Pokój kwiatowy
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pokój kwiatowy
Niewielkie, wyjątkowo intymne miejsce domu. Pokój ten znajduje się na piętrze, nad biblioteką, co zapewnia ciszę i spokój do wszelkich rozmów. Główną tematyką ozdób są kwiaty, zarówno te pospolite, jak i magiczne. Jest do idealne miejsce zarówno do rozmów w cztery oczy bez niepotrzebnych świadków, jak i do wyciszenia. Najczęściej występującymi tutaj kwiatami są fioletowe wrzosy i pastelowe róże. Dodatkowym elementem są różnego rodzaju i wielkości niebiesko-białe wazy i kominek.
Widział jak jest spięta, a cóż Herbert nie wiedział jak ją zapewnić, żeby taka nie była. Uznał, że ulotnienie się powinno być jak najbardziej na miejscu. Zostawi u Pryncypałka sadzonkę i poprosi o przekazanie jej gospodarzowi. Przyjdzie kiedy indziej i powie Anthonemu jak ma się zajmować małym maniokiem. Roślina rosła prawie jak chwast więc nawet ktoś kto nie zna się na ogrodnictwie powinien sobie świetnie z nią poradzić.
Jedno było pewne Bertie nie lubił się narzucać, a to co teraz robił tak można było nazwać. Nie wiedział co się dzieje w głowie dziewczyny. Nie słyszał tych rozkmin jakie właśnie przebiegały przez jej myśli próbując połączyć fakty i wydarzenia. Już się odwracał gotów do owego wyjścia kiedy głos Gwen zatrzymał go w połowie kroku. Obejrzał się na nią przez ramię marszczą lekko brwi. Zaskoczenie z niepewnością wypisane było na jego twarzy. Szukał w głowie jej twarzy, wspomnienia, sytuacji, z którą mógł powiązać kobietę stojącą przed nim. W końcu pokręcił głową i rozłożył bezradnie dłonie.
-Przykro mi... niestety. Może gdybym poznał imię? - Uśmiechnął się zachęcająco. Miał nadzieję, że nie była kimś kogo kiedyś uraził, albo złożył głupią obietnicę i o niej zapomniał. Na Merlina przecież nie spotykał się na dłużej z żadną panną i o niczym jej nie zapewniał? Pamiętałby gdyby tak się stało. Nie należał do uwodzicieli, którzy wykorzystują sytuację, a potem porzucają. - Nie było mnie długi czas w Anglii.
Jakby to było jakiekolwiek wytłumaczenie tego, że nie pamięta czyjeś twarzy. Może jeszcze powie, ze nawdychał się czegoś w Amazonii i ma zaniki pamięci. Patrzył intensywnie na Gwen starając się przypisać jej twarz do zapachu, dźwięku, obrazu, nadal nic. Musiała mu pomóc, bo realnie go zaintrygowała. Sprawiła, że nie chciał już wychodzić z salonu ciekaw rozwiązania tej zagadki. Kim była kobieta u Macmillanów, która zdawała się go znać, a on jej nie pamiętał. Jeżeli go pamiętała musiało o być jeszcze z czasów szkolnych, albo jak przyjeżdżał na chwilę do domu. Nie chciał jej zasmucać, ale chyba właśnie to zrobił swoją krótką i żałosną pamięcią.
Jedno było pewne Bertie nie lubił się narzucać, a to co teraz robił tak można było nazwać. Nie wiedział co się dzieje w głowie dziewczyny. Nie słyszał tych rozkmin jakie właśnie przebiegały przez jej myśli próbując połączyć fakty i wydarzenia. Już się odwracał gotów do owego wyjścia kiedy głos Gwen zatrzymał go w połowie kroku. Obejrzał się na nią przez ramię marszczą lekko brwi. Zaskoczenie z niepewnością wypisane było na jego twarzy. Szukał w głowie jej twarzy, wspomnienia, sytuacji, z którą mógł powiązać kobietę stojącą przed nim. W końcu pokręcił głową i rozłożył bezradnie dłonie.
-Przykro mi... niestety. Może gdybym poznał imię? - Uśmiechnął się zachęcająco. Miał nadzieję, że nie była kimś kogo kiedyś uraził, albo złożył głupią obietnicę i o niej zapomniał. Na Merlina przecież nie spotykał się na dłużej z żadną panną i o niczym jej nie zapewniał? Pamiętałby gdyby tak się stało. Nie należał do uwodzicieli, którzy wykorzystują sytuację, a potem porzucają. - Nie było mnie długi czas w Anglii.
Jakby to było jakiekolwiek wytłumaczenie tego, że nie pamięta czyjeś twarzy. Może jeszcze powie, ze nawdychał się czegoś w Amazonii i ma zaniki pamięci. Patrzył intensywnie na Gwen starając się przypisać jej twarz do zapachu, dźwięku, obrazu, nadal nic. Musiała mu pomóc, bo realnie go zaintrygowała. Sprawiła, że nie chciał już wychodzić z salonu ciekaw rozwiązania tej zagadki. Kim była kobieta u Macmillanów, która zdawała się go znać, a on jej nie pamiętał. Jeżeli go pamiętała musiało o być jeszcze z czasów szkolnych, albo jak przyjeżdżał na chwilę do domu. Nie chciał jej zasmucać, ale chyba właśnie to zrobił swoją krótką i żałosną pamięcią.
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Gwen poczuła drobny przypływ złości. Wiedziała, że jej ojciec nigdy nie żył z wujkiem i jego rodziną najlepiej. Właściwie wypowiadał się o nich tylko źle. Ale przecież trwała wojna, mogli już wszyscy nie żyć i... czy Herbert naprawdę nie poświęcił choćby chwili na analizę tego, kto z jego rodziny mógł żyć, a kto bez wątpienia już był martwy? Gwen, co prawda, unikała tego tematu jak ognia, ale przynajmniej czasem zerkała na fotografie, pamiętała i...
Świadomie przerwała ten do niczego nie prowadzący tok myślowy. Może byli rodziną, ale jak widać: kompletnie nic o sobie nie wiedzieli. Nie znali się. Ba, Gwen nawet nie miała pojęcia, że ktoś w jej rodzinie MOŻE używać czarów. Pochopne podejście było co najmniej głupie. I właściwie nie mogła przecież od Herberta oczekiwać jakichkolwiek uczuć, a zwłaszcza – tych pozytywnych, biorąc pod uwagę relacje ich ojców. Byli obcymi sobie ludźmi i kto wie, czy takimi nie zostaną już do końca życia. Gwen jednak od ponad roku odczuwała niezwykły brak rodziny obok siebie i to niewielkie spotkanie po prostu obudziło w niej nadzieję, że może nie będzie tak całkiem sama?
Zaraz, stop. Przecież nie była sama. Miała Zakon. Miała Heatha. Był Johny, słodka Kerry i jej rodzina, która przeżywała teraz straszną tragedię. Gwen z resztą przeżywała przecież razem z nimi, nie mając zamiaru zostawiać przyjaciółki nawet na chwilę. Ale mimo wszystko... to nie były więzy krwi. Z Herbertem zaś takowe ją łączyły, poza tym sam fakt, że był żywy było już wystarczającym cudem. A on jeszcze chyba był czarodziejem!
– Ja... jestem Gwen... przecież – powiedziała, próbując jakoś sensowniej zebrać słowa. – Grey. Gwen Grey – dodała, orientując się, że samo imię może niewiele mu mówić. – Zgaduje... Zgaduje, że niepotrzebnie chyba wracałeś, biorąc pod uwagę to wszystko... – Machnęła ręką tak, jakby chciała pokazać mu ten całkiem ładny salon, ale Herbert chyba powinien się domyślić, że wcale nie jego ma na myśli.
Jednocześnie przyglądała mu się uważnie. Wydawał się całkiem zdrowy i raczej nie biedny. Na kogo wyrósł i kim w ogóle był? Roślina, którą trzymał, wydała się Gwen zagadką. Przyniósł kwiat... lordowi Macmillanowi? Nie jakiejś kobiecie? A może starał się o narzeczeństwo z Gin, czy... czy coś? To miałoby jakiś sens, ale gdyby faktycznie tak było, rudowłosa szlachcianka chyba by jej coś powiedziała. Virginia nie należała do tych milczących.
Świadomie przerwała ten do niczego nie prowadzący tok myślowy. Może byli rodziną, ale jak widać: kompletnie nic o sobie nie wiedzieli. Nie znali się. Ba, Gwen nawet nie miała pojęcia, że ktoś w jej rodzinie MOŻE używać czarów. Pochopne podejście było co najmniej głupie. I właściwie nie mogła przecież od Herberta oczekiwać jakichkolwiek uczuć, a zwłaszcza – tych pozytywnych, biorąc pod uwagę relacje ich ojców. Byli obcymi sobie ludźmi i kto wie, czy takimi nie zostaną już do końca życia. Gwen jednak od ponad roku odczuwała niezwykły brak rodziny obok siebie i to niewielkie spotkanie po prostu obudziło w niej nadzieję, że może nie będzie tak całkiem sama?
Zaraz, stop. Przecież nie była sama. Miała Zakon. Miała Heatha. Był Johny, słodka Kerry i jej rodzina, która przeżywała teraz straszną tragedię. Gwen z resztą przeżywała przecież razem z nimi, nie mając zamiaru zostawiać przyjaciółki nawet na chwilę. Ale mimo wszystko... to nie były więzy krwi. Z Herbertem zaś takowe ją łączyły, poza tym sam fakt, że był żywy było już wystarczającym cudem. A on jeszcze chyba był czarodziejem!
– Ja... jestem Gwen... przecież – powiedziała, próbując jakoś sensowniej zebrać słowa. – Grey. Gwen Grey – dodała, orientując się, że samo imię może niewiele mu mówić. – Zgaduje... Zgaduje, że niepotrzebnie chyba wracałeś, biorąc pod uwagę to wszystko... – Machnęła ręką tak, jakby chciała pokazać mu ten całkiem ładny salon, ale Herbert chyba powinien się domyślić, że wcale nie jego ma na myśli.
Jednocześnie przyglądała mu się uważnie. Wydawał się całkiem zdrowy i raczej nie biedny. Na kogo wyrósł i kim w ogóle był? Roślina, którą trzymał, wydała się Gwen zagadką. Przyniósł kwiat... lordowi Macmillanowi? Nie jakiejś kobiecie? A może starał się o narzeczeństwo z Gin, czy... czy coś? To miałoby jakiś sens, ale gdyby faktycznie tak było, rudowłosa szlachcianka chyba by jej coś powiedziała. Virginia nie należała do tych milczących.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
-Mała Gwen? - Wydusił z siebie zaskoczony tym co usłyszał. Teraz skojarzył kiedy mu się przedstawiła i otworzył szeroko oczy. - Dziewczynka, która zaczepiła mnie kiedy zobaczyła moje yoyo? Na pogrzebie babci?
Zaczął łączyć fakty z przeszłości. Obrazy powracały jak bumerang uderzając go jeszcze bardziej. Czyli mieli w rodzinie więcej czarodziejów? Dlaczego nigdy się o tym nie dowiedzieli? Ojciec trzymał to w wielkiej tajemnicy? Nie chciał aby synowie wiedzieli? Czy jego kłótnia z wujem wpłynęła aż tak na relacje rodzinne, że nigdy do nich nie miała dotrzeć informacja, że mają kuzynkę, która musiała przecież chodzić do Hogwartu. Jeżeli dobrze liczył to musiała pójść do szkoły jak on sam ją opuścił. Czy nikt w szkole nie mówił jej o dwóch Greyach, którzy też chodzili po korytarzach Hogwartu. Czy nie wiedziała? A może miała zakaz kontaktowania się z rodzina i... Chwila moment! Co robiła u Macmillanów, a nie u siebie w domu? I jak długo to była, że ostatnio jej nie widział? Po jakimś czasie uświadomił sobie, że się w nią wpatruje z lekko otwartymi ustami więc je zamknął z głuchym kłapnięciem.
-Jak to możliwe, że nie wiedzieliśmy, że też jesteś czarownicą... nikt nic nie powiedział. - Postąpił parę kroków w jej stronę, a na jego twarzy pojawiła się przedziwna mieszanina uczuć od zaskoczenia po radość. - Ani Hal ani ja nie wiedzieliśmy nic o tobie Gwen.
Skoro wiedziała, że istnieją to dlaczego ona sama się do nich odezwała. Może nikt też jej nie powiedział? Patrzył teraz na nią zupełnie inaczej. To oznaczało, ze maja jeszcze kogoś w rodzinie. Że nie ją odszczepieńcami. Ale to oznacza, ze w rodzinie Greyów była jakaś zdolność magiczna. Może powinni poszukać głębiej i znajdą więcej informacji o rodzinie od strony ojca?
-Niepotrzebnie? - Zapytał zaskoczony jej słowami i wybitny ze swoich myśli. - Kiedy ma być bardziej odpowiednia chwila?
Była wojna, należało troszczyć się o swoich. I nawet jeżeli ignorował ten fakt dość długo to musiał w końcu wrócić i zmienić trochę swoje życie. Wojna ukazuje ludzkie priorytety, a teraz się okazało, że była ich czwórka, a nie trójka.
-Jesteśmy rodziną... - Powiedział po chwili. - Mój przyjazd okazał się świetnym pomysłem. Inaczej bym się nie dowiedział, że mamy kuzynkę, która jest czarownicą.
Zaśmiał się cicho i dopiero teraz zauważył jej pytający wzrok kiedy spoczął na roślinie, którą przyniósł.
-O! Wybacz, to maniok. Ostatnio dużo o nim rozmawiałem z Anthonym i uznałem, że może chcieć mieć go w swoich ogrodach. - Wskazał na roślinę, którą cały czas trzymał. - Jesteś tutaj w odwiedzinach?
Zaczął łączyć fakty z przeszłości. Obrazy powracały jak bumerang uderzając go jeszcze bardziej. Czyli mieli w rodzinie więcej czarodziejów? Dlaczego nigdy się o tym nie dowiedzieli? Ojciec trzymał to w wielkiej tajemnicy? Nie chciał aby synowie wiedzieli? Czy jego kłótnia z wujem wpłynęła aż tak na relacje rodzinne, że nigdy do nich nie miała dotrzeć informacja, że mają kuzynkę, która musiała przecież chodzić do Hogwartu. Jeżeli dobrze liczył to musiała pójść do szkoły jak on sam ją opuścił. Czy nikt w szkole nie mówił jej o dwóch Greyach, którzy też chodzili po korytarzach Hogwartu. Czy nie wiedziała? A może miała zakaz kontaktowania się z rodzina i... Chwila moment! Co robiła u Macmillanów, a nie u siebie w domu? I jak długo to była, że ostatnio jej nie widział? Po jakimś czasie uświadomił sobie, że się w nią wpatruje z lekko otwartymi ustami więc je zamknął z głuchym kłapnięciem.
-Jak to możliwe, że nie wiedzieliśmy, że też jesteś czarownicą... nikt nic nie powiedział. - Postąpił parę kroków w jej stronę, a na jego twarzy pojawiła się przedziwna mieszanina uczuć od zaskoczenia po radość. - Ani Hal ani ja nie wiedzieliśmy nic o tobie Gwen.
Skoro wiedziała, że istnieją to dlaczego ona sama się do nich odezwała. Może nikt też jej nie powiedział? Patrzył teraz na nią zupełnie inaczej. To oznaczało, ze maja jeszcze kogoś w rodzinie. Że nie ją odszczepieńcami. Ale to oznacza, ze w rodzinie Greyów była jakaś zdolność magiczna. Może powinni poszukać głębiej i znajdą więcej informacji o rodzinie od strony ojca?
-Niepotrzebnie? - Zapytał zaskoczony jej słowami i wybitny ze swoich myśli. - Kiedy ma być bardziej odpowiednia chwila?
Była wojna, należało troszczyć się o swoich. I nawet jeżeli ignorował ten fakt dość długo to musiał w końcu wrócić i zmienić trochę swoje życie. Wojna ukazuje ludzkie priorytety, a teraz się okazało, że była ich czwórka, a nie trójka.
-Jesteśmy rodziną... - Powiedział po chwili. - Mój przyjazd okazał się świetnym pomysłem. Inaczej bym się nie dowiedział, że mamy kuzynkę, która jest czarownicą.
Zaśmiał się cicho i dopiero teraz zauważył jej pytający wzrok kiedy spoczął na roślinie, którą przyniósł.
-O! Wybacz, to maniok. Ostatnio dużo o nim rozmawiałem z Anthonym i uznałem, że może chcieć mieć go w swoich ogrodach. - Wskazał na roślinę, którą cały czas trzymał. - Jesteś tutaj w odwiedzinach?
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przygryzła wargi, obserwując, jak Herbert powoli dochodzi do tych samych wniosków, co ona przed chwilą.
– T... tak – wydusiła tylko, potwierdzając jego wspomnienia, choć słowo mała raczej już do niej nie pasowało.
Przez chwilę miała wrażenie, że żołądek zawiązuje się jej w supeł. Co prawda Herbert raczej nie wydawał się zdenerwowany spotkaniem z nią, więc mogła przypuszczać, że nie przenosi nastawienia swojego ojca na nią, ale jednocześnie poczuła nagły lęk. Co będzie, jeśli wcale się nie polubią? Co, jeśli ona będzie za bardzo chciała utrzymywać kontakt, a Herbert się wycofa? Albo na odwrót? Choć nie, na odwrót raczej nie będzie... Chyba, że starszy od niej Grey będzie miał diametralnie inne poglądy od niej, ale przecież był u Macmillanów. Tu nie zostałby wpuszczony nikt o wątpliwych poglądach. W końcu Anthony był od dłuższego czasu poszukiwany listem gończym, o czym Gwen łatwo było zapomnieć, gdy większość czasu dzieliła między dworem, Oazą i Doliną Godryka.
– Ja... nie wiem. Też... też nic nie wiedziałam – wzruszyła ramionami i nienaturalnie, powoli, jakby z pewnym namaszczeniem, odłożyła podręcznik na pobliski mebel, z którego przed chwilą prawie zrzuciła kwiaty.
Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Gdyby wojna złapała Londyn w chwili, w której była we Francji na pewno nie zdobyłaby się na odwagę, aby powrócić. Nie czując się wówczas zbyt pewnie w czarach nie widziałaby dla siebie możliwości powrotu do kraju. I to było niebezpieczne, tak po prostu, zwłaszcza dla takich jak oni. Gwen nie zakładała jeszcze, że Herbert może być mocniej powiązany z magicznym światem, niż ona sama. Była zbyt przywiązana do myśli o swojej rodzinie jako o tej w pełni niemagicznej.
– Jak... jak to wszystko się no... uspokoi. Jest niebezpiecznie. – Wzruszyła ramionami. Ona miała za sobą Zakon, a Herberta nie widziała nigdy w Oazie, nikt też o nim nie wspominał. Mogła wiec założyć, że nie jest częścią organizacji.
Uśmiechnęła się słysząc jego słowa, choć zmarszczyła przy tym delikatnie brwi. Dobrze się widzieć, ale chyba jednak czułaby się lepiej, gdyby doszły ją słuchy, że Herbert żyje, ale przebywa obecnie na drugim krańcu świata.
– Och. No... tak. – Nie wiedziała, że pan Macmillan interesował się roślinami, ale kto wie? Być może wiedza zielarska była przydatna przy produkcji alkoholu? Nie miała pojęcia. Nie znała się na tym. – Ja właściwie... właściwie to tu mieszkam. Uczę Heatha i właściwie trochę też Gin i... jestem trochę tutaj... po prostu... – od wszystkiego. Trudno było czasem odmówić pewnym siebie i dumnym kobietom Macmillanów, gdy bez łaski nestora rodu byłaby bezdomna. No, nie całkiem, zapewne zamieszkałaby w Oazie jak Charlie czy Lizzie, ale wyspa była już wystarczająco przepełniona.
– T... tak – wydusiła tylko, potwierdzając jego wspomnienia, choć słowo mała raczej już do niej nie pasowało.
Przez chwilę miała wrażenie, że żołądek zawiązuje się jej w supeł. Co prawda Herbert raczej nie wydawał się zdenerwowany spotkaniem z nią, więc mogła przypuszczać, że nie przenosi nastawienia swojego ojca na nią, ale jednocześnie poczuła nagły lęk. Co będzie, jeśli wcale się nie polubią? Co, jeśli ona będzie za bardzo chciała utrzymywać kontakt, a Herbert się wycofa? Albo na odwrót? Choć nie, na odwrót raczej nie będzie... Chyba, że starszy od niej Grey będzie miał diametralnie inne poglądy od niej, ale przecież był u Macmillanów. Tu nie zostałby wpuszczony nikt o wątpliwych poglądach. W końcu Anthony był od dłuższego czasu poszukiwany listem gończym, o czym Gwen łatwo było zapomnieć, gdy większość czasu dzieliła między dworem, Oazą i Doliną Godryka.
– Ja... nie wiem. Też... też nic nie wiedziałam – wzruszyła ramionami i nienaturalnie, powoli, jakby z pewnym namaszczeniem, odłożyła podręcznik na pobliski mebel, z którego przed chwilą prawie zrzuciła kwiaty.
Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Gdyby wojna złapała Londyn w chwili, w której była we Francji na pewno nie zdobyłaby się na odwagę, aby powrócić. Nie czując się wówczas zbyt pewnie w czarach nie widziałaby dla siebie możliwości powrotu do kraju. I to było niebezpieczne, tak po prostu, zwłaszcza dla takich jak oni. Gwen nie zakładała jeszcze, że Herbert może być mocniej powiązany z magicznym światem, niż ona sama. Była zbyt przywiązana do myśli o swojej rodzinie jako o tej w pełni niemagicznej.
– Jak... jak to wszystko się no... uspokoi. Jest niebezpiecznie. – Wzruszyła ramionami. Ona miała za sobą Zakon, a Herberta nie widziała nigdy w Oazie, nikt też o nim nie wspominał. Mogła wiec założyć, że nie jest częścią organizacji.
Uśmiechnęła się słysząc jego słowa, choć zmarszczyła przy tym delikatnie brwi. Dobrze się widzieć, ale chyba jednak czułaby się lepiej, gdyby doszły ją słuchy, że Herbert żyje, ale przebywa obecnie na drugim krańcu świata.
– Och. No... tak. – Nie wiedziała, że pan Macmillan interesował się roślinami, ale kto wie? Być może wiedza zielarska była przydatna przy produkcji alkoholu? Nie miała pojęcia. Nie znała się na tym. – Ja właściwie... właściwie to tu mieszkam. Uczę Heatha i właściwie trochę też Gin i... jestem trochę tutaj... po prostu... – od wszystkiego. Trudno było czasem odmówić pewnym siebie i dumnym kobietom Macmillanów, gdy bez łaski nestora rodu byłaby bezdomna. No, nie całkiem, zapewne zamieszkałaby w Oazie jak Charlie czy Lizzie, ale wyspa była już wystarczająco przepełniona.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Nie wiedział z czego wynika podenerwowanie dziewczyny. Czy może nosiła w sobie urazę do nich przeniesioną z ojca na córkę? Nie wiedział co opowiadał jej wuj, ale pamiętając wrogie miny z pogrzebu nic przychylnego. Oni zaś żyjąc w przeświadczeniu, że tam są sami mugole nie podtrzymywali kontaktu myśląc, że w ten sposób ich chronią.
-Dla mnie to też duże zaskoczenie – wyznał drapiąc się znów po brodzie, a opadający rękaw marynarki ukazał parę bransoletek na jego nadgarstku, zdecydowanie egzotycznych i raczej niedostępnych na pchlich targach w Anglii. - Koniecznie musisz spotkać się z Halbertem oraz mamą. Myślę, że się ucieszą. Mieszkamy w Dorset, w Greengrove Farm.
Kiedy wspomniała, że mieszka u Macmillanów zmraszczył lekko brwi, widać było, że próbuje połączyć pewne fakty. Co się stało z mugolską częścią rodziny? Czy mieszkając u Macmillanów chroniła ich przed wojną? Miał tyle pytań ale wolał biednej dziewczyny nimi nie zalewać i tak była wystarczająco zdenerwowana i zestresowana. Jednak zaproszenie było szczere i prawdziwe. Był przekonany, ze Hattie oszaleje z radości kiedy się dowie o tym, że jest jeszcze jeden Grey, który włada magią. Oczami wyobraźni widział jak kręci się po kuchni i piecze placek dyniowy oraz nuci coś pod nosem. Zapadła kolejna niezręczna cisza między nimi. Herbert podszedł do stolika aby odłożyć sadzonkę na stole.
-Nim sobie pójdę i dam ci spokój to mam jedno pytanie – spojrzał na nią uważnie jakby zapowiadał cięższy temat niż fakt, że odkryli rodzinną tajemnicę i mistyfikację. - W jakim domu byłaś w Hogwarcie?
Mówiąc to uśmiechnął się rozbrajająco, trochę bezczelnie. To był jego sposób na rozładowanie napięcia i jednocześnie pokazanie Gwen, że nie żywi wobec niej żadnej urazy. Prędzej był zły na całą sytuację która wynikła. Gdyby jednak ojciec nie pokłócił się z własnym bratem, możliwe, że wiedzieliby wcześniej. Wiedział, że jeszcze dzisiaj wypyta o wszystko matkę. Może coś słyszała? Podejrzewała? Ale czy wtedy przemilczałaby temat? Historia widziała dziwniejsze sytuacje niż to, że rodzina odkrywała sekrety po latach, bardzo często dotyczących samych siebie.
-Dla mnie to też duże zaskoczenie – wyznał drapiąc się znów po brodzie, a opadający rękaw marynarki ukazał parę bransoletek na jego nadgarstku, zdecydowanie egzotycznych i raczej niedostępnych na pchlich targach w Anglii. - Koniecznie musisz spotkać się z Halbertem oraz mamą. Myślę, że się ucieszą. Mieszkamy w Dorset, w Greengrove Farm.
Kiedy wspomniała, że mieszka u Macmillanów zmraszczył lekko brwi, widać było, że próbuje połączyć pewne fakty. Co się stało z mugolską częścią rodziny? Czy mieszkając u Macmillanów chroniła ich przed wojną? Miał tyle pytań ale wolał biednej dziewczyny nimi nie zalewać i tak była wystarczająco zdenerwowana i zestresowana. Jednak zaproszenie było szczere i prawdziwe. Był przekonany, ze Hattie oszaleje z radości kiedy się dowie o tym, że jest jeszcze jeden Grey, który włada magią. Oczami wyobraźni widział jak kręci się po kuchni i piecze placek dyniowy oraz nuci coś pod nosem. Zapadła kolejna niezręczna cisza między nimi. Herbert podszedł do stolika aby odłożyć sadzonkę na stole.
-Nim sobie pójdę i dam ci spokój to mam jedno pytanie – spojrzał na nią uważnie jakby zapowiadał cięższy temat niż fakt, że odkryli rodzinną tajemnicę i mistyfikację. - W jakim domu byłaś w Hogwarcie?
Mówiąc to uśmiechnął się rozbrajająco, trochę bezczelnie. To był jego sposób na rozładowanie napięcia i jednocześnie pokazanie Gwen, że nie żywi wobec niej żadnej urazy. Prędzej był zły na całą sytuację która wynikła. Gdyby jednak ojciec nie pokłócił się z własnym bratem, możliwe, że wiedzieliby wcześniej. Wiedział, że jeszcze dzisiaj wypyta o wszystko matkę. Może coś słyszała? Podejrzewała? Ale czy wtedy przemilczałaby temat? Historia widziała dziwniejsze sytuacje niż to, że rodzina odkrywała sekrety po latach, bardzo często dotyczących samych siebie.
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Och, skąd nerwowość? To chyba było całkiem oczywiste, przynajmniej dla Gwen. Nie codziennie człowiek dowiaduje się, że ma magicznych członków rodziny, a już zwłaszcza nie ona. Potrzebowała co najmniej kilku dni, aby całą tą sytuację przeanalizować i podejść do wszystkiego na spokojnie. Przecież, mimo więzów krwi, naprawdę byli dla siebie zupełnie obcymi ludźmi. Wychowanymi inaczej, z innymi historiami, innymi umiejętnościami. Nawet nie wyglądali szczególnie podobnie. Mieli jasne oczy, ale nic z rysów twarzy nie zdradzało, że są ze sobą dość blisko spokrewnieni. A kto jak kto, ale Gwen umiała dostrzec podobieństwa w rysach. W końcu malując portrety analizowała anatomie dosyć dokładnie.
– Ta.. Tak, pewnie tak. Dorset jest śliczne – stwierdziła, chociaż chyba jednak wolała Kornwalię. Przywykła już do tej okolicy i wiązała z nią wiele miłych wspomnień. – To gdzieś w okolicy posiadłości Prewettów? Nigdy tam nie byłam, ale lord Prewett to... to dobry człowiek. – Kiwnęła głową sama do siebie, mając na myśli oczywiście Archibalda. Nie znała go najlepiej, ale był Zakonnikiem. Pomagał w lecznicy i często bywał w Oazie. To wystarczało Gwen do takich wniosków.
Zaśmiałą się nieco swobodniej, słysząc to pytanie. No tak, w jakim domu byłaś! Tak jakby szkoła definiowała całe ich życie. Jakby już nigdy miała nie przestać być Puchonem, mimo że od zakończenia szkoły minęło już kilka dobrych (i złych) lat i panna Grey nieszczególnie utożsamiała się z tym, kim była i co robiła w murach Hogwartu. Była chyba w tym dość dużym wyjątkiem. Czarodzieje powszechnie kochali czary szkolne i wracali do nich z niezmierną radością. Przynajmniej w większości.
– W Huffelpuffie – odpowiedziała po prostu, z uśmiechem, lecz bez szczególnych emocji. To tylko nazwa, niewiele znacząca. Barwy i ludzie, z którymi dziś nie miała wiele wspólnego. Na Merlina, nawet Michael, czy Frances byli w innych domach, a Kerry nawet nie postawiła nogi w szkole czarów. – Ale to dawno... i nieprawda – dodała, wzruszając ramionami. To naprawdę nie miało znaczenia.
Mówiąc, chwyciła książkę i ruszyła ku stolikowi, na którym wciąż piętrzyły się przyniesione przez skrzata tytuły. Będzie musiała je odnieść, ale nie da rady przecież podnieść wszystkich na raz, chociaż...
Wyciągnęła ponownie różdżkę.
– Libramuto – powiedziała, celując w stos.
– Ta.. Tak, pewnie tak. Dorset jest śliczne – stwierdziła, chociaż chyba jednak wolała Kornwalię. Przywykła już do tej okolicy i wiązała z nią wiele miłych wspomnień. – To gdzieś w okolicy posiadłości Prewettów? Nigdy tam nie byłam, ale lord Prewett to... to dobry człowiek. – Kiwnęła głową sama do siebie, mając na myśli oczywiście Archibalda. Nie znała go najlepiej, ale był Zakonnikiem. Pomagał w lecznicy i często bywał w Oazie. To wystarczało Gwen do takich wniosków.
Zaśmiałą się nieco swobodniej, słysząc to pytanie. No tak, w jakim domu byłaś! Tak jakby szkoła definiowała całe ich życie. Jakby już nigdy miała nie przestać być Puchonem, mimo że od zakończenia szkoły minęło już kilka dobrych (i złych) lat i panna Grey nieszczególnie utożsamiała się z tym, kim była i co robiła w murach Hogwartu. Była chyba w tym dość dużym wyjątkiem. Czarodzieje powszechnie kochali czary szkolne i wracali do nich z niezmierną radością. Przynajmniej w większości.
– W Huffelpuffie – odpowiedziała po prostu, z uśmiechem, lecz bez szczególnych emocji. To tylko nazwa, niewiele znacząca. Barwy i ludzie, z którymi dziś nie miała wiele wspólnego. Na Merlina, nawet Michael, czy Frances byli w innych domach, a Kerry nawet nie postawiła nogi w szkole czarów. – Ale to dawno... i nieprawda – dodała, wzruszając ramionami. To naprawdę nie miało znaczenia.
Mówiąc, chwyciła książkę i ruszyła ku stolikowi, na którym wciąż piętrzyły się przyniesione przez skrzata tytuły. Będzie musiała je odnieść, ale nie da rady przecież podnieść wszystkich na raz, chociaż...
Wyciągnęła ponownie różdżkę.
– Libramuto – powiedziała, celując w stos.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 79
'k100' : 79
-Widać Huffelpuf jest rodzinny – zaśmiał się szczerze rozbawiony słysząc jej odpowiedź. Herbert należał do tych czarodziejów, którzy wspominali czasy szkole z uśmiechem na ustach. Były połamania, dziwne wydarzenia, nie raz mrożące krew w żyłach jak chociażby otwarcie Komnaty Tajemnic, ale nadal uważał, że był to wspaniały czas. Patyna lat sprawiała również, że zapominał o tych złych chwilach. Miał sentyment do Hogwartu, choć teraz bardzo się on zmienił i Grey był przekonany, że gdyby był w tej chwili uczniem jego życie mogłoby się potoczyć zupełnie inaczej. Czuł, że czas jego pobytu właśnie się skończył więc wcisnął dłonie w kieszeni spodnie i wykonał parę kroków do tyłu.
-Miło było cię znów zobaczyć, Gwen – powiedział przystając jeszcze w progu i spojrzał na nią intensywnie niebieskimi oczami. - Zapraszam do nas, na obiad. Jeżeli będziesz chciała poznać resztę rodziny, tej magicznej. My z chęcią. Wyślij nam sowę kiedy masz czas. Greengrove farm.
Powiedział jeszcze na odchodne z delikatnym uśmiechem na twarzy i skinąwszy jej głową na pożegnanie opuścił dom Macmillanów z małym mętlikiem w głowie i tysiącami pytań, które kłębiły się pod gęsta czupryną. Rozpoznała go od razu, wiedziała kim jest. I mieszkała u Anthonego. Bała się reszty rodziny? Niewykluczone patrząc na całą przeszłość. Znalazł jeszcze po drodze Pryncypałka i przekazała mu informację niż w pokoju kwiatowym czeka na Macmillana sadzonka manioku wraz z instrukcją jak należy się obchodzić z rodziną. Nie oczekiwał od czarownicy wylewnych uczuć i rzucenia mu się w ramiona, nie dziwił się jej rezerwie. Sam też jeszcze trzymał dystans, ale odebrał Gwen jako miłą osobę, być może nieśmiałą, ale jednocześnie uroczą. Nie widział między nimi podobieństwa, ale kto powiedział, że wszyscy w rodzinie musza być do siebie podobni. Wystarczyło spojrzeć na niego i Helberta. Niby bracia ale całkowicie różni. Hal był chyba bardziej podobny do matki, kiedy Herbert miał więcej z ojca. Zwłaszcza szczękę i nos, który był regularnie łamany ostatnimi czasy. Pogwizdując cicho pod nosem odszedł kawałek od domu Macmillanów i deportował się do Dorset. Pozostał po nim namacalny dowód w postaci sadzonki manioku na stoliku.
|zt x 2
-Miło było cię znów zobaczyć, Gwen – powiedział przystając jeszcze w progu i spojrzał na nią intensywnie niebieskimi oczami. - Zapraszam do nas, na obiad. Jeżeli będziesz chciała poznać resztę rodziny, tej magicznej. My z chęcią. Wyślij nam sowę kiedy masz czas. Greengrove farm.
Powiedział jeszcze na odchodne z delikatnym uśmiechem na twarzy i skinąwszy jej głową na pożegnanie opuścił dom Macmillanów z małym mętlikiem w głowie i tysiącami pytań, które kłębiły się pod gęsta czupryną. Rozpoznała go od razu, wiedziała kim jest. I mieszkała u Anthonego. Bała się reszty rodziny? Niewykluczone patrząc na całą przeszłość. Znalazł jeszcze po drodze Pryncypałka i przekazała mu informację niż w pokoju kwiatowym czeka na Macmillana sadzonka manioku wraz z instrukcją jak należy się obchodzić z rodziną. Nie oczekiwał od czarownicy wylewnych uczuć i rzucenia mu się w ramiona, nie dziwił się jej rezerwie. Sam też jeszcze trzymał dystans, ale odebrał Gwen jako miłą osobę, być może nieśmiałą, ale jednocześnie uroczą. Nie widział między nimi podobieństwa, ale kto powiedział, że wszyscy w rodzinie musza być do siebie podobni. Wystarczyło spojrzeć na niego i Helberta. Niby bracia ale całkowicie różni. Hal był chyba bardziej podobny do matki, kiedy Herbert miał więcej z ojca. Zwłaszcza szczękę i nos, który był regularnie łamany ostatnimi czasy. Pogwizdując cicho pod nosem odszedł kawałek od domu Macmillanów i deportował się do Dorset. Pozostał po nim namacalny dowód w postaci sadzonki manioku na stoliku.
|zt x 2
Zły pomysł?Nie ma czegoś takiego jak zły pomysł, tylko złe wykonanie go
Herbert Grey
Zawód : Botanik, podróżnik, awanturnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Podróżowanie to nie jest coś, do czego się nadajesz. To coś, co robisz. Jak oddychanie
OPCM : 18 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2 +1
TRANSMUTACJA : 15 +2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
| 17 września, nauka teleportacji łącznej, cz. I, ~1 280 słów
Czy miała czas na kolejne zobowiązania? Absolutnie nie. Ale czy planowała go znaleźć? No raczej.
Pomysł o nauce teleportacji łącznej wpadł do głowy Gwen gdy po raz kolejny podróżowała wraz z Kerry, korzystając ze świstoklika. Ten był może bezpieczniejszy, ale trudniejszy w zdobyciu. Nie zawsze mogła mieć pod ręką potrzebny przedmiot, a co, jeśli dziewczynie coś się stanie? Co jeśli przypadkiem zostanie zaatakowana i straci przytomność, a Gwen nie będzie mogła jej pomóc... przez brak umiejętności? To od dawna był największy koszmar panny Grey. Że nie będzie mogła sobie poradzić w sytuacji zagrożenia, bo nie poświęciła wystarczającej ilości czasu i przez własne lenistwo (bo każda chwila wolnego w trakcie wojny nim była) straci najbliższe sobie osoby. Tylko czy aby na pewno w ogóle BYŁA w stanie się tego nauczyć? Przecież jeździć autem też się uczyła i nie udało jej się zaliczyć testu, a potem wybuchła wojna.
Nie. Nie potrzebne jej przecież auto. Była czarownicą, musiała myśleć, ja takowa. Prowadzenie auta nie było przydatne, jeśli człowiek mógł w ciągu chwili przenieść się w dowolne miejsce. A jako czarownica – i to dosyć wszechstronna w swoich talentach – powinna umieć się porządnie teleportować. Tyko, szczerze mówiąc, nie miała w tej chwili pojęcia, jak to tak naprawdę działa i od czego powinna zacząć.
Jak więc na porządną, nowoczesną wiedźmę przystało (czy Frances wiedziała coś w tym temacie? Była przecież nauowcem) pierwsze swoje kroki skierowała do biblioteki. Był już późny wieczór, toteż Heath już spał, a korytarze dworu były stosunkowo puste. Wiedziała jednak, że nikt nie będzie miał nic przeciwko, jeśli zacznie grzebać w księgach. Właściwie Macmillanowie byli nawet zadowoleni, gdy przyłapywali ją na czytaniu. To taka mądra dziewczyna! – powtarzały szlachetnie urodzone kobiety, a Gwen tylko rumieniła się, zbywając ich słowa machnięciem ręki. Nie znała się na literaturze najlepiej. Po prostu czasem się z niej uczyła, a gdy miała chwilę, sięgała po lżejsze powieści, ale szczerze mówiąc, ostatnio było na to zbyt zmęczona.
Właściwie i teraz nie była w najlepszym stanie. Po nocy pełnej koszmarów miała lekcje z Heathem, a następnie wraz z jednym z Macmillanów udała się do Oazy, gdzie przez kilka godzin pomagała kolejnej fali uchodźców, przynosząc posiłki i leki. Jeszcze trochę i poprosi Kerry o kurs pielęgniarski! W każdym razie, wróciła na dwór zmęczona i najchętniej po prostu położyłaby się spać. Mięśnie miała zmęczone i oczy powoli jej się zamykały, ale zacisnęła zęby, poprosiła skrzata o porządną dawkę kawy (i tak nie pozwoliłby jej zrobić samodzielnie!) po czym ruszyła do biblioteki. Wiedziała, że jeśli nie zacznie tego teraz to nie zrobi tego nigdy. A kto wie, czy taka umiejętność nie przyda jej się lada moment? Trwała wojna. Musiała być gotowa na wszystko.
W bibliotece spędziła dłuższą chwilę, wybierając odpowiednie księgi. Przeglądała je, czytając pojedyncze akapity i wybierała te, które poruszały interesujący ją temat w nieszczególnie trudny sposób. Nie była przecież naukowcem i na razie przede wszystkim chciała po prostu zrozumieć tę tematykę. W końcu odłożyła trzy opasłe tomy i ruszyła z nimi do jednego z salonów, gdzie już czekał na nią notatnik i pióro. Bez tego nie miała zamiaru się uczyć.
Usiadła przy świetle świecy i otworzyła książkę na interesującym jej temacie i powoli zaczęła czytać. Pierwsza informacja, którą znalazła dotyczyła tego, czego Gwen właściwie się spodziewała. Już zwykła teleportacja mogła być niebezpieczna, a przy łącznej należało zachować szczególną ostrożność. Dobrze, rozumiała. Magia nie była zabawą i liczyła się zarówno z tym, że nauka była trudna i niebezpieczna. Była gotowa to zaakceptować. Lepiej zginąć, próbując zrobić coś dobrego, niż zostać przygniecionym przez losową skałę, prawda? W każdym razie, to przyjęła do wiadomości. Czytała dalej.
Prędko dowiedziała się o kursach w Ministestwie. Chyba już jej się obiło o uszy, jednak teraz to odpadało. Bo przecież jakim cudem mogłaby to zrobić? Pójść do lorda Malfoy’a i powiedzieć mu: „szanowny Panie, proszę mnie nie zabijać, ja tylko na kurs”? Nie, to nie miało najmniejszego sensu i nawet nie brała tej opcji pod uwagę. Jeśli miała się tego nauczyć to samodzielnie, z ewentualną pomocą jakiś innych czarodziejów. Gdy wojna się skończy i lord Longbottom zajmie należne sobie miejsce pójdzie na kurs. Teraz jednak musiała się tego nauczyć, aby w razie potrzeby móc pomóc tym, o których cały czas walczyła. No i aby móc zabierać Kerry ze sobą, ale to dopiero, jak będzie absolutnie pewna swoich umiejętności!
Następnie zaczęła czytać o rozszczepieniach. Opisy w książce były nader barwne i przerażające, ale Gwen zacisnęła zęby. Widziała już przecież masę krwi. Poradzi sobie i z opisami, prawda? Doczytała również, że teleportacja łączna często łączyła się z tą pojedynkową i przeszło jej przez myśl, że dla niej jako rebeliantki, która na dodatek nie była jak na razie wybitna w żadnej z dziedzin czarów, to może być co najmniej przydatne.
Przestała na chwilę czytać, jeszcze raz robiąc w głowie rachunek sumienia. Czas... czas był jej absolutnie największym wrogiem. Ale przecież dla chcącego nic trudnego. Najwyżej zajmie jej to więcej czasu. Poza tym miała trochę oszczędności, mogła ograniczyć nieco zlecenia, a pensja u Macmillanów pozwalała jej na jako takie życie. Da radę. Musi. A przynajmniej: musi spróbować. Jeśli nie, w razie potrzeby będzie to sobie wyrzucać do końca życia.
Zaczęła czytać o technikaliach teleportacji. Wymagała skupienia, ale Gwen przecież potrafiła się skupić, jeśli chciała. Może i była emocjonalna, ale była też malarką. Spędzała długie godziny, skupiona na tworzeniu drobnych szczegółów na płótnie. Przy odpowiednim treningu powinna dać sobie radę, choć nie miała pojęcia, jak zacząć tak, aby przy okazji nie zabić się od razu. To byłaby całkiem głupia śmierć. Powinna chyba zacząć swoje próby w towarzystwie jakiegoś uzdrowiciela albo przynajmniej kogoś, kto mógłby podać jej eliksir na rozszczepienie.
Skrzywiła się, przypominając sobie, jak rozszczepiła się w trakcie ucieczki z muzeum. Och, to naprawdę nie było miłe! Część włosów wciąż jej nie odrosła i na Merlina, to tak strasznie bolało! Ale przecież przeżyła wtedy to w razie czego przeżyje i kolejny raz. Była częścią Zakonu Feniksa, działała wbrew rządowi i musiała liczyć się z tym, że obrana przez nią ścieżka nie będzie dla niej ani miła, ani bezpieczna. Grunt, by była w stanie ochronić jak największą ilość innych. To powinno być jej celem życia, nie wygoda i przyjemności.
Przeszła do teorii technik teleportacyjnych i starała się skupić jak najdokładniej. Czując jednak, że ma pewne braki w zwykłej telepoeracji przekartkowała książkę, cofając się do adekwatnego rozdziału i przypominając sobie, jak wyglądał ten proces w Hogwarcie. Będzie musiała w ciągu kolejnych kilku dni po prostu ćwiczyć zwykłą teleportacje. Zacznie od spokojnego przemieszczania się, a potem spróbuje robić to coraz szybciej. To brzmiało jak dobry początek. Choć zdecydowanie nie powinna robić tego sama. Nie chciała jednak mieszać w to zapracowanych zakonników i wtedy ponownie pomyślała o Frances. Zafascynowana nauką koleżanka na pewno zgodzi się, aby jej pomóc, a jako alchemiczka na pewno wiedziała, jakie eliksiry lecznicze powinna mieć w takiej sytuacji pod ręką. Gwen nie ufała jasnowłosej całkowicie, ale na tyle, by poprosić ją o pomoc w nauce: owszem.
Przeszła ponownie do rozdziału o teleportacji łącznej, skupiając się tym razem na metodach przenoszenia innych. Tomiszcze opisywało w prosty sposób, gdzie należy kogo chwycić, a gdzie nie. Gwen zaczęła to rysować. Powoli, powolutku, na kartkach pojawiały się szkice dłoni dotykających ciało drugiej osoby, z wypisanymi pod nimi komentarzami: „tu trzymać mocno”, „Uwaga! Grozi rozszczepieniem!”, „W ten sposób nigdy tego nie rób!”, „Najbezpieczniejszy sposób”. Nie miała pojęcia, czy podręcznik aby na pewno nie kłamie, ale obiecała sobie, że gdy będzie miała czas, przejrzy kolejne książki. No i napisze do Frances.
Na razie jednak oczy Gwen powoli zaczynały się zamykać. Kawa pomogła, ale nie na długo. Musiała więc, chcąc nie chcąc, odpuścić naukę na ten dzień. Wiedziała, że i tak nic więcej z tego nie wyniesie. Wstała więc, odnosząc dwie z ksiąg do biblioteki, a jedną biorąc ze sobą do pokoju, mając nadzieję, że nikt z domowników nie będzie miał nic przeciwko. Przecież ją odda: wiedzą należało się dzielić. Gdyby sądziła inaczej, nie uczyłaby przecież ani Heatha, ani Gin.
| zt
Czy miała czas na kolejne zobowiązania? Absolutnie nie. Ale czy planowała go znaleźć? No raczej.
Pomysł o nauce teleportacji łącznej wpadł do głowy Gwen gdy po raz kolejny podróżowała wraz z Kerry, korzystając ze świstoklika. Ten był może bezpieczniejszy, ale trudniejszy w zdobyciu. Nie zawsze mogła mieć pod ręką potrzebny przedmiot, a co, jeśli dziewczynie coś się stanie? Co jeśli przypadkiem zostanie zaatakowana i straci przytomność, a Gwen nie będzie mogła jej pomóc... przez brak umiejętności? To od dawna był największy koszmar panny Grey. Że nie będzie mogła sobie poradzić w sytuacji zagrożenia, bo nie poświęciła wystarczającej ilości czasu i przez własne lenistwo (bo każda chwila wolnego w trakcie wojny nim była) straci najbliższe sobie osoby. Tylko czy aby na pewno w ogóle BYŁA w stanie się tego nauczyć? Przecież jeździć autem też się uczyła i nie udało jej się zaliczyć testu, a potem wybuchła wojna.
Nie. Nie potrzebne jej przecież auto. Była czarownicą, musiała myśleć, ja takowa. Prowadzenie auta nie było przydatne, jeśli człowiek mógł w ciągu chwili przenieść się w dowolne miejsce. A jako czarownica – i to dosyć wszechstronna w swoich talentach – powinna umieć się porządnie teleportować. Tyko, szczerze mówiąc, nie miała w tej chwili pojęcia, jak to tak naprawdę działa i od czego powinna zacząć.
Jak więc na porządną, nowoczesną wiedźmę przystało (czy Frances wiedziała coś w tym temacie? Była przecież nauowcem) pierwsze swoje kroki skierowała do biblioteki. Był już późny wieczór, toteż Heath już spał, a korytarze dworu były stosunkowo puste. Wiedziała jednak, że nikt nie będzie miał nic przeciwko, jeśli zacznie grzebać w księgach. Właściwie Macmillanowie byli nawet zadowoleni, gdy przyłapywali ją na czytaniu. To taka mądra dziewczyna! – powtarzały szlachetnie urodzone kobiety, a Gwen tylko rumieniła się, zbywając ich słowa machnięciem ręki. Nie znała się na literaturze najlepiej. Po prostu czasem się z niej uczyła, a gdy miała chwilę, sięgała po lżejsze powieści, ale szczerze mówiąc, ostatnio było na to zbyt zmęczona.
Właściwie i teraz nie była w najlepszym stanie. Po nocy pełnej koszmarów miała lekcje z Heathem, a następnie wraz z jednym z Macmillanów udała się do Oazy, gdzie przez kilka godzin pomagała kolejnej fali uchodźców, przynosząc posiłki i leki. Jeszcze trochę i poprosi Kerry o kurs pielęgniarski! W każdym razie, wróciła na dwór zmęczona i najchętniej po prostu położyłaby się spać. Mięśnie miała zmęczone i oczy powoli jej się zamykały, ale zacisnęła zęby, poprosiła skrzata o porządną dawkę kawy (i tak nie pozwoliłby jej zrobić samodzielnie!) po czym ruszyła do biblioteki. Wiedziała, że jeśli nie zacznie tego teraz to nie zrobi tego nigdy. A kto wie, czy taka umiejętność nie przyda jej się lada moment? Trwała wojna. Musiała być gotowa na wszystko.
W bibliotece spędziła dłuższą chwilę, wybierając odpowiednie księgi. Przeglądała je, czytając pojedyncze akapity i wybierała te, które poruszały interesujący ją temat w nieszczególnie trudny sposób. Nie była przecież naukowcem i na razie przede wszystkim chciała po prostu zrozumieć tę tematykę. W końcu odłożyła trzy opasłe tomy i ruszyła z nimi do jednego z salonów, gdzie już czekał na nią notatnik i pióro. Bez tego nie miała zamiaru się uczyć.
Usiadła przy świetle świecy i otworzyła książkę na interesującym jej temacie i powoli zaczęła czytać. Pierwsza informacja, którą znalazła dotyczyła tego, czego Gwen właściwie się spodziewała. Już zwykła teleportacja mogła być niebezpieczna, a przy łącznej należało zachować szczególną ostrożność. Dobrze, rozumiała. Magia nie była zabawą i liczyła się zarówno z tym, że nauka była trudna i niebezpieczna. Była gotowa to zaakceptować. Lepiej zginąć, próbując zrobić coś dobrego, niż zostać przygniecionym przez losową skałę, prawda? W każdym razie, to przyjęła do wiadomości. Czytała dalej.
Prędko dowiedziała się o kursach w Ministestwie. Chyba już jej się obiło o uszy, jednak teraz to odpadało. Bo przecież jakim cudem mogłaby to zrobić? Pójść do lorda Malfoy’a i powiedzieć mu: „szanowny Panie, proszę mnie nie zabijać, ja tylko na kurs”? Nie, to nie miało najmniejszego sensu i nawet nie brała tej opcji pod uwagę. Jeśli miała się tego nauczyć to samodzielnie, z ewentualną pomocą jakiś innych czarodziejów. Gdy wojna się skończy i lord Longbottom zajmie należne sobie miejsce pójdzie na kurs. Teraz jednak musiała się tego nauczyć, aby w razie potrzeby móc pomóc tym, o których cały czas walczyła. No i aby móc zabierać Kerry ze sobą, ale to dopiero, jak będzie absolutnie pewna swoich umiejętności!
Następnie zaczęła czytać o rozszczepieniach. Opisy w książce były nader barwne i przerażające, ale Gwen zacisnęła zęby. Widziała już przecież masę krwi. Poradzi sobie i z opisami, prawda? Doczytała również, że teleportacja łączna często łączyła się z tą pojedynkową i przeszło jej przez myśl, że dla niej jako rebeliantki, która na dodatek nie była jak na razie wybitna w żadnej z dziedzin czarów, to może być co najmniej przydatne.
Przestała na chwilę czytać, jeszcze raz robiąc w głowie rachunek sumienia. Czas... czas był jej absolutnie największym wrogiem. Ale przecież dla chcącego nic trudnego. Najwyżej zajmie jej to więcej czasu. Poza tym miała trochę oszczędności, mogła ograniczyć nieco zlecenia, a pensja u Macmillanów pozwalała jej na jako takie życie. Da radę. Musi. A przynajmniej: musi spróbować. Jeśli nie, w razie potrzeby będzie to sobie wyrzucać do końca życia.
Zaczęła czytać o technikaliach teleportacji. Wymagała skupienia, ale Gwen przecież potrafiła się skupić, jeśli chciała. Może i była emocjonalna, ale była też malarką. Spędzała długie godziny, skupiona na tworzeniu drobnych szczegółów na płótnie. Przy odpowiednim treningu powinna dać sobie radę, choć nie miała pojęcia, jak zacząć tak, aby przy okazji nie zabić się od razu. To byłaby całkiem głupia śmierć. Powinna chyba zacząć swoje próby w towarzystwie jakiegoś uzdrowiciela albo przynajmniej kogoś, kto mógłby podać jej eliksir na rozszczepienie.
Skrzywiła się, przypominając sobie, jak rozszczepiła się w trakcie ucieczki z muzeum. Och, to naprawdę nie było miłe! Część włosów wciąż jej nie odrosła i na Merlina, to tak strasznie bolało! Ale przecież przeżyła wtedy to w razie czego przeżyje i kolejny raz. Była częścią Zakonu Feniksa, działała wbrew rządowi i musiała liczyć się z tym, że obrana przez nią ścieżka nie będzie dla niej ani miła, ani bezpieczna. Grunt, by była w stanie ochronić jak największą ilość innych. To powinno być jej celem życia, nie wygoda i przyjemności.
Przeszła do teorii technik teleportacyjnych i starała się skupić jak najdokładniej. Czując jednak, że ma pewne braki w zwykłej telepoeracji przekartkowała książkę, cofając się do adekwatnego rozdziału i przypominając sobie, jak wyglądał ten proces w Hogwarcie. Będzie musiała w ciągu kolejnych kilku dni po prostu ćwiczyć zwykłą teleportacje. Zacznie od spokojnego przemieszczania się, a potem spróbuje robić to coraz szybciej. To brzmiało jak dobry początek. Choć zdecydowanie nie powinna robić tego sama. Nie chciała jednak mieszać w to zapracowanych zakonników i wtedy ponownie pomyślała o Frances. Zafascynowana nauką koleżanka na pewno zgodzi się, aby jej pomóc, a jako alchemiczka na pewno wiedziała, jakie eliksiry lecznicze powinna mieć w takiej sytuacji pod ręką. Gwen nie ufała jasnowłosej całkowicie, ale na tyle, by poprosić ją o pomoc w nauce: owszem.
Przeszła ponownie do rozdziału o teleportacji łącznej, skupiając się tym razem na metodach przenoszenia innych. Tomiszcze opisywało w prosty sposób, gdzie należy kogo chwycić, a gdzie nie. Gwen zaczęła to rysować. Powoli, powolutku, na kartkach pojawiały się szkice dłoni dotykających ciało drugiej osoby, z wypisanymi pod nimi komentarzami: „tu trzymać mocno”, „Uwaga! Grozi rozszczepieniem!”, „W ten sposób nigdy tego nie rób!”, „Najbezpieczniejszy sposób”. Nie miała pojęcia, czy podręcznik aby na pewno nie kłamie, ale obiecała sobie, że gdy będzie miała czas, przejrzy kolejne książki. No i napisze do Frances.
Na razie jednak oczy Gwen powoli zaczynały się zamykać. Kawa pomogła, ale nie na długo. Musiała więc, chcąc nie chcąc, odpuścić naukę na ten dzień. Wiedziała, że i tak nic więcej z tego nie wyniesie. Wstała więc, odnosząc dwie z ksiąg do biblioteki, a jedną biorąc ze sobą do pokoju, mając nadzieję, że nikt z domowników nie będzie miał nic przeciwko. Przecież ją odda: wiedzą należało się dzielić. Gdyby sądziła inaczej, nie uczyłaby przecież ani Heatha, ani Gin.
| zt
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
| 06.10
Odkąd zamieszkała w Oazie nie opuszczała jej. Aż do teraz. Przystała na propozycję Anthony’ego i skorzystała z jego pomocy, dzięki czemu po raz pierwszy od maja stanęła na kornwalijskiej ziemi. I rozpłakała się ze szczęścia. W cieniu za tym szczęściem czaił się jednak strach. Poza Oazą nie czuła się bezpieczna. Samo opuszczenie Oazy też było dość skomplikowane, ponieważ Anthony musiał ją z niej wyprowadzić tak, żeby nie widziała, gdzie znajduje się portal. Rozumiała takie środki ostrożności, im mniej wiedziała, tym lepiej dla niej i dla wszystkich. To był jeden z powodów, obok głębokiej niechęci do walki i ryzyka, dla którego odeszła z Zakonu – bo wiedząc, że byłaby słabym ogniwem i łatwo by pękła, wolała nie posiadać w swojej głowie żadnych ważnych informacji.
Kornwalijskie powietrze pachniało cudownie, było tu też cieplej niż na omiatanej wiatrami wysepce, gdzie znajdowała się Oaza. Dworek Macmillanów także miał w sobie coś kojącego. To tutaj miała na te kilka dni zamieszkać, bo nie czuła się na tyle pewnie, by pozostawać poza Oazą samotnie. Kto obroniłby ją przed złem w razie jakiegoś ataku? Przecież nie obroniłaby się sama, a nawet swoim przemianom nie mogła ostatnio w pełni ufać, choć po wyjściu z najgorszej depresji znów zaczęła codziennie ćwiczyć przemienianie się w kotkę. Z tego powodu nocowanie w domu w St. Ives nie wchodziło w grę, ale Macmillanowie mieli w dworze dość miejsca, by kilkudniowa gościna młodej alchemiczki nikomu nie przeszkadzała, zwłaszcza że w ramach zapłaty zaoferowała się, że uwarzy im zapasik leczniczych eliksirów.
Dziwnie było znaleźć się w tak wielkiej przestrzeni. W każdym z pokojów dworku Macmillanów jej oazowa chatka zmieściłaby się w całości, a w niektórych pomieszczeniach zmieściłoby się nawet kilka jej chat. Po kilku miesiącach mieszkania w tak maleńkiej chatynce teraz czuła się nie na miejscu, kiedy musiała przebywać w ogromnych dla niej pokojach, ale zarazem była to miła odmiana. Szkoda tylko, że za kilka dni znowu będzie musiała do Oazy wrócić, ale póki co cieszyła się obecnością tutaj. Byciem blisko kogoś, kogo wciąż darzyła skrytym uczuciem, choć zarazem to sprawiało jej pewien ból, skoro wiedziała, że Anthony miał żonę, i że jego żona także znajdowała się pod tym dachem.
Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiła po znalezieniu się w dworze Macmillanów, było sprawdzenie potencjalnych możliwych dróg ucieczki, na wypadek gdyby ktoś postanowił najechać na to miejsce akurat wtedy, gdy tu była. Musiała wiedzieć, gdzie w razie czego może się kierować, by bezpiecznie ujść z życiem. Była tchórzem, walka nie była dla niej.
Akurat przebywała w jednym z pomieszczeń, stojąc przy oknie i podziwiając widoki. W serduszku marzyła jej się wyprawa do Tinworth, ale to było ściśle zależne od Anthony’ego i jego ewentualnej woli zabrania ją tam, bo sama nie miałaby odwagi, biorąc pod uwagę całkowity brak umiejętności pojedynkowych – a przecież nawet w rodzinnej wiosce ktoś mógłby chcieć ją wydać. Była teraz podzwaniającym kusząco workiem galeonów, potencjalną szansą na zapewnienie spokojnego bytu czyjejś rodzinie. Miała się czego bać poza Oazą, ale długie zamknięcie tam było już tak nieznośne, że poprosiła Anthony’ego o możliwość spędzenia kilku dni w Kornwalii.
Kiedy usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi, aż podskoczyła nerwowo i odwracając się, prawie potknęła się o długą zasłonę, obok której stała, nie wiedząc też, czy może powinna się za nią schować, czy szybko zmienić się w kota. Chyba powoli dopadała ją jakaś paranoja i musiała sobie powtarzać, że nic się nie dzieje. Bo to tylko Ria stała w drzwiach, jej dawna szkolna znajoma, a obecnie żona mężczyzny, w którym wciąż była skrycie zakochana.
- Ria! – powitała ją jednak, szybko wyplątując się z długiej zasłony. – Ja, eee… zaskoczyłaś mnie. Anthony pewnie cię uprzedzał, że mnie tu na troszkę sprowadził? Nawet nie wiesz, jak bardzo tęskniłam za Kornwalią po tych kilku miesiącach zamknięcia w Oazie.
Była pewna, że Ria była przy podejmowaniu decyzji i musiała wyrazić zgodę na to, żeby Charlie mogła tu przybyć, więc pewnie jej obecność jej nie dziwiła.
Odkąd zamieszkała w Oazie nie opuszczała jej. Aż do teraz. Przystała na propozycję Anthony’ego i skorzystała z jego pomocy, dzięki czemu po raz pierwszy od maja stanęła na kornwalijskiej ziemi. I rozpłakała się ze szczęścia. W cieniu za tym szczęściem czaił się jednak strach. Poza Oazą nie czuła się bezpieczna. Samo opuszczenie Oazy też było dość skomplikowane, ponieważ Anthony musiał ją z niej wyprowadzić tak, żeby nie widziała, gdzie znajduje się portal. Rozumiała takie środki ostrożności, im mniej wiedziała, tym lepiej dla niej i dla wszystkich. To był jeden z powodów, obok głębokiej niechęci do walki i ryzyka, dla którego odeszła z Zakonu – bo wiedząc, że byłaby słabym ogniwem i łatwo by pękła, wolała nie posiadać w swojej głowie żadnych ważnych informacji.
Kornwalijskie powietrze pachniało cudownie, było tu też cieplej niż na omiatanej wiatrami wysepce, gdzie znajdowała się Oaza. Dworek Macmillanów także miał w sobie coś kojącego. To tutaj miała na te kilka dni zamieszkać, bo nie czuła się na tyle pewnie, by pozostawać poza Oazą samotnie. Kto obroniłby ją przed złem w razie jakiegoś ataku? Przecież nie obroniłaby się sama, a nawet swoim przemianom nie mogła ostatnio w pełni ufać, choć po wyjściu z najgorszej depresji znów zaczęła codziennie ćwiczyć przemienianie się w kotkę. Z tego powodu nocowanie w domu w St. Ives nie wchodziło w grę, ale Macmillanowie mieli w dworze dość miejsca, by kilkudniowa gościna młodej alchemiczki nikomu nie przeszkadzała, zwłaszcza że w ramach zapłaty zaoferowała się, że uwarzy im zapasik leczniczych eliksirów.
Dziwnie było znaleźć się w tak wielkiej przestrzeni. W każdym z pokojów dworku Macmillanów jej oazowa chatka zmieściłaby się w całości, a w niektórych pomieszczeniach zmieściłoby się nawet kilka jej chat. Po kilku miesiącach mieszkania w tak maleńkiej chatynce teraz czuła się nie na miejscu, kiedy musiała przebywać w ogromnych dla niej pokojach, ale zarazem była to miła odmiana. Szkoda tylko, że za kilka dni znowu będzie musiała do Oazy wrócić, ale póki co cieszyła się obecnością tutaj. Byciem blisko kogoś, kogo wciąż darzyła skrytym uczuciem, choć zarazem to sprawiało jej pewien ból, skoro wiedziała, że Anthony miał żonę, i że jego żona także znajdowała się pod tym dachem.
Jedną z pierwszych rzeczy, które zrobiła po znalezieniu się w dworze Macmillanów, było sprawdzenie potencjalnych możliwych dróg ucieczki, na wypadek gdyby ktoś postanowił najechać na to miejsce akurat wtedy, gdy tu była. Musiała wiedzieć, gdzie w razie czego może się kierować, by bezpiecznie ujść z życiem. Była tchórzem, walka nie była dla niej.
Akurat przebywała w jednym z pomieszczeń, stojąc przy oknie i podziwiając widoki. W serduszku marzyła jej się wyprawa do Tinworth, ale to było ściśle zależne od Anthony’ego i jego ewentualnej woli zabrania ją tam, bo sama nie miałaby odwagi, biorąc pod uwagę całkowity brak umiejętności pojedynkowych – a przecież nawet w rodzinnej wiosce ktoś mógłby chcieć ją wydać. Była teraz podzwaniającym kusząco workiem galeonów, potencjalną szansą na zapewnienie spokojnego bytu czyjejś rodzinie. Miała się czego bać poza Oazą, ale długie zamknięcie tam było już tak nieznośne, że poprosiła Anthony’ego o możliwość spędzenia kilku dni w Kornwalii.
Kiedy usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi, aż podskoczyła nerwowo i odwracając się, prawie potknęła się o długą zasłonę, obok której stała, nie wiedząc też, czy może powinna się za nią schować, czy szybko zmienić się w kota. Chyba powoli dopadała ją jakaś paranoja i musiała sobie powtarzać, że nic się nie dzieje. Bo to tylko Ria stała w drzwiach, jej dawna szkolna znajoma, a obecnie żona mężczyzny, w którym wciąż była skrycie zakochana.
- Ria! – powitała ją jednak, szybko wyplątując się z długiej zasłony. – Ja, eee… zaskoczyłaś mnie. Anthony pewnie cię uprzedzał, że mnie tu na troszkę sprowadził? Nawet nie wiesz, jak bardzo tęskniłam za Kornwalią po tych kilku miesiącach zamknięcia w Oazie.
Była pewna, że Ria była przy podejmowaniu decyzji i musiała wyrazić zgodę na to, żeby Charlie mogła tu przybyć, więc pewnie jej obecność jej nie dziwiła.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Martwiła się, nieustannie. Stało się to właściwie drugą naturą. Rutyną serwowaną o każdej porze dnia i nocy. Tak, także nocy, kiedy nie mogła spać, ponieważ żołądek domagał się pożywienia. Ria podejrzewała wręcz, że zamiast dziecka miała w brzuchu jakiegoś żarłocznego potwora, który nieustannie wołał o jedzenie. Starała się nie przesadzać z nadprogramowymi posiłkami, ponieważ nie chciała zostać ogromną kulą tłuszczu toczącą się po korytarzach, acz często apetyt wygrywał ze zdrowym rozsądkiem. Z jednej strony zastanawiała się, czy Tony będzie w stanie w ogóle na nią spojrzeć z czymś innym niż niechęcią, skoro ciągle tyła, ale z drugiej… jego i tak najczęściej nigdzie nie było. Dzisiaj na przykład wybiegł z dworku w rekordowym tempie, ponieważ wyniknęła jakaś pilna, poważna sprawa związana z Zakonem Feniksa. Mąż nie miał nawet czasu wyjaśnić o co chodziło: niedbałe cmoknięcie w piegowaty policzek musiało nieświadomej rudowłosej wystarczyć jako odpowiedź. Najprawdopodobniej nie miała go już zobaczyć przez cały dzień; możliwe, że na noc również nie wróci. Westchnęła w miękką poduszkę z zamiarem bezczynnego przeleżenia w sypialni, ale wtedy doznała olśnienia - przecież mieli w Puddlemere gościa! Nie powinna go zaniedbywać, dlatego najszybciej jak mogła doprowadziła się do możliwie najlepszego stanu. Kobieta wolała nie widać Charlie w koszuli nocnej oraz potarganych włosach, tak nie wypadało. Co najzabawniejsze, jeszcze te kilka miesięcy temu, gdy mieszkała w Ottery, podobny wygląd nie wzbudziłaby w czarownicy poczucia wstydu bądź zażenowania. Jednak tamte czasy odeszły, natomiast skromna chatka w jakiej żyli Weasleyowie nie miała szans równać się z posiadłością Macmillanów. Poruszała się po niej zaskakująco dobrze, ponieważ w stanie błogosławionym nie mogła za wiele robić; dni potrafiły dłużyć się w nieskończoność jeśli akurat nie odwiedzała rodziny. Snuła się więc po różnych korytarzach oraz pomieszczeniach nierzadko odnajdując prawdziwe perełki.
Dziś nie było na to czasu, co przyjęła z nieskrywaną ulgą. Zwykle konwersowała z innymi damami, ale, choć uwielbiała każdą z nich, większości brakowało… przyziemności. Miała już dość słuchania o niemożności wypicia ukochanej herbaty sprowadzanej ze Sri Lanki bądź zjedzenia przepysznego sufletu z dodatkiem wanilii sprowadzanej z Madagaskaru. Wiele ludzi nie miało co do garnka włożyć, a one dyskutowały o takich bzdurach! Dla własnego zdrowia psychicznego zarządzała sobie przerwy od podobnych rozmów i teraz nadarzyła się wspaniała okazja do poruszenia innych tematów niż problemy w handlu zagranicznym.
Skrzat przekazał Rii, że panna Leighton udała się do pokoju kwiatowego i to tam właśnie rudowłosa udała się pospiesznie. Zniecierpliwiona otworzyła drzwi, żeby powitać znajomą twarz szerokim uśmiechem. - Charlie, cieszę się, że cię widzę! - zawołała już od progu, choć po krótkiej pauzie zatrzasnęła za sobą drzwi. - Zaskoczyłam? - spytała zdziwiona. Zatrzymała się aż w połowie drogi do kobiety, ale nagle wybuchła śmiechem. - Mieszkam tu, nie powinnaś być taka zdziwiona - wyrzekła przyjaźnie. Jak zdołała już podejść bliżej, to uścisnęła krótko drobne ciało blondynki w jednakim geście. - Oczywiście, pytał się, czy może, ale to przecież jasne, że tak. Jak dla mnie mogłabyś tu zostać już na stałe, ale wiesz jaka jest ta cała arystokracja. Bez zgody nestora nie możesz wyjść do toalety - westchnęła teatralnie, choć naturalnie wyolbrzymiała rzucony w eter problem. - Chodź, usiądziemy i porozmawiamy - zaproponowała. Zaraz zresztą obróciła się, żeby zasiąść z boku przestronnej kanapy w kwiatowe wzory. W luźnej sukience wypukły brzuch nie rzucał się tak bardzo w oczy, acz wygodne ułożenie się na oparciu sofy sprawiło, że materiał mocniej opinał dość obszerną krągłość pod piersiami. Czarownica zdawała się tym nie przejmować, zresztą, zaakceptowała już swój stan. - Opowiedz mi, widziałaś już jakieś miejsca Kornwalii? - zagaiła z zaciekawieniem błyszczącym w ciemnych tęczówkach. - Nawet nie wyobrażam sobie co musisz teraz przeżywać. Powiedz mi, mogę ci jakoś pomóc? - spytała z troską, porzucając dotychczasowy, pogodny nastrój. Znów zaczęła się martwić; to dziecko urodzi się chyba z trzema głowami.
Dziś nie było na to czasu, co przyjęła z nieskrywaną ulgą. Zwykle konwersowała z innymi damami, ale, choć uwielbiała każdą z nich, większości brakowało… przyziemności. Miała już dość słuchania o niemożności wypicia ukochanej herbaty sprowadzanej ze Sri Lanki bądź zjedzenia przepysznego sufletu z dodatkiem wanilii sprowadzanej z Madagaskaru. Wiele ludzi nie miało co do garnka włożyć, a one dyskutowały o takich bzdurach! Dla własnego zdrowia psychicznego zarządzała sobie przerwy od podobnych rozmów i teraz nadarzyła się wspaniała okazja do poruszenia innych tematów niż problemy w handlu zagranicznym.
Skrzat przekazał Rii, że panna Leighton udała się do pokoju kwiatowego i to tam właśnie rudowłosa udała się pospiesznie. Zniecierpliwiona otworzyła drzwi, żeby powitać znajomą twarz szerokim uśmiechem. - Charlie, cieszę się, że cię widzę! - zawołała już od progu, choć po krótkiej pauzie zatrzasnęła za sobą drzwi. - Zaskoczyłam? - spytała zdziwiona. Zatrzymała się aż w połowie drogi do kobiety, ale nagle wybuchła śmiechem. - Mieszkam tu, nie powinnaś być taka zdziwiona - wyrzekła przyjaźnie. Jak zdołała już podejść bliżej, to uścisnęła krótko drobne ciało blondynki w jednakim geście. - Oczywiście, pytał się, czy może, ale to przecież jasne, że tak. Jak dla mnie mogłabyś tu zostać już na stałe, ale wiesz jaka jest ta cała arystokracja. Bez zgody nestora nie możesz wyjść do toalety - westchnęła teatralnie, choć naturalnie wyolbrzymiała rzucony w eter problem. - Chodź, usiądziemy i porozmawiamy - zaproponowała. Zaraz zresztą obróciła się, żeby zasiąść z boku przestronnej kanapy w kwiatowe wzory. W luźnej sukience wypukły brzuch nie rzucał się tak bardzo w oczy, acz wygodne ułożenie się na oparciu sofy sprawiło, że materiał mocniej opinał dość obszerną krągłość pod piersiami. Czarownica zdawała się tym nie przejmować, zresztą, zaakceptowała już swój stan. - Opowiedz mi, widziałaś już jakieś miejsca Kornwalii? - zagaiła z zaciekawieniem błyszczącym w ciemnych tęczówkach. - Nawet nie wyobrażam sobie co musisz teraz przeżywać. Powiedz mi, mogę ci jakoś pomóc? - spytała z troską, porzucając dotychczasowy, pogodny nastrój. Znów zaczęła się martwić; to dziecko urodzi się chyba z trzema głowami.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Dla Charlie, która zawsze mieszkała w raczej skromnych warunkach przeskok do dworku (nawet jeśli kilkudniowy) był pewnym szokiem, zwłaszcza po chatce w Oazie. W dotychczasowym życiu nigdy nie była bogata, ale też nie żyła aż tak ubogo jak teraz. Nigdy nie musiała głodować i racjonować sobie jedzenia, pensji alchemiczki z Munga wystarczało na normalne życie przeciętnej obywatelki z klasy średniozamożnej, zwłaszcza że nie miała na utrzymaniu dzieci, a przedtem, nim zaczęła pracę, pozostawała na utrzymaniu ojca. Niestety w ostatnich paru tygodniach w Oazie braki w zaopatrzeniu dawały się we znaki coraz mocniej, a ograniczone zasoby musiały być dzielone pomiędzy wszystkich mieszkańców. Tym sposobem wszystkim zajrzało w oczy widmo głodu.
Musiała być więc Anthony’emu wdzięczna za to, że zabrał ją do Kornwalii, co przecież było dość ryzykowne, bo oboje byli poszukiwani, ale jego chroniła jeszcze protekcja rodu, jej – nic. Najchętniej zamieszkałaby z powrotem we własnym domu w St. Ives, ale było to zbyt wielkie ryzyko, zwłaszcza że nie potrafiła się bronić, więc za kilka dni niestety czekał ją powrót do Oazy.
Nadejście Rii początkowo ją zaskoczyło, bo choć oczywiście doskonale wiedziała, że Ria tu mieszka, to nie spodziewała się wejścia, a bycie poszukiwaną zrodziło w jej umyśle paranoiczne myśli i poza Oazą bała się zagrożenia. Teraz rozumiała już, jak musiał czuć się Anthony, kiedy rok temu widział czarnoksiężników za firankami. Pamiętała to wyraźnie, odwiedzała go w tym samym pomieszczeniu, w którym była teraz i podawała mu eliksir uspokajający, by mu ulżyć. Czy ją też to miało czekać? Czy też zacznie być tak chora ze strachu przed rycerzami Walpurgii, że zacznie mieć omamy i będzie podskakiwać nerwowo na każdy dźwięk?
Odetchnęła głęboko, rozpoznając piegowatą twarz Rii, i gdy minął pierwszy niepokój, zastąpiła go radość spowodowana spotkaniem z byłą Weasleyówną, a obecnie lady Macmillan, która w dodatku wyglądała, jakby była w błogosławionym stanie. Mimowolnie poczuła w głębi serca leciutkie ukłucie zazdrości, myśląc sobie, że gdyby miała lepszą krew, to może ona byłaby żoną Anthony’ego i nosiłaby pod sercem jego dziecko? Ale nie, przecież dobrze wiedziała, że Ria nadaje się do tej roli znacznie lepiej. Była silna i odważna, a Anthony właśnie kogoś takiego obok siebie potrzebował. Dzielnej kobiety, która nie boi się własnego cienia. Charlie natomiast była słaba, lękliwa i delikatna. Może więc dobrze się stało, że w życiu Macmillana pojawiła się Ria. Powinna cieszyć się z jego szczęścia, nawet jeśli nie mogła sama być szczęśliwa. Ona lada moment będzie mogła już z czystym sumieniem nazywać siebie starą panną, ale w czasie wojny i tak nie miałaby głowy do zakładania rodziny, nawet gdyby jakimś cudem pojawił się w jej życiu ktoś, kto sprawiłby, że zapomniałaby o swoim czysto platonicznym uczuciu do Anthony’ego. Bo gdzie niby miałaby urodzić i wychowywać dzieci? W przepełnionej Oazie, gdzie czekałby je tylko głód i niewygoda maleńkiej chatki? Miałyby od urodzenia musieć się ukrywać, bo za sam fakt bycia jej dziećmi czekałaby je zguba? Czy Ria też się tego bała, wiedząc że duża część czarodziejskiego świata pragnęła głowy Anthony’ego?
- Ja też się cieszę – powiedziała szczerze, bo choć odrobinkę Rii zazdrościła, to jednak dobrze jej życzyła. Lubiła ją, była dobrą osobą, idealną partnerką dla Anthony’ego. Odwzajemniła jej uścisk, mając nadzieję, że Ria nie poczuła jej wystających żeber. Kiepska forma i coraz wyraźniejsze oznaki niedoborów jedzenia oraz wcześniejszej depresji krępowały Charlie, bo nie chciała martwić innych swoim stanem. – Tak, zaskoczyłaś mnie trochę, bo choć oczywiście dobrze wiem, że tu mieszkasz, to jednak trochę się… zamyśliłam. No i bardzo dawno nie opuszczałam Oazy, odkąd tam zamieszkałam, więc świat na zewnątrz… cóż, chyba trochę przesadzam z tą paranoją. Niedługo naprawdę zacznę się bać własnego cienia – pokręciła głową i westchnęła, ale zaraz później przywołała na twarz uśmiech. – I rozumiem jak jest, i tak jestem bardzo wdzięczna za chociaż te kilka dni. Teoretycznie nadal mam w Kornwalii dom, ale w praktyce… wiem, że nie będę w stanie ochronić się tam sama, gdyby oni po mnie przyszli.
Usiadła obok Rii, zadowolona z okazji do rozmowy z kimś spoza stałego otoczenia swoich sąsiadów z Oazy. Bardzo dawno jej nie widziała, ostatni raz miał miejsce chyba na jej ślubie, który odbył się ledwie tydzień przed tym, jak życie Charlie posypało się jak domek z kart.
- Jeszcze nie, ale chciałabym wybrać się do Tinworth, a także do mojego domku w St. Ives, skąd chciałabym zabrać jeszcze trochę rzeczy – powiedziała; Anthony obiecał, że jakoś umożliwi jej odwiedzenie tych miejsc. Rii nie chciała prosić, bo nie zamierzała jej narażać, zwłaszcza w jej obecnym stanie. – Chyba nikt nie może mi teraz pomóc, jestem poszukiwana listem gończym jako zbrodniarka i nigdzie poza Oazą tak naprawdę nie jestem w pełni bezpieczna. Ale wystarczy mi sam fakt, że jesteś obok i że możemy porozmawiać – zapewniła. Jedynym, co mogłoby zmienić jej sytuację, byłby koniec wojny i anulowanie listów gończych. Wcześniej nie miała co liczyć na odzyskanie normalnego życia.
Zwróciła znowu spojrzenie na Rię.
- Który to już miesiąc? – zapytała. Kiedy mały Macmillan pojawi się na świecie? Z jednej strony bardzo się cieszyła z tego, że Anthony i Ria zostaną rodzicami, a z drugiej, martwiła się o to, że ich dziecko narodzi się w czasie wojny i będzie od samego początku zagrożone.
Musiała być więc Anthony’emu wdzięczna za to, że zabrał ją do Kornwalii, co przecież było dość ryzykowne, bo oboje byli poszukiwani, ale jego chroniła jeszcze protekcja rodu, jej – nic. Najchętniej zamieszkałaby z powrotem we własnym domu w St. Ives, ale było to zbyt wielkie ryzyko, zwłaszcza że nie potrafiła się bronić, więc za kilka dni niestety czekał ją powrót do Oazy.
Nadejście Rii początkowo ją zaskoczyło, bo choć oczywiście doskonale wiedziała, że Ria tu mieszka, to nie spodziewała się wejścia, a bycie poszukiwaną zrodziło w jej umyśle paranoiczne myśli i poza Oazą bała się zagrożenia. Teraz rozumiała już, jak musiał czuć się Anthony, kiedy rok temu widział czarnoksiężników za firankami. Pamiętała to wyraźnie, odwiedzała go w tym samym pomieszczeniu, w którym była teraz i podawała mu eliksir uspokajający, by mu ulżyć. Czy ją też to miało czekać? Czy też zacznie być tak chora ze strachu przed rycerzami Walpurgii, że zacznie mieć omamy i będzie podskakiwać nerwowo na każdy dźwięk?
Odetchnęła głęboko, rozpoznając piegowatą twarz Rii, i gdy minął pierwszy niepokój, zastąpiła go radość spowodowana spotkaniem z byłą Weasleyówną, a obecnie lady Macmillan, która w dodatku wyglądała, jakby była w błogosławionym stanie. Mimowolnie poczuła w głębi serca leciutkie ukłucie zazdrości, myśląc sobie, że gdyby miała lepszą krew, to może ona byłaby żoną Anthony’ego i nosiłaby pod sercem jego dziecko? Ale nie, przecież dobrze wiedziała, że Ria nadaje się do tej roli znacznie lepiej. Była silna i odważna, a Anthony właśnie kogoś takiego obok siebie potrzebował. Dzielnej kobiety, która nie boi się własnego cienia. Charlie natomiast była słaba, lękliwa i delikatna. Może więc dobrze się stało, że w życiu Macmillana pojawiła się Ria. Powinna cieszyć się z jego szczęścia, nawet jeśli nie mogła sama być szczęśliwa. Ona lada moment będzie mogła już z czystym sumieniem nazywać siebie starą panną, ale w czasie wojny i tak nie miałaby głowy do zakładania rodziny, nawet gdyby jakimś cudem pojawił się w jej życiu ktoś, kto sprawiłby, że zapomniałaby o swoim czysto platonicznym uczuciu do Anthony’ego. Bo gdzie niby miałaby urodzić i wychowywać dzieci? W przepełnionej Oazie, gdzie czekałby je tylko głód i niewygoda maleńkiej chatki? Miałyby od urodzenia musieć się ukrywać, bo za sam fakt bycia jej dziećmi czekałaby je zguba? Czy Ria też się tego bała, wiedząc że duża część czarodziejskiego świata pragnęła głowy Anthony’ego?
- Ja też się cieszę – powiedziała szczerze, bo choć odrobinkę Rii zazdrościła, to jednak dobrze jej życzyła. Lubiła ją, była dobrą osobą, idealną partnerką dla Anthony’ego. Odwzajemniła jej uścisk, mając nadzieję, że Ria nie poczuła jej wystających żeber. Kiepska forma i coraz wyraźniejsze oznaki niedoborów jedzenia oraz wcześniejszej depresji krępowały Charlie, bo nie chciała martwić innych swoim stanem. – Tak, zaskoczyłaś mnie trochę, bo choć oczywiście dobrze wiem, że tu mieszkasz, to jednak trochę się… zamyśliłam. No i bardzo dawno nie opuszczałam Oazy, odkąd tam zamieszkałam, więc świat na zewnątrz… cóż, chyba trochę przesadzam z tą paranoją. Niedługo naprawdę zacznę się bać własnego cienia – pokręciła głową i westchnęła, ale zaraz później przywołała na twarz uśmiech. – I rozumiem jak jest, i tak jestem bardzo wdzięczna za chociaż te kilka dni. Teoretycznie nadal mam w Kornwalii dom, ale w praktyce… wiem, że nie będę w stanie ochronić się tam sama, gdyby oni po mnie przyszli.
Usiadła obok Rii, zadowolona z okazji do rozmowy z kimś spoza stałego otoczenia swoich sąsiadów z Oazy. Bardzo dawno jej nie widziała, ostatni raz miał miejsce chyba na jej ślubie, który odbył się ledwie tydzień przed tym, jak życie Charlie posypało się jak domek z kart.
- Jeszcze nie, ale chciałabym wybrać się do Tinworth, a także do mojego domku w St. Ives, skąd chciałabym zabrać jeszcze trochę rzeczy – powiedziała; Anthony obiecał, że jakoś umożliwi jej odwiedzenie tych miejsc. Rii nie chciała prosić, bo nie zamierzała jej narażać, zwłaszcza w jej obecnym stanie. – Chyba nikt nie może mi teraz pomóc, jestem poszukiwana listem gończym jako zbrodniarka i nigdzie poza Oazą tak naprawdę nie jestem w pełni bezpieczna. Ale wystarczy mi sam fakt, że jesteś obok i że możemy porozmawiać – zapewniła. Jedynym, co mogłoby zmienić jej sytuację, byłby koniec wojny i anulowanie listów gończych. Wcześniej nie miała co liczyć na odzyskanie normalnego życia.
Zwróciła znowu spojrzenie na Rię.
- Który to już miesiąc? – zapytała. Kiedy mały Macmillan pojawi się na świecie? Z jednej strony bardzo się cieszyła z tego, że Anthony i Ria zostaną rodzicami, a z drugiej, martwiła się o to, że ich dziecko narodzi się w czasie wojny i będzie od samego początku zagrożone.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Martwiła się. Martwiła się każdego, przeklętego dnia, każdej minuty i sekundy, nie dając sobie czasu na oddech. Usiłowała porzucić troskę wobec całego kraju, najmocniej zogniskowaną na najbliższych; polegała za każdym razem. Nic nie zdołało na dłużej odrzucić spiralę negatywnych myśli, scenariuszy pisanych przez bogatą wyobraźnię. Także dzisiaj głowa pozostała zdjęta grozą, szczególnie, że coś niezwykle pilnego wywabiło Tony’ego z posiadłości - i Ria trwała w męczącej niewiedzy. Starała się jednak dla dziecka trzymać emocje w ryzach, nie drżeć z każdym oddechem, nie oddawać się paranoicznym wizjom. Zwariowałaby doszczętnie, gdyby jedynie snuła się po przepastnych korytarzach w oczekiwaniu na powrót męża. Obecność Charlie w Puddlemere zrobi dobrze nie tylko zamkniętej w Oazie blondynce, ale także i jej, zaniepokojonej o wszystko ciężarnej kobiecie. Zniecierpliwiona wyczekiwała choćby krótkich, odganiających złe myśli pogawędek. Wiedziała, że nie zdoła całkowicie powstrzymać lawiny przykrych tematów, ponieważ życie alchemiczki nie zostało usłane różami, nie teraz, nie w tej rzeczywistości; aczkolwiek czuła się na nie gotowa. Paradoksalnie rudowłosa wierzyła, że nawet niekorzystne rejony nierozpoczętej jeszcze konwersacji pozwolą jej na odnalezienie równowagi, może także większego zrozumienia dla wojennego problemu. Zobaczy, że nie została sama na polu niekończącego się strachu - o życie swoje oraz innych ludzi, czarodziejów bądź nie, to już nie miało żadnego znaczenia. Najgorszą była świadomość, że nie miała pojęcia przez co przechodziła Leighton. Weasleyowie, choć biedniejsi w zasoby niż arystokratyczne rody, żyli do tej pory przyzwoicie. Nie jadali kawioru na przystawkę ani nie oblekali się w kaszmiry, acz egzystowali dostatnio, znajdując jeszcze środki do przekazania tym bardziej potrzebującym. Nie znała więc głodu ani bezdomności, choć widziała wiele zrujnowanych chatynek w Ottery. Wciąż zamieszkałych, ponieważ wielu rodzin nie stać było na przeprowadzę w godniejsze warunki. Brakowało w tym wszystkim autopsji, doświadczenia niesionego na drobnych barkach - jak czuła się więc ona? Zmizerniała, dostrzegła to od razu. Bledszą twarz, suchsze włosy, pozbawione blasku oczy. Czarownica w niczym nie przypominała tamtej pogodnej dziewczyny, którą Ria omyłkowo spotkała w starej, zniszczonej szklarni. Gdzie się podziała? Po krótkim uścisku posłała jej jeszcze jedno, czujne spojrzenie, choć starała się nie męczyć kobiety niedelikatnością braku taktu. Nie wypytywała uznając, że jeśli rozmówczyni będzie gotowa, wyjawi prawdę samodzielnie. Tkwiła przy tym w całkowitej nieświadomości co do uczuć blondynki względem Macmillana; czy szalałaby wtedy z zazdrości? Byłoby jej głupio, że epatuje przed nią swym szczęściem, nawet jeśli było ono mocno przygaszone przez dziejący się za oknem dramat? A może nigdy nie pogodziłaby się z obecnością w jego życiu zakochanej w nim alchemiczki? Przyszłość mogła zmaterializować naprawdę wiele różnych ewentualności, ale istniejąc w słodkim kokonie nieświadomości żadna z tych rzeczy nie zagościła pod kaskadą rudych włosów.
Zamiast grymasów na piegowatej twarzy czaił się drobny uśmiech - nienachalny, uprzejmy, ale nadal szczery. Obawy zostały tymczasowo zakopane, natomiast cała uwaga przeniosła się na drobną postać ich kilkudniowego gościa. - Rozumiem, w tych czasach jest nad czym myśleć - westchnęła smutno. Pokiwała głową w akceptacji na wyjaśnienia, choć Rii momentalnie zrobiło się głupio, że rzuciła takim pozornie niewinnym żartem. Tony co prawda nie bał się własnego cienia, ale był mężczyzną, silnym i odważnym, nie przypominał delikatnej, wrażliwej Leightonówny. Musieli całkowicie inaczej znosić fakt istnienia własnych podobizn na propagandowych plakatach. - To straszne nie móc wrócić do własnego domu. Co prawda coraz rzadziej odwiedzam rodziców w obawie o ich bezpieczeństwo, ale nie wyobrażam sobie w ogóle nie mieć kontaktu - przyznała ze zgryzotą widoczną na twarzy. Najgorsze, że nikt nie miał czasu przebywać z Charlie non stop, żeby móc ochraniać ją poza oazą; dlaczego nie mogła pracować i mieszkać u Macmillanów? Może powinna porozmawiać o tym z małżonkiem… naprawdę pragnęła pomóc, za wszelką cenę, jednak póki co nie znalazła idealnego rozwiązania patowej sytuacji.
Pokiwała głową, gdy zdołała rozsiąść się wygodnie na kanapie. - Tony na pewno ci w tym pomoże - stwierdziła z uśmiechem, który zniknął dość szybko. - Wolałabym zrobić coś więcej niż tylko być… ale wierzę, że ta wojna skończy się wreszcie. Musi. - Naiwne życzenia miały głównie podnieść towarzyszkę na duchu. Nie chciała w końcu, żeby traciła nadzieję. Ten ogień należało podsycać, do końca. Zamyślona początkowo zignorowała pytanie, dopiero po długich sekundach ocknęła się z letargu mrugając szybko. - Hm? - spytała nieprzytomnie. - Ach, miesiąc. Piąty - zawahała się, ponieważ nie pamiętała tak dokładnie słów uzdrowiciela. Skupiła się raczej na tym, że jej brzuch był dość duży jak na ten poziom zaawansowania ciąży. Cień zmartwienia pojawił się w ciemnych oczach, choć na krótko. - Wyglądam jak beczka whisky, co? - zaśmiała się z zamiarem rozluźnienia atmosfery; dłonie jakoś automatycznie, w opiekuńczym geście przesunęły się po wypukłości.
Zamiast grymasów na piegowatej twarzy czaił się drobny uśmiech - nienachalny, uprzejmy, ale nadal szczery. Obawy zostały tymczasowo zakopane, natomiast cała uwaga przeniosła się na drobną postać ich kilkudniowego gościa. - Rozumiem, w tych czasach jest nad czym myśleć - westchnęła smutno. Pokiwała głową w akceptacji na wyjaśnienia, choć Rii momentalnie zrobiło się głupio, że rzuciła takim pozornie niewinnym żartem. Tony co prawda nie bał się własnego cienia, ale był mężczyzną, silnym i odważnym, nie przypominał delikatnej, wrażliwej Leightonówny. Musieli całkowicie inaczej znosić fakt istnienia własnych podobizn na propagandowych plakatach. - To straszne nie móc wrócić do własnego domu. Co prawda coraz rzadziej odwiedzam rodziców w obawie o ich bezpieczeństwo, ale nie wyobrażam sobie w ogóle nie mieć kontaktu - przyznała ze zgryzotą widoczną na twarzy. Najgorsze, że nikt nie miał czasu przebywać z Charlie non stop, żeby móc ochraniać ją poza oazą; dlaczego nie mogła pracować i mieszkać u Macmillanów? Może powinna porozmawiać o tym z małżonkiem… naprawdę pragnęła pomóc, za wszelką cenę, jednak póki co nie znalazła idealnego rozwiązania patowej sytuacji.
Pokiwała głową, gdy zdołała rozsiąść się wygodnie na kanapie. - Tony na pewno ci w tym pomoże - stwierdziła z uśmiechem, który zniknął dość szybko. - Wolałabym zrobić coś więcej niż tylko być… ale wierzę, że ta wojna skończy się wreszcie. Musi. - Naiwne życzenia miały głównie podnieść towarzyszkę na duchu. Nie chciała w końcu, żeby traciła nadzieję. Ten ogień należało podsycać, do końca. Zamyślona początkowo zignorowała pytanie, dopiero po długich sekundach ocknęła się z letargu mrugając szybko. - Hm? - spytała nieprzytomnie. - Ach, miesiąc. Piąty - zawahała się, ponieważ nie pamiętała tak dokładnie słów uzdrowiciela. Skupiła się raczej na tym, że jej brzuch był dość duży jak na ten poziom zaawansowania ciąży. Cień zmartwienia pojawił się w ciemnych oczach, choć na krótko. - Wyglądam jak beczka whisky, co? - zaśmiała się z zamiarem rozluźnienia atmosfery; dłonie jakoś automatycznie, w opiekuńczym geście przesunęły się po wypukłości.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Strach towarzyszył Charlie każdego dnia, nie tylko o siebie, ale i o innych. Bała się o Zakonników i sojuszników, którzy narażali swoje życie, czyli robili coś, na co jej nie wystarczyło odwagi. Nigdy nie było wiadomo, czy ci, którzy wychodzili z Oazy, jeszcze do niej wrócą. Ona nie wychodziła, to było jej pierwsze opuszczenie wyspy od czasu zamieszkania na niej w maju. Bała się też o własnych bliskich, bo choć wiedziała, że udało im się uciec z kraju, nie miała pojęcia, gdzie teraz byli i czy wszystko było w porządku. Rok temu zaginęła też jej siostra i spędziła pół roku w beznadziejnej niepewności ostatecznie zwieńczonej marcowymi tragicznymi wieściami o jej śmierci. Teraz, gdy piętnastego października miała przypaść rocznica zniknięcia Very, znów zaczęła dużo o niej rozmyślać. Pojawiały się czasem w głowie myśli, że to byłby dobry dzień, żeby dołączyć do zmarłych sióstr, ale potem przypominała sobie, że przecież była potrzebna w Oazie, że wciąż miała po co żyć mimo że życie które kiedyś wiodła przestało istnieć i to na wielu płaszczyznach, bo jedyne, co łączyło to stare życie z nowym to pasja do alchemii oraz powołanie do pomagania potrzebującym. Poza tym wszystko się zmieniło i to na gorsze. Nie chodziło tylko o pogorszenie się standardu życia. Dawniej nigdy nie żyła w zbytku, ale też nie brakowało jej niczego, w domu zawsze było jedzenie, miała też się w co ubrać i nie było żadnym problemem nabycie ingrediencji czy innych rzeczy niezbędnych w pracy alchemika. Teraz wszystkim musiała gospodarować bardzo rozsądnie, zarówno jedzeniem, jak i ingrediencjami, bo nie wiadomo, kiedy do Oazy dotrze kolejna dostawa. Swój pobyt w dworku Macmillanów musiała też wykorzystać do tego, by na ich terenach nazbierać sobie podstawowych ziół do zasuszenia i późniejszego użytku, bo na szczęście najprostsze medykamenty nie wymagały rzadkich, niedostępnych składników i zwykle wystarczało to, co mogła nazbierać w lasach. Trudniej było o składniki pochodzenia zwierzęcego i tu już musiała liczyć na dostawy. Tym, co było bardziej dokuczliwe niż niedobory jedzenia i ciasnota oazowej chatki było odcięcie od najbliższych. Swoich rodziców nie widziała od miesięcy i bardzo jej ich brakowało. Brakowało jej też możliwości swobodnego życia tam gdzie chciała bez strachu i bez oglądania się za siebie. Chciałaby móc pójść dokąd zechce nie bojąc się, że zostanie rozpoznana i ktoś na nią doniesie, lub co gorsza postanowi samodzielnie ją schwytać. A ona przecież nawet nie potrafiłaby się obronić! Brakowało też możliwości pracy w Mungu, choć obecny Mung i tak nie był miejscem, które niegdyś tak ceniła, bo dziś, nawet gdyby nie była poszukiwana, nie mogłaby realizować swego powołania w miejscu, które prowadziło krzywdzącą segregację i pomagało tylko wybranym.
Cieszyło ją to, że mogła pobyć u Macmillanów, bo to przecież była Kornwalia, jej ukochana Kornwalia, w której się urodziła i wychowała. W dodatku mogła spędzić trochę czasu z Anthonym i Rią, i choć nadal nie udało jej się do końca wyleczyć z zauroczenia, to miała nadzieję, że z czasem to minie. Przekonywała się, że to bezcelowe kochać kogoś, kto kochał inną i w dodatku był szczęśliwy, a Charlie nigdy nie chciałaby popsuć jego szczęścia. Pozostawało jej się cieszyć, że Anthony trafił na kobietę taką jak Ria, że nie zmuszono go do ślubu z jakąś paskudną, rozkapryszoną damą, z którą byłby nieszczęśliwy. Czasem Rii zazdrościła, ale wiedziała, że była Weasleyówna jest znacznie lepszą partnerką dla Macmillana, także z tego względu, że nie musiał wyrzekać się rodziny by z nią być. Nie przyznawała się do swoich uczuć ani Anthony’emu ani Rii nie chcąc niszczyć ich szczęścia, bała się też, że oboje by się od niej odsunęli, a tego przecież nie chciała, gdyż zależało jej na dobrych relacjach z obojgiem. O zauroczeniu nie wiedział nikt poza Susanne, której się niegdyś zwierzyła w wielkim zaufaniu.
- Wolałam czasy, kiedy nasze problemy były dużo bardziej błahe i przyziemne – przyznała; kto za tym nie tęsknił? Podejrzewała że każdy z nich wolałby martwić się takimi rzeczami jak kiedyś, w czasach pokoju, gdy towarzyszyły im zwykłe, normalne troski i nie trzeba było ciągle bać się o życie swoje i bliskich. – Kto by pomyślał, że tak zwyczajna, przeciętna, nudna wręcz osoba jak ja pewnego dnia stanie się poszukiwaną przestępczynią, której twarz będzie pokrywać pół Londynu? – Nigdy, nawet w najbardziej pesymistycznych rozważaniach, nie zakładała czegoś takiego. Owszem, pomagała Zakonowi od dawna, warzyła eliksiry, ale nigdy nie myślała, że ktoś się o niej dowie, i że będą jej poszukiwać na równi z tymi, którzy faktycznie podpadli wrogom. Tak jak Anthony, który popisał się brawurowym wyczynem w Stonehenge. Ona nigdy nie zrobiła niczego podobnego. Zawsze stała z tyłu, nie wychylała się, nie ryzykowała, a jednak ktoś się o niej dowiedział i tym samym musiała wyrzec się wolności by ratować swoje życie. Anthony zdawał się znosić to lepiej od niej, mimo że też swoje przeszedł; wciąż pamiętała jak rok temu potrzebował eliksirów uspokajających. – Moi rodzice musieli uciec za granicę, nie widziałam ich od maja i nie wiem gdzie są, dla bezpieczeństwa rzadko do nich pisuję i nigdy nie pytam o miejsce pobytu. Moja siostra, Vera, zaginęła i umarła prawie rok temu. We własnym domu też obecnie dla bezpieczeństwa nie mieszkam, choć nie ma dnia, żebym nie tęskniła za Kornwalią. W ostatnich miesiącach całym moim światem była Oaza i zaczęłam prawie zapominać o tym, jak żyje się… na zewnątrz. – To było niemal jak sen, zupełnie jakby jej przeszłość zwyczajnej alchemiczki była czymś, co wydarzyło się w jakimś innym życiu. Niby to tylko pół roku, ale wydawało jej się, jakby od przeszłości oddzielała ją szeroka i głęboka przepaść. – Jestem Anthony’emu naprawdę wdzięczna za to, że pozwolił mi tu być i że jest gotów dostarczyć mnie w miejsca, które pragnę odwiedzić. Pozostaje mi się cieszyć, że tamtego czerwcowego dnia ubiegłego roku los postawił go na mojej drodze – uśmiechnęła się na przekór wcześniejszym trudnym tematom, bo akurat wspomnienie poznania Anthony’ego było wesołe, choć tamtego dnia nie myślała, że mężczyzna, który uwolnił ją od kłopotliwego podarunku w kawiarni, będzie się w jej życiu pojawiać więcej razy, że pewnego dnia zostaną przyjaciółmi, że będą stać po tej samej stronie. Bo tym właśnie byli pomimo tego, że w skrytości serca była w nim zakochana. Oboje nie raz sobie nawzajem pomogli. – Teraz musisz przede wszystkim zadbać o siebie i dziecko – dodała, spoglądając na Rię. Kobieta w swoim obecnym stanie nie powinna wystawiać się na ryzyko, bo na szali było nie tylko jej życie. Zakonnicy na pewno byli w stanie to zrozumieć, nie posłaliby przecież ciężarnej na niebezpieczne akcje. – Nie jest tak źle – uśmiechnęła się nieco szerzej; sama nigdy nie była w ciąży więc nie wiedziała, jak ona by wyglądała. Jedynie mgliście pamiętała, kiedy jej mama była w ciąży z Helen, ale to było bardzo dawno temu. – Anthony na pewno bardzo się cieszy? – Choć gdyby nie wojna, pewnie wszyscy cieszyliby się jeszcze bardziej. Teraz trudno było zapomnieć o lęku, może nawet poczuciu winy, że sprowadza się nowe istnienie na tak parszywy świat? – Ja nie wiem, czy kiedykolwiek będę mogła… - zostać mamą, dopowiedziała już tylko w myślach. Nie wiadomo, czy uda jej się dożyć czasów, kiedy będzie mogła wyjść za mąż i urodzić własne dziecko. Bardzo by tego w przyszłości chciała, już po wojnie. Na ten moment pozostawało jej dawanie korepetycji cudzym dzieciom w Oazie, dzięki temu czuła się przynajmniej potrzebna, nawet jeśli stchórzyła i odsunęła się od działań Zakonu Feniksa. – Ale cóż, w Oazie też nie narzekam na brak zajęć. Skoro już muszę tam mieszkać, to staram się, żeby nie było to takie… pozbawione sensu. Pomagam innym i dzięki temu i mnie jest trochę lżej.
Cieszyło ją to, że mogła pobyć u Macmillanów, bo to przecież była Kornwalia, jej ukochana Kornwalia, w której się urodziła i wychowała. W dodatku mogła spędzić trochę czasu z Anthonym i Rią, i choć nadal nie udało jej się do końca wyleczyć z zauroczenia, to miała nadzieję, że z czasem to minie. Przekonywała się, że to bezcelowe kochać kogoś, kto kochał inną i w dodatku był szczęśliwy, a Charlie nigdy nie chciałaby popsuć jego szczęścia. Pozostawało jej się cieszyć, że Anthony trafił na kobietę taką jak Ria, że nie zmuszono go do ślubu z jakąś paskudną, rozkapryszoną damą, z którą byłby nieszczęśliwy. Czasem Rii zazdrościła, ale wiedziała, że była Weasleyówna jest znacznie lepszą partnerką dla Macmillana, także z tego względu, że nie musiał wyrzekać się rodziny by z nią być. Nie przyznawała się do swoich uczuć ani Anthony’emu ani Rii nie chcąc niszczyć ich szczęścia, bała się też, że oboje by się od niej odsunęli, a tego przecież nie chciała, gdyż zależało jej na dobrych relacjach z obojgiem. O zauroczeniu nie wiedział nikt poza Susanne, której się niegdyś zwierzyła w wielkim zaufaniu.
- Wolałam czasy, kiedy nasze problemy były dużo bardziej błahe i przyziemne – przyznała; kto za tym nie tęsknił? Podejrzewała że każdy z nich wolałby martwić się takimi rzeczami jak kiedyś, w czasach pokoju, gdy towarzyszyły im zwykłe, normalne troski i nie trzeba było ciągle bać się o życie swoje i bliskich. – Kto by pomyślał, że tak zwyczajna, przeciętna, nudna wręcz osoba jak ja pewnego dnia stanie się poszukiwaną przestępczynią, której twarz będzie pokrywać pół Londynu? – Nigdy, nawet w najbardziej pesymistycznych rozważaniach, nie zakładała czegoś takiego. Owszem, pomagała Zakonowi od dawna, warzyła eliksiry, ale nigdy nie myślała, że ktoś się o niej dowie, i że będą jej poszukiwać na równi z tymi, którzy faktycznie podpadli wrogom. Tak jak Anthony, który popisał się brawurowym wyczynem w Stonehenge. Ona nigdy nie zrobiła niczego podobnego. Zawsze stała z tyłu, nie wychylała się, nie ryzykowała, a jednak ktoś się o niej dowiedział i tym samym musiała wyrzec się wolności by ratować swoje życie. Anthony zdawał się znosić to lepiej od niej, mimo że też swoje przeszedł; wciąż pamiętała jak rok temu potrzebował eliksirów uspokajających. – Moi rodzice musieli uciec za granicę, nie widziałam ich od maja i nie wiem gdzie są, dla bezpieczeństwa rzadko do nich pisuję i nigdy nie pytam o miejsce pobytu. Moja siostra, Vera, zaginęła i umarła prawie rok temu. We własnym domu też obecnie dla bezpieczeństwa nie mieszkam, choć nie ma dnia, żebym nie tęskniła za Kornwalią. W ostatnich miesiącach całym moim światem była Oaza i zaczęłam prawie zapominać o tym, jak żyje się… na zewnątrz. – To było niemal jak sen, zupełnie jakby jej przeszłość zwyczajnej alchemiczki była czymś, co wydarzyło się w jakimś innym życiu. Niby to tylko pół roku, ale wydawało jej się, jakby od przeszłości oddzielała ją szeroka i głęboka przepaść. – Jestem Anthony’emu naprawdę wdzięczna za to, że pozwolił mi tu być i że jest gotów dostarczyć mnie w miejsca, które pragnę odwiedzić. Pozostaje mi się cieszyć, że tamtego czerwcowego dnia ubiegłego roku los postawił go na mojej drodze – uśmiechnęła się na przekór wcześniejszym trudnym tematom, bo akurat wspomnienie poznania Anthony’ego było wesołe, choć tamtego dnia nie myślała, że mężczyzna, który uwolnił ją od kłopotliwego podarunku w kawiarni, będzie się w jej życiu pojawiać więcej razy, że pewnego dnia zostaną przyjaciółmi, że będą stać po tej samej stronie. Bo tym właśnie byli pomimo tego, że w skrytości serca była w nim zakochana. Oboje nie raz sobie nawzajem pomogli. – Teraz musisz przede wszystkim zadbać o siebie i dziecko – dodała, spoglądając na Rię. Kobieta w swoim obecnym stanie nie powinna wystawiać się na ryzyko, bo na szali było nie tylko jej życie. Zakonnicy na pewno byli w stanie to zrozumieć, nie posłaliby przecież ciężarnej na niebezpieczne akcje. – Nie jest tak źle – uśmiechnęła się nieco szerzej; sama nigdy nie była w ciąży więc nie wiedziała, jak ona by wyglądała. Jedynie mgliście pamiętała, kiedy jej mama była w ciąży z Helen, ale to było bardzo dawno temu. – Anthony na pewno bardzo się cieszy? – Choć gdyby nie wojna, pewnie wszyscy cieszyliby się jeszcze bardziej. Teraz trudno było zapomnieć o lęku, może nawet poczuciu winy, że sprowadza się nowe istnienie na tak parszywy świat? – Ja nie wiem, czy kiedykolwiek będę mogła… - zostać mamą, dopowiedziała już tylko w myślach. Nie wiadomo, czy uda jej się dożyć czasów, kiedy będzie mogła wyjść za mąż i urodzić własne dziecko. Bardzo by tego w przyszłości chciała, już po wojnie. Na ten moment pozostawało jej dawanie korepetycji cudzym dzieciom w Oazie, dzięki temu czuła się przynajmniej potrzebna, nawet jeśli stchórzyła i odsunęła się od działań Zakonu Feniksa. – Ale cóż, w Oazie też nie narzekam na brak zajęć. Skoro już muszę tam mieszkać, to staram się, żeby nie było to takie… pozbawione sensu. Pomagam innym i dzięki temu i mnie jest trochę lżej.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Strach pozostawał najsilniejszą z emocji krążącą dzisiaj po całym kraju. Lęk o najbliższych, o przyszłość, o byt, wyżywienie, schronienie przed najgorszym… przeciwności losu piętrzyły się nieubłaganie, bezlitośnie, nie oszczędzając nikogo. To, że Ria czuła się bezpieczna w murach Puddlemere nie oznaczało, że życie było usłane różami - róże posiadały także kolce. Bezsilność oraz niezwykłe zatroskanie o losy męża górowały nad wszelkimi innymi problemami, choć nadal pozostawały jedynie wierzchołkiem tego piętrzącego się wzniesienia. Nie powinna narzekać, gdy wiodła tak beztroskie życie jak na obecne standardy, ale olbrzymia porcja stresu nie wpływała dobrze ani na rudowłosą, ani dziecko rozwijające się pod sercem. Zaprzyjaźniona uzdrowicielka nieustannie przestrzegała pacjentkę przed czynnikami emocjonalnymi, ale jak podczas wojny zachować spokój? Jak będąc niemal samotną w obszernym dworku skierować myśli na coś innego niż trupy ścielące ulice? Owszem, próbowała zająć się czymkolwiek, w każdej mijającej minucie, acz pomysły muszą się kiedyś skończyć. Pozostawała więc pustka; trudna do ujarzmienia impulsywną, gniewną naturą. Za wszelką cenę pragnęła walczyć o dobro innych - świadomość związanych rąk paliła, dokładając tym samym kolejną warstwę wzrastającej kupki problemów.
Dziś wolała o tym nie myśleć, zamknąć się na wewnętrzne emocje, bardziej skupiając się na osobie Charlie. To ona została poszkodowana przez aktualną sytuację polityczno-społeczną, to ona zapewne płakała nocami za utraconym życiem. Normalnością, jakiej prędzej doświadczała w przesadnie bogatej posiadłości niż biednych warunkach Oazy. Macmillan współczuła koleżance z całego serca, nie wiedząc jednak jak pomóc. Nie tak do końca, posiadała w końcu niewielki, bliżej nieokreślony zarys pomysłu, ale czy takie rzeczy były w ogóle możliwe do zrealizowania? Niestety, stając się częścią rodziny Tony’ego, utraciła też większość wolności posiadaną jeszcze przed zmianą nazwiska; jakkolwiek stanowiło to wyraźną niedogodność, czarownica nie miała na nią żadnego wpływu. Tę część siebie poświęciła dla miłości, bez względu na wyboistą ścieżkę prowadzącą do tego miejsca. Nie żałowała. Zrobiłaby to jeszcze raz, gdyby ktoś ponownie podstawił pod piegowaty nos podobną alternatywę - po prostu tak cholernie ciężko było odnaleźć w tym wszystkim kompromis, nawet po kilku miesiącach wspólnego życia.
Patrzyła na Leightonównę z sympatią, ale nie współczuciem ani łaską. Nie chciałaby przecież zrazić kobiety do siebie, kibicowała jej i życzyła jak najlepiej. Nie miała nawet pojęcia o połowie wydarzeń mających miejsce w życiu blondynki; gdyby o nich wiedziała, uznałaby czarownicę za prawdziwie silną oraz odważną, nieważne, co myślała o samej sobie. Nie poddawała się walcząc nie tylko o siebie, ale również o innych mieszkańców wyspy, pomimo osobistych tragedii. To świadczyłoby o ukrytej mocy i tą Ria dostrzegłaby z pewnością. Niestety, obecnie przed ciemnymi oczami malowała się wychudzona, zmęczona sylwetka będąca cieniem dawnej Charlie. I w tym momencie Rhiannon zaczęła rozmyślać nad tysiącami sposobów na skuteczną pomoc, ponieważ kilka dni odpoczynku nie załatwi sprawy na dłuższą metę.
- Och tak, gdzie się podziały czasy, kiedy prawdziwą tragedią był odwołany mecz… - westchnęła z nostalgią i nieobecnym spojrzeniem. Minęło kilka tygodni odkąd nie latała dla Harpii, a miała wrażenie, że to już cała wieczność bezczynności. Nie chodziło jedynie o obecny stan zdrowia, drużyny, jeśli jeszcze istniały, to pozostawały otwarte wyłącznie dla popierających reżim nieprawego rządu. Jakże ta myśl wydawała się teraz idiotyczna… - Jestem szczerze zaskoczona, że uznali cię za tak niebezpieczną, choć możliwe, że już sama znajomość alchemii na zaawansowanym poziomie może przerazić oponentów. - Nie znała się na eliksirach, ale podejrzewała, że część z nich nie leczyły, a raniły. Może to w tym wyczuli zagrożenie? Ostatecznie ona, Macmillan, potrafiła jedynie latać na miotle, co można uznać za dużo mniej szkodliwe. - Charlie, potwornie mi przykro. Mogę ci jakoś pomóc? - spytała z troską w głosie, dłoń przesuwając na ramię koleżanki. Nie wiedziała co jeszcze powiedzieć, jak pocieszyć w tak paskudnym momencie. Kiedy została bez rodziny, która wspierałaby ją w tych paskudnych momentach. Rudowłosa po cichu żywiła nadzieję, że będzie w stanie coś dla niej zrobić, choć brakowało konkretnych, realnych pomysłów. - Może zostań z nami? Tony na pewno nie miałby nic przeciwko, jestem też pewna, że Puddlemere będzie wdzięczne za twoje umiejętności - zaproponowała. - Wiem, że chcesz pomagać mieszkańcom Oazy, ale zawsze możesz wybierać się tam z kimś z Zakonu, choćby z moim mężem. I tak bywa tam często. - W głosie dało się wyczuć zmęczenie tą sytuacją, ale w żadnym razie czarownica nie zamierzała narzekać. Nie miała na co tak naprawdę. - Ewentualnie mogłyby kursować listy z zamówieniami na konkretne specyfiki, a pomoc tamtejszym osobom nie musi odbywać się codziennie, ich też można odwiedzać albo oni mogą odwiedzić nas. Wiadomo, że trzeba byłoby to jakoś rozsądnie zaplanować, żeby nikt niepowołany nie odkrył tamtejszego schronienia, ale wydaje mi się, że czułabyś się tutaj lepiej. Mniej samotna. Oczywiście nie musisz podejmować decyzji teraz, ale zastanowisz się nad tym? - poprosiła, robiąc niemalże minę słodkiego pieska, który domaga się jedzenia bądź pieszczot od swego ludzkiego przyjaciela. Cóż, w tej prośbie krył się też gram egoizmu, ponieważ Ria z chęcią widziałaby na dworze więcej znajomych twarzy. Takich, przy których mogłaby być sobą, bez zmartwień o każde wypowiedziane słowo bądź gest. Choć musiała przyznać, że Macmillanowie i tak oznaczali się ogromną tolerancją na tle zachowania innych osób.
- Wiem, wiem, staram się - wyrzekła odrobinę smutno. Słyszała to już setki razy, od każdego. Oczywiście, że dbała o dziecko, starała się, ale z nieustannymi zmartwieniami na duszy wychodziło różnie. Musiała jeszcze poczekać, jakiś rok? Wtedy mogłaby aktywniej uczestniczyć w konflikcie. Oby nie było za późno… - Mówisz to z grzeczności, prawda? - Parsknęła śmiechem, chcąc mimo wszystko nadać ciężkiej atmosferze choćby odrobinę lekkości. - Bardzo martwiłam się, że przez niesprzyjające okoliczności będzie zły bądź załamany, ale… tak, bardzo się ucieszył. I ja… mimo wszystko też się cieszę - przyznała. Delikatny uśmiech rozświetlił zmęczoną twarz. - Jednak wolałabym, aby było już na świecie - dodała z niewielkim rozbawieniem. Oczekiwanie było najgorsze! Dodatkowo Rhiannon nie należała do najbardziej cierpliwych osóbek, co wzmagało pojawiającą się czasem irytację. - Na pewno będziesz mogła. Ten koszmar wreszcie minie i miłość odnajdzie drogę do ciebie. - O naiwności, o nieświadomości uczuć samej Leightonówny. Żyjąc w błogiej niewiedzy czarownica mogła jedynie wyrazić nadzieję, spróbować podeprzeć na duchu. Pomimo beznadziei losu nie mogły tracić wiary w osiągnięciu nawet najbłahszych celów. Przyziemność też jest ważna.
Dziś wolała o tym nie myśleć, zamknąć się na wewnętrzne emocje, bardziej skupiając się na osobie Charlie. To ona została poszkodowana przez aktualną sytuację polityczno-społeczną, to ona zapewne płakała nocami za utraconym życiem. Normalnością, jakiej prędzej doświadczała w przesadnie bogatej posiadłości niż biednych warunkach Oazy. Macmillan współczuła koleżance z całego serca, nie wiedząc jednak jak pomóc. Nie tak do końca, posiadała w końcu niewielki, bliżej nieokreślony zarys pomysłu, ale czy takie rzeczy były w ogóle możliwe do zrealizowania? Niestety, stając się częścią rodziny Tony’ego, utraciła też większość wolności posiadaną jeszcze przed zmianą nazwiska; jakkolwiek stanowiło to wyraźną niedogodność, czarownica nie miała na nią żadnego wpływu. Tę część siebie poświęciła dla miłości, bez względu na wyboistą ścieżkę prowadzącą do tego miejsca. Nie żałowała. Zrobiłaby to jeszcze raz, gdyby ktoś ponownie podstawił pod piegowaty nos podobną alternatywę - po prostu tak cholernie ciężko było odnaleźć w tym wszystkim kompromis, nawet po kilku miesiącach wspólnego życia.
Patrzyła na Leightonównę z sympatią, ale nie współczuciem ani łaską. Nie chciałaby przecież zrazić kobiety do siebie, kibicowała jej i życzyła jak najlepiej. Nie miała nawet pojęcia o połowie wydarzeń mających miejsce w życiu blondynki; gdyby o nich wiedziała, uznałaby czarownicę za prawdziwie silną oraz odważną, nieważne, co myślała o samej sobie. Nie poddawała się walcząc nie tylko o siebie, ale również o innych mieszkańców wyspy, pomimo osobistych tragedii. To świadczyłoby o ukrytej mocy i tą Ria dostrzegłaby z pewnością. Niestety, obecnie przed ciemnymi oczami malowała się wychudzona, zmęczona sylwetka będąca cieniem dawnej Charlie. I w tym momencie Rhiannon zaczęła rozmyślać nad tysiącami sposobów na skuteczną pomoc, ponieważ kilka dni odpoczynku nie załatwi sprawy na dłuższą metę.
- Och tak, gdzie się podziały czasy, kiedy prawdziwą tragedią był odwołany mecz… - westchnęła z nostalgią i nieobecnym spojrzeniem. Minęło kilka tygodni odkąd nie latała dla Harpii, a miała wrażenie, że to już cała wieczność bezczynności. Nie chodziło jedynie o obecny stan zdrowia, drużyny, jeśli jeszcze istniały, to pozostawały otwarte wyłącznie dla popierających reżim nieprawego rządu. Jakże ta myśl wydawała się teraz idiotyczna… - Jestem szczerze zaskoczona, że uznali cię za tak niebezpieczną, choć możliwe, że już sama znajomość alchemii na zaawansowanym poziomie może przerazić oponentów. - Nie znała się na eliksirach, ale podejrzewała, że część z nich nie leczyły, a raniły. Może to w tym wyczuli zagrożenie? Ostatecznie ona, Macmillan, potrafiła jedynie latać na miotle, co można uznać za dużo mniej szkodliwe. - Charlie, potwornie mi przykro. Mogę ci jakoś pomóc? - spytała z troską w głosie, dłoń przesuwając na ramię koleżanki. Nie wiedziała co jeszcze powiedzieć, jak pocieszyć w tak paskudnym momencie. Kiedy została bez rodziny, która wspierałaby ją w tych paskudnych momentach. Rudowłosa po cichu żywiła nadzieję, że będzie w stanie coś dla niej zrobić, choć brakowało konkretnych, realnych pomysłów. - Może zostań z nami? Tony na pewno nie miałby nic przeciwko, jestem też pewna, że Puddlemere będzie wdzięczne za twoje umiejętności - zaproponowała. - Wiem, że chcesz pomagać mieszkańcom Oazy, ale zawsze możesz wybierać się tam z kimś z Zakonu, choćby z moim mężem. I tak bywa tam często. - W głosie dało się wyczuć zmęczenie tą sytuacją, ale w żadnym razie czarownica nie zamierzała narzekać. Nie miała na co tak naprawdę. - Ewentualnie mogłyby kursować listy z zamówieniami na konkretne specyfiki, a pomoc tamtejszym osobom nie musi odbywać się codziennie, ich też można odwiedzać albo oni mogą odwiedzić nas. Wiadomo, że trzeba byłoby to jakoś rozsądnie zaplanować, żeby nikt niepowołany nie odkrył tamtejszego schronienia, ale wydaje mi się, że czułabyś się tutaj lepiej. Mniej samotna. Oczywiście nie musisz podejmować decyzji teraz, ale zastanowisz się nad tym? - poprosiła, robiąc niemalże minę słodkiego pieska, który domaga się jedzenia bądź pieszczot od swego ludzkiego przyjaciela. Cóż, w tej prośbie krył się też gram egoizmu, ponieważ Ria z chęcią widziałaby na dworze więcej znajomych twarzy. Takich, przy których mogłaby być sobą, bez zmartwień o każde wypowiedziane słowo bądź gest. Choć musiała przyznać, że Macmillanowie i tak oznaczali się ogromną tolerancją na tle zachowania innych osób.
- Wiem, wiem, staram się - wyrzekła odrobinę smutno. Słyszała to już setki razy, od każdego. Oczywiście, że dbała o dziecko, starała się, ale z nieustannymi zmartwieniami na duszy wychodziło różnie. Musiała jeszcze poczekać, jakiś rok? Wtedy mogłaby aktywniej uczestniczyć w konflikcie. Oby nie było za późno… - Mówisz to z grzeczności, prawda? - Parsknęła śmiechem, chcąc mimo wszystko nadać ciężkiej atmosferze choćby odrobinę lekkości. - Bardzo martwiłam się, że przez niesprzyjające okoliczności będzie zły bądź załamany, ale… tak, bardzo się ucieszył. I ja… mimo wszystko też się cieszę - przyznała. Delikatny uśmiech rozświetlił zmęczoną twarz. - Jednak wolałabym, aby było już na świecie - dodała z niewielkim rozbawieniem. Oczekiwanie było najgorsze! Dodatkowo Rhiannon nie należała do najbardziej cierpliwych osóbek, co wzmagało pojawiającą się czasem irytację. - Na pewno będziesz mogła. Ten koszmar wreszcie minie i miłość odnajdzie drogę do ciebie. - O naiwności, o nieświadomości uczuć samej Leightonówny. Żyjąc w błogiej niewiedzy czarownica mogła jedynie wyrazić nadzieję, spróbować podeprzeć na duchu. Pomimo beznadziei losu nie mogły tracić wiary w osiągnięciu nawet najbłahszych celów. Przyziemność też jest ważna.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Pokój kwiatowy
Szybka odpowiedź