Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Kuchnia znajdująca się w mieszkaniu Gwen wygląda niczym najświeższy, mugolski krzyk mody. Jest dość przestronna i jasna, urządzona w bieli i miętowym kolorze, z drewnianą podłogą. Lodówka i kuchenka wyglądają zawsze na czyste i zadbane: umiejętność czarowana pozwala właścicielce na sprawne i dokładne wyczyszczenie ich. Na środku pomieszczenia znajduje się też sześcioosobowy stół, często zawalony gazetami, książkami, szkicami, ołówkami… i masą innych bibelotów, które akurat Gwen zniosła do kuchni. Rzeczy jednak zwykle ułożone są tak, aby przynajmniej jedno miejsce nadawało się do natychmiastowego spożycia posiłku.
| 27 listopada
Zdobycie ingrediencji nie było obecnie szczególnie proste, ale Gwen udało się zakupić pewną ilość takich, które powinny sprawdzić się jej w prostych wywarach. Dlatego też wkrótce po wróceniu z zakupów rozłożyła w kuchni kociołek, księgę i jeszcze zapakowane w torbie ingrediencję, chcąc sprawdzić, jak uda jej się uwarzenie przynajmniej jednego, prostego eliksiru.
Zaczęła przeszukiwać książkę w poszukiwaniu jakiegoś prostego eliksiru, który (być może) miałby szanse na udanie się. Tak trafiła na eliksir Vocis – nieszkodliwy i nieszczególnie przydatny, ale powinien sprawdzić się jako rozgrzewka. Przygotowała więc serce, którym według przepisu miała być wydzielina korniczaka. Znalazła informacje, że ten składnik jest ingrediencją pulgawą, dlatego zaczęła wyciągać z torby inne składniki. Potrzebowała jeszcze trzech zwierzęcych i trzech roślinnych, wyjęła więc robaczywe jabłko, cykorię oraz bluszcz pospolity, a także jaja bahanki, kieł węża i trującą wydzielinę ze skóry żaby.
Podeszła do kociołka i włączyła palnik, przygotowując eliksir. Wrzuciła do niego serce oraz pozostałe sześć ingrediencji, mieszając wywar i modląc się, aby tym razem wyszedł jej bez większych przygód. Oby tylko ta kuchnia nie wyleciała w powietrze…
| próbuję stworzyć eliksir Vocis (st 30)
Zdobycie ingrediencji nie było obecnie szczególnie proste, ale Gwen udało się zakupić pewną ilość takich, które powinny sprawdzić się jej w prostych wywarach. Dlatego też wkrótce po wróceniu z zakupów rozłożyła w kuchni kociołek, księgę i jeszcze zapakowane w torbie ingrediencję, chcąc sprawdzić, jak uda jej się uwarzenie przynajmniej jednego, prostego eliksiru.
Zaczęła przeszukiwać książkę w poszukiwaniu jakiegoś prostego eliksiru, który (być może) miałby szanse na udanie się. Tak trafiła na eliksir Vocis – nieszkodliwy i nieszczególnie przydatny, ale powinien sprawdzić się jako rozgrzewka. Przygotowała więc serce, którym według przepisu miała być wydzielina korniczaka. Znalazła informacje, że ten składnik jest ingrediencją pulgawą, dlatego zaczęła wyciągać z torby inne składniki. Potrzebowała jeszcze trzech zwierzęcych i trzech roślinnych, wyjęła więc robaczywe jabłko, cykorię oraz bluszcz pospolity, a także jaja bahanki, kieł węża i trującą wydzielinę ze skóry żaby.
Podeszła do kociołka i włączyła palnik, przygotowując eliksir. Wrzuciła do niego serce oraz pozostałe sześć ingrediencji, mieszając wywar i modląc się, aby tym razem wyszedł jej bez większych przygód. Oby tylko ta kuchnia nie wyleciała w powietrze…
| próbuję stworzyć eliksir Vocis (st 30)
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 23
'k100' : 23
Kociołek bulgotał, gdy Gwen dodawała do niego kolejne składniki, ale nie wybuchł. Po dłuższym czasie okazało się, że próba dziewczyny najwyraźniej się powiodła: mieszanka przybrała konsystencje, którą malarka pamiętała ze szkoły. Uśmiechając się w duchu wyłączyła palnik, przelewając eliksir do fiolki i zaczęła sprzątać bałagan.
Nie miała ochoty zapeszać zwycięstwa: jeden udany eliksir na dzień wystarczy, pewnie niedługo spróbuje uwarzyć ich nieco więcej. Zabrała się za mycie kociołka, aby następnie zacząć chować w bezpieczne miejsce wszystkie przyrządy, gotowy eliksir oraz księgę. Nie chciała przecież aby przypadkowi, mugolscy goście wpadli na te niezbyt typowe przedmioty. Mogliby tylko się wystraszyć, a tego Gwen zdecydowanie nie chciała.
| zt
Nie miała ochoty zapeszać zwycięstwa: jeden udany eliksir na dzień wystarczy, pewnie niedługo spróbuje uwarzyć ich nieco więcej. Zabrała się za mycie kociołka, aby następnie zacząć chować w bezpieczne miejsce wszystkie przyrządy, gotowy eliksir oraz księgę. Nie chciała przecież aby przypadkowi, mugolscy goście wpadli na te niezbyt typowe przedmioty. Mogliby tylko się wystraszyć, a tego Gwen zdecydowanie nie chciała.
| zt
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
| 16 grudnia
Betty plątała się pod nogami Gwen, domagając się uwagi. Dziewczyna jednak stanowczo odsuwała szczenię, chcąc poświęcić trochę czasu na warzenie eliksirów. Naprawdę miała zamiar trochę rozwinąć się w tej dziedzinie, choćby dla swojej własnej satysfakcji. Nie celowała jednak w trudne mikstury, ale wciąż w te najbardziej podstawowe, które – kto wie – mogłyby jej się przydać w użytku codziennym.
Ubrana w prostą sukienkę na którą nałożyła fartuszek do gotowania, zabrała się do pracy. Położyła na kuchence kociołek, a na stoliku – jak zwykle – ingrediencje, fiolki i książkę, do której miała zamiar zaglądać w trakcie warzenia. Gdy wszystko było gotowe, wyprosiła Betty z kuchni, zamykając za nią drzwi. Czarny pies dobijał się łapą do wnętrza pomieszczenia, chcąc spędzać czas z właścicielką, jednak malarka była stanowcza: szczenię w tych samych ścianach co ogień i wybuchowe eliksiry to było zdecydowanie złe pomieszczenie.
Biorąc głęboki oddech, Gwen zaczęła przeszukiwać książkę w poszukiwaniu interesującego ją eliksiru. W końcu natrafiła na antidotum podstawowe. Przejrzała szybko posiadane przez siebie składniki i po uznaniu, że ma wszystko, co jest jej do tego potrzebne, zabrała się do pracy. W końcu kto wie, może taka podstawowa odtrutka kiedyś się jej przyda, w końcu czasy były trudne.
Cały czas przyglądając się instrukcji, Gwen zaczęła przygotowywać wszystkie elementy. Wyciągnęła bezoar, który miał stanowić serce eliksiru. Była to ingrediencja szlachetna pochodzenia zwierzęcego. Chwilę później zaczęła wyszukiwać kolejne składniki. Wyciągnęła ślinę węża eskulapa, rozmaryn, rumianek oraz wodną gwiazdę. Miała nadzieję, że dzięki temu połączeniu eliksir się uda.
Podeszła do kociołka, zapaliła ogień i stopniowo zaczęła dodawać do niego składniki, wstrzymując oddech.
| próbuję zrobić antidotum podstawowe [st 40]
Betty plątała się pod nogami Gwen, domagając się uwagi. Dziewczyna jednak stanowczo odsuwała szczenię, chcąc poświęcić trochę czasu na warzenie eliksirów. Naprawdę miała zamiar trochę rozwinąć się w tej dziedzinie, choćby dla swojej własnej satysfakcji. Nie celowała jednak w trudne mikstury, ale wciąż w te najbardziej podstawowe, które – kto wie – mogłyby jej się przydać w użytku codziennym.
Ubrana w prostą sukienkę na którą nałożyła fartuszek do gotowania, zabrała się do pracy. Położyła na kuchence kociołek, a na stoliku – jak zwykle – ingrediencje, fiolki i książkę, do której miała zamiar zaglądać w trakcie warzenia. Gdy wszystko było gotowe, wyprosiła Betty z kuchni, zamykając za nią drzwi. Czarny pies dobijał się łapą do wnętrza pomieszczenia, chcąc spędzać czas z właścicielką, jednak malarka była stanowcza: szczenię w tych samych ścianach co ogień i wybuchowe eliksiry to było zdecydowanie złe pomieszczenie.
Biorąc głęboki oddech, Gwen zaczęła przeszukiwać książkę w poszukiwaniu interesującego ją eliksiru. W końcu natrafiła na antidotum podstawowe. Przejrzała szybko posiadane przez siebie składniki i po uznaniu, że ma wszystko, co jest jej do tego potrzebne, zabrała się do pracy. W końcu kto wie, może taka podstawowa odtrutka kiedyś się jej przyda, w końcu czasy były trudne.
Cały czas przyglądając się instrukcji, Gwen zaczęła przygotowywać wszystkie elementy. Wyciągnęła bezoar, który miał stanowić serce eliksiru. Była to ingrediencja szlachetna pochodzenia zwierzęcego. Chwilę później zaczęła wyszukiwać kolejne składniki. Wyciągnęła ślinę węża eskulapa, rozmaryn, rumianek oraz wodną gwiazdę. Miała nadzieję, że dzięki temu połączeniu eliksir się uda.
Podeszła do kociołka, zapaliła ogień i stopniowo zaczęła dodawać do niego składniki, wstrzymując oddech.
| próbuję zrobić antidotum podstawowe [st 40]
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 31
'k100' : 31
Wyglądało na to, że eliksir się udał. Gwen przelała do go fiolki, odkładając go na stół. Przygryzła na chwilę wargi, myśląc nad tym, co powinna zrobić teraz. Przypomniała sobie jednak, że przecież kupiła jeszcze jedną sztukę bezoaru, w związku z czym postanowiła ponowić próbę. W końcu skoro udało jej się za pierwszym razem to może i za drugim wyjdzie? Musiała sprawdzić, czy eliksir wyszedł za sprawą przypadku, czy też przez jej umiejętności.
Po wyczyszczeniu kociołka zaczęła więc ponownie wrzucać do niego te same składniki. Bezoar, ślina węża eskulapa, rozmaryn, rumianek i wodna gwiazda wylądowały w kociołku w tej samej kolejności co poprzednio, a malarka znów wstrzymała oddech. Nie był to wprawdzie żaden skomplikowany eliksir, ale Gwen nie była szczególnie pewna swoich umiejętności. Przeciwnie: choć coraz lepiej dawała sobie radę w magii to bezustannie czuła, że wie zbyt mało.
Za sobą bezustannie słyszała dobijanie się do drzwi Betty, która nieco ją rozpraszała. Rudowłosa wiedziała jednak, że jeśli pójdzie skarcić szczeniaka to i tak po chwili spojrzy na jej urocze oczka i z westchnieniem wpuści ją do kuchni. Cóż, Gwen nie miała szczególnie silnej woli, jeśli chodzi o to puszyste zwierzątko.
| próbuję zrobić antidotum podstawowe [st 40]
Po wyczyszczeniu kociołka zaczęła więc ponownie wrzucać do niego te same składniki. Bezoar, ślina węża eskulapa, rozmaryn, rumianek i wodna gwiazda wylądowały w kociołku w tej samej kolejności co poprzednio, a malarka znów wstrzymała oddech. Nie był to wprawdzie żaden skomplikowany eliksir, ale Gwen nie była szczególnie pewna swoich umiejętności. Przeciwnie: choć coraz lepiej dawała sobie radę w magii to bezustannie czuła, że wie zbyt mało.
Za sobą bezustannie słyszała dobijanie się do drzwi Betty, która nieco ją rozpraszała. Rudowłosa wiedziała jednak, że jeśli pójdzie skarcić szczeniaka to i tak po chwili spojrzy na jej urocze oczka i z westchnieniem wpuści ją do kuchni. Cóż, Gwen nie miała szczególnie silnej woli, jeśli chodzi o to puszyste zwierzątko.
| próbuję zrobić antidotum podstawowe [st 40]
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 1
'k100' : 1
To miał być spokojny dzień, niestety się nie udało. Gwendolyn zabrała się za warzenie eliksirów, zza drzwi dobiegało ją nieustannie chrobotanie, zwierzak próbował się wydostać, niestety znajdujący się blisko kociołka stanowił większe zagrożenie niż za drzwiami — przynajmniej tak mogłoby się zdawać. Rozproszona dźwiękami po drugiej stronie Gwen nie skupiła się na dostatecznym przeczyszczeniu kociołka z poprzedniej mikstury. Wymieszane składniki, gdy tylko zostały podgrzane do odpowiedniej temperatury, weszły ze sobą w przedziwną reakcję. Substancja, która miała stać się lada moment prostym antidotum przybrała jaskrawo zieloną barwę, która podwajała swoją objętość w naczyniu z każdą następującą sekundą. Gwen nie miała szans na reakcję, to wszystko działo się w zatrważającym tempie. Zielonkawa substancja wylała się z kotła, a kiedy zetknęła z ogniem wybuchła szmaragdowym płomieniem. Eksplozja odrzuciła Gwendolyn w tył, czarownica upadła na ziemię, tracąc na moment przytomność, kozioł został rozerwany, a wszystko co znajdowało się w pobliżu zostało odrzucone aż do ścian. Wybuch zniszczył doszczętnie całą kuchnie, zielone płomienie zajęły większość mebli, budynek zadrżał w posadach. Woda trysnęła z kranu, cucąc czarownicę, ale choć pryskała we wszystkie strony nie była w stanie ugasić niezwykłego, zielonego ognia.
Gwendolyn musiała natychmiast podjąć określone kroki. Mogła ratować siebie i zwierzaka, wystarczyło uciec z mieszkania nim płomienie zajmą je całe lub spróbować ugasić ogień — należy to traktować jak duży pożar, którego nie ugasi niewielka ilość wody. Do wątku może dołączyć dowolna postać, która uratuje Gwen lub pomoże uporać się z tym problemem. W innym wypadku mieszkanie, a może i cała kamienica zostanie zniszczona.
Gwendolyn musiała natychmiast podjąć określone kroki. Mogła ratować siebie i zwierzaka, wystarczyło uciec z mieszkania nim płomienie zajmą je całe lub spróbować ugasić ogień — należy to traktować jak duży pożar, którego nie ugasi niewielka ilość wody. Do wątku może dołączyć dowolna postać, która uratuje Gwen lub pomoże uporać się z tym problemem. W innym wypadku mieszkanie, a może i cała kamienica zostanie zniszczona.
| 16 grudnia
Martwiłem się, co tu dużo mówić. W normalnych okolicznościach może dałbym spokój, podejrzewając niebezpieczne skomplikowanie się relacji mojej i Gwen. Zaczęło się niewinnie, ale w tym wszystkim mogło coś się pojawić, coś kompletnie nierozsądnego. Były to tylko moje przypuszczenia, które starałem się zagłuszać głosem rozsądku, tłumacząc sobie wszystko jej ciepłym usposobieniem, ale nie mogłem tego wykluczyć. Nie chciałem robić jej niepotrzebnych nadziei ani narażać jej honoru, szanowałem Gwendolyn.
Przyznam z wielkim wstydem, gdzieś tam głęboko w sobie, odrobinę mnie kusiło. Wbrew wszystkiemu w co wierzyłem, może jednak potrzebowałem w życiu jakiegoś większego ciepła. Potrzebowałem miłości? Broniłem się przed nią przez większość swojego życia, podporządkowując je rozsądnym wyborom. Mimo to, mimo pozoru spełnienia, zdarzały się sporadyczne momenty, gdy czułem się niekompletny. Czegoś mi brakowało... lub kogoś. Czyżby właśnie tego?
Myślami mimowolnie wróciłem do Dei, zaraz jednak zastąpił je nieprzyjemny dreszcz. Nie, Dei była kiedyś, teraz jest Deirdre, Śmierciożerczyni gotowa wykorzystać słabość, bezlitosna wobec Zakonnika. Doprawdy, uczucia to istne szaleństwo.
Wspinałem się po klatce schodowej, kierując swoje kroki do mieszkania Gwen. Tak naprawdę miałem tylko jeden cel, sprawdzić czy jest bezpieczna. Kontakt urwał się raptownie, a w tych czasach można zakładać najgorsze. Jeśli jednak chodziło o coś innego, najwyższa pora wyjaśnić sprawę. Z ironicznym rozbawieniem uświadomiłem sobie, że przecież Gwen może nawet nie wiedzieć, że jestem żonaty. Wydawało mi się to czymś oczywistym, ze względu na moje pochodzenie.
Wtem z rozważań wyrwał mnie gryzący zamach dymu. Od razu przyspieszyłem, z rozpędu wpadając do jej mieszkania. Powitały mnie zielone płomienie, zupełnie od jakiegoś złowrogiego zaklęcia.
- Gwen! - krzyknąłem, szukając jej wzrokiem.
Była w kuchni, przemoczona i nieco skołowana, dopiero jakby teraz odzyskała przytomność. Niewiele myśląc sięgnąłem za różdżkę.
- Nebula exstiguere - wyskandowałem, próbując zdusić płomienie, nim te strawią cały budynek.
Martwiłem się, co tu dużo mówić. W normalnych okolicznościach może dałbym spokój, podejrzewając niebezpieczne skomplikowanie się relacji mojej i Gwen. Zaczęło się niewinnie, ale w tym wszystkim mogło coś się pojawić, coś kompletnie nierozsądnego. Były to tylko moje przypuszczenia, które starałem się zagłuszać głosem rozsądku, tłumacząc sobie wszystko jej ciepłym usposobieniem, ale nie mogłem tego wykluczyć. Nie chciałem robić jej niepotrzebnych nadziei ani narażać jej honoru, szanowałem Gwendolyn.
Przyznam z wielkim wstydem, gdzieś tam głęboko w sobie, odrobinę mnie kusiło. Wbrew wszystkiemu w co wierzyłem, może jednak potrzebowałem w życiu jakiegoś większego ciepła. Potrzebowałem miłości? Broniłem się przed nią przez większość swojego życia, podporządkowując je rozsądnym wyborom. Mimo to, mimo pozoru spełnienia, zdarzały się sporadyczne momenty, gdy czułem się niekompletny. Czegoś mi brakowało... lub kogoś. Czyżby właśnie tego?
Myślami mimowolnie wróciłem do Dei, zaraz jednak zastąpił je nieprzyjemny dreszcz. Nie, Dei była kiedyś, teraz jest Deirdre, Śmierciożerczyni gotowa wykorzystać słabość, bezlitosna wobec Zakonnika. Doprawdy, uczucia to istne szaleństwo.
Wspinałem się po klatce schodowej, kierując swoje kroki do mieszkania Gwen. Tak naprawdę miałem tylko jeden cel, sprawdzić czy jest bezpieczna. Kontakt urwał się raptownie, a w tych czasach można zakładać najgorsze. Jeśli jednak chodziło o coś innego, najwyższa pora wyjaśnić sprawę. Z ironicznym rozbawieniem uświadomiłem sobie, że przecież Gwen może nawet nie wiedzieć, że jestem żonaty. Wydawało mi się to czymś oczywistym, ze względu na moje pochodzenie.
Wtem z rozważań wyrwał mnie gryzący zamach dymu. Od razu przyspieszyłem, z rozpędu wpadając do jej mieszkania. Powitały mnie zielone płomienie, zupełnie od jakiegoś złowrogiego zaklęcia.
- Gwen! - krzyknąłem, szukając jej wzrokiem.
Była w kuchni, przemoczona i nieco skołowana, dopiero jakby teraz odzyskała przytomność. Niewiele myśląc sięgnąłem za różdżkę.
- Nebula exstiguere - wyskandowałem, próbując zdusić płomienie, nim te strawią cały budynek.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Artur Longbottom' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 57
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 57
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Obudziła się, leżąc na podłodze własnej kuchni. Czuła, jak otacza ją nieprzyjemna wilgoć, a od przodu (to chyba był przód?) bucha gorąc; słyszała trzask ognia i jęczenie przerażonej Betty dobiegające zza drzwi. Początkowo nie potrafiła jednak połączyć wszystkich faktów w jedno, otumaniona całym zajściem. W głowie czuła nieprzyjemne pulsowanie: chyba uderzyła się, upadając.
Usiadła, uchylając powieki. Potrzebowała chwili, aby dotarło do niej, co widzi: oczy nie od razu przywykły do blasku zielonych płomieni. Gdy jednak rzeczywistość zaczęła przedzierać się do świadomości Gwen, na twarzy dziewczyny pojawiło się przerażenie. Nie miała czasu na analizę sytuacji. Zaczęła się cofać, szukając różdżki, nie mając pojęcia, gdzie ją ostatnio zostawiła. Nie było jej w kieszeniach, więc malarka zaczęła rozglądać się po podłodze, jednocześnie analizując, jak daleko ma do drzwi. Czy powinna gasić ogień? Uciekać? A Betty? Co z Betty?
Przerażona sytuacją dziewczyna nawet nie zwróciła uwagi na trzask wejściowych drzwi, ledwo słyszalny przez hałas tworzony przez pożar. Dopiero, gdy Artur wszedł do kuchni, wykrzykując jej imię, Gwen zorientowała się, że… jakimś cudem nie jest sama.
– Artur? – spytała zdziwiona, dopiero teraz uświadamiając sobie, że ma w oczach łzy przerażenia. Próbowała wstać na trzęsące się nogi: – Stąd trzeba iść, ucieka… – mruknęła cicho, zdenerwowana, akurat gdy Longbottom podniósł różdżkę, wykrzykując zaklęcie.
W tej samej chwili wydarzyły się dwie rzeczy: fioletowa chmura pojawiła się nad pożarem trawiącym resztki kuchni oraz huknęło. Głośno i przerażająco. Próbująca się podnieść Gwen potknęła się o własne nogi, lądując ponownie na ziemi. Do uszu dziewczyny dotarło wystraszone szczekanie pieska.
– Betty! – krzyknęła zmartwiona malarka, orientując się, że szczeniakowi mogło coś się stać. Na szczęście w nieszczęściu szczeniakowi nic nie było. Czarny pies, zdecydowanie za duży na swój wiek jak na zwykłego malucha, został w przedpokoju, wystraszony całym tym zamieszaniem. Słysząc jednak głos właścicielki, suczka niepewnie zajrzała do kuchni, a gdy złapała kontakt wzrokowy z rudowłosą dziewczyną, podbiegła do niej kilkoma susami. Machała mocno ogonem, od razu lądując na kolanach dziewczyny i próbując obwąchiwać jej twarz, nie zważając na przemoczony strój swojej właścicielki.
Gwen odruchowo ścisnęła zwierzaka, chowając twarz w jego puszystym futerku; ciałem dziewczyny wstrząsnął szloch.
Usiadła, uchylając powieki. Potrzebowała chwili, aby dotarło do niej, co widzi: oczy nie od razu przywykły do blasku zielonych płomieni. Gdy jednak rzeczywistość zaczęła przedzierać się do świadomości Gwen, na twarzy dziewczyny pojawiło się przerażenie. Nie miała czasu na analizę sytuacji. Zaczęła się cofać, szukając różdżki, nie mając pojęcia, gdzie ją ostatnio zostawiła. Nie było jej w kieszeniach, więc malarka zaczęła rozglądać się po podłodze, jednocześnie analizując, jak daleko ma do drzwi. Czy powinna gasić ogień? Uciekać? A Betty? Co z Betty?
Przerażona sytuacją dziewczyna nawet nie zwróciła uwagi na trzask wejściowych drzwi, ledwo słyszalny przez hałas tworzony przez pożar. Dopiero, gdy Artur wszedł do kuchni, wykrzykując jej imię, Gwen zorientowała się, że… jakimś cudem nie jest sama.
– Artur? – spytała zdziwiona, dopiero teraz uświadamiając sobie, że ma w oczach łzy przerażenia. Próbowała wstać na trzęsące się nogi: – Stąd trzeba iść, ucieka… – mruknęła cicho, zdenerwowana, akurat gdy Longbottom podniósł różdżkę, wykrzykując zaklęcie.
W tej samej chwili wydarzyły się dwie rzeczy: fioletowa chmura pojawiła się nad pożarem trawiącym resztki kuchni oraz huknęło. Głośno i przerażająco. Próbująca się podnieść Gwen potknęła się o własne nogi, lądując ponownie na ziemi. Do uszu dziewczyny dotarło wystraszone szczekanie pieska.
– Betty! – krzyknęła zmartwiona malarka, orientując się, że szczeniakowi mogło coś się stać. Na szczęście w nieszczęściu szczeniakowi nic nie było. Czarny pies, zdecydowanie za duży na swój wiek jak na zwykłego malucha, został w przedpokoju, wystraszony całym tym zamieszaniem. Słysząc jednak głos właścicielki, suczka niepewnie zajrzała do kuchni, a gdy złapała kontakt wzrokowy z rudowłosą dziewczyną, podbiegła do niej kilkoma susami. Machała mocno ogonem, od razu lądując na kolanach dziewczyny i próbując obwąchiwać jej twarz, nie zważając na przemoczony strój swojej właścicielki.
Gwen odruchowo ścisnęła zwierzaka, chowając twarz w jego puszystym futerku; ciałem dziewczyny wstrząsnął szloch.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Właściwie odruch Gwen był prawidłowy, najważniejsze było ratowanie życia. Cieszyłem się, że w pierwszej chwili mówiła o ucieczce, jakkolwiek dziwnie to nie brzmiało w myślach aurora. W ratowanie sytuacji mogłem ja się bawić, ryzyka wolałem jej oszczędzić.
Na dobrą sprawę... dlaczego? Ile my się właściwie znaliśmy, a ja już ją traktowałem jak... no, dłuższą znajomość. Próbowałem to sobie jakoś racjonalizować, może te wszystkie zaginięcia, w tym bliskich osób, sprawiały, iż bardziej przywiązywałem się do nowych ludzi. Dawali jakieś poczucie nadziej w tych niespokojnych czasach, pozwalając pamiętać o własnym człowieczeństwie.
Zignorowałem jej słowa, nie z braku uprzejmości, ale trzeba było jak najszybciej działać. Moje zaklęcie okazało się sukcesem, kłęby mgły zdusiły płomienie, jednak nie wszystko poszło idealnie. Znów uderzyła anomalia, ta sama co wcześniej, jakby towarzyszyła mi niczym uparty ponurak. Była właściwie niegroźna, błyskawice skakały gdzieś wysoko na niebie. Nie zmieniało to nadal faktu z czym się wiązały, jakie wspomnienia przywołały. Mimowolnie drgnąłem, z trudem zachowując zimną krew, rozchwiany jeszcze pożarem i niebezpieczeństwem grożącym Gwen.
Nie bardzo wiedziałem o jaką Betty chodziło, ale zaraz zagadka się rozwiązała. Pies pasował do Gwen, na swój ciepły i radosny sposób, jakby stanowiąc ucieleśnienie najlepszych cech właścicielki. Przez chwilę obserwowałem ściskającą szczeniaka dziewczynę, po czym zbliżyłem się do niej, podając rękę, żeby mogła łatwiej wstać.
- Nic ci nie jest? - zapytałem z troską, a następnie rozejrzałem się po pomieszczeniu. - Co się tu stało, co zaprószyło ogień? - dopytywałem, czując bliżej nieokreślony ciężar. - Ktoś cię zaatakował? - zmartwiłem się autentycznie, dając się ponieść najczarniejszym scenariuszom.
Gwen mieszkała sama, stanowiła łatwy cel dla nich, gdyby tylko chcieli dla makabrycznego przykładu rozprawić się z jakąś mugolaczką. Oczywiście nie robiła chyba nic, co przyciągnęłoby ich uwagę, przynajmniej według mojej wiedzy, ale niepokoju nie było tak łatwo zagłuszyć.
Na dobrą sprawę... dlaczego? Ile my się właściwie znaliśmy, a ja już ją traktowałem jak... no, dłuższą znajomość. Próbowałem to sobie jakoś racjonalizować, może te wszystkie zaginięcia, w tym bliskich osób, sprawiały, iż bardziej przywiązywałem się do nowych ludzi. Dawali jakieś poczucie nadziej w tych niespokojnych czasach, pozwalając pamiętać o własnym człowieczeństwie.
Zignorowałem jej słowa, nie z braku uprzejmości, ale trzeba było jak najszybciej działać. Moje zaklęcie okazało się sukcesem, kłęby mgły zdusiły płomienie, jednak nie wszystko poszło idealnie. Znów uderzyła anomalia, ta sama co wcześniej, jakby towarzyszyła mi niczym uparty ponurak. Była właściwie niegroźna, błyskawice skakały gdzieś wysoko na niebie. Nie zmieniało to nadal faktu z czym się wiązały, jakie wspomnienia przywołały. Mimowolnie drgnąłem, z trudem zachowując zimną krew, rozchwiany jeszcze pożarem i niebezpieczeństwem grożącym Gwen.
Nie bardzo wiedziałem o jaką Betty chodziło, ale zaraz zagadka się rozwiązała. Pies pasował do Gwen, na swój ciepły i radosny sposób, jakby stanowiąc ucieleśnienie najlepszych cech właścicielki. Przez chwilę obserwowałem ściskającą szczeniaka dziewczynę, po czym zbliżyłem się do niej, podając rękę, żeby mogła łatwiej wstać.
- Nic ci nie jest? - zapytałem z troską, a następnie rozejrzałem się po pomieszczeniu. - Co się tu stało, co zaprószyło ogień? - dopytywałem, czując bliżej nieokreślony ciężar. - Ktoś cię zaatakował? - zmartwiłem się autentycznie, dając się ponieść najczarniejszym scenariuszom.
Gwen mieszkała sama, stanowiła łatwy cel dla nich, gdyby tylko chcieli dla makabrycznego przykładu rozprawić się z jakąś mugolaczką. Oczywiście nie robiła chyba nic, co przyciągnęłoby ich uwagę, przynajmniej według mojej wiedzy, ale niepokoju nie było tak łatwo zagłuszyć.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Gwen właściwie nieszczególnie miała ochotę wstawać na własne nogi. Trzęsła się przez szloch i emocje, ściskając w ramionach pieska (który zaczynał powoli się wyrywać), czując nieprzyjemny smród i ciepło płynące ze wciąż gorącego pogorzeliska. Najchętniej posiedziałaby tak jeszcze z godzinę czy dwie, najlepiej płacząc i przeklinając los, byle tylko na spokojnie dojść do siebie.
Artur jednak wyciągnął w jej stronę rękę. Gwen, łapiąc kątem oka ruch, uniosła głowę, luzując uścisk, w którym trzymała Betty. Piesek, korzystając z okazji, wyskoczył z jej ramion, a dziewczyna odruchowo chwyciła dłoń aurora. Uniosła się z pewnym trudem, ledwo utrzymując się na własnych nogach, ale choć chwiejnie – stała samodzielnie, przytrzymując się co najwyżej ramienia Longbottoma.
Pierwszy szok zaczął powoli mijać. Panna Grey powoli się uspokajała, choć w dalszym ciągu była roztrzęsiona. W poprawie nastroju nie pomagał fakt, że znajdowali się w niemal ciemnej, śmierdzącej i gorącej kuchni, która zaledwie kilkanaście minut temu była miętowa i czyściutka. Starała się jednak trzymać, bo w końcu miała przed sobą nie byle kogo. Człowieka, o którym przez ostatnie tygodnie myślała niemal codziennie i którego obiecała sobie unikać do końca życia. A przynajmniej – do końca swojego niekoniecznie zdrowego zauroczenia, które po prostu nie mogło skończyć się niczym szczęśliwym.
Gdyby to był ktokolwiek inny pewnie bez wahania po prostu by się przytuliła (tak, jak we wrześniu, gdy wpadła na nieznajomego Johnatana), teraz jednak trzymała dystans. Mimo że jej ciało krzyczało coś zupełnie innego.
– Nn… nie… nic… chyba – mruknęła, obrzucając kuchnie spojrzeniem. Zadrżała.
Zdziwiła się jednak pytaniem o atak. Była przecież sama. Kto miałby wpadać do jej własnego mieszkania, by je podpalić?
– C… co? – spytała, marszcząc brwi. – Nik… Nikogo innego tu nie było. Ja tylko robiłam eliksir. I… nie wiem, co się stało, robiłam wszystko tak, jak wcześniej. Po prostu wszystko wybuchło, tak nagle, nie wiem dlaczego, przecież już to robiłam – mówiła, dostając nerwowego słowotoku. Oczy dziewczyny ponownie zaszły łzami.
Jak ona mogła w ogóle chcieć aspirować do bycia dobrą czarownicą, skoro psuła tak proste rzeczy? I po co wysyłała rano ten głupi list, skoro przy prostym ważeniu eliksirów podpala własne mieszkanie? Starała się jak mogła, a skutki były co najmniej opłakane. Jak ona się może komukolwiek przydać? Artur też pewnie przyszedł tylko po to, by wytknąć jej jakiś błąd, albo powiedzieć, że właściwie to pomylił się co do niej i ma już bardziej utalentowane uczennice. Ciemne myśli zawładnęły umysłem Gwen, załamanej spowodowaną przez siebie sytuacją.
Artur jednak wyciągnął w jej stronę rękę. Gwen, łapiąc kątem oka ruch, uniosła głowę, luzując uścisk, w którym trzymała Betty. Piesek, korzystając z okazji, wyskoczył z jej ramion, a dziewczyna odruchowo chwyciła dłoń aurora. Uniosła się z pewnym trudem, ledwo utrzymując się na własnych nogach, ale choć chwiejnie – stała samodzielnie, przytrzymując się co najwyżej ramienia Longbottoma.
Pierwszy szok zaczął powoli mijać. Panna Grey powoli się uspokajała, choć w dalszym ciągu była roztrzęsiona. W poprawie nastroju nie pomagał fakt, że znajdowali się w niemal ciemnej, śmierdzącej i gorącej kuchni, która zaledwie kilkanaście minut temu była miętowa i czyściutka. Starała się jednak trzymać, bo w końcu miała przed sobą nie byle kogo. Człowieka, o którym przez ostatnie tygodnie myślała niemal codziennie i którego obiecała sobie unikać do końca życia. A przynajmniej – do końca swojego niekoniecznie zdrowego zauroczenia, które po prostu nie mogło skończyć się niczym szczęśliwym.
Gdyby to był ktokolwiek inny pewnie bez wahania po prostu by się przytuliła (tak, jak we wrześniu, gdy wpadła na nieznajomego Johnatana), teraz jednak trzymała dystans. Mimo że jej ciało krzyczało coś zupełnie innego.
– Nn… nie… nic… chyba – mruknęła, obrzucając kuchnie spojrzeniem. Zadrżała.
Zdziwiła się jednak pytaniem o atak. Była przecież sama. Kto miałby wpadać do jej własnego mieszkania, by je podpalić?
– C… co? – spytała, marszcząc brwi. – Nik… Nikogo innego tu nie było. Ja tylko robiłam eliksir. I… nie wiem, co się stało, robiłam wszystko tak, jak wcześniej. Po prostu wszystko wybuchło, tak nagle, nie wiem dlaczego, przecież już to robiłam – mówiła, dostając nerwowego słowotoku. Oczy dziewczyny ponownie zaszły łzami.
Jak ona mogła w ogóle chcieć aspirować do bycia dobrą czarownicą, skoro psuła tak proste rzeczy? I po co wysyłała rano ten głupi list, skoro przy prostym ważeniu eliksirów podpala własne mieszkanie? Starała się jak mogła, a skutki były co najmniej opłakane. Jak ona się może komukolwiek przydać? Artur też pewnie przyszedł tylko po to, by wytknąć jej jakiś błąd, albo powiedzieć, że właściwie to pomylił się co do niej i ma już bardziej utalentowane uczennice. Ciemne myśli zawładnęły umysłem Gwen, załamanej spowodowaną przez siebie sytuacją.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Odetchnąłem głęboko, uspokajając nieco nerwy. Martwiłem się, może za bardzo, w końcu Gwen mieszkała tu sama, wydawała się łatwym celem. Wyglądała czasem na tak delikatną i bezbronną, stworzoną do życia w lepszym świecie, gdzie nikt nie musi się bać szaleńców zapatrzonych ślepo w czystość krwi. Dla takich osób jak ona pragnąłem najbardziej pokoju, szansy na lepsze jutro.
Gwen powoli dochodziła do siebie, a ja uświadomiłem sobie, jak niewiele brakowało do nieszczęścia. Przypadek zadecydował, że akurat teraz postanowiłem sprawdzić jak się miewa, równie dobrze mogłem zastać tu pogorzelisko. Zadrżałem mimowolnie w tym samym momencie co ona, w innych okolicznościach mogło to nawet uchodzić za zabawne.
- Najważniejsze, że nic ci nie jest - przyznałem z nieskrywaną ulgą.
Jakaś część mnie chciała ją przytulić, zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Inna jednak część, ta bardziej rozsądna, przypominała o czymś innym, o pewnych podejrzeniach i uczuciach, które nie przysporzyłyby nam szczęścia. W krótkiej perspektywie może tak, ale w dalszej... romanse zamężnych szlachciców nie były czymś wbrew pozorom niezwykłym, ale najczęściej na tym wszystkim ostatecznie cierpiały najbardziej kobiety - żona i kochanka. Mogło to kusić, dać się ponieść rytmowi serca, ale zarówno Mare jak i Gwen chciałem oszczędzić cierpień. Życie ostatnio nie rozpieszczało, więc ze wszystkich sił starałem się, żeby ważne dla mnie osoby doświadczały jak najmniej bólu.
- Wypadki zdarzają się nawet najlepszym - zapewniłem. -Ważne, że nikomu się nic nie stało, wszystko można odbudować - kontynuowałem swoją próbę otuchy.
Dostrzegłem w jej oczach łzy, ta cała sytuacja musiała być dla niej bardzo bolesna, może był to cios, który przelał czarę goryczy. Znów pierwsza myśl kazała mi ją przytulić, okazać tym prostym gestem wsparcie, ale ponownie się powstrzymałem, choć wiele mnie to kosztowało. Ograniczyłem się do delikatnego położenia dłoni na jej barku i skierowaniu w kierunku salonu.
- Może na razie stąd wyjdźmy? - zaproponowałem łagodnym tonem.
Nie odstępowałem jej na krok, byłem tu, mogła na mnie liczyć. Musiało jej być trudno żyć tutaj samemu, w wielkim mieście, które stanowiło tło dla wielkich zmian. Nie oczekiwałem niczego w zamian, gotów pomóc przetrwać nadchodzącą burzę.
- Nie wiedziałem, że masz psa. Ma na imię Betty? - zapytałem, chcąc ją oderwać od mrocznych myśli.
Gwen powoli dochodziła do siebie, a ja uświadomiłem sobie, jak niewiele brakowało do nieszczęścia. Przypadek zadecydował, że akurat teraz postanowiłem sprawdzić jak się miewa, równie dobrze mogłem zastać tu pogorzelisko. Zadrżałem mimowolnie w tym samym momencie co ona, w innych okolicznościach mogło to nawet uchodzić za zabawne.
- Najważniejsze, że nic ci nie jest - przyznałem z nieskrywaną ulgą.
Jakaś część mnie chciała ją przytulić, zapewnić, że wszystko będzie dobrze. Inna jednak część, ta bardziej rozsądna, przypominała o czymś innym, o pewnych podejrzeniach i uczuciach, które nie przysporzyłyby nam szczęścia. W krótkiej perspektywie może tak, ale w dalszej... romanse zamężnych szlachciców nie były czymś wbrew pozorom niezwykłym, ale najczęściej na tym wszystkim ostatecznie cierpiały najbardziej kobiety - żona i kochanka. Mogło to kusić, dać się ponieść rytmowi serca, ale zarówno Mare jak i Gwen chciałem oszczędzić cierpień. Życie ostatnio nie rozpieszczało, więc ze wszystkich sił starałem się, żeby ważne dla mnie osoby doświadczały jak najmniej bólu.
- Wypadki zdarzają się nawet najlepszym - zapewniłem. -Ważne, że nikomu się nic nie stało, wszystko można odbudować - kontynuowałem swoją próbę otuchy.
Dostrzegłem w jej oczach łzy, ta cała sytuacja musiała być dla niej bardzo bolesna, może był to cios, który przelał czarę goryczy. Znów pierwsza myśl kazała mi ją przytulić, okazać tym prostym gestem wsparcie, ale ponownie się powstrzymałem, choć wiele mnie to kosztowało. Ograniczyłem się do delikatnego położenia dłoni na jej barku i skierowaniu w kierunku salonu.
- Może na razie stąd wyjdźmy? - zaproponowałem łagodnym tonem.
Nie odstępowałem jej na krok, byłem tu, mogła na mnie liczyć. Musiało jej być trudno żyć tutaj samemu, w wielkim mieście, które stanowiło tło dla wielkich zmian. Nie oczekiwałem niczego w zamian, gotów pomóc przetrwać nadchodzącą burzę.
- Nie wiedziałem, że masz psa. Ma na imię Betty? - zapytałem, chcąc ją oderwać od mrocznych myśli.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Naprawdę starała się uspokoić. Nie chciała zupełnie poddać się emocjom. Płacz przecież niczego nie zmieniał. Kuchnia zdążyła już się spalić, ale na całe szczęście ani jej, ani Betty, nic się nie stało. Pewnie na remont wyłoży wszystkie posiadane oszczędności, ale to nie była tragedia, której nie dało się odwrócić. Gwen jednak nigdy wcześniej nie była świadkiem żadnego pożaru, a co dopiero takiego, który dotykałby ją bezpośrednio. Takie zdarzenie miało pełne prawo wyprowadzić delikatną artystkę z równowagi.
– Ale mi jakoś częściej – wymruczała pomiędzy atakami szlochu. Jej ton był jednak zbyt słaby, by ktokolwiek mógłby uznać słowa Gwen za próbę spierania się z Arturem.
Kiwnęła głową, słysząc propozycje wyjścia z kuchni. To był zdecydowanie dobry pomysł. Widok ciemnego i spalonego pomieszczenia był chyba najgorszym bodźcem, którego dziewczyna mogła teraz doświadczać. I jeszcze ten smród… czy czuła go wcześniej?
Dała się poprowadzić Arturowi do salonu, nie stawiając żadnego oporu. Wciąż otumaniona miała ograniczone zasoby wolnej woli. Szła, nie unosząc jednak zbyt wysoko stóp, zostawiając na podłodze ciemne ślady sadzy. Z resztą, całe jej ubranie pokryte było ciemnym pyłem. Gwen musiała wyglądać gorzej od kopciuszka, choć w tej chwili nie była jeszcze w stanie myśleć o swojej sytuacji w takich kategoriach.
Na pytanie o Betty tylko przytaknęła. Piesek dreptał za nimi, również zostawiając za sobą odciski łap. Nie była raczej w nastroju, by opowiadać Arturowi w jaki sposób ten mały-duży szczeniak trafił w jej ręce.
Gdy znaleźli się w salonie, Gwen poczuła pewną ulgę. Znajome, jasne i czyste pomieszczenie wprawdzie wciąż śmierdziało świerzbiącą nos spalenizną, ale przynajmniej było całe, bezpieczne. Na stoliku znajdowały się przeróżne szkice stworzone na wyrwanych z notesu kartkach oraz dwa kubki, a przy oknie stała pusta klatka Vardy. Kominek skwierczał radośnie, w żadnym razie nie przywodząc skojarzenia z nagłym wybuchem zielonych płomieni, który miał miejsce zaledwie kilka minut temu w znajdującej się obok kuchni.
Gwen przystanęła, obserwując to wszystko i biorąc głęboki oddech. Choć wciąż drżała, powoli zaczynała się uspokajać. Policzki dziewczyny cały czas były wilgotne, jednak nie pojawiały się na nich świeże łzy.
Po chwili odwróciła się w stronę Artura. Uchyliła usta, jakby chcąc coś powiedzieć. Może podziękować? Z gardła dziewczyny nie wydobył się jednak żaden dźwięk. Nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, nie wiedziała, co powinna w takiej sytuacji robić. Pewnie on znał się na tym lepiej. Jako auror musiał nie raz i nie dwa ratować ludzi z opresji, czyż nie?
Próbując wybrnąć z tej dziwnej dla niej sytuacji wybrała wyjście, przed którym chwilę temu się wzbraniała, ale teraz po prostu wydało jej się najbardziej adekwatne. Zarzuciła ręce na szyję Artura, przytulając się do niego mocno i dość nagle, zarówno w geście podziękowania, jak i w poszukiwaniu spełnienia własnej, egoistycznej potrzeby. Ciepło ciała drugiej osoby zawsze przynosiło jej ulgę i zwiększało poczucie bezpieczeństwa. W odruchu Gwen w tamtej chwili nie było więc niczego ponad zwykły gest przyjaźni.
Sekundę później przypomniała sobie jednak, czemu do tej pory, wbrew sobie, unikała zbliżania się do Artura. To żonaty mężczyzna – a takich po prostu się nie rusza. Nie i już, chyba że sami zaczną, prawda? A i wtedy w dobrym tonie jest się wycofać. To było… nieodpowiednie. Bardzo nieodpowiednie.
Cofnęła się więc gwałtownie o kilka centymetrów. Dłonie dziewczyny wylądowały na chwilę na karku aurora, a otwarte oczy Gwen spoglądały z dołu na jego twarz. Przeszło jej przez myśl, że dawno nie byli tak blisko sobie. Zbyt dawno.
Spłoszona swoim zachowaniem jeszcze bardziej zrobiła krok w tył, zupełnie puszczając Longbottoma. Wciąż jednak wlepiała w niego spojrzenie, próbując znaleźć zręczny sposób na wyjście z tej niekoniecznie wygodnej sytuacji.
– Artur… – mruknęła tylko.
Na całe szczęście przed natychmiastową reakcją wyratowało ją znajome pukanie o szybę.
Gwen odruchowo spojrzała w stronę okna. Varda stała na parapecie, czekając, aż właścicielka łaskawie pozwoli jej wejść. Pióra sowy pokryte były śnieżnym puchem i sowa nie wyglądała na zadowoloną. Nie czekając ani chwili jej właścicielka podeszła do okna, otwierając je na oścież zdecydowanie zbyt szybkim ruchem, wypuszczając przy okazji rześkie i mroźne powietrze.
Podstawiła sowie rękę. Puchacz wszedł na ramię dziewczyny, wbijając szpony w jej skórę. Niewątpliwie przy tym ją raniąc, jednak Gwen w tej chwili raczej nie miała głowy, by zwracać na to uwagę. Szczególnie, że przez ostatnie miesiące po prostu zaczęła przyzwyczajać się do bólu płynącego z trzymania potężnego ptaka na nagim ramieniu.
Stojąc w oknie, z wciąż mokrymi włosami, zaczęła delikatnie drżeć z zimna. Wydawało się jednak, że nic z tego sobie nie robi, sprawdzając (zbyt) uważnie, czy Varda gdzieś przypadkiem nie ukrywa jakiegoś niewielkiego listu, zranienia, pozostałości po martwej myszy… czegokolwiek. Byleby tylko nie musieć jeszcze przez chwilę mierzyć się ze spojrzeniem na Artura.
– Ale mi jakoś częściej – wymruczała pomiędzy atakami szlochu. Jej ton był jednak zbyt słaby, by ktokolwiek mógłby uznać słowa Gwen za próbę spierania się z Arturem.
Kiwnęła głową, słysząc propozycje wyjścia z kuchni. To był zdecydowanie dobry pomysł. Widok ciemnego i spalonego pomieszczenia był chyba najgorszym bodźcem, którego dziewczyna mogła teraz doświadczać. I jeszcze ten smród… czy czuła go wcześniej?
Dała się poprowadzić Arturowi do salonu, nie stawiając żadnego oporu. Wciąż otumaniona miała ograniczone zasoby wolnej woli. Szła, nie unosząc jednak zbyt wysoko stóp, zostawiając na podłodze ciemne ślady sadzy. Z resztą, całe jej ubranie pokryte było ciemnym pyłem. Gwen musiała wyglądać gorzej od kopciuszka, choć w tej chwili nie była jeszcze w stanie myśleć o swojej sytuacji w takich kategoriach.
Na pytanie o Betty tylko przytaknęła. Piesek dreptał za nimi, również zostawiając za sobą odciski łap. Nie była raczej w nastroju, by opowiadać Arturowi w jaki sposób ten mały-duży szczeniak trafił w jej ręce.
Gdy znaleźli się w salonie, Gwen poczuła pewną ulgę. Znajome, jasne i czyste pomieszczenie wprawdzie wciąż śmierdziało świerzbiącą nos spalenizną, ale przynajmniej było całe, bezpieczne. Na stoliku znajdowały się przeróżne szkice stworzone na wyrwanych z notesu kartkach oraz dwa kubki, a przy oknie stała pusta klatka Vardy. Kominek skwierczał radośnie, w żadnym razie nie przywodząc skojarzenia z nagłym wybuchem zielonych płomieni, który miał miejsce zaledwie kilka minut temu w znajdującej się obok kuchni.
Gwen przystanęła, obserwując to wszystko i biorąc głęboki oddech. Choć wciąż drżała, powoli zaczynała się uspokajać. Policzki dziewczyny cały czas były wilgotne, jednak nie pojawiały się na nich świeże łzy.
Po chwili odwróciła się w stronę Artura. Uchyliła usta, jakby chcąc coś powiedzieć. Może podziękować? Z gardła dziewczyny nie wydobył się jednak żaden dźwięk. Nie potrafiła znaleźć odpowiednich słów, nie wiedziała, co powinna w takiej sytuacji robić. Pewnie on znał się na tym lepiej. Jako auror musiał nie raz i nie dwa ratować ludzi z opresji, czyż nie?
Próbując wybrnąć z tej dziwnej dla niej sytuacji wybrała wyjście, przed którym chwilę temu się wzbraniała, ale teraz po prostu wydało jej się najbardziej adekwatne. Zarzuciła ręce na szyję Artura, przytulając się do niego mocno i dość nagle, zarówno w geście podziękowania, jak i w poszukiwaniu spełnienia własnej, egoistycznej potrzeby. Ciepło ciała drugiej osoby zawsze przynosiło jej ulgę i zwiększało poczucie bezpieczeństwa. W odruchu Gwen w tamtej chwili nie było więc niczego ponad zwykły gest przyjaźni.
Sekundę później przypomniała sobie jednak, czemu do tej pory, wbrew sobie, unikała zbliżania się do Artura. To żonaty mężczyzna – a takich po prostu się nie rusza. Nie i już, chyba że sami zaczną, prawda? A i wtedy w dobrym tonie jest się wycofać. To było… nieodpowiednie. Bardzo nieodpowiednie.
Cofnęła się więc gwałtownie o kilka centymetrów. Dłonie dziewczyny wylądowały na chwilę na karku aurora, a otwarte oczy Gwen spoglądały z dołu na jego twarz. Przeszło jej przez myśl, że dawno nie byli tak blisko sobie. Zbyt dawno.
Spłoszona swoim zachowaniem jeszcze bardziej zrobiła krok w tył, zupełnie puszczając Longbottoma. Wciąż jednak wlepiała w niego spojrzenie, próbując znaleźć zręczny sposób na wyjście z tej niekoniecznie wygodnej sytuacji.
– Artur… – mruknęła tylko.
Na całe szczęście przed natychmiastową reakcją wyratowało ją znajome pukanie o szybę.
Gwen odruchowo spojrzała w stronę okna. Varda stała na parapecie, czekając, aż właścicielka łaskawie pozwoli jej wejść. Pióra sowy pokryte były śnieżnym puchem i sowa nie wyglądała na zadowoloną. Nie czekając ani chwili jej właścicielka podeszła do okna, otwierając je na oścież zdecydowanie zbyt szybkim ruchem, wypuszczając przy okazji rześkie i mroźne powietrze.
Podstawiła sowie rękę. Puchacz wszedł na ramię dziewczyny, wbijając szpony w jej skórę. Niewątpliwie przy tym ją raniąc, jednak Gwen w tej chwili raczej nie miała głowy, by zwracać na to uwagę. Szczególnie, że przez ostatnie miesiące po prostu zaczęła przyzwyczajać się do bólu płynącego z trzymania potężnego ptaka na nagim ramieniu.
Stojąc w oknie, z wciąż mokrymi włosami, zaczęła delikatnie drżeć z zimna. Wydawało się jednak, że nic z tego sobie nie robi, sprawdzając (zbyt) uważnie, czy Varda gdzieś przypadkiem nie ukrywa jakiegoś niewielkiego listu, zranienia, pozostałości po martwej myszy… czegokolwiek. Byleby tylko nie musieć jeszcze przez chwilę mierzyć się ze spojrzeniem na Artura.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Kuchnia
Szybka odpowiedź