niego. Zamiast zaklęcia godzącego w bok, usłyszała jego głos. Ostrzegawczy ton poniósł się cicho, znacznie ciszej. Obróciła się, by w następnej chwili szukać już bystrym wzrokiem wskazanych przez niego śladów. Świeże. Odruchowo przerzuciła ciężar ciała ze stóp na biodra, pochylając się nieco do przodu. Podjęła krok w ich stronę, a gdy dotarła, nachyliła się, by móc przyjrzeć się im bliżej. Oceniła głębokość kroku i wielkość stopy, rodzaj śladów, które zostawił.
– Musiał nieść coś ciężkiego. On. – potwierdziła. – Z takim buciorem to na pewno mężczyzna. Ślady są głębokie, niemal widać przez nie kamie pod spodem. Ile ważą smocze jaja? – uniosła się na proste nogi, by spojrzeć na Percy’ego, ale nim zdążyła, usłyszała coś. Coś odbiło się od skał w głębi ścieżki, kilka metrów za mostkiem.
Szybko skinęła Blake’owi w tamtą stronę i schowała się za skalną ściankę w obawie przed tym, że właśnie jakiś troll postanowił wyjść ze swojego legowiska. Ale to nie był troll.
– Upierasz się przy tych smokach jak stary osioł, Mahoń – burknął ktoś wyraźnie, wychodząc przez ścianę – ta okazała się iluzją, dość miałką zresztą, bo ledwo została dotknięta, a zniknęła. – Sprzedałbyś je na brytyjskim rynku, podpowiedziałbym ci komu.
– Mówiłem ci, że mnie to nie interesuje. Dwa dni i lecę z nimi do Rumunii. Tam mnie ozłocą za te jaja! Dostanę za nie trzykrotnie więcej niż tutaj. Doskonale o tym wiesz, Berry, ale chcesz się dołożyć do biznesu, żeby mieć za co spłacić długi, nie? – Hendrick wyszedł zaraz za nim, a ramionami obejmował dużą skrzynię.
Jackie zerknęła w ich stronę ostrożnie i znów posłała porozumiewawcze spojrzenie Percy’emu. Obaj mężczyźni szli w ich stronę. To był dobry moment na ofensywę - byleby taką, żeby ta skrzynia z hukiem nie spadła w dół zbocza. W gruncie rzeczy nie wiadomo, co w nie było.
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie próbował się zgrywać ani robić na niej wrażenia, ale nie potrafił ukryć rozbawienia, które wkradło się w wyraz jego twarzy, kiedy słuchał wypływających spomiędzy jej ust słów. Być może traktował perspektywę spotkania gromady trolli zbyt lekkodusznie, jednak w porównaniu z wizją nadchodzącego starcia z czarnoksiężnikiem – lub całą ich grupą – taka właśnie mu się wydawała. Już dawno nie czuł się w ten sposób, swobodny, podekscytowany, przesiąknięty ciekawością co do tego, co czekało na niego za kolejnym zakrętem; to być może nie była smocza wyprawa, jedna z tych, w których brał udział w młodości – ale odrobinę tak smakowała, odbijając się w jego umyśle jakimś tęsknym echem, przypominającym mu o świecie nierozdartym jeszcze przez wojnę. Na co dzień nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo za nim tęsknił – za rzeczywistością niestawiającą go przed niemożliwymi wyborami, w której mógłby być po prostu sobą: smokologiem, magizoologiem, początkującym hodowcą; nie żołnierzem udającym, że wie, co właściwie robi, choć tak naprawdę nigdy nie był szkolony do walki. I prawda była taka, że walczyć nie chciał; owszem, czuł, że musiał, i miał zamiar to robić tak długo, jak długo będzie w stanie, ale nie była to codzienność, którą sam by dla siebie wybrał, gdyby przed takim wyborem go postawiono.
Póki mógł – kradł jednak te chwile normalności, wdzięczny za każdą jedną. – Dlaczego nie? – zagadnął zaczepnie, unosząc wyżej brwi. – Mogłabyś później opowiadać o tym swoim dzieciom – dodał bez zastanowienia, ruszając w ślad za nią – i krzywiąc się, kiedy sens jego własnych słów uderzył w niego z opóźnieniem. Nie chciał teraz myśleć o Jamesie – świadomość, że znajdował się tak daleko poza jego zasięgiem, w samym środku legowiska lwów, wciąż spędzała mu sen z powiek – ale nie potrafił powstrzymać myśli przed zastanawianiem się, czy on sam kiedykolwiek będzie mógł podzielić się z synem opowieścią: o smokach, o garborogach i jeżdżących na ich grzbiecie trollach, o dalekich wędrówkach i niezwykłych stworzeniach; potrafił to sobie wyobrazić – siebie i paruletniego chłopca, gdzieś na jednym z wzgórz rezerwatu. Tak wiele mógłby mu pokazać, gdyby tylko świat wyglądał trochę inaczej.
Być może dlatego zaśmiał się odrobinę zbyt głośno, naturalną reakcją starając się odegnać niechciane myśli; zdecydowanie bardziej wolał skupić się na tym, co działo się teraz, tuż obok niego. – Dobrze, już dobrze, zrozumiałem – bardzo nie chcesz tego spotkania z trollami – odpowiedział na słowa Jackie, umykając przed jej kuksańcem, ale też posłusznie milknąc; miała rację – nie powinni zwracać na siebie zbytniej uwagi, choć to nie zasadzki zgotowanej przez trolle się obawiał. Jeżeli w tych górach faktycznie mieszkał poszukiwany przez nich czarnoksiężnik, to mógł znajdować się w pobliżu – i mógł też znać je lepiej niż oni sami; czy tego chcieli czy nie, znajdowali się na obcym terytorium, i tak też musieli je traktować. Skupił się więc na powrót na celu ich misji, kiwając krótko głową w reakcji na padające od Jackie zapewnienie. Cieszyło go, że byli co do tego zgodni – że młode smoki nie mogły wpaść w ręce Ministerstwa Magii, rządzonego aktualnie przez marionetkę Rycerzy Walpurgii. Odsunąwszy z pola widzenia tę konkretną obawę, mógł odetchnąć swobodniej – nawet jeśli nie wszystkie poruszane przez nich tematy były właśnie takie.
Wysłuchał jej w milczeniu, nie odpowiadając od razu i nie patrząc w jej kierunku, spojrzeniem śledząc wyłącznie szlak przed sobą – ale jednocześnie biorąc do siebie każde wypowiedziane przez nią zdanie, przyglądając im się uważnie i obracając dookoła. W normalnych okolicznościach szybko uciekłby w stronę innych kwestii, nie chcąc poddawać swojej problematycznej przeszłości kolejnej emocjonalnej wiwisekcji – ale o dziwo w towarzystwie Jackie nie czuł się jak oskarżony pod ostrzałem. Przełknął ślinę, pokonując kolejny trudny odcinek i zastanawiając się uważnie nad doborem własnych słów. – Nie zawsze tak było. Do pewnego momentu udawało mi się całkiem skutecznie je zagłuszać. Sumienie – powiedział, oglądając się przez ramię – ale tylko przelotnie. Nie kłamał jednak; nie czuł wyrzutów sumienia, kiedy w trakcie swojego pierwszego spotkania Rycerzy Walpurgii obserwował, jak Voldemort zabija nieznanego mu mugola; nie czuł ich też, gdy atakował obcych ludzi, których spotykał na anomaliach, i nie obejrzał się dwa razy, zostawiając właściciela manufaktury kominków na niemal pewną śmierć. Świadomość konsekwencji własnych działań przyszła dopiero później – wtedy, kiedy nie był w stanie już się cofnąć ani naprawić błędów. – Przez pewien czas chyba nawet wierzyłem, że było warto. Oni też w to wierzą – w tę wizję świata, o którą walczą – mówił dalej, dzieląc się spostrzeżeniem. Może istotnym, może nie. – Dopiero Ben otworzył mi oczy. Chociaż – chyba też nie do końca. Bardziej dał mi pewność, że świat się nie skończy, jeśli to zrobię – dodał po chwili milczenia, teraz już wyraźnie klucząc między zdaniami, ale z oczywistych względów nie mógł opowiedzieć jej wszystkiego. Prawdopodobnie wcale nie musiał.
Zatrzymał się sekundę po niej, unosząc spojrzenie i odnajdując jej twarz. Wiedział, że mówiła poważnie – i jego odpowiedź też taka była. – Brzmi uczciwie – odparł tylko, dając jej do zrozumienia, że przyjął jej zapewnienie do wiadomości. Nie był pewien, co więcej mógłby powiedzieć, nie rozważał też ani przez sekundę odwrócenia się i pozostawienia jej samej na szlaku; wprost przeciwnie – przeszedł w tryb działania zespołowego niemal natychmiast, gdy tylko przed ich oczami wyrosła zapowiedź zagrożenia, przystając przy jej boku i obserwując, jak sprawnie rozpracowuje ślady. Wierzył jej – znała się na tym lepiej niż on. – Jedno – trzy, cztery kilogramy, ale sama skrzynia mogła też być ciężka – odpowiedział, przy transporcie tak cennego ładunku, nikt nie oszczędzał na solidności. Ruszył w kierunku wskazanym przez Jackie, przykucając tuż obok niej – i słuchając; między jego brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka, we wnętrznościach mu się zagotowało; nienawidził nielegalnych handlarzy, traktujących żywe stworzenia jak przedmioty, które można było sprzedać komukolwiek – o ile zapłacił najwięcej. Zmiął w ustach przekleństwo, ledwie powstrzymując się przed rzuceniem się na dwójkę czarodziejów; wiedział jednak, że musieli działać ostrożnie – czekał więc na sygnał Jackie.
Dostrzegł jej porozumiewawcze spojrzenie i kiwnięcie głową niemal od razu, i tak samo błyskawicznie zareagował, wychylając się zza dającego im osłonę murku; dał sobie dokładnie sekundę na zbadanie sytuacji, na odrobinę dłużej zawieszając spojrzenie na skrzyni – po czym skierował różdżkę w stronę obu mężczyzn. Najchętniej zmiótłby ich z najbliższej skarpy, nieznana zawartość skrzyni – a raczej podejrzenie co do takowej – kazała mu jednak z rozwagą wybrać zaklęcie. – Casa aranea – mruknął, koniec palisandrowego drewna kierując pod stopy czarodziejów. Chciał uniemożliwić im ucieczkę, a także złagodzić lądowanie niesionego przez nich pakunku, gdyby zdecydowali się wypuścić go z rąk. Liczył na to, że Jackie zareaguje zaraz po nim.
Póki mógł – kradł jednak te chwile normalności, wdzięczny za każdą jedną. – Dlaczego nie? – zagadnął zaczepnie, unosząc wyżej brwi. – Mogłabyś później opowiadać o tym swoim dzieciom – dodał bez zastanowienia, ruszając w ślad za nią – i krzywiąc się, kiedy sens jego własnych słów uderzył w niego z opóźnieniem. Nie chciał teraz myśleć o Jamesie – świadomość, że znajdował się tak daleko poza jego zasięgiem, w samym środku legowiska lwów, wciąż spędzała mu sen z powiek – ale nie potrafił powstrzymać myśli przed zastanawianiem się, czy on sam kiedykolwiek będzie mógł podzielić się z synem opowieścią: o smokach, o garborogach i jeżdżących na ich grzbiecie trollach, o dalekich wędrówkach i niezwykłych stworzeniach; potrafił to sobie wyobrazić – siebie i paruletniego chłopca, gdzieś na jednym z wzgórz rezerwatu. Tak wiele mógłby mu pokazać, gdyby tylko świat wyglądał trochę inaczej.
Być może dlatego zaśmiał się odrobinę zbyt głośno, naturalną reakcją starając się odegnać niechciane myśli; zdecydowanie bardziej wolał skupić się na tym, co działo się teraz, tuż obok niego. – Dobrze, już dobrze, zrozumiałem – bardzo nie chcesz tego spotkania z trollami – odpowiedział na słowa Jackie, umykając przed jej kuksańcem, ale też posłusznie milknąc; miała rację – nie powinni zwracać na siebie zbytniej uwagi, choć to nie zasadzki zgotowanej przez trolle się obawiał. Jeżeli w tych górach faktycznie mieszkał poszukiwany przez nich czarnoksiężnik, to mógł znajdować się w pobliżu – i mógł też znać je lepiej niż oni sami; czy tego chcieli czy nie, znajdowali się na obcym terytorium, i tak też musieli je traktować. Skupił się więc na powrót na celu ich misji, kiwając krótko głową w reakcji na padające od Jackie zapewnienie. Cieszyło go, że byli co do tego zgodni – że młode smoki nie mogły wpaść w ręce Ministerstwa Magii, rządzonego aktualnie przez marionetkę Rycerzy Walpurgii. Odsunąwszy z pola widzenia tę konkretną obawę, mógł odetchnąć swobodniej – nawet jeśli nie wszystkie poruszane przez nich tematy były właśnie takie.
Wysłuchał jej w milczeniu, nie odpowiadając od razu i nie patrząc w jej kierunku, spojrzeniem śledząc wyłącznie szlak przed sobą – ale jednocześnie biorąc do siebie każde wypowiedziane przez nią zdanie, przyglądając im się uważnie i obracając dookoła. W normalnych okolicznościach szybko uciekłby w stronę innych kwestii, nie chcąc poddawać swojej problematycznej przeszłości kolejnej emocjonalnej wiwisekcji – ale o dziwo w towarzystwie Jackie nie czuł się jak oskarżony pod ostrzałem. Przełknął ślinę, pokonując kolejny trudny odcinek i zastanawiając się uważnie nad doborem własnych słów. – Nie zawsze tak było. Do pewnego momentu udawało mi się całkiem skutecznie je zagłuszać. Sumienie – powiedział, oglądając się przez ramię – ale tylko przelotnie. Nie kłamał jednak; nie czuł wyrzutów sumienia, kiedy w trakcie swojego pierwszego spotkania Rycerzy Walpurgii obserwował, jak Voldemort zabija nieznanego mu mugola; nie czuł ich też, gdy atakował obcych ludzi, których spotykał na anomaliach, i nie obejrzał się dwa razy, zostawiając właściciela manufaktury kominków na niemal pewną śmierć. Świadomość konsekwencji własnych działań przyszła dopiero później – wtedy, kiedy nie był w stanie już się cofnąć ani naprawić błędów. – Przez pewien czas chyba nawet wierzyłem, że było warto. Oni też w to wierzą – w tę wizję świata, o którą walczą – mówił dalej, dzieląc się spostrzeżeniem. Może istotnym, może nie. – Dopiero Ben otworzył mi oczy. Chociaż – chyba też nie do końca. Bardziej dał mi pewność, że świat się nie skończy, jeśli to zrobię – dodał po chwili milczenia, teraz już wyraźnie klucząc między zdaniami, ale z oczywistych względów nie mógł opowiedzieć jej wszystkiego. Prawdopodobnie wcale nie musiał.
Zatrzymał się sekundę po niej, unosząc spojrzenie i odnajdując jej twarz. Wiedział, że mówiła poważnie – i jego odpowiedź też taka była. – Brzmi uczciwie – odparł tylko, dając jej do zrozumienia, że przyjął jej zapewnienie do wiadomości. Nie był pewien, co więcej mógłby powiedzieć, nie rozważał też ani przez sekundę odwrócenia się i pozostawienia jej samej na szlaku; wprost przeciwnie – przeszedł w tryb działania zespołowego niemal natychmiast, gdy tylko przed ich oczami wyrosła zapowiedź zagrożenia, przystając przy jej boku i obserwując, jak sprawnie rozpracowuje ślady. Wierzył jej – znała się na tym lepiej niż on. – Jedno – trzy, cztery kilogramy, ale sama skrzynia mogła też być ciężka – odpowiedział, przy transporcie tak cennego ładunku, nikt nie oszczędzał na solidności. Ruszył w kierunku wskazanym przez Jackie, przykucając tuż obok niej – i słuchając; między jego brwiami pojawiła się pionowa zmarszczka, we wnętrznościach mu się zagotowało; nienawidził nielegalnych handlarzy, traktujących żywe stworzenia jak przedmioty, które można było sprzedać komukolwiek – o ile zapłacił najwięcej. Zmiął w ustach przekleństwo, ledwie powstrzymując się przed rzuceniem się na dwójkę czarodziejów; wiedział jednak, że musieli działać ostrożnie – czekał więc na sygnał Jackie.
Dostrzegł jej porozumiewawcze spojrzenie i kiwnięcie głową niemal od razu, i tak samo błyskawicznie zareagował, wychylając się zza dającego im osłonę murku; dał sobie dokładnie sekundę na zbadanie sytuacji, na odrobinę dłużej zawieszając spojrzenie na skrzyni – po czym skierował różdżkę w stronę obu mężczyzn. Najchętniej zmiótłby ich z najbliższej skarpy, nieznana zawartość skrzyni – a raczej podejrzenie co do takowej – kazała mu jednak z rozwagą wybrać zaklęcie. – Casa aranea – mruknął, koniec palisandrowego drewna kierując pod stopy czarodziejów. Chciał uniemożliwić im ucieczkę, a także złagodzić lądowanie niesionego przez nich pakunku, gdyby zdecydowali się wypuścić go z rąk. Liczył na to, że Jackie zareaguje zaraz po nim.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Problem był czysto matematyczny. Cztery ręce potrzebne, żeby unieść skrzynię. Przynajmniej jedna, żeby unieść różdżkę i móc obronić się przed zaklęciem, którym ten cholerny włóczęga na pewno za chwilę w nich wyceluje. Gdyby przez wszystkie lata edukacji Berry poświęcił choć krótką chwilę uwagi numerologii, krótkie obliczenia mogłyby uratować sytuację. Niestety…
- EXPELLAŁAAAA – krzyk urwało nerwowe zaciśnięcie szczęk, kiedy ból spowodowany upuszczeniem połowy skrzyni za którą odpowiadał zastąpił strach. Po pierwsze, Mahoń nigdy tak bardzo nie przypominał bazyliszka, usiłując zabić go wzrokiem. Po drugie, Berry nigdy nie był fanem pajęczaków, a gęsta sieć, którą oplecione były jego nogi nie zwiastowała raczej pojawienia się komarów. Po trzecie, cała ich wyprawa mogła w tej jednej sekundzie okazać się bezcelowa, jeśli amortyzacja, jaką zapewniły jego stopy i sieć nie była wystarczająca. Aha, no i jeszcze ten intruz!
Mahoń ochłonął szybciej. Szybko, choć nieco delikatniej pozwolił opaść drugiej połowie skrzyni, jednocześnie sięgając po różdżkę. Jej koniec wycelował w nieznajomego (chociaż miał równie silną ochotę rzucić czymś wyjątkowo obrzydliwym w swojego kompana).
- Zmiataj z drogi i to w podskokach - był w pierwszej chwili zaskoczony, to jasne, wcale jednak nie sprawiał wrażenia przestraszonego. Był za to bardzo, bardzo zdenerwowany i zdeterminowany, by jak najszybciej ruszyć dalej ze skrzynią i w bezpiecznym miejscu ocenić straty. – Przynajmniej jeśli chcesz w życiu zobaczyć jeszcze coś więcej, niż flaki Moraga od środka.
Uśmiech, który wykrzywił jego twarz był raczej paskudny i zwiastował pełną gotowość do rzucenia potworowi na pożarcie nieznajomego, który akurat stanął mu na drodze. Efekt osłabiał jednak fakt, że sam Mahoń wciąż tkwił względnie unieruchomiony, z nogami oplecionymi pajęczyną. Wolał jednak skupić się na intruzie, wbrew głosowi rozsądku polegając na Berrym co do uwolnienia ich obu. Ten jednak, choć mruczał jakieś zaklęcie pod nosem celując we własne stopy różdżką, nie potrafił przekonać jej do współpracy.
- EXPELLAŁAAAA – krzyk urwało nerwowe zaciśnięcie szczęk, kiedy ból spowodowany upuszczeniem połowy skrzyni za którą odpowiadał zastąpił strach. Po pierwsze, Mahoń nigdy tak bardzo nie przypominał bazyliszka, usiłując zabić go wzrokiem. Po drugie, Berry nigdy nie był fanem pajęczaków, a gęsta sieć, którą oplecione były jego nogi nie zwiastowała raczej pojawienia się komarów. Po trzecie, cała ich wyprawa mogła w tej jednej sekundzie okazać się bezcelowa, jeśli amortyzacja, jaką zapewniły jego stopy i sieć nie była wystarczająca. Aha, no i jeszcze ten intruz!
Mahoń ochłonął szybciej. Szybko, choć nieco delikatniej pozwolił opaść drugiej połowie skrzyni, jednocześnie sięgając po różdżkę. Jej koniec wycelował w nieznajomego (chociaż miał równie silną ochotę rzucić czymś wyjątkowo obrzydliwym w swojego kompana).
- Zmiataj z drogi i to w podskokach - był w pierwszej chwili zaskoczony, to jasne, wcale jednak nie sprawiał wrażenia przestraszonego. Był za to bardzo, bardzo zdenerwowany i zdeterminowany, by jak najszybciej ruszyć dalej ze skrzynią i w bezpiecznym miejscu ocenić straty. – Przynajmniej jeśli chcesz w życiu zobaczyć jeszcze coś więcej, niż flaki Moraga od środka.
Uśmiech, który wykrzywił jego twarz był raczej paskudny i zwiastował pełną gotowość do rzucenia potworowi na pożarcie nieznajomego, który akurat stanął mu na drodze. Efekt osłabiał jednak fakt, że sam Mahoń wciąż tkwił względnie unieruchomiony, z nogami oplecionymi pajęczyną. Wolał jednak skupić się na intruzie, wbrew głosowi rozsądku polegając na Berrym co do uwolnienia ich obu. Ten jednak, choć mruczał jakieś zaklęcie pod nosem celując we własne stopy różdżką, nie potrafił przekonać jej do współpracy.
I show not your face but your heart's desire
Wstyd mu się było do tego przyznać – z całą pewnością nie pochwaliłby się tym faktem przed Jackie – ale w momencie, gdy jego zaklęcie pomknęło pod nogi dwóch czarodziejów, z których co najmniej jeden z całą pewnością parał się czarną magią, Percival nie śledził działań żadnego z nich. Zamiast tego wpatrywał się w skrzynię, z duszą na ramieniu obserwując jej krawędź wysuwającą się z przytrzymujących ją palców, kanciastą bryłę przekrzywiającą się gwałtownie i mknącą w stronę ziemi. Na szczęście – pokrytej grubą warstwą śniegu i świeżą, uplecioną z pajęczyny poduszką, co tylko nieznacznie zmniejszyło jednak ściskający jego wnętrzności strach. Pozwolił sobie na odetchnięcie dopiero, kiedy Mahoń powoli opuścił drugi bok skrzyni. Ostrożność, z jaką tego dokonał, pozwoliła mu na wysnucie wniosku, że wewnątrz znajdowało się dokładnie to, po co tutaj przyszli – lub nawet jeśli nie, to coś równie wartościowego i delikatnego.
Uniósł spojrzenie na czarodzieja, akurat w momencie, kiedy ten wycelował w niego różdżkę. On sam nie drgnął jednak; nie miał pojęcia, kim lub czym był Morag, ale nie miał też zamiaru się tego dowiadywać. – A może tak – odezwał się prawie konwersacyjnie, choć jego głosem od czasu do czasu szarpały niewidzialne nitki napięcia – po prostu rzucicie różdżki i oszczędzicie sobie całego zamieszania? – Uniósł wyżej brwi, spoglądając to na jednego, to na drugiego; dwa do dwóch, teoretycznie szanse powinny być wyrównane – ale towarzysz Mahonia z jakiegoś powodu nie wyglądał na zainteresowanego walką. Być może jego towarzysz nie płacił mu wystarczająco, albo on sam nie był po prostu zbyt rozgarnięty. – Jesteśmy tu z ramienia Biura Aurorów. – To nie było tak do końca kłamstwo: Jackie była aurorką, a w Szkocji znaleźli się przecież z jej inicjatywy. – To koniec wycieczki – dodał jeszcze, tym razem nieco skuteczniej ukrywając zdenerwowanie pod bulgoczącym w trzewiach gniewem; nienawidził kłusowników ani nielegalnych przemytników, zwłaszcza, kiedy ich łupem padały magiczne stworzenia. Przełknął ślinę. – Drętwota – wypowiedział wyraźnie, celując w Mahonia – uznając go za większe zagrożenie. Teraz, kiedy jego ręce nie przytrzymywały już cennego pakunku, nie miał oporów, żeby to zrobić.
Uniósł spojrzenie na czarodzieja, akurat w momencie, kiedy ten wycelował w niego różdżkę. On sam nie drgnął jednak; nie miał pojęcia, kim lub czym był Morag, ale nie miał też zamiaru się tego dowiadywać. – A może tak – odezwał się prawie konwersacyjnie, choć jego głosem od czasu do czasu szarpały niewidzialne nitki napięcia – po prostu rzucicie różdżki i oszczędzicie sobie całego zamieszania? – Uniósł wyżej brwi, spoglądając to na jednego, to na drugiego; dwa do dwóch, teoretycznie szanse powinny być wyrównane – ale towarzysz Mahonia z jakiegoś powodu nie wyglądał na zainteresowanego walką. Być może jego towarzysz nie płacił mu wystarczająco, albo on sam nie był po prostu zbyt rozgarnięty. – Jesteśmy tu z ramienia Biura Aurorów. – To nie było tak do końca kłamstwo: Jackie była aurorką, a w Szkocji znaleźli się przecież z jej inicjatywy. – To koniec wycieczki – dodał jeszcze, tym razem nieco skuteczniej ukrywając zdenerwowanie pod bulgoczącym w trzewiach gniewem; nienawidził kłusowników ani nielegalnych przemytników, zwłaszcza, kiedy ich łupem padały magiczne stworzenia. Przełknął ślinę. – Drętwota – wypowiedział wyraźnie, celując w Mahonia – uznając go za większe zagrożenie. Teraz, kiedy jego ręce nie przytrzymywały już cennego pakunku, nie miał oporów, żeby to zrobić.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Priorytetem było bezpieczeństwo skrzyni. No dobrze, jej zawartości. Mahoń nie był znawcą gatunku ani nawet szczególnym entuzjastą smoków, ale rozumiał dość, by wiedzieć, że całe jaja pójdą drożej od jajecznicy. W takiej matematyce, może niezbyt wysublimowanej, ale bardzo dobrze sprawdzającej się przez ostatnie czterdzieści lat jego życia, był ekspertem. Towar jak towar, liczył się zysk. Zysk, którego wizja szybko się oddalała.
- Skoro długie ramię Aurorów sięgnęło Szkocji, to pewnie po Ciebie, Berry? – Wyszczerzając cokolwiek szczerbate uzębienie, starszy z mężczyzn rozłożył ręce w pozornie pokojowym, choć niezbyt dopasowanym do reszty jego zachowania, geście. Ton, jakim zwrócił się do niego intruz zirytował go, ale już jego słowa dodały mu, przynajmniej pozornie, animuszu. – Masz pan na to papiery, panie władzo?
To, czego nie zarejestrował Mahoń, od razu przykuło uwagę Berry’ego. Jesteśmy. Liczba mnoga. Niedobrze. Blef? Nie blef?
- EJ! PROTEGO! - Desperacja okazała się nienajlepszym doradcą. Owszem, różdżka mężczyzny wreszcie podjęła się stawianego przed nią zadania, ale ruch, który nią wykonał, zbyt nagły, zbyt niedokładny, odbił się na skuteczności czaru. Wyczarowana między Mahoniem a Percivalem tarcza była dalece zbyt słaba, by Drętwota nie trafiła celu. Na krótką chwilę obydwaj mężczyźni skamienili, Berry jednak, w przeciwieństwie do swojego towarzysza, miał realną szansę jeszcze się otrząsnąć. - Dobra, stary. Ja tu tylko tacham. Patrz, stawiam opór? Wcale. Nawet Ci tej pajęczynki nie szarpię. No, więc… bez nerwów.
Palce lewej dłoni wciąż kurczowo zaciskał na różdżce, nie trzymał jej jednak dłużej wycelowanej w nieznajomego. Widać było, że sam nie wie do końca na czym się skupić; Mahoniu, intruzie, skrzyni, potencjalnych kolejnych przedstawicieli Biura Aurorów? Skrzyni! Definitywnie skrzyni. Jeden ruch i koniec różdżki prawie zetknął się z jej wiekiem. Nie był potężnym czarodziejem, ale będąc tak blisko nie byłoby mu trudno narobić szkód.
– Nie zostanie pół skorupki dowodu! Ale możemy się jeszcze dogadać, nie? Zabieracie to ze sobą, robicie co chcecie. Mnie tu nigdy nie było. Skrzyni w zasadzie też mogło tu nie być, nie? Mój kuzyn był aurorem, to są psie pieniądze. A roboty po kokardki, nie?
- Skoro długie ramię Aurorów sięgnęło Szkocji, to pewnie po Ciebie, Berry? – Wyszczerzając cokolwiek szczerbate uzębienie, starszy z mężczyzn rozłożył ręce w pozornie pokojowym, choć niezbyt dopasowanym do reszty jego zachowania, geście. Ton, jakim zwrócił się do niego intruz zirytował go, ale już jego słowa dodały mu, przynajmniej pozornie, animuszu. – Masz pan na to papiery, panie władzo?
To, czego nie zarejestrował Mahoń, od razu przykuło uwagę Berry’ego. Jesteśmy. Liczba mnoga. Niedobrze. Blef? Nie blef?
- EJ! PROTEGO! - Desperacja okazała się nienajlepszym doradcą. Owszem, różdżka mężczyzny wreszcie podjęła się stawianego przed nią zadania, ale ruch, który nią wykonał, zbyt nagły, zbyt niedokładny, odbił się na skuteczności czaru. Wyczarowana między Mahoniem a Percivalem tarcza była dalece zbyt słaba, by Drętwota nie trafiła celu. Na krótką chwilę obydwaj mężczyźni skamienili, Berry jednak, w przeciwieństwie do swojego towarzysza, miał realną szansę jeszcze się otrząsnąć. - Dobra, stary. Ja tu tylko tacham. Patrz, stawiam opór? Wcale. Nawet Ci tej pajęczynki nie szarpię. No, więc… bez nerwów.
Palce lewej dłoni wciąż kurczowo zaciskał na różdżce, nie trzymał jej jednak dłużej wycelowanej w nieznajomego. Widać było, że sam nie wie do końca na czym się skupić; Mahoniu, intruzie, skrzyni, potencjalnych kolejnych przedstawicieli Biura Aurorów? Skrzyni! Definitywnie skrzyni. Jeden ruch i koniec różdżki prawie zetknął się z jej wiekiem. Nie był potężnym czarodziejem, ale będąc tak blisko nie byłoby mu trudno narobić szkód.
– Nie zostanie pół skorupki dowodu! Ale możemy się jeszcze dogadać, nie? Zabieracie to ze sobą, robicie co chcecie. Mnie tu nigdy nie było. Skrzyni w zasadzie też mogło tu nie być, nie? Mój kuzyn był aurorem, to są psie pieniądze. A roboty po kokardki, nie?
I show not your face but your heart's desire
Irytował go. Nadmierna pewność siebie, zęby wyszczerzone w cwaniackim uśmiechu, przekonanie o własnej przewadze – wszystko to składało się na obraz tego typu człowieka, których Percival nie znosił najbardziej; tym mocniej, że w swojej zuchwałości sięgali po to, co nie należało do nich – po to, co w ogóle nie powinno należeć do nikogo, bo smoki nie były ani zabawkami, ani potulnymi zwierzątkami do trzymania w domu. Słysząc słowa Mahonia, zacisnął więc mocniej szczękę, tylko nieznacznie unosząc brwi; użyta liczba pojedyncza świadczyła o tym, że przynajmniej na razie nie zauważył, że była tu jeszcze Jackie. Być może mógł to wykorzystać. – Jasne – odpowiedział mu, robiąc krok do przodu. – Może podejdziesz i sprawdzisz? – zapytał – ale nie dał mu na to szansy, zaklęcie unieruchamiające pomknęło zaraz potem, przebijając się przez tarczę parszywca i posyłając go na ziemię; niestety – na miękki materac stworzony z pajęczyny, choć za moment odpoczynek na nim miał przestać był przyjemny – wystarczyło zaczekać, aż zbiegną się okoliczne pająki. W górach z całą pewnością było ich dużo.
Przeniósł spojrzenie (i różdżkę) na drugiego z mężczyzn, który najwidoczniej dokonał szybkiej kalkulacji własnych szans i od razu przeszedł do negocjacji. Palce Percivala, mocno zaciśnięte na palisandrowym drewnie, drgnęły gwałtownie, gdy zobaczył koniec różdżki przytknięty do wieka skrzyni – kim był ten idiota? – ale nie stracił zimnej krwi. Wymienił jedynie porozumiewawcze spojrzenie z Jackie; przyszli tu po Mahonia i skrzynię – nie po jego nieudolnego pomocnika – więc właściwie puszczenie go wolno nie wydawało się aż takim poświęceniem. Zawsze mogli też wysłać patronusa do lokalnej jednostki stróżów prawa, żeby zaczekali na niego u podnóży góry z ciepłym powitaniem. – Zabieramy skrzynię i twojego kumpla – powiedział, tonem, który sugerował, że nie było tam miejsca na targowanie się. Zresztą – wątpił, by czarodziej chciał to robić, nie wydawał się zbytnio przywiązany do unieruchomionego Mahonia; prawdopodobnie i tak otrzymał już swoją zapłatę za usługi. I zapewne nie była na tyle wysoka, by obejmowała ryzykowanie życia dla skrzyni, która nigdy nie miała trafić w jego ręce. Finite incantatem, wypowiedział w myślach, uwalniając Berry’ego z pajęczej pułapki, ale wciąż celując w niego różdżką. – Schowaj różdżkę i odejdź od skrzyni. Tylko powoli i bez kombinowania. Możesz iść. – Szarpnął głową w bok, wskazując na szlak, którym przyszli tutaj z Jackie. – I lepiej, żebyś to zrobił, zanim zmienię zdanie – dodał, nie czując się ani w połowie tak pewnie, jak brzmiał; nie spuszczał jednak wzroku z mężczyzny, i nie miał zamiaru tego zrobić, dopóki ten nie zniknie im z oczu.
Przeniósł spojrzenie (i różdżkę) na drugiego z mężczyzn, który najwidoczniej dokonał szybkiej kalkulacji własnych szans i od razu przeszedł do negocjacji. Palce Percivala, mocno zaciśnięte na palisandrowym drewnie, drgnęły gwałtownie, gdy zobaczył koniec różdżki przytknięty do wieka skrzyni – kim był ten idiota? – ale nie stracił zimnej krwi. Wymienił jedynie porozumiewawcze spojrzenie z Jackie; przyszli tu po Mahonia i skrzynię – nie po jego nieudolnego pomocnika – więc właściwie puszczenie go wolno nie wydawało się aż takim poświęceniem. Zawsze mogli też wysłać patronusa do lokalnej jednostki stróżów prawa, żeby zaczekali na niego u podnóży góry z ciepłym powitaniem. – Zabieramy skrzynię i twojego kumpla – powiedział, tonem, który sugerował, że nie było tam miejsca na targowanie się. Zresztą – wątpił, by czarodziej chciał to robić, nie wydawał się zbytnio przywiązany do unieruchomionego Mahonia; prawdopodobnie i tak otrzymał już swoją zapłatę za usługi. I zapewne nie była na tyle wysoka, by obejmowała ryzykowanie życia dla skrzyni, która nigdy nie miała trafić w jego ręce. Finite incantatem, wypowiedział w myślach, uwalniając Berry’ego z pajęczej pułapki, ale wciąż celując w niego różdżką. – Schowaj różdżkę i odejdź od skrzyni. Tylko powoli i bez kombinowania. Możesz iść. – Szarpnął głową w bok, wskazując na szlak, którym przyszli tutaj z Jackie. – I lepiej, żebyś to zrobił, zanim zmienię zdanie – dodał, nie czując się ani w połowie tak pewnie, jak brzmiał; nie spuszczał jednak wzroku z mężczyzny, i nie miał zamiaru tego zrobić, dopóki ten nie zniknie im z oczu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Zdrętwiały Mahoń miał jeszcze wiele rzeczy do powiedzenia Percivalowi, w większości zresztą głęboce niecenzuralnych, póki co jednak nic nie wskazywało na to, żeby prędko miał zyskać okazję do wykazania się na tym, czy jakimkolwiek innym polu. Tym bardziej, że jego średnio zaufany i opłacany kompan najwyraźniej średnio był zainteresowany jego dalszymi losami. Gdyby chodziło o barową bitkę, czy spotkanie z rzezimieszkami nie całkiem niepodobnymi do nich samych może Berry zaryzykowałby pozory lojalności, sprawa przedstawiała się jednak dużo, dużo poważniej. Jasne, konkurencja też mogła pozorować przynależność do ministerialnych służb, ale właściwie... niby po co? W każdym razie Berry wolał ciut zbiednieć, niż spędzić resztę życia w kiciu za pomysły szlachty. Smok na chacie, no naprawdę! Jakby nie wystarczyła kobieta o ognistym temperamencie, he he. Mimowolnie kąciki jego wąskich ust uniosły się w uśmiechu. Może nawet podzieliłby się tym strzępkiem niemożliwie błyskotliwej życiowej mądrości z napastliwym aurorem, ale coś w sposobie bycia bruneta budziło w nim, no… szacunek to zdecydowanie za duże słowo, ale przynajmniej wystarczającą dozę niepokoju, by ograniczyć wymianę zdań.
- Ooo, szefie, tak mi mów! Rozkazzz! – Poniesiony entuzjazmem przemytnik ruszył się nieco niezgrabnie, przy okazji dżgając wieko skrzyni. Na szczęście, oprócz lekkiego wgięcia w wieku i nieco nienaturalnego wygięcia sztywnej różdżki nic szczególnie ciekawego, ani katastroficznego się nie wydarzyło. Cóż, wytrawnym czarodziejem Berry nie był i według wszystkich znaków na ziemi i niebie nie będzie, ale miał jeszcze szansę na pozostanie wolnym człowiekiem. Chyba? Przeszedł go dreszcz, kiedy wyłapał nieznaczny ruch różdżki Percivala, okazało się jednak, że tym razem naprawdę dopisało mu szczęście i "przedstawiciel ministerstwa" po prostu postanowił zdjąć z niego nieprzyjemną pajęczynę. Czytając to za gest dobrej woli nie ociągał się już z odwzajemnieniem go. Pojednawczo, powoli i z rozmysłem uniósł ręce do góry, odwrócił się i ruszył w kierunku przeciwnym do napastliwego obrońcy praworządności. Nawet nie obejrzał się na Mahonia.
[ztx2, jak sądzę!]
- Ooo, szefie, tak mi mów! Rozkazzz! – Poniesiony entuzjazmem przemytnik ruszył się nieco niezgrabnie, przy okazji dżgając wieko skrzyni. Na szczęście, oprócz lekkiego wgięcia w wieku i nieco nienaturalnego wygięcia sztywnej różdżki nic szczególnie ciekawego, ani katastroficznego się nie wydarzyło. Cóż, wytrawnym czarodziejem Berry nie był i według wszystkich znaków na ziemi i niebie nie będzie, ale miał jeszcze szansę na pozostanie wolnym człowiekiem. Chyba? Przeszedł go dreszcz, kiedy wyłapał nieznaczny ruch różdżki Percivala, okazało się jednak, że tym razem naprawdę dopisało mu szczęście i "przedstawiciel ministerstwa" po prostu postanowił zdjąć z niego nieprzyjemną pajęczynę. Czytając to za gest dobrej woli nie ociągał się już z odwzajemnieniem go. Pojednawczo, powoli i z rozmysłem uniósł ręce do góry, odwrócił się i ruszył w kierunku przeciwnym do napastliwego obrońcy praworządności. Nawet nie obejrzał się na Mahonia.
[ztx2, jak sądzę!]
I show not your face but your heart's desire
Jezioro Loch Morar
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Szkocja