Kuchnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Kuchnia znajdująca się w mieszkaniu Gwen wygląda niczym najświeższy, mugolski krzyk mody. Jest dość przestronna i jasna, urządzona w bieli i miętowym kolorze, z drewnianą podłogą. Lodówka i kuchenka wyglądają zawsze na czyste i zadbane: umiejętność czarowana pozwala właścicielce na sprawne i dokładne wyczyszczenie ich. Na środku pomieszczenia znajduje się też sześcioosobowy stół, często zawalony gazetami, książkami, szkicami, ołówkami… i masą innych bibelotów, które akurat Gwen zniosła do kuchni. Rzeczy jednak zwykle ułożone są tak, aby przynajmniej jedno miejsce nadawało się do natychmiastowego spożycia posiłku.
W innych okolicznościach pewnie rozbawiłaby mnie ta uwaga, ale teraz, pośród zniszczeń, ze świadomością w jakim Gwen była niebezpieczeństwie... no, nie było mi do śmiechu.
Poprowadziłem ją delikatnie do salonu, korzystając z bezwolnego stanu, do jakiego doprowadziło ją to przeżycie. Każdy krok pozostawiał ślad, wyraźne jak odciski na śniegu, jakby pożar nie chciał ich jeszcze tak całkiem wypuścić. Tak, nawet jak się uratujesz z kataklizmu, to może on zabrać cząstkę dla siebie. Miałem nadzieję, że to przeżycie nie odciśnie piętna na Gwen, ale o czymś takim nie było łatwo zapomnieć. Tym bardziej, że to nie był jedyny problem...
Powitałem salon z ulgą, przetrwał nietknięty szalejące nieopodal płomienie. Jak gdyby nigdy nic leżały tu sobie szkice Gwen, a w kominku płonął zupełnie zwyczajny ogień. Tylko zapach spalenizny nieznośnie przypominał o całym zajściu, władając teraz niepodzielnie całym mieszkaniem. Przeszkadzał w przejściu do normalności.
Zreflektowałem, że powinienem zaoferować damie chusteczkę. Chwilę szukałem po kieszeniach, a gdy ją akurat znalazłem, Gwen odwróciła się w moją stronę i chyba chciała coś powiedzieć. Już przygotowałem się na podziękowania, samemu układając w głowie swoją odpowiedź.
Nie musisz mi dziękować, najważniejsze, że nic ci nie jest. Możesz liczyć na moją pomoc. Nie wiem, co bym zrobił, gdybyś... gdybyś... - plątałem się we własnych myślach, dokładając się do przeciągającej się ciszy.
Te rozmyślania okazały się jednak całkiem niepotrzebne, bowiem Gwen mnie zaskoczyła w inny sposób, zapewne dla zewnętrznego obserwatora łatwy do przewidzenia. Przytuliła się mocno, w pierwszej chwili nie wiedziałem co robić. Przez głowę przeszło mi tysiące myśli, a jeśli to nie był tylko prosty gest podzięki i potrzeba wsparcia? Jeśli naprawdę za tym się coś kryło, nieświadomie igrałem z jej uczuciami? Zaraz jednak uspokoiłem swoje obawy, w tym geście było coś czystego, więc odwzajemniłem uścisk, oczywiście delikatniej. Jedną ręką, w drugiej nadal trzymał różdżkę, o czym zdążyłem już zapomnieć.
Nagle się odsunęła, zupełnie jakby coś ją dręczyło, co znowu rozbudziło we mnie podejrzenia. Jej dłonie na moment zatrzymały się na moim karku, spojrzała mi prosto w oczy. Wydawało mi się, że na moment czas zamarł w wyczekującym wdechu, czekając na możliwość, która mogła się teraz pojawić. Możliwość, do której nie powinienem dopuścić, jednak jakaś moja część jej chyba chciała.
Zrobiła kolejny krok w tył, a ja gorączkowo zastanawiałem się co powiedzieć. Tak często mogłem gadać godzinami, ale teraz nawet jedno sensowne zdanie nie chciało mi przyjść do głowy.
Wtem usłyszałem stukanie o szybę. Gwen ruszyła w kierunku okna, wpuszczając sowę do środka. Dziewczyna odwróciła się, zajmując swoją uwagę Vardą. Oddychałem powoli, uspokajając niespodziewane bicie serca. Schowałem drżącym ruchem różdżkę, jednocześnie wydobywając chusteczkę. Chwilę stałem tak, trzymając ją w dłoniach, zastanawiając się co robić. To wszystko mogła być moja wyobraźnia, może nie powinienem poruszać teraz tematu moich podejrzeń, kiedy właśni cudem ocalała. Właściwie jak miałem zacząć? Hej, Gwen, byłbym zapomniał, bo mi się tak wydaje, ze możesz coś do mnie czuć. Ja może też, sam nie wiem, ale jest problem, bo jestem żonaty, chyba wiedziałaś, nie?
Zaczęła delikatnie drżeć, chyba z zimna, w pierwszym odruchu zrobiłem krok w jej kierunku. Wtedy zauważyłem, że puchacz wbija w jej rękę szpony.
- Gwen, powinnaś uważać - upomniałem najłagodniej jak potrafiłem.
Delikatnie przeniosłem Vardę na parapet, nie zważając na jej pełne oburzenia pohukiwanie. Przyłożyłem ostrożnie chusteczkę do przedramienia dziewczyny, widząc jak materiał chłonie krople krwi. Dopiero w trakcie uświadomiłem sobie, że w tym geście mogło być coś intymnego. Z wahaniem zabrałem dłoń, spoglądając jednak mimochodem prosto w oczy Gwen.
Poprowadziłem ją delikatnie do salonu, korzystając z bezwolnego stanu, do jakiego doprowadziło ją to przeżycie. Każdy krok pozostawiał ślad, wyraźne jak odciski na śniegu, jakby pożar nie chciał ich jeszcze tak całkiem wypuścić. Tak, nawet jak się uratujesz z kataklizmu, to może on zabrać cząstkę dla siebie. Miałem nadzieję, że to przeżycie nie odciśnie piętna na Gwen, ale o czymś takim nie było łatwo zapomnieć. Tym bardziej, że to nie był jedyny problem...
Powitałem salon z ulgą, przetrwał nietknięty szalejące nieopodal płomienie. Jak gdyby nigdy nic leżały tu sobie szkice Gwen, a w kominku płonął zupełnie zwyczajny ogień. Tylko zapach spalenizny nieznośnie przypominał o całym zajściu, władając teraz niepodzielnie całym mieszkaniem. Przeszkadzał w przejściu do normalności.
Zreflektowałem, że powinienem zaoferować damie chusteczkę. Chwilę szukałem po kieszeniach, a gdy ją akurat znalazłem, Gwen odwróciła się w moją stronę i chyba chciała coś powiedzieć. Już przygotowałem się na podziękowania, samemu układając w głowie swoją odpowiedź.
Nie musisz mi dziękować, najważniejsze, że nic ci nie jest. Możesz liczyć na moją pomoc. Nie wiem, co bym zrobił, gdybyś... gdybyś... - plątałem się we własnych myślach, dokładając się do przeciągającej się ciszy.
Te rozmyślania okazały się jednak całkiem niepotrzebne, bowiem Gwen mnie zaskoczyła w inny sposób, zapewne dla zewnętrznego obserwatora łatwy do przewidzenia. Przytuliła się mocno, w pierwszej chwili nie wiedziałem co robić. Przez głowę przeszło mi tysiące myśli, a jeśli to nie był tylko prosty gest podzięki i potrzeba wsparcia? Jeśli naprawdę za tym się coś kryło, nieświadomie igrałem z jej uczuciami? Zaraz jednak uspokoiłem swoje obawy, w tym geście było coś czystego, więc odwzajemniłem uścisk, oczywiście delikatniej. Jedną ręką, w drugiej nadal trzymał różdżkę, o czym zdążyłem już zapomnieć.
Nagle się odsunęła, zupełnie jakby coś ją dręczyło, co znowu rozbudziło we mnie podejrzenia. Jej dłonie na moment zatrzymały się na moim karku, spojrzała mi prosto w oczy. Wydawało mi się, że na moment czas zamarł w wyczekującym wdechu, czekając na możliwość, która mogła się teraz pojawić. Możliwość, do której nie powinienem dopuścić, jednak jakaś moja część jej chyba chciała.
Zrobiła kolejny krok w tył, a ja gorączkowo zastanawiałem się co powiedzieć. Tak często mogłem gadać godzinami, ale teraz nawet jedno sensowne zdanie nie chciało mi przyjść do głowy.
Wtem usłyszałem stukanie o szybę. Gwen ruszyła w kierunku okna, wpuszczając sowę do środka. Dziewczyna odwróciła się, zajmując swoją uwagę Vardą. Oddychałem powoli, uspokajając niespodziewane bicie serca. Schowałem drżącym ruchem różdżkę, jednocześnie wydobywając chusteczkę. Chwilę stałem tak, trzymając ją w dłoniach, zastanawiając się co robić. To wszystko mogła być moja wyobraźnia, może nie powinienem poruszać teraz tematu moich podejrzeń, kiedy właśni cudem ocalała. Właściwie jak miałem zacząć? Hej, Gwen, byłbym zapomniał, bo mi się tak wydaje, ze możesz coś do mnie czuć. Ja może też, sam nie wiem, ale jest problem, bo jestem żonaty, chyba wiedziałaś, nie?
Zaczęła delikatnie drżeć, chyba z zimna, w pierwszym odruchu zrobiłem krok w jej kierunku. Wtedy zauważyłem, że puchacz wbija w jej rękę szpony.
- Gwen, powinnaś uważać - upomniałem najłagodniej jak potrafiłem.
Delikatnie przeniosłem Vardę na parapet, nie zważając na jej pełne oburzenia pohukiwanie. Przyłożyłem ostrożnie chusteczkę do przedramienia dziewczyny, widząc jak materiał chłonie krople krwi. Dopiero w trakcie uświadomiłem sobie, że w tym geście mogło być coś intymnego. Z wahaniem zabrałem dłoń, spoglądając jednak mimochodem prosto w oczy Gwen.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
– To tylko Varda – szept wyrwał się z ust Gwen. Bo przecież to była tylko jej sowa. W oczach dziewczyny nie robiła jej krzywdy. Miała duże szpony, nic dziwnego, że czasem ją raniła. Ale to nie była jej wina, prawda? Artur mógł dostrzec drobne, świeże blizny na ramieniu malarki. Sowa nie pierwszy raz poharatała jej ramię. Gwen naprawdę zdążyła już do tego przywyknąć.
Nie oponowała jednak, gdy mężczyzna zdjął z jej ramienia puchacza. Nie miała na to sił. Drgnęła, gdy ręka mężczyzny musnęła jej skórę, podnosząc ptaka. Artur był delikatny i wyraźnie zatroskany. To nieco ją zdziwiło. Czy po takim zachowaniu nie powinien jej odepchnąć? Nie zbliżać się? Był przecież żonaty, nie powinien dopuszczać do takich sytuacji. Przeszło jej przez myśl, że może po prostu nie chce narażać jej i tak już rozchwianych nerwów. Był dobrym i wrażliwym człowiekiem – to niewątpliwie mogło przejść mu przez myśl.
Gdy chusteczka Artura znalazła się na jej przedramieniu, drgnęła ponownie, zaskoczona takim obrotem sprawy. Odruchowo wyciągnęła dłoń, chcąc samodzielnie przytrzymać prowizoryczny opatrunek. Musnęła jego palce, spoglądając mu w oczy i na chwilę tracąc w piersiach dech. Czy on…? Ale to przecież nie miało żadnego sensu. Był ż o n a t y. I młody, od ślubu nie mogło minąć wiele lat. Czy uczucia, które żywił do tej, którą wziął za swoją, mogły tak szybko wyparować?
Speszona, spuściła wzrok, kierując go na tlący się za Arturem kominek. Usta Gwen były uchylone, a jej ciało bezustannie drżało przez ciągnące się z okna zimno. Znajdowała się tak blisko Longbottoma, że czuła bijące z jego ciała przyjemne, kojące ciepło. Odruchowo chciała przybliżyć się do niego jeszcze bardziej, ale powstrzymywała ją ta odrobina rozsądku, która jeszcze się w niej tliła.
– Artur… jak… jeśli… jeśli Bones… no wiesz, twoja szefowa… się o mnie zapyta… potwierdź tylko, że mnie znasz, dobrze? – powiedziała, unosząc spojrzenie tylko na chwilę. Głos dziewczyny był cichy i drżący, jednak związane z wysłanym rano listem pozwalało jej uciec na moment od tego, co działo się w tym momencie.
Wzięła głęboki oddech, próbując uspokoić kołaczące serce. Przeszło jej przez myśl, że dobrze byłoby zamknąć okno, zamiast stać w przeciągu. Ryzykowała tym zdrowie ich obojga, a nie chciała przecież, by Artur się przez nią rozchorował. To jednak oznaczałoby odsunięcie się od Longbottoma, a to było ostatnią rzeczą, na którą w tej chwili miała ochotę.
– Chyba po… – powinniśmy porozmawiać – …powinnam pójść do łazienki – mruknęła, nie ruszając się jednak ani o odrobinę.
Nie oponowała jednak, gdy mężczyzna zdjął z jej ramienia puchacza. Nie miała na to sił. Drgnęła, gdy ręka mężczyzny musnęła jej skórę, podnosząc ptaka. Artur był delikatny i wyraźnie zatroskany. To nieco ją zdziwiło. Czy po takim zachowaniu nie powinien jej odepchnąć? Nie zbliżać się? Był przecież żonaty, nie powinien dopuszczać do takich sytuacji. Przeszło jej przez myśl, że może po prostu nie chce narażać jej i tak już rozchwianych nerwów. Był dobrym i wrażliwym człowiekiem – to niewątpliwie mogło przejść mu przez myśl.
Gdy chusteczka Artura znalazła się na jej przedramieniu, drgnęła ponownie, zaskoczona takim obrotem sprawy. Odruchowo wyciągnęła dłoń, chcąc samodzielnie przytrzymać prowizoryczny opatrunek. Musnęła jego palce, spoglądając mu w oczy i na chwilę tracąc w piersiach dech. Czy on…? Ale to przecież nie miało żadnego sensu. Był ż o n a t y. I młody, od ślubu nie mogło minąć wiele lat. Czy uczucia, które żywił do tej, którą wziął za swoją, mogły tak szybko wyparować?
Speszona, spuściła wzrok, kierując go na tlący się za Arturem kominek. Usta Gwen były uchylone, a jej ciało bezustannie drżało przez ciągnące się z okna zimno. Znajdowała się tak blisko Longbottoma, że czuła bijące z jego ciała przyjemne, kojące ciepło. Odruchowo chciała przybliżyć się do niego jeszcze bardziej, ale powstrzymywała ją ta odrobina rozsądku, która jeszcze się w niej tliła.
– Artur… jak… jeśli… jeśli Bones… no wiesz, twoja szefowa… się o mnie zapyta… potwierdź tylko, że mnie znasz, dobrze? – powiedziała, unosząc spojrzenie tylko na chwilę. Głos dziewczyny był cichy i drżący, jednak związane z wysłanym rano listem pozwalało jej uciec na moment od tego, co działo się w tym momencie.
Wzięła głęboki oddech, próbując uspokoić kołaczące serce. Przeszło jej przez myśl, że dobrze byłoby zamknąć okno, zamiast stać w przeciągu. Ryzykowała tym zdrowie ich obojga, a nie chciała przecież, by Artur się przez nią rozchorował. To jednak oznaczałoby odsunięcie się od Longbottoma, a to było ostatnią rzeczą, na którą w tej chwili miała ochotę.
– Chyba po… – powinniśmy porozmawiać – …powinnam pójść do łazienki – mruknęła, nie ruszając się jednak ani o odrobinę.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Ostatnio zmieniony przez Gwendolyn Grey dnia 25.07.19 6:23, w całości zmieniany 1 raz
Skupiłem wzrok na pojedynczych rankach, zostawionych właśnie przez Vardę. Dopiero teraz dostrzegłem w regularnych odstępach inne ślady, pozostawione wcześniej przez ptaka. Jakoś ten widok dał mi do myślenia, czyżby już Gwen zobojętniała na ból? Może dopuszczałem się do nadinterpretacji, dostrzegając coś niepokojącego tam, gdzie miało miejsce zwykłe przyzwyczajenie do zwyczajów sowy.
- Powinnaś być ostrożniejsza - upomniałem znowu, nie bardzo wiedząc co tutaj można dodać. To chyba nie był dobry moment na robienie wykładu o bezpiecznym obchodzeniu się z sowami pocztowymi.
Jej spojrzenie powędrowało w kierunku kominka, co przyjąłem z zaskakującą ulgą. Nie wiem co mogłoby się stać, gdybyśmy tak stali blisko siebie, wpatrzeni sobie w oczy, wcześniej o tym nie myślałem. Ta groźba jednak minęła, wykorzystałem moment, żeby uspokoić myśli i minimalnie się odsunąć. Ledwie o kilka cali, ale teraz wydawało mi się to wielką przepaścią. Zrobiło się jakby zimniej, chciałem znów podejść, poczuć to ciepło.
Nie, troszczyłem się o Gwen, ale nie powinienem się zapominać, tym bardziej, że taka troska może być różnie odbierana. Zdawałem sobie sprawę, że mogła czuć się tu samotnie, a w połączeniu z jej wrażliwością mogłaby chcieć...
Nie, nawet o tym nie myśl. Nie słuchaj tych zdradzieckich szeptów emocji, które tylko wodzą na manowce. Przez nie niebezpiecznie blisko balansowałem zranienia jej. Jak to właściwie miałoby wyglądać? Potajemne schadzki, krycie się w cieniu? Rozwód i rezygnacja z nazwiska? Byłem nieświadomy, że teraz roztrząsała miłość w moim małżeństwie. Biedna, wrażliwa Gwen. Dla ciebie to takie oczywiste, ale nikt z nestorów rodów nawet przez chwilę o tym nie pomyślał. Przecież miłość nie zapewnia wpływów, bogactwa, przedłużenia czystości krwi. W pewnym sensie, gdzieś tam głęboko, zazdrościłem ci takiego podejścia. Z mojej perspektywy małżeństwo kojarzyło się z obowiązkiem wobec rodziny, jakimś rodzajem biznesu.
- Słucham? - zdziwiłem się, wyrwany nietypową prośbą z rozmyślań. - Dobrze, ale co cię z nią łączy? - dopytywałem, nie chcąc tego tak zostawiać.
Zdawało mi się, że mogę usłyszeć kołaczące w jej piersi serce, zupełnie jakby coś teraz przeżywała. Po chwili się jednak zreflektowałem, że to przecież moje własna. Puk, puk, czy to wiadomość w kodzie Morse'a? Chciała coś powiedzieć, ale jakby zmieniła w trakcie zdanie, bezpiecznie uchylając się w kierunku pójścia do łazienki. Nie ruszyła się jednak o krok, potwierdzając tylko moje przypuszczenia. Wszystkie przypuszczenia. Zrozumiałem wiadomość, skryte za biciem serca. Nie słyszałem bicia od Gwen, ponieważ jej rytm był taki sam jak mój.
- Tak, musimy porozmawiać - zacząłem, czując wagę tej chwili, każde słowo rezonowało w moich myślach. - Gwen, mam wrażenie... może to tylko moje wrażenie, ale coś się dzieje między nami... - zacząłem mówić, czując zdradziecko odpływającą ode mnie odwagę. Dlaczego takie sprawy muszą być aż tak trudne? - Nie mówiłem ci o tym, ale jestem żonaty... Nie mówiłem tego wcześniej, ponieważ to wydawało mi się takie... oczywiste? Wszyscy wiedzieli, moje małżeństwo było od dawna aranżowane i zaplanowane, nasi rodzice zawarli umowę jeszcze kiedy byliśmy w Hogwarcie. Wydarzenie to pieczętowało porozumienie między naszymi rodami - kontynuowałem, starając się brzmieć jak najspokojniej. - Często zapominam, że znamy się właściwie od niedawna - tłumaczyłem się, szukając najmniej ją raniących słów. Najbardziej miałem nadzieję, że zaraz się roześmieje i powie, żebym nie wygadywał głupot i że nigdy nic między nami nie było... tylko jakoś nie mogłem uwierzyć w taką wersję wydarzeń. Mówiłem o swoim małżeństwie jak o biznesowej umowie, zawartej gdzieś poza moją zgodą, bo właściwie w pewnym sensie tym było, pewnie nie tak to sobie je wyobrażała. W moim głosie, ku mojemu zaskoczeniu, usłyszałem żal, zupełnie nie planowany. Jakby coś pękło i prawda się wydostała. Ciągle sobie to racjonalizowałem, nie chcąc przyznać, że czegoś mi może po prostu brakować. Nie wiedziałem co dalej powiedzieć, więc na chwilę zamilkłem, czekając na jej reakcję.
- Powinnaś być ostrożniejsza - upomniałem znowu, nie bardzo wiedząc co tutaj można dodać. To chyba nie był dobry moment na robienie wykładu o bezpiecznym obchodzeniu się z sowami pocztowymi.
Jej spojrzenie powędrowało w kierunku kominka, co przyjąłem z zaskakującą ulgą. Nie wiem co mogłoby się stać, gdybyśmy tak stali blisko siebie, wpatrzeni sobie w oczy, wcześniej o tym nie myślałem. Ta groźba jednak minęła, wykorzystałem moment, żeby uspokoić myśli i minimalnie się odsunąć. Ledwie o kilka cali, ale teraz wydawało mi się to wielką przepaścią. Zrobiło się jakby zimniej, chciałem znów podejść, poczuć to ciepło.
Nie, troszczyłem się o Gwen, ale nie powinienem się zapominać, tym bardziej, że taka troska może być różnie odbierana. Zdawałem sobie sprawę, że mogła czuć się tu samotnie, a w połączeniu z jej wrażliwością mogłaby chcieć...
Nie, nawet o tym nie myśl. Nie słuchaj tych zdradzieckich szeptów emocji, które tylko wodzą na manowce. Przez nie niebezpiecznie blisko balansowałem zranienia jej. Jak to właściwie miałoby wyglądać? Potajemne schadzki, krycie się w cieniu? Rozwód i rezygnacja z nazwiska? Byłem nieświadomy, że teraz roztrząsała miłość w moim małżeństwie. Biedna, wrażliwa Gwen. Dla ciebie to takie oczywiste, ale nikt z nestorów rodów nawet przez chwilę o tym nie pomyślał. Przecież miłość nie zapewnia wpływów, bogactwa, przedłużenia czystości krwi. W pewnym sensie, gdzieś tam głęboko, zazdrościłem ci takiego podejścia. Z mojej perspektywy małżeństwo kojarzyło się z obowiązkiem wobec rodziny, jakimś rodzajem biznesu.
- Słucham? - zdziwiłem się, wyrwany nietypową prośbą z rozmyślań. - Dobrze, ale co cię z nią łączy? - dopytywałem, nie chcąc tego tak zostawiać.
Zdawało mi się, że mogę usłyszeć kołaczące w jej piersi serce, zupełnie jakby coś teraz przeżywała. Po chwili się jednak zreflektowałem, że to przecież moje własna. Puk, puk, czy to wiadomość w kodzie Morse'a? Chciała coś powiedzieć, ale jakby zmieniła w trakcie zdanie, bezpiecznie uchylając się w kierunku pójścia do łazienki. Nie ruszyła się jednak o krok, potwierdzając tylko moje przypuszczenia. Wszystkie przypuszczenia. Zrozumiałem wiadomość, skryte za biciem serca. Nie słyszałem bicia od Gwen, ponieważ jej rytm był taki sam jak mój.
- Tak, musimy porozmawiać - zacząłem, czując wagę tej chwili, każde słowo rezonowało w moich myślach. - Gwen, mam wrażenie... może to tylko moje wrażenie, ale coś się dzieje między nami... - zacząłem mówić, czując zdradziecko odpływającą ode mnie odwagę. Dlaczego takie sprawy muszą być aż tak trudne? - Nie mówiłem ci o tym, ale jestem żonaty... Nie mówiłem tego wcześniej, ponieważ to wydawało mi się takie... oczywiste? Wszyscy wiedzieli, moje małżeństwo było od dawna aranżowane i zaplanowane, nasi rodzice zawarli umowę jeszcze kiedy byliśmy w Hogwarcie. Wydarzenie to pieczętowało porozumienie między naszymi rodami - kontynuowałem, starając się brzmieć jak najspokojniej. - Często zapominam, że znamy się właściwie od niedawna - tłumaczyłem się, szukając najmniej ją raniących słów. Najbardziej miałem nadzieję, że zaraz się roześmieje i powie, żebym nie wygadywał głupot i że nigdy nic między nami nie było... tylko jakoś nie mogłem uwierzyć w taką wersję wydarzeń. Mówiłem o swoim małżeństwie jak o biznesowej umowie, zawartej gdzieś poza moją zgodą, bo właściwie w pewnym sensie tym było, pewnie nie tak to sobie je wyobrażała. W moim głosie, ku mojemu zaskoczeniu, usłyszałem żal, zupełnie nie planowany. Jakby coś pękło i prawda się wydostała. Ciągle sobie to racjonalizowałem, nie chcąc przyznać, że czegoś mi może po prostu brakować. Nie wiedziałem co dalej powiedzieć, więc na chwilę zamilkłem, czekając na jej reakcję.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Przygryzła wargę. No tak, nie powinna nawet próbować mieć z nią coś wspólnego. Praca aurorów była niebezpieczna, a nie było dla niej tajemnicą, że Artur się o nią martwi. Nawet klub pojedynków był w jego oczach za dużym wyzwaniem dla Gwen, mimo że na trzy starcia, jedno udało jej się wygrać. To nie taki zły wynik jak na pierwszy raz, prawda?
Nie potrafiła się jednak gniewać na jego podejście. W końcu nie próbował jej do niczego zmuszać. Po prostu szczerze się martwił. Słysząc jego pytanie poczuła ścisk w sercu. Nie chciała przysparzać mu smutków, wystarczająco dużo rzeczy miał na głowie. A wyglądało na to, że cały czas to robiła.
– Ja tylko… tylko chce z nią porozmawiać. – Znów uniosła spojrzenie jasnych oczu na mężczyznę. – Nie próbuję zostać aurorem, nie martw się – dodała, wiedząc, że o to może się głowić. Siliła się na naturalny ton, jednak nie wychodziło jej to najlepiej. Głos Gwen drżał.
Odsunął się. Poczuła nieprzyjemny chłód, odruchowo chciała się przybliżyć; zatrzymała się jednak w pół kroku, wiedząc, że i tak na za dużo sobie pozwoliła. Spuściła wzrok, który tym razem utkwił w dłoni Artura. Nim jeszcze auror zaczął mówić, chwyciła zakrwawioną chusteczkę do prawej ręki – krew przestała już lecieć – i opuściła ramię. Znów poczuła w sobie kolejny odruch: chciała chwycić go za dłoń, być bliżej, czuć go obok w jakikolwiek sposób. Jednocześnie jednak wiedziała, że jest winną całej tej niewygodnej sytuacji i nim zdecydowała, co zrobi, Artur otworzył ponownie usta.
Oddech Gwen zadrżał, gdy mężczyzna zaczął mówić, a jego słowa docierały do niej tylko częściowo, ze znaczeniem zmienionym tak, by pasował do historii, którą malarka już wcześniej ułożyła sobie w głowie. Przecież się odsunął, nie dotykał jej, trzymał się na dystans. Był bogaty i żonaty, miał dużą rodzinę – nie widziała możliwości, by w jakikolwiek sposób chciał to zniszczyć. Nie mógł niczego do niej czuć, to było jasne jak słońce. Ktoś taki jak on nie mógł przecież ożenić się z rozsądku, to do niego nie pasowało. Mówiąc więc o „dzianiu się między nami” miał na myśli tylko jej uczucia.
Racjonalizował i tłumaczył. Oczywiście, że tak, nie chciał jej przecież zranić, starał się mówić delikatnie. Doceniała jego starania. Nie miała z resztą zamiaru się niczego domagać. Było jej tylko głupio. Bardzo głupio. Zrobiła się czerwona na twarzy. Nie powinna dać mu poznać, powinna trzymać się na dystans, powinna zachowywać się w odpowiedni dla młodej i dobrze wychowanej panny sposób.
Serce dziewczyny drżało, a w gardle bezustannie czuła ścisk. Starała się oddychać głęboko, by uniknąć napadu szlochu. Z trudem, ale jak na razie jakoś jej się to udawało.
– Znamy się od niedawna – powtórzyła cicho. – Wiem, że jesteś żonaty, Artur – dodała, nieco głośniej i pewniej. Nie musiał jej tego tłumaczyć. Wiedziała.
Cofnęła się, odwracając się od niego i kierując się w stronę otwartego okna. Podstawiła sowie dłoń, a gdy ta na nią weszła, wyćwiczonym ruchem kazała jej odlecieć dalej. Varda rozłożyła skrzydła, po chwili lądując na oparciu sofy. Gwen wciąż drżącymi rękami zamknęła szybko okno. Wystarczająco długo było otwarte.
Nerwowo objęła lewą ręką prawe ramię, zerkając w dół: było jej zimno i naprawdę czuła się brudna. Na dodatek słowa Artura sprawiały, że naprawdę za chwilę mogła znów się rozpłakać, a nie chciała wyjść przy nim na płaczliwą osobę. To znaczy… pewnie już wyszła. Ale widział już dziś wystarczająco łez. Pokręciła więc głową do własnych myśli.
– Ja… naprawdę powinnam pójść do łazienki – stwierdziła tak silnym tonem, na jaki była się w stanie zdobyć.
Ruszyła do meblościanki, mijając Artura. Wyjęła z szuflady pierwsze lepsze ubranie. Trzymała w salonie codzienne rzeczy, nie chcąc po pracy zawsze wchodzić na strych. Zauważyła, że przeciąg z okna rozsypał kartki ze szkicami na podłodze. Smok leżał niedaleko stóp Artura, koło kanapy znajdował się szybki rysunek bahanek. Gdzieś przy kominku można było dostrzec niezbyt dokładny portret Johnatana i Bertiego, uśmiechniętych i zadowolonych. Na stole został zaś tylko jeden szkic. Niedokończony, przedstawiający lady Julię Prewett. Co prawda rysy twarzy pani weterynarz nie były doskonale oddane, rysująca z pamięci Gwen popełniała błędy, ale nie dało się nie poznać, że to ona. Bądź ktoś z jej bliskiej rodziny.
Ruszyła w stronę korytarza, stając przy drzwiach łazienki, cały czas pozostając w polu wzroku Longbottoma. Zamiast jednak wejść od razu do środka zatrzymała się na chwilę, spoglądając w stronę blondyna.
– Jak chcesz… możesz się rozebrać, nie ma po co stać w płaszczu. Tylko… nie przesadź, bo też skończysz jako gęś. – Uśmiechnęła się smutno, mając nadzieję, że mimo wszystko Artur nie opuści mieszkania pod jej „nieobecność”. Była zawstydzona i smutna, ale nie chciała się z nim żegnać. Jeszcze nie. Kto wie, kiedy znowu się zobaczą? I czy w ogóle? Mógł nic do niej nie czuć, ale nawet jeśli chciała spędzić choć chwilę dłużej w jego towarzystwie.
Po chwili drzwi łazienki zatrzasnęły się za dziewczyną. Betty, do tej pory siedząca gdzieś w kącie, podeszła do nich. Położyła się przed nimi, wlepiając wzrok w Artura. Auror mógł poczuć się osaczony: zarówno Varda, jak i szczeniak nie spuszczali z niego spojrzenia.
Nie potrafiła się jednak gniewać na jego podejście. W końcu nie próbował jej do niczego zmuszać. Po prostu szczerze się martwił. Słysząc jego pytanie poczuła ścisk w sercu. Nie chciała przysparzać mu smutków, wystarczająco dużo rzeczy miał na głowie. A wyglądało na to, że cały czas to robiła.
– Ja tylko… tylko chce z nią porozmawiać. – Znów uniosła spojrzenie jasnych oczu na mężczyznę. – Nie próbuję zostać aurorem, nie martw się – dodała, wiedząc, że o to może się głowić. Siliła się na naturalny ton, jednak nie wychodziło jej to najlepiej. Głos Gwen drżał.
Odsunął się. Poczuła nieprzyjemny chłód, odruchowo chciała się przybliżyć; zatrzymała się jednak w pół kroku, wiedząc, że i tak na za dużo sobie pozwoliła. Spuściła wzrok, który tym razem utkwił w dłoni Artura. Nim jeszcze auror zaczął mówić, chwyciła zakrwawioną chusteczkę do prawej ręki – krew przestała już lecieć – i opuściła ramię. Znów poczuła w sobie kolejny odruch: chciała chwycić go za dłoń, być bliżej, czuć go obok w jakikolwiek sposób. Jednocześnie jednak wiedziała, że jest winną całej tej niewygodnej sytuacji i nim zdecydowała, co zrobi, Artur otworzył ponownie usta.
Oddech Gwen zadrżał, gdy mężczyzna zaczął mówić, a jego słowa docierały do niej tylko częściowo, ze znaczeniem zmienionym tak, by pasował do historii, którą malarka już wcześniej ułożyła sobie w głowie. Przecież się odsunął, nie dotykał jej, trzymał się na dystans. Był bogaty i żonaty, miał dużą rodzinę – nie widziała możliwości, by w jakikolwiek sposób chciał to zniszczyć. Nie mógł niczego do niej czuć, to było jasne jak słońce. Ktoś taki jak on nie mógł przecież ożenić się z rozsądku, to do niego nie pasowało. Mówiąc więc o „dzianiu się między nami” miał na myśli tylko jej uczucia.
Racjonalizował i tłumaczył. Oczywiście, że tak, nie chciał jej przecież zranić, starał się mówić delikatnie. Doceniała jego starania. Nie miała z resztą zamiaru się niczego domagać. Było jej tylko głupio. Bardzo głupio. Zrobiła się czerwona na twarzy. Nie powinna dać mu poznać, powinna trzymać się na dystans, powinna zachowywać się w odpowiedni dla młodej i dobrze wychowanej panny sposób.
Serce dziewczyny drżało, a w gardle bezustannie czuła ścisk. Starała się oddychać głęboko, by uniknąć napadu szlochu. Z trudem, ale jak na razie jakoś jej się to udawało.
– Znamy się od niedawna – powtórzyła cicho. – Wiem, że jesteś żonaty, Artur – dodała, nieco głośniej i pewniej. Nie musiał jej tego tłumaczyć. Wiedziała.
Cofnęła się, odwracając się od niego i kierując się w stronę otwartego okna. Podstawiła sowie dłoń, a gdy ta na nią weszła, wyćwiczonym ruchem kazała jej odlecieć dalej. Varda rozłożyła skrzydła, po chwili lądując na oparciu sofy. Gwen wciąż drżącymi rękami zamknęła szybko okno. Wystarczająco długo było otwarte.
Nerwowo objęła lewą ręką prawe ramię, zerkając w dół: było jej zimno i naprawdę czuła się brudna. Na dodatek słowa Artura sprawiały, że naprawdę za chwilę mogła znów się rozpłakać, a nie chciała wyjść przy nim na płaczliwą osobę. To znaczy… pewnie już wyszła. Ale widział już dziś wystarczająco łez. Pokręciła więc głową do własnych myśli.
– Ja… naprawdę powinnam pójść do łazienki – stwierdziła tak silnym tonem, na jaki była się w stanie zdobyć.
Ruszyła do meblościanki, mijając Artura. Wyjęła z szuflady pierwsze lepsze ubranie. Trzymała w salonie codzienne rzeczy, nie chcąc po pracy zawsze wchodzić na strych. Zauważyła, że przeciąg z okna rozsypał kartki ze szkicami na podłodze. Smok leżał niedaleko stóp Artura, koło kanapy znajdował się szybki rysunek bahanek. Gdzieś przy kominku można było dostrzec niezbyt dokładny portret Johnatana i Bertiego, uśmiechniętych i zadowolonych. Na stole został zaś tylko jeden szkic. Niedokończony, przedstawiający lady Julię Prewett. Co prawda rysy twarzy pani weterynarz nie były doskonale oddane, rysująca z pamięci Gwen popełniała błędy, ale nie dało się nie poznać, że to ona. Bądź ktoś z jej bliskiej rodziny.
Ruszyła w stronę korytarza, stając przy drzwiach łazienki, cały czas pozostając w polu wzroku Longbottoma. Zamiast jednak wejść od razu do środka zatrzymała się na chwilę, spoglądając w stronę blondyna.
– Jak chcesz… możesz się rozebrać, nie ma po co stać w płaszczu. Tylko… nie przesadź, bo też skończysz jako gęś. – Uśmiechnęła się smutno, mając nadzieję, że mimo wszystko Artur nie opuści mieszkania pod jej „nieobecność”. Była zawstydzona i smutna, ale nie chciała się z nim żegnać. Jeszcze nie. Kto wie, kiedy znowu się zobaczą? I czy w ogóle? Mógł nic do niej nie czuć, ale nawet jeśli chciała spędzić choć chwilę dłużej w jego towarzystwie.
Po chwili drzwi łazienki zatrzasnęły się za dziewczyną. Betty, do tej pory siedząca gdzieś w kącie, podeszła do nich. Położyła się przed nimi, wlepiając wzrok w Artura. Auror mógł poczuć się osaczony: zarówno Varda, jak i szczeniak nie spuszczali z niego spojrzenia.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Możliwe, że początkowa odwaga Arthura wygasła, kiedy tylko zamknęły się drzwi od łazienki. Pozostał sam, ale na nic się zdały nadzieje Gwen. Niespodziewanie wstał, czując ciężar tego spotkania. Trudne do odgadnięcia spojrzenie mogło zdradzać wiele krzyżujących się nieznośnie emocji, nad którymi tracił kontrolę. Żonaty mężczyzna wątpiący w dawne przyrzeczenia? Wychowany w zgodzie ze szlachetnymi tradycjami, a jednak błądzący pośród niespodziewanych pragnień. Być może popatrzył jeszcze ostatni raz na miejsce, w którym chwilę temu stała Grey. Był zagubiony. Znalazł się w trudnej sytuacji i najwyraźniej nie potrafił podjąć odpowiednich kroków. Co mógł wybrać, kiedy tylko pozostał sam? Należało uciąć niepewności powstałe między nimi lub przyznać się do uczuć upychanych sumiennie gdzieś w te najciemniejsze, najgłębsze zakątki duszy. W geście bezradności przetarł dłonią twarz. Wiele zależeć miało od tego spotkania, ale jedna nieprzemyślana decyzja mogła skazać dziewczynę na cierpienie. Nie zasługiwała na to. Niełatwo było mierzyć się z tak silnymi uczuciami, a jednak należało je przezwyciężyć, nim wyrządzą jeszcze większą krzywdę.
Arthur zniknął. Dość cicho i szybko przemknął przez mieszkanie. Upewnił się, że nic jej nie jest, tyle mógł zrobić. Najpewniej nie potrafiłby znów spojrzeć jej w oczy, wypowiedzieć słów, które powinny paść, choć dalekie były od pieśni wygrywanej w głębi serca. Porzucił najczystsze pragnienia. Wiedział, że być może nigdy więcej jej już nie ujrzy. Tak należało zrobić. Zamknęły się za nim drzwi, a każdy niewidzialny ślad obecności rozmył się w powietrzu, nim Gwen zdążyła powrócić.
zt
Arthur zniknął. Dość cicho i szybko przemknął przez mieszkanie. Upewnił się, że nic jej nie jest, tyle mógł zrobić. Najpewniej nie potrafiłby znów spojrzeć jej w oczy, wypowiedzieć słów, które powinny paść, choć dalekie były od pieśni wygrywanej w głębi serca. Porzucił najczystsze pragnienia. Wiedział, że być może nigdy więcej jej już nie ujrzy. Tak należało zrobić. Zamknęły się za nim drzwi, a każdy niewidzialny ślad obecności rozmył się w powietrzu, nim Gwen zdążyła powrócić.
zt
I show not your face but your heart's desire
| z ruin
Właściwie sama nie wiedziała, jakiej reakcji Michaela spodziewała się po takiej zachęcie do ubrania się. Na pewno jednak nie takiej. Właściwie nawet do końca nie wiedziała, o co Michaelowi chodzi: nie miała przecież czerwonego płaszcza. Nie miała też pojęcia, o jaką bajkę, czy czarną magię mu chodzi. Na twarzy Gwen pojawiła się konsternacja, a czerwony rumieniec na jej twarzy zakwitł jeszcze mocniej. Cóż… przynajmniej pokracznie, ale osiągnęła swój cel. Michael zgodził się pójść z nią i nie zostanie sam. Ba! Nawet się uśmiechnął, chociaż ponieważ chwilę później z jego ust padły dziwne słowa o kapturku, rudowłosa nie potrafiła w pełni napawać się „zwycięstwem”.
Przeteleportowali się w zwykle pustą uliczkę znajdującą się w okolicy katedry, a więc również mieszkania Gwen. Dziewczyna próbowała ciągnąć rozmowę błahymi pytaniami, cały czas próbując dojść do siebie po „komplemencie” Michaela i kątem oka przyglądając się mężczyźnie.
W końcu dotarli do mieszkania Gwen, od nieco innej strony, niż poprzednim razem. Dziewczyna właściwie specjalnie poprowadziła ich trochę inną drogą, licząc że w ten sposób Michael nie skojarzy, że wcześniej odprowadził ją pod „złą” klatkę. Jeśli jednak pamiętał numer, bez problemu mógł zauważyć drobne kłamstwo dziewczyny.
Już po chwili dziewczyna otwierała drzwi wejściowe. Było tuż po szóstej, ale mimo tego Betty (zwykle śpiąca o tej porze) czekała pod drzwiami. Gwen gestem zaprosiła Michaela do środka.
– Cześć, Bet! – powiedziała do puchatego, sześciomiesięcznego szczeniaka. Pies zdecydowanie wyrósł przez kilka ostatnich miesięcy i przedpokój, choć całkiem przestronny, w jego towarzystwie wydawał się ciasny. Suczka nie wykazywała jednak żadnych oznak agresji. Machała swoim olbrzymim ogonem, drepcząc w kółko i witając przybyłych.
Rozebrała płaszcz, pod którym miała wygodne, ciepłe spodnie z wysokim staniem oraz jasny sweter. Strój niekoniecznie odpowiadał magicznym standardom, ale Gwen to nie przeszkadzało. Wprawdzie na co dzień preferowała sukienki i spódnice, jednak te nie nadawały się najlepiej na spacer po lesie i ruinach.
Zaprowadziła Gwen do miętowej kuchni, wstawiając wodę na gorącą herbatę i zaglądając do lodówki. Michael mógł dostrzec na stole szkicownik z zaczętym portretem, kilka ołówków i pusty kubek po kawie, którą dziewczyna wypiła rano. Poza tym w pomieszczeniu panował względny porządek.
– To co byś chciał? Jajecznicę? Tosty? Właściwie… dużego wyboru chyba nie mam, raczej gotuje tylko dla siebie… no i przyjaciela, jak wpada. Chociaż on raczej preferuje swoją piersiówkę… – mruknęła, zerkając w stronę Michaela.
Teraz, gdy Tonks znajdował się już w jej mieszkaniu, Gwen nie do końca wiedziała, co z tym fantem zrobić. Oczywiście, zostawienie go samopas po czymś takim nie dałoby spokoju jej sumieniu, ale z drugiej strony nie miała pojęcia, o czym może z nim porozmawiać. Wolała nie poruszać tematyki wilkołactwa, dopóki on sam nie zacznie, a ich poprzednie spotkania wcale nie należały do tych udanych. Nie znała go też na tyle, by swobodnie poruszyć jakikolwiek temat.
Wyprostowała się, spoglądając na mężczyznę.
– Wiem, że nasza znajomość nie zaczęła się najlepiej – powiedziała, nerwowo drapiąc się po głowie – ale może powinniśmy po prostu zacząć od nowa? No wiesz… jestem Gwen, maluję, lubię ładne miejsca i czasem mam głupie pomysły by ćwiczyć uroki w ulewie? – Zmarszczyła brwi, niepewna, jak Michael zareaguje na taką propozycję.
Właściwie sama nie wiedziała, jakiej reakcji Michaela spodziewała się po takiej zachęcie do ubrania się. Na pewno jednak nie takiej. Właściwie nawet do końca nie wiedziała, o co Michaelowi chodzi: nie miała przecież czerwonego płaszcza. Nie miała też pojęcia, o jaką bajkę, czy czarną magię mu chodzi. Na twarzy Gwen pojawiła się konsternacja, a czerwony rumieniec na jej twarzy zakwitł jeszcze mocniej. Cóż… przynajmniej pokracznie, ale osiągnęła swój cel. Michael zgodził się pójść z nią i nie zostanie sam. Ba! Nawet się uśmiechnął, chociaż ponieważ chwilę później z jego ust padły dziwne słowa o kapturku, rudowłosa nie potrafiła w pełni napawać się „zwycięstwem”.
Przeteleportowali się w zwykle pustą uliczkę znajdującą się w okolicy katedry, a więc również mieszkania Gwen. Dziewczyna próbowała ciągnąć rozmowę błahymi pytaniami, cały czas próbując dojść do siebie po „komplemencie” Michaela i kątem oka przyglądając się mężczyźnie.
W końcu dotarli do mieszkania Gwen, od nieco innej strony, niż poprzednim razem. Dziewczyna właściwie specjalnie poprowadziła ich trochę inną drogą, licząc że w ten sposób Michael nie skojarzy, że wcześniej odprowadził ją pod „złą” klatkę. Jeśli jednak pamiętał numer, bez problemu mógł zauważyć drobne kłamstwo dziewczyny.
Już po chwili dziewczyna otwierała drzwi wejściowe. Było tuż po szóstej, ale mimo tego Betty (zwykle śpiąca o tej porze) czekała pod drzwiami. Gwen gestem zaprosiła Michaela do środka.
– Cześć, Bet! – powiedziała do puchatego, sześciomiesięcznego szczeniaka. Pies zdecydowanie wyrósł przez kilka ostatnich miesięcy i przedpokój, choć całkiem przestronny, w jego towarzystwie wydawał się ciasny. Suczka nie wykazywała jednak żadnych oznak agresji. Machała swoim olbrzymim ogonem, drepcząc w kółko i witając przybyłych.
Rozebrała płaszcz, pod którym miała wygodne, ciepłe spodnie z wysokim staniem oraz jasny sweter. Strój niekoniecznie odpowiadał magicznym standardom, ale Gwen to nie przeszkadzało. Wprawdzie na co dzień preferowała sukienki i spódnice, jednak te nie nadawały się najlepiej na spacer po lesie i ruinach.
Zaprowadziła Gwen do miętowej kuchni, wstawiając wodę na gorącą herbatę i zaglądając do lodówki. Michael mógł dostrzec na stole szkicownik z zaczętym portretem, kilka ołówków i pusty kubek po kawie, którą dziewczyna wypiła rano. Poza tym w pomieszczeniu panował względny porządek.
– To co byś chciał? Jajecznicę? Tosty? Właściwie… dużego wyboru chyba nie mam, raczej gotuje tylko dla siebie… no i przyjaciela, jak wpada. Chociaż on raczej preferuje swoją piersiówkę… – mruknęła, zerkając w stronę Michaela.
Teraz, gdy Tonks znajdował się już w jej mieszkaniu, Gwen nie do końca wiedziała, co z tym fantem zrobić. Oczywiście, zostawienie go samopas po czymś takim nie dałoby spokoju jej sumieniu, ale z drugiej strony nie miała pojęcia, o czym może z nim porozmawiać. Wolała nie poruszać tematyki wilkołactwa, dopóki on sam nie zacznie, a ich poprzednie spotkania wcale nie należały do tych udanych. Nie znała go też na tyle, by swobodnie poruszyć jakikolwiek temat.
Wyprostowała się, spoglądając na mężczyznę.
– Wiem, że nasza znajomość nie zaczęła się najlepiej – powiedziała, nerwowo drapiąc się po głowie – ale może powinniśmy po prostu zacząć od nowa? No wiesz… jestem Gwen, maluję, lubię ładne miejsca i czasem mam głupie pomysły by ćwiczyć uroki w ulewie? – Zmarszczyła brwi, niepewna, jak Michael zareaguje na taką propozycję.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Był już na tej ulicy, odprowadzając Gwen do domu w czasie listopadowej ulewy. Niczym prawdziwy gentleman użyczył jej wtedy swojego parasola, a ona - jak na rozsądną dziewczynę przystało - poprowadziła go wtedy pod niewłaściwą klatkę schodową. Był teraz jednak zbyt zmęczony aby zwrócić na to uwagę, szczególnie, że sprytna Gwen zmieniła dziś nieco ich trasę. Było mu zimno i był wręcz wygłodniały, więc z niecierpliwością wszedł do ciepłego mieszkania.
Na widok psa uśmiechnął się odruchowo - zawsze lubił te zwierzęta, a niegdyś jego patronusem był owczarek niemiecki. Odkąd został wilkołakiem zmienił mu się patronus, a także podejście do posiadania zwierząt - w Norwegii chciał mieć psa, ale nie miałby dla niego czasu, a teraz po prostu nie mógł mieć zwierzaka w domu. W końcu często przykuwał się łańcuchami we własnej piwnicy w trakcie pełni, a poza tym nie mógłby zostawiać psa albo psidwaka bez opieki.
-To pies, nie psidwak? - rozpoznał z ciekawością. Sam nie wiedział, dlaczego tak łatwo zgodził się na propozycję pójścia do Gwen, ale jej mugolskie pochodzenie wzbudzało zaufanie i sympatię. O ile panicznie przestraszył się spotkania Lyalla w trakcie ostatniej pełni, to teraz nie bał się Gwen, a co najwyżej jej reakcji oraz tego, że mógł ją skrzywdzić. Zareagowała zresztą z prawdziwą zimną krwią i nie mógł tylko zrozumieć powodów jej sympatii. Postanowiła dziś wykonać dobry uczynek dla pierwszego napotkanego głodomora?
-Rysujesz? - zauważył, z ciekawością zerkając na szkicownik. Na wzmiankę o "przyjacielu", jego brwi powędrowały w górę i zaciekawił się jeszcze bardziej, ale nie wypadało mu pytać prawie nieznajomej dziewczyny o jej życie osobiste. Speszył się zresztą lekko propozycją tylu pyszności. Sam nie umiał gotować, więc w domu zrobiłby sobie co najwyżej kanapkę na suchym chlebie.
-Ja... - nie wiem co powiedzieć? -Jajecznica będzie dobra, dziękuję. - wydukał, umykając wzrokiem. Był brudny, śpiący i bardzo, bardzo speszony, ale na szczęście Gwen rozładowała atmosferę. Uśmiechnął się blado, przenosząc na nią spojrzenie jasnych tęczówek.
-To ja przepraszam, ilekroć na mnie wpadasz, to chyba cię straszę. - a nawet na pewno. Zmęczenie po pełni pozwoliło mu zapomnieć o własnym męskim ego i - paradoksalnie - nieco się rozluźnić. -Jestem Michael, nie zauważam czy miejsca są ładne, gdy patrzę na nie pod...praktycznym kątem, na co dzień pracuję jako auror, a raz w miesiącu chowam się przed światem. - odpowiedział i umilkł na moment, przytłoczony smutną świadomością, że nie wie, co jeszcze mógłby powiedzieć. Był pracoholikiem i nie miał czasu na hobby, a likantropia uniemożliwiała mu cieszenie się życiem. Kiedy ostatni raz miał ochotę oglądać wschód słońca w ruinach?
-Lubię czytać. - wykrztusił w końcu. -Jesteś artystką? - zrozumiał wreszcie, choć Gwen wspominała to przecież nieustannie. Był tak głodny, że myślał trochę wolniej niż zwykle.
Na widok psa uśmiechnął się odruchowo - zawsze lubił te zwierzęta, a niegdyś jego patronusem był owczarek niemiecki. Odkąd został wilkołakiem zmienił mu się patronus, a także podejście do posiadania zwierząt - w Norwegii chciał mieć psa, ale nie miałby dla niego czasu, a teraz po prostu nie mógł mieć zwierzaka w domu. W końcu często przykuwał się łańcuchami we własnej piwnicy w trakcie pełni, a poza tym nie mógłby zostawiać psa albo psidwaka bez opieki.
-To pies, nie psidwak? - rozpoznał z ciekawością. Sam nie wiedział, dlaczego tak łatwo zgodził się na propozycję pójścia do Gwen, ale jej mugolskie pochodzenie wzbudzało zaufanie i sympatię. O ile panicznie przestraszył się spotkania Lyalla w trakcie ostatniej pełni, to teraz nie bał się Gwen, a co najwyżej jej reakcji oraz tego, że mógł ją skrzywdzić. Zareagowała zresztą z prawdziwą zimną krwią i nie mógł tylko zrozumieć powodów jej sympatii. Postanowiła dziś wykonać dobry uczynek dla pierwszego napotkanego głodomora?
-Rysujesz? - zauważył, z ciekawością zerkając na szkicownik. Na wzmiankę o "przyjacielu", jego brwi powędrowały w górę i zaciekawił się jeszcze bardziej, ale nie wypadało mu pytać prawie nieznajomej dziewczyny o jej życie osobiste. Speszył się zresztą lekko propozycją tylu pyszności. Sam nie umiał gotować, więc w domu zrobiłby sobie co najwyżej kanapkę na suchym chlebie.
-Ja... - nie wiem co powiedzieć? -Jajecznica będzie dobra, dziękuję. - wydukał, umykając wzrokiem. Był brudny, śpiący i bardzo, bardzo speszony, ale na szczęście Gwen rozładowała atmosferę. Uśmiechnął się blado, przenosząc na nią spojrzenie jasnych tęczówek.
-To ja przepraszam, ilekroć na mnie wpadasz, to chyba cię straszę. - a nawet na pewno. Zmęczenie po pełni pozwoliło mu zapomnieć o własnym męskim ego i - paradoksalnie - nieco się rozluźnić. -Jestem Michael, nie zauważam czy miejsca są ładne, gdy patrzę na nie pod...praktycznym kątem, na co dzień pracuję jako auror, a raz w miesiącu chowam się przed światem. - odpowiedział i umilkł na moment, przytłoczony smutną świadomością, że nie wie, co jeszcze mógłby powiedzieć. Był pracoholikiem i nie miał czasu na hobby, a likantropia uniemożliwiała mu cieszenie się życiem. Kiedy ostatni raz miał ochotę oglądać wschód słońca w ruinach?
-Lubię czytać. - wykrztusił w końcu. -Jesteś artystką? - zrozumiał wreszcie, choć Gwen wspominała to przecież nieustannie. Był tak głodny, że myślał trochę wolniej niż zwykle.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Gwen w gruncie rzeczy trudno było się bać. Niezbyt wysoka, młodziutka i ruda, raczej nie wyglądała na zagrożenie. Nie oznaczało to jednak, że nie potrafiłaby nim być. W dużych emocjach raczej działała, niż myślała, a to mogłoby skończyć się źle, zarówno dl niej samej, jak i osób towarzyszących. Szczególnie, jeśli wpadłaby na pomysł, by sięgnąć po różdżkę, a to zdarzało jej się coraz częściej, co udowadniało chociażby spotkanie z Michaelem. Na całe szczęście tym razem magia zadziałała na jej korzyść.
Kiwnęła głową w odpowiedzi na pytanie Michaela.
– Psidwaki są chyba takie małe? – ni to spytała, ni stwierdziła.
Pamiętała te stworzenia z lekcji, ale nigdy szczególnie nie interesowała się magicznymi stworzeniami domowymi. Nawet teraz, gdy regularnie odwiedzała zoo, jej myśli krążyły raczej wśród hipogryfów, jednorożców i smoków. Chwilami wprost nie mogła się doczekać zaplanowanego spotkania z PercivalemNottem, choć jednocześnie czuła przed nim lekki stres. Gdy widziała go ostatnim razem, nie była przecież dla niego szczególnie miła.
– Mhm – odpowiedziała mruknięciem na pytanie, skupiona raczej na tym, co powinna przyrządzić Michelowi. Nie zwróciła uwagi na jego uniesione brwi: – Cóż, więc jajecznica – powiedziała, wyciągając patelnie, składniki i różdżkę, którą zagoniła wszystkie wyciągnięte rzeczy do pracy. Jajecznica nie była trudna i dopóki kontrolowała proces, nie sądziła, by cokolwiek się przypaliło. Zwykle sama wykonywała takie czynności, ale miała przecież gościa, którego nie znała zbyt dobrze. Czuła, że niegrzecznie byłoby, gdyby przez kolejne dziesięć minut stała odwrócona do niego plecami. Zwłaszcza, że przecież różdżka dawała jej wybór.
Chwilę później nastawiła wodę na kawę. Sama piła jedną dość niedawno, ale uznała, że Tonksowi chyba przyda się odrobina kofeiny. Naprawdę nie wyglądał najlepiej, co wzbudzało w Gwen matczyne instynkty. Michael, choćby w trakcie pełni był najstraszliwszą bestią, teraz potrzebował po prostu chwili spokoju i odpoczynku.
– Nie… ja… ech, chyba lepiej będzie do tego po prostu nie wracać – powiedziała, marszcząc brwi i uśmiechając się niepewnie. W końcu to nie byłoby komfortowe dla nikogo z nich.
Michael jednak podchwycił jej drobną propozycje. Gwen poczuła odrobinę wewnętrznego samozadowolenia, widząc, że mężczyzna choć trochę się rozluźnił. Zaśmiała się cicho i ciepło, gdy przedstawił jej się po raz drugi.
– Miło cię poznać, Michael – powiedziała, wykonując niezbyt głęboki, teatralny ukłon, wciąż opierając się o meble i kątem oka pilnując jajecznicy. – Raczej… malarką, po prostu. Albo rysowniczką, jak kto woli. – Wzruszyła ramionami. Tytulatura nie była przecież szczególnie istotna w tym, czym się parała. Słowo „artysta” wydało jej jednak w tej chwili po prostu za duże i zbyt patetyczne.
Nie chcąc pozwolić na niezręczną ciszę, dopytała:
– Co lubisz czytać? Aurorzy nie mają chyba na to zbyt dużo czasu? – Uniosła brew. Umyślnie zostawiła wilkołaczą tematykę. Michael dopiero co poczuł się pewniej i nie chciała tego zniszczyć.
Zabrała ze stołu brudny kubek i sprawnymi ruchami zabrała się za dokańczanie śniadania. Już po chwili przed Michalem stał talerz jajecznicy z ciemnym płynem do kompletu. Gwen zajęła w końcu miejsce przy stole, kładąc dłoń na filiżance.
– Jadłam przed wyjściem – rzuciła, aby wyjaśnić, czemu sama sobie nic nie zrobiła. Kłamała; o tak wczesnej porze była w stanie co najwyżej wypić kawę. Stres związany ze spotkaniem wilkołaka i całą tą przygodą wciąż jeszcze w niej jednak siedział i wiedziała, że nawet kawałek najlepszej jajecznicy pod słońcem nie przeszedłby jej przez gardło.
Kiwnęła głową w odpowiedzi na pytanie Michaela.
– Psidwaki są chyba takie małe? – ni to spytała, ni stwierdziła.
Pamiętała te stworzenia z lekcji, ale nigdy szczególnie nie interesowała się magicznymi stworzeniami domowymi. Nawet teraz, gdy regularnie odwiedzała zoo, jej myśli krążyły raczej wśród hipogryfów, jednorożców i smoków. Chwilami wprost nie mogła się doczekać zaplanowanego spotkania z Percivalem
– Mhm – odpowiedziała mruknięciem na pytanie, skupiona raczej na tym, co powinna przyrządzić Michelowi. Nie zwróciła uwagi na jego uniesione brwi: – Cóż, więc jajecznica – powiedziała, wyciągając patelnie, składniki i różdżkę, którą zagoniła wszystkie wyciągnięte rzeczy do pracy. Jajecznica nie była trudna i dopóki kontrolowała proces, nie sądziła, by cokolwiek się przypaliło. Zwykle sama wykonywała takie czynności, ale miała przecież gościa, którego nie znała zbyt dobrze. Czuła, że niegrzecznie byłoby, gdyby przez kolejne dziesięć minut stała odwrócona do niego plecami. Zwłaszcza, że przecież różdżka dawała jej wybór.
Chwilę później nastawiła wodę na kawę. Sama piła jedną dość niedawno, ale uznała, że Tonksowi chyba przyda się odrobina kofeiny. Naprawdę nie wyglądał najlepiej, co wzbudzało w Gwen matczyne instynkty. Michael, choćby w trakcie pełni był najstraszliwszą bestią, teraz potrzebował po prostu chwili spokoju i odpoczynku.
– Nie… ja… ech, chyba lepiej będzie do tego po prostu nie wracać – powiedziała, marszcząc brwi i uśmiechając się niepewnie. W końcu to nie byłoby komfortowe dla nikogo z nich.
Michael jednak podchwycił jej drobną propozycje. Gwen poczuła odrobinę wewnętrznego samozadowolenia, widząc, że mężczyzna choć trochę się rozluźnił. Zaśmiała się cicho i ciepło, gdy przedstawił jej się po raz drugi.
– Miło cię poznać, Michael – powiedziała, wykonując niezbyt głęboki, teatralny ukłon, wciąż opierając się o meble i kątem oka pilnując jajecznicy. – Raczej… malarką, po prostu. Albo rysowniczką, jak kto woli. – Wzruszyła ramionami. Tytulatura nie była przecież szczególnie istotna w tym, czym się parała. Słowo „artysta” wydało jej jednak w tej chwili po prostu za duże i zbyt patetyczne.
Nie chcąc pozwolić na niezręczną ciszę, dopytała:
– Co lubisz czytać? Aurorzy nie mają chyba na to zbyt dużo czasu? – Uniosła brew. Umyślnie zostawiła wilkołaczą tematykę. Michael dopiero co poczuł się pewniej i nie chciała tego zniszczyć.
Zabrała ze stołu brudny kubek i sprawnymi ruchami zabrała się za dokańczanie śniadania. Już po chwili przed Michalem stał talerz jajecznicy z ciemnym płynem do kompletu. Gwen zajęła w końcu miejsce przy stole, kładąc dłoń na filiżance.
– Jadłam przed wyjściem – rzuciła, aby wyjaśnić, czemu sama sobie nic nie zrobiła. Kłamała; o tak wczesnej porze była w stanie co najwyżej wypić kawę. Stres związany ze spotkaniem wilkołaka i całą tą przygodą wciąż jeszcze w niej jednak siedział i wiedziała, że nawet kawałek najlepszej jajecznicy pod słońcem nie przeszedłby jej przez gardło.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
-W sumie... nie wiem, nigdy nie miałem psa ani psidwaka. Chociaż zawsze chciałem. - wzruszył lekko ramionami. Z czwórką dzieci, państwo Tonks nie mieli energii na zwierzaka, a gdy Michael dorósł, zbyt absorbowała go kariera. Okrutnym byłoby posiadanie zwierzęcia, gdyby nie miał go z kim zostawić podczas aurorskich akcji. Kiedyś, jak się ożenię - obiecywał sobie dawniej, ale teraz już wiedział, że nigdy się nie ożeni. Likantropia zabrała mu wszystkie marzenia, małe i duże.
Z bladym uśmiechem obserwował magię gotowania, żałując, że Hogwart nie uczy takich praktycznych-magicznych umiejętności. Potrawy nie słuchały się go, gdy machał różdżką i zbyt często wszystko przypalał. Spojrzał na Gwen z wdzięcznością, gdy zaparzyła kawę - zupełnie, jakby czytała mu w myślach, choć pewnie nie było trudno wyczytać z jego twarzy, że jest koszmarnie śpiący.
-Miło cię znowu poznać, Gwen. - uśmiechnął się szerzej. Może to faktycznie odpowiedni restart dla ich znajomości. W końcu gdy spotkali się po raz pierwszy, zaczął narzucać się dziewczynie z niechcianymi radami. Teraz zaprosiła go do siebie i najwyraźniej chciała jego towarzystwa, choć nie mógł zrozumieć dlaczego. Może to zwykła litość? Niegdyś nie cierpiał litości, ale będąc wilkołakiem, nie mógł być zbyt wybredny, bo nie miałby żadnych znajomych.
-Brzmi jak "artystka". - roześmiał się, bo artyści to przecież malarze i rysownicy. -Co najchętniej rysujesz? - zerknął w stronę jej szkiców, ale nie miał śmiałości by wstać i uważniej się im przyjrzeć. Może były prywatne albo w wersji roboczej, dziewczyna w końcu nie spodziewała się gości.
-Najchętniej kryminały, tak w tematyce zawodowej. - roześmiał się. -I czarodziejskie i mugolskie, lubię na przykład Agathę Christie. - przyznał, ucieszony, że z Gwen może bez skrępowania rozmawiać o mugolskich sprawach. O świecie, którego wstydził się od jedenastego roku życia, choć przecież do niego należał.
Spoważniał na słowa o braku czasu, ale po krótkiej chwili zmusił się dogrymasu uśmiechu. Poza pełniami miał... zbyt wiele czasu. Już dawno pogodził się z tym, że po pracy jest po prostu samotny. Świat fikcji pozwalał uciec od pustki własnego mieszkania. -Ja jakoś znajduję czas, po pracy, oczywiście.
Po chwili rozpogodził się zupełnie, bo Gwen postawiła przed nim JEDZENIE.
-Dziękuję! - wymamrotał, rzucając się na jajecznicę, która znikła w ekspresowym tempie. Nie miał nawet czasu zastanowić się nad tym, że to chyba nieładnie jeść, gdy ktoś inny tylko pije. Ale przecież gospodyni sama zaproponowała taki układ.
Z bladym uśmiechem obserwował magię gotowania, żałując, że Hogwart nie uczy takich praktycznych-magicznych umiejętności. Potrawy nie słuchały się go, gdy machał różdżką i zbyt często wszystko przypalał. Spojrzał na Gwen z wdzięcznością, gdy zaparzyła kawę - zupełnie, jakby czytała mu w myślach, choć pewnie nie było trudno wyczytać z jego twarzy, że jest koszmarnie śpiący.
-Miło cię znowu poznać, Gwen. - uśmiechnął się szerzej. Może to faktycznie odpowiedni restart dla ich znajomości. W końcu gdy spotkali się po raz pierwszy, zaczął narzucać się dziewczynie z niechcianymi radami. Teraz zaprosiła go do siebie i najwyraźniej chciała jego towarzystwa, choć nie mógł zrozumieć dlaczego. Może to zwykła litość? Niegdyś nie cierpiał litości, ale będąc wilkołakiem, nie mógł być zbyt wybredny, bo nie miałby żadnych znajomych.
-Brzmi jak "artystka". - roześmiał się, bo artyści to przecież malarze i rysownicy. -Co najchętniej rysujesz? - zerknął w stronę jej szkiców, ale nie miał śmiałości by wstać i uważniej się im przyjrzeć. Może były prywatne albo w wersji roboczej, dziewczyna w końcu nie spodziewała się gości.
-Najchętniej kryminały, tak w tematyce zawodowej. - roześmiał się. -I czarodziejskie i mugolskie, lubię na przykład Agathę Christie. - przyznał, ucieszony, że z Gwen może bez skrępowania rozmawiać o mugolskich sprawach. O świecie, którego wstydził się od jedenastego roku życia, choć przecież do niego należał.
Spoważniał na słowa o braku czasu, ale po krótkiej chwili zmusił się do
Po chwili rozpogodził się zupełnie, bo Gwen postawiła przed nim JEDZENIE.
-Dziękuję! - wymamrotał, rzucając się na jajecznicę, która znikła w ekspresowym tempie. Nie miał nawet czasu zastanowić się nad tym, że to chyba nieładnie jeść, gdy ktoś inny tylko pije. Ale przecież gospodyni sama zaproponowała taki układ.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Wychodziła z założenia, że tematyka zwierząt to dobry pomysł na pierwsze rozmowy. Bądź co bądź, większość ludzi po prostu je lubiła lub podchodziła do nich neutralnie. Nie było się więc o co pokłócić, a trudno było znaleźć osobę, która nie miała żadnych wspomnień z nimi związanych. Nie miała więc nic przeciwko temu, by Michael mówił o psach czy pytał o Betty.
– Zawsze możesz wziąć kota – zaproponowała. – Nie wymagają tyle czasu. Właściwie to Betty trafiła do mnie trochę przypadkiem, pewnie dalej nie miałabym psa, gdyby Johny mi jej nie przyniósł – powiedziała z delikatnym uśmiechem, spoglądając na zwierzaka, który prędko znalazł swoje miejsce w przejściu z kuchni do przedpokoju. Czarny szczeniak raczej nie należał do nadmiernie energicznych i po chwili radości postanowił po prostu kontynuować sen.
Faktycznie, Hogwart nie był szczególnie praktyczną szkołą. Mieszkając samotnie Gwen chcąc nie chcąc musiała opanować podstawy zajmowania się gospodarstwem domowym, ale na własną rękę musiała szukać czarów, które pomogłyby jej usprawnić codzienne funkcjonowanie. W końcu jej matka nie miała jak przekazać jej tej wiedzy. Może nauczyciele w Hogwarcie po prostu uznawali, że ta wiedza jest oczywista dla większości uczniów, kto wie. Ale jakieś zajęcia wyrównujące dla mugolaków byłyby niewątpliwie przydatne.
Zawtórowała mu, gdy się roześmiał. Wyglądało na to, że Michael Tonks zaczął dochodzić do siebie, co jednocześnie poprawiało też humor samej gospodyni. Mężczyzna, choć wciąż trochę zagubiony, zaczął jednak sprawiać wrażenie sympatycznej osoby: nie wydawał się mrukiem i nawet potrafił się uśmiechnąć. Wyglądało na to, że zdecydowanie musiała zrewidować ich wcześniejsze spotkania. Te były niewygodne i dla niej, i dla niego – nic dziwnego, że żadna ze stron nie zachowywała się naturalnie. A może Michael zachowywał się teraz w ten sposób przez zmęczenie? Wolała wierzyć jednak, że nie.
– Jeśli ci tak wygodniej – powiedziała, wzruszając ramionami. W gruncie rzeczy to naprawdę nie było takie istotne. – Ostatnio to, za co mi płacą. Mam kilka ulubionych motywów, ale zawsze wychodziłam z założenia, że dobry malarz to taka osoba, która jest w stanie sięgnąć po każdy temat. To rozwijające – wyjaśniła. – No wiesz… jak Leonardo Da Vinci. Mógł malować, ale też pisał, rzeźbił, liczył… Ograniczanie się prędko może zrobić się nudne.
Oczywiście, trzeba było się w czymś specjalizować. Zawsze, prędzej czy później, charakter artysty dawał o sobie znać, jednak Gwen, jako wciąż bardzo młoda osoba, czuła, że ma na to czas. Po prostu chwytała się za to, co w danej chwili najbardziej ją interesowało.
Zaśmiała się w duchu na wspomnienie Christie. Dobrze pamiętała swoją rozmowę z panią bibliotekarką, która próbowała namówić ją do lektury dzieł tej autorki, ale wtedy Gwen zdecydowała się na coś innego, a od tamtej pory nie miała ani czasu, ani ochoty, by sięgać po takie dzieła. Nie miała jednak zamiaru się z tego tłumaczyć. Bo i po co?
– Słyszałam o niej. Naprawdę jest dobra? – spytała po prostu.
Gwen czasami wręcz z trudnością przychodziło rozdzielanie dwóch rzeczywistości. Już nie raz prawie wygadała się przy mugolskich znajomych, zapominając, że niektórych artystów czy pisarzy mogą znać tylko czarodzieje. Starała się na to uważać, ale to czasem było naprawdę dość trudne.
– Znajdujesz czas po pracy by szkolić się w fikcyjnym prowadzeniu śledztwa? – Uniosła brew. – Zgaduję, że okiem profesjonalisty częściej musi cię to bawić, niż trzymać w napięciu.
Sama czuła się co najmniej dziwnie, gdy w kinie czy książce trafiała na opis tworzenia sztuk plastycznych, które nijak miały się do rzeczywistości. Twórcy często brali się za motywy o których niewiele wiedzieli. Dlatego też Gwen starała się wiedzieć jak najwięcej o wszystkim, chcąc uniknąć podobnych błędów. Chociaż pewnie i tak je popełniała. W końcu nikt nie może wiedzieć wszystkiego.
Pozwoliła Michaelowi zjeść w spokoju, popijając kawę. Przeszło jej przez myśl, że „głodny jak wilk” w jego towarzystwie nabiera nowego znaczenia. Wtedy właśnie usłyszała pukanie w szybę. Gdy odwróciła się w stronę okna, zauważyła Vardę, która właśnie wróciła z nocnych łowów. Zwykle była w domu trochę wcześniej, ale coś musiało ją zatrzymać.
Odruchowo wstała, wpuszczając zwierzę do środka. Sowa natychmiast weszła do kuchni, szczypiąc właścicielkę w rękę i podlatując na jedną z wiszących szafek i zajęła na niej miejsce, obserwując otoczenie z góry.
– Ała, ej! – Gwen spojrzała z wyrzutem na swoją sowę, kręcąc głową. – O co ci znów chodzi? – spytała, po czym spojrzała na swojego gościa: – Ona chyba nigdy mnie nie polubi. Ale Betty lubi wszystkich, to chyba jakaś kwestia równowagi w przyrodzie… czy coś.
Wróciła do stołu. Mimowolnie pomyślała, że chyba zrobił się tu niezły zwierzyniec. Pies, sowa, wilkołak i artystka, która niewątpliwie też jest osobliwym gatunkiem. Nawet nie pracowała jak każdy normalny człowiek, samodzielnie ustalając własne godziny pracy.
– Czujesz się w porządku? – spytała po chwili milczenia. Mimo wszystko nie miała pojęcia, jak powinien zachować się człowiek, który przypadkiem napotka wilkołaka tuż po przemianie. – Mam chyba jeszcze trochę eliksiru słodkiego snu… Warzę trochę, ale chyba większość z tego, co mam powinna wylądować w zlewie, nie mam pojęcia co mi po eliksirze otępienia albo po niemo-warze – przyznała.
– Zawsze możesz wziąć kota – zaproponowała. – Nie wymagają tyle czasu. Właściwie to Betty trafiła do mnie trochę przypadkiem, pewnie dalej nie miałabym psa, gdyby Johny mi jej nie przyniósł – powiedziała z delikatnym uśmiechem, spoglądając na zwierzaka, który prędko znalazł swoje miejsce w przejściu z kuchni do przedpokoju. Czarny szczeniak raczej nie należał do nadmiernie energicznych i po chwili radości postanowił po prostu kontynuować sen.
Faktycznie, Hogwart nie był szczególnie praktyczną szkołą. Mieszkając samotnie Gwen chcąc nie chcąc musiała opanować podstawy zajmowania się gospodarstwem domowym, ale na własną rękę musiała szukać czarów, które pomogłyby jej usprawnić codzienne funkcjonowanie. W końcu jej matka nie miała jak przekazać jej tej wiedzy. Może nauczyciele w Hogwarcie po prostu uznawali, że ta wiedza jest oczywista dla większości uczniów, kto wie. Ale jakieś zajęcia wyrównujące dla mugolaków byłyby niewątpliwie przydatne.
Zawtórowała mu, gdy się roześmiał. Wyglądało na to, że Michael Tonks zaczął dochodzić do siebie, co jednocześnie poprawiało też humor samej gospodyni. Mężczyzna, choć wciąż trochę zagubiony, zaczął jednak sprawiać wrażenie sympatycznej osoby: nie wydawał się mrukiem i nawet potrafił się uśmiechnąć. Wyglądało na to, że zdecydowanie musiała zrewidować ich wcześniejsze spotkania. Te były niewygodne i dla niej, i dla niego – nic dziwnego, że żadna ze stron nie zachowywała się naturalnie. A może Michael zachowywał się teraz w ten sposób przez zmęczenie? Wolała wierzyć jednak, że nie.
– Jeśli ci tak wygodniej – powiedziała, wzruszając ramionami. W gruncie rzeczy to naprawdę nie było takie istotne. – Ostatnio to, za co mi płacą. Mam kilka ulubionych motywów, ale zawsze wychodziłam z założenia, że dobry malarz to taka osoba, która jest w stanie sięgnąć po każdy temat. To rozwijające – wyjaśniła. – No wiesz… jak Leonardo Da Vinci. Mógł malować, ale też pisał, rzeźbił, liczył… Ograniczanie się prędko może zrobić się nudne.
Oczywiście, trzeba było się w czymś specjalizować. Zawsze, prędzej czy później, charakter artysty dawał o sobie znać, jednak Gwen, jako wciąż bardzo młoda osoba, czuła, że ma na to czas. Po prostu chwytała się za to, co w danej chwili najbardziej ją interesowało.
Zaśmiała się w duchu na wspomnienie Christie. Dobrze pamiętała swoją rozmowę z panią bibliotekarką, która próbowała namówić ją do lektury dzieł tej autorki, ale wtedy Gwen zdecydowała się na coś innego, a od tamtej pory nie miała ani czasu, ani ochoty, by sięgać po takie dzieła. Nie miała jednak zamiaru się z tego tłumaczyć. Bo i po co?
– Słyszałam o niej. Naprawdę jest dobra? – spytała po prostu.
Gwen czasami wręcz z trudnością przychodziło rozdzielanie dwóch rzeczywistości. Już nie raz prawie wygadała się przy mugolskich znajomych, zapominając, że niektórych artystów czy pisarzy mogą znać tylko czarodzieje. Starała się na to uważać, ale to czasem było naprawdę dość trudne.
– Znajdujesz czas po pracy by szkolić się w fikcyjnym prowadzeniu śledztwa? – Uniosła brew. – Zgaduję, że okiem profesjonalisty częściej musi cię to bawić, niż trzymać w napięciu.
Sama czuła się co najmniej dziwnie, gdy w kinie czy książce trafiała na opis tworzenia sztuk plastycznych, które nijak miały się do rzeczywistości. Twórcy często brali się za motywy o których niewiele wiedzieli. Dlatego też Gwen starała się wiedzieć jak najwięcej o wszystkim, chcąc uniknąć podobnych błędów. Chociaż pewnie i tak je popełniała. W końcu nikt nie może wiedzieć wszystkiego.
Pozwoliła Michaelowi zjeść w spokoju, popijając kawę. Przeszło jej przez myśl, że „głodny jak wilk” w jego towarzystwie nabiera nowego znaczenia. Wtedy właśnie usłyszała pukanie w szybę. Gdy odwróciła się w stronę okna, zauważyła Vardę, która właśnie wróciła z nocnych łowów. Zwykle była w domu trochę wcześniej, ale coś musiało ją zatrzymać.
Odruchowo wstała, wpuszczając zwierzę do środka. Sowa natychmiast weszła do kuchni, szczypiąc właścicielkę w rękę i podlatując na jedną z wiszących szafek i zajęła na niej miejsce, obserwując otoczenie z góry.
– Ała, ej! – Gwen spojrzała z wyrzutem na swoją sowę, kręcąc głową. – O co ci znów chodzi? – spytała, po czym spojrzała na swojego gościa: – Ona chyba nigdy mnie nie polubi. Ale Betty lubi wszystkich, to chyba jakaś kwestia równowagi w przyrodzie… czy coś.
Wróciła do stołu. Mimowolnie pomyślała, że chyba zrobił się tu niezły zwierzyniec. Pies, sowa, wilkołak i artystka, która niewątpliwie też jest osobliwym gatunkiem. Nawet nie pracowała jak każdy normalny człowiek, samodzielnie ustalając własne godziny pracy.
– Czujesz się w porządku? – spytała po chwili milczenia. Mimo wszystko nie miała pojęcia, jak powinien zachować się człowiek, który przypadkiem napotka wilkołaka tuż po przemianie. – Mam chyba jeszcze trochę eliksiru słodkiego snu… Warzę trochę, ale chyba większość z tego, co mam powinna wylądować w zlewie, nie mam pojęcia co mi po eliksirze otępienia albo po niemo-warze – przyznała.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Wzruszył lekko ramionami, z dyplomatycznym uśmiechem. Nie uważał kotołaków ani kotów za równie poczciwe zwierzęta jak psowate, ale każdy miał gust. Nie zamierzał wdawać się w dyskusję na temat tego, jakie zwierzęta.
-Johnny to twój... partner? - zapytał zamiast tego, jakże oficjalnie i sztywno. Dopiero po fakcie uświadomił sobie, że to chyba nie pytanie na jedną z pierwszych rozmów i odchrząknął nerwowo. Cholera, chyba był naprawdę zmęczony.
-Wybacz, nie powinienem pytać. - zapewnił, jak na dżentelmena przystało. Chociaż Gwen była młodziutka to przywykł do tego, że wszyscy w jego otoczeniu (poza Just wrrr, i poza Hanią, uff) poukładali sobie życie. Wszyscy, poza nim. No i przecież Gwendolyn była ładna, sympatyczna i pięknie się śmiała. Tak perliście.
-Jasne. - przytaknął, chociaż zupełnie nie znał się na sztuce. Podobał mu się za to entuzjazm, z jakim opowiadała o tym Gwen. Jak udawało się jej łączyć tyle energii z poważnym podejściem do tematu?
-Masz rację, kryminały bywają zabawne, szczególnie te mugolskie. Ale przy Christie nigdy nie wiem, co się wydarzy, bo zakończenia zawsze są zaskakujące. Może i autorka niezbyt trafnie opisuje śledztwa...choć w sumie niewiele wiem o mugolskich śledztwach, ale ładnie opisuje emocje, czy... jak to się mówi... psychologię! - znalazł w końcu to skomplikowane mugolskie słowo na odzwierciedlenie stanu ducha bohaterów. -A przede wszystkim, można na moment pogrążyć się w innym świecie. - westchnął jakoś tęsknie.
-Nie martw się, sowy bywają specyficzne. - wzruszył lekko ramionami. Może dlatego nie miał własnej, do wszystkich tracił cierpliwość, a poczciwa mu się jeszcze nie trafiła.
-Czuję się dobrze, dziękuję. - odparł, mile zdziwiony jej dopytywaniem. Przywykł do tego, że po pełni był całkiem sam - wyczerpany i zapychający głód kanapkami. Uśmiechnął się blado. -Po pełni będę spał zbyt dobrze. - wyznał. Nawet teraz musiał walczyć z sennością i zmęczeniem. Jego ciało poddawało się po godzinach spędzonych w nienaturalnej formie.
-A więc jesteś też alchemiczką? - dopytał, zaciekawiony. W końcu eliksiry to jego achillesowa pięta. Ciekawe, czy umiałaby uwarzyć eliksir tojadowy?
-Johnny to twój... partner? - zapytał zamiast tego, jakże oficjalnie i sztywno. Dopiero po fakcie uświadomił sobie, że to chyba nie pytanie na jedną z pierwszych rozmów i odchrząknął nerwowo. Cholera, chyba był naprawdę zmęczony.
-Wybacz, nie powinienem pytać. - zapewnił, jak na dżentelmena przystało. Chociaż Gwen była młodziutka to przywykł do tego, że wszyscy w jego otoczeniu (poza Just wrrr, i poza Hanią, uff) poukładali sobie życie. Wszyscy, poza nim. No i przecież Gwendolyn była ładna, sympatyczna i pięknie się śmiała. Tak perliście.
-Jasne. - przytaknął, chociaż zupełnie nie znał się na sztuce. Podobał mu się za to entuzjazm, z jakim opowiadała o tym Gwen. Jak udawało się jej łączyć tyle energii z poważnym podejściem do tematu?
-Masz rację, kryminały bywają zabawne, szczególnie te mugolskie. Ale przy Christie nigdy nie wiem, co się wydarzy, bo zakończenia zawsze są zaskakujące. Może i autorka niezbyt trafnie opisuje śledztwa...choć w sumie niewiele wiem o mugolskich śledztwach, ale ładnie opisuje emocje, czy... jak to się mówi... psychologię! - znalazł w końcu to skomplikowane mugolskie słowo na odzwierciedlenie stanu ducha bohaterów. -A przede wszystkim, można na moment pogrążyć się w innym świecie. - westchnął jakoś tęsknie.
-Nie martw się, sowy bywają specyficzne. - wzruszył lekko ramionami. Może dlatego nie miał własnej, do wszystkich tracił cierpliwość, a poczciwa mu się jeszcze nie trafiła.
-Czuję się dobrze, dziękuję. - odparł, mile zdziwiony jej dopytywaniem. Przywykł do tego, że po pełni był całkiem sam - wyczerpany i zapychający głód kanapkami. Uśmiechnął się blado. -Po pełni będę spał zbyt dobrze. - wyznał. Nawet teraz musiał walczyć z sennością i zmęczeniem. Jego ciało poddawało się po godzinach spędzonych w nienaturalnej formie.
-A więc jesteś też alchemiczką? - dopytał, zaciekawiony. W końcu eliksiry to jego achillesowa pięta. Ciekawe, czy umiałaby uwarzyć eliksir tojadowy?
Can I not save one
from the pitiless wave?
Spodziewała się wielu reakcji i wielu pytań. Była w końcu otwartą osobą i mało co było jej obce. Michael jednak kompletnie ją zaskoczył. Nikt, ale to nikt, nigdy nie pytał się jej o coś takiego. Zastygła w bezruchu, potrzebując chwili, by zrozumieć, co dokładnie Tonks ma na myśli.
– C… co? – wydukała w pierwszej chwili.
Johny… partner… co? To przecież nie mogłoby się zdarzyć. Może jeszcze kilka miesięcy temu przeszło jej przez myśl coś podobnego, ale szybko zorientowała się, na jakiego człowieka wyrósł Bojczuk. To nie mogłoby się dobrze skończyć, choć szczerze go uwielbiała, traktując raczej jak przybranego brata, niż kogoś z zupełnie innej rodziny.
– N… nie… nic się nie stało – powiedziała, cały czas speszona, uśmiechając się nerwowo. Wzięła głęboki oddech, próbując się uspokoić, ale niewiele z tego wyszło: – Ale nie, nie… Johny to mój przyjaciel, nikt więcej. Nie żeby nie próbował… ale wtedy…wtedy został gęsią. Cz… czasem ma głupie pomysły – powiedziała, czując, że zdecydowanie powinna już zamilknąć. Nerwowość nie pozwalała jej jednak na ucięcie tematu. Słowotok toczył się dalej: – Ja… ja to chyba… w ogóle nie mam szczęścia… my… myślałam przez chwilę, że coś jest ze mną nie tak, bo… bo był ten różdżkarz… przez moment… dzień właściwie… i rozwiódł się potem, potem taki jeden… i się rozwiódł, choć chyba nie z własnej woli, a potem się okazało, że to wszystko była amortencja… na szczęście, chyba byli mądrzejsi ode mnie… a potem był… och, nie ważne, przepraszam, to głupie – powiedziała, biorąc głęboki oddech. Twarz dziewczyny zrobiła się czerwona ze wstydu: – Ja… no… to chyba jednak nie dla mnie – siliła się na żartobliwy ton.
Zamknij się, zamknijsię, zamnijsięzamnijsięzamknijsię – mówiła sama do siebie w duchu od połowy swojego monologu. Gdy w końcu udało jej się ugryźć w język, miała tylko nadzieję, że Michael po prostu zapomni jej kolejną wpadkę. Ugh. Chyba za długo o tym wszystkim milczała… a pytana Tonksa naprawdę się nie spodziewała.
– To… to chyba będę musiała sprawdzić – powiedziała, wciąż trochę zdenerwowana całym swoim wyznaniem. – Tak, to jest świetne. Chciałabym mieć więcej czasu na fabularne książki… Ostatnio grzebię raczej w podręcznikach… i czasopismach. Trudno coś rysować, gdy nic o tym nie wiesz – wyjaśniła.
Pokręciła głową.
– Nie, nie! Ja tylko… tak sobie… warzę czasem, by nie zapomnieć. – Wzruszyła ramionami. – Kiedyś może mi się przydać, prawda? Ostatnio odkryłyśmy ze znajomą, że kuchenka elektryczna działa tak samo dobrze, jak ogień, to… to było całkiem zabawne.
Spojrzała na niego jeszcze raz uważnie, jednocześnie wstając i zabierając pusty talerz, aby odłożyć go do zlewu.
– Chyba nie mam niczego na wzmocnienie… ale wyspać się chyba powinieneś – powiedziała, przybierając spokojniejszy, matczyny ton. Co tam sprawy sercowe, kiedy tu trzeba się zająć gościem! – Nie będę cię zatrzymywać, ale moja sypialnia jest dość ciemna… jeśli nie jesteś się w stanie teleportować… czy coś – zaproponowała. – Ja… przepraszam, ale nie znam się za dobrze na likantropii – przyznała.
– C… co? – wydukała w pierwszej chwili.
Johny… partner… co? To przecież nie mogłoby się zdarzyć. Może jeszcze kilka miesięcy temu przeszło jej przez myśl coś podobnego, ale szybko zorientowała się, na jakiego człowieka wyrósł Bojczuk. To nie mogłoby się dobrze skończyć, choć szczerze go uwielbiała, traktując raczej jak przybranego brata, niż kogoś z zupełnie innej rodziny.
– N… nie… nic się nie stało – powiedziała, cały czas speszona, uśmiechając się nerwowo. Wzięła głęboki oddech, próbując się uspokoić, ale niewiele z tego wyszło: – Ale nie, nie… Johny to mój przyjaciel, nikt więcej. Nie żeby nie próbował… ale wtedy…wtedy został gęsią. Cz… czasem ma głupie pomysły – powiedziała, czując, że zdecydowanie powinna już zamilknąć. Nerwowość nie pozwalała jej jednak na ucięcie tematu. Słowotok toczył się dalej: – Ja… ja to chyba… w ogóle nie mam szczęścia… my… myślałam przez chwilę, że coś jest ze mną nie tak, bo… bo był ten różdżkarz… przez moment… dzień właściwie… i rozwiódł się potem, potem taki jeden… i się rozwiódł, choć chyba nie z własnej woli, a potem się okazało, że to wszystko była amortencja… na szczęście, chyba byli mądrzejsi ode mnie… a potem był… och, nie ważne, przepraszam, to głupie – powiedziała, biorąc głęboki oddech. Twarz dziewczyny zrobiła się czerwona ze wstydu: – Ja… no… to chyba jednak nie dla mnie – siliła się na żartobliwy ton.
Zamknij się, zamknijsię, zamnijsięzamnijsięzamknijsię – mówiła sama do siebie w duchu od połowy swojego monologu. Gdy w końcu udało jej się ugryźć w język, miała tylko nadzieję, że Michael po prostu zapomni jej kolejną wpadkę. Ugh. Chyba za długo o tym wszystkim milczała… a pytana Tonksa naprawdę się nie spodziewała.
– To… to chyba będę musiała sprawdzić – powiedziała, wciąż trochę zdenerwowana całym swoim wyznaniem. – Tak, to jest świetne. Chciałabym mieć więcej czasu na fabularne książki… Ostatnio grzebię raczej w podręcznikach… i czasopismach. Trudno coś rysować, gdy nic o tym nie wiesz – wyjaśniła.
Pokręciła głową.
– Nie, nie! Ja tylko… tak sobie… warzę czasem, by nie zapomnieć. – Wzruszyła ramionami. – Kiedyś może mi się przydać, prawda? Ostatnio odkryłyśmy ze znajomą, że kuchenka elektryczna działa tak samo dobrze, jak ogień, to… to było całkiem zabawne.
Spojrzała na niego jeszcze raz uważnie, jednocześnie wstając i zabierając pusty talerz, aby odłożyć go do zlewu.
– Chyba nie mam niczego na wzmocnienie… ale wyspać się chyba powinieneś – powiedziała, przybierając spokojniejszy, matczyny ton. Co tam sprawy sercowe, kiedy tu trzeba się zająć gościem! – Nie będę cię zatrzymywać, ale moja sypialnia jest dość ciemna… jeśli nie jesteś się w stanie teleportować… czy coś – zaproponowała. – Ja… przepraszam, ale nie znam się za dobrze na likantropii – przyznała.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Spodziewał się zbesztania za swoją niegrzeczną ciekawość, wielu tłumaczeń (ze swojej strony), że wścibstwo to wynik zmęczenia, a po pełni sam już nie wiedział, co mu ślina na język przyniesie. Ale Gwen zupełnie go zaskoczyła, po raz kolejny dzisiejszego poranka wykazując się nielogiczną wspaniałomyślnością. Przecież to on powinien się tłumaczyć, a nie ona...
W dodatku jej tłumaczenia były... co najmniej osobliwe. Bardzo... szczere i na tyle nieskładne (jeśli nie po prostu chaotyczne), że wybałuszył oczy i rozchylił lekko usta, usiłując się w tym połapać.
Gęś, różdżkarz, dzień, amortencja, rozwód albo dwa albo i trzy?
-Ummm.... - mruknął, bo zabrakło mu słów. Panna Grey była dużo młodsza od niego, ale - pomimo że kiedyś był flirciarzem - nigdy nie mógł poszczycić się chyba tyloma...dziwnymi przygodami.
-Ja... - nie wiem, co powiedzieć?
-Spokojnie, nie przepraszaj. Miłość nigdy nie jest głupia, a rozwody nie biorą się z powietrza albo jednego dnia. - uśmiechnął się blado, usiłując powiedzieć coś względnie mądrego i będąc głęboko przekonanym, że prawdziwi mężczyźni się nie rozwodzą. Jego rodzice byli ze sobą w końcu prawie czterdzieści lat!
Do śmierci mamy, rzecz jasna.
Pokiwał cierpliwie głową. Gdy jego własne zakłopotanie nieco ustąpiło, poczuł się nawet rozbawiony speszeniem biednej Gwen. Spojrzał na nią jakoś cieplej.
-Poczytaj trochę kryminałów, a dowiesz się, by nie mówić stróżom prawa o warzeniu trucizn. Gdy będę miał do rozwikłania jakiś podejrzany zgon, przypomnę sobie o Gwen Grey. - zażartował z uśmiechem, mając nadzieję, że dziewczyna pozna się na jego dowcipie. Wiedział, że każdy warzy czasem dziwne eliksiry, szczególnie w czasach beztroskiej młodości. Postanowił uwierzyć, że Gwen wylała swoje próby do zlewu.
Postanowił zmienić temat, by nie peszyć jej jeszcze bardziej, ale Gwen znowu go zaskoczyła. Kobieca intuicja naprawdę działa jak radar, bo faktycznie, był przecież bardzo senny. Obfity posiłek tylko spotęgował zmęczenie.
-Ja... to... - od dawna żadna kobieta nie oferowała mu noclegu. Żadna, od czasów Astrid. -Spokojnie, dam radę teleportować się do domu. - przełknął ślinę i uśmiechnął się blado. -Dziękuję Gwen i... nie przepraszaj tyle. Dawno nikt nie okazał mi tyle serca. - wyznał nieśmiało.
W dodatku jej tłumaczenia były... co najmniej osobliwe. Bardzo... szczere i na tyle nieskładne (jeśli nie po prostu chaotyczne), że wybałuszył oczy i rozchylił lekko usta, usiłując się w tym połapać.
Gęś, różdżkarz, dzień, amortencja, rozwód albo dwa albo i trzy?
-Ummm.... - mruknął, bo zabrakło mu słów. Panna Grey była dużo młodsza od niego, ale - pomimo że kiedyś był flirciarzem - nigdy nie mógł poszczycić się chyba tyloma...dziwnymi przygodami.
-Ja... - nie wiem, co powiedzieć?
-Spokojnie, nie przepraszaj. Miłość nigdy nie jest głupia, a rozwody nie biorą się z powietrza albo jednego dnia. - uśmiechnął się blado, usiłując powiedzieć coś względnie mądrego i będąc głęboko przekonanym, że prawdziwi mężczyźni się nie rozwodzą. Jego rodzice byli ze sobą w końcu prawie czterdzieści lat!
Do śmierci mamy, rzecz jasna.
Pokiwał cierpliwie głową. Gdy jego własne zakłopotanie nieco ustąpiło, poczuł się nawet rozbawiony speszeniem biednej Gwen. Spojrzał na nią jakoś cieplej.
-Poczytaj trochę kryminałów, a dowiesz się, by nie mówić stróżom prawa o warzeniu trucizn. Gdy będę miał do rozwikłania jakiś podejrzany zgon, przypomnę sobie o Gwen Grey. - zażartował z uśmiechem, mając nadzieję, że dziewczyna pozna się na jego dowcipie. Wiedział, że każdy warzy czasem dziwne eliksiry, szczególnie w czasach beztroskiej młodości. Postanowił uwierzyć, że Gwen wylała swoje próby do zlewu.
Postanowił zmienić temat, by nie peszyć jej jeszcze bardziej, ale Gwen znowu go zaskoczyła. Kobieca intuicja naprawdę działa jak radar, bo faktycznie, był przecież bardzo senny. Obfity posiłek tylko spotęgował zmęczenie.
-Ja... to... - od dawna żadna kobieta nie oferowała mu noclegu. Żadna, od czasów Astrid. -Spokojnie, dam radę teleportować się do domu. - przełknął ślinę i uśmiechnął się blado. -Dziękuję Gwen i... nie przepraszaj tyle. Dawno nikt nie okazał mi tyle serca. - wyznał nieśmiało.
Can I not save one
from the pitiless wave?
Mówi tak, a w myślach pewnie już zdążył ją posądzić o najgorsze! Ona sama miałaby przecież takie myśli, to naturalne. Nie mogła go za to przecież winić. Nie chciała jednak, aby ludzie wokół myśleli o niej w t e n sposób. Wzięła więc głęboki oddech i dodała już nieco spokojniej:
– Wiem, że nie, Michael, po prostu to wszystko działo się tak naraz i nagle, a jeszcze wtedy były anomalie i… i… nie myśl, że ja… Między nami, między… żadnymi nami do niczego nie doszło. Na szczęście, bo amortencja… no wiesz.
Sprawę z Arturem również wolała zamieść pod dywan pod tą przykrywką. W końcu o nim, na szczęście, nie zdążyła wspomnieć, a tłumaczenie się w zauroczeniu w żonatym arystokracie byłoby co najmniej żenujące. Szczególnie, że Longbottom naprawdę nie potraktował jej najlepiej. Po prostu uciekł, jak jakiś tchórz. A miała go za szlachetnego i odważnego aurora, który bierze życie w swoje własne ręce. Nie widziała w tej relacji swojej winy. Nie mówił jej przecież o żonie, regularnie się z nią spotykając i odpisując na wszystkie listy.
Michael jednak nie musiał o tym wszystkim wiedzieć. Właściwie sama Gwen wolałaby o tym zapomnieć. To w końcu zdarzyło się ledwo w grudniu i wspomnienia wciąż były na tyle świeże, by sprawiać dziewczynie ból. Mimo to, na szczęście w nieszczęściu, nie znała Artura długo i miała nadzieję, że to pomoże jej w sprawnym stłumieniu w sobie emocji. Chociaż gdyby go spotkała teraz… Ech, lepiej nie kusić losu.
Słysząc żart Michaela zaśmiała się cicho, marszcząc jednak brwi.
– Jeśli to będzie jakiś żonaty… czy tam niegdyś żonaty… szlachcic to możesz mnie wziąć na przesłuchanie z czystym sumieniem – powiedziała, w miarę panując już nad swoim głosem. Nawiązywała do Longbottoma, ale przecież Tonks nie mógł o tym wiedzieć: – Ale naprawdę, po prostu ostatnio robiłam to, na co miałam składniki. Chyba, że biuro aurorów potrzebuje trutek? Stróżowi prawa chyba mogę legalnie udostępnić? – Uniosła brwi.
Właściwie wolałaby oddać to wszystko Michaelowi. Ją w razie czego by nie kusiło (jakby w ogóle miała odwagę, by kogoś po kryjomu otruć), a w pewnym sensie przysłużyłaby się społeczeństwu. W końcu mogłaby powiedzieć, że naprawdę pomaga stróżom prawa.
– Na pewno? – spytała, nie chcąc, aby Michael odmawiał jej przez samą grzeczność. Słysząc jego kolejne słowa znów zarumieniła się delikatnie. A dopiero co opanowała się po wcześniejszym wyznaniu! – To na pewno nie prawda. Masz przecież dużą rodzinę, prawda? I nie kłam, przecież kobiety kochają aurorów! A ja... ja tylko spełniam obywatelski obowiązek – dodała, marszcząc brwi.
Właściwie to tak... nie do końca. Gdyby nie wiedziała, kim jest Michael. Gdyby nie znała jego brata, gdyby nie była przekonana, co do tego, kim on jest. Pewnie w życiu nie zaprosiłaby dojrzałego mężczyzny pod swój dach. Zwłaszcza takiego, którego widziała przecież nagiego. Myśl o tym dalej wprawiała ją w zakłopotanie.
– Wiem, że nie, Michael, po prostu to wszystko działo się tak naraz i nagle, a jeszcze wtedy były anomalie i… i… nie myśl, że ja… Między nami, między… żadnymi nami do niczego nie doszło. Na szczęście, bo amortencja… no wiesz.
Sprawę z Arturem również wolała zamieść pod dywan pod tą przykrywką. W końcu o nim, na szczęście, nie zdążyła wspomnieć, a tłumaczenie się w zauroczeniu w żonatym arystokracie byłoby co najmniej żenujące. Szczególnie, że Longbottom naprawdę nie potraktował jej najlepiej. Po prostu uciekł, jak jakiś tchórz. A miała go za szlachetnego i odważnego aurora, który bierze życie w swoje własne ręce. Nie widziała w tej relacji swojej winy. Nie mówił jej przecież o żonie, regularnie się z nią spotykając i odpisując na wszystkie listy.
Michael jednak nie musiał o tym wszystkim wiedzieć. Właściwie sama Gwen wolałaby o tym zapomnieć. To w końcu zdarzyło się ledwo w grudniu i wspomnienia wciąż były na tyle świeże, by sprawiać dziewczynie ból. Mimo to, na szczęście w nieszczęściu, nie znała Artura długo i miała nadzieję, że to pomoże jej w sprawnym stłumieniu w sobie emocji. Chociaż gdyby go spotkała teraz… Ech, lepiej nie kusić losu.
Słysząc żart Michaela zaśmiała się cicho, marszcząc jednak brwi.
– Jeśli to będzie jakiś żonaty… czy tam niegdyś żonaty… szlachcic to możesz mnie wziąć na przesłuchanie z czystym sumieniem – powiedziała, w miarę panując już nad swoim głosem. Nawiązywała do Longbottoma, ale przecież Tonks nie mógł o tym wiedzieć: – Ale naprawdę, po prostu ostatnio robiłam to, na co miałam składniki. Chyba, że biuro aurorów potrzebuje trutek? Stróżowi prawa chyba mogę legalnie udostępnić? – Uniosła brwi.
Właściwie wolałaby oddać to wszystko Michaelowi. Ją w razie czego by nie kusiło (jakby w ogóle miała odwagę, by kogoś po kryjomu otruć), a w pewnym sensie przysłużyłaby się społeczeństwu. W końcu mogłaby powiedzieć, że naprawdę pomaga stróżom prawa.
– Na pewno? – spytała, nie chcąc, aby Michael odmawiał jej przez samą grzeczność. Słysząc jego kolejne słowa znów zarumieniła się delikatnie. A dopiero co opanowała się po wcześniejszym wyznaniu! – To na pewno nie prawda. Masz przecież dużą rodzinę, prawda? I nie kłam, przecież kobiety kochają aurorów! A ja... ja tylko spełniam obywatelski obowiązek – dodała, marszcząc brwi.
Właściwie to tak... nie do końca. Gdyby nie wiedziała, kim jest Michael. Gdyby nie znała jego brata, gdyby nie była przekonana, co do tego, kim on jest. Pewnie w życiu nie zaprosiłaby dojrzałego mężczyzny pod swój dach. Zwłaszcza takiego, którego widziała przecież nagiego. Myśl o tym dalej wprawiała ją w zakłopotanie.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
No... nie wiedział, ale dyplomatycznie skwitował jej wyjaśnienia milczeniem i wyrozumiałą (w swoim mniemaniu) miną. Cóż za zagadkowa dziewczyna! Już wtedy, gdy zobaczył ją trenującą zaklęcia w burzy, powinien wiedzieć, że ma do czynienia z płomieniem... ale gdy panna Grey otworzyła się nieco i zamieniła dąsy na szczerość, zrobiła się jeszcze bardziej zaskakująca. Niestety, Mike nie czuł się w ogóle wykwalifikowany w udzielaniu porad miłosnych, sam był wręcz podręcznikowym egzemplarzem starokawalerstwa. Dlatego skromnie wbił wzrok w stół.
Roześmiał się, unosząc podejrzliwie brwi.
-Żonaty szlachcic? No, no! Tylko nie sprzedawaj trucizn szlachetnym żonom, choć arystokratki podobno dobrze płacą. - podjął żart. Na szczęście, badaniem trucizn zajmowała się policja, a nie aurorzy. Zresztą, nie był teraz na służbie, w trakcie pełni miał oficjalnie wolne.
-Nie potrzebuję trutek, ale gdybyś miała kiedyś ochotę nauczyć się warzyć eliksir tojadowy...to sam mam trochę składników. - uśmiechnął się ciepło, wpatrując się w Gwen z niemą nadzieją. Nieustannie gromadził w piwnicy tojad na czarną godzinę, ale co mu po nim, jeśli był nogą z eliksirów? Mikstura była naprawdę skomplikowana. Na razie Tonks zaopatrywał się w nią w Ministerstwie, ale cięcia kosztów spowodowały, że ministerialne zapasy zrobiły się coraz skromniejsze. Właśnie dlatego był zmuszony spędzić dzisiejszą pełnię w dość dzikim stanie. Prywatne zaopatrywanie się w miksturę znacznie ułatwiłoby mu życie, ale nie było go stać na regularne korzystanie z licencjonowanych alchemików. Może z Gwen mogliby dojść do obopólnie korzystnego porozumienia?
Ale miał jeszcze cały miesiąc, by się nad tym zastanowić. Na razie powieki coraz bardziej mu ciążyły, a umysł ogarniała narastająca senność. Ziewnął.
-Ja... - zająknął się, marszcząc lekko brwi. Jego relacje z rodziną bywały skomplikowane - najpierw odsunął się od nich na własne życzenie, a teraz nie chciał, by widzieli go w chwilach słabości. Dlatego nie przyjął propozycji Gabriela, który sam oferował się spędzać z nim pełnie.
Zachichotał cicho.
-Och, Gwen, co kobiecie po mężu, który znika na całe noce i w każdej chwili może oberwać czarnomagiczną klątwą albo zachorować na sinicę! - wyjaśnił jej stereotypy dotyczące aurorów, których najwyraźniej była nieświadoma. -Naprawdę dziękuję, ale pójdę już. - uśmiechnął się, zbierając się do wyjścia, by teleportować się spod kamienicy.
/zt
Roześmiał się, unosząc podejrzliwie brwi.
-Żonaty szlachcic? No, no! Tylko nie sprzedawaj trucizn szlachetnym żonom, choć arystokratki podobno dobrze płacą. - podjął żart. Na szczęście, badaniem trucizn zajmowała się policja, a nie aurorzy. Zresztą, nie był teraz na służbie, w trakcie pełni miał oficjalnie wolne.
-Nie potrzebuję trutek, ale gdybyś miała kiedyś ochotę nauczyć się warzyć eliksir tojadowy...to sam mam trochę składników. - uśmiechnął się ciepło, wpatrując się w Gwen z niemą nadzieją. Nieustannie gromadził w piwnicy tojad na czarną godzinę, ale co mu po nim, jeśli był nogą z eliksirów? Mikstura była naprawdę skomplikowana. Na razie Tonks zaopatrywał się w nią w Ministerstwie, ale cięcia kosztów spowodowały, że ministerialne zapasy zrobiły się coraz skromniejsze. Właśnie dlatego był zmuszony spędzić dzisiejszą pełnię w dość dzikim stanie. Prywatne zaopatrywanie się w miksturę znacznie ułatwiłoby mu życie, ale nie było go stać na regularne korzystanie z licencjonowanych alchemików. Może z Gwen mogliby dojść do obopólnie korzystnego porozumienia?
Ale miał jeszcze cały miesiąc, by się nad tym zastanowić. Na razie powieki coraz bardziej mu ciążyły, a umysł ogarniała narastająca senność. Ziewnął.
-Ja... - zająknął się, marszcząc lekko brwi. Jego relacje z rodziną bywały skomplikowane - najpierw odsunął się od nich na własne życzenie, a teraz nie chciał, by widzieli go w chwilach słabości. Dlatego nie przyjął propozycji Gabriela, który sam oferował się spędzać z nim pełnie.
Zachichotał cicho.
-Och, Gwen, co kobiecie po mężu, który znika na całe noce i w każdej chwili może oberwać czarnomagiczną klątwą albo zachorować na sinicę! - wyjaśnił jej stereotypy dotyczące aurorów, których najwyraźniej była nieświadoma. -Naprawdę dziękuję, ale pójdę już. - uśmiechnął się, zbierając się do wyjścia, by teleportować się spod kamienicy.
/zt
Can I not save one
from the pitiless wave?
Kuchnia
Szybka odpowiedź