Cmentarzysko statków
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Cmentarzysko statków
Chociaż opustoszała, skalista wyspa położona na Morzu Północnym nie ma swojej oficjalnej geograficznej nazwy, to przez podróżujących pobliską trasą żeglarzy nazywana jest Cmentarzyskiem. Owiana legendami równie gęsto, co nigdy nieopadającą mlecznobiałą mgłą, stanowi czarny punkt na morskich mapach, który co ostrożniejsi starają się omijać szerokim łukiem. Niewielu jest jednak w stanie wskazać, gdzie dokładnie się znajduje, bo jej położenie zdaje się stale zmieniać - choć bardziej sceptyczni twierdzą, że wpływ na to mają silne, oplatające wyspę prądy, które znoszą nieuważnych kapitanów na manowce. Okręty, które miały nieszczęście znaleźć się w pobliżu, rzadko wychodzą z tego bez szwanku, gdyż usiane ostrymi skałami mielizny w połączeniu z często nawiedzającymi ten rejon sztormami, bardzo szybko zamieniają się w śmiercionośną pułapkę. W efekcie cała wyspa otoczona jest przez osiadłe na dnie wraki statków, których pochylone w różnym stopniu maszty wyłaniają się z mglistych oparów niczym ostrzegawcze znaki; chodzą słuchy, że to właśnie tutaj swoją ostatnią podróż zakończył niesławny Syreni Lament, pociągając na dno niemal setkę pasażerów i członków załogi, aczkolwiek samego okrętu nigdy nie odnaleziono.
Mimo czyhających na wyspie niebezpieczeństw, z czasem stała się ona dość popularnym celem samozwańczych poszukiwaczy artefaktów - zwłaszcza, gdy odkryto istnienie wydrążonego w czarnych skałach systemu grot i jaskiń, służących w przeszłości bliżej nieznanemu przeznaczeniu. Większość korytarzy zapadła się, czyniąc poruszanie się po skalnych komnatach prawie niemożliwym, ale od czasu do czasu wciąż można spotkać tutaj śmiałków, liczących na to, że uda im się odnaleźć nieco więcej niż rozkładające się zwłoki rozbitków i zaścielające wyspę kości. Ci, którym udało się zwiedzić Cmentarzysko i wrócić, twierdzą zgodnie, że jest nawiedzone: podobno po zmierzchu korytarzami niesie się echo syreniego śpiewu, a wśród kamiennych ścian snuje się duch zakrwawionego mężczyzny z ziejącą w klatce piersiowej dziurą, opowiadającego historię utraconej miłości, która odebrała mu wszystko - łącznie ze zmysłami i wyrwanym z piersi sercem.
Mało kto zdaje sobie sprawę, że prawdziwa tajemnica wyspy nie znajduje się na powierzchni, a pod nią - jeżeli ktoś zdecydowałby się zanurkować, i udałoby mu się dotrzeć w pobliże dna, odnalazłby częściowo zniszczoną wioskę trytonów, sprawiającą wrażenie, jakby jej mieszkańcy opuścili ją w pośpiechu, pozostawiając za sobą większość cennego dobytku i prywatnych pamiątek.
Mimo czyhających na wyspie niebezpieczeństw, z czasem stała się ona dość popularnym celem samozwańczych poszukiwaczy artefaktów - zwłaszcza, gdy odkryto istnienie wydrążonego w czarnych skałach systemu grot i jaskiń, służących w przeszłości bliżej nieznanemu przeznaczeniu. Większość korytarzy zapadła się, czyniąc poruszanie się po skalnych komnatach prawie niemożliwym, ale od czasu do czasu wciąż można spotkać tutaj śmiałków, liczących na to, że uda im się odnaleźć nieco więcej niż rozkładające się zwłoki rozbitków i zaścielające wyspę kości. Ci, którym udało się zwiedzić Cmentarzysko i wrócić, twierdzą zgodnie, że jest nawiedzone: podobno po zmierzchu korytarzami niesie się echo syreniego śpiewu, a wśród kamiennych ścian snuje się duch zakrwawionego mężczyzny z ziejącą w klatce piersiowej dziurą, opowiadającego historię utraconej miłości, która odebrała mu wszystko - łącznie ze zmysłami i wyrwanym z piersi sercem.
Mało kto zdaje sobie sprawę, że prawdziwa tajemnica wyspy nie znajduje się na powierzchni, a pod nią - jeżeli ktoś zdecydowałby się zanurkować, i udałoby mu się dotrzeć w pobliże dna, odnalazłby częściowo zniszczoną wioskę trytonów, sprawiającą wrażenie, jakby jej mieszkańcy opuścili ją w pośpiechu, pozostawiając za sobą większość cennego dobytku i prywatnych pamiątek.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 27.02.19 23:08, w całości zmieniany 2 razy
Jeśli spodziewał się kolejnego abordażu, to raczej w wykonaniu szarych dzieci, niż żeglarza, który wnet wpadł wewnątrz statku - może idącego w dół, pod wodę, może płynącego w kierunku... co to właściwie było? wyspa, to pewne, ale wyspa osobliwa; strzeliste skały mknęły ku niebu jak białe klify pod Dover - a jednak nie budziły ni krztyny sentymentalnej sympatii. Były obce, groźne i dziwne, tak dziwne jak pulsująca wokół anomalia. To na niej chciał się skoncentrować w dalszej kolejności - chciał, ale nie miał już ku temu sposobności. Bez zrozumienia obserwował sekundy, w których stworzenie zaatakowało żeglarza - być może gwałt towarzyszący jego pojawieniu się wystraszył ją mocniej niż on i Deirdre, a może przyczyna leżała w czymś innym; wtem jednak coś rozszarpało statek na dwoje, a stracił wpierw równowagę, potem - przytomność; chwile mijały zbyt szybko, by był w stanie je uchwycić, zareagować, grunt uciekał zbyt szybko, by był w stanie się złapać; ciemność, która nadeszła, nie była ani karą ani wybawieniem, a naturalnym porządkiem wszechrzeczy - choć miejsce, w którym nadeszło przebudzenie, z tym porządkiem nie miał nic wspólnego.
Nieważkość była mu obca, dziwne uczucie sprawiało wrażenie utraty kontroli: nie był w stanie dotknąć stopami gruntu, a przestrzeń nad nim przyćmiona czernią dawała poczucie zagubienia i przyśpieszała w panice bicie serca; ciśnienie jeszcze go nie zgniotło, a woda jeszcze nie dostała się do jego płuc, co powinno przebudzić rozsądek - jednak pierwszy nagły zryw znajdował się poza kontrolą umysłu. Dopiero po chwili zorientował się, że wokół jego głowy znajdowała się bańka z powietrzem. Że coś szarpało jego kostkę - jak kotwica? - że ktoś umieścił go tutaj, bo chciał, żeby przeżył. Nerwowo sięgnął po różdżkę, odnajdując ją jednak na swoim miejscu - i choć w pierwszym odruchu uścisnął jej rękojeść, to, nim ją wyjął, obejrzał się wokół, starając się rozeznać w przestrzeni, w której się znajdował. Może stracił przytomność i śnił, wszystko wydawało się tak dziwnie nierealne.
I nie było tutaj Deirdre.
Uchwycił w dłoń trzcinową linę, nie robiąc z nią jednak nic ponadto - przez moment zastanawiając się, czy miała być ratunkiem, czy więzieniem. Zostawili mu różdżkę - zrobili to specjalnie, czy jej nie znaleźli? A może - nie wiedzieli, do czego służy? Pociągnął wzrokiem w górę, ku miastu, którego lud wydawał się dziwnie znajomy - rybi ogon mężczyzny; czy nie był podobny do ogonów artystek występujących w Fantasmagorii? Znał je, potrafił wymienić ich imiona, choć nie mógł wiedzieć, czy to przemówi na jego korzyść; środowiska naznaczone hermetycznością - biorąc pod uwagę lokalizację to wydawało się podobne - rzadko kiedy z radością obserwowało odejście córek do obcej cywilizacji. Ale to nie wszystkie asy, które miał w rękawie - był przecież mężem Evandry z domu Lestrange. I w tym momencie oddałby wszystko za znajomość historii sojuszu tej rodziny z podobnymi istotami. Czy te oddalone od wyspy Wight - gdzie oni u cholery w ogóle byli? czy strzeliste czarne skały mogły znajdować się u wybrzeża Wielkiej Brytanii? Wątpliwe - istoty mogły kojarzyć nazwisko i przyjąć na wiarę jego korelacje?
- Black - Dopiero teraz przyjrzał się twarzą tych, którzy zostali uwiązani razem z nim; nie było wśród nich nie tylko Deirdre, nie było też żeglarza, który wdarł się do ich kajuty. Ale jeśli miałby wskazać dowolną osobę, z którą chciałby zostać uwięziony kilkaset mil pod morskimi głębinami, nie wskazałby nigdy Alpharda Blacka. Mniej niż go witając, chciał sprawdzić swoje słowa - czy bańka je powstrzymuje, czy wypuszcza, czy przez gęstą wodę byli w stanie porozumiewać się słowem. - Selwyn - Lady Selwyn, od dawna nie miał okazji widzieć jej twarzy, choć ostatnimi czasy było o niej bardzo głośno. Na rycerskim spotkaniu, na szczycie w Stonehege - mało o niej powiedzieć, że stała się gwiazdą arystokratycznej socjety. A teraz została sama: z nim i Blackiem, przykuta do tej samej skały trzcinową liną. Było to jakieś pocieszenie, ze w tym rozrachunku miał przynajmniej większe szanse na przeżycie niż ona. Na koniec skierował wzrok na strażnika - i choć to miejsce najmocniej przypominało swoisty pręgierz, chciał podpłynąć do strażnika i zbudzić go podwodną falą, ruchem wody - a jeśli to nie pomoże, szturchnięciem; tylko on mógł udzielić im odpowiedzi na kilka pytań.
- Ty - zwrócił się do niego, zapewne nieco nadto władczym tonem zważywszy na swoje raczej niefortunne położenie. - Wstawaj - żądał dalej, choć wiedzieć nie mógł, czy jego słowa płyną w eter, porwane przez morski szum, czy on był w stanie je usłyszeć. Lub zrozumieć, nie znał trytońskiej mowy. - Kto tu rządzi? - Pytał bez zbędnej grzeczności, pytał jak ktoś, kto przywykł do wydawania rozkazów - upatrując w swoim rozmówcy kogoś, kto przywykł do przyjmowania rozkazów.
Nieważkość była mu obca, dziwne uczucie sprawiało wrażenie utraty kontroli: nie był w stanie dotknąć stopami gruntu, a przestrzeń nad nim przyćmiona czernią dawała poczucie zagubienia i przyśpieszała w panice bicie serca; ciśnienie jeszcze go nie zgniotło, a woda jeszcze nie dostała się do jego płuc, co powinno przebudzić rozsądek - jednak pierwszy nagły zryw znajdował się poza kontrolą umysłu. Dopiero po chwili zorientował się, że wokół jego głowy znajdowała się bańka z powietrzem. Że coś szarpało jego kostkę - jak kotwica? - że ktoś umieścił go tutaj, bo chciał, żeby przeżył. Nerwowo sięgnął po różdżkę, odnajdując ją jednak na swoim miejscu - i choć w pierwszym odruchu uścisnął jej rękojeść, to, nim ją wyjął, obejrzał się wokół, starając się rozeznać w przestrzeni, w której się znajdował. Może stracił przytomność i śnił, wszystko wydawało się tak dziwnie nierealne.
I nie było tutaj Deirdre.
Uchwycił w dłoń trzcinową linę, nie robiąc z nią jednak nic ponadto - przez moment zastanawiając się, czy miała być ratunkiem, czy więzieniem. Zostawili mu różdżkę - zrobili to specjalnie, czy jej nie znaleźli? A może - nie wiedzieli, do czego służy? Pociągnął wzrokiem w górę, ku miastu, którego lud wydawał się dziwnie znajomy - rybi ogon mężczyzny; czy nie był podobny do ogonów artystek występujących w Fantasmagorii? Znał je, potrafił wymienić ich imiona, choć nie mógł wiedzieć, czy to przemówi na jego korzyść; środowiska naznaczone hermetycznością - biorąc pod uwagę lokalizację to wydawało się podobne - rzadko kiedy z radością obserwowało odejście córek do obcej cywilizacji. Ale to nie wszystkie asy, które miał w rękawie - był przecież mężem Evandry z domu Lestrange. I w tym momencie oddałby wszystko za znajomość historii sojuszu tej rodziny z podobnymi istotami. Czy te oddalone od wyspy Wight - gdzie oni u cholery w ogóle byli? czy strzeliste czarne skały mogły znajdować się u wybrzeża Wielkiej Brytanii? Wątpliwe - istoty mogły kojarzyć nazwisko i przyjąć na wiarę jego korelacje?
- Black - Dopiero teraz przyjrzał się twarzą tych, którzy zostali uwiązani razem z nim; nie było wśród nich nie tylko Deirdre, nie było też żeglarza, który wdarł się do ich kajuty. Ale jeśli miałby wskazać dowolną osobę, z którą chciałby zostać uwięziony kilkaset mil pod morskimi głębinami, nie wskazałby nigdy Alpharda Blacka. Mniej niż go witając, chciał sprawdzić swoje słowa - czy bańka je powstrzymuje, czy wypuszcza, czy przez gęstą wodę byli w stanie porozumiewać się słowem. - Selwyn - Lady Selwyn, od dawna nie miał okazji widzieć jej twarzy, choć ostatnimi czasy było o niej bardzo głośno. Na rycerskim spotkaniu, na szczycie w Stonehege - mało o niej powiedzieć, że stała się gwiazdą arystokratycznej socjety. A teraz została sama: z nim i Blackiem, przykuta do tej samej skały trzcinową liną. Było to jakieś pocieszenie, ze w tym rozrachunku miał przynajmniej większe szanse na przeżycie niż ona. Na koniec skierował wzrok na strażnika - i choć to miejsce najmocniej przypominało swoisty pręgierz, chciał podpłynąć do strażnika i zbudzić go podwodną falą, ruchem wody - a jeśli to nie pomoże, szturchnięciem; tylko on mógł udzielić im odpowiedzi na kilka pytań.
- Ty - zwrócił się do niego, zapewne nieco nadto władczym tonem zważywszy na swoje raczej niefortunne położenie. - Wstawaj - żądał dalej, choć wiedzieć nie mógł, czy jego słowa płyną w eter, porwane przez morski szum, czy on był w stanie je usłyszeć. Lub zrozumieć, nie znał trytońskiej mowy. - Kto tu rządzi? - Pytał bez zbędnej grzeczności, pytał jak ktoś, kto przywykł do wydawania rozkazów - upatrując w swoim rozmówcy kogoś, kto przywykł do przyjmowania rozkazów.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Selwyn odkąd zobaczyła wlepiającą w nią wzrok syrenę wiedziała, że ta nie zwiastuje im niczego dobrego. Na nic zdałyby się krzyki czy ucieczka, w końcu znajdowali się na ich terytorium i bez względu na plan ucieczki byli na przegranej pozycji. Jedyne na czym jej w tym momencie zależało to różdżka. Nogi odmówiły jej posłuszeństwa, ręce nadal drgały od skutków anomalii – bez różdżki czuła się całkowicie bezbronna. Bez jakichkolwiek szans na przeżycie.
Nurkowanie przyniosło pożądane efekty. Nawet nie spodziewała się, że tak płynnie uda jej się dotrzeć do ułożonego na dnie kasztanowca. Trzymając już różdżkę pewnie w dłoniach poczuła jak statek drży. Doskonale wiedziała, że napływ wody pociągnie ich na dno, ale w najśmielszych obawach nie podejrzewała, że będzie to tak nagłe.
To co stało się później było dla niej zagadką. Do świadomości przywołało ją ostre światło mieniące się jej w oczach. Przyzwyczajona do egipskich ciemności panujących w ładowni przez pierwszą chwile nic nie widziała. Zaniepokojona spróbowała się ruszyć, ale nie czując pod sobą żadnego gruntu zastygła w ogarniającej ją panice. Dopiero w momencie kiedy jej wzrok się wyostrzył mogła dokładnie przyjrzeć się miejscu, w którym się znajdowała. Wioska była barwna i żywa, ale na pierwszy rzut oka opuszczona. Gdyby ktoś kiedyś ją tu przyprowadził by mogła podziwiać piękno tego miejsca byłaby zachwycona. Teraz jako więzień mogła tylko martwić się własnym losem. Zastanawiać się nad tym co tak naprawdę tutaj robi. Mogli przecież pójść na dno razem z Syrenim Lamentem. Nikt nawet nie fatygowałby się by ten przeklęty wrak przeszukiwać.
Blondynka zaczęła się przyglądać najbliższemu otoczeniu. Głębia wody była ostatnim miejscem jakie chciałaby zwiedzić nawet jeśli miał być to jedynie basen dla dzieci. Dopiero słysząc swoje nazwisko przeniosła wzrok na siedzącego obok mężczyznę. Nie był to Drew. Lucinda nie dopuszczała nawet do siebie myśli, że statek poszedł na dno ciągnąc go razem ze sobą. Przerażona jeszcze bardziej skupiła swój wzrok na siedzącym obok szlachcicu. Niekoniecznie zdawała sobie jeszcze z tego sprawę, ale znajdowała się właśnie w paszczy wodnika, a rokowania z każdą chwilą stawały się dla niej mniej korzystne. Kobieta nie odpowiedziała na szorstkie powitanie jedynie przenosząc wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. Zaczęła analizować swoje szanse na wyjście z tego cało. Podejrzewała, że nie jest w stanie wypłynąć stąd o własnych siłach. Po drodze brakłoby jej sił i tlenu. Z rozmyślań wyrwał ją chłodny głos siedzącego obok lorda. Jeżeli ktokolwiek mógł im wyjaśnić dlaczego w ogóle się tutaj znajdowali to był ten pogrążony w błogim śnie. - Gdzie jest reszta? Reszta ludzi ze statku? - zapytała słabym głosem. W oczekiwaniu na odpowiedź skupiła się na najbliższym otoczeniu. Może znajdowało się obok coś co mogło im pomóc się stąd wydostać.
na spostrzegawczość (II)
Nurkowanie przyniosło pożądane efekty. Nawet nie spodziewała się, że tak płynnie uda jej się dotrzeć do ułożonego na dnie kasztanowca. Trzymając już różdżkę pewnie w dłoniach poczuła jak statek drży. Doskonale wiedziała, że napływ wody pociągnie ich na dno, ale w najśmielszych obawach nie podejrzewała, że będzie to tak nagłe.
To co stało się później było dla niej zagadką. Do świadomości przywołało ją ostre światło mieniące się jej w oczach. Przyzwyczajona do egipskich ciemności panujących w ładowni przez pierwszą chwile nic nie widziała. Zaniepokojona spróbowała się ruszyć, ale nie czując pod sobą żadnego gruntu zastygła w ogarniającej ją panice. Dopiero w momencie kiedy jej wzrok się wyostrzył mogła dokładnie przyjrzeć się miejscu, w którym się znajdowała. Wioska była barwna i żywa, ale na pierwszy rzut oka opuszczona. Gdyby ktoś kiedyś ją tu przyprowadził by mogła podziwiać piękno tego miejsca byłaby zachwycona. Teraz jako więzień mogła tylko martwić się własnym losem. Zastanawiać się nad tym co tak naprawdę tutaj robi. Mogli przecież pójść na dno razem z Syrenim Lamentem. Nikt nawet nie fatygowałby się by ten przeklęty wrak przeszukiwać.
Blondynka zaczęła się przyglądać najbliższemu otoczeniu. Głębia wody była ostatnim miejscem jakie chciałaby zwiedzić nawet jeśli miał być to jedynie basen dla dzieci. Dopiero słysząc swoje nazwisko przeniosła wzrok na siedzącego obok mężczyznę. Nie był to Drew. Lucinda nie dopuszczała nawet do siebie myśli, że statek poszedł na dno ciągnąc go razem ze sobą. Przerażona jeszcze bardziej skupiła swój wzrok na siedzącym obok szlachcicu. Niekoniecznie zdawała sobie jeszcze z tego sprawę, ale znajdowała się właśnie w paszczy wodnika, a rokowania z każdą chwilą stawały się dla niej mniej korzystne. Kobieta nie odpowiedziała na szorstkie powitanie jedynie przenosząc wzrok z jednego mężczyzny na drugiego. Zaczęła analizować swoje szanse na wyjście z tego cało. Podejrzewała, że nie jest w stanie wypłynąć stąd o własnych siłach. Po drodze brakłoby jej sił i tlenu. Z rozmyślań wyrwał ją chłodny głos siedzącego obok lorda. Jeżeli ktokolwiek mógł im wyjaśnić dlaczego w ogóle się tutaj znajdowali to był ten pogrążony w błogim śnie. - Gdzie jest reszta? Reszta ludzi ze statku? - zapytała słabym głosem. W oczekiwaniu na odpowiedź skupiła się na najbliższym otoczeniu. Może znajdowało się obok coś co mogło im pomóc się stąd wydostać.
na spostrzegawczość (II)
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Selwyn' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 78
'k100' : 78
Ha! Nie wierzyłem, że to się uda, ale udało się i już po chwili wracałem na statek, wskakując do jednej z kajut. Która zresztą okazuje się być wcale nie pusta - widzę skośne oczy i koniec różdżki wyciągnięty przed siebie, a później lordowski strój, zarzucony na męskie ciało. Z trudem utrzymuję się na nogach, gibając na ugiętych kolanach i wreszcie, dosłownie sekundę później słyszę TO; SYK! Syk kolejnego rozjuszonego potwora, spoczywającego u moich stóp. Ooooo! Ile bym dał, żeby tam już został, jednak w zamian czeka mnie powtórka z rozrywki, a monstrum ponownie zrywa się ku mojej szyi. I TRZASK! Kolejny niepokojący dźwięk atakuje moje uszy. O nie, to już definitywny koniec Syreniego Lamentu - jak w zwolnionym tempie widziałem wyrwę przechodzącą przez środek kajuty, ale zanim zdążyłem chociażby jęknąć, grunt usunął mi się spod nóg, a już za moment poczułem jak otula mnie lodowata głębia morza.
Słyszę szum, ale nie jest to łagodny szum morza. Klekotanie i skrzypienie, które wcale nie przypomina dźwięków mokrego drewna. Dziwne szepty, nie mające najmniejszego sensu. Kap, kap, kap... W końcu się przebudzam i w pierwszej chwili widzę tylko ciemność; mrugam więc kilka razy, by przyzwyczaić oczy, ale niewiele to daje. Co to za miejsce? Cela?... Czuję jak ślepia rozszerzają się ze strachu, na zmianę robi mi się zimno i gorąco, a serce wali jak oszalałe. Nie, na spokojnie, to może być tylko sen - szczypię się w przedramię i uderzam w oba policzki, jednak wciąż i wciąż jestem w tym samym, przerażającym miejscu. W końcu zbliżam się do krat, wyglądając na korytarz.
- Halo?... Czy ktoś mnie słyszy?... - mówię, z początku cicho, nie mogąc zapanować nad własnym głosem, później trochę głośniej, zaś w międzyczasie przesuwam dłońmi po kratach szukając zamka. Gdzieś musiał być, może da się go rozbroić, byle je otworzyć!...
* * *
Słyszę szum, ale nie jest to łagodny szum morza. Klekotanie i skrzypienie, które wcale nie przypomina dźwięków mokrego drewna. Dziwne szepty, nie mające najmniejszego sensu. Kap, kap, kap... W końcu się przebudzam i w pierwszej chwili widzę tylko ciemność; mrugam więc kilka razy, by przyzwyczaić oczy, ale niewiele to daje. Co to za miejsce? Cela?... Czuję jak ślepia rozszerzają się ze strachu, na zmianę robi mi się zimno i gorąco, a serce wali jak oszalałe. Nie, na spokojnie, to może być tylko sen - szczypię się w przedramię i uderzam w oba policzki, jednak wciąż i wciąż jestem w tym samym, przerażającym miejscu. W końcu zbliżam się do krat, wyglądając na korytarz.
- Halo?... Czy ktoś mnie słyszy?... - mówię, z początku cicho, nie mogąc zapanować nad własnym głosem, później trochę głośniej, zaś w międzyczasie przesuwam dłońmi po kratach szukając zamka. Gdzieś musiał być, może da się go rozbroić, byle je otworzyć!...
Oświetlenie otoczenia z pomocą magii nie wywołało żadnej anomalii, magia pozostawała posłuszna jego woli. Uważnie spojrzał na znaki, żywiąc przy tym nadzieję, że te będą źródłem istotnych informacji. To na rozpoznaniu tych, co rozbłysły jasno w świetle rzuconego Lumos, skupił się w pierwszej kolejności. Nie rozpoznał żadnego spośród pięciu wyróżniających się symboli. Zaraz zwrócił uwagę na pozostałe, lecz i były dla niego nie zrozumiałe. Szybko założył, że nie może mieć do czynienia z runami. Niemożliwym dla niego było rozszyfrowanie znaków wyrytych w kamiennej ścianie, mimo to odniósł wrażenie, że kiedyś już je widział, ale za nic nie mógł sobie przypomnieć okoliczności.
Zaciekawiło go, dlaczego zostały w skale wyryte. Czyżby przez otoczenie wody? Już zbliżał lewą dłoń, chcąc przesunąć palcami po wyżłobieniach, jednak pomysł ten wyperswadował mu głośny plusk wody. Odwrócił się gwałtownie, ale to na nic się zdało. Poczuł mocne szarpnięcie za nogawkę spodni, które wytrąciło go z równowagi i nakazało powrót do wody. Zewsząd otoczył go chłód i chyba schodził na dno, bo nastawała coraz większa ciemność. Choć równie dobrze ta ciemność mogła być wynikiem utraty przytomności.
Przebudził się, jednak otwarcie oczu nie pozwoliło mu od razu rozróżnić jawy od szalonych majaków. Nad nim była nieprzenikniona ciemność. Woda zbyt szczelnie otulała jego ciało, unosząc je, ale nie czyniąc całkowicie wolnym, bo odpłynięcie w nieznane uniemożliwiała mu ciasna pętla wokół lewej kostki. Był przywiązany gdzieś na morskim, otoczony skałami i wodorostami.
Kiedy wreszcie prawdziwość sytuacji do niego dotarła, szarpnął się gwałtownie i zaczerpnął tchu. Bańka wokół głowy zapewniała mu tlen. Prawie natychmiast zamarł, bojąc się zniszczyć tak wrażliwą konstrukcję niewątpliwie stworzoną przez magię. Kilka uderzeń serca później zaczął przyglądać się otoczeniu. Dostrzegł wreszcie dwie inne sylwetki – inne ludzkie istoty znajdujące się w tym samym położeniu. Twarz Rosiera rozpoznał bez trudu i wyjątkowo nie skrzywił się, gdy ten wypowiedział jego nazwisko. Przeniósł wzrok na kobietę. Rozpoznana przez Tristana lady Selwyn wyglądała na oszołomioną. Widok niezrozumienia na jej twarzy sprawił, że Alphard wziął się w garść. Poczuł w dłoni ciężar różdżki, przez co zaraz poczuł się o wiele bezpieczniej. Miał przy sobie również saszetkę wypełnioną eliksirami. Lewą dłoń położył na kompasie, o dziwo wiszącym na jego szyi, a przecież tkwił on wcześniej w kieszeni płaszcza. Przesunął spojrzeniem po skale, wreszcie dostrzegając zarysy podmorskich budowli powstałych przede wszystkim dzięki siłom natury. Na samym końcu spojrzał na śpiącego trytona, do którego Rosier już podpłynął i próbował narzucić na wstępie autorytet. Chwilę później usłyszał słowa Selwyn.
– Statek – wypowiedział spokojnie słowo, które ostatecznie wyciągnęło go z otępienia. – To był sabotaż – podzielił się z nimi swą wiedzą. – Ktoś świadomie ustalił kurs na to miejsce i zniszczył urządzenia, aby nie można było tego cofnąć – co prawda można było proces opóźnić, ale nie chciał mówić o swym niepowodzeniu w tej materii. – I zabił kapitana – dodał beznamiętnie, nieprzejęty losem nieżyjącego już Randalla, choć podarowany przez niego kompan nadal zawieszony był na złotym łańcuszku na jego szyi. – Nagły sztorm i wir wciągający statek był dziełem magii. Inferiusy zaś… – wciąż nie wiedział, jaką rolę odgrywały, ale z pewnością była ona ważna. Czegoś strzegły? Były gromadzone i ich liczba wciąż nie była wystarczająca? I jeszcze te dziwne znaki wyryte w tamtej kamiennej ścianie. Ochrona, przestroga czy groźba? Na pewno jakaś wiadomość, lecz dla niego niezrozumiała na chwilę obecną. – Istnieje powód, dla którego tu jesteśmy – po tych słowach spojrzał na Rosiera. Stworzenie tylu inferiusów musiało być nie lada sztuką, a co dopiero kontrolowanie ich. Ktoś chciał coś osiągnąć. Mocniej ścisnął kompas, poważnie się przy tym zastanawiając, czy powinien spróbować ponownie go otworzyć.
Zaciekawiło go, dlaczego zostały w skale wyryte. Czyżby przez otoczenie wody? Już zbliżał lewą dłoń, chcąc przesunąć palcami po wyżłobieniach, jednak pomysł ten wyperswadował mu głośny plusk wody. Odwrócił się gwałtownie, ale to na nic się zdało. Poczuł mocne szarpnięcie za nogawkę spodni, które wytrąciło go z równowagi i nakazało powrót do wody. Zewsząd otoczył go chłód i chyba schodził na dno, bo nastawała coraz większa ciemność. Choć równie dobrze ta ciemność mogła być wynikiem utraty przytomności.
Przebudził się, jednak otwarcie oczu nie pozwoliło mu od razu rozróżnić jawy od szalonych majaków. Nad nim była nieprzenikniona ciemność. Woda zbyt szczelnie otulała jego ciało, unosząc je, ale nie czyniąc całkowicie wolnym, bo odpłynięcie w nieznane uniemożliwiała mu ciasna pętla wokół lewej kostki. Był przywiązany gdzieś na morskim, otoczony skałami i wodorostami.
Kiedy wreszcie prawdziwość sytuacji do niego dotarła, szarpnął się gwałtownie i zaczerpnął tchu. Bańka wokół głowy zapewniała mu tlen. Prawie natychmiast zamarł, bojąc się zniszczyć tak wrażliwą konstrukcję niewątpliwie stworzoną przez magię. Kilka uderzeń serca później zaczął przyglądać się otoczeniu. Dostrzegł wreszcie dwie inne sylwetki – inne ludzkie istoty znajdujące się w tym samym położeniu. Twarz Rosiera rozpoznał bez trudu i wyjątkowo nie skrzywił się, gdy ten wypowiedział jego nazwisko. Przeniósł wzrok na kobietę. Rozpoznana przez Tristana lady Selwyn wyglądała na oszołomioną. Widok niezrozumienia na jej twarzy sprawił, że Alphard wziął się w garść. Poczuł w dłoni ciężar różdżki, przez co zaraz poczuł się o wiele bezpieczniej. Miał przy sobie również saszetkę wypełnioną eliksirami. Lewą dłoń położył na kompasie, o dziwo wiszącym na jego szyi, a przecież tkwił on wcześniej w kieszeni płaszcza. Przesunął spojrzeniem po skale, wreszcie dostrzegając zarysy podmorskich budowli powstałych przede wszystkim dzięki siłom natury. Na samym końcu spojrzał na śpiącego trytona, do którego Rosier już podpłynął i próbował narzucić na wstępie autorytet. Chwilę później usłyszał słowa Selwyn.
– Statek – wypowiedział spokojnie słowo, które ostatecznie wyciągnęło go z otępienia. – To był sabotaż – podzielił się z nimi swą wiedzą. – Ktoś świadomie ustalił kurs na to miejsce i zniszczył urządzenia, aby nie można było tego cofnąć – co prawda można było proces opóźnić, ale nie chciał mówić o swym niepowodzeniu w tej materii. – I zabił kapitana – dodał beznamiętnie, nieprzejęty losem nieżyjącego już Randalla, choć podarowany przez niego kompan nadal zawieszony był na złotym łańcuszku na jego szyi. – Nagły sztorm i wir wciągający statek był dziełem magii. Inferiusy zaś… – wciąż nie wiedział, jaką rolę odgrywały, ale z pewnością była ona ważna. Czegoś strzegły? Były gromadzone i ich liczba wciąż nie była wystarczająca? I jeszcze te dziwne znaki wyryte w tamtej kamiennej ścianie. Ochrona, przestroga czy groźba? Na pewno jakaś wiadomość, lecz dla niego niezrozumiała na chwilę obecną. – Istnieje powód, dla którego tu jesteśmy – po tych słowach spojrzał na Rosiera. Stworzenie tylu inferiusów musiało być nie lada sztuką, a co dopiero kontrolowanie ich. Ktoś chciał coś osiągnąć. Mocniej ścisnął kompas, poważnie się przy tym zastanawiając, czy powinien spróbować ponownie go otworzyć.
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nikłe wiązki światła wydobyły się z różdżki, a następnie rozmyły w powietrzu nie przynosząc efektu, którego szatyn oczekiwał. Czując silny uścisk dłoni na swojej zrozumiał, iż podobna próba wyciągnięcia mężczyzny mogła okazać się ostatnia, bowiem podnoszący się poziom wody coraz bardziej utrudniał mu oddychanie. Szarpnąwszy go mocno w swą stronę odepchnął wolną ręką mebel i już chciał odetchnąć z ulgą, gdy momentalnie rozległ się, niezwiastujący niczego dobrego, hałas. Zmrużył oczy starając się dostrzec źródło dźwięku w paskudnych ciemnościach, by zaraz odczuć mocne szarpnięcie, a następnie nietypowe drżenie. Co się u licha działo?
Znał drogę, wiedział że schody znajdowały się nieopodal podobnie jak Lucinda, która także miała problem ze swobodnym poruszaniem się. Nie słyszał jej i zapewne to był jeden z czynników przyspieszenia kroku, i tym samym zignorowania bólu doskwierającemu rzekomemu marynarzowi. Nie zdążył jednak przemieścić się nader daleko, bowiem kolejny przeraźliwy huk doszedł jego uszu tym razem nie kryjąc swego pochodzenia. Burta dosłownie pękła w pół wpuszczając do środka ogromną, morską falę trawiącą wszystko, co spotkała na swej drodze. Byli w pułapce, w cholernej ładowni bez żadnej drogi ucieczki – nie zdążył zrobić już nic, nie zdążył nawet zobaczyć, czy kobieta wypłynęła na powierzchnię. W najgorszych koszmarach nie przyszło mu przypuszczać, że zginie w podobny sposób i jedyne czego żałował w ostatnim momencie, to faktu, iż musiał pogodzić się z tym na trzeźwo.
Zatem tak było po drugiej stronie? Irytujące kapanie wody, smród cholernej wilgoci i twarda, zimna posadzka w niczym nieprzypominająca nawet paskudnego łoża na Nokturnie? Odzyskał świadomość, jednak nie otworzył od razu oczu starając się dojść do siebie analizując przy tym wszelkie detale, które przyszło mu usłyszeć. Unosząc dłoń na wysokość twarzy przesunął wzdłuż niej starając się zignorować palący ból głowy, by finalnie uchylić powieki i dostrzec kraty. Czyżby cela?
Zawsze pakował się w kłopoty, ale dawno nie przyszło mu pozostać zamkniętym i do tego bez żadnego uzbrojenia. Właściwie od razu chciał sięgnąć po różdżkę, jednak zamiast tego w kieszeni spoczywała wniesiona na pokład butelka ognistej whisky - cóż, coś za coś. Chyba jednak jego marzenie o braku trzeźwości w chwili śmierci się ziści. Bez zawahania odkorkował szkło, a następnie przechylił je do swoich ust upijając kilka łyków, by poczuć przyjemne mrowienie w gardle.
Tak, to z pewnością płeć piękna winna była jego problemów – Selwyn, z którą nawet w kłębiących się wspomnieniach musiał szukać wyjścia z dróg usłanych przeszkodami. Chwila, gdzie była ta cholerna szlachcianka, która kazała mu ratować tego imbecyla? - Blać.- rzucił po rosyjsku zdając sobie sprawę, iż wciąż posiadał bliznę wzdłuż oka i policzka, co było dowodem na zachowanie metamorfomagicznej zmiany. -Szto wy?- spytał, gdy dziwnie znajmy kobiecy głos doszedł jego uszu i następnie męski, którego nie potrafił z nikim połączyć.
Znał drogę, wiedział że schody znajdowały się nieopodal podobnie jak Lucinda, która także miała problem ze swobodnym poruszaniem się. Nie słyszał jej i zapewne to był jeden z czynników przyspieszenia kroku, i tym samym zignorowania bólu doskwierającemu rzekomemu marynarzowi. Nie zdążył jednak przemieścić się nader daleko, bowiem kolejny przeraźliwy huk doszedł jego uszu tym razem nie kryjąc swego pochodzenia. Burta dosłownie pękła w pół wpuszczając do środka ogromną, morską falę trawiącą wszystko, co spotkała na swej drodze. Byli w pułapce, w cholernej ładowni bez żadnej drogi ucieczki – nie zdążył zrobić już nic, nie zdążył nawet zobaczyć, czy kobieta wypłynęła na powierzchnię. W najgorszych koszmarach nie przyszło mu przypuszczać, że zginie w podobny sposób i jedyne czego żałował w ostatnim momencie, to faktu, iż musiał pogodzić się z tym na trzeźwo.
Zatem tak było po drugiej stronie? Irytujące kapanie wody, smród cholernej wilgoci i twarda, zimna posadzka w niczym nieprzypominająca nawet paskudnego łoża na Nokturnie? Odzyskał świadomość, jednak nie otworzył od razu oczu starając się dojść do siebie analizując przy tym wszelkie detale, które przyszło mu usłyszeć. Unosząc dłoń na wysokość twarzy przesunął wzdłuż niej starając się zignorować palący ból głowy, by finalnie uchylić powieki i dostrzec kraty. Czyżby cela?
Zawsze pakował się w kłopoty, ale dawno nie przyszło mu pozostać zamkniętym i do tego bez żadnego uzbrojenia. Właściwie od razu chciał sięgnąć po różdżkę, jednak zamiast tego w kieszeni spoczywała wniesiona na pokład butelka ognistej whisky - cóż, coś za coś. Chyba jednak jego marzenie o braku trzeźwości w chwili śmierci się ziści. Bez zawahania odkorkował szkło, a następnie przechylił je do swoich ust upijając kilka łyków, by poczuć przyjemne mrowienie w gardle.
Tak, to z pewnością płeć piękna winna była jego problemów – Selwyn, z którą nawet w kłębiących się wspomnieniach musiał szukać wyjścia z dróg usłanych przeszkodami. Chwila, gdzie była ta cholerna szlachcianka, która kazała mu ratować tego imbecyla? - Blać.- rzucił po rosyjsku zdając sobie sprawę, iż wciąż posiadał bliznę wzdłuż oka i policzka, co było dowodem na zachowanie metamorfomagicznej zmiany. -Szto wy?- spytał, gdy dziwnie znajmy kobiecy głos doszedł jego uszu i następnie męski, którego nie potrafił z nikim połączyć.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
Tristan, Alphard, Lucinda
Tristan poprawnie skojarzył śpiącą przy nich istotę z syrenami będącymi ozdobą należącego do niego przybytku, jednak już na pierwszy rzut oka mógł zauważyć wyraźnie odcinające się różnice. Trytonowi, którego miał przed sobą, daleko było do delikatnego, syreniego piękna; jego skóra była ciemniejsza, zielonkawa, jakby chropowata; twarz wydawała się dziksza, o rysach znacznie ostrzejszych od ludzkich; ogon, choć wciąż imponujący, był z kolei pokryty łuskami zmatowiałymi, o nierównych, wyszczerbionych brzegach, a w niektórych miejscach w ogóle ich brakowało – tam spod rybiego pancerza wyzierała połyskująca, poznaczona bliznami skóra.
Słowa wypowiedziane przez Rosiera przedostały się przez otaczającą jego głowę bańkę, rozchodząc się w wodzie w formie stłumionej i zniekształconej, ale możliwej do zrozumienia; nie musiał też zbyt długo czekać na reakcję ze strony strażnika. Ledwie jego usta opuściło władcze ty, mężczyzna otworzył oczy, by następnie utkwić czujne, zdecydowanie wrogie spojrzenie w czarodzieju. Oczy miał wąskie, ale większe niż u człowieka, o intensywnej barwie bursztynu – a w wodzie poruszał się znacznie sprawniej i szybciej od spowolnionego przez szaty, i pozbawionego rybich przymiotów Tristana. Ułamek sekundy zabrało mu uchwycenie w dłoń długiego trójzębu, drugi – skierowanie go w stronę śmierciożercy i przystawienie trzech ostro zakończonych prętów do jego gardła. – Ani cala bliżej, Istoto Lądu – powiedział, bezsprzecznie kierując te słowa do Rosiera. Jego głos, w przeciwieństwie do głosów czarodziejów, brzmiał dźwięcznie i czysto, daleko mu było jednak do śpiewnych, syrenich tonów. Mówił po angielsku, mocno go kalecząc – nie jednak na tyle, by nie dało się wyczuć, że dwa ostatnie wyrazy traktował jak obelgę. – Dar życia, który został ci podarowany, w każdej chwili możemy odebrać z powrotem – dodał jeszcze; w reakcji na odzywające się głosy, z niektórych domów zaczęły wypływać inne trytony – kobiety i mężczyźni, żadnych dzieci – wszyscy charakteryzujący się tą samą, ciemną, zielonkawą skórą. Nie podpływały bliżej, przypatrując się scenie z lękiem i bez zrozumienia; z oczu niektórych wyzierała wrogość.
Gdy odezwała się Lucinda, strażnik odwrócił głowę w jej stronę, wciąż nie opuszczając jednak trzymanego w dłoniach trójzębu. – Reszta jest już stracona – powiedział. Zwracał się do niej znacznie łagodniej, choć jego ton trudno było nazwać przyjaznym. – Ktoś? – odezwał się ponownie, tym razem spoglądając na Alpharda. – Ty jesteś tym, który nosi symbol Przeklętego. Czy nie należy on do ciebie? – zapytał, brodą wskazując na zawieszony na szyi arystokraty medalion.
Minęło jeszcze kilka sekund, zanim tryton wycofał się nieznacznie, opuszczając wreszcie trójząb, w oczywisty sposób nieświadomy autorytetu, jakim w świecie czarodziejów – świecie, który nie należał do niego – cieszył się Tristan. – Nazywam się Earendil, a miasto, na które patrzycie, należy do mnie – powiedział, przesuwając spojrzeniem po twarzach wszystkich po kolei, na nieco dłużej zatrzymując je na Rosierze. Imię, którym się przedstawił, zabrzmiało obco dla wszystkich za wyjątkiem Alpharda, bardzo dobrze obeznanego z historią magicznego świata. Wymagało to odrobiny skupienia, ale w końcu udało mu się połączyć je ze znakami, które widział w grocie – oraz z naręczem innych faktów, zasłyszanych w trakcie jednej ze swoich licznych podróży. – Magia otaczająca to miejsce jest chora, ale ono samo zostało skażone na długo, zanim rozpętała się Wielka Burza. Skażone przez jednego z was. – Jego rysy wykrzywił gniew – tym razem nie był jednak skierowany w stronę żadnego z trójki czarodziejów. – Czarodzieja, który podstępem odebrał skarb nam najdroższy, zanieczyścił go i za jego pomocą zasiał wśród nas zamęt. Kompas, który jeden z was nosi na szyi, jest w stanie odnaleźć to, co utracone. Zwróćcie to nam – a pomożemy wam bezpiecznie powrócić na Ląd – dodał, unosząc wyżej głowę. Jego słowa teoretycznie były propozycją – zabrzmiały jednak bardziej jak żądanie. – Kto tu rządzi? – zapytał, świadomie powtarzając słowa Tristana – i raz jeszcze przyglądając się każdemu z więźniów z osobna.
Lucinda, która w czasie tej wymiany zdań zdecydowała się na rozejrzenie dookoła, mogła dokładniej zbadać rozciągającą się przed nią wioskę. W oczy szczególnie rzucił jej się jeden z budynków, wyglądem odstający nieco od reszty, wyglądający, jakby wzniesiono go stosunkowo niedawno. Była to umieszczona na uboczu wiata, upleciona z morskiej trawy, pod którą znalazło się kilka przedmiotów, które raczej nie pewno nie należały do mieszkańców wioski. Wśród nich lady Selwyn zauważyła skrzynię – tę samą, z której Drew próbował ściągnąć klątwę. Gdy z domów zaczęły wypływać trytony, w rysach jednej z syren Lucinda rozpoznała kobietę, której twarz widziała w ładowni, na krótko przed utraceniem przytomności.
Alphard – ze względu na wysoki poziom biegłości historii magii, za chwilę otrzymasz wiadomość od Mistrza Gry z dodatkowymi informacjami. Zaczekaj na nią przed napisaniem kolejnego posta.
Deirdre, Drew, Johnatan
Szybkie oględziny celi, poczynione przez Deirdre, nie przyniosły zbyt wielu nowych odkryć: pionowe pręty oddzielające ją od korytarza wyglądały solidnie, podobnie jak metalowa, ciężka kłódka, uniemożliwiająca jej wyjście. Sama cela wyglądała na starą, wyciosaną w litej skale; zarówno ściany, jak i podłoga, były chropowate, poznaczone płytkimi rysami, które na pierwszy rzut oka wyglądały jak ślady szponów lub paznokci. Płonące na zewnątrz pochodnie poruszały się lekko, raz po raz wprawiane w drganie, co sugerowało ruch powietrza – być może do korytarza przedostawał się wiatr, którego stłumione wycie można było bez problemu usłyszeć. Słychać było również coś innego: gdzieś ponad głowami więźniów rozlegał się nieprzerwany, trudny do jednoznacznego zinterpretowania hałas, przypominający stukanie wielu par stóp, połączone z szuraniem i pomrukiwaniami. Dźwięki póki co były odległe, ale z każdą chwilą zdawały się przybliżać, nabierając na intensywności i głośności.
Mruczenie zza ściany urwało się, kiedy Deirdre postanowiła się odezwać. Przez moment panowała cisza, po czym do uszu kobiety dotarło szuranie, a słabe, wydobywające się z dziury światło zostało zasłonięte, gdy mężczyzna zbliżył się do otworu. – N-ni-nikim śpiąca król-król-królewno – odpowiedział cicho, po czym zachichotał; jego śmiech, niski i nerwowy, zdawał się należeć do osoby niezrównoważonej lub po prostu szalonej. – Wszyscy w końcu tym zostają. Ni-ni-nikim. Ty też będziesz ni-ni-nikim, królewno. – Znów zachichotał, tym razem – jakby smutno. – Już po nas idą, sły-sły-słyszysz? – Zamilkł na moment, jakby nasłuchując. – Zawsze schodzą od góry w dół, jak fa-fa-fala. Boją się tylko pło-pło-płomieni, ale wy nie macie płomieni. Zabrała wam różdżki, prawda? Wi-wi-widziałem – powiedział jeszcze, po czym znów zaczął nucić jakąś piosenkę, przypominającą dziecięcą wyliczankę.
Johnatan podszedł do krat, rzucając w przestrzeń pytanie; w odpowiedzi najpierw usłyszał słowa Drew, a później innego mężczyzny, który musiał znajdować się jeszcze dalej. Bojczuk nie rozpoznał głosu, ale udało się to nasłuchującemu Macnairowi – tuż obok niego, w celi po jego lewej stronie, znajdował się ten sam mężczyzna, któremu próbował pomóc w ładowni. – Psidwakosyny, a mówiłem wam, żebyście się pospieszyli. Teraz wszyscy zostaniemy pierdolonymi kukłami – rzucił, po czym rozległo się głośne szuranie, a następnie stęknięcie – i głuche uderzenie o podłogę.
Johnatan bez problemu zlokalizował wiszącą na kratach kłódkę. Zamek nie należał do skomplikowanych: dziurka na klucz i prosty mechanizm, który wprawiony w kradzieży czarodziej widział setki razy. Potrzebował jedynie czegoś ostrego, by być w stanie go podważyć.
Po organizmie Drew rozniosło się przyjemne ciepło, tymczasowo niwelujące panujące dookoła uczucie przenikliwego chłodu.
Ze względu na dobrą akustykę, wszyscy są w stanie usłyszeć wszystko, co wypowiadane jest w celach (za wyjątkiem bardzo cichego szeptu).
Johnatan – podważenie zamka jest możliwe przy użyciu dowolnego, ostro zakończonego przedmiotu. ST powodzenia wynosi 40, do rzutu dolicza się bonus za biegłość zręczne ręce.
Na odpisy czekam do 10 stycznia, do godz. 22:00. W razie pytań - zapraszam.
Tristan poprawnie skojarzył śpiącą przy nich istotę z syrenami będącymi ozdobą należącego do niego przybytku, jednak już na pierwszy rzut oka mógł zauważyć wyraźnie odcinające się różnice. Trytonowi, którego miał przed sobą, daleko było do delikatnego, syreniego piękna; jego skóra była ciemniejsza, zielonkawa, jakby chropowata; twarz wydawała się dziksza, o rysach znacznie ostrzejszych od ludzkich; ogon, choć wciąż imponujący, był z kolei pokryty łuskami zmatowiałymi, o nierównych, wyszczerbionych brzegach, a w niektórych miejscach w ogóle ich brakowało – tam spod rybiego pancerza wyzierała połyskująca, poznaczona bliznami skóra.
Słowa wypowiedziane przez Rosiera przedostały się przez otaczającą jego głowę bańkę, rozchodząc się w wodzie w formie stłumionej i zniekształconej, ale możliwej do zrozumienia; nie musiał też zbyt długo czekać na reakcję ze strony strażnika. Ledwie jego usta opuściło władcze ty, mężczyzna otworzył oczy, by następnie utkwić czujne, zdecydowanie wrogie spojrzenie w czarodzieju. Oczy miał wąskie, ale większe niż u człowieka, o intensywnej barwie bursztynu – a w wodzie poruszał się znacznie sprawniej i szybciej od spowolnionego przez szaty, i pozbawionego rybich przymiotów Tristana. Ułamek sekundy zabrało mu uchwycenie w dłoń długiego trójzębu, drugi – skierowanie go w stronę śmierciożercy i przystawienie trzech ostro zakończonych prętów do jego gardła. – Ani cala bliżej, Istoto Lądu – powiedział, bezsprzecznie kierując te słowa do Rosiera. Jego głos, w przeciwieństwie do głosów czarodziejów, brzmiał dźwięcznie i czysto, daleko mu było jednak do śpiewnych, syrenich tonów. Mówił po angielsku, mocno go kalecząc – nie jednak na tyle, by nie dało się wyczuć, że dwa ostatnie wyrazy traktował jak obelgę. – Dar życia, który został ci podarowany, w każdej chwili możemy odebrać z powrotem – dodał jeszcze; w reakcji na odzywające się głosy, z niektórych domów zaczęły wypływać inne trytony – kobiety i mężczyźni, żadnych dzieci – wszyscy charakteryzujący się tą samą, ciemną, zielonkawą skórą. Nie podpływały bliżej, przypatrując się scenie z lękiem i bez zrozumienia; z oczu niektórych wyzierała wrogość.
Gdy odezwała się Lucinda, strażnik odwrócił głowę w jej stronę, wciąż nie opuszczając jednak trzymanego w dłoniach trójzębu. – Reszta jest już stracona – powiedział. Zwracał się do niej znacznie łagodniej, choć jego ton trudno było nazwać przyjaznym. – Ktoś? – odezwał się ponownie, tym razem spoglądając na Alpharda. – Ty jesteś tym, który nosi symbol Przeklętego. Czy nie należy on do ciebie? – zapytał, brodą wskazując na zawieszony na szyi arystokraty medalion.
Minęło jeszcze kilka sekund, zanim tryton wycofał się nieznacznie, opuszczając wreszcie trójząb, w oczywisty sposób nieświadomy autorytetu, jakim w świecie czarodziejów – świecie, który nie należał do niego – cieszył się Tristan. – Nazywam się Earendil, a miasto, na które patrzycie, należy do mnie – powiedział, przesuwając spojrzeniem po twarzach wszystkich po kolei, na nieco dłużej zatrzymując je na Rosierze. Imię, którym się przedstawił, zabrzmiało obco dla wszystkich za wyjątkiem Alpharda, bardzo dobrze obeznanego z historią magicznego świata. Wymagało to odrobiny skupienia, ale w końcu udało mu się połączyć je ze znakami, które widział w grocie – oraz z naręczem innych faktów, zasłyszanych w trakcie jednej ze swoich licznych podróży. – Magia otaczająca to miejsce jest chora, ale ono samo zostało skażone na długo, zanim rozpętała się Wielka Burza. Skażone przez jednego z was. – Jego rysy wykrzywił gniew – tym razem nie był jednak skierowany w stronę żadnego z trójki czarodziejów. – Czarodzieja, który podstępem odebrał skarb nam najdroższy, zanieczyścił go i za jego pomocą zasiał wśród nas zamęt. Kompas, który jeden z was nosi na szyi, jest w stanie odnaleźć to, co utracone. Zwróćcie to nam – a pomożemy wam bezpiecznie powrócić na Ląd – dodał, unosząc wyżej głowę. Jego słowa teoretycznie były propozycją – zabrzmiały jednak bardziej jak żądanie. – Kto tu rządzi? – zapytał, świadomie powtarzając słowa Tristana – i raz jeszcze przyglądając się każdemu z więźniów z osobna.
Lucinda, która w czasie tej wymiany zdań zdecydowała się na rozejrzenie dookoła, mogła dokładniej zbadać rozciągającą się przed nią wioskę. W oczy szczególnie rzucił jej się jeden z budynków, wyglądem odstający nieco od reszty, wyglądający, jakby wzniesiono go stosunkowo niedawno. Była to umieszczona na uboczu wiata, upleciona z morskiej trawy, pod którą znalazło się kilka przedmiotów, które raczej nie pewno nie należały do mieszkańców wioski. Wśród nich lady Selwyn zauważyła skrzynię – tę samą, z której Drew próbował ściągnąć klątwę. Gdy z domów zaczęły wypływać trytony, w rysach jednej z syren Lucinda rozpoznała kobietę, której twarz widziała w ładowni, na krótko przed utraceniem przytomności.
Alphard – ze względu na wysoki poziom biegłości historii magii, za chwilę otrzymasz wiadomość od Mistrza Gry z dodatkowymi informacjami. Zaczekaj na nią przed napisaniem kolejnego posta.
Deirdre, Drew, Johnatan
Szybkie oględziny celi, poczynione przez Deirdre, nie przyniosły zbyt wielu nowych odkryć: pionowe pręty oddzielające ją od korytarza wyglądały solidnie, podobnie jak metalowa, ciężka kłódka, uniemożliwiająca jej wyjście. Sama cela wyglądała na starą, wyciosaną w litej skale; zarówno ściany, jak i podłoga, były chropowate, poznaczone płytkimi rysami, które na pierwszy rzut oka wyglądały jak ślady szponów lub paznokci. Płonące na zewnątrz pochodnie poruszały się lekko, raz po raz wprawiane w drganie, co sugerowało ruch powietrza – być może do korytarza przedostawał się wiatr, którego stłumione wycie można było bez problemu usłyszeć. Słychać było również coś innego: gdzieś ponad głowami więźniów rozlegał się nieprzerwany, trudny do jednoznacznego zinterpretowania hałas, przypominający stukanie wielu par stóp, połączone z szuraniem i pomrukiwaniami. Dźwięki póki co były odległe, ale z każdą chwilą zdawały się przybliżać, nabierając na intensywności i głośności.
Mruczenie zza ściany urwało się, kiedy Deirdre postanowiła się odezwać. Przez moment panowała cisza, po czym do uszu kobiety dotarło szuranie, a słabe, wydobywające się z dziury światło zostało zasłonięte, gdy mężczyzna zbliżył się do otworu. – N-ni-nikim śpiąca król-król-królewno – odpowiedział cicho, po czym zachichotał; jego śmiech, niski i nerwowy, zdawał się należeć do osoby niezrównoważonej lub po prostu szalonej. – Wszyscy w końcu tym zostają. Ni-ni-nikim. Ty też będziesz ni-ni-nikim, królewno. – Znów zachichotał, tym razem – jakby smutno. – Już po nas idą, sły-sły-słyszysz? – Zamilkł na moment, jakby nasłuchując. – Zawsze schodzą od góry w dół, jak fa-fa-fala. Boją się tylko pło-pło-płomieni, ale wy nie macie płomieni. Zabrała wam różdżki, prawda? Wi-wi-widziałem – powiedział jeszcze, po czym znów zaczął nucić jakąś piosenkę, przypominającą dziecięcą wyliczankę.
Johnatan podszedł do krat, rzucając w przestrzeń pytanie; w odpowiedzi najpierw usłyszał słowa Drew, a później innego mężczyzny, który musiał znajdować się jeszcze dalej. Bojczuk nie rozpoznał głosu, ale udało się to nasłuchującemu Macnairowi – tuż obok niego, w celi po jego lewej stronie, znajdował się ten sam mężczyzna, któremu próbował pomóc w ładowni. – Psidwakosyny, a mówiłem wam, żebyście się pospieszyli. Teraz wszyscy zostaniemy pierdolonymi kukłami – rzucił, po czym rozległo się głośne szuranie, a następnie stęknięcie – i głuche uderzenie o podłogę.
Johnatan bez problemu zlokalizował wiszącą na kratach kłódkę. Zamek nie należał do skomplikowanych: dziurka na klucz i prosty mechanizm, który wprawiony w kradzieży czarodziej widział setki razy. Potrzebował jedynie czegoś ostrego, by być w stanie go podważyć.
Po organizmie Drew rozniosło się przyjemne ciepło, tymczasowo niwelujące panujące dookoła uczucie przenikliwego chłodu.
Ze względu na dobrą akustykę, wszyscy są w stanie usłyszeć wszystko, co wypowiadane jest w celach (za wyjątkiem bardzo cichego szeptu).
Johnatan – podważenie zamka jest możliwe przy użyciu dowolnego, ostro zakończonego przedmiotu. ST powodzenia wynosi 40, do rzutu dolicza się bonus za biegłość zręczne ręce.
- mapa:
(kliknij, aby powiększyć)
Nie obowiązuje mechanika poruszania się w trakcie pojedynków, siatka służy jedynie rozeznaniu w odległościach. Najdłuższa przekątna jednej kratki = 1 metr. Na żółto zaznaczono łunę światła z pochodni, grube linie to ściany - pamiętajcie, że widzicie jedynie tyle, na ile wam pozwalają.
- żywotność i ekwipunek:
Żywotność:
Tristan - 222/222
Deirdre - 185/200 (15 - tłuczone)
Drew - 200/215 (15 - tłuczone), klątwa opętania (uśpiona)
Lucinda - 151/181 (30 - tłuczone) (-5)
Alphard - 190/220 (30 - wychłodzenie) (-5)
Johnatan - 173/208 (15 - tłuczone, 20 - podduszenie) (-5)
Ekwipunek:
Tristan - różdżka, czarna perła, rękawice ze smoczej skóry, trochę gotówki, eliksiry: Serce Hespery, eliksir uspokajający (2), eliksir Garota (1), eliksir kociego wzroku (1), eliksir brzemienności (2), eliksir wzmacniający krew (1)
Lucinda - różdżka, eliksir wzmacniający krew (1)
Deirdre - pierścień z kamieniem księżycowym, pierścień z malachitem; rzemyk z fluorytem na nadgarstku, na ramieniu torba z małymi fiolkami eliksirów (- Maść żywokostowa (1 porcja, stat. 0), eliksir brzemienności (3 porcje, stat. 33, 132 oczek), smoczy eliksir (3 porcje, stat. 30), Wywar ze szczuroszczeta (2 porcje, stat. 30, 130 oczek), eliksir byka (1 porcja, stat. 30), felix felicis, antidotum na niepowszechne trucizny x2; przy pasie pończoch zabezpieczony sztylet, łatwy do dobycia przez rozcięcie w dole sukni, zdobyte: eliksir lodowego płaszcza, mikstura ognistego oddechu, wieczny płomień oraz eliksir wzmacniający krew – po 2 porcje każdego, słoik ze skrzelozielem
Alphard - różdżka, biały kryształ do pary, trochę gotówki, eliksiry umieszczone w skórzanej saszetce przywiązanej do pasa: maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 30, moc +5), wywar ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 30, 130 oczek), eliksir grozy (1 porcja, stat. 30, moc +15), eliksir kociej zwinności (1 porcja, stat. 30, 103 oczka), eliksir giętkiej mowy (1 porcja, stat. 30), wężowe usta (1 porcja, stat. 30), medalion z kompasem
Drew - eliksiry w sakiewce: Eliksir grozy (1 porcja), Wywar Żywej śmierci (1 porcje, stat. 40), Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 21), Maść z wodnej gwiazdy (1 porcja, stat. 32), sztylet, zaklęty naszyjnik, piersiówka, trochę gotówki
Johnatan - woreczek że skóry wsiąkiewki, a w nim jakieś drobne skarby, w tym mugolski scyzoryk, oraz kilka pojedynczych grzybków, które zostały po ostatnim razie, piersiówkę bezdna wypełnioną wódką ziołową produkcji mojej mamy, bransoletkę z włosów syreny owiniętą wokół kostki, a także kilka wsuwek powpinanych we włosy, kieszonkowy szkicownik i ołówek
Na odpisy czekam do 10 stycznia, do godz. 22:00. W razie pytań - zapraszam.
A więc byli tu inni ludzie - słyszałem kolejne głosy dochodzące z różnych stron; przekleństwa oraz jakieś dziwaczne, niezrozumiałe wersy, które sprawiały, że włos jeżył się nie tylko na głowie, a całym ciele.
- Jakimi kukłami? O co chodzi? Co to za miejsce?... - pytam, już nieco śmielej niż poprzednio, zaś moje dłonie wciąż zostają zaciśnięte na kłódce, którą udało mi się wymacać, wzrok wbity w dziurkę od klucza. Dobrze, nie wyglądało to na jakiś super skomplikowany mechanizm, ot, zwykły zamek. Myślę, że udałoby się go rozbroić bez większych problemów. Dopiero w tym momencie robię oględziny swoich rzeczy - w pierwszej chwili zauważam, że nie mam różdżki. Że właściwie zniknęła tylko ona - woreczek wciąż pozostaje na swoim miejscu, w nim wszystkie skarby, mam też szkicownik i piersiówkę. Właśnie, piersiówkę, z której pociągam solidny łyk; pyszna, ziołowa wódeczka mojej mamy. Ech, mateczka Bojczukowa, czy zobaczę jeszcze kiedykolwiek jej uśmiechniętą twarz? Tylu rzeczy nie zdążyłem jej powiedzieć!... W każdym razie nie ma póki co czasu na płacz; szuranie, tupotanie i pomrukiwanie, dochodzące gdzieś z góry, zdawało się coraz bardziej wyraźne, a to raczej nie zwiastowało niczego dobrego. Zerknąłem w sufit, na krótką chwilę, po czym sięgnąłem po mugolski scyzoryk, otwierając go jednym ruchem. Wsunąłem cienkie ostrze w dziurkę na klucz, grzebiąc w niej chwilę w pełnym skupieniu. No, dalej, otwieraj się!
próbuję otworzyć zamek, zręczne ręce II
- Jakimi kukłami? O co chodzi? Co to za miejsce?... - pytam, już nieco śmielej niż poprzednio, zaś moje dłonie wciąż zostają zaciśnięte na kłódce, którą udało mi się wymacać, wzrok wbity w dziurkę od klucza. Dobrze, nie wyglądało to na jakiś super skomplikowany mechanizm, ot, zwykły zamek. Myślę, że udałoby się go rozbroić bez większych problemów. Dopiero w tym momencie robię oględziny swoich rzeczy - w pierwszej chwili zauważam, że nie mam różdżki. Że właściwie zniknęła tylko ona - woreczek wciąż pozostaje na swoim miejscu, w nim wszystkie skarby, mam też szkicownik i piersiówkę. Właśnie, piersiówkę, z której pociągam solidny łyk; pyszna, ziołowa wódeczka mojej mamy. Ech, mateczka Bojczukowa, czy zobaczę jeszcze kiedykolwiek jej uśmiechniętą twarz? Tylu rzeczy nie zdążyłem jej powiedzieć!... W każdym razie nie ma póki co czasu na płacz; szuranie, tupotanie i pomrukiwanie, dochodzące gdzieś z góry, zdawało się coraz bardziej wyraźne, a to raczej nie zwiastowało niczego dobrego. Zerknąłem w sufit, na krótką chwilę, po czym sięgnąłem po mugolski scyzoryk, otwierając go jednym ruchem. Wsunąłem cienkie ostrze w dziurkę na klucz, grzebiąc w niej chwilę w pełnym skupieniu. No, dalej, otwieraj się!
próbuję otworzyć zamek, zręczne ręce II
The member 'Johnatan Bojczuk' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
Ze ściągniętą brwią wpatrywał się w Alpharda, kiedy ten wypowiadał swoje słowa; naturalnie, że to było celowe, słyszał, widział, choć wówczas nie przypuszczał, że kobieta nie była z nimi do końca szczera.
- Suka - mruknął, mając w pamięci animażkę, a jednak patrząc na Blacka - garść zdobytych przez niego informacji rzucała światło na ich sytuację, w której dotąd obracał się całkowicie po omacku. - Czarownica, która wiedziała, co się dzieje, była z nami - stwierdził, dopiero teraz żałując, że nie zainteresował się jej położeniem po wszystkim. Sądził, że rozdarcie statku było wypadkiem, nie jej celowym działaniem. W tym celu brakowało przecież sensu - przynajmniej pozornie. - Zniknęła nam z oczu w momencie wypadku - dodał, zamierzając rozjaśnić Blackowi sytuację na tyle, na ile był w stanie. Więcej nie wiedział.
Nie wiedział też, kim był tryton; kiedy istota otworzyła oczy, Tristan mógł przyjrzeć się jego wyrazistym bursztynowym oczom. Nie miał szans wyprzedzić jego ruchu ani umknąć przed trójzębem, ledwie poczuł jego bliskość - a ostrożnie uniósł w górę obie dłonie na znak pokojowego gestu. Sięganie po różdżkę byłoby szaleństwem, ponad jego głową dostrzegał jego współbraci. Mnóstwo współbraci. Musieli się zresztą dostać na powierzchnię - a sami tego nie zrobią.
- Nie próbowałbym tego robić - odparł ostrzegawczo - pomimo wciąż słabszego położenia - na jego słowa; był niepewny swojego położenia, ale nie bał się dzikusa z trójzębem - choć niewątpliwie szybszego od siebie, to, wierzył w to, również bardziej ograniczonego. Zniszczyć dzidę mógł jednym zaklęciem, podobnie jak pozbawić go życia - i z pewnością nie przychodziło mu to z mniejszą łatwością, niż jemu. Wyglądał jednak na doświadczonego wojownika i nie chciał dokonywać próby sił. Przeciągnął spojrzenie na Alpharda, kiedy tryton wywołał go do odpowiedzi. Nie rozumiał, o czym mówiła istota - ale domyślał się, że miało to coś wspólnego z przekazanymi przez Blacka informacjami. - Czym jest Wielka Burza? - patrzył wciąż na niego - Na statku wyczułem anomalię, jest wśród was? Chodzi o miejsce, wokół którego zakrzywia się magia - wyjaśnił pokrótce, być może anomalia znajdowała się na pokładzie, być może pod wodą. Błądzili we mgle - a raczej w ciemnej wodzie. - To zaskakujące, że władca podwodnego miasta osobiście pilnuje przypadkowych więźniów - pozwolił sobie zauważyć, nie odejmując od niego spojrzenia. Jego propozycja mogła być żądaniem, ale z jakiegoś powodu trytony nie potrafiły wykonać tego zadania samodzielnie. Potrzebowali ich. A Earendil przed momentem przyznał, że wszyscy pozostali odeszli. Wszyscy? - Czym jest skarb, o którym mówisz i dlaczego dotąd nie wydobyliście go sami? - pytał zatem dalej - aż w końcu padło pytanie o dowództwo.
- Ja - odparł, nim ktokolwiek zdążył wejść mu w słowo, opinia Lucindy nieszczególnie go interesowało i lepiej będzie dla niej, jeśli się temu podporządkuje. - Jestem Tristan Rosier, a na lądzie cieszę się szacunkiem i pozycją nie niższą od twojej. Nie chcesz mieć we mnie wroga. Możemy pomóc sobie nawzajem - ale wpierw rozjaśnij, proszę, nasze wątpliwości. Nie podróżowałem sam, próbujesz powiedzieć, że wszyscy z naszego statku zostali straceni?
- Suka - mruknął, mając w pamięci animażkę, a jednak patrząc na Blacka - garść zdobytych przez niego informacji rzucała światło na ich sytuację, w której dotąd obracał się całkowicie po omacku. - Czarownica, która wiedziała, co się dzieje, była z nami - stwierdził, dopiero teraz żałując, że nie zainteresował się jej położeniem po wszystkim. Sądził, że rozdarcie statku było wypadkiem, nie jej celowym działaniem. W tym celu brakowało przecież sensu - przynajmniej pozornie. - Zniknęła nam z oczu w momencie wypadku - dodał, zamierzając rozjaśnić Blackowi sytuację na tyle, na ile był w stanie. Więcej nie wiedział.
Nie wiedział też, kim był tryton; kiedy istota otworzyła oczy, Tristan mógł przyjrzeć się jego wyrazistym bursztynowym oczom. Nie miał szans wyprzedzić jego ruchu ani umknąć przed trójzębem, ledwie poczuł jego bliskość - a ostrożnie uniósł w górę obie dłonie na znak pokojowego gestu. Sięganie po różdżkę byłoby szaleństwem, ponad jego głową dostrzegał jego współbraci. Mnóstwo współbraci. Musieli się zresztą dostać na powierzchnię - a sami tego nie zrobią.
- Nie próbowałbym tego robić - odparł ostrzegawczo - pomimo wciąż słabszego położenia - na jego słowa; był niepewny swojego położenia, ale nie bał się dzikusa z trójzębem - choć niewątpliwie szybszego od siebie, to, wierzył w to, również bardziej ograniczonego. Zniszczyć dzidę mógł jednym zaklęciem, podobnie jak pozbawić go życia - i z pewnością nie przychodziło mu to z mniejszą łatwością, niż jemu. Wyglądał jednak na doświadczonego wojownika i nie chciał dokonywać próby sił. Przeciągnął spojrzenie na Alpharda, kiedy tryton wywołał go do odpowiedzi. Nie rozumiał, o czym mówiła istota - ale domyślał się, że miało to coś wspólnego z przekazanymi przez Blacka informacjami. - Czym jest Wielka Burza? - patrzył wciąż na niego - Na statku wyczułem anomalię, jest wśród was? Chodzi o miejsce, wokół którego zakrzywia się magia - wyjaśnił pokrótce, być może anomalia znajdowała się na pokładzie, być może pod wodą. Błądzili we mgle - a raczej w ciemnej wodzie. - To zaskakujące, że władca podwodnego miasta osobiście pilnuje przypadkowych więźniów - pozwolił sobie zauważyć, nie odejmując od niego spojrzenia. Jego propozycja mogła być żądaniem, ale z jakiegoś powodu trytony nie potrafiły wykonać tego zadania samodzielnie. Potrzebowali ich. A Earendil przed momentem przyznał, że wszyscy pozostali odeszli. Wszyscy? - Czym jest skarb, o którym mówisz i dlaczego dotąd nie wydobyliście go sami? - pytał zatem dalej - aż w końcu padło pytanie o dowództwo.
- Ja - odparł, nim ktokolwiek zdążył wejść mu w słowo, opinia Lucindy nieszczególnie go interesowało i lepiej będzie dla niej, jeśli się temu podporządkuje. - Jestem Tristan Rosier, a na lądzie cieszę się szacunkiem i pozycją nie niższą od twojej. Nie chcesz mieć we mnie wroga. Możemy pomóc sobie nawzajem - ale wpierw rozjaśnij, proszę, nasze wątpliwości. Nie podróżowałem sam, próbujesz powiedzieć, że wszyscy z naszego statku zostali straceni?
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Ktoś po nich szedł, ktoś - dziesiątki ludzi? stworzeń? istot? - tupało tuż nad nimi, deptało strop, schodziło w dół, zbliżało się nieubłaganie, w równym, niepokojącym rytmie. Czy poruszali się po schodach? Wewnętrznych, zewnętrznych? A może prześlizgiwali się rurami? Próbowała wytężyć słuch, by ocenić, choć mniej więcej, jak daleko są nieznajomi. Jednocześnie próbowała analizować słowa wybełkotane przez oszalałego więźnia. Zignorowała zwrócenie się do niej nobilitującym mianem królewny, to dalsze kwestie wzbudziły w niej lęk. Kłoda? Sen? Staną się nikim? Czy mieli do czynienia z dementorami, którzy faktycznie, swym ostatecznym pocałunkiem, powodowali głęboki sen, utracenie jestestwa, wieczne zapomnienie i zwierzęcą, pozbawioną jaźni egzystencję? Ale nie, dementorzy nie mogli tupać, nauczyła się tego od Tristana. I właśnie - Tristan: czy znajdował się w jakiejś celi obok? Na razie słyszała tylko pojedyncze pytania, lecz nie rozpoznawała żadnego z głosów, głównie męskich. Przez dłuższą chwilę klęczała na wilgotnej podłodze, w zafrasowaniu wpatrując się w wyrwę w murze. - Kim oni są? To ludzie? Gdzie się znajdujemy? Czy coś oprócz płomieni ich powstrzyma? - spytała rzeczowo, lecz jej ton był miękki, pozwoliła też przerażeniu przebić się przez kilka głosek; chciała, by nieznajomy uznał, że są w tym razem, że dzieli jego niedolę i lęk, że może jej zaufać, dzieląc się resztkami informacji, znajdującymi się na dnie oszalałego umysłu. Gdy usłyszała odpowiedź - lub jej brak - wyprostowała się i ruszyła do krat, ostrożnie przyglądając się stalowym prętom. Na razie wolała ich nie dotykać, z obawy przed klątwą lub inną przykrą niespodzianką. Usłyszała za to szczęk zamka i inne odgłosy; przybliżyła się do krat tak blisko, jak mogła. - Jest tu ktoś? Na zewnątrz? Mógłbyś mnie uwolnić? - dziwne brzęki dochodziły z boku, może był tutaj jakiś zaalarmowany hałasem strażnik, którego zdoła przekonać, a może inny, sprytniejszy współwięzień. Mocniej poprawiła torbę na ramieniu, upewniając się, że ta nie spadnie w biegu oraz rozejrzała się po korytarzu przed sobą, chcąc dostrzec kolejne szczegóły - łuku budowli, ewentualnych szczelin, oraz - co najważniejsze - nadbiegających odgłosów. Chciała ocenić ile pozostało im czasu do przybycia tej niepokojącej zgrai.
| spostrzegawczość/nasłuch?
| spostrzegawczość/nasłuch?
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 36
'k100' : 36
Wszystko wydawało się jakimś kiepskim żartem. Pieprzona cela, pieprzony statek i pieprzony przejaw dobroci, za którą miał zapłacić wysoką cenę. Dawno już nie pomagał nikomu bezinteresownie i kiedy w końcu zadecydował to zrobić skończył skazany na łaskę jakiegoś szaleńca tudzież innego parszywego gada. Nie miał pojęcia gdzie się znajdował; śmierdziało wilgocią, wszędzie znajdowała się cholerna woda, było zimno, ale nie czuł już nietypowych drgań, rozbijanych o burtę fal i spowodowanego tym bujania. Czyżby ponownie byli na lądzie? Porwali ich piraci? Różne myśli atakowały jego głowę, choć każda kolejna wydawała się coraz bardziej abstrakcyjna. W końcu mu mogli ukraść flaszkę, a Lucindzie co najwyżej dziewictwo. Właściwie żarty żartami, ale nadal nie wiedział, gdzie była dziewczyna.
Upił kolejny łyk czując przyjemne ciepło i choć miał ochotę spędzić tak najbliższy czas niedoli to jego uszu doszedł głos obłąkanego marynarza. Dalej prawił te swoje dyrdymały, a zamiast tego mógłby ruszyć swój szanowny zad i zrobić coś pożyteczniejszego niżeli jojczyć obarczając wszystkich winą. Może gdyby zamiast różdżką nauczył się rozmawiać gębą to sprawy potoczyłyby się inaczej, choć szatyn sam w to nie wierzył mając ochotę urwać mu głowę – idąc po najprostszej linii oporu.
- Zakroj jebało.- rzucił w eter licząc, że to właśnie ów mężczyzna weźmie słowa do siebie, po czym dźwignął się na równe nogi oczywiście wciąż trzymając w dłoni cudowny trunek. Kolejny zasłyszany głos, tym razem kobiety, wydał mu się znajomy, choć nie wiedział czy to nie wybryk wyobraźni. Zawsze cieplej na sercu było z myślą, że utknęło się w bagnie z kimś kogo twarzy nie widziało się po raz pierwszy. Opierając dłoń o kraty starał się dostrzec cokolwiek w ciemnościach, bowiem nikłe światło z pochodni nie zapewniało nader wiele widoczności. -Mamy płomienie idioto, a ich źródło jest na wyciągnięcie ręki.- pomyślał, nasłuchując kolejnych wypowiedzi. O kim on jednak prawił? Kto bał się ognia?
Starał się odnaleźć jakikolwiek słaby punkt krat, może jakąś wnękę, kłódkę – cokolwiek. Nie był zręcznym złodziejaszkiem, ale sztylet spoczywający w kieszeni wciąż dawał nadzieję na ewentualne poderżnięcie komuś gardła, jeśli oczywiście do niczego innego się nie nada. Selwyn, musiała mu to wybaczyć, no chyba że już nie żyła, choć nie chciał dopuszczać do siebie podobnej myśli.
|spostrzegawczość (II)
Upił kolejny łyk czując przyjemne ciepło i choć miał ochotę spędzić tak najbliższy czas niedoli to jego uszu doszedł głos obłąkanego marynarza. Dalej prawił te swoje dyrdymały, a zamiast tego mógłby ruszyć swój szanowny zad i zrobić coś pożyteczniejszego niżeli jojczyć obarczając wszystkich winą. Może gdyby zamiast różdżką nauczył się rozmawiać gębą to sprawy potoczyłyby się inaczej, choć szatyn sam w to nie wierzył mając ochotę urwać mu głowę – idąc po najprostszej linii oporu.
- Zakroj jebało.- rzucił w eter licząc, że to właśnie ów mężczyzna weźmie słowa do siebie, po czym dźwignął się na równe nogi oczywiście wciąż trzymając w dłoni cudowny trunek. Kolejny zasłyszany głos, tym razem kobiety, wydał mu się znajomy, choć nie wiedział czy to nie wybryk wyobraźni. Zawsze cieplej na sercu było z myślą, że utknęło się w bagnie z kimś kogo twarzy nie widziało się po raz pierwszy. Opierając dłoń o kraty starał się dostrzec cokolwiek w ciemnościach, bowiem nikłe światło z pochodni nie zapewniało nader wiele widoczności. -Mamy płomienie idioto, a ich źródło jest na wyciągnięcie ręki.- pomyślał, nasłuchując kolejnych wypowiedzi. O kim on jednak prawił? Kto bał się ognia?
Starał się odnaleźć jakikolwiek słaby punkt krat, może jakąś wnękę, kłódkę – cokolwiek. Nie był zręcznym złodziejaszkiem, ale sztylet spoczywający w kieszeni wciąż dawał nadzieję na ewentualne poderżnięcie komuś gardła, jeśli oczywiście do niczego innego się nie nada. Selwyn, musiała mu to wybaczyć, no chyba że już nie żyła, choć nie chciał dopuszczać do siebie podobnej myśli.
|spostrzegawczość (II)
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 49
'k100' : 49
Wypowiadane słowa jednak były słyszalne. Przedostawały się z baniek powietrza dalej, lecz przez opór wody traciły na mocy. Docierały tylko odrobinę zniekształcone, ale wciąż można było poszczególne wyrazy rozróżnić od siebie, a więc i całe zdania zrozumieć. Zdecydował się podzielić swą wiedzą, nawet jeśli niepełną, z pozostałymi pasażerami Syreniego Lamentu. Nazwa okrętu wreszcie nabrała sensu, szkoda tylko, że w tak niesprzyjających okolicznościach. Jakże niesmaczny żart się za nią krył.
Tristan wyjawił kolejne szczegóły, przez co Black zmarszczył brwi. Jakaś czarownica wiedziała co się dzieje. Gdyby Rosier nie przebudził istoty, być może zdołaliby przedyskutować sytuację, obmyślić strategię działania. I tak prędzej czy później musieliby szukać odpowiedzi u podwodnego stworzenia, ale przynajmniej mieliby jako taką pewność, że w trójkę trzymają jeden front. Tryton zaczął jednak stopniowo zdradzać kolejne informacje i Alphard na bieżąco starał się je analizować.
– Teraz już należy – odparł po krótkiej chwili na zadane mu pytanie, starając się brzmieć pewnie. I rzeczywiście w jego głosie nie było cienia zawahania, choć był świadom tego, że bawienie się w nieprecyzyjne odpowiedzi może przysporzyć mu kłopotów. Ale całkowita szczerość również mogła zadziałać na jego niekorzyść. Wolał jak najdłużej unikać wyjawienia prawdy dotyczącej kompasu i jego poprzedniego właściciela. Przedmiot wiszący na jego szyi wydawał się ważny dla trytona, a przynajmniej na tyle, aby nadal trzymać ich trójkę przy życiu. Trudno było nie myśleć o tym, jak to los został przeznaczony dla straconej już reszty. – Nie czuję się jednak Przeklętym – dodał jeszcze, nie chcąc niepotrzebnie złościć morskiej istoty. Rosier zbyt śmiało wyszedł naprzeciw i to jeszcze z roszczeniową postawą, więc nie powinien się dziwić, że ostrza trójzębu ostrzegawczo znalazły się na jego gardle. – Nie moją intencją było zjawienie się tutaj.
Earendil. Gdy padło to imię, wreszcie pierwsze elementy sporej układanki zaczęły do siebie pasować. Black prawie natychmiast przypomniał sobie skąd kojarzy to miano. Niegdyś jego uwagę przyciągnął pewien artykuł. W jednej chwili zaczął żałować, że nie zadbał o zapamiętanie szczegółów. Przypomniał sobie symbole wyryte w kamiennej ścianie w grocie. Zdobył pewność, że były one wiadomością. Słuchał dalej, wyłapywał kolejne fakty. Znajdowali się pod wyspą, na której magia szalała jeszcze przed anomaliami. Wielka Burza musiała oznaczać anomalie. A może się mylił?
– Myślałem, że ten czarodziej był dla twojego ludu przyjacielem – zaczął ostrożnie, zważając na każde słowo, nie chcąc przypadkiem dobrać ze sobą tych nieodpowiednich. – Na lądzie tylko jeden człowiek o was opowiadał, bo tylko on jeden was dość dobrze poznał – objaśnił spokojnie, chcąc uzasadnić swą wiedzę. – Edmund Abernathy – zdradził personalia autora naukowego artykułu. – Wspomniał też o waszym skarbie, o potężnym artefakcie chroniącym całą wyspę, w tym was – te słowa powinny co nieco rozjaśnić Rosierowi.
Alphard ścisnął mocniej kompas, obawiając się chwili, w której może zostać go pozbawionym. Czy władca podwodnego miasta mógłby odebrać mu go siłą? Stale wpatrywał się w trytona, lecz w końcu zerknął wpierw na Rosiera, potem zaś na Selwyn. Jakoś nie uśmiechało mu się oddać w ręce władcy morskiej wioski jedynego atutu znajdującego się w ich rękach. Nie czuł się pewnie, a już na pewno nie po władczym podejściu zacnego lorda nestora. Wiele go kosztowało, żeby nie zaprzeczyć jego słowom. Lecz inna kwestia zaczęła go nurtować o wiele bardziej. Ponoć nie podróżował sam. A więc z kim do diabła był na statku?
– Pozwól naszej trójce zamienić ze sobą słowo. Chcemy porozmawiać z tym, który pomiędzy nami rządzi, nim podejmiemy jakąkolwiek decyzję – po tych słowach spojrzał w stronę lady Selwyn, posyłając jej wręcz błagalne spojrzenie. Jeśli chcieli przeżyć, musieli współpracować.
Chciał zdobyć dla nich przynajmniej kilka chwil, aby objaśnić sytuację, wyjawić kilka faktów. Nie znał ich dokładnego położenia, ale wiedział przynajmniej, w którym morzu się teraz znajdują. I zaczynał się domyślać, dlaczego są jeszcze żywi. Wspomniany skarb musiał znajdować się na powierzchni, skoro pozostawał niedostępny dla syreniego ludu. To był tylko pobieżny wniosek, ale wydawał się całkiem logiczny. Przecież gdyby rozchodziło się o sam kompas, tryton nie zawracałby sobie głowy próbą dojścia do kompromisu.
| retoryka (II)
Tristan wyjawił kolejne szczegóły, przez co Black zmarszczył brwi. Jakaś czarownica wiedziała co się dzieje. Gdyby Rosier nie przebudził istoty, być może zdołaliby przedyskutować sytuację, obmyślić strategię działania. I tak prędzej czy później musieliby szukać odpowiedzi u podwodnego stworzenia, ale przynajmniej mieliby jako taką pewność, że w trójkę trzymają jeden front. Tryton zaczął jednak stopniowo zdradzać kolejne informacje i Alphard na bieżąco starał się je analizować.
– Teraz już należy – odparł po krótkiej chwili na zadane mu pytanie, starając się brzmieć pewnie. I rzeczywiście w jego głosie nie było cienia zawahania, choć był świadom tego, że bawienie się w nieprecyzyjne odpowiedzi może przysporzyć mu kłopotów. Ale całkowita szczerość również mogła zadziałać na jego niekorzyść. Wolał jak najdłużej unikać wyjawienia prawdy dotyczącej kompasu i jego poprzedniego właściciela. Przedmiot wiszący na jego szyi wydawał się ważny dla trytona, a przynajmniej na tyle, aby nadal trzymać ich trójkę przy życiu. Trudno było nie myśleć o tym, jak to los został przeznaczony dla straconej już reszty. – Nie czuję się jednak Przeklętym – dodał jeszcze, nie chcąc niepotrzebnie złościć morskiej istoty. Rosier zbyt śmiało wyszedł naprzeciw i to jeszcze z roszczeniową postawą, więc nie powinien się dziwić, że ostrza trójzębu ostrzegawczo znalazły się na jego gardle. – Nie moją intencją było zjawienie się tutaj.
Earendil. Gdy padło to imię, wreszcie pierwsze elementy sporej układanki zaczęły do siebie pasować. Black prawie natychmiast przypomniał sobie skąd kojarzy to miano. Niegdyś jego uwagę przyciągnął pewien artykuł. W jednej chwili zaczął żałować, że nie zadbał o zapamiętanie szczegółów. Przypomniał sobie symbole wyryte w kamiennej ścianie w grocie. Zdobył pewność, że były one wiadomością. Słuchał dalej, wyłapywał kolejne fakty. Znajdowali się pod wyspą, na której magia szalała jeszcze przed anomaliami. Wielka Burza musiała oznaczać anomalie. A może się mylił?
– Myślałem, że ten czarodziej był dla twojego ludu przyjacielem – zaczął ostrożnie, zważając na każde słowo, nie chcąc przypadkiem dobrać ze sobą tych nieodpowiednich. – Na lądzie tylko jeden człowiek o was opowiadał, bo tylko on jeden was dość dobrze poznał – objaśnił spokojnie, chcąc uzasadnić swą wiedzę. – Edmund Abernathy – zdradził personalia autora naukowego artykułu. – Wspomniał też o waszym skarbie, o potężnym artefakcie chroniącym całą wyspę, w tym was – te słowa powinny co nieco rozjaśnić Rosierowi.
Alphard ścisnął mocniej kompas, obawiając się chwili, w której może zostać go pozbawionym. Czy władca podwodnego miasta mógłby odebrać mu go siłą? Stale wpatrywał się w trytona, lecz w końcu zerknął wpierw na Rosiera, potem zaś na Selwyn. Jakoś nie uśmiechało mu się oddać w ręce władcy morskiej wioski jedynego atutu znajdującego się w ich rękach. Nie czuł się pewnie, a już na pewno nie po władczym podejściu zacnego lorda nestora. Wiele go kosztowało, żeby nie zaprzeczyć jego słowom. Lecz inna kwestia zaczęła go nurtować o wiele bardziej. Ponoć nie podróżował sam. A więc z kim do diabła był na statku?
– Pozwól naszej trójce zamienić ze sobą słowo. Chcemy porozmawiać z tym, który pomiędzy nami rządzi, nim podejmiemy jakąkolwiek decyzję – po tych słowach spojrzał w stronę lady Selwyn, posyłając jej wręcz błagalne spojrzenie. Jeśli chcieli przeżyć, musieli współpracować.
Chciał zdobyć dla nich przynajmniej kilka chwil, aby objaśnić sytuację, wyjawić kilka faktów. Nie znał ich dokładnego położenia, ale wiedział przynajmniej, w którym morzu się teraz znajdują. I zaczynał się domyślać, dlaczego są jeszcze żywi. Wspomniany skarb musiał znajdować się na powierzchni, skoro pozostawał niedostępny dla syreniego ludu. To był tylko pobieżny wniosek, ale wydawał się całkiem logiczny. Przecież gdyby rozchodziło się o sam kompas, tryton nie zawracałby sobie głowy próbą dojścia do kompromisu.
| retoryka (II)
Alphard Black
Zawód : specjalista ds. stosunków hiszpańsko-brytyjskich w Departamencie MWC
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
step between the having it all
and giving it up
and giving it up
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cmentarzysko statków
Szybka odpowiedź