Zejście do Azkabanu
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Zejście do Azkabanu
W związku z utratą połączenia z budynkiem Azkabanu, podjęto decyzję o budowie więzienia o zaostrzonym rygorze głęboko pod podziemiami Tower of London w którym mieścił się dotychczasowy areszt. Budowę ukończono w listopadzie 1956 r. i pozostano przy starej nazwie Azkabanu.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
Zejście do niego odchodzi od głównej odnogi strzeżonego korytarza piwnic Tower, przy którym nieustannie dryfuje trzech dementorów. Wpierw pokonać należy równo trzysta sześćdziesiąt schodów prowadzących w dół. Im schodzi się niżej, tym chłodniejsza panuje temperatura i tym trudniej wziąć jest oddech. Po pokonaniu schodów pozostają trzy przejścia będące chwiejnymi drewnianymi mostami prowadzącymi nad przepaściami prowadzącymi w nicość: ponoć na ich dnie mieszkają stworzenia wyrwane z najstraszniejszych koszmarów. Ich szepty złowieszczo niosą się po grocie, pozostając słyszalne w niemal każdym ich zakątku. By otworzyć ostatnią bramę należy przyłożyć dłoń do strzegących ją drzwi. Otworzą się wyłącznie przed uprawnionymi - wyżej postawionymi aurorami lub wysoko postawionymi uprawnionymi politykami Ministerstwa Magii.
The member 'Michael Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 10
'k100' : 10
Wzmożone głosy płynące z wschodniej części pomieszczenia, były uciążliwe, złowrogie, prowokujące do słownej konfrontacji. Z drugiej strony mogły okazać się bezcenną wskazówką, o której pomyślał odrobinę później. W tym jednym momencie rozpraszały; zakłócały koncentrację gdy stojąc na naznaczonej runą posadzce, myślał intensywnie nad kolejnym krokiem. Ewidentnie coś przeoczył, a może po prostu za mocno się zagalopował? Rozwiązanie mogło znajdować się o wiele bliżej niż zdawał sobie sprawę. Skierował przelotną uwagę na Tonksa, który widocznie tracił panowanie. Uniósł głowę w stronę Dearborna, który wystosował pytanie i nową teorię: – Tak, jest również odwrócona. – wyjaśnił podpierając brodę na palcach. Kusiło go, aby ruszyć przed siebie i zbadać stworzony przez kolumny korytarz, lecz na co by się to zdało? Wędrując wzrokiem po runicznych znakach rozmyślał na głos: – Słuszna uwaga Cedric, jednak wydaje mi się, że w miejscu z taką ilością znaków domniemane znaczenia mogłoby nas zgubić. Byłoby ich przecież tak wiele… – westchnął ciężko zakładając ręce na bokach. Przeszedł się do sąsiadujących najbliżej run starając się wydobyć jakiś przeistoczony, niedostrzeżony szczegół. Czego szukasz znajdziesz, jeśli dobrze spojrzysz.
Usłyszał jak Farley, przemawia do naznaczonego klątwą likantropii. Choć od pewnego czasu, były auror nie wyrażał wobec niego zbyt dużej aprobaty, postanowił zawtórować dowódcę i przypomnieć mężczyźnie rozmowę sprzed kilku miesięcy: – Pamiętaj Michael co ci mówiłem kilka miesięcy temu. Można nad tym panować. – wyrzucił spokojnie, bez większych emocji. Wrócił do doglądania przerywanych linii, aby po krótkiej chwili utkwić spojrzenie w miejscu, w którym znajdował się gwardzista. Potwierdził jego wypowiedź. – Ten x to runa gebo. Potwierdza się to co mówiłem, wszędzie pojawiły się runy bliźniacze do tych na brzegu. Nie są jednak na tej samej wysokości. – zauważył analizując wcześniejsze okrążenie. Śledził ruchy młodego uzdrowiciela podążając za jego przemyśleniami. Głosy słyszalne ze wschodniej strony, gdzieś przy runie asnuz i kenaz znów zwróciły jego uwagę. O mały wlos nie uderzył się w czoło otwartą dłonią: – Głosy mogły być pewną wskazówką. – powiedział bardziej do siebie, ciszej, jednakże dźwięk rozniósł się po okrągłym terenie. To wszystko mogło mieć sens. Więźniowie, którzy atakowali przybyszów, mogli przebywać w korytarzach odpowiadającym runom, przy których ich usłyszeli. To samo mogło stać się z Tonks. Nie mieli przecież wyjścia, musieli zaryzykować. – To ma sens Alex. Na tę chwilę wszystko jakoś składa mi się w całość. Tak, mamy korytarz z X, czyli runą gebo. Znajduję się tam. – wskazał kierunek południowo wschodni. – Myślę, że na ten moment jest to najlepszy ruch. Nie ma na co czekać, ruszajmy tam. Mogę pójść przodem w razie gdyby jakaś ukryta runa przecięła nam drogę. – zaproponował poprawiając zabezpieczenie miotły. Zerknął na towarzyszy. Szybkim korkiem ruszył w stronę wybranego korytarza, aby stanąć przed nim nabierając powietrze w zdenerwowane płuca. Pomyślał jeszcze o jednym zaklęciu, które mogło okazać się pomocne: – Veritas Claro. - szepnął machając nadgarstkiem w zapamiętanym geście.
akcja: rzut na Veritas Claro tutaj
Usłyszał jak Farley, przemawia do naznaczonego klątwą likantropii. Choć od pewnego czasu, były auror nie wyrażał wobec niego zbyt dużej aprobaty, postanowił zawtórować dowódcę i przypomnieć mężczyźnie rozmowę sprzed kilku miesięcy: – Pamiętaj Michael co ci mówiłem kilka miesięcy temu. Można nad tym panować. – wyrzucił spokojnie, bez większych emocji. Wrócił do doglądania przerywanych linii, aby po krótkiej chwili utkwić spojrzenie w miejscu, w którym znajdował się gwardzista. Potwierdził jego wypowiedź. – Ten x to runa gebo. Potwierdza się to co mówiłem, wszędzie pojawiły się runy bliźniacze do tych na brzegu. Nie są jednak na tej samej wysokości. – zauważył analizując wcześniejsze okrążenie. Śledził ruchy młodego uzdrowiciela podążając za jego przemyśleniami. Głosy słyszalne ze wschodniej strony, gdzieś przy runie asnuz i kenaz znów zwróciły jego uwagę. O mały wlos nie uderzył się w czoło otwartą dłonią: – Głosy mogły być pewną wskazówką. – powiedział bardziej do siebie, ciszej, jednakże dźwięk rozniósł się po okrągłym terenie. To wszystko mogło mieć sens. Więźniowie, którzy atakowali przybyszów, mogli przebywać w korytarzach odpowiadającym runom, przy których ich usłyszeli. To samo mogło stać się z Tonks. Nie mieli przecież wyjścia, musieli zaryzykować. – To ma sens Alex. Na tę chwilę wszystko jakoś składa mi się w całość. Tak, mamy korytarz z X, czyli runą gebo. Znajduję się tam. – wskazał kierunek południowo wschodni. – Myślę, że na ten moment jest to najlepszy ruch. Nie ma na co czekać, ruszajmy tam. Mogę pójść przodem w razie gdyby jakaś ukryta runa przecięła nam drogę. – zaproponował poprawiając zabezpieczenie miotły. Zerknął na towarzyszy. Szybkim korkiem ruszył w stronę wybranego korytarza, aby stanąć przed nim nabierając powietrze w zdenerwowane płuca. Pomyślał jeszcze o jednym zaklęciu, które mogło okazać się pomocne: – Veritas Claro. - szepnął machając nadgarstkiem w zapamiętanym geście.
akcja: rzut na Veritas Claro tutaj
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Przyglądanie się leżącym na posadzce włosom i krwi, która krzepła w płytkich pęknięciach, nie przyniosło mu żadnych odpowiedzi – wydawały się rozrzucone przypadkowo, a pozorny trop urywał się po paru metrach, nie pozwalając za sobą podążyć. Może mimo wszystko to był dobry znak – skoro brunatnoczerwone plamy znajdowały się wyłącznie tutaj, na środku kamiennego placu, to Justine prawdopodobnie nie krwawiła w momencie, kiedy po nią przyszli; gorzej, że wciąż nie mieli pojęcia, jak ją odnaleźć. A przynajmniej nie miał go William – przecinające powietrze głosy jego towarzyszy, rozprawiających nad ułożeniem run i niewidzialnych korytarzy, docierały do jego uszu – ale niewiele dalej; jego pojęcie na temat starożytnych języków było znikome, wiedział o nich jedynie tyle, że istniały – i choć ten fakt na ogół mu nie przeszkadzał, to unosząc się ponad oświetlonym okręgiem i starając się nadążyć za rozumowaniem Cedrica, Vincenta i Alexandra, czuł irytującą i frustrującą bezsilność. Niemalejącą wcale, kiedy inkantacja spłynęła z jego warg, a ciemność nagle rozświetliła się dziesiątkami poświat – sprawiając, że na moment wstrzymał oddech. – Tak – odpowiedział Michaelowi, rozglądając się dookoła, obracając wokół własnej osi; prawie żałując, że rzucił zaklęcie. Choć już same głosy sprawiały, że czuł się osaczony, to zobaczenie tego wszystkiego, tych otaczających ich ludzi i istot, wywołało nieprzyjemny dreszcz, przebiegający wzdłuż jego kręgosłupa. – Są w-w-wszędzie. Wszędzie dookoła – dodał, odruchowo zniżając głos, jakby się bał, że zostanie usłyszany, nawet jeśli na to było już za późno. Echo niosło się tu tak daleko, że musieli już zaalarmować całe więzienie – zwłaszcza, gdy dotknięcie jednego ze znaków przez Vincenta odbiło się przeciągłym, jakby złowrogim dźwiękiem. – Najbliżej są chyba ci t-t-tam – powiedział jeszcze, dłonią wskazując kierunek, w którym sylwetki lśniły najjaśniej – ten sam, z którego po chwili dotarł do nich głos. Zerknął odruchowo w stronę Michaela, przysłuchując się wymianie zdań pomiędzy nim, a więźniem, i przez to prawie nie zauważając dziwnego manewru, który wykonał Cedric; drgnął lekko, zaalarmowany krzykiem Lydii, odruchowo mocniej zaciskając dłoń na trzonku miotły, jakby chcąc ruszyć aurorowi na pomoc – ale wyglądało na to, że miał sporo szczęścia i zdążył uratować się przed upadkiem. – Jak chciałeś sp-p-pojrzeć na to do góry nogami, wystarczyło powiedzieć – zauważył cicho; nie miałby nic przeciwko takiej próbie, skoro i tak póki co robił niewiele.
Spojrzał instynktownie w górę, gdy więzienie wokół nich zdawało się zadrżeć, ale ponad sobą zobaczył tylko osypujący się pył; czy była to odpowiedź na ich działania, czy coś zupełnie innego? Nie miał pojęcia, choć gdy pomyślał o tym, co znajdowało się ponad nimi – kto się tam znajdował – coś nieprzyjemnie zacisnęło się na jego wnętrznościach. – Nie mam p-p-pojęcia – odpowiedział Lydii równie cicho.
Milczał, gdy Alexander zapytał o inne propozycje – żadnych nie miał – a kiedy decyzja zapadła, skierował miotłę w stronę wskazanego przez Gwardzistę korytarza. Widok jego patronusa, świetlistego kruka, sprawił, że sam o czymś pomyślał. – A gdyby wysłać takiego też d-d-do Justine? Jeśli prowadzą ją dem-m-mentorzy, mogłoby ich to spowolnić – odezwał się, szukając wśród pozostałych członków Zakonu Feniksa potwierdzenia, bo prawdę mówiąc nie był pewien, czy utkany z białej magii stróż mógł zadziałać w ten sposób; wysłany z wiadomością, zawsze jednak jakoś odnajdywał adresata. Odetchnął spokojniej, starając się raz jeszcze odepchnąć od siebie napierającą na niego coraz mocniej aurę tego miejsca, odrzucić wspomnienie przerażających sylwetek dementorów, opanować strach – zamiast niego skupiając się na siedzącej tuż obok niego siostrze, na jej uśmiechu, i na śmiejącej się wesoło Amelii – czekającej na niego w Oazie. Musiał do niej wrócić; i musiał to zrobić z tarczą, a nie na niej. – Expecto patronum – wypowiedział cicho, czując, jak jego różdżka drży, po raz drugi przywołując postać srebrnego bernardyna; tym razem jednak nie wskazał mu zakapturzonych sylwetek. – Leć do niej. Do Justine – powiedział tylko, myśląc intensywnie o Gwardzistce. Przez moment zastanawiał się nad słowami otuchy, potwierdzeniem, że byli tu i po nią szli, że nie zostawili jej samej – ale wierzył, że sam widok magicznego posłańca wystarczy do przekazania tego wszystkiego.
– Polecimy nad t-t-tobą, Vincent – zaproponował jeszcze, podążając śladami Rinehearta i wbijając spojrzenie w ciemność; chcąc, żeby przynajmniej jego dobry wzrok do czegoś się przysłużył, być może – do ostrzeżenia ich w porę o niebezpieczeństwie.
| tutaj rzuciłem na zaklęcie
Spojrzał instynktownie w górę, gdy więzienie wokół nich zdawało się zadrżeć, ale ponad sobą zobaczył tylko osypujący się pył; czy była to odpowiedź na ich działania, czy coś zupełnie innego? Nie miał pojęcia, choć gdy pomyślał o tym, co znajdowało się ponad nimi – kto się tam znajdował – coś nieprzyjemnie zacisnęło się na jego wnętrznościach. – Nie mam p-p-pojęcia – odpowiedział Lydii równie cicho.
Milczał, gdy Alexander zapytał o inne propozycje – żadnych nie miał – a kiedy decyzja zapadła, skierował miotłę w stronę wskazanego przez Gwardzistę korytarza. Widok jego patronusa, świetlistego kruka, sprawił, że sam o czymś pomyślał. – A gdyby wysłać takiego też d-d-do Justine? Jeśli prowadzą ją dem-m-mentorzy, mogłoby ich to spowolnić – odezwał się, szukając wśród pozostałych członków Zakonu Feniksa potwierdzenia, bo prawdę mówiąc nie był pewien, czy utkany z białej magii stróż mógł zadziałać w ten sposób; wysłany z wiadomością, zawsze jednak jakoś odnajdywał adresata. Odetchnął spokojniej, starając się raz jeszcze odepchnąć od siebie napierającą na niego coraz mocniej aurę tego miejsca, odrzucić wspomnienie przerażających sylwetek dementorów, opanować strach – zamiast niego skupiając się na siedzącej tuż obok niego siostrze, na jej uśmiechu, i na śmiejącej się wesoło Amelii – czekającej na niego w Oazie. Musiał do niej wrócić; i musiał to zrobić z tarczą, a nie na niej. – Expecto patronum – wypowiedział cicho, czując, jak jego różdżka drży, po raz drugi przywołując postać srebrnego bernardyna; tym razem jednak nie wskazał mu zakapturzonych sylwetek. – Leć do niej. Do Justine – powiedział tylko, myśląc intensywnie o Gwardzistce. Przez moment zastanawiał się nad słowami otuchy, potwierdzeniem, że byli tu i po nią szli, że nie zostawili jej samej – ale wierzył, że sam widok magicznego posłańca wystarczy do przekazania tego wszystkiego.
– Polecimy nad t-t-tobą, Vincent – zaproponował jeszcze, podążając śladami Rinehearta i wbijając spojrzenie w ciemność; chcąc, żeby przynajmniej jego dobry wzrok do czegoś się przysłużył, być może – do ostrzeżenia ich w porę o niebezpieczeństwie.
| tutaj rzuciłem na zaklęcie
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Czarnoksiężnik zamknięty w celi zarechotał, a potem, gdy ucichł zaczął mówić do Michaela:
— Mała, wielka, średnia i w sam raz. Jedna druga trzecia, właśnie tak. Tak, tak — zrobił krótką pauzę, a później znów się odezwał: — Może uznali, że zasługuję na milszą celę niż tam na górze! — Zarechotał znów, a potem jego głos spoważniał wyraźnie. — Nie ma Grindelwalda, nie ma mugoli, ponoć nie ma też kodeksu tajności. Świat w końcu staje się piękny, szkoda, że go nie zobaczę. Chodź, podejdź tu do mnie, ty śmierdzący kundlu, niech no tobie się chociaż przyjrzę. Daj mi trochę przyjemności, zawszony śmieciu. Myślisz, że nie wiem? Dementorzy chętniej was pozbawią duszy niż usłuchają, idioci. Słyszałem wszystko, o czym ty mówili. Cicho, Nancy, cicho! — warknął, a później zniżył już to do szeptu, którego Zakonnicy nie mogli usłyszeć. — Nie widziałem jej, ale była tu. Mówiła wiele ciekawych rzeczy. Wymieniała jakieś miejsca, nazwiska. Powiedziałem zamknij mordę, Nancy! — krzyknął głośno, a później po korytarzach rozniósł się szczęt łańcuchów. Zaraz po nim podniosła się znów gwara szeptów i pomruków. Ktoś gdzieś jęknął, ktoś krzyknął krótko. — Odwiedzali ją tu. Często. Oj, jakie rzeczy z nią robili, oj...— Zagwizdał, ale nieumiejętnie, w połowie dźwięk przeszedł w głuchy świst, a czarnoksiężnik zakaszlał. Później zaczął coś mówić znów, ale już nikt tego nie słyszał. Michael znów spróbował rzucić zaklęcie, ale znów mu się nie powiodło.
Nad głowami Zakonników wisiał zaś Cedric. Podciągnięcie się na miotłę było trudne, wymagało sporo wysiłku, ale zarzucenie nogi na miotłę z pozycji wiszącej było poza jego możliwościami fizycznymi, tym bardziej, że zwinnych ruchów nie dodawała otulająca jego ciało zamiast włosów gruba wełna. Noga świsnęła przez powietrze i opadła znów, nie dosięgnąwszy kija miotły, a to sprawiło, że czarodziej poleciał na ziemię. Upadek z wysoka był bolesny, szczególnie, że padł na miejsce zupełnie nie ochronione przez wełnę — szczęśliwie, żadna z dwóch fiolek trzymanych w kieszeni nie potrzaskała się w trakcie. Zaklęcie rzucone przez niego po chwili, sprawiło, że magiczne korytarze zalśniły słabo znów, rozchodząc się światłem od zewnątrz, od wejść do labiryntu, powoli niknąć w środku. Nic więcej się nie wydarzyło. Miotła Cedrika opadła na ziemię z łoskotem.
Lydia tym razem z sukcesem posłała na środek placu, nad ich głowy ogromną kulę światła, która wyraźnie rozświetliła otaczającą panoptikon ciemność, znacznie dalej wykraczającą za pierwsze kolumny. Dzięki jasnemu i ciepłemu światłu wszyscy mogli zobaczyć znacznie więcej. Kolumny tworzyły korytarze, ale tylko do pewnego momentu. Kilkadziesiąt metrów od nich rozpoczynały się ściany cel zwróconych ku panoptikonie. Były przedzielone korytarzami w różnych odstępach, po okręgu — te prowadziły zaś głębiej, gdzie prawdopodobnie cele zwrócone były już ku sobie, w środek korytarza. Nad każdym korytarzem widniała tożsama z początkiem drogi, między kolumnami runa. W bladym świetle Zakonnicy mogli też dostrzec pierwszych więźniów, stojących lub siedzących, leżących nieruchomo. Nad każdą zajętą celą znajdował się numer. Dwie cyfry, X, a później trzy cyfry. Nie było w nich żadnej logiki ani sensu, wydawały się być kompletnie przypadkowe. Te cele, które były puste oznaczone były wyłącznie X. Cele zwrócone ku środkowi nie były całe widoczne — podwójne kraty stanowiły wyłącznie wejście. Ściana była bardzo gruba, mogła mieć nawet metr grubości. Czarnoksiężnik, z którym rozmawiał Michael znalazł się w celi 13X278. Tonks mógł do dojrzeć i rozpoznać.
Kiedy Alexander skończył mówić, świetlisty kruk rozpostarł mocniej skrzydła w locie i ruszył — nie w kierunku, z którego przybyli, a w górę, po okręgach. Leciał coraz wyżej i wyżej, aż w końcu stał się jedynie plamką na czarnym sklepieniu i zniknął. Później uzdrowiciel chwycił jasne kosmyki włosów i jednym zaklęciem wysprzątał całą posadzkę panoptykonu, nie pozostawiając na niej żadnych substancji, które komuś mogłyby się przydać do paskudnych celów. Farley mógł mieć pewność, że zrobił to dobrze i nie zostało już nic.
Vincent, przyglądał się uważnie labiryntowi, który na jego oczach się zmieniał, wskazując ścieżki, które miały stać się odpowiedzią, na jego pytanie — jego poszukiwania. Podzielił się ze wszystkimi swoją wiedzą i przypuszczeniami, a następnie na miotle skierował się w stronę wybranego korytarza. Tuż przed wkroczeniem rzucił zaklęcie. Dzięki niemu mógł ujrzeć Michaela, który wciąż ukryty był pod peleryną niewidką i pozostawał niewidoczny dla pozostałych. Prócz tego, nic nowego nie rzuciło mu się w oczy.
William zdecydował się po raz kolejny przywołać do siebie ciepłe wspomnienia. Moc rozgrzała jego różdżkę, z której wymknął się błękitny obłok przeistaczający się po chwili w dużego Bernardyna. Patronus Billego pomknął w przeciwnym kierunku niż ten, który obrali Zakonnicy. Bernardyn przebiegł pomiędzy kolumnami korytarza z , później wbiegł pomiędzy cele i tam zniknął gdzieś za zakrętem, choć jego blask jeszcze przez chwilę był widoczny w ciemności, otulając błękitnym światłem kraty.
Wtedy też z korytarza wszystkich dobiegł kobiecy krzyk. Głośny, przeraźliwy i tak nagły, jakby ktoś ją nagle odkneblował, a ona krzyknęła ile tylko miała powietrza w płucach.
— NIE! Nie! Nie! Nie! Zostawcie mnie! Nie! Tylko nie to! Nie! — Krzyczała z każdym słowem coraz ciszej. Za chwilę krzyk znów się wzmógł, pojawił się też płacz. W jej głosie było potworne przerażenie i rozpacz. Wszyscy Zakonnicy od razu mogli stwierdzić, że nie był to głos Justine, ale jeden Alexander mógł być pewien, że bardzo dobrze zna jej głos i wie lub przypuszcza, do kogo należał.
Po chwili posadzka na ziemi znów zaczęła cicho trzeszczeć, labirynt się zamknął.
(kropki to kolumny; ułożenie run na okręgu jest takie, jak patrzycie, nie obserwujecie tego w perspektywie patrzenia ze środka)
| Na odpis macie 48h. Tura: 10. AZKABAN: 4
Alexander, od przekroczeniu progu Azkabanu, przez wzgląd na słabszą kondycję psychiczną rzucasz kością na skutki po przebytej klątwie, co drugą turę. {2/2} Brak efektu..
Działające zaklęcia i eliksiry:
Michael (peleryna niewidka)
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William, Cedric, Vincent)
Odwrócony Magicus Extremos dla Alexandra -20 3/3
Magicus Extremos (Cedric) +12 3/3
Veritas Claro (Vincent) 1/5
Możecie w tej turze dokonać dwóch akcji, a także przemieszczać się w granicach rozsądku. Możecie rozdzielić swoje działania na dwa posty, wykorzystać do tego szafkę lub jeśli w niczym to nie przeszkadza, zawrzeć wszystko w jednej odpowiedzi.
— Mała, wielka, średnia i w sam raz. Jedna druga trzecia, właśnie tak. Tak, tak — zrobił krótką pauzę, a później znów się odezwał: — Może uznali, że zasługuję na milszą celę niż tam na górze! — Zarechotał znów, a potem jego głos spoważniał wyraźnie. — Nie ma Grindelwalda, nie ma mugoli, ponoć nie ma też kodeksu tajności. Świat w końcu staje się piękny, szkoda, że go nie zobaczę. Chodź, podejdź tu do mnie, ty śmierdzący kundlu, niech no tobie się chociaż przyjrzę. Daj mi trochę przyjemności, zawszony śmieciu. Myślisz, że nie wiem? Dementorzy chętniej was pozbawią duszy niż usłuchają, idioci. Słyszałem wszystko, o czym ty mówili. Cicho, Nancy, cicho! — warknął, a później zniżył już to do szeptu, którego Zakonnicy nie mogli usłyszeć. — Nie widziałem jej, ale była tu. Mówiła wiele ciekawych rzeczy. Wymieniała jakieś miejsca, nazwiska. Powiedziałem zamknij mordę, Nancy! — krzyknął głośno, a później po korytarzach rozniósł się szczęt łańcuchów. Zaraz po nim podniosła się znów gwara szeptów i pomruków. Ktoś gdzieś jęknął, ktoś krzyknął krótko. — Odwiedzali ją tu. Często. Oj, jakie rzeczy z nią robili, oj...— Zagwizdał, ale nieumiejętnie, w połowie dźwięk przeszedł w głuchy świst, a czarnoksiężnik zakaszlał. Później zaczął coś mówić znów, ale już nikt tego nie słyszał. Michael znów spróbował rzucić zaklęcie, ale znów mu się nie powiodło.
Nad głowami Zakonników wisiał zaś Cedric. Podciągnięcie się na miotłę było trudne, wymagało sporo wysiłku, ale zarzucenie nogi na miotłę z pozycji wiszącej było poza jego możliwościami fizycznymi, tym bardziej, że zwinnych ruchów nie dodawała otulająca jego ciało zamiast włosów gruba wełna. Noga świsnęła przez powietrze i opadła znów, nie dosięgnąwszy kija miotły, a to sprawiło, że czarodziej poleciał na ziemię. Upadek z wysoka był bolesny, szczególnie, że padł na miejsce zupełnie nie ochronione przez wełnę — szczęśliwie, żadna z dwóch fiolek trzymanych w kieszeni nie potrzaskała się w trakcie. Zaklęcie rzucone przez niego po chwili, sprawiło, że magiczne korytarze zalśniły słabo znów, rozchodząc się światłem od zewnątrz, od wejść do labiryntu, powoli niknąć w środku. Nic więcej się nie wydarzyło. Miotła Cedrika opadła na ziemię z łoskotem.
Lydia tym razem z sukcesem posłała na środek placu, nad ich głowy ogromną kulę światła, która wyraźnie rozświetliła otaczającą panoptikon ciemność, znacznie dalej wykraczającą za pierwsze kolumny. Dzięki jasnemu i ciepłemu światłu wszyscy mogli zobaczyć znacznie więcej. Kolumny tworzyły korytarze, ale tylko do pewnego momentu. Kilkadziesiąt metrów od nich rozpoczynały się ściany cel zwróconych ku panoptikonie. Były przedzielone korytarzami w różnych odstępach, po okręgu — te prowadziły zaś głębiej, gdzie prawdopodobnie cele zwrócone były już ku sobie, w środek korytarza. Nad każdym korytarzem widniała tożsama z początkiem drogi, między kolumnami runa. W bladym świetle Zakonnicy mogli też dostrzec pierwszych więźniów, stojących lub siedzących, leżących nieruchomo. Nad każdą zajętą celą znajdował się numer. Dwie cyfry, X, a później trzy cyfry. Nie było w nich żadnej logiki ani sensu, wydawały się być kompletnie przypadkowe. Te cele, które były puste oznaczone były wyłącznie X. Cele zwrócone ku środkowi nie były całe widoczne — podwójne kraty stanowiły wyłącznie wejście. Ściana była bardzo gruba, mogła mieć nawet metr grubości. Czarnoksiężnik, z którym rozmawiał Michael znalazł się w celi 13X278. Tonks mógł do dojrzeć i rozpoznać.
Kiedy Alexander skończył mówić, świetlisty kruk rozpostarł mocniej skrzydła w locie i ruszył — nie w kierunku, z którego przybyli, a w górę, po okręgach. Leciał coraz wyżej i wyżej, aż w końcu stał się jedynie plamką na czarnym sklepieniu i zniknął. Później uzdrowiciel chwycił jasne kosmyki włosów i jednym zaklęciem wysprzątał całą posadzkę panoptykonu, nie pozostawiając na niej żadnych substancji, które komuś mogłyby się przydać do paskudnych celów. Farley mógł mieć pewność, że zrobił to dobrze i nie zostało już nic.
Vincent, przyglądał się uważnie labiryntowi, który na jego oczach się zmieniał, wskazując ścieżki, które miały stać się odpowiedzią, na jego pytanie — jego poszukiwania. Podzielił się ze wszystkimi swoją wiedzą i przypuszczeniami, a następnie na miotle skierował się w stronę wybranego korytarza. Tuż przed wkroczeniem rzucił zaklęcie. Dzięki niemu mógł ujrzeć Michaela, który wciąż ukryty był pod peleryną niewidką i pozostawał niewidoczny dla pozostałych. Prócz tego, nic nowego nie rzuciło mu się w oczy.
William zdecydował się po raz kolejny przywołać do siebie ciepłe wspomnienia. Moc rozgrzała jego różdżkę, z której wymknął się błękitny obłok przeistaczający się po chwili w dużego Bernardyna. Patronus Billego pomknął w przeciwnym kierunku niż ten, który obrali Zakonnicy. Bernardyn przebiegł pomiędzy kolumnami korytarza z , później wbiegł pomiędzy cele i tam zniknął gdzieś za zakrętem, choć jego blask jeszcze przez chwilę był widoczny w ciemności, otulając błękitnym światłem kraty.
Wtedy też z korytarza wszystkich dobiegł kobiecy krzyk. Głośny, przeraźliwy i tak nagły, jakby ktoś ją nagle odkneblował, a ona krzyknęła ile tylko miała powietrza w płucach.
— NIE! Nie! Nie! Nie! Zostawcie mnie! Nie! Tylko nie to! Nie! — Krzyczała z każdym słowem coraz ciszej. Za chwilę krzyk znów się wzmógł, pojawił się też płacz. W jej głosie było potworne przerażenie i rozpacz. Wszyscy Zakonnicy od razu mogli stwierdzić, że nie był to głos Justine, ale jeden Alexander mógł być pewien, że bardzo dobrze zna jej głos i wie lub przypuszcza, do kogo należał.
Po chwili posadzka na ziemi znów zaczęła cicho trzeszczeć, labirynt się zamknął.
(kropki to kolumny; ułożenie run na okręgu jest takie, jak patrzycie, nie obserwujecie tego w perspektywie patrzenia ze środka)
| Na odpis macie 48h. Tura: 10. AZKABAN: 4
Alexander, od przekroczeniu progu Azkabanu, przez wzgląd na słabszą kondycję psychiczną rzucasz kością na skutki po przebytej klątwie, co drugą turę. {2/2} Brak efektu..
Działające zaklęcia i eliksiry:
Michael (peleryna niewidka)
Caldasa (Alexander, Lydia, Michael, William, Cedric, Vincent)
Odwrócony Magicus Extremos dla Alexandra -20 3/3
Magicus Extremos (Cedric) +12 3/3
Veritas Claro (Vincent) 1/5
Możecie w tej turze dokonać dwóch akcji, a także przemieszczać się w granicach rozsądku. Możecie rozdzielić swoje działania na dwa posty, wykorzystać do tego szafkę lub jeśli w niczym to nie przeszkadza, zawrzeć wszystko w jednej odpowiedzi.
- Ekwipunek:
Lydia:
- zwinięty w ciasny rulon sweter
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asa]
- Eliksir wiggenowy (1 porcja, stat. 30, moc +15) [od Asa]
- Eliksir kociego wzroku (1 porcja, stat. 28, moc +15) [od Charlene]
Vincent:
- miotła- eliksir kameleona (od Asa)
- eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10) (od Charlie)
- eliksir kociego kroku (1 porcja, stat. 46) (od Charlie)
Cedric:
- miotła- Kameleon (od Charlene)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
- Czuwający strażnik (1 porcje, stat. 40)
Alexander:
- różdżka Hesperosa Croucha
- lusterko dwukierunkowe (od Billa, do pary z Kieranem)
- Eliksir uspokajający (2 porcje, stat. 46, moc +20)
- Felix Felicis (1 porcja)- Kameleon (1 porcja, stat. 46)
- Mieszanka antydepresyjna (2 porcje, stat. 35)
- kryształ 1
- kryształ 2
+ różdżka strażnika Tower
Michael:
peleryna niewidka jako ubranie
muszla magicznej skrępy z Oazy na szyi
-zmniejszona (w tym poście) miotła[/url]
-Mieszanka antydepresyjna (1 porcja)
-Wywar wzmacniający (1 porcja, stat. 15)
-Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 46)
-Wywar ze sproszkowanego srebra i dyptamu (1 porcja, stat, 40, moc +15)
-Eliksir niezłomności (1 porcja, stat. 46, moc +10)
-Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10)- Kameleon (1 porcja, E 20)
dwa białe kryształy: pierwszy-obrażenia psychiczne i drugi-syren
William:
- miotła bardzo dobrej jakości
- eliksir przeciwbólowy (1 porcja, stat. 40) [z wyposażenia]
- czuwający strażnik (1 porcja, stat. 30, moc +10) [od Asbjorna]- eliksir kameleona (1 porcja) [od Asbjorna]
- Żywotność:
Lydia: 213/213
Vincent: 215/215
Cedric: 202/232 kara: -5
30 tłuczone
Alexander: 218/218
Michael: 202/202
William: 240/240
Rozbłysnęło światło, a Farley musiał wpierw bardzo gwałtownie zamrugać i dać oczom moment na przystosowanie się do tej nagłej zmiany. Po krótkiej chwili spojrzał z wdzięcznością w stronę Lydii, bo to zdecydowanie ułatwiało im rozeznanie się w sytuacji dookoła, nie musieli już tak wytężać oczu.
Więzień darł się do nich, a z każdym jego kolejnym zdaniem Alexander tylko utwierdzał się w pewności, że rozmawiali z wariatem. Jednak wariat jak to wariat, pomiędzy całkowitym bełkotem potrafił przemycić jedną lub dwie bezcenne prawdy. Jak to, że Justine wymieniała miejsca i nazwiska. Alexander przełknął z wysiłkiem, starając się zachować niewzruszony wyraz twarzy. Musiał wziąć też głębszy oddech na ostatnie słowa czarnoksiężnika, bo choć wiedział jak najprawdopodobniej traktowano Justine w Azkabanie tak wspominanie tego nie było czymś, czego Gwardzista miał ochotę słuchać, zwłaszcza, że z każdą chwilą coraz bardziej oddalali się od znalezienia Tonks. Farley zerknął jeszcze w lusterko dwukierunkowe, kiedy ujrzał odbitą w nim sytuację za swoimi plecami.
Myślał, że sytuacja Cedrica była ustabilizowana, jednak przeliczył się znacznie. Dearborn nie dał rady utrzymać się na miotle i runął w dół, dość widowiskowo. Farley momentalnie został wytrącony z zamyślenia, ruszając do aurora.
– Jesteś w stanie ruszać wszystkimi kończynami? – zapytał, od razu przykucając przy aurorze. – Nie ruszaj się przez moment. Episkey Maxima – wypowiedział inkantację zaklęcia, czubkiem różdżki kreśląc ślady przy obitych częściach ciała Dearborna. Mógłby rzucić jakimś a nie mówiłem, ale byłoby to bezsensowne i zbędne. Zamiast tego wyprostował się i wyciągnął ku Cedrikowi dłoń, żeby pomóc mu się podnieść.
Pytanie Williama zwróciło wzrok Gwardzisty na Moore'a. Alex pokiwał głową, uważając to za dobry pomysł. Jego wzrok śledził patronusa Williama, który pobiegł w stronę Justine, jednak nie w korytarz na który przed chwilą się zdecydowali. Bernardyn skierował się w całkowicie przeciwnym kierunku.
– Zapomnijcie o czym przed chwilą mówiłem, chyba mamy lepszy trop. Genialne, Billy – rzucił, kiwając z aprobatą głową. Czemu wcześniej na to nie wpadli? – Idźmy więc w... – zaczął, lecz znów coś mu przerwało. Tym razem był to krzyk. Farley zamarł słysząc głos, który znał. Obejrzał się na korytarz, z którego dobiegały krzyki, szerzej otwierając oczy. – To Pomona Sprout. Vane – poprawił się, patrząc po towarzyszach. Na lipcowym spotkaniu padła informacja, że Pomona wyjechała, uciekła: jak widać coś musiało jej przeszkodzić, że znalazła się właśnie tutaj. Coś poszło bardzo nie po jej myśli.
Szlag. Nie mogli zostawić tu Pomony.
– Koniec czasu na afirmację run, to się nie sprawdza. Idziemy, rozdzielamy się. Ja idę do Justine, Michael ze mną. Gdzie jesteś? To trochę utrudnia – rozejrzał się, wciąż nie widząc Tonksa, prędko wracając jednak do podziału zadań. – Billy, weź Cedrica i Lydię, ja wezmę jeszcze Vincenta. Każda grupa ma po aurorze, osobie znającej się na runach, leczeniu – powiedział, wyliczając prędko na palcach. Może właśnie popełniali błąd, a być może w końcu robili właściwą rzecz. Farley był poniekąd w kropce i nigdzie nie widział logicznego rozwiązania ich sytuacji. Logika przed chwilą całkowicie go zawiodła. Nie rozumieli tego z czym się mierzyli, mogli tylko zgadywać. I musieli działać.
| Będę jeszcze pisać, rzucam na Episkey Maxima na Cedrica.
Więzień darł się do nich, a z każdym jego kolejnym zdaniem Alexander tylko utwierdzał się w pewności, że rozmawiali z wariatem. Jednak wariat jak to wariat, pomiędzy całkowitym bełkotem potrafił przemycić jedną lub dwie bezcenne prawdy. Jak to, że Justine wymieniała miejsca i nazwiska. Alexander przełknął z wysiłkiem, starając się zachować niewzruszony wyraz twarzy. Musiał wziąć też głębszy oddech na ostatnie słowa czarnoksiężnika, bo choć wiedział jak najprawdopodobniej traktowano Justine w Azkabanie tak wspominanie tego nie było czymś, czego Gwardzista miał ochotę słuchać, zwłaszcza, że z każdą chwilą coraz bardziej oddalali się od znalezienia Tonks. Farley zerknął jeszcze w lusterko dwukierunkowe, kiedy ujrzał odbitą w nim sytuację za swoimi plecami.
Myślał, że sytuacja Cedrica była ustabilizowana, jednak przeliczył się znacznie. Dearborn nie dał rady utrzymać się na miotle i runął w dół, dość widowiskowo. Farley momentalnie został wytrącony z zamyślenia, ruszając do aurora.
– Jesteś w stanie ruszać wszystkimi kończynami? – zapytał, od razu przykucając przy aurorze. – Nie ruszaj się przez moment. Episkey Maxima – wypowiedział inkantację zaklęcia, czubkiem różdżki kreśląc ślady przy obitych częściach ciała Dearborna. Mógłby rzucić jakimś a nie mówiłem, ale byłoby to bezsensowne i zbędne. Zamiast tego wyprostował się i wyciągnął ku Cedrikowi dłoń, żeby pomóc mu się podnieść.
Pytanie Williama zwróciło wzrok Gwardzisty na Moore'a. Alex pokiwał głową, uważając to za dobry pomysł. Jego wzrok śledził patronusa Williama, który pobiegł w stronę Justine, jednak nie w korytarz na który przed chwilą się zdecydowali. Bernardyn skierował się w całkowicie przeciwnym kierunku.
– Zapomnijcie o czym przed chwilą mówiłem, chyba mamy lepszy trop. Genialne, Billy – rzucił, kiwając z aprobatą głową. Czemu wcześniej na to nie wpadli? – Idźmy więc w... – zaczął, lecz znów coś mu przerwało. Tym razem był to krzyk. Farley zamarł słysząc głos, który znał. Obejrzał się na korytarz, z którego dobiegały krzyki, szerzej otwierając oczy. – To Pomona Sprout. Vane – poprawił się, patrząc po towarzyszach. Na lipcowym spotkaniu padła informacja, że Pomona wyjechała, uciekła: jak widać coś musiało jej przeszkodzić, że znalazła się właśnie tutaj. Coś poszło bardzo nie po jej myśli.
Szlag. Nie mogli zostawić tu Pomony.
– Koniec czasu na afirmację run, to się nie sprawdza. Idziemy, rozdzielamy się. Ja idę do Justine, Michael ze mną. Gdzie jesteś? To trochę utrudnia – rozejrzał się, wciąż nie widząc Tonksa, prędko wracając jednak do podziału zadań. – Billy, weź Cedrica i Lydię, ja wezmę jeszcze Vincenta. Każda grupa ma po aurorze, osobie znającej się na runach, leczeniu – powiedział, wyliczając prędko na palcach. Może właśnie popełniali błąd, a być może w końcu robili właściwą rzecz. Farley był poniekąd w kropce i nigdzie nie widział logicznego rozwiązania ich sytuacji. Logika przed chwilą całkowicie go zawiodła. Nie rozumieli tego z czym się mierzyli, mogli tylko zgadywać. I musieli działać.
| Będę jeszcze pisać, rzucam na Episkey Maxima na Cedrica.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 90
--------------------------------
#2 'k8' : 8, 8, 3, 8, 3, 2, 5, 1
#1 'k100' : 90
--------------------------------
#2 'k8' : 8, 8, 3, 8, 3, 2, 5, 1
Zamrugał, dając oczom czas na przyzwyczajenie się do Lumos. Dzięki niemu, mógł dojrzeć czarnoksiężnika, który wdał się z nim w pyskówkę. Zwrócił też uwagę na numer jego celi. Pozostając niewidoczny dla więźnia, przyglądał mu się uważnie, korystając z tej przewagi. Czy on oszalał? Przygryzł lekko wargę, zacisnął dłonie w pięści, usiłując okiełznać własny gniew i spojrzeć na sprawę praktyczniej. Zastraszanie nie zadziałało, ale może czarnoksiężnik nie był jeszcze do końca szalony, o dementorach mówił w końcu całkiem logicznie. Może da się jeszcze coś z niego wycisnąć. Tym razem łagodniejszym tonem.
-Jestem pod niewidką i nie jestem na tyle głupi, by ją tutaj zdjąć. Mała, wielka, średnia, o czym mówisz? Jest ich trzy? To cele? Ludzie? - trzecia? W sam raz? -Odpowiedz, a odpłacę się przysługą za przysługę. Nie pokażę ci twarzy, ale na pewno mogę ci umilić czas... inaczej. Dzięki Grindelwaldowi aurorzy potrafią coraz więcej, wiesz? Zmobilizował ministra nawet do tego, że mamy nawet licencję na zabijanie. - pozwolił słowom wybrzmieć, łagodnie, chytrze. Czy uwolnić cię z tego więzienia, na zawsze? -Milszą celę? Spójrz na świat trzeźwo. Nie ma mugoli, nie ma kodeksu tajności, ale wcale nie jest lepiej, ktoś inny niż Grindelwald się tym zajął, pogrzebał wszelką pamięć o twoim wzorze, a ciebie pogrzebał tu żywcem. Mógłbyś im pomóc, byłeś zdolnym czarnoksiężnikiem, pamiętam. Nawet cię szanowałem, wiesz? Zawsze trzymałem rękę na różdżce, nawet w pokoju przesłuchań. A oni... traktują cię jak śmiecia, niepotrzebny odpad, słabeusza. - cedził, przez moment aż samemu pożałowawszy, że tamten nie może zobaczyć wymownego wyrazu jego twarzy. Wziął głębszy wdech. -Kim jest Nancy? I... - na moment zaparło mu dech, na wspomnienie Just. Gorąco uderzyło mu do głowy, ale odliczył do trzech i wziął głęboki wdech. -Przysługa za przysługę. Opowiedz nam, co wiesz. Skoro tu była, to gdzie ją zabrali? W którym kierunku? Słyszałeś numer jej celi? Opowiedz, co jej robili... - zakończył ciszej, ale tak, by więzień go usłyszał. Jeśli ten sadysta nie zechce im pomóc, to może zechce chociaż upajać się jego tragedią, może opowie mu coś okropnego o torturach i przesłuchaniu Justine, a przy okazji powie o słowo za dużo. Musiał wiedzieć, wszystko. Musiał układać się z tym gnojem, musiał to znieść. Tym bardziej, że nie mieli innego...
... albo i mieli. Powiódł wzrokiem za patronusem Billy'ego, skinął głową na słowa Farleya. Tak, to dobry pomysł. Na moment aż się trochę uspokoił, znów natchniony nadzieją, ale nagle mina mu zrzedła. Pomona Vane. Żona Jaydena. Jego przyjaciela.
Z całego serca chciał iść po Justine, ale krzyk tamtej kobiety brzmiał tak przeraźliwie. Nie mogli jej tu zostawić, nie mógłby spojrzeć w oczy Jayowi. Alexander rozwikłał ten dylemat. Michael nie był pewien, czy powinni się rozdzielać, ale to lepsze niż odwlekanie pójścia po siostrę.
-Tu jestem. Będę się trzymał Rinehearta. - przytaknął, stając obok Vincenta i delikatnie kładąc mu dłoń na ramieniu. -Jak będę za długo cicho, to się zaniepokójcie. - mruknął w ramach suchego żartu. Nie miał zamiaru zdejmować peleryny, jeszcze mogła się przydać. Chyba, że dla Just. Zdjąłby ją dla Just.
-Dobry plan, Farley. Expecto Patronum. - przytaknął, chcąc posłać kolejnego patronusa w stronę Justine.
1. perswazja (wysłucham więźnia zanim pójdę)
2. patronus
idę z Vincent & Alexem
-Jestem pod niewidką i nie jestem na tyle głupi, by ją tutaj zdjąć. Mała, wielka, średnia, o czym mówisz? Jest ich trzy? To cele? Ludzie? - trzecia? W sam raz? -Odpowiedz, a odpłacę się przysługą za przysługę. Nie pokażę ci twarzy, ale na pewno mogę ci umilić czas... inaczej. Dzięki Grindelwaldowi aurorzy potrafią coraz więcej, wiesz? Zmobilizował ministra nawet do tego, że mamy nawet licencję na zabijanie. - pozwolił słowom wybrzmieć, łagodnie, chytrze. Czy uwolnić cię z tego więzienia, na zawsze? -Milszą celę? Spójrz na świat trzeźwo. Nie ma mugoli, nie ma kodeksu tajności, ale wcale nie jest lepiej, ktoś inny niż Grindelwald się tym zajął, pogrzebał wszelką pamięć o twoim wzorze, a ciebie pogrzebał tu żywcem. Mógłbyś im pomóc, byłeś zdolnym czarnoksiężnikiem, pamiętam. Nawet cię szanowałem, wiesz? Zawsze trzymałem rękę na różdżce, nawet w pokoju przesłuchań. A oni... traktują cię jak śmiecia, niepotrzebny odpad, słabeusza. - cedził, przez moment aż samemu pożałowawszy, że tamten nie może zobaczyć wymownego wyrazu jego twarzy. Wziął głębszy wdech. -Kim jest Nancy? I... - na moment zaparło mu dech, na wspomnienie Just. Gorąco uderzyło mu do głowy, ale odliczył do trzech i wziął głęboki wdech. -Przysługa za przysługę. Opowiedz nam, co wiesz. Skoro tu była, to gdzie ją zabrali? W którym kierunku? Słyszałeś numer jej celi? Opowiedz, co jej robili... - zakończył ciszej, ale tak, by więzień go usłyszał. Jeśli ten sadysta nie zechce im pomóc, to może zechce chociaż upajać się jego tragedią, może opowie mu coś okropnego o torturach i przesłuchaniu Justine, a przy okazji powie o słowo za dużo. Musiał wiedzieć, wszystko. Musiał układać się z tym gnojem, musiał to znieść. Tym bardziej, że nie mieli innego...
... albo i mieli. Powiódł wzrokiem za patronusem Billy'ego, skinął głową na słowa Farleya. Tak, to dobry pomysł. Na moment aż się trochę uspokoił, znów natchniony nadzieją, ale nagle mina mu zrzedła. Pomona Vane. Żona Jaydena. Jego przyjaciela.
Z całego serca chciał iść po Justine, ale krzyk tamtej kobiety brzmiał tak przeraźliwie. Nie mogli jej tu zostawić, nie mógłby spojrzeć w oczy Jayowi. Alexander rozwikłał ten dylemat. Michael nie był pewien, czy powinni się rozdzielać, ale to lepsze niż odwlekanie pójścia po siostrę.
-Tu jestem. Będę się trzymał Rinehearta. - przytaknął, stając obok Vincenta i delikatnie kładąc mu dłoń na ramieniu. -Jak będę za długo cicho, to się zaniepokójcie. - mruknął w ramach suchego żartu. Nie miał zamiaru zdejmować peleryny, jeszcze mogła się przydać. Chyba, że dla Just. Zdjąłby ją dla Just.
-Dobry plan, Farley. Expecto Patronum. - przytaknął, chcąc posłać kolejnego patronusa w stronę Justine.
1. perswazja (wysłucham więźnia zanim pójdę)
2. patronus
idę z Vincent & Alexem
Can I not save one
from the pitiless wave?
Farley zerknął uważnie na Michaela, słuchając słów aurora. Nie wtrącał się, wiedział, że jeżeli chodzi o wyciąganie z ludzi użytecznych informacji to może i co nieco wiedział, ale zdecydowanie lepiej na tym polu radzili sobie aurorzy. W końcu to oni byli szkoleni do przesłuchiwania, a nie magipsychiatrzy, choć to i owo o dowiadywaniu się rzeczy od niechcących ich wyjawić ludzi Alex także wiedział. Domyślał się na przykład, że Nancy była wyobrażeniem więźnia. Albo głosem w jego głowie, albo zwidem całkiem dla mężczyzny realnym,może nawet przyjmującym ludzką formę. To mógł być ktoś z jego przeszłości, albo ktoś, kogo czarnoksiężnik zwyczajnie potrzebował. Ostatecznie, mogło być to personifikowane zwierzę lub przedmiot. Karaluch, szczur albo jeden z kamieni w ścianie, które zdawały się przemawiać ludzkim głosem. Niemniej jednak, ta Nancy mogła być czymś, co mogli wykorzystać na swoją korzyść, do pochlebstw albo gróźb.
Czas jednak kurczył im się nieubłaganie i trzeba było działać.
– Magicus Extremos – Farley raz jeszcze sięgnął po inkantację, która wcześniej niepoprawnie rzucona wyssała z niego siły, ponownie próbując wzmocnić wszystkich swoich towarzyszy misji. – Trzymaj się Vincenta, Mike i odzywaj się w razie czego. Billy, Pomona brzmiała jakby była dość blisko. Zaznaczcie jakoś drogę żeby być w stanie wrócić do panoptikonu, jeżeli nie natraficie na ślad innego wyjścia lub nie dostaniecie ode mnie wiadomości z informacjami od architekta to właśnie tutaj będzie nasz punkt zbiórki. Komunikujemy się przez patronusy. I najważniejsze to nie dać się złapać, wyjście stąd w możliwie jednym kawałku i w komplecie to masz priorytet. Martwy ratownik to najgorszy ratownik, to się tyczy wszystkich – rozejrzał się po swojej grupie, wiedząc, że na pewno rozpoznali ton ostateczności pobrzmiewający w jego głosie.
– Powodzenia – powiedział, nim nie zaczął iść w kierunku korytarza, w którym zniknął wcześniej patronus Williama.
| Rzucam Magicusa i idę z Michaelem i Vincem do korytarza fehu.
Czas jednak kurczył im się nieubłaganie i trzeba było działać.
– Magicus Extremos – Farley raz jeszcze sięgnął po inkantację, która wcześniej niepoprawnie rzucona wyssała z niego siły, ponownie próbując wzmocnić wszystkich swoich towarzyszy misji. – Trzymaj się Vincenta, Mike i odzywaj się w razie czego. Billy, Pomona brzmiała jakby była dość blisko. Zaznaczcie jakoś drogę żeby być w stanie wrócić do panoptikonu, jeżeli nie natraficie na ślad innego wyjścia lub nie dostaniecie ode mnie wiadomości z informacjami od architekta to właśnie tutaj będzie nasz punkt zbiórki. Komunikujemy się przez patronusy. I najważniejsze to nie dać się złapać, wyjście stąd w możliwie jednym kawałku i w komplecie to masz priorytet. Martwy ratownik to najgorszy ratownik, to się tyczy wszystkich – rozejrzał się po swojej grupie, wiedząc, że na pewno rozpoznali ton ostateczności pobrzmiewający w jego głosie.
– Powodzenia – powiedział, nim nie zaczął iść w kierunku korytarza, w którym zniknął wcześniej patronus Williama.
| Rzucam Magicusa i idę z Michaelem i Vincem do korytarza fehu.
The member 'Alexander Farley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 71
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 7, 6, 7, 8, 3, 5, 3, 1
#1 'k100' : 71
--------------------------------
#2 'k8' : 1, 7, 6, 7, 8, 3, 5, 3, 1
Zimny, poplątany, naznaczony dozą szaleństwa głos ukrytego więźnia przenikał do szpiku kości. Wyrzucał tak wiele niepasujących do siebie słów, z których wyłapywał te dotyczące jednej, konkretnej osoby. Miał już dość kolejnych informacji zwiastujących nieludzkie cierpienie, wychłodzenie, bestialskie tortury. Okrutne wizje nawiedzały jego umysł, cisnęły się pod powieki, wskazywały go jako głównego winowajcę. Bo przecież tak było, prawda? To on widział przebieg egzekucji, stał bez ruchu okryty spanikowanym tłumem. To właśnie on czując magiczny paraliż mógł jedynie patrzeć jak Zakonniczka wpada w ręce wroga znikając na kolejne tygodnie. Miał w tym swój udział. Jej krew była na jego dłoniach, czy nikt tego nie widział? Mógł siedzieć na jej miejscu, nie był przecież tak cenny. W tej całej grze, nie był ważny w ogóle. Nie mieli pewności czy była w tym paranoicznym więzieniu, czy dotrwała, przeżyła wszelkie akty przemocy. Czuł się źle, żal mieszał się ze złością, która niekontrolowanie wydobyła się na powierzchnię: – Zamknij się! – syknął przez zęby, bardziej do siebie, do sowich myśli jeszcze przed zastraszającym monologiem towarzysza. Więzień nie miał sposobności usłyszeć jego odzywki, czego nie mógł powiedzieć o pozostałych. Oddychał niespokojnie, wierzchem dłoni przejechał po twarzy przywracając stabilność. Świadomość wymykała się spod kontroli. Jasna kula rozświetliła ciemność dość nagle. Mrużąc oczy spojrzał w jej stronę; imitowała namiastkę normalności, słońca pozostawionego daleko na powierzchni ziemi. Odetchnął ciężko obserwując kolejne działania partnerów. Nie zrobili zbyt wielu kroków w ciemnym korytarzu. Zaklęcie, które rzucił choć pomyślne nie wskazało żadnych zmian, różnić, iluzji. Udało mu się dostrzec Michela, stojącego kilka kroków za jego plecami. Patronus Moora zniknął za zakrętami w zupełnie innym kierunku. Wydawało mu się, że w biega w okolicę korytarza odbijającego od runy fehu. Poczuł jak żołądek przekręca się nieprzyjemnie, czyż od samego początku nie podejrzewał właśnie tego przejścia, tej runy? Usłyszał głos dowodzącego, który w jednej sekundzie zmienił swą decyzję. Uniósł brew odrobinę zbity z tropu. Dlaczego? Czy miał inne wyjście? Spoglądał na Farleya przeciągle, odrobinę dłużej próbując odgadnąć intencje. W tej samej chwili przeraźliwy, kobiecy krzyk rozniósł się po pomieszczeniu. Wydawało mu się, że było to właśnie ona, czy mógł mieć w ogóle takie intencje, nadzieje? Głos jednak był zupełnie obcy, nieznany. Pomona Sprout Vane, znał tylko jedną osobę o tym nazwisku. Skierował wzrok w stronę krzyków dochodzących z wschodniej części okręgu. Tunel ponownie poruszył się nieoczekiwanie. Niemożliwe. Zamknął się, znaki, które jeszcze kilka sekund temu błyszczały w oddali zniknęły. Nie rozumiał. Przełknął ślinę, a słysząc głos Gwardzisty poczuł się tak jakby odniósł jakąś osobistą porażkę. Zawiódł po raz kolejny w aspekcie, w którym powinien być biegły ponadprzeciętnie. Przeanalizował plan i pokiwał głową w zrozumieniu. Zdołał wydusić z siebie krótkie: – Dobrze. – poczuł rękę Tonksa na swoim ramieniu. Przez jakiś czas pozostawał dla niego całkowicie widoczny. Rozdzielili się, patronus aurora pomknął w stronę korytarza z runą fehu, w której niedawno zniknął niebieski Bernardyn. Kierowali się tam razem z Alexandrem i Michelem. – Mogę iść przodem. – zaproponował bez wyrazu. Słysząc propozycję oznaczania drogi, postanowił choć na jakiś czas poświęcić do tego swoją różdżkę: – Diea filos. – czekając aż srebrna nic wydobędzie się z głogowej końcówki.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
The member 'Vincent Rineheart' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 76
'k100' : 76
Głos człowieka, z którym pertraktował Michael, zupełnie skupiły na sobie jej uwagę. Choć na chwilę zagarnęły zmysły – słuchała go uważnie. Mówił zagadkami, nie do końca dla nich zrozumiałymi, ale na pewno mającymi choć ziarno prawdy. Czarodziej pozbawiony różdżki, w podziemiach najpotworniejszego z więzień, przy ciągłej obecności dementorów zabierających wszystko, co cenne i szczęśliwe, mógł oszaleć. Ale w każdym szaleństwie była metoda.
– Just jest… mała – rzuciła bezmyślnie, mając nadzieję, że to szaleństwo jej się nie udzieliło. Szczękała lekko zębami. Wełna grzała resztę ciała, ciało Billy’ego tuż obok też, ale odsłonięta twarz upominała się o źródło ciepła. Przełknęła smakującą gorzko ślinę. – A może mówi o runach. Mała, wielka, średnia – jej myśli gubiły skupienie, zaczynały bez ładu krążyć nad jej głową jak sępy, złe i głodne warunków, w których trzeźwe myślenie było zdecydowanie łatwiejsze.
Usłyszała jakieś szczeknięcie, jakiś chrzęst drewna i spojrzała w górę – w tym samym momencie Cedric leciał już z miotły prosto na twardy grunt panoptikonu.
– Cedric! – krzyknęła i natychmiast zasłoniła usta dłonią, zdając sobie sprawę, że nie powinna, że sygnalizuje, gdzie są, że to błąd. Obserwowała go pobladła, sprawdzając, czy się rusza. Gdy dostrzegła ruchy ramion i nóg, a potem dosłyszała ciche stęki, odetchnęła cicho, bez ulgi. Alexander zareagował prędko. Na szczęście. – Uważaj, na litość. – sapnęła.
Jej światło rozgoniło ciemności na placu i pokazało nieco więcej, niż widzieli dotychczas dzięki migoczącym błyskom widzianym w pobliżu. W jakiś sposób ją to jednak rozczarowało – pokazało sylwetki obcych ludzi, zaledwie musnęło ich cele, oznaczenia nad nimi, pokazało, że gdzieś tam między celami wiodą korytarze; nigdzie nie było jednak znaku po Just. Znów drgnęła. Nieprzyzwyczajona była do poruszającego się gdzieś w oddali labiryntu – przejścia się zamknęły, plątanina ścieżek na ziemi nawigowała ich przez nieznaną magię. Co teraz?
Krzyk miał wskazać im drogę – odruchowo w myślach wykrzyknęła imię przyjaciółki, ale… jej głos poznałaby wszędzie, ten na pewno do niej nie należał. Zmroził krew, pobudził dreszcze, by powędrowały po chłodnym karku, ale wcale nie odwiódł jej od chęci wyciągnięcia stąd Tonks jak najszybciej. Coś się w niej zjeżyło, kiedy usłyszała rozkaz Alexandra.
– Ale… kto to jest? – zawołała, nim ich dowódca zniknął jej z oczu. – Mieliśmy ratować Just!
Nie chciała tracić siły na innych, nie tutaj – gdziekolwiek indziej owszem, nawet w samym Tower, ale byli kilometry pod ziemią, dementorzy snuli się za każdym rogiem, a ich była zaledwie garstka. W Azkabanie. W cholernym Azkabanie. Słowa Longbottoma rozbrzmiały gdzieś z tyłu głowy.
– Ja jej nawet nie znam – szepnęła lękliwie do Billy’ego. Jak ją poznać? Będzie cały czas krzyczała, że aż włos się jeżył? – Zlećmy na dół, musimy iść.
Rozkaz to rozkaz. Buntowała się przeciwko niemu, ale skoro Alexander o niej wspomniał, to musiała być ważna – mogli spróbować.
– Fera Ecco – wypowiedziała, myśląc o tym, by jej oczy nabrały właściwości oczu kota. Jeśli wejdą w ciemne korytarze, to może im się przydać.
– Just jest… mała – rzuciła bezmyślnie, mając nadzieję, że to szaleństwo jej się nie udzieliło. Szczękała lekko zębami. Wełna grzała resztę ciała, ciało Billy’ego tuż obok też, ale odsłonięta twarz upominała się o źródło ciepła. Przełknęła smakującą gorzko ślinę. – A może mówi o runach. Mała, wielka, średnia – jej myśli gubiły skupienie, zaczynały bez ładu krążyć nad jej głową jak sępy, złe i głodne warunków, w których trzeźwe myślenie było zdecydowanie łatwiejsze.
Usłyszała jakieś szczeknięcie, jakiś chrzęst drewna i spojrzała w górę – w tym samym momencie Cedric leciał już z miotły prosto na twardy grunt panoptikonu.
– Cedric! – krzyknęła i natychmiast zasłoniła usta dłonią, zdając sobie sprawę, że nie powinna, że sygnalizuje, gdzie są, że to błąd. Obserwowała go pobladła, sprawdzając, czy się rusza. Gdy dostrzegła ruchy ramion i nóg, a potem dosłyszała ciche stęki, odetchnęła cicho, bez ulgi. Alexander zareagował prędko. Na szczęście. – Uważaj, na litość. – sapnęła.
Jej światło rozgoniło ciemności na placu i pokazało nieco więcej, niż widzieli dotychczas dzięki migoczącym błyskom widzianym w pobliżu. W jakiś sposób ją to jednak rozczarowało – pokazało sylwetki obcych ludzi, zaledwie musnęło ich cele, oznaczenia nad nimi, pokazało, że gdzieś tam między celami wiodą korytarze; nigdzie nie było jednak znaku po Just. Znów drgnęła. Nieprzyzwyczajona była do poruszającego się gdzieś w oddali labiryntu – przejścia się zamknęły, plątanina ścieżek na ziemi nawigowała ich przez nieznaną magię. Co teraz?
Krzyk miał wskazać im drogę – odruchowo w myślach wykrzyknęła imię przyjaciółki, ale… jej głos poznałaby wszędzie, ten na pewno do niej nie należał. Zmroził krew, pobudził dreszcze, by powędrowały po chłodnym karku, ale wcale nie odwiódł jej od chęci wyciągnięcia stąd Tonks jak najszybciej. Coś się w niej zjeżyło, kiedy usłyszała rozkaz Alexandra.
– Ale… kto to jest? – zawołała, nim ich dowódca zniknął jej z oczu. – Mieliśmy ratować Just!
Nie chciała tracić siły na innych, nie tutaj – gdziekolwiek indziej owszem, nawet w samym Tower, ale byli kilometry pod ziemią, dementorzy snuli się za każdym rogiem, a ich była zaledwie garstka. W Azkabanie. W cholernym Azkabanie. Słowa Longbottoma rozbrzmiały gdzieś z tyłu głowy.
– Ja jej nawet nie znam – szepnęła lękliwie do Billy’ego. Jak ją poznać? Będzie cały czas krzyczała, że aż włos się jeżył? – Zlećmy na dół, musimy iść.
Rozkaz to rozkaz. Buntowała się przeciwko niemu, ale skoro Alexander o niej wspomniał, to musiała być ważna – mogli spróbować.
– Fera Ecco – wypowiedziała, myśląc o tym, by jej oczy nabrały właściwości oczu kota. Jeśli wejdą w ciemne korytarze, to może im się przydać.
jesteś wolny
a jeśli nie uwierzysz, będziesz w dłoń ujęty
przez czas, przez czas - przeklęty
przez czas, przez czas - przeklęty
The member 'Lydia Moore' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 46
'k100' : 46
Jeśli mieli choć przez chwilę jakąkolwiek kontrolę nad sytuacją, to ta zdawała się z każdą sekundą rozrzedzać, wymykać spomiędzy palców, czyniąc ich działania chaotycznymi. I pozbawionymi sensu? Zawisł na moment w bezruchu, obserwując, jak Alexander zajmuje się poobijanym w trakcie upadku aurorem, odwracając się dopiero, gdy wyczarowana przez Lydię kula wyciągnęła z mroków część otaczających ich korytarzy. Tworzących, zdawałoby się, labirynt – być może tożsamy z tym, który wyryty został na układającej się w okrąg posadzce. Dreszcz niepokoju przebiegł mu po plecach na myśl, że musieli się w niego zagłębić – a choć przywołanie patronusa na moment dodało mu otuchy, to nie spodziewał się, że ten, zamiast pomknąć do przodu, rzuci się w zupełnie innym kierunku. Tak samo jak zaskoczył go krzyk, przerażający, kobiecy, obcy – który Alexander zdawał się jednak rozpoznać, i który wystarczył Gwardziście do ułożenia w ułamku sekundy nowego planu, który być może i miał sens w jego głowie, ale dla Williama pozostawał zupełnie niezrozumiały. Zamarł więc w miejscu, nie zwracając miotły w żadną ze stron, przez chwilę jeszcze czekając, aż ich dowódca uzupełni swoje instrukcje, ale gdy to nie nastąpiło, a Farley życzył mu powodzenia, w końcu się odezwał. – Zaraz, Alex, m-m-możesz się zatrzymać na chwilę? Kim jest P-p-pomona? – Obejrzał się przez ramię, najpierw zerkając na Lydię, która zdawała się podzielać te same wątpliwości, a później na Cedrica, starając się odgadnąć, czy wiedział więcej, niż on. Miał ich zabrać? Gdzie? Żeby znaleźć – właściwie kogo? – Jak wygląda? Jak mam ją r-r-rozpoznać? I jak mamy ją znaleźć? Nie m-m-mogę wysłać patronusa do kogoś, kogo nigdy nie widziałem n-n-na oczy – dodał; być może to panująca w Azkabanie aura sprawiała, że tracił cierpliwość, że dawał się ponieść zdenerwowaniu zbyt szybko, ale nie potrafił zrozumieć, co kierowało Gwardzistą, gdy dokonywał szybkiego podziału. Słyszał głos Lily, ponaglający go, by wylądował, ale nie skierował miotły w dół, czekając na odpowiedź. Był ostatnią osobą, która byłaby skłonna do ignorowania rozkazów, jeśli jednak miał pociągnąć swoją jedyną siostrę w jeden z wypełnionych dementorami korytarzy, bez wsparcia Alexandra i Michaela, którego wcześniej Gwardzista wskazał jako swojego zastępcę, nie chciał przynajmniej robić tego na oślep.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Podciągnięcie się na miotłę okazało się trudniejsze niż przypuszczałem, a cały mój pomysł ze zwieszeniem się z miotły, aby spojrzeć na panoptikon z innej perspektywy dość nietrafiony. Nie zdołałem zarzucić nogi na miotłę, a drewno wyślizgnęło się z palców. Spadłem na ziemię, szczęśliwie nie łamiąc żadnej kończyny, lecz i tak syknąłem z bólu. Natychmiast znalazł się przy mnie Farley, oszczędzając kolejnych reprymend.
- Tak - potwierdziłem. - Poobijałem się tylko. Musiałem to jednak sprawdzić - przyznałem szczerze i wskazałem miejsce, w które uderzyłem się najmocniej przy upadku, by poddać się jego czarom, gdy wyciągnął różdżkę. - Dziękuję - dodałem krótko. Zwróciłem spojrzenie ku Lydii, która także próbowała przywołać mnie do porządku. - Spokojnie. Wszystko w porządku - odparłem, choć na usta cisnęło mi się, że ryzyko jest nieuniknione.
Skupiłem się na zaklęciu, w nadziei, ze przyniesie jakąś podpowiedź, nic jednak nie wykazało - niestety. Czas zaś gnał do przodu nieubłaganie, podczas gdy my tkwiliśmy w miejscu, nie wiedząc który korytarz wybrać. Krzyk dobiegający z jednego z nich rozwiał wątpliwości, przynajmniej w głowie Alexandra, który zarządził, ze powinniśmy się rozdzielić. Skinąłem głową ze zrozumieniem, William był w Zakonie Feniksa dłużej; choć i ja nie spotkałem osobiście Pomony Vane, to znałem jej twarz z listów gończych, plakatów, którymi obklejony był Londyn, a ja przecież bywałem w nim wciąż często.
- Była w Zakonie Feniksa. Jej twarz była na plakatach, które zrywałeś wtedy, przy sklepie - przypomniałem Williamowi. Próbowałem wydobyć z pamięci obraz tamtej twarzy, to musiało nam wystarczyć. Wyciągnąłem różdżkę, aby spróbować przywołać patronusa - znów pomyślałem o małej Annie, jej pierwszym uśmiechu i chwiejnych kroczkach, gdy pokonywała niewielkie odległości między mną, a Allyą. - Expecto patronum - zawołałem, chcąc, aby mój foxhound pognał w stronę krzyczącej kobiety i odegnał dementorów, jeśli byli z nią - a jeśli nie, to chociaż wsparł ją swoim ciepłem i dobrą energią. Ruszyłem w kierunku korytarza , skąd dobiegał kobiecy krzyk. Nie mieliśmy czasu do stracenia. Pomysł, aby Lydia ruszyła z nami nie podobał mi się ani trochę, ale od początku prosiłem, aby została w Oazie. Spotkanie z dementorami miało być nieuniknione. Teraz nie było już czasu na sentymenty i wahania. Musiała być odważna.
Wkroczywszy do korytarza machnąłem różdżką znów wypowiadając krótką formułę: - Flagrate - by uformować zimny ogień w kształcie niewielkiego kółka. Jego światło miało oznaczyć nam drogę, zgodnie z radą Farleya.
| przepraszam za spóźnienie <3 Flagrate ma st 0, więc nie jestem pewna, czy mam rzucać kością
rzut na patronusa
- Tak - potwierdziłem. - Poobijałem się tylko. Musiałem to jednak sprawdzić - przyznałem szczerze i wskazałem miejsce, w które uderzyłem się najmocniej przy upadku, by poddać się jego czarom, gdy wyciągnął różdżkę. - Dziękuję - dodałem krótko. Zwróciłem spojrzenie ku Lydii, która także próbowała przywołać mnie do porządku. - Spokojnie. Wszystko w porządku - odparłem, choć na usta cisnęło mi się, że ryzyko jest nieuniknione.
Skupiłem się na zaklęciu, w nadziei, ze przyniesie jakąś podpowiedź, nic jednak nie wykazało - niestety. Czas zaś gnał do przodu nieubłaganie, podczas gdy my tkwiliśmy w miejscu, nie wiedząc który korytarz wybrać. Krzyk dobiegający z jednego z nich rozwiał wątpliwości, przynajmniej w głowie Alexandra, który zarządził, ze powinniśmy się rozdzielić. Skinąłem głową ze zrozumieniem, William był w Zakonie Feniksa dłużej; choć i ja nie spotkałem osobiście Pomony Vane, to znałem jej twarz z listów gończych, plakatów, którymi obklejony był Londyn, a ja przecież bywałem w nim wciąż często.
- Była w Zakonie Feniksa. Jej twarz była na plakatach, które zrywałeś wtedy, przy sklepie - przypomniałem Williamowi. Próbowałem wydobyć z pamięci obraz tamtej twarzy, to musiało nam wystarczyć. Wyciągnąłem różdżkę, aby spróbować przywołać patronusa - znów pomyślałem o małej Annie, jej pierwszym uśmiechu i chwiejnych kroczkach, gdy pokonywała niewielkie odległości między mną, a Allyą. - Expecto patronum - zawołałem, chcąc, aby mój foxhound pognał w stronę krzyczącej kobiety i odegnał dementorów, jeśli byli z nią - a jeśli nie, to chociaż wsparł ją swoim ciepłem i dobrą energią. Ruszyłem w kierunku korytarza , skąd dobiegał kobiecy krzyk. Nie mieliśmy czasu do stracenia. Pomysł, aby Lydia ruszyła z nami nie podobał mi się ani trochę, ale od początku prosiłem, aby została w Oazie. Spotkanie z dementorami miało być nieuniknione. Teraz nie było już czasu na sentymenty i wahania. Musiała być odważna.
Wkroczywszy do korytarza machnąłem różdżką znów wypowiadając krótką formułę: - Flagrate - by uformować zimny ogień w kształcie niewielkiego kółka. Jego światło miało oznaczyć nam drogę, zgodnie z radą Farleya.
| przepraszam za spóźnienie <3 Flagrate ma st 0, więc nie jestem pewna, czy mam rzucać kością
rzut na patronusa
becomes law
resistance
becomes duty
Zejście do Azkabanu
Szybka odpowiedź