Pokój kwiatowy
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój kwiatowy
Niewielkie, wyjątkowo intymne miejsce domu. Pokój ten znajduje się na piętrze, nad biblioteką, co zapewnia ciszę i spokój do wszelkich rozmów. Główną tematyką ozdób są kwiaty, zarówno te pospolite, jak i magiczne. Jest do idealne miejsce zarówno do rozmów w cztery oczy bez niepotrzebnych świadków, jak i do wyciszenia. Najczęściej występującymi tutaj kwiatami są fioletowe wrzosy i pastelowe róże. Dodatkowym elementem są różnego rodzaju i wielkości niebiesko-białe wazy i kominek.
Słowa panny Leighton przyprawiły go o nikły uśmiech. Nie byłby w stanie powiedzieć o sobie tego, co mówiła o nim ona. Nie był dobry i był o tym bezgranicznie przekonany. Miał za dużo krwi na rękach i nie mógłby stwierdzić, że popełnij jedynie „kilka błędów” w ostatnim czasie. A nie chciał nawet myśleć, jak czuli się jego przodkowie, którzy najprawdopodobniej zabierali swoimi poczynaniami znacznie więcej życia. Mimowolnie, takie słowa sprawiały, że jednocześnie nie wiedział czy się cieszyć, płakać czy może być złym na samego siebie. Dziewczyna jednak miała rację co do tego, że kara wcale nie była tutaj najgorsza. Gorsza była sama świadomość tego, co zrobił i że każdego dnia dręczyło go zarówno sumienie jak i mroczne wizje.
– Poradzę sobie – odpowiedział jedynie na jej wyrazy zmartwienia. Wątpił jednak we własne słowa. Nie był w stanie wyrazić niczego więcej. Bardziej niż swojej śmierci bał się jedynie śmierci osób mu bliskich. Od tego jedynie bardziej bał się tylko dementorów i wyssania duszy. Na samą myśl i wspomnienie tego, co się działo, gdy znajdował się pod zaklęciem petryfikusa, przeszły go ciarki. Gdyby nie Alexander naprawdę byłoby po nim. Prawdą było to, że wpadł w bagno głębsze niż to w pobliżu posiadłości Macmillanów.
Całe to rozmyślanie i rozmawianie na temat tego, co wydarzyło się w Stonehenge wyraźnie na niego podziałało. Zaaferowany maniakalnym śmiechem, który obijał mu się o uszy, wyraźnie zapatrzony w jeden punkt, którym miała być postać samozwańczego lorda, w ogóle nie słuchał co panna Leighton mówiła mu na temat eliksiru, stania nad nią, żartowania, ani tego ile miał przygotowanych porcji. Nawet kiedy wizja minęła, stał tak sparaliżowany strachem jeszcze chwilę. Uścisk dłoni go uspokoił, na chwilę, choć dało się wyczuć, że ręce mu się trzęsły. W stronę wiedźmy spojrzał przerażony. Nie chciał jednak przyznać, że widział to, co widział.
– I… i… i tak mi nie uwierzysz – wydukał w końcu. Zdawało mu się, że z korytarza dało się słyszeć ten sam maniakalny śmiech. Natychmiast chwycił za swoją laskę i rzucił się (wyraźnie kuśtykając) w stronę drzwi. Laskę natychmiast chwycił w dłonie i przygotował do ataku. Zamiast jednak twarzy czarnoksiężnika ujrzał dwóch, przechodzących kuzynów, którzy śmiali się dopóki nie dojrzeli Anthony’ego. Wyraźnie zdziwieni ostrożnie przeszli o kilka kroków dalej od drzwi. Macmillan natomiast wyraźnie zdezorientowany spuścił laskę ii zamknął drzwi od pokoju. – On tu jest – rzucił w końcu wyraźnie zdenerwowany. – Nie wiem gdzie, ale gdzieś się kryje – dodał natychmiast. Dokuśtykał do zasłon, które natychmiast odsłonił, przy tym na twarzy pojawił się grymas. Nie zastał za nimi nikogo.
– Poradzę sobie – odpowiedział jedynie na jej wyrazy zmartwienia. Wątpił jednak we własne słowa. Nie był w stanie wyrazić niczego więcej. Bardziej niż swojej śmierci bał się jedynie śmierci osób mu bliskich. Od tego jedynie bardziej bał się tylko dementorów i wyssania duszy. Na samą myśl i wspomnienie tego, co się działo, gdy znajdował się pod zaklęciem petryfikusa, przeszły go ciarki. Gdyby nie Alexander naprawdę byłoby po nim. Prawdą było to, że wpadł w bagno głębsze niż to w pobliżu posiadłości Macmillanów.
Całe to rozmyślanie i rozmawianie na temat tego, co wydarzyło się w Stonehenge wyraźnie na niego podziałało. Zaaferowany maniakalnym śmiechem, który obijał mu się o uszy, wyraźnie zapatrzony w jeden punkt, którym miała być postać samozwańczego lorda, w ogóle nie słuchał co panna Leighton mówiła mu na temat eliksiru, stania nad nią, żartowania, ani tego ile miał przygotowanych porcji. Nawet kiedy wizja minęła, stał tak sparaliżowany strachem jeszcze chwilę. Uścisk dłoni go uspokoił, na chwilę, choć dało się wyczuć, że ręce mu się trzęsły. W stronę wiedźmy spojrzał przerażony. Nie chciał jednak przyznać, że widział to, co widział.
– I… i… i tak mi nie uwierzysz – wydukał w końcu. Zdawało mu się, że z korytarza dało się słyszeć ten sam maniakalny śmiech. Natychmiast chwycił za swoją laskę i rzucił się (wyraźnie kuśtykając) w stronę drzwi. Laskę natychmiast chwycił w dłonie i przygotował do ataku. Zamiast jednak twarzy czarnoksiężnika ujrzał dwóch, przechodzących kuzynów, którzy śmiali się dopóki nie dojrzeli Anthony’ego. Wyraźnie zdziwieni ostrożnie przeszli o kilka kroków dalej od drzwi. Macmillan natomiast wyraźnie zdezorientowany spuścił laskę ii zamknął drzwi od pokoju. – On tu jest – rzucił w końcu wyraźnie zdenerwowany. – Nie wiem gdzie, ale gdzieś się kryje – dodał natychmiast. Dokuśtykał do zasłon, które natychmiast odsłonił, przy tym na twarzy pojawił się grymas. Nie zastał za nimi nikogo.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Charlie łatwo wierzyła w dobre intencje ludzi, których darzyła sympatią. A Anthony od pierwszego spotkania budził miłe skojarzenia, było w nim coś ujmującego, także w tej skłonności do przyciągania kłopotów – choć te które przyciągnął teraz nie napawały rozbawieniem ani lekkością, a mocno martwiły także samą Charlie. Nie chciała sobie wyobrażać, jak to jest dźwigać na swoich barkach taki ciężar. Czasem nawet się cieszyła, że sama nie posiadała w swym zasięgu mocy zdolnych czynić realne spustoszenie i krzywdę, bo sztuczki transmutacyjne nie były szczególnie groźne i destrukcyjne. Jeśli chodzi o eliksiry uwarzenie czegoś niebezpiecznego leżało w jej zasięgu, ale moralność nie pozwalała jej tego robić, choć nie wykluczała możliwości, że w przyszłości sytuacja może ją do tego zmusić. Zakon nie mógł wiecznie pozostawać kilka kroków za czarnoksiężnikami, których pragnął powstrzymać przed dalszym szerzeniem zła. Nie mogli wiecznie tylko się bronić i znosić kolejne straty, więc jej obecnie czyste ręce także mogły się kiedyś pobrudzić.
Anthony pobrudził je już teraz, ale trwała wojna i trudno było się łudzić, że nikt z tych dobrych nie zrobi czegoś, co obciąży jego sumienie. Tym jednak różnili się od przeciwników – mieli sumienie i wiedzieli, że to złe. Sytuacja wydawała się dramatyczna i Charlie czasem przyłapywała się na pragnieniu ucieczki i wyjazdu, ale musiała zostać, miała tu swoje zobowiązania. Musiała pomagać chorym w Mungu, ale także Zakonowi. Nie uczestniczyła w czynnej walce, ale warzyła eliksiry dla tych, którzy to robili.
Nie czuła w jego słowach pełnego przekonania. Wyraźnie nie chciał jej martwić, ale wiedziała, że to tylko pozory i w rzeczywistości zżerał go dziwny niepokój i strach widoczny w nerwowości ruchów i spojrzeniu. Trudno było przeoczyć te odstępstwa od normy, nawet jeśli nie znali się długo, a spotkali się dotychczas raptem kilka razy. Mimo wszystko nie mogła mu się dziwić, przeszedł piekło i zmagał się także z konsekwencjami decyzji, która pociągnęła za sobą nieplanowane ofiary.
Co ona zrobiłaby w takiej sytuacji? Pewnie także szalałaby z nerwów i poczucia winy. A może wybrałaby ucieczkę w kocie ciało, w zwierzęcy umysł nie przeżywający aż takiej mnogości destrukcyjnych emocji. Mogłaby być kotem choćby i tygodniami, oddając się zwierzęcym instynktom. Macmillan najwyraźniej takiej możliwości nie miał. Nie mógł uciec od swoich przeżyć.
- W co nie uwierzę? – zapytała, patrząc na niego z niepokojem. Kiedy podeszła bliżej i dotknęła jego dłoni, by wyjąć z nich filiżankę, a potem lekko je uścisnąć, wyczuła że drżał. Potem nagle się odsunął i ruszył w stronę drzwi, podpierając się laską, którą po chwili uniósł, jakby planował nią kogoś zdzielić. – Co ty robisz? – zapytała, obserwując ze zdumieniem jego zachowanie. – I kto tu jest? O czym ty mówisz? – dopytywała, nie wiedząc, o co mu chodzi, kiedy tak krążył po pokoju i zaglądał za zasłony. To zachowanie było naprawdę dziwaczne, ale i niepokojące. – Anthony Macmillanie! – krzyknęła nieco głośniej, próbując zwrócić jego uwagę. – Nikogo poza nami w tym pokoju nie ma. Spójrz tylko – rzekła, odgarniając zasłony po drugiej stronie okna. Pootwierała też szafki. Nikogo. Czyżby Anthony cierpiał na omamy i widział coś, czego nie ma? Zaniepokoiło ją to. To nie było normalne ani zdrowe.
- Usiądź – rzekła nagle, podchodząc do niego, by ostrożnie, ale stanowczo uchwycić go pod ramię. Postanowiła podać mu jedną z porcji eliksiru, może on pomoże mu na ten stan lękowy, który ewidentnie go dopadł. Jej wiedza była wystarczająca, by odmierzyć dawkę tego stosunkowo prostego specyfiku.
Chwyciła więc jedną z fiolek i podeszła do mężczyzny.
- Proszę, wypij to, poczujesz się lepiej. To zakończy te... zwidy – powiedziała, zamierzając osobiście dopilnować, żeby przełknął dawkę, choćby miała mu ją zaraz wlać do gardła. Starała się jednak zachowywać spokój i opanowanie, poradzić sobie z tą trudną sytuacją. Anthony potrzebował eliksiru, bo stawał się naprawdę niespokojny i mógł zrobić sobie krzywdę.
| podaję Anthony’emu jedną porcję eliksiru uspokajającego
Anthony pobrudził je już teraz, ale trwała wojna i trudno było się łudzić, że nikt z tych dobrych nie zrobi czegoś, co obciąży jego sumienie. Tym jednak różnili się od przeciwników – mieli sumienie i wiedzieli, że to złe. Sytuacja wydawała się dramatyczna i Charlie czasem przyłapywała się na pragnieniu ucieczki i wyjazdu, ale musiała zostać, miała tu swoje zobowiązania. Musiała pomagać chorym w Mungu, ale także Zakonowi. Nie uczestniczyła w czynnej walce, ale warzyła eliksiry dla tych, którzy to robili.
Nie czuła w jego słowach pełnego przekonania. Wyraźnie nie chciał jej martwić, ale wiedziała, że to tylko pozory i w rzeczywistości zżerał go dziwny niepokój i strach widoczny w nerwowości ruchów i spojrzeniu. Trudno było przeoczyć te odstępstwa od normy, nawet jeśli nie znali się długo, a spotkali się dotychczas raptem kilka razy. Mimo wszystko nie mogła mu się dziwić, przeszedł piekło i zmagał się także z konsekwencjami decyzji, która pociągnęła za sobą nieplanowane ofiary.
Co ona zrobiłaby w takiej sytuacji? Pewnie także szalałaby z nerwów i poczucia winy. A może wybrałaby ucieczkę w kocie ciało, w zwierzęcy umysł nie przeżywający aż takiej mnogości destrukcyjnych emocji. Mogłaby być kotem choćby i tygodniami, oddając się zwierzęcym instynktom. Macmillan najwyraźniej takiej możliwości nie miał. Nie mógł uciec od swoich przeżyć.
- W co nie uwierzę? – zapytała, patrząc na niego z niepokojem. Kiedy podeszła bliżej i dotknęła jego dłoni, by wyjąć z nich filiżankę, a potem lekko je uścisnąć, wyczuła że drżał. Potem nagle się odsunął i ruszył w stronę drzwi, podpierając się laską, którą po chwili uniósł, jakby planował nią kogoś zdzielić. – Co ty robisz? – zapytała, obserwując ze zdumieniem jego zachowanie. – I kto tu jest? O czym ty mówisz? – dopytywała, nie wiedząc, o co mu chodzi, kiedy tak krążył po pokoju i zaglądał za zasłony. To zachowanie było naprawdę dziwaczne, ale i niepokojące. – Anthony Macmillanie! – krzyknęła nieco głośniej, próbując zwrócić jego uwagę. – Nikogo poza nami w tym pokoju nie ma. Spójrz tylko – rzekła, odgarniając zasłony po drugiej stronie okna. Pootwierała też szafki. Nikogo. Czyżby Anthony cierpiał na omamy i widział coś, czego nie ma? Zaniepokoiło ją to. To nie było normalne ani zdrowe.
- Usiądź – rzekła nagle, podchodząc do niego, by ostrożnie, ale stanowczo uchwycić go pod ramię. Postanowiła podać mu jedną z porcji eliksiru, może on pomoże mu na ten stan lękowy, który ewidentnie go dopadł. Jej wiedza była wystarczająca, by odmierzyć dawkę tego stosunkowo prostego specyfiku.
Chwyciła więc jedną z fiolek i podeszła do mężczyzny.
- Proszę, wypij to, poczujesz się lepiej. To zakończy te... zwidy – powiedziała, zamierzając osobiście dopilnować, żeby przełknął dawkę, choćby miała mu ją zaraz wlać do gardła. Starała się jednak zachowywać spokój i opanowanie, poradzić sobie z tą trudną sytuacją. Anthony potrzebował eliksiru, bo stawał się naprawdę niespokojny i mógł zrobić sobie krzywdę.
| podaję Anthony’emu jedną porcję eliksiru uspokajającego
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Jego pragnienia ucieczki się zakończyły. Nie planował już nigdy więcej opuszczać domu na więcej niż maksymalnie tydzień lub dwa, jeżeli w ogóle w następnych miesiącach będzie miał szansę przeżycia i opuszczenia kraju. Obecnie w ogóle przestał marzyć o podróżach. Martwił się o całą rodzinę i o to, że jego życie dość szybko mogło przeminąć, co za tym idzie, miał niewiele czasu na wypełnienie swoich obowiązków względem rodziny. Nigdy wcześniej nie czuł się na tyle odpowiedzialny, jak dzisiaj. Czuł presję. Nie wiedział z kim w ogóle powinien się zobaczyć i kto chciałby go oglądać. Najbardziej martwił się o opinię matki, która nie wyglądała na zadowoloną z tego, co się stało. Tak, jakby kryła swój żal przed nim samym, choć i tak można było go dostrzec i odczuć.
Słowa panny Leighton były miłe, naprawdę, ale nie były w stanie zagłuszyć krwawiącego sumienia. Nie chciał myśleć co czuły matki tych ofiar, które zostały wymienione w Proroku. Nie wiedział tym bardziej czy istnieje jakiekolwiek pocieszenie dla nich. On jedynie czuł się tak, jak gdyby ktoś przypiął mu wielki ciężar do ciała. Nie mógł zrobić nic. Żadne słowa nie były w stanie przeprosić rodzin tych ofiar. Właśnie w takich momentach, kiedy myślał o siebie najgorzej pojawiały się te przerażające omamy, nad którymi nie potrafił zapanować.
Drżał w przerażeniu, ale czuł też, że powinien się bronić przed wyjątkowo realnymi iluzjami. Zupełnie przestał słuchać panny Leighton. Ona nie widziała Tego, Którego Imienia Nie Chciał Wypowiadać, ale on tu na pewno był i czaił się na niego i życie jego bliskich. Na pewno. Inaczej każdego dnia nie dostawałby tych całych napadów. Na pewno rzucał w jego stronę klątwy, których on, Macmillan, nie był w stanie dostrzec.
– ON! – Wykrzyczał, wyraźnie przerażony i obrażony tym, że Charlene nie wiedziała o kim mówi. – On, Ten, Którego Imienia Nie Chcę W Ogóle Wspominać! Czai się na mnie! Chce mnie doprowadzić do szaleństwa, żeby potem zabić! W dzień i w nocy kryje się gdzieś tu i napada mnie tym swoim śmiechem i swoją obecnością! On i dementorzy, którzy chcą mi wyssać duszę! – ręce trzęsły mu się jeszcze bardziej.
Z początku chciał się wyrwać z uścisku na ramieniu i pokuśtykać korytarzem za kuzynami, których uznał za cichych popleczników (co nie było prawdą). Panna Leighton jednak patrzyła na niego wystarczająco wymownie, żeby ostudzić jego zapędy. Za zasłonami nic się nie kryło, tak jak to mówiła. Uspokoił się trochę. Niechętnie usiadł na jednym z foteli. Równie niechętnie wypił dawkę eliksiru, który podała mu czarownica.
Specyfik nie wyglądał najlepiej, ale efekty były dość szybkie. Już w kolejnych minutach zdawało się, że się uspokoił. A przez co najmniej piętnaście milczał, patrząc się jedynie we fiolkę. Serce nie biło tak szybko jak wtedy, kiedy dostrzegł samozwańczego lorda. Macmillan nie wyglądał przy tym na przestraszonego, tak jak przed chwilą… bardziej na otępiałego. Tak, jak gdyby ktoś zdzielił go cegłą i kazał mu się wyciszyć. W międzyczasie chwycił się za głowę, jak gdyby zbierał myśli. Wszystko wydawało się mu tak bardzo nierealne. Znowu zerknął na pannę Leighton i kiwnął jej głową w podziękowaniu.
– Wybacz – przeprosił zaraz. Nie chciał, żeby dziewczyna źle o nim pomyślała.
Niepewnie spojrzał w jej stronę. Był dziwnie spokojny, a po zażyciu eliksiru mówił tak, jak gdyby ktoś go spowolnił, znaczy zupełnie powoli, bez pośpiechu, który był dla niego charakterystyczny. Podniósł się powoli przy pomocy laski. Stęknął przy tym z bólu, który nadal odczuwał w dolnej części pleców. Podszedł do swojego małego kuferka z ingrediencjami.
– Słuchaj… jeżeli czegoś potrzebujesz… to swobodnie weź to co chcesz z moich zapasów. Nie wiem jak Tobie podziękować – stwierdził cicho. – Nie mam niczego specjalnego, ale… mam nadzieję, że znajdziesz coś dla siebie.
| Zażywam jedną porcję eliksiru uspokajającego (1/4, które są potrzebne na ten miesiąc fabularny)
| Proponuję Charlie kilka ingrediencji, wybór pozostawiam jej; zgadzam się na jej wybór, więc to, co wybierze ona niech zostanie przepisane na konto Charlene Leighton (porozumiałyśmy się co do 4 składników)
Słowa panny Leighton były miłe, naprawdę, ale nie były w stanie zagłuszyć krwawiącego sumienia. Nie chciał myśleć co czuły matki tych ofiar, które zostały wymienione w Proroku. Nie wiedział tym bardziej czy istnieje jakiekolwiek pocieszenie dla nich. On jedynie czuł się tak, jak gdyby ktoś przypiął mu wielki ciężar do ciała. Nie mógł zrobić nic. Żadne słowa nie były w stanie przeprosić rodzin tych ofiar. Właśnie w takich momentach, kiedy myślał o siebie najgorzej pojawiały się te przerażające omamy, nad którymi nie potrafił zapanować.
Drżał w przerażeniu, ale czuł też, że powinien się bronić przed wyjątkowo realnymi iluzjami. Zupełnie przestał słuchać panny Leighton. Ona nie widziała Tego, Którego Imienia Nie Chciał Wypowiadać, ale on tu na pewno był i czaił się na niego i życie jego bliskich. Na pewno. Inaczej każdego dnia nie dostawałby tych całych napadów. Na pewno rzucał w jego stronę klątwy, których on, Macmillan, nie był w stanie dostrzec.
– ON! – Wykrzyczał, wyraźnie przerażony i obrażony tym, że Charlene nie wiedziała o kim mówi. – On, Ten, Którego Imienia Nie Chcę W Ogóle Wspominać! Czai się na mnie! Chce mnie doprowadzić do szaleństwa, żeby potem zabić! W dzień i w nocy kryje się gdzieś tu i napada mnie tym swoim śmiechem i swoją obecnością! On i dementorzy, którzy chcą mi wyssać duszę! – ręce trzęsły mu się jeszcze bardziej.
Z początku chciał się wyrwać z uścisku na ramieniu i pokuśtykać korytarzem za kuzynami, których uznał za cichych popleczników (co nie było prawdą). Panna Leighton jednak patrzyła na niego wystarczająco wymownie, żeby ostudzić jego zapędy. Za zasłonami nic się nie kryło, tak jak to mówiła. Uspokoił się trochę. Niechętnie usiadł na jednym z foteli. Równie niechętnie wypił dawkę eliksiru, który podała mu czarownica.
Specyfik nie wyglądał najlepiej, ale efekty były dość szybkie. Już w kolejnych minutach zdawało się, że się uspokoił. A przez co najmniej piętnaście milczał, patrząc się jedynie we fiolkę. Serce nie biło tak szybko jak wtedy, kiedy dostrzegł samozwańczego lorda. Macmillan nie wyglądał przy tym na przestraszonego, tak jak przed chwilą… bardziej na otępiałego. Tak, jak gdyby ktoś zdzielił go cegłą i kazał mu się wyciszyć. W międzyczasie chwycił się za głowę, jak gdyby zbierał myśli. Wszystko wydawało się mu tak bardzo nierealne. Znowu zerknął na pannę Leighton i kiwnął jej głową w podziękowaniu.
– Wybacz – przeprosił zaraz. Nie chciał, żeby dziewczyna źle o nim pomyślała.
Niepewnie spojrzał w jej stronę. Był dziwnie spokojny, a po zażyciu eliksiru mówił tak, jak gdyby ktoś go spowolnił, znaczy zupełnie powoli, bez pośpiechu, który był dla niego charakterystyczny. Podniósł się powoli przy pomocy laski. Stęknął przy tym z bólu, który nadal odczuwał w dolnej części pleców. Podszedł do swojego małego kuferka z ingrediencjami.
– Słuchaj… jeżeli czegoś potrzebujesz… to swobodnie weź to co chcesz z moich zapasów. Nie wiem jak Tobie podziękować – stwierdził cicho. – Nie mam niczego specjalnego, ale… mam nadzieję, że znajdziesz coś dla siebie.
| Zażywam jedną porcję eliksiru uspokajającego (1/4, które są potrzebne na ten miesiąc fabularny)
| Proponuję Charlie kilka ingrediencji, wybór pozostawiam jej; zgadzam się na jej wybór, więc to, co wybierze ona niech zostanie przepisane na konto Charlene Leighton (porozumiałyśmy się co do 4 składników)
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Życie ich wszystkich ulegało zmianom. Nic nie było takie, jak jeszcze rok temu. Ubiegłej jesieni Charlie nie myślała o sprawach, które zaprzątały jej umysł teraz. Oddawała się pracy i snuła marzenia o własnych przyszłych badaniach i podróżach. To co się działo trzymało ją jednak przy rzeczywistości, zmuszało do martwienia się bardziej o innych niż o siebie. Trudno było jej jednak sobie wyobrazić jak to jest mieć krew na rękach. Sytuacja Anthony’ego była skomplikowana nie tylko zewnętrznie, ale też wewnątrz.
I to bardziej niż sądziła, bo jego zachowanie dalekie było od normy. Anthony nie zachowywał się jak osoba całkowicie zdrowa na umyśle, kiedy nagle zaczął miotać się po pokoju w poszukiwaniu wyimaginowanego zagrożenia. Czyżby to poczucie winy aż tak bardzo dało mu się we znaki, że zaczął wariować? Czy to strach i uboczny skutek spotkania z dementorami? Naprawdę się wystraszyła, widząc jego zachowanie. Nie co dzień spotykała ludzi szalonych, chyba że akurat przychodziło jej się znaleźć na oddziale magipsychiatrycznym, gdzie czasem też przychodziło jej coś warzyć.
Nie wiedziała, o kim mówił, bo nie widziała tego, co on. Dla niej ten pokój wyglądał całkowicie normalnie i nie widziała nikogo ani niczego podejrzanego.
- Jego tutaj nie ma, Anthony. Daję słowo, nigdzie go nie widzę – powiedziała, próbując go uspokoić. – Gdyby był, pewnie oboje już leżelibyśmy tu martwi. Podejrzewam jednak, że ma ważniejsze sprawy niż chowanie się za firanką w twoim salonie i śledzenie cię w dzień i w nocy. – Tak jej się wydawało. Sama nie widziała czarnoksiężnika, ale poważnie wątpiła, by ktoś tego pokroju bawił się w podobne podchody i zakradanie się do dworku Macmillanów, prędzej wysłałby kogoś ze swoich sługusów. Miał ich pod dostatkiem i pewnie dla żadnego zabicie Anthony’ego nie stanowiłoby problemu, więc zagrożenie jak najbardziej było realne, tyle że nie widziała tu niczego podejrzanego. To musiały być zwidy przerażonego do szaleństwa umysłu.
Pokręciła się po pokoju, zaglądając w każdy kąt i pokazując, że ani w szafach, ani za firankami nikogo nie ma. Później usadziła go w fotelu i stanęła nad nim ze znaczącą miną, pilnując, by przełknął wyznaczoną dawkę eliksiru. Choć na co dzień nieśmiała, teraz musiała się zdobyć na stanowczość dla dobra Macmillana. Eliksir po chwili zaczął działać, ciało mężczyzny wyraźnie się rozluźniło, a jego wzrok nieco zamglił. Pewnie było to nieco dziwne uczucie, ale nie powinny mu teraz doskwierać omamy.
- Pamiętaj o zażywaniu go, kiedy znowu powtórzą się... takie sytuacje. Jeśli nie umiesz sam wyznaczyć dawki, poproś o pomoc kogoś, kto ma o tym choć minimalne pojęcie – dodała.
Patrzyła, jak znów się podniósł, ale tym razem spokojniej, po czym podszedł do kuferka z ingrediencjami, który wcześniej przyniósł skrzat.
- Jesteś pewien? Wiesz, nie zrobiłam tego dla korzyści, ale jeśli masz coś na zbyciu, to nie pogardzę – rzekła. Nie pomagała mu dlatego, że chciała za to materialnej zapłaty, zrobiła to dla niego. – I pamiętaj, że gdyby coś się działo, gdybyś potrzebował jeszcze więcej tego eliksiru lub innych, to pisz, a przybędę gdy będę mogła.
Pochyliła się nad kuferkiem, po czym wybrała sobie z niego kilka składników: dwa bezoary, jagody z jemioły i płatki ciemiernika. Nie były to żadne drogie i cenne ingrediencje, dlatego nie czuła, że znacząco nadszarpuje zapasik Macmillana. Schowała składniki do swojej torby i pozbierała resztę rzeczy, ale nie spieszyła się, zostając jeszcze trochę w pomieszczeniu, by mieć oko na Anthony’ego. Teraz, po zażyciu eliksiru, był już spokojniejszy.
- Może pójdę po kogoś, by z tobą został. Nie powinieneś być teraz sam – odezwała się cicho.
Pożegnała się z nim ciepło i z wyraźną troską, po czym zabrała rzeczy i wyszła z pokoju, choć przed wyjściem z dworu zaczepiła jakąś spotkaną kobietę i powiedziała o Anthonym, który został w pomieszczeniu, jakie właśnie opuściła. Poprosiła, żeby ktoś dotrzymał mu towarzystwa, po czym opuściła dwór tą samą drogą, którą tu wcześniej przyszła. Zamierzała teraz udać się do rodziców w Tinworth, ale w głębi duszy martwiła się o Macmillana po tym, co się ostatnio wydarzyło i po tym, czego była świadkiem dzisiaj.
| biorę od Anthony'ego bezoar x2, jagody z jemioły, płatki ciemiernika
zt.
I to bardziej niż sądziła, bo jego zachowanie dalekie było od normy. Anthony nie zachowywał się jak osoba całkowicie zdrowa na umyśle, kiedy nagle zaczął miotać się po pokoju w poszukiwaniu wyimaginowanego zagrożenia. Czyżby to poczucie winy aż tak bardzo dało mu się we znaki, że zaczął wariować? Czy to strach i uboczny skutek spotkania z dementorami? Naprawdę się wystraszyła, widząc jego zachowanie. Nie co dzień spotykała ludzi szalonych, chyba że akurat przychodziło jej się znaleźć na oddziale magipsychiatrycznym, gdzie czasem też przychodziło jej coś warzyć.
Nie wiedziała, o kim mówił, bo nie widziała tego, co on. Dla niej ten pokój wyglądał całkowicie normalnie i nie widziała nikogo ani niczego podejrzanego.
- Jego tutaj nie ma, Anthony. Daję słowo, nigdzie go nie widzę – powiedziała, próbując go uspokoić. – Gdyby był, pewnie oboje już leżelibyśmy tu martwi. Podejrzewam jednak, że ma ważniejsze sprawy niż chowanie się za firanką w twoim salonie i śledzenie cię w dzień i w nocy. – Tak jej się wydawało. Sama nie widziała czarnoksiężnika, ale poważnie wątpiła, by ktoś tego pokroju bawił się w podobne podchody i zakradanie się do dworku Macmillanów, prędzej wysłałby kogoś ze swoich sługusów. Miał ich pod dostatkiem i pewnie dla żadnego zabicie Anthony’ego nie stanowiłoby problemu, więc zagrożenie jak najbardziej było realne, tyle że nie widziała tu niczego podejrzanego. To musiały być zwidy przerażonego do szaleństwa umysłu.
Pokręciła się po pokoju, zaglądając w każdy kąt i pokazując, że ani w szafach, ani za firankami nikogo nie ma. Później usadziła go w fotelu i stanęła nad nim ze znaczącą miną, pilnując, by przełknął wyznaczoną dawkę eliksiru. Choć na co dzień nieśmiała, teraz musiała się zdobyć na stanowczość dla dobra Macmillana. Eliksir po chwili zaczął działać, ciało mężczyzny wyraźnie się rozluźniło, a jego wzrok nieco zamglił. Pewnie było to nieco dziwne uczucie, ale nie powinny mu teraz doskwierać omamy.
- Pamiętaj o zażywaniu go, kiedy znowu powtórzą się... takie sytuacje. Jeśli nie umiesz sam wyznaczyć dawki, poproś o pomoc kogoś, kto ma o tym choć minimalne pojęcie – dodała.
Patrzyła, jak znów się podniósł, ale tym razem spokojniej, po czym podszedł do kuferka z ingrediencjami, który wcześniej przyniósł skrzat.
- Jesteś pewien? Wiesz, nie zrobiłam tego dla korzyści, ale jeśli masz coś na zbyciu, to nie pogardzę – rzekła. Nie pomagała mu dlatego, że chciała za to materialnej zapłaty, zrobiła to dla niego. – I pamiętaj, że gdyby coś się działo, gdybyś potrzebował jeszcze więcej tego eliksiru lub innych, to pisz, a przybędę gdy będę mogła.
Pochyliła się nad kuferkiem, po czym wybrała sobie z niego kilka składników: dwa bezoary, jagody z jemioły i płatki ciemiernika. Nie były to żadne drogie i cenne ingrediencje, dlatego nie czuła, że znacząco nadszarpuje zapasik Macmillana. Schowała składniki do swojej torby i pozbierała resztę rzeczy, ale nie spieszyła się, zostając jeszcze trochę w pomieszczeniu, by mieć oko na Anthony’ego. Teraz, po zażyciu eliksiru, był już spokojniejszy.
- Może pójdę po kogoś, by z tobą został. Nie powinieneś być teraz sam – odezwała się cicho.
Pożegnała się z nim ciepło i z wyraźną troską, po czym zabrała rzeczy i wyszła z pokoju, choć przed wyjściem z dworu zaczepiła jakąś spotkaną kobietę i powiedziała o Anthonym, który został w pomieszczeniu, jakie właśnie opuściła. Poprosiła, żeby ktoś dotrzymał mu towarzystwa, po czym opuściła dwór tą samą drogą, którą tu wcześniej przyszła. Zamierzała teraz udać się do rodziców w Tinworth, ale w głębi duszy martwiła się o Macmillana po tym, co się ostatnio wydarzyło i po tym, czego była świadkiem dzisiaj.
| biorę od Anthony'ego bezoar x2, jagody z jemioły, płatki ciemiernika
zt.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
| 18? 19? październik 1956
Miał wrażenie, że powoli wraca do dawnych sił. Oby się w tym przypadku nie mylił. W końcu udało mu się znaleźć motywację dla swoich działań, mieć coś co napędzałoby jego życie. Nie musiał znowu rozpaczać nad stratą dawnej ukochanej, choć oczywiście nie cieszył się z ofiar, które nieumyślnie zabił. Przestał pić, a od alkoholu stronił. Nie był w stanie przełknąć Ognistej. Przysiągł sobie nawet, że jeżeli wyzdrowieje, to będzie pić tylko w potrzebnych momentach. Wciąż korzystał także z laski, jak gdyby bał się, że ból go ograniczy; czuł się z nią bezpieczniej, pewniej.
Pomimo lepszego samopoczucia, wciąż jednak doświadczał nieprzyjemnych wizji, nagłych nieokreślonych bólów, najczęściej właśnie w dolnej części kręgosłupa, w miejscu, na którym boleśnie upadł. Twarz samozwańczego lorda towarzyszyła mu niemal na każdym kroku, choć jakby rzadziej. Zjawy i koszmary były najgorszą rzeczą, jakie doświadczał w tym wszystkim. Zmasakrowane ciało jednego z czarodziejów wciąż mu się śniło. Starał się jednak nie pokazywać, że coś go męczy.
Gdyby nie psychiczny uraz, z którym musiał obecnie walczyć, to pewnie mógłby od razu przystąpić do swojego wymyślonego na prędko planu zemsty. W swojej głowie powtarzał imiona osób, które jako pierwsze powinny zapłacić głową za to, do czego doszło w Stonehenge. Pierwszym z nich był, rzecz jasna, Cronus Malfoy, gnida, którą kiedyś uda mu się dorwać i obejść się z nią tak jak ze zdrajcą. Dalej byli lordowie, którzy klękali przed tym tak zwanym lordem Voldemortem, który często objawiał się przed jego oczami w momencie ataków paniki.
Spoważniał od dziesiątego października. Nie trzymały się go dawne żarty. Nie miał ochoty zachowywać się jak dawniej. List od nestora wyjątkowo mocno na niego zadziałał. Spotkanie z dwoma Weasleyami jeszcze bardziej. Nie było czasu na zabawę, trzeba było myśleć o najbliższej przyszłości.
Lady Macmillan, matka Anthony’ego, nadal martwiła się jego stanem zdrowia, właściwie stanem psychicznym. Każdego dnia, choć nie mówiła zbyt wiele, starała się czuwać nad synem, jak gdyby bała się najgorszego. Stąd też wziął się u niej pomysł kontroli, na którą Macmillan zareagował dość niechętnie. Wiedząc jednak, że nie ma możliwości odmówienia, w końcu się zgodził. Nie podobała mu się tylko idea tego, że znowu nie znał kim był uzdrowiciel. Uspokoił się dopiero wtedy, kiedy lady matka wyjaśniła mu, że to sprawdzony przez kuzynostwo uzdrowiciel, choć co prawda młody, świeżoupieczony, ale obiecujący.
Niechętnie więc oczekiwał nieznajomego uzdrowiciela. Nie dlatego, że nie lubił Francuzów i uzdrowicieli. Po prostu nie chciał pokazywać swoich słabości innym. Oby tylko medyk nie zamierzał powtarzać mu, że należy odpoczywać i zażywać jeszcze więcej eliksirów uspokajających. Anthony siedział w fotelu, przed kominkiem i w zamyśleniu spoglądał na mały ogień. Podpierał twarz trzema palcami i tylko czasami spoglądał na wyjątkowo stary zegar.
Miał wrażenie, że powoli wraca do dawnych sił. Oby się w tym przypadku nie mylił. W końcu udało mu się znaleźć motywację dla swoich działań, mieć coś co napędzałoby jego życie. Nie musiał znowu rozpaczać nad stratą dawnej ukochanej, choć oczywiście nie cieszył się z ofiar, które nieumyślnie zabił. Przestał pić, a od alkoholu stronił. Nie był w stanie przełknąć Ognistej. Przysiągł sobie nawet, że jeżeli wyzdrowieje, to będzie pić tylko w potrzebnych momentach. Wciąż korzystał także z laski, jak gdyby bał się, że ból go ograniczy; czuł się z nią bezpieczniej, pewniej.
Pomimo lepszego samopoczucia, wciąż jednak doświadczał nieprzyjemnych wizji, nagłych nieokreślonych bólów, najczęściej właśnie w dolnej części kręgosłupa, w miejscu, na którym boleśnie upadł. Twarz samozwańczego lorda towarzyszyła mu niemal na każdym kroku, choć jakby rzadziej. Zjawy i koszmary były najgorszą rzeczą, jakie doświadczał w tym wszystkim. Zmasakrowane ciało jednego z czarodziejów wciąż mu się śniło. Starał się jednak nie pokazywać, że coś go męczy.
Gdyby nie psychiczny uraz, z którym musiał obecnie walczyć, to pewnie mógłby od razu przystąpić do swojego wymyślonego na prędko planu zemsty. W swojej głowie powtarzał imiona osób, które jako pierwsze powinny zapłacić głową za to, do czego doszło w Stonehenge. Pierwszym z nich był, rzecz jasna, Cronus Malfoy, gnida, którą kiedyś uda mu się dorwać i obejść się z nią tak jak ze zdrajcą. Dalej byli lordowie, którzy klękali przed tym tak zwanym lordem Voldemortem, który często objawiał się przed jego oczami w momencie ataków paniki.
Spoważniał od dziesiątego października. Nie trzymały się go dawne żarty. Nie miał ochoty zachowywać się jak dawniej. List od nestora wyjątkowo mocno na niego zadziałał. Spotkanie z dwoma Weasleyami jeszcze bardziej. Nie było czasu na zabawę, trzeba było myśleć o najbliższej przyszłości.
Lady Macmillan, matka Anthony’ego, nadal martwiła się jego stanem zdrowia, właściwie stanem psychicznym. Każdego dnia, choć nie mówiła zbyt wiele, starała się czuwać nad synem, jak gdyby bała się najgorszego. Stąd też wziął się u niej pomysł kontroli, na którą Macmillan zareagował dość niechętnie. Wiedząc jednak, że nie ma możliwości odmówienia, w końcu się zgodził. Nie podobała mu się tylko idea tego, że znowu nie znał kim był uzdrowiciel. Uspokoił się dopiero wtedy, kiedy lady matka wyjaśniła mu, że to sprawdzony przez kuzynostwo uzdrowiciel, choć co prawda młody, świeżoupieczony, ale obiecujący.
Niechętnie więc oczekiwał nieznajomego uzdrowiciela. Nie dlatego, że nie lubił Francuzów i uzdrowicieli. Po prostu nie chciał pokazywać swoich słabości innym. Oby tylko medyk nie zamierzał powtarzać mu, że należy odpoczywać i zażywać jeszcze więcej eliksirów uspokajających. Anthony siedział w fotelu, przed kominkiem i w zamyśleniu spoglądał na mały ogień. Podpierał twarz trzema palcami i tylko czasami spoglądał na wyjątkowo stary zegar.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| może być 19
Sowa lorda Macmillana przybyła równie nieoczekiwanie niczym śnieg w środku lata - chociaż słyszał, że brytyjskie anomalie i do takich sytuacji były zdolne - ale oczywiście odebrał list i zapoznał się z treścią listu, która nakreślona była tą samą ręką, którą napisany był list sprzed zaledwie kilku tygodni, gdy mały lord nabawił się urazu w skutek dziecięcych anomalii. Pojawienie się Bastiena było zupełnie przypadkowe. Kiedy wiadomość przyszła do Munga on kończył już zmianę, a zaczynający uzdrowiciele mieli zbyt dużo pracy, aby udać się do szlacheckiego dworu. Perrot nie mając i tak w planach lepszych zajęć postanowił wykorzystać swój wolny czas na coś produktywnego i to on pojawił się w murach posiadłości rodowej Macmillanów jako wysłannik szpitala świętego Munga. Potem miał jeszcze jedną styczność z Macmillanami, zawitał w ich posiadłości jako jeden z uzdrowicieli po traumatycznych wydarzeniach szczytu.
Dzisiejsza wiadomość pochodziła od tego samego lorda, ale pisał on w imieniu swojej krewniaczki. Właściwie był to list raczej skąpy w szczegóły. Lord mówił, że pisze z polecenia małżonki swego kuzyna i chodzi o ich syna - sprawa nie miała być poważna, ale również był to przypadek niecierpiący zwłoki. Toteż Bastien nie miał zamiaru przeciągać struny i nadwyrężać cierpliwości lordów. Upewnił się, że jego naramienna torba wypełniona była podstawowymi eliksirami i innymi substancjami, przedmiotami zaliczającymi się jako niezbędnik magomedyka.
Nie znał szczegółów wydarzenia na szczycie arystokratów. Można powiedzieć, że pochłonięty swoimi obowiązkami i nie wiedział nic ponad to, że doszło do trzęsienia ziemi, z którego skutkami musiał uporać się w niezbyt sprzyjających warunkach domowych, gdzie anomalie szalały niekontrolowane przez nikogo. Co poważniejsze przypadki zabierane były do szpitalu, aby spokojnie i bez stwarzania większego zagrożenia dla życia pacjenta zająć się obrażeniami.
Znowu stanął przed wejściem do potężnego dworu, który z pewnością różnił się od tych, które podziwiał wśród francuskich arystokratów. Przemierzył korytarze. Najpierw spotkał się z lady Macmillan, która prosiła go o przybycie. Kobieta wprowadziła go pokrótce w sytuację po czym został zaprowadzony do pomieszczenia, w którym oczekiwał go lord Anthony Macmillan. - Lordzie Macmillan - zwrócił się w stronę znajdującego się w pokoju młodego mężczyzny. - Nazywam się Bastien Perrot, sir. Proszono mnie, abym do pana zajrzał - dodał w sposób grzeczny i elegancki. Matka, która pochodziła z francuskiej arystokracji znała zasady etykiety i wpoiła je swoim dzieciom.
Sowa lorda Macmillana przybyła równie nieoczekiwanie niczym śnieg w środku lata - chociaż słyszał, że brytyjskie anomalie i do takich sytuacji były zdolne - ale oczywiście odebrał list i zapoznał się z treścią listu, która nakreślona była tą samą ręką, którą napisany był list sprzed zaledwie kilku tygodni, gdy mały lord nabawił się urazu w skutek dziecięcych anomalii. Pojawienie się Bastiena było zupełnie przypadkowe. Kiedy wiadomość przyszła do Munga on kończył już zmianę, a zaczynający uzdrowiciele mieli zbyt dużo pracy, aby udać się do szlacheckiego dworu. Perrot nie mając i tak w planach lepszych zajęć postanowił wykorzystać swój wolny czas na coś produktywnego i to on pojawił się w murach posiadłości rodowej Macmillanów jako wysłannik szpitala świętego Munga. Potem miał jeszcze jedną styczność z Macmillanami, zawitał w ich posiadłości jako jeden z uzdrowicieli po traumatycznych wydarzeniach szczytu.
Dzisiejsza wiadomość pochodziła od tego samego lorda, ale pisał on w imieniu swojej krewniaczki. Właściwie był to list raczej skąpy w szczegóły. Lord mówił, że pisze z polecenia małżonki swego kuzyna i chodzi o ich syna - sprawa nie miała być poważna, ale również był to przypadek niecierpiący zwłoki. Toteż Bastien nie miał zamiaru przeciągać struny i nadwyrężać cierpliwości lordów. Upewnił się, że jego naramienna torba wypełniona była podstawowymi eliksirami i innymi substancjami, przedmiotami zaliczającymi się jako niezbędnik magomedyka.
Nie znał szczegółów wydarzenia na szczycie arystokratów. Można powiedzieć, że pochłonięty swoimi obowiązkami i nie wiedział nic ponad to, że doszło do trzęsienia ziemi, z którego skutkami musiał uporać się w niezbyt sprzyjających warunkach domowych, gdzie anomalie szalały niekontrolowane przez nikogo. Co poważniejsze przypadki zabierane były do szpitalu, aby spokojnie i bez stwarzania większego zagrożenia dla życia pacjenta zająć się obrażeniami.
Znowu stanął przed wejściem do potężnego dworu, który z pewnością różnił się od tych, które podziwiał wśród francuskich arystokratów. Przemierzył korytarze. Najpierw spotkał się z lady Macmillan, która prosiła go o przybycie. Kobieta wprowadziła go pokrótce w sytuację po czym został zaprowadzony do pomieszczenia, w którym oczekiwał go lord Anthony Macmillan. - Lordzie Macmillan - zwrócił się w stronę znajdującego się w pokoju młodego mężczyzny. - Nazywam się Bastien Perrot, sir. Proszono mnie, abym do pana zajrzał - dodał w sposób grzeczny i elegancki. Matka, która pochodziła z francuskiej arystokracji znała zasady etykiety i wpoiła je swoim dzieciom.
Gość
Gość
Prawdopodobnie powinien odmówić w sprawie tego spotkania. Miał wrażenie, że matka za bardzo przesadzała ze swoją troską. To było tym dziwniejsze, że przecież nie odzywała się do niego zbyt wiele. Pomijając te momenty, w których wypytywała o Rię, ze względu na to, że była jedną z dwóch osób, które póty co wiedziały o jego zaręczynach (zaraz po lordzie nestorze). Westchnął cicho, a w ciszy dalej czekał na uzdrowiciela, który (jak miał nadzieję) nie miał zamiaru wypytywać go o to wszystko, co stało się podczas spotkania w Stonehenge.
W momencie, kiedy on wpatrywał się w widok za oknem, tajemniczy francuski medyk pojawił się w drzwiach. Na dźwięk swojego imienia, Anthony odwrócił się, choć jeszcze chwilę próbował zawiesić wzrok na bramie wejściowej, z której wcześniej zauważył sylwetkę czarodzieja. Zamiast uśmiechu, na twarzy pojawił się mały grymas, spowodowany pojawieniem się słowa „lord”, a następnie „sir”. W głowie miał fragment spotkania z panią Pomfrey, która także go tytułowała. Nie wiedział czy powinien zwrócić uwagę na zachowanie tych tytułów na inny moment, czy może nie powinien dekoncentrować uzdrowiciela swoimi komentarzami.
– Miło pana poznać, panie Perrot – odpowiedział na powitanie, podszedł bliżej i wyciągnął rękę w kierunku czarodzieja. Swój gest traktował jak mini test, który miał sprawdzić czy Francuz traktuje go jak większość Anglii, to znaczy jak swego rodzaju terrorystę i niszczyciela porządku, czy może zignoruje wszystko i zachowa się tak, jak gdyby nic takiego jak Stonehenge nie miało miejsca. Nie chciał w każdym razie wyjść na chama, a jednocześnie próbował poprzez swój gest skrócić dystans, który ustanowił czarodziej. – Może pan mnie nazywać po prostu Anthonym lub Macmillanem, jeżeli oczywiście będzie to panu odpowiadać. Tutaj i tak nie za wiele osób przejmuje się tytułami, szczególnie w zwykłych, codziennych sytuacjach. – Dodał, starając się szczególnie podkreślić tę kwestię, co to by nie wyjść na kogoś, kto zmusza drugich do robienia czegoś wbrew ich woli.
Kiwnął jedynie głową, gdy mężczyzna wspomniał o swoim celu. Choć równie dobrze brzmiało to tak, jak gdyby pan Perrot został wezwany tutaj na whisky lub herbatkę (co bardziej odpowiadałoby Anthony’emu niż leczenie lub kolejna kontrola jego stanu). Sama ta myśl trochę rozbawiła Macmillana, ale nie chciał żartować w ten sposób na głos.
– To znaczy, moja matka Was prosiła? – zapytał dla pewności, żeby być stuprocentowo pewnym, że pomysł kolejnego „badania” i to następnego dnia po tym, jak spotkał się z panną Wright, należał do lady Macmillan. – Chcielibyście napić się whisky? Albo herbaty? – Zapytał, a przy tym zawołał jednego ze skrzatów, który wkrótce się pojawił i czekał na rozkaz.
W momencie, kiedy on wpatrywał się w widok za oknem, tajemniczy francuski medyk pojawił się w drzwiach. Na dźwięk swojego imienia, Anthony odwrócił się, choć jeszcze chwilę próbował zawiesić wzrok na bramie wejściowej, z której wcześniej zauważył sylwetkę czarodzieja. Zamiast uśmiechu, na twarzy pojawił się mały grymas, spowodowany pojawieniem się słowa „lord”, a następnie „sir”. W głowie miał fragment spotkania z panią Pomfrey, która także go tytułowała. Nie wiedział czy powinien zwrócić uwagę na zachowanie tych tytułów na inny moment, czy może nie powinien dekoncentrować uzdrowiciela swoimi komentarzami.
– Miło pana poznać, panie Perrot – odpowiedział na powitanie, podszedł bliżej i wyciągnął rękę w kierunku czarodzieja. Swój gest traktował jak mini test, który miał sprawdzić czy Francuz traktuje go jak większość Anglii, to znaczy jak swego rodzaju terrorystę i niszczyciela porządku, czy może zignoruje wszystko i zachowa się tak, jak gdyby nic takiego jak Stonehenge nie miało miejsca. Nie chciał w każdym razie wyjść na chama, a jednocześnie próbował poprzez swój gest skrócić dystans, który ustanowił czarodziej. – Może pan mnie nazywać po prostu Anthonym lub Macmillanem, jeżeli oczywiście będzie to panu odpowiadać. Tutaj i tak nie za wiele osób przejmuje się tytułami, szczególnie w zwykłych, codziennych sytuacjach. – Dodał, starając się szczególnie podkreślić tę kwestię, co to by nie wyjść na kogoś, kto zmusza drugich do robienia czegoś wbrew ich woli.
Kiwnął jedynie głową, gdy mężczyzna wspomniał o swoim celu. Choć równie dobrze brzmiało to tak, jak gdyby pan Perrot został wezwany tutaj na whisky lub herbatkę (co bardziej odpowiadałoby Anthony’emu niż leczenie lub kolejna kontrola jego stanu). Sama ta myśl trochę rozbawiła Macmillana, ale nie chciał żartować w ten sposób na głos.
– To znaczy, moja matka Was prosiła? – zapytał dla pewności, żeby być stuprocentowo pewnym, że pomysł kolejnego „badania” i to następnego dnia po tym, jak spotkał się z panną Wright, należał do lady Macmillan. – Chcielibyście napić się whisky? Albo herbaty? – Zapytał, a przy tym zawołał jednego ze skrzatów, który wkrótce się pojawił i czekał na rozkaz.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie dziwota, że Bastien trzymał się sztywno zasad etykiety, które w mniejszym lub większym stopniu przedstawiła im matka w czasie dzieciństwa. W mniemaniu Bastiena szlachta brytyjska naprawdę mocno trzymała się danych granic i konwenansów, które tworzyły dystans pomiędzy jednym a drugim. Perrot w zupełnie odmienny sposób zapamiętał wystawne bale i roześmiane twarze wysoko postawionych lordów czy też zalotne, frywolne gierki szanowanych w społeczeństwie dam. Zatem nie chciał w żaden sposób urazić lorda Macmillana swoim brakiem ogłady, jeżeli tak właśnie określiłby brak odpowiedniej tytulatury w wypowiedziach kierowanych właśnie do niego. Tym bardziej, że w ten sposób porozumiewał się chociażby z jego matką. Także nieco zdziwiła go inicjatywa zmniejszenia dystansu między nimi, ale bez oporów uścisnął dłoń mężczyzny, który musiał być niewiele starszy od niego. Również następna deklaracja nie wydawała mu się zwyczajna, aczkolwiek wydawała się dużo bardziej wygodna - pozwalała na pewnego rodzaju ocieplenie relacji między pacjentem a uzdrowicielem, bo przecież w takiej roli pojawił się tutaj dzisiaj Bastien. - Jeżeli panu... Tobie to odpowiada to z chęcią przystanę na taką propozycję - odparł uśmiechnąwszy się delikatnie. Był nieświadomy sytuacji w Stonehenge. Nie wiedział nic poza tym, o czym mówiono najgłośniej. O strasznej tragedii i odwołaniu poprzedniego ministra z jego stanowiska, ale żadnych nazwisk. Jeszcze nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, że miał do czynienia z osobą odpowiedzialną za całe zamieszanie. Nie mniej jednak Perrot był zdania, że każdy kij ma dwa końce i każdą sytuację powinno oceniać się dopiero, gdy pozna się wersje obydwóch stron, jeżeli różne stanowiska faktycznie występowały. - Tak, miałem przyjemność niedawno spotkać się z innym członkiem rodziny, który skontaktował mnie z lady Macmillan - wyjaśnił, zsuwając z ramienia torbę. Cóż, propozycja spożycia alkoholu była naprawdę niezwykle kusząca, niemniej jednak był w pracy i nie mógł pozwolić sobie na tak nieprofesjonalne zachowanie. - Myślę, że herbata będzie odpowiednia - odparł. Przecież nie przyszedł tu w celach towarzyskich. - Jak się czujesz, Anthony? - krótkie, konkretne pytanie na której oczekiwał równie precyzyjnej odpowiedzi.
Gość
Gość
Zmniejszenie dystansu zupełnie mu odpowiadało, co potwierdziło skinienie głowy. Szkoda, że sam Anthony nie wiedział o tym, że i pan Perrot nie wiedział wszystkich szczegółów tego, co zaszło podczas ostatniego feralnego spotkania szlachty. Póty co, Macmillan pozostawał w napięciu, nie wiedząc co powoduje tak wyjątkowo miłe zachowanie ze strony uzdrowiciela. Domyślał się (całkiem błędnie), że odpowiedzialny za to był inny krewny, z którym pan Perrot miał do czynienia, choć równie dobrze mógł to być profesjonalizm. Czarodziej sprawiał wrażenie osoby, której można było zaufać.
– Ciekawe – odpowiedział mężczyźnie na jego wyjaśnienie. – Na pana miejscu uważałbym, żeby nie zostać specjalistą od złamań i urazów w naszym otoczeniu. Skoro już moja matka cię zauważyła, to pewnie i inni krewni – dodał, niby pół żartem, niby pół serio. Trudno było to wyczuć, szczególnie że Anthony nie uśmiechał się tak często jak dawniej, a i teraz był aż nazbyt poważny. Na pewno nie chciał straszyć pana Perrota... choć możliwość tego, co powiedział była całkiem spora.
Inna sprawa, że Anthony nadal nie potrafił zrozumieć dlaczego jego matka tak bardzo nalegała na kontrole uzdrowicieli. Czuł się lepiej, powiedzmy. Na pewno lepiej niż w ciągu pierwszych dni od tego koszmarnego wydarzenia. Ciągłe wizyty uzdrowicieli wcale mu nie pomagały, wręcz przeciwnie, za każdym razem musiał ponownie opowiadać co mu dolegało, a to z kolei oddziaływało na jego wspomnienia. Nie chciał jednak, żeby pan Perrot czuł się tutaj nieproszonym gościem. Nalał herbaty do filiżanki i podał ją uzdrowicielowi.
– Lepiej niż przed jakimś tygodniem. Kości mniej mnie bolą. Choć właściwie boję się chodzić bez laski, nawet jeżeli wszyscy mówią, że jest mi niepotrzebna. W niewyjaśniony sposób mam wrażenie, że pomaga mi w poruszaniu się – odpowiedział. – Jedyne co mnie męczy to te wszystkie wizje, które mnie nachodzą. Wariuję od nich – dodał znacznie ciszej, jak gdyby wstydząc się efektów po starciu z samym lordem Voldemortem. – Są bardzo nieprzyjemne. Uzdrowicielka, która pojawiła się jako pierwsza, przepisała mi eliksiry uspokajające. Tylko ja nigdy nie wiem w jakiej ilości je zażywać – zaraz po tym, postawił na stole jedną fiolkę eliksiru, który chował w kieszeni swetra.
– Ciekawe – odpowiedział mężczyźnie na jego wyjaśnienie. – Na pana miejscu uważałbym, żeby nie zostać specjalistą od złamań i urazów w naszym otoczeniu. Skoro już moja matka cię zauważyła, to pewnie i inni krewni – dodał, niby pół żartem, niby pół serio. Trudno było to wyczuć, szczególnie że Anthony nie uśmiechał się tak często jak dawniej, a i teraz był aż nazbyt poważny. Na pewno nie chciał straszyć pana Perrota... choć możliwość tego, co powiedział była całkiem spora.
Inna sprawa, że Anthony nadal nie potrafił zrozumieć dlaczego jego matka tak bardzo nalegała na kontrole uzdrowicieli. Czuł się lepiej, powiedzmy. Na pewno lepiej niż w ciągu pierwszych dni od tego koszmarnego wydarzenia. Ciągłe wizyty uzdrowicieli wcale mu nie pomagały, wręcz przeciwnie, za każdym razem musiał ponownie opowiadać co mu dolegało, a to z kolei oddziaływało na jego wspomnienia. Nie chciał jednak, żeby pan Perrot czuł się tutaj nieproszonym gościem. Nalał herbaty do filiżanki i podał ją uzdrowicielowi.
– Lepiej niż przed jakimś tygodniem. Kości mniej mnie bolą. Choć właściwie boję się chodzić bez laski, nawet jeżeli wszyscy mówią, że jest mi niepotrzebna. W niewyjaśniony sposób mam wrażenie, że pomaga mi w poruszaniu się – odpowiedział. – Jedyne co mnie męczy to te wszystkie wizje, które mnie nachodzą. Wariuję od nich – dodał znacznie ciszej, jak gdyby wstydząc się efektów po starciu z samym lordem Voldemortem. – Są bardzo nieprzyjemne. Uzdrowicielka, która pojawiła się jako pierwsza, przepisała mi eliksiry uspokajające. Tylko ja nigdy nie wiem w jakiej ilości je zażywać – zaraz po tym, postawił na stole jedną fiolkę eliksiru, który chował w kieszeni swetra.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 2 kwietnia
Doskonale wiedział, kim byli Macmillanowie i jak głupie podejście do rzeczywistości mieli. Za sam kontakt z nimi powinno się ludzi wsadzać do Tower. Szlachetna krew to przecież nie wszystko. Należało mieć też adekwatne poglądy, które wyrażałyby szacunek do własnych przodków. Tych jednak brakowało Macmillanom i Sheridanowi w żadnym razie to się nie podobało.
Problem polegał na tym, że jego ojciec w gruncie rzeczy miał gdzieś politykę. Był szermierzem, szanującym własną krew, ale gdy miał uczyć, nie obchodziło go, kto popierał jaką ze stron konfliktu. Jego tendencje utrzymywały się nawet teraz, gdy przebywał za wielką wodą. Dudley ledwie dwa dni temu dostał dużą przesyłkę z Ameryki z przedmiotami, które syn ma roznieś byłym uczniom, a Sheridan, wpatrzony w ojca, nie mógł mu przecież odmówić.
I dlatego właśnie stanął przed posiadłością Macmillanów, z wielkim pakunkiem w prawej dłoni i teczką na lewym ramieniu. Odziany elegancko, choć z odrobiną sportowego ducha, miał zamiar tylko prędko przynieść przedmiot, a następnie wrócić do Londynu, który w końcu (dzięki Merlinowi) zaczął przypominać magiczną stolicę. Ten krok Ministerstwa był gwałtowny, ale Dudley był z niego jak najbardziej zadowolony. Tak to powinno wyglądać, a nie!
Przy Macmillanach nie miał jednak zamiaru spowiadać się z własnych przemyśleń. Przyniesie im przedmiot i zaraz się będzie zmywał, niech nikt nie pomyśli, że przesiaduje z nimi, popijając herbatkę.
Jego ojciec skuteczne powiadomił ród o przybyciu jego pierworodnego, bo gdy Dudley zapukał do drzwi, natychmiast został przywitany i zaprowadzony do niewielkiego pomieszczenia, w którym królowały kwiaty. Ładne i eleganckie wnętrze nie było tym, do czego zupełnie przywykł Sheridan, choć jego mieszkanie przy Pokątnej też było niczego sobie. Służący skrzat prędko przyniósł chłopakowi herbatę, a sam Dudley zajął miejsce na jednym z foteli, oczekując jakiegoś przedstawiciela rodu, z którym miał rozmawiać. Chyba nie znał osobiście żadnego z Macmillanów i nie do końca wiedział, kogo ma się spodziewać.
Pakunek z przedmiotem leżał u stóp chłopaka, a on sam wyglądał na nieco spiętego. Mimo wszystko, nie bywał często w arystokratycznych progach i nie do końca wiedział, czego ma się spodziewać.
Doskonale wiedział, kim byli Macmillanowie i jak głupie podejście do rzeczywistości mieli. Za sam kontakt z nimi powinno się ludzi wsadzać do Tower. Szlachetna krew to przecież nie wszystko. Należało mieć też adekwatne poglądy, które wyrażałyby szacunek do własnych przodków. Tych jednak brakowało Macmillanom i Sheridanowi w żadnym razie to się nie podobało.
Problem polegał na tym, że jego ojciec w gruncie rzeczy miał gdzieś politykę. Był szermierzem, szanującym własną krew, ale gdy miał uczyć, nie obchodziło go, kto popierał jaką ze stron konfliktu. Jego tendencje utrzymywały się nawet teraz, gdy przebywał za wielką wodą. Dudley ledwie dwa dni temu dostał dużą przesyłkę z Ameryki z przedmiotami, które syn ma roznieś byłym uczniom, a Sheridan, wpatrzony w ojca, nie mógł mu przecież odmówić.
I dlatego właśnie stanął przed posiadłością Macmillanów, z wielkim pakunkiem w prawej dłoni i teczką na lewym ramieniu. Odziany elegancko, choć z odrobiną sportowego ducha, miał zamiar tylko prędko przynieść przedmiot, a następnie wrócić do Londynu, który w końcu (dzięki Merlinowi) zaczął przypominać magiczną stolicę. Ten krok Ministerstwa był gwałtowny, ale Dudley był z niego jak najbardziej zadowolony. Tak to powinno wyglądać, a nie!
Przy Macmillanach nie miał jednak zamiaru spowiadać się z własnych przemyśleń. Przyniesie im przedmiot i zaraz się będzie zmywał, niech nikt nie pomyśli, że przesiaduje z nimi, popijając herbatkę.
Jego ojciec skuteczne powiadomił ród o przybyciu jego pierworodnego, bo gdy Dudley zapukał do drzwi, natychmiast został przywitany i zaprowadzony do niewielkiego pomieszczenia, w którym królowały kwiaty. Ładne i eleganckie wnętrze nie było tym, do czego zupełnie przywykł Sheridan, choć jego mieszkanie przy Pokątnej też było niczego sobie. Służący skrzat prędko przyniósł chłopakowi herbatę, a sam Dudley zajął miejsce na jednym z foteli, oczekując jakiegoś przedstawiciela rodu, z którym miał rozmawiać. Chyba nie znał osobiście żadnego z Macmillanów i nie do końca wiedział, kogo ma się spodziewać.
Pakunek z przedmiotem leżał u stóp chłopaka, a on sam wyglądał na nieco spiętego. Mimo wszystko, nie bywał często w arystokratycznych progach i nie do końca wiedział, czego ma się spodziewać.
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Ostatnio zmieniony przez Dudley Sheridan dnia 02.03.20 20:36, w całości zmieniany 1 raz
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
07.04.1957 r.
– Kto taki? – Zapytał wyraźnie zaskoczony informacją o tym, że (jak dla niego) w rezydencji pojawił się gość, którego nie znał. Dopiero wtedy jeden ze starszych kuzynów wręczył mu list, który przyszedł do Macmillanów wcześniej. Czytał go z dużą uwagą, by następnie podnieść wzrok na jednego ze swoich starszych kuzynów. Znał doskonale historię szermierza właśnie z opowieści wujków i starszych kuzynów. Dlaczego jednak to on miał pójść i przywitać jego syna? Skoro jego kuzynowie żywili tak bardzo dobre relacje z ojcem tego całego Sheridana, tak jak to relacjonowali, to dlaczego nie chcieli zrobić tego sami? Tłumaczyli się mnogością rzeczy do zrobienia. Westchnął ciężko. Machnął jednak dłonią i stwierdził, że rzeczywiście przywita tego niespodziewanego dla niego gościa.
Nie wiedział nic o Dudleyu Sheridanie. Kim był, co robił, jakie miał opinie o otaczającym go świecie. Właściwie nie planował nawet go o to pytać. Wiedział tylko, co powinien zawierać pakunek i że właściwie powinien być wdzięczny w imieniu całego rodu za oddanie takiej szabli. Wiedział też, że powinien uważać, bo kto wie co ten pakunek mógł tak właściwie zawierać. Szedł korytarzami, by w końcu dotrzeć do pokoju zwanego kwiatowym. Złożył starannie list, choć wciąż zamierzał go trzymać w dłoni. Jak bardzo by się zdziwił, gdyby tylko wiedział, gdzie ten pracował i jaką miał opinię o samych Macmillanach!
– Pan Sheridan, jak mniemam – odezwał się, zauważając gościa na fotelu z filiżanką w dłoni. – Miło mi pana poznać – dodał, podchodząc bliżej i wyciągając w jego stronę dłoń. – Anthony – przedstawił się jeszcze, żeby nie wyjść na nieuprzejmego. Na jego twarzy zarysował się przyjemny uśmiech. W końcu nigdy nie był wrogo nastawiony do ludzi, których nie poznawał. Szczególnie, jeżeli część rodziny miała bardzo dobre opinie o rodzinie tych osób, które spotykał. Jego spojrzenie z kolei spoczęło na pakunku, który przecież był wspominany w liście. To zapewne ta szabla, jak mniemał. – Jak minęła droga? – zapytał, chcąc choć trochę rozluźnić atmosferę. Dudley Sheridan wydawał się być bardzo młodą osobą, która nie wiadomo czy kiedykolwiek miała kontakt ze szlachtą. Z doświadczenia wiedział, że niektóre osoby to krępowało. – I jak się ma Pana ojciec? – Dodał, pamiętając o prośbie rodziny o wypytanie o zdrowie starszego Sheridana.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dudley, widząc wchodzącego do pomieszczenia lorda Macmillana, natychmiast wstał, odkładając filiżankę na stolik. Tego w końcu wymagało dobre wychowanie, nawet jeśli Sheridan nie miał najlepszego zdania o tym całym rodzie.
Skinął głową, podchodząc do Macmillana i podając mu dłoń.
– Tak – potwierdził. – Dudley Sheridan – dodał, zerkając na trzymany przez mężczyznę list. A więc ojciec faktycznie poinformował swoich byłych pracodawców. Dobrze, dobrze… przynajmniej nie będzie musiał się tłumaczyć. Choć kto wie, co dokładnie tatulek przekazał. Sheridan Sernior nie był szczególnie wylewny. W końcu walka bronią białą wymagała talentu do perfekcyjnego panowania nad swoimi emocjami. Dobry szermierz wiedział, kiedy dać im upust, a kiedy przywdziać stoicką maskę.
Wymienił z wynalazcą kilka grzecznościowych formułek, po czym – sprawdzając, czy lord Macmillan nie ma nic przeciwko – ponownie zajął miejsce w fotelu. Rozmowa na stojąco nie była dla niego przeszkodą, ale jednocześnie będąc czyimś gościem po prostu wypadało siedzieć.
– W… w porządku. Obecne ograniczenia trochę utrudniają, ale ten… no… nie jest aż tak źle – powiedział, kiwając głową. – Wystarczy wyjechać Błędnym za Londyn i po prostu się teleportować. – Wzruszył ramionami. Nie był pewny, czy Anthony wie, jak dokładnie wyglądają bariery teleportacje w stolicy. W końcu nie mieszkał w Londynie i w gruncie rzeczy, wcale nie musiał tam bywać szczególnie często.
W pierwszej chwili nie do końca wiedział, co odpowiedzieć na pytanie dotyczące ojca. W końcu od kiedy tatko opuścił Anglię, ich kontakt był ograniczony do niezbędnego minimum. Odległość połączona z dość skomplikowaną rodzinną sytuacją nie ułatwiała wymiany korespondencji. Zwłaszcza przy panującej aktualnie wojnie. Niech ta cała rebelia w końcu spłonie, Minister powinien tego dopilnować.
– A całkiem dobrze – powiedział z drobnym wahaniem. – Nie narzeka na brak uczniów, a Nowy Świat bardzo mu się podoba. W każdym razie, kazał lorda rodzinie przekazać to.
Schylił się, unosząc pakunek, aby następnie przekazać go Macmillanowi.
– To podobno szabla, która przez lata była w lorda rodzinie? Ojciec mówił, że została wywieziona jakieś dwadzieścia lat temu… I przepadła, przynajmniej dla mieszkańców Anglii. Ale podobno w Stanach nie było tak trudno ją znaleźć, ktoś ostatnio po prostu wystawił ją na sprzedaż – powiedział, licząc, że Anthony otworzy pakunek przy nim. Sam się na to nie odważył, ale jako młody pasjonat szermierki był naprawdę zainteresowany, jak wygląda skarb, który przebył pół świata, aby znów powrócić w ręce swoich pierwszych właścicieli.
Skinął głową, podchodząc do Macmillana i podając mu dłoń.
– Tak – potwierdził. – Dudley Sheridan – dodał, zerkając na trzymany przez mężczyznę list. A więc ojciec faktycznie poinformował swoich byłych pracodawców. Dobrze, dobrze… przynajmniej nie będzie musiał się tłumaczyć. Choć kto wie, co dokładnie tatulek przekazał. Sheridan Sernior nie był szczególnie wylewny. W końcu walka bronią białą wymagała talentu do perfekcyjnego panowania nad swoimi emocjami. Dobry szermierz wiedział, kiedy dać im upust, a kiedy przywdziać stoicką maskę.
Wymienił z wynalazcą kilka grzecznościowych formułek, po czym – sprawdzając, czy lord Macmillan nie ma nic przeciwko – ponownie zajął miejsce w fotelu. Rozmowa na stojąco nie była dla niego przeszkodą, ale jednocześnie będąc czyimś gościem po prostu wypadało siedzieć.
– W… w porządku. Obecne ograniczenia trochę utrudniają, ale ten… no… nie jest aż tak źle – powiedział, kiwając głową. – Wystarczy wyjechać Błędnym za Londyn i po prostu się teleportować. – Wzruszył ramionami. Nie był pewny, czy Anthony wie, jak dokładnie wyglądają bariery teleportacje w stolicy. W końcu nie mieszkał w Londynie i w gruncie rzeczy, wcale nie musiał tam bywać szczególnie często.
W pierwszej chwili nie do końca wiedział, co odpowiedzieć na pytanie dotyczące ojca. W końcu od kiedy tatko opuścił Anglię, ich kontakt był ograniczony do niezbędnego minimum. Odległość połączona z dość skomplikowaną rodzinną sytuacją nie ułatwiała wymiany korespondencji. Zwłaszcza przy panującej aktualnie wojnie. Niech ta cała rebelia w końcu spłonie, Minister powinien tego dopilnować.
– A całkiem dobrze – powiedział z drobnym wahaniem. – Nie narzeka na brak uczniów, a Nowy Świat bardzo mu się podoba. W każdym razie, kazał lorda rodzinie przekazać to.
Schylił się, unosząc pakunek, aby następnie przekazać go Macmillanowi.
– To podobno szabla, która przez lata była w lorda rodzinie? Ojciec mówił, że została wywieziona jakieś dwadzieścia lat temu… I przepadła, przynajmniej dla mieszkańców Anglii. Ale podobno w Stanach nie było tak trudno ją znaleźć, ktoś ostatnio po prostu wystawił ją na sprzedaż – powiedział, licząc, że Anthony otworzy pakunek przy nim. Sam się na to nie odważył, ale jako młody pasjonat szermierki był naprawdę zainteresowany, jak wygląda skarb, który przebył pół świata, aby znów powrócić w ręce swoich pierwszych właścicieli.
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechnął się szczerze. Nowy gość zdawał mu się być bardzo dobrze wychowaną osobą. Nie wiedział przecież, że ma do czynienia z kimś, kto może go nawet nienawidził lub kto nim gardził. W jego oczach pan Sheridan był jedynie młodym czarodziejem, synem znanego wśród jego rodziny szermierza. To z kolei stawiało go raczej w dobrym świetle. Niewiele osób interesowało się tym sportem, a on choć nie był wybitnym szermierzem, podziwiał każdego znawcę tej sztuki. Niewiele osób w obecnych czasach wiedziało jak chwycić za szpadę lub szablę.
Zajął miejsce na drugim fotelu, dość blisko gościa. Dzielił ich tylko stoliczek kawowy. Chciał wypytać mężczyznę, w imieniu rodziny, o kilka podstawowych rzeczy. Kuzyni, nie wiedzieć dlaczego, wybrali swoje obowiązki zamiast spotkania z synem jednego z ich nauczycieli. Anthony więc wsłuchiwał się w wyjaśnienia dotyczące poruszania się po Londynie z wielką uwagą. Informacje oczywiście były drogocenne, na pewien sposób. Londyn był teraz niebezpiecznym miejscem, a z tłumaczenia Sheridana mógł wywnioskować tyle, że ten zapewne zarejestrował swoją różdżkę. Nie mówiło jednak zbyt wiele o nim samym jako człowieku.
– Interesujące – podsumował jedynie. – Znaczy mieszka pan w Londynie? – Zapytał dla upewnienia się. – Jest tam bezpiecznie? – Dopytywał dalej.
Inna sprawa, że Anthony nie miał pojęcia o kontaktach między synem i ojcem. Sam zresztą, kiedy uczył się szermierki kilkanaście lat temu, miał innego nauczyciela. Nie miał okazji zapamiętać starszego Sheridana. Pytanie było raczej pytaniem zadanym przez kuzynów. Kiwał jedynie głową, chcąc dać do informacji, że śledził wypowiedź czarodzieja. Zanim jednak zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Dudley przeszedł do szczegółu spotkania – pakunku. Spojrzenie Anthony’ego znowu spoczęło na prezencie. Odebrał go i wysłuchał informacji od mężczyzny.
Nie odpowiedział od razu. Pierwsze co zrobił, to starannie otworzył prezent, żeby następnie wyciągnąć z niego szablę. Obejrzał uważnie zdobioną pochwę, jak gdyby sprawdzając czy wszystkie elementy były na miejscu. Zdawało mu się, że były. Dopiero po chwili postanowił się delikatnie wysunąć ostrze z pochwy. Przyjrzał się rękojeści, doszukując się jakichkolwiek nienaturalnych zmian. Następnie, wysunął szablę i uniósł ją pod niewielkim kątem. Jego spojrzenie wpierw spoczęło na piórze, dopiero potem na wyszczerbionym ostrzu i grzbiecie, a na samym końcu na sztychu. Miał wrażenie, że jako małe dziecko gdzieś widział tę szablę, ale nie miał pojęcia u kogo. Wiedział jedno – na pewno należała do jednego ze zmarłych Macmillanów, bo o tym świadczyły inicjały i podpis na pochwie.
– Zastanawiające – przyznał. – Jak się tam znalazła? Czy pana ojciec mówił coś więcej? – Zapytał z ciekawości. Wstał z fotela. Zamachnął ostrzem trzykrotnie, próbując prostego cięcia w powietrzu. – Ponoć pana ojciec był bardzo utalentowanym szermierzem, a pan? – Zapytał niespodziewanie, wciąż przyglądając się szabli.
Nie potrafił wyrazić wdzięczności względem starszego Sheridana, ale i młodszego, który pofatygował się aż do Kornwalii by donieść starą szablę. Ta teraz mogła w końcu spocząć w Sali zabaw pośród innych starych i drogocennych szabel. Jak miał się odwdzięczyć w imieniu rodziny za tak drogocenny prezent?
Zajął miejsce na drugim fotelu, dość blisko gościa. Dzielił ich tylko stoliczek kawowy. Chciał wypytać mężczyznę, w imieniu rodziny, o kilka podstawowych rzeczy. Kuzyni, nie wiedzieć dlaczego, wybrali swoje obowiązki zamiast spotkania z synem jednego z ich nauczycieli. Anthony więc wsłuchiwał się w wyjaśnienia dotyczące poruszania się po Londynie z wielką uwagą. Informacje oczywiście były drogocenne, na pewien sposób. Londyn był teraz niebezpiecznym miejscem, a z tłumaczenia Sheridana mógł wywnioskować tyle, że ten zapewne zarejestrował swoją różdżkę. Nie mówiło jednak zbyt wiele o nim samym jako człowieku.
– Interesujące – podsumował jedynie. – Znaczy mieszka pan w Londynie? – Zapytał dla upewnienia się. – Jest tam bezpiecznie? – Dopytywał dalej.
Inna sprawa, że Anthony nie miał pojęcia o kontaktach między synem i ojcem. Sam zresztą, kiedy uczył się szermierki kilkanaście lat temu, miał innego nauczyciela. Nie miał okazji zapamiętać starszego Sheridana. Pytanie było raczej pytaniem zadanym przez kuzynów. Kiwał jedynie głową, chcąc dać do informacji, że śledził wypowiedź czarodzieja. Zanim jednak zdążył cokolwiek odpowiedzieć, Dudley przeszedł do szczegółu spotkania – pakunku. Spojrzenie Anthony’ego znowu spoczęło na prezencie. Odebrał go i wysłuchał informacji od mężczyzny.
Nie odpowiedział od razu. Pierwsze co zrobił, to starannie otworzył prezent, żeby następnie wyciągnąć z niego szablę. Obejrzał uważnie zdobioną pochwę, jak gdyby sprawdzając czy wszystkie elementy były na miejscu. Zdawało mu się, że były. Dopiero po chwili postanowił się delikatnie wysunąć ostrze z pochwy. Przyjrzał się rękojeści, doszukując się jakichkolwiek nienaturalnych zmian. Następnie, wysunął szablę i uniósł ją pod niewielkim kątem. Jego spojrzenie wpierw spoczęło na piórze, dopiero potem na wyszczerbionym ostrzu i grzbiecie, a na samym końcu na sztychu. Miał wrażenie, że jako małe dziecko gdzieś widział tę szablę, ale nie miał pojęcia u kogo. Wiedział jedno – na pewno należała do jednego ze zmarłych Macmillanów, bo o tym świadczyły inicjały i podpis na pochwie.
– Zastanawiające – przyznał. – Jak się tam znalazła? Czy pana ojciec mówił coś więcej? – Zapytał z ciekawości. Wstał z fotela. Zamachnął ostrzem trzykrotnie, próbując prostego cięcia w powietrzu. – Ponoć pana ojciec był bardzo utalentowanym szermierzem, a pan? – Zapytał niespodziewanie, wciąż przyglądając się szabli.
Nie potrafił wyrazić wdzięczności względem starszego Sheridana, ale i młodszego, który pofatygował się aż do Kornwalii by donieść starą szablę. Ta teraz mogła w końcu spocząć w Sali zabaw pośród innych starych i drogocennych szabel. Jak miał się odwdzięczyć w imieniu rodziny za tak drogocenny prezent?
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dudleya nieszczególnie interesowało, z którym z Macmillanów ma do czynienia, bo w gruncie rzeczy nie znał przecież żadnego z nich. A ponieważ raczej wychowywał się z dala od ojca, raczej nie jeździł razem z nim do pracy, bo i po co? Sheridan Senior raczej niechętnie chwalił się synem z nieprawego łoża, woląc przedstawiać swoim pracodawcą czystokrwistą żonę i ich wspólne dzieci. Oczywiście, Dudley tego tak nie postrzegał: wiedział jedynie, że po prostu raczej nie miał ku temu okazji. Pracodawcy ojca byli więc dla niego właściwie nieznanymi i zupełnie obcymi ludźmi.
Kiwnął głową, słysząc pytanie Anthony’ego.
– Na Pokątnej – dodał. Mieszkanie na najważniejszej z magicznych ulic zawsze napawało go odrobiną dumy. Dom matki czasem go irytował i nie był idealny, ale to było całkiem wszechstronne i ładne lokum, którym swobodnie mógł się szczycić. – Jeśli czarodziej nie ma nic do ukrycia… to oczywiście – powiedział, wzruszając ramionami.
Z miasta w końcu trzeba było wygnać tę cholerną rebelię i minister najwyraźniej doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Dudley naprawdę wierzył, że cały ten rozlew krwi dokonał się tylko w dobrej wierze. W końcu ktoś musiał dbać o prawa czarodziejów. Tych prawych i utalentowanych, którzy zawsze stali po stronie siły i ambicji. Zakonowi Feniksa życzył jak najrychlejszej śmierci, choć nie sądził, aby ci zbuntowani szaleńcy tak łatwo odpuścili. Na całe szczęście, Londyn należał teraz przede wszystkim do lorda Malfoy’a. I tak powinno pozostać.
Z błyskiem w oku obserwował oglądaną przez Macmillana broń. Była zaiste piękna. Zdobna, dokładnie wykonana, pewnie z najlepszej jakości metalu. Czas odcisnął na niej swoje piętno, ale tak czy siak, mogła zachwycać. Dudley wierzył, że byłby w stanie nią jeszcze walczyć, chociaż tak cenne zabytki powinny przede wszystkim cieszyć oko.
Na pytania mężczyzny nie był jednak w stanie odpowiedzieć.
– Ojciec nie pisał w liście? Wiem tylko, że po prostu była wystawiona na sprzedaż. – Wzruszył ramionami. – Rozumie lord… odległości. Niewiele jest w stanie mi przekazać.
Zmarszczył brwi, słysząc czas przeszły w ustach lorda.
– Mój ojciec JEST utalentowanym szermierzem – dodał dość ostrym, poirytowanym tonem. To, że miał swoje lata, nie oznaczało, że wielu mogło się z nim mierzyć! Wciąż był mężczyzną w kwiecie wieku, przynajmniej w oczach Sheridana. – A ja chyba czegoś się od niego nauczyłem. Ale nigdy nie byłem w stanie dojść do jego poziomu – przyznał.
Szermierka była wspaniałym, szlachetnym sportem, jednak Sheridan, zaganiany przez matkę do książek, nie był w stanie nauczyć się tej sztuki w wystarczającym stopniu.
Kiwnął głową, słysząc pytanie Anthony’ego.
– Na Pokątnej – dodał. Mieszkanie na najważniejszej z magicznych ulic zawsze napawało go odrobiną dumy. Dom matki czasem go irytował i nie był idealny, ale to było całkiem wszechstronne i ładne lokum, którym swobodnie mógł się szczycić. – Jeśli czarodziej nie ma nic do ukrycia… to oczywiście – powiedział, wzruszając ramionami.
Z miasta w końcu trzeba było wygnać tę cholerną rebelię i minister najwyraźniej doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Dudley naprawdę wierzył, że cały ten rozlew krwi dokonał się tylko w dobrej wierze. W końcu ktoś musiał dbać o prawa czarodziejów. Tych prawych i utalentowanych, którzy zawsze stali po stronie siły i ambicji. Zakonowi Feniksa życzył jak najrychlejszej śmierci, choć nie sądził, aby ci zbuntowani szaleńcy tak łatwo odpuścili. Na całe szczęście, Londyn należał teraz przede wszystkim do lorda Malfoy’a. I tak powinno pozostać.
Z błyskiem w oku obserwował oglądaną przez Macmillana broń. Była zaiste piękna. Zdobna, dokładnie wykonana, pewnie z najlepszej jakości metalu. Czas odcisnął na niej swoje piętno, ale tak czy siak, mogła zachwycać. Dudley wierzył, że byłby w stanie nią jeszcze walczyć, chociaż tak cenne zabytki powinny przede wszystkim cieszyć oko.
Na pytania mężczyzny nie był jednak w stanie odpowiedzieć.
– Ojciec nie pisał w liście? Wiem tylko, że po prostu była wystawiona na sprzedaż. – Wzruszył ramionami. – Rozumie lord… odległości. Niewiele jest w stanie mi przekazać.
Zmarszczył brwi, słysząc czas przeszły w ustach lorda.
– Mój ojciec JEST utalentowanym szermierzem – dodał dość ostrym, poirytowanym tonem. To, że miał swoje lata, nie oznaczało, że wielu mogło się z nim mierzyć! Wciąż był mężczyzną w kwiecie wieku, przynajmniej w oczach Sheridana. – A ja chyba czegoś się od niego nauczyłem. Ale nigdy nie byłem w stanie dojść do jego poziomu – przyznał.
Szermierka była wspaniałym, szlachetnym sportem, jednak Sheridan, zaganiany przez matkę do książek, nie był w stanie nauczyć się tej sztuki w wystarczającym stopniu.
.. kiedy idę popływać, nie lubię się torturować, wchodząc do zimnej wody stopniowo. Nurkuję od razu i jest to paskudny skok, ale po nim cała reszta to pestka.
Dudley Sheridan
Zawód : Młodszy archiwista i genealog ds. rejestracji w MM
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Nie masz obowiązków wobec nikogo z wyjątkiem siebie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pytanie dotyczące Londynu było (w pewnym sensie) sprawdzające. Chciał wiedzieć czy może powinien oczekiwać dziwacznych scen lub cokolwiek innego. Chciał też otrzymać choć odrobinę informacji o tym z jaką osobą miał do czynienia. I rzeczywiście, niemal natychmiast otrzymał odpowiedź, która pozwoliła mu odkryć kawałek osobowości młodszego Sheridana. Mógł wysunąć z niej tylko dwie możliwości: albo mężczyzna był zwyczajnie neutralny i sam nie miał nic do ukrycia, albo miał do czynienia z kimś, kto być może popierał fałszywego Ministra. Nie zamierzał jednak rzucać się na czarodzieja, wyzywać go od nie-wiadomo-jakich imion. Uśmiechnął się jedynie w jego stronę i pokiwał tajemniczo głową.
– Tak, prawda – stwierdził. Jego głos wyraźnie się obniżył. Rzecz jasna, że jako Macmillan nie wierzył w dobroć Ministerstwa. Nie wierzył tym bardziej, że życie w Londynie teraz było normalne. A to popychało go w stronę myślenia, że może miał do czynienia z drugim typem osoby. Szkoda, nie spodziewał się takiego obrotu spraw.
Skupił się więc na szabli, która zdecydowanie była punktem łączącym, a nie dzielącym… a tak przynajmniej wydawało się Macmillanowi. Chciał obecnie ustalić choćby kilka więcej faktów dotyczących szabli. List, choć napisany był bardzo ładnie i starannie, zdawał się pomijać wiele szczegółów. Skupiał się głównie na fakcie znalezienia szabli i chęci jej przekazania. Anthony, wyraźnie pochłonięty szablą, nie zauważył nawet, że mówił o starszym Sheridanie w czasie przeszłym. Przypomniał mu o tym dopiero wyraźnie niezadowolony ton głosu Dudleya. Nie chciał przecież nic złego przez to powiedzieć. Po prostu przez roztargnienie użył nie tej formy, co powinien.
Ostre spojrzenie spoczęło na gościu. Szabla wróciła do pochwy, wydając przy tym charakterystyczne kliknięcie. Przypominało ono to samo spojrzenie, które posłał Keatonowi, gdy ten zapytał o to czy Macmillanowie rozcienczają whisky.
– Proszę wybaczyć mi przejęzyczenie – postanowił odpowiedzieć dopiero po chwili intensywnej ciszy i wpatrywania się w sylwetkę mężczyzny. Zerknął jeszcze raz na szablę, a następnie przywołał skrzata, by poprosić go o przyniesienie własnej szabli. Starą szablę, którą dopiero co Macmillanowie otrzymali w prezencie, wysunął w stronę pana Sheridana. – Chciałby pan spróbować?... – zapytał, nie dokończając zdania, miał jednak na myśli pojedynek. Chciał zobaczyć jak dobrze potrafił walczyć mężczyzna i czy rzeczywiście był prawym synem szermierza. Mężczyzna przecież sam sugerował, że czegoś nauczył się od swojego staruszka i brzmiał jak gdyby wyzywał go na pojedynek.
Anthony co prawda sam nie posiadał wybitnych zdolności, ale był to dla niego odpowiedni moment na sprawdzenie swoich umiejętności. Choćby w krótkiej wymianie uderzeń.
– Tak, prawda – stwierdził. Jego głos wyraźnie się obniżył. Rzecz jasna, że jako Macmillan nie wierzył w dobroć Ministerstwa. Nie wierzył tym bardziej, że życie w Londynie teraz było normalne. A to popychało go w stronę myślenia, że może miał do czynienia z drugim typem osoby. Szkoda, nie spodziewał się takiego obrotu spraw.
Skupił się więc na szabli, która zdecydowanie była punktem łączącym, a nie dzielącym… a tak przynajmniej wydawało się Macmillanowi. Chciał obecnie ustalić choćby kilka więcej faktów dotyczących szabli. List, choć napisany był bardzo ładnie i starannie, zdawał się pomijać wiele szczegółów. Skupiał się głównie na fakcie znalezienia szabli i chęci jej przekazania. Anthony, wyraźnie pochłonięty szablą, nie zauważył nawet, że mówił o starszym Sheridanie w czasie przeszłym. Przypomniał mu o tym dopiero wyraźnie niezadowolony ton głosu Dudleya. Nie chciał przecież nic złego przez to powiedzieć. Po prostu przez roztargnienie użył nie tej formy, co powinien.
Ostre spojrzenie spoczęło na gościu. Szabla wróciła do pochwy, wydając przy tym charakterystyczne kliknięcie. Przypominało ono to samo spojrzenie, które posłał Keatonowi, gdy ten zapytał o to czy Macmillanowie rozcienczają whisky.
– Proszę wybaczyć mi przejęzyczenie – postanowił odpowiedzieć dopiero po chwili intensywnej ciszy i wpatrywania się w sylwetkę mężczyzny. Zerknął jeszcze raz na szablę, a następnie przywołał skrzata, by poprosić go o przyniesienie własnej szabli. Starą szablę, którą dopiero co Macmillanowie otrzymali w prezencie, wysunął w stronę pana Sheridana. – Chciałby pan spróbować?... – zapytał, nie dokończając zdania, miał jednak na myśli pojedynek. Chciał zobaczyć jak dobrze potrafił walczyć mężczyzna i czy rzeczywiście był prawym synem szermierza. Mężczyzna przecież sam sugerował, że czegoś nauczył się od swojego staruszka i brzmiał jak gdyby wyzywał go na pojedynek.
Anthony co prawda sam nie posiadał wybitnych zdolności, ale był to dla niego odpowiedni moment na sprawdzenie swoich umiejętności. Choćby w krótkiej wymianie uderzeń.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Pokój kwiatowy
Szybka odpowiedź