Hotel Transylvania
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Hotel Transylvania
Raz do roku, dokładnie o zachodzie słońca 31. października na obrzeżach Londynu pojawiało się ukryte przed wzrokiem mugoli stare zamczysko, znane wszystkim czarodziejom jako Hotel Transylvania. Pojawiał się znikąd i znikał, kiedy tylko nadchodził świt. Nikt nie miał pojęcia dlaczego tak się działo, jednak wszyscy doskonale wiedzieli, co pojawienie się zamku oznaczało. Wraz z wybiciem północy śmiałkowie mogli zmierzyć się z kryjącymi się wewnątrz potwornej budowli tajemnicami, wyzwaniami tak przerażającymi, że tylko najodważniejsi - lub ci najbardziej ciekawscy - decydowali się na przekroczenie progu warowni. Na tych, którzy pokonali upiorne pokoje czekała nagroda - jednak co roku we wnętrzu czaiło się coś innego, nigdy nie wiadomo było, czego można się po starym zamczysku spodziewać. Podobno ci, którzy nie wydostali się ze środka zostawali uwięzieni w murach na zawsze, stając się straszącymi w zamku duchami - trzeba było więc zdążyć uciec z objęć wilgotnych murów przed pierwszym pianiem koguta.
Zasada była tylko jedna: nie używać magii.
To jak - wchodzisz, czy się boisz?
Zasada była tylko jedna: nie używać magii.
To jak - wchodzisz, czy się boisz?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 16.07.19 20:20, w całości zmieniany 3 razy
Przeszliście przez drzwi i momentalnie uderzył was podmuch chłodnego, wilgotnego wiatru. Klamka wyślizgnęła się z uścisku palców i z głuchym trzaskiem drzwi zatrzasnęły się, pozostawiając Was na zasnutym mgłą wzgórzu. Trawy gięły się pod naporem żywiołu, a świszczący wiatr przeszywał was na wskroś, wysysając ciepło z ciał. Nagle zrobiło się jeszcze zimniej, a wasze oddechy przemieniły się w białe obłoczki mieszające się z mleczną mgłą dookoła. Ogarnęło was poczucie beznadziei, wiara w wydostanie się z zamku gdzieś wyparowała wraz z uczuciem szczęścia. I wtedy ich dojrzeliście: kilkunastu dementorów sunęło na was. Nie mogliście czarować, więc jedyną drogą pozostawała ucieczka w zupełnie innym kierunku. Biegliście, aż nagle zza mgły wyłoniła się rzeka zbyt rwąca, aby ją przepłynąć. A na drugim jej brzegu zamajaczył wam obrys kolejnych drzwi. Sponad spienionego nurtu wystawały samotne, zmurszałe pale, a na każdym z nich widniała pojedyncza runa. Nie wiadomo jak długo drewno tkwiło w wodzie i jak bardzo było stabilne, jednak nawet bez znajomości run wiedzieliście, że istnieją runy ochronne, które mogły w jakiś sposób wzmocnić pale. Teraz wystarczyło tylko trafić w te właściwe, tyle że z oddechem dementorów łaskoczącym kark.
Wybór odpowiednich pali ma ST równe 35 dla każdego z was, a do rzutu należy dodać bonus wynikający z posiadanego poziomu biegłości starożytnych run. Jeżeli tylko jedna z postaci posiada biegłość i zdecyduje się ruszyć pierwsza, wtedy druga osoba z pary idąc po jej śladach nie wykonuje rzutu na starożytne runy, a na zapamiętanie ścieżki - do rzutu dolicza więc bonus wynikający z poziomu biegłości: spostrzegawczość.
Statystyka zwinności obniża ST o 5 na każde pięć punktów posiadanych w tej statystyce (liczone w przedziałach 1-5, 6-10, 11-15, 16+).
Na odpis macie 48 godzin. Jedna z postaci dodatkowo wykonuje rzut k15. Po dodaniu postów należy zaczekać na wiadomość od Mistrza Gry.
Wybór odpowiednich pali ma ST równe 35 dla każdego z was, a do rzutu należy dodać bonus wynikający z posiadanego poziomu biegłości starożytnych run. Jeżeli tylko jedna z postaci posiada biegłość i zdecyduje się ruszyć pierwsza, wtedy druga osoba z pary idąc po jej śladach nie wykonuje rzutu na starożytne runy, a na zapamiętanie ścieżki - do rzutu dolicza więc bonus wynikający z poziomu biegłości: spostrzegawczość.
Statystyka zwinności obniża ST o 5 na każde pięć punktów posiadanych w tej statystyce (liczone w przedziałach 1-5, 6-10, 11-15, 16+).
Na odpis macie 48 godzin. Jedna z postaci dodatkowo wykonuje rzut k15. Po dodaniu postów należy zaczekać na wiadomość od Mistrza Gry.
Obawiał się, że nie zdąży. Anomalie w Domu Petriego wymykały się spod kontroli, jeszcze nie widział tak wypaczonej magii. Większość z nich dotyczyło elektryczności, zupełnie jakby pogoda współgrała z chaosem. Czyżby była jednym z objawów choroby toczącej ich świat? Gellert Grindelwald igrał z tajemniczymi siłami, zagadką pozostawała mistyczna sztuka, którą posłużył się do nagięcia natury do swojej woli. Tamten czarnoksiężnik jednak już nie żył, zabity przez kolejnego, jeszcze gorszego.
Musieli go powstrzymać, ale to była misja dla całego Zakonu, samotnie byli zbyt mali i słabi. Z niecierpliwością wyczekiwał najbliższego spotkania, tymczasem obierając sobie za cel inną tajemnicę. O zachodzie słońca trzydziestego pierwszego października na obrzeżach Londynu pojawiło się, jak co roku, stare zamczysko, znane wszystkim czarodziejom jako Hotel Transylvania. Krążyło o nim wiele opowieści, jednak większość to zwykłe brednie, sekret tego miejsca pozostawał zagadką. Artur stwierdził, że wypadałoby coś z tym zrobić. Potrzebował od szczytu chwili oderwania, zajęcia myśli innymi łamigłówkami. Na szczęście nie podejmował się tej misji w samotności. Jego towarzyszka była chyba najlepszą opcję do takiego zadania.
Razem z Frances Montgomery odnaleźli jedno z wejść do zagadkowego labiryntu korytarzy, szybko kryjąc się przed deszczem we wnętrzu hotelu. Stary zamek wydawał się opuszczony, zupełnie jakby ludzkość dawno o nim zapomniała, porzucając w magicznym niebycie. Budynek w milczeniu skrywał swoje tajemnice, ponoć wielu śmiałków już w nim zaginęło. Jeśli nadal gdzieś tam są, potrzebując ratunku?
Jakby obietnica sekretów nie była dostateczną zachętą...
- Byłaś tu kiedyś? - zapytał, próbując jednocześnie rozglądając się po tym miejscu.
Byli sami, w zaskakująco zimnym korytarzu. Ich oddechy zmieniały się w parę, co przywodziło Arturowi nieprzyjemne skojarzenia z upiornym rojem dementorów. Zadrżał, strącając krople wody ze swojego parasola. Lśniły, zupełnie jakby zmieniały się w drobinki lodu. Po kilku ostrożnych krokach dostrzegł powód, doprawdy nieprawdopodobny, łatwiej było uwierzyć w obecność jednej z zakapturzonych istot. Ściany, sufit i podłoga korytarza wykonano nie z kamienia, a lodu. Próbował dostrzec jakieś łączenia, odkryć jak stworzono taką konstrukcję.
- Niezwykłe - szepnął.
Musieli go powstrzymać, ale to była misja dla całego Zakonu, samotnie byli zbyt mali i słabi. Z niecierpliwością wyczekiwał najbliższego spotkania, tymczasem obierając sobie za cel inną tajemnicę. O zachodzie słońca trzydziestego pierwszego października na obrzeżach Londynu pojawiło się, jak co roku, stare zamczysko, znane wszystkim czarodziejom jako Hotel Transylvania. Krążyło o nim wiele opowieści, jednak większość to zwykłe brednie, sekret tego miejsca pozostawał zagadką. Artur stwierdził, że wypadałoby coś z tym zrobić. Potrzebował od szczytu chwili oderwania, zajęcia myśli innymi łamigłówkami. Na szczęście nie podejmował się tej misji w samotności. Jego towarzyszka była chyba najlepszą opcję do takiego zadania.
Razem z Frances Montgomery odnaleźli jedno z wejść do zagadkowego labiryntu korytarzy, szybko kryjąc się przed deszczem we wnętrzu hotelu. Stary zamek wydawał się opuszczony, zupełnie jakby ludzkość dawno o nim zapomniała, porzucając w magicznym niebycie. Budynek w milczeniu skrywał swoje tajemnice, ponoć wielu śmiałków już w nim zaginęło. Jeśli nadal gdzieś tam są, potrzebując ratunku?
Jakby obietnica sekretów nie była dostateczną zachętą...
- Byłaś tu kiedyś? - zapytał, próbując jednocześnie rozglądając się po tym miejscu.
Byli sami, w zaskakująco zimnym korytarzu. Ich oddechy zmieniały się w parę, co przywodziło Arturowi nieprzyjemne skojarzenia z upiornym rojem dementorów. Zadrżał, strącając krople wody ze swojego parasola. Lśniły, zupełnie jakby zmieniały się w drobinki lodu. Po kilku ostrożnych krokach dostrzegł powód, doprawdy nieprawdopodobny, łatwiej było uwierzyć w obecność jednej z zakapturzonych istot. Ściany, sufit i podłoga korytarza wykonano nie z kamienia, a lodu. Próbował dostrzec jakieś łączenia, odkryć jak stworzono taką konstrukcję.
- Niezwykłe - szepnął.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
The member 'Artur Longbottom' has done the following action : Rzut kością
'k15' : 12
'k15' : 12
Jay ruszył w ślad za przyjaciółką, nie mając pojęcia, co czekało za drzwiami. Ale na pewno nic dobrego. W końcu pisali się na to dobrowolnie. Gdy tylko przekroczyli próg, drzwi zatrzasnęły się głośno, jednak to nie one zwróciły tak bardzo uwagę astronoma. To krajobraz, w którym się znaleźli, zaintrygował go najbardziej. Wzgórze. Byli na wzgórzu. I to zamglonym, chłodnym. Wiatr owiewał ich w nieprzyjemny sposób, a Jayden podszedł do Roselyn, żeby nie pozwolić, by minęli się w tym dziwacznym miejscu. Próbował dojrzeć coś ponad horyzont, ale mgła uniemożliwiała odpowiedni widok. Stali przez moment bez ruchu, gdy to poczuł. Przeszywający chłód, który wywołał w nim gęsią skórkę. Oddech nie był już jedynie transparentnym gazem, ale siwe obłoki opuszczały jego usta. Dopiero po chwili Jayden ich zobaczył — czarne sylwetki unoszące się nad ziemią zmierzały w ich stronę. Poczucie jeszcze większej beznadziei i smutku ogarnęło czarodzieja, który tylko pochwycił przyjaciółkę za rękę i rzucił się w przeciwnym kierunku. Nie zwalniał, nie wypuszczając dłoni uzdrowicielki, mając na karku oddech dementorów. Byli tuż tuż. Czy mieli szansę na ucieczkę? Drogę przecięła im rzeka, która ostro odcięła im możliwość dalszego biegu. Jay spojrzał przez ramię, próbując oszacować, gdzie znajdowali się ścigający ich azkabańscy strażnicy i szybko zbadał również przeciwległy brzeg. - Cholera... - mruknął, dostrzegając zarys widniejących tam drzwi, które mogły oddzielić ich od pościgu. - Patrz! - rzucił zaraz do Roselyn, dostrzegając w wodzie pale i narysowane na nich runy. Co one oznaczały? Nie miał pojęcia i zaraz też pożałował, że nie uczył się tego przedmiotu zbyt dobrze. Nie było jednak czasu. Spojrzał na kobietę obok i zdecydował, że pójdzie jako pierwszy. To szalone, ale nie wiedział, która droga była dobra. Musieli jednak jakoś spróbować przedostać się na drugi brzeg. To była ich jedyna szansa, jeśli nie chcieli dać się dopaść dementorom. Ani porwać rzecze. Zacisnął pięści i ruszył.
|brak biegłości
|brak biegłości
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Ostatnio zmieniony przez Jayden Vane dnia 08.08.19 13:01, w całości zmieniany 1 raz
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Jayden Vane' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 54
--------------------------------
#2 'k15' : 7
#1 'k100' : 54
--------------------------------
#2 'k15' : 7
Rodzice nie popierali jego pomysłu na to, by spędzić szaloną noc w nawiedzonym hotelu, ale... Elphie nie zamierzał odbierać sobie zabawy, zresztą zawsze lubił to, co nieznane. Poszedł na to, bo czemu by nie? I nie sam. Nabazgrał kilka słów do Maeve, mając nadzieję, że się zgodzi wybrać z nim do Hotelu Transylwania i wspólnie spróbują zmierzyć się z potwornym zamkiem. Bał się, że odmówi, ale nie! Zresztą potrzebował obecności kogoś, z kim mógł porozmawiać. Z kimś, kto miał poglądy podobne do jego własnych, a przynajmniej taką miał nadzieję. Clearwater zawsze była małomówna i raczej nie przepadała za jego towarzystwem. Kto w sumie to robił? Co nie zmieniało faktu, że chciał z nią porozmawiać. Pewnie nie mieli mieć na to czasu, walcząc o przetrwanie, ale warto było spróbować, nie? Dlatego szybko się ogarnął przed wyjściem, zarzucając swój ulubiony zielony płaszcz i udał się na spotkanie z przeznaczeniem. Postanowił, że wybierze się tam pieszo, co trochę mu zajęło i zanim doszedł na miejsce, trochę zmarzł. Hotel robił wrażenie, ale czy powinno go to dziwić? Słyszał o tym miejscu niesamowite historie i w końcu mógł się przekonać, jak było naprawdę. - Hej, Maeve! - rzucił wesoło, podbiegając do kobiety. - Właśnie nie byłem, ale paru znajomych mówiło, że to niesamowite przeżycie. - Cieszył się, że zgodziła się z nim wybrać. W końcu... Imponowała mu swoją wiedzą na wiele tematów. Do tego potrafiła naprawdę wiele w swojej pracy i mógł się jedynie od niej uczyć. Nie sądził, że panna Clearwater się zgodzi, ale najwidoczniej mylił się! I dobrze. Bo było to miłe zaskoczenie. Jeszcze nie wiedział, że wkrótce przyjdzie im się spotkać w podobnie dziwnych okolicznościach. Odmiennych, ale wciąż tajemniczych i wyjątkowo niejednoznacznych. Znaleźli się w końcu w środku, a on truptał u jej boku. Aż w końcu stanęli przed jakimiś drzwiami. Elphie obejrzał je z góry na dół i dostrzegł coś nad framugą. - O, spójrz! - rzucił, wskazując na rysunek drzewa nad wejściem. Zaraz jednak propozycja dziewczyny odwróciła jego uwagę. - Jasne! - rzucił ochoczo i ruszył śladem Maeve pełen ekscytacji.
[bylobrzydkobedzieladnie]
[bylobrzydkobedzieladnie]
woke me from a dream
got me on my feet. And I won't waste my life, even when it's difficult. I'm done with the suffering. And I won't change myself when they tell me, "No"
Ostatnio zmieniony przez Elphie Urquart dnia 18.07.19 21:40, w całości zmieniany 1 raz
Elphie Urquart
Zawód : robię za pomocnika latarnika
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
I would've followed all the way
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
No matter how far
I know when you go down
All your darkest roads
I would've followed all the way
To the graveyard
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy przekroczyliście próg pokoju, oślepiło was jasne światło. Poczuliście zawroty głowy, a w następnej chwili skok temperatury - wasza skóra błyskawicznie zaczęła się pocić, w ustach dziwnie wyschło. Stopami staliście na wyjątkowo lepkim i miękkim podłożu, porośniętym jakby dziwnymi, pomarańczowymi brodawkami, a dookoła was w łuk układały się opadające i unoszące się płaty żarzącego się i pokrytego płomykami… mięsa? Szybko dotarło do was, że to nie był zwyczajny pokój. Jego ściany lekko pulsowały, całość drżała raz po raz, a łukowate sklepienie unosiło się i opadało rytmicznie z świszczącym szmerem dochodzącym gdzieś z przodu. Zdawało się, że znaleźliście się w środku czegoś żywego. Otulił was podmuch gorącego powietrza, wilgoć uderzyła o parujące tkanki, płomienie urosły i cały organizm zapełnił się parą jak w piekielnej saunie. Powoli przed oczami zaczynały migać wam mroczki - temperatura była o wiele za wysoka, byście byli w stanie w niej przeżyć, co dopiero zaś utrzymać świadomość. Musieliście się stąd wydostać nim będzie za późno: cokolwiek was połknęło, musiało was wypluć i to jak najszybciej.
Żeby odnaleźć drogę wyjścia, musicie zmusić zwierzę do wyplucia was - ST to 70, a wasze rzuty sumują się. Żeby tego dokonać musicie wyzwolić w nim naturalne odruchy wymiotów - do tego przyda wam się biegłość ONMS, z której bonus należy doliczyć do rzutu. Dzięki niej będziecie wiedzieli o tym, co was połknęło. To ramora ognista zamieszkująca najgłębsze zbiorniki wodne w pobliżu wulkanów na całym świecie. Jeżeli tylko jedna z postaci posiada biegłość ONMS i zdecyduje się podzielić wiedzą, wtedy druga osoba z pary może policzyć swój bonus z biegłości ONMS zamiast -40 jako 0.
Biegłość anatomii obniża ST dla obu postaci o 5 na każdy posiadany poziom tej biegłości. Im większą posiadacie wiedzę z zakresu tej nauki, tym lepiej pójdzie wam wydostanie się na zewnątrz.
Na odpis macie 48 godzin. Jedna z postaci dodatkowo wykonuje rzut k15. Po dodaniu postów należy zaczekać na wiadomość od Mistrza Gry.
Żeby odnaleźć drogę wyjścia, musicie zmusić zwierzę do wyplucia was - ST to 70, a wasze rzuty sumują się. Żeby tego dokonać musicie wyzwolić w nim naturalne odruchy wymiotów - do tego przyda wam się biegłość ONMS, z której bonus należy doliczyć do rzutu. Dzięki niej będziecie wiedzieli o tym, co was połknęło. To ramora ognista zamieszkująca najgłębsze zbiorniki wodne w pobliżu wulkanów na całym świecie. Jeżeli tylko jedna z postaci posiada biegłość ONMS i zdecyduje się podzielić wiedzą, wtedy druga osoba z pary może policzyć swój bonus z biegłości ONMS zamiast -40 jako 0.
Biegłość anatomii obniża ST dla obu postaci o 5 na każdy posiadany poziom tej biegłości. Im większą posiadacie wiedzę z zakresu tej nauki, tym lepiej pójdzie wam wydostanie się na zewnątrz.
Na odpis macie 48 godzin. Jedna z postaci dodatkowo wykonuje rzut k15. Po dodaniu postów należy zaczekać na wiadomość od Mistrza Gry.
Na wyspach nie świętowało się Halloween w tak huczny sposób jak w innych krajach, ale w świecie magii była to tradycja, która przebiegała troszeczkę inaczej. Czarodzieje z duchami woleli żyć w zgodzie, a te o złośliwym charakterze raczej omijali szerokim łukiem. To co dla mugoli było straszne dla czarodziei było częścią codzienności i raczej przyprawiało o zawrót głowy niżeli o szybsze bicie serca. Nie znaczyło to jednak, że nie mieli swojego własnego sposobu na spędzanie tego święta nawet jeśli w ostatnim czasie nie mieli zbyt dużo okazji do świętowania. W końcu strach także zmienił swoją definicje i przeobraził się w coś o wiele gorszego niż zjawy – w drugiego człowieka. Lucinda zawsze uważała, że to właśnie ludzi najbardziej powinno się obawiać. Nikt tak jak człowiek nie potrafił ranić i nikt tak jak człowiek nie rujnował wszystkiego za jednym dotknięciem. Dzisiejszej nocy chciała zapomnieć o tym wszystkim czego w ostatnich miesiącach doświadczyła i o tych ciemnych chmurach wiszących jej nad głową za każdym razem gdy wychodziła z mieszkania na Pokątnej.
O hotelu słyszała naprawdę wiele opowieści. Oczywiście nie chłonęła wszystkiego jak gąbka, a lata doświadczenia w obchodzeniu się z mitami i plotkami pozwoliły jej filtrować ważne informacje od tych wyssanych z palca. Jedno było pewne – samo wyjście z hotelu często graniczyło z cudem. W tą jedną noc w roku hotel przyjmował swoich śmiałków i zachęcał ich do sprawdzenia swoich umiejętności. Lucinda nie byłaby sobą gdyby chociaż nie spróbowała dlatego zaproszenie Foxa było dosłownym trafieniem w dziesiątkę. Tym razem blondynka była dobrej myśli. Wszystko za co ostatnio się zabierała kończyło się kompletną katastrofą dlatego tym razem nie mogło być aż tak źle. Może w końcu jej upór się do czegoś przyda.
Wejście do zamku nie należało do najtrudniejszych, ale szlachcianka wiedziała, że właśnie taki był zamysł tego wszystkiego. Przejść przez próg było łatwo, gorzej było z przejściem przez cały zamek i odnalezieniem wyjścia. Tego niestety nie można było już być pewnym. Korytarz, którym przechadzali się właśnie z Foxem był ciemny i duszny. W otoczeniu wyczuć można było zapach starych mebli, smród stęchlizny i drażniący nozdrza kurz. - Zapowiada się pięknie – powiedziała spoglądając na swojego dzisiejszego towarzysza zbrodni i uśmiechnęła się szeroko. Najważniejsze by nie stracić w tym wszystkim czujności. Lucinda nie wierzyła, że za tym wszystkim kryją się jedynie labirynty. Coś powodowało, że ludzie gubili się tutaj.
Selwyn sięgała do klamek znajdujących się na korytarzu drzwi, zaglądała w róże kąty z nadzieją, że gdzieś tutaj znajdą przejście do dalszej części zamku. Blondynka nawet nie wiedziała jak długo przyszło im błądzić bez celu po korytarzach zanim natrafili na uchylone drzwi. Szlachcianka włożyła rękę do kieszeni w poszukiwaniu różdżki, ale zaraz pokręciła głową przypominając sobie, że przecież dzisiaj wszystko miało odbyć się bez magii. - Rozumiem, że Panie przodem – odparła spoglądając na mężczyznę i po chwili przekraczając próg tajemniczego pomieszczenia. Ten dom żył i to się dało wyczuć, a tak szczególna noc jak ta to uczucie jeszcze bardziej potęgowała.
O hotelu słyszała naprawdę wiele opowieści. Oczywiście nie chłonęła wszystkiego jak gąbka, a lata doświadczenia w obchodzeniu się z mitami i plotkami pozwoliły jej filtrować ważne informacje od tych wyssanych z palca. Jedno było pewne – samo wyjście z hotelu często graniczyło z cudem. W tą jedną noc w roku hotel przyjmował swoich śmiałków i zachęcał ich do sprawdzenia swoich umiejętności. Lucinda nie byłaby sobą gdyby chociaż nie spróbowała dlatego zaproszenie Foxa było dosłownym trafieniem w dziesiątkę. Tym razem blondynka była dobrej myśli. Wszystko za co ostatnio się zabierała kończyło się kompletną katastrofą dlatego tym razem nie mogło być aż tak źle. Może w końcu jej upór się do czegoś przyda.
Wejście do zamku nie należało do najtrudniejszych, ale szlachcianka wiedziała, że właśnie taki był zamysł tego wszystkiego. Przejść przez próg było łatwo, gorzej było z przejściem przez cały zamek i odnalezieniem wyjścia. Tego niestety nie można było już być pewnym. Korytarz, którym przechadzali się właśnie z Foxem był ciemny i duszny. W otoczeniu wyczuć można było zapach starych mebli, smród stęchlizny i drażniący nozdrza kurz. - Zapowiada się pięknie – powiedziała spoglądając na swojego dzisiejszego towarzysza zbrodni i uśmiechnęła się szeroko. Najważniejsze by nie stracić w tym wszystkim czujności. Lucinda nie wierzyła, że za tym wszystkim kryją się jedynie labirynty. Coś powodowało, że ludzie gubili się tutaj.
Selwyn sięgała do klamek znajdujących się na korytarzu drzwi, zaglądała w róże kąty z nadzieją, że gdzieś tutaj znajdą przejście do dalszej części zamku. Blondynka nawet nie wiedziała jak długo przyszło im błądzić bez celu po korytarzach zanim natrafili na uchylone drzwi. Szlachcianka włożyła rękę do kieszeni w poszukiwaniu różdżki, ale zaraz pokręciła głową przypominając sobie, że przecież dzisiaj wszystko miało odbyć się bez magii. - Rozumiem, że Panie przodem – odparła spoglądając na mężczyznę i po chwili przekraczając próg tajemniczego pomieszczenia. Ten dom żył i to się dało wyczuć, a tak szczególna noc jak ta to uczucie jeszcze bardziej potęgowała.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Selwyn' has done the following action : Rzut kością
'k15' : 10
'k15' : 10
Charlie nigdy nie cechowała się brawurową odwagą Gryfonów. Jako dziecko była ciekawa świata, ale nigdy nie lubiła szukać guza i ryzykować, bardziej niebezpieczne zabawy pozostawiając starszemu kuzynostwu. Była zachowawcza, spokojna i rozsądna – typowa Krukonka. Sama nie wiedziała, co ją podkusiło, by tu dziś przyjść. Posiadała dużą wiedzę i wiedziała, że Poppy również była bardzo mądra, ale żadna z nich nie potrafiła walczyć ani nawet się dobrze bronić. Były mądre i bystre, ale praktycznie bezbronne, dlatego liczyła, że używanie różdżki nie będzie konieczne.
I ją zawiódł tam bardziej głód wiedzy i chęć sprawdzenia, czy nie kryją się tam ciekawe naukowe tajemnice, czy sekretne zamczysko nie skrywa jakichś interesujących alchemicznych manuskryptów. Słyszała o tym miejscu i o tym, że pojawiało się tu wielu śmiałków, wybierało się tu więcej znajomych jej osób, i tylko to sprawiło, że się odważyła. Sama nie wpadłaby na podobny pomysł, pewnie nawet zapomniałaby o istnieniu takiego miejsca i wolałaby bezpiecznie siedzieć w ciepłym domu, grzejąc się przed kominkiem z kotem na kolanach, książką w dłoni i wciąż z nadzieją czekając na powrót siostry. Była przekonana, że Verze podobałaby się taka wyprawa. Nie wiadomo, kiedy znowu będą mieć okazję, a co jeśli tu naprawdę kryło się coś, co mogłoby okazać się przydatne w badaniach, jakieś stare, zapomniane już receptury, które mogłyby odnaleźć, poznać i wykorzystać? Zakon potrzebował przydatnych w walce eliksirów, warto było sprawdzać różne ślady, różne miejsca.
Pewnie czułaby się bezpieczniej mając u swego boku mężczyznę postury Bena i mającego jego umiejętności w obronie, ale wierzyła, że mimo wszystko z Poppy dadzą sobie radę. A jeśli okaże się, że jest jednak zbyt niebezpiecznie, to spróbują się wydostać. Choć też się bała, dzielnie stała u boku Poppy pod parasolem, który chronił je obie przed mocno padającym deszczem i patrzyła na budynek, który podobno pojawiał się tylko raz w roku. To nie duchy ją przerażały, w Hogwarcie przywykła do ich obecności. Bardziej bała się potencjalnych pułapek, klątw lub niebezpiecznych ludzi, bo kto wie, jacy śmiałkowie przekroczą dziś te progi?
- Jeśli będzie niebezpiecznie, uciekniemy – zapewniła, mając nadzieję, że będzie to możliwe. – Zmienię się kota i odnajdę drogę wyjścia, a ty pójdziesz za mną, zgoda?
Gdyby tam było naprawdę niebezpiecznie, pewnie to miejsce nie cieszyłoby się taką uwagą i zainteresowaniem. Przynajmniej tak wolała myśleć, kiedy otwierały drzwi i wsuwały się do zimnego zamczyska nie przypominającego przytulnego Hogwartu.
- Myślisz, że możemy tam znaleźć jakieś alchemiczne receptury? – zastanowiła się. – Gorzej, jeśli tam będą jakieś klątwy. Choć to pewnie podobałoby się Verze... – urwała nagle, a na jej twarzy pojawił się smutek. – Nadal nie wróciła – dodała wyjaśniająco. Jej siostry nie było od dwóch tygodni, od tamtego czasu Charlie mieszkała sama i z niecierpliwością oczekiwała na jej powrót albo chociaż list, jakikolwiek znak życia.
Korytarz, w którym się znalazły, był pokryty złuszczającą się, zgrzybiałą farbą, a w powietrzu unosił się mdlący zapach stęchlizny. Z pewnością od dawna nikogo tu nie było. Nie wyglądało to przyjemnie ani zachęcająco, ale póki co nie widziała niebezpieczeństwa, więc podążała za Poppy, ciekawa co zastaną dalej.
I ją zawiódł tam bardziej głód wiedzy i chęć sprawdzenia, czy nie kryją się tam ciekawe naukowe tajemnice, czy sekretne zamczysko nie skrywa jakichś interesujących alchemicznych manuskryptów. Słyszała o tym miejscu i o tym, że pojawiało się tu wielu śmiałków, wybierało się tu więcej znajomych jej osób, i tylko to sprawiło, że się odważyła. Sama nie wpadłaby na podobny pomysł, pewnie nawet zapomniałaby o istnieniu takiego miejsca i wolałaby bezpiecznie siedzieć w ciepłym domu, grzejąc się przed kominkiem z kotem na kolanach, książką w dłoni i wciąż z nadzieją czekając na powrót siostry. Była przekonana, że Verze podobałaby się taka wyprawa. Nie wiadomo, kiedy znowu będą mieć okazję, a co jeśli tu naprawdę kryło się coś, co mogłoby okazać się przydatne w badaniach, jakieś stare, zapomniane już receptury, które mogłyby odnaleźć, poznać i wykorzystać? Zakon potrzebował przydatnych w walce eliksirów, warto było sprawdzać różne ślady, różne miejsca.
Pewnie czułaby się bezpieczniej mając u swego boku mężczyznę postury Bena i mającego jego umiejętności w obronie, ale wierzyła, że mimo wszystko z Poppy dadzą sobie radę. A jeśli okaże się, że jest jednak zbyt niebezpiecznie, to spróbują się wydostać. Choć też się bała, dzielnie stała u boku Poppy pod parasolem, który chronił je obie przed mocno padającym deszczem i patrzyła na budynek, który podobno pojawiał się tylko raz w roku. To nie duchy ją przerażały, w Hogwarcie przywykła do ich obecności. Bardziej bała się potencjalnych pułapek, klątw lub niebezpiecznych ludzi, bo kto wie, jacy śmiałkowie przekroczą dziś te progi?
- Jeśli będzie niebezpiecznie, uciekniemy – zapewniła, mając nadzieję, że będzie to możliwe. – Zmienię się kota i odnajdę drogę wyjścia, a ty pójdziesz za mną, zgoda?
Gdyby tam było naprawdę niebezpiecznie, pewnie to miejsce nie cieszyłoby się taką uwagą i zainteresowaniem. Przynajmniej tak wolała myśleć, kiedy otwierały drzwi i wsuwały się do zimnego zamczyska nie przypominającego przytulnego Hogwartu.
- Myślisz, że możemy tam znaleźć jakieś alchemiczne receptury? – zastanowiła się. – Gorzej, jeśli tam będą jakieś klątwy. Choć to pewnie podobałoby się Verze... – urwała nagle, a na jej twarzy pojawił się smutek. – Nadal nie wróciła – dodała wyjaśniająco. Jej siostry nie było od dwóch tygodni, od tamtego czasu Charlie mieszkała sama i z niecierpliwością oczekiwała na jej powrót albo chociaż list, jakikolwiek znak życia.
Korytarz, w którym się znalazły, był pokryty złuszczającą się, zgrzybiałą farbą, a w powietrzu unosił się mdlący zapach stęchlizny. Z pewnością od dawna nikogo tu nie było. Nie wyglądało to przyjemnie ani zachęcająco, ale póki co nie widziała niebezpieczeństwa, więc podążała za Poppy, ciekawa co zastaną dalej.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Raz jeden udało się jej dostać do domowej piwnicy. Wykradła klucze, gdy rodzice zajęci byli przygotowywaniem się na godne przyjęcie gości (innymi słowy - Lunara Meadowes pieczołowicie, jak w zegarku, nadzorowała poziom wypolerowania mebli, prezencję swojego męża i smak upichconych potraw); myślała, że odnajdzie tam skarby ukryte przed światem. Skrzynię ze złotem małych goblinów, biżuterię ze starożytnego Egiptu, figurki bożków dawno zapomnianych kultur - cokolwiek błyszczącego. Jakże wielkie było jej rozczarowanie, gdy w ledwo oświetlonym pomieszczeniu natknęła się jedynie na stare, zmurszałe meble, niewykorzystane ramy obrazowe, piętrzące się dokumenty ułożone na niedbałych stosach, nienoszone, przesiąknięte ubrania. Nic, co mogło na dłużej przykuć uwagę kilkuletniego brzdąca, zatrzymać na sobie jego wzrok.
Na korytarzu zamku pachniało właśnie tą piwnicą.
Obdarzony niewyszukaną renomą, nadgryziony głodnym zębem czasu, przepełniony duchotą, wilgocią i ostrzegawczym szeptem, zamek po prostu nie mógł nie zdobyć ich atencji. On - doświadczony auror, pętający kajdanami nadgarstki magów, o jakich strach było nawet śnić, zaprawiony w boju, gonitwie i misjach o tajnej naturze. Ona - zwykła hodowczyni gadów, jadowitych węży, czarownica o sercu przepełnionym niekiedy bezmyślną odwagą, pragnąca przyłożyć rękę do kształtowania historii, dobrej przyszłości. Razem musieli być przecież niepokonani - choć zapewne to on stanowił przeważający procent ich wspólnej siły.
Skręciwszy w odpowiedni korytarz, Elyon spodziewała się rozwiewającego włosy wiatru, zimnego, lodowatego, odpychającego - jednak w środku panowała dokładnie ta sama duchota. Wilgoć wpełzała pod skórę, pleśń osiadała na zmysłach.
- Gdybym nie wiedziała gdzie jesteśmy, powiedziałabym, że to twój dom - zagaiła Elyon odrobinę łobuzersko, tym samym próbując odegnać od siebie nutę napięcia, jaka towarzyszyła jej od momentu przeciśnięcia się przez jedno z ukrytych wejść do zamczyska. Jej kroki były raczej powolne; ostrożnie postępowała naprzód, pozwalała Gabrielowi torować dla siebie trasę. Był wyższy, mężniejszy i pozbawiony swobody magii, zupełnie tak jak ona - praktyczniej było więc pozwolić mu prowadzić.
Z początku myślała, że to tylko jej przywidzenia. Nieregularnie uformowane kamienie zaczęły przybierać coraz wyraźniejsze kształty, zamieniały się w twarze płaczących kobiet, których zawodzenie niosło się przeszywającym niepokojem echem.
- Chyba nie cieszą się, że nas widzą... - Czarownica szepnęła do siebie, przyglądała się obliczom kamiennych figur; w uspokojeniu szybciej bijącego serca nie pomagał niosący się korytarzem szloch.
| gabriel ma nieobeckę do 24, prosiłabym zatem o poczekanie na jego odpis do 25!
Na korytarzu zamku pachniało właśnie tą piwnicą.
Obdarzony niewyszukaną renomą, nadgryziony głodnym zębem czasu, przepełniony duchotą, wilgocią i ostrzegawczym szeptem, zamek po prostu nie mógł nie zdobyć ich atencji. On - doświadczony auror, pętający kajdanami nadgarstki magów, o jakich strach było nawet śnić, zaprawiony w boju, gonitwie i misjach o tajnej naturze. Ona - zwykła hodowczyni gadów, jadowitych węży, czarownica o sercu przepełnionym niekiedy bezmyślną odwagą, pragnąca przyłożyć rękę do kształtowania historii, dobrej przyszłości. Razem musieli być przecież niepokonani - choć zapewne to on stanowił przeważający procent ich wspólnej siły.
Skręciwszy w odpowiedni korytarz, Elyon spodziewała się rozwiewającego włosy wiatru, zimnego, lodowatego, odpychającego - jednak w środku panowała dokładnie ta sama duchota. Wilgoć wpełzała pod skórę, pleśń osiadała na zmysłach.
- Gdybym nie wiedziała gdzie jesteśmy, powiedziałabym, że to twój dom - zagaiła Elyon odrobinę łobuzersko, tym samym próbując odegnać od siebie nutę napięcia, jaka towarzyszyła jej od momentu przeciśnięcia się przez jedno z ukrytych wejść do zamczyska. Jej kroki były raczej powolne; ostrożnie postępowała naprzód, pozwalała Gabrielowi torować dla siebie trasę. Był wyższy, mężniejszy i pozbawiony swobody magii, zupełnie tak jak ona - praktyczniej było więc pozwolić mu prowadzić.
Z początku myślała, że to tylko jej przywidzenia. Nieregularnie uformowane kamienie zaczęły przybierać coraz wyraźniejsze kształty, zamieniały się w twarze płaczących kobiet, których zawodzenie niosło się przeszywającym niepokojem echem.
- Chyba nie cieszą się, że nas widzą... - Czarownica szepnęła do siebie, przyglądała się obliczom kamiennych figur; w uspokojeniu szybciej bijącego serca nie pomagał niosący się korytarzem szloch.
| gabriel ma nieobeckę do 24, prosiłabym zatem o poczekanie na jego odpis do 25!
we saw the power to change the future in our dream
Czemu. Ona. Się. Zgodziła.
Johby obiecywał, że będzie tylko tak trochę strasznie. Troszeczkę. Że nic złego się nie stanie. Ale przecież tu było absolutnie przerażająco strasznie! Gwen szła więc przyczepiona do ramienia kolegi, drgając nerwowo za każdym razem, gdy ich kroki były zbyt głośnie, lub Bojczuk wykonał zbyt gwałtowny ruch.
– Na razie nie ma – odparła drżącym ze strachu głosie. – Johny, możemy już stąd iść? Zobaczyliśmy już… chodźmy stąd… – Jeszcze mocniej uwiesiła się na jego ramieniu.
Otaczała ich niemal absolutna ciemność. Wędrowali korytarzami, nie znając drogi. Johny wydawał się wcale nie próbować jej zapamiętać, a ona zgubiła się po trzecim zakręcie. Byli zgubieni. Utknęli tu na zawsze. Jeśli coś ich nie zaatakuje to na pewno zgubią się w zamku i umrą z głodu. Szczególnie, że Gwen, zaaferowana całym tym wyjściem, kompletnie zapomniała o różdżce.
– Jeszcze pytasz – mruknęła z wyrzutem, posyłając Johnemu odpowiednie spojrzenie, którego ten i tak nie mógł zobaczyć w otaczającej ich ciemności.
Czemu on ją tu zabrał? Nie miał jakiś bardziej odważnych znajomych? A może po prostu bawił go jej strach? Ale przecież to miejsce było absolutnie przerażające. Nie powinna się zgadzać na tą wycieczkę, absolutnie nie powinna…
Na słowa Bojczuka natychmiast wyostrzyła zmysł słuchu.
– Nie… nic… tu nic nie ma… JOHNY! – praktycznie pisnęła, wypowiadając ostatnie słowo. Jak to ktoś tu jest! Jak to ktoś tu idzie! Przecież nie miało tu być nikogo ani niczego!
Wtedy Johny wyrwał się Gwen i zaczął uciekać, a ona – nie mając większego wyboru – podążyła za nim.
– Zaczekaj! Johny! – Niemal płakała z przerażenia. Czemu on właśnie próbuje ją zostawić. Czemu na nią nie czeka! Jaki z niego przyjaciel, skoro zostawia ją samą!
Gdy Johny wciągnął ją do środka, w oczach Gwen szkliły się łzy. Zaraz ich coś zje, a on sam organizuje sobie ucieczkę. Jak tak mógł? Nie dość, że nie była tak szybka, jak on to jeszcze spódnica oraz delikatne buciki na obcasie zdecydowanie utrudniały jej ruchy. To naprawdę nie było w porządku!
Była na niego trochę wściekła, ale jednocześnie absolutnie przerażona, dlatego już po chwili ponownie przylepiła się do ramienia Johny’ego.
– Czemu nie zaczekałeś? – spytała półszeptem z wyrzutem. – I gdzie my właściwie jesteśmy?
Johby obiecywał, że będzie tylko tak trochę strasznie. Troszeczkę. Że nic złego się nie stanie. Ale przecież tu było absolutnie przerażająco strasznie! Gwen szła więc przyczepiona do ramienia kolegi, drgając nerwowo za każdym razem, gdy ich kroki były zbyt głośnie, lub Bojczuk wykonał zbyt gwałtowny ruch.
– Na razie nie ma – odparła drżącym ze strachu głosie. – Johny, możemy już stąd iść? Zobaczyliśmy już… chodźmy stąd… – Jeszcze mocniej uwiesiła się na jego ramieniu.
Otaczała ich niemal absolutna ciemność. Wędrowali korytarzami, nie znając drogi. Johny wydawał się wcale nie próbować jej zapamiętać, a ona zgubiła się po trzecim zakręcie. Byli zgubieni. Utknęli tu na zawsze. Jeśli coś ich nie zaatakuje to na pewno zgubią się w zamku i umrą z głodu. Szczególnie, że Gwen, zaaferowana całym tym wyjściem, kompletnie zapomniała o różdżce.
– Jeszcze pytasz – mruknęła z wyrzutem, posyłając Johnemu odpowiednie spojrzenie, którego ten i tak nie mógł zobaczyć w otaczającej ich ciemności.
Czemu on ją tu zabrał? Nie miał jakiś bardziej odważnych znajomych? A może po prostu bawił go jej strach? Ale przecież to miejsce było absolutnie przerażające. Nie powinna się zgadzać na tą wycieczkę, absolutnie nie powinna…
Na słowa Bojczuka natychmiast wyostrzyła zmysł słuchu.
– Nie… nic… tu nic nie ma… JOHNY! – praktycznie pisnęła, wypowiadając ostatnie słowo. Jak to ktoś tu jest! Jak to ktoś tu idzie! Przecież nie miało tu być nikogo ani niczego!
Wtedy Johny wyrwał się Gwen i zaczął uciekać, a ona – nie mając większego wyboru – podążyła za nim.
– Zaczekaj! Johny! – Niemal płakała z przerażenia. Czemu on właśnie próbuje ją zostawić. Czemu na nią nie czeka! Jaki z niego przyjaciel, skoro zostawia ją samą!
Gdy Johny wciągnął ją do środka, w oczach Gwen szkliły się łzy. Zaraz ich coś zje, a on sam organizuje sobie ucieczkę. Jak tak mógł? Nie dość, że nie była tak szybka, jak on to jeszcze spódnica oraz delikatne buciki na obcasie zdecydowanie utrudniały jej ruchy. To naprawdę nie było w porządku!
Była na niego trochę wściekła, ale jednocześnie absolutnie przerażona, dlatego już po chwili ponownie przylepiła się do ramienia Johny’ego.
– Czemu nie zaczekałeś? – spytała półszeptem z wyrzutem. – I gdzie my właściwie jesteśmy?
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Kiedy wchodzicie do pokoju drzwi zatrzaskują się za wami na głucho, a echo niesie się wśród ścian. Znaleźliście się w zamkowej sali jadalnianej, miejscu gdzie kiedyś musieli spotykać się wszyscy mieszkańcy zamku na wspólny posiłek. Teraz jednak sala świeci pustkami, długie stoły są zakurzone, krzesła połamane, z zasłon w oknach zostały już tylko czarne strzępy, zaś wy jesteście jedynymi żywymi istotami w pomieszczeniu. Właśnie, żywymi to słowo klucz. Dojrzeliście pomiędzy zniszczonymi sprzętami wpierw niewyraźne, jasne łuny. Z każdą chwilą zbliżały się one do was i stawały coraz bardziej rozpoznawalne: w waszą stronę sunęły duchy zmarłych szlachciców. Z ich ust wylewał się potok słów, których treść wskazywała jasno, że duchy wcale nie są świadome tego, że nie żyją. Aura śmierci i chłodu, jaką wokół siebie roztaczały przenikała was na wskroś, tak intensywnie, że wasze własne ciała zaczęły tracić materialną formę. Najpierw palce, później dłonie, nadgarstki, przedramiona... znikaliście. A duchy dalej uparcie twierdziły, że wszystko jest w porządku, jutro trzeba będzie udać się na Pokątną, a ostatnie wydanie Proroka Codziennego to jakiś absurd. Przeświadczenie o tym, że tak naprawdę żyją zdawało się trzymać je przy istnieniu, uniemożliwiając odejście w zaświaty. Sytuacja zdawała się naprawdę zła, przekonanie duchów że tak naprawdę nie żyją wydawało się nie należeć do najłatwiejszych - ale na pewno nie było niemożliwe.
ST przekonania duchów wynosi 60, wasze rzuty sumują się, a do rzutu doliczany jest bonus wynikający z biegłości retoryki.
Biegłość szlacheckiej etykiety obniża ST dla obu postaci o 15 (lub 30, jeżeli obie postacie posiadają tę biegłość).
Na odpis macie 48 godzin. Jedna z postaci dodatkowo wykonuje rzut k15. Po dodaniu postów należy zaczekać na wiadomość od Mistrza Gry.
ST przekonania duchów wynosi 60, wasze rzuty sumują się, a do rzutu doliczany jest bonus wynikający z biegłości retoryki.
Biegłość szlacheckiej etykiety obniża ST dla obu postaci o 15 (lub 30, jeżeli obie postacie posiadają tę biegłość).
Na odpis macie 48 godzin. Jedna z postaci dodatkowo wykonuje rzut k15. Po dodaniu postów należy zaczekać na wiadomość od Mistrza Gry.
Natrafiliście na kolejne drzwi, za którymi znajdowała się zamkowa zbrojownia. Nie wszystkie zbroje stały wzdłuż ścian, część z nich leżała niekompletna na podłodze. Metal już dawno stracił blask, lecz potężne figury budziły szacunek i pewnego rodzaju niepokój, kiedy puste przyłbice łypały na was złowieszczo. Kiedy już chcieliście wrócić się do wejścia i wyjść, drogę zastąpiły wam dwie zbroje, w rękach dzierżące miecze, które chociaż stare to nie wyglądały na stępione. Z metalicznym chrzęstem zbroje zamierzyły się na was - nie było wiele czasu na reakcję. Dosłownie w ostatniej chwili zauważyliście dwa kolejne miecze, wbite obok was w kamienną posadzkę niczym Excalibur.
Aby sparować cios zbroi musicie wykazać się siłą. ST obrony wynosi 45 dla każdego z was, do rzutu należy doliczyć podwojoną statystykę sprawności.
Biegłość szermierki obniża ST o 5 na każdy posiadany poziom tej biegłości.
Na odpis macie 48 godzin. Jedna z postaci dodatkowo wykonuje rzut k15. Po dodaniu postów należy zaczekać na wiadomość od Mistrza Gry.
Aby sparować cios zbroi musicie wykazać się siłą. ST obrony wynosi 45 dla każdego z was, do rzutu należy doliczyć podwojoną statystykę sprawności.
Biegłość szermierki obniża ST o 5 na każdy posiadany poziom tej biegłości.
Na odpis macie 48 godzin. Jedna z postaci dodatkowo wykonuje rzut k15. Po dodaniu postów należy zaczekać na wiadomość od Mistrza Gry.
- Ciiii! Nie że nie zaczekałem, tylko szukałem idealnej kryjówki i zobacz, znalazłem! - mówię ze śmiechem, pozwalając jej na nowo uczepić się mojego ramienia. To było nawet zabawne, kiedy trzęsła się jak przerażona trusia. Tym bardziej, że w całym swoim przestrachu szukała pocieszenia u mnie, a Bertie przecież odwalił mi taki makijaż z okazji Nocy Duchów, że w aktualnej chwili byłem chyba najstraszniejszym co mogło ją tu spotkać. Smugi deszczu zmyły nieco farb, jednak wciąż wyglądałem co najmniej przestrasznie! Moje usta wyciągały się w nienaturalnie szerokim uśmiechu, oczy zaś zdawały się uciekać wgłąb kosmicznie czarnych oczodołów, a policzki zdobiło coś, co mnie osobiście przypominało po prostu lizaki - to pewnie takie zboczenie zawodowe cukiernika. Nie pytałem co autor miał na myśli, uznając, że jestem po prostu strasznym klaunem, albo powstałym z grobu piekarzem. No coś w tym guście w każdym razie. Drzwi od pokoju zamknęły się za nami głucho, a ja powodziłem wzrokiem naokoło.
- No patrz! Jesteśmy w jadalni, ciekawe co podają na kolację. - wracam spojrzeniem do Gwen, uwieszonej na moim boku i wraz z nią stawiam kilka kroków wgłąb pomieszczenia, ale szybko przystaję w miejscu, bo oto wśród zniszczonym mebli dostrzegam na wpół przezroczyste, jasne łuny, które dodatkowo suną w naszym kierunku, nabierając nieco bardziej ludzkich kształtów. A jednak! W środku aż roiło się od dusz. Powietrze wypełnił przeszywający chłód - drgnąłem, a spomiędzy moich warg wydostał się biały kłąb. Normalnie wśród duchów; przez chwilę przysłuchiwałem się ich rozmowie (na wyjątkowo przyziemne tematy), ale już za moment zauważyłem, że coś tu jednak nie gra - nie czułem już palców, później dłoni i wreszcie nadgarstków, zaś gdy uniosłem ręce na wysokość oczu... właściwie połowicznie już ich nie było. Dziwne uczucie, z wolna zmieniać się w ducha; w sumie wcale mi się nie uśmiechało całą wieczność spędzić z tym sztywnym, szlacheckim towarzystwem i dyskutować o pierdołach, więc marszczę mocno zaznaczone brwi.
- Ależ mości panowie! - wtrącam się w pół słowa - Ostatnie wydanie Proroka to faktycznie straszny absurd, ale nie zaprzątajmy sobie tym głowy, kiedy są ważniejsze sprawy. Nie sądzą panowie, że to przyjęcie zmieniło się w straszną... stypę? I to całkiem dosłownie! Kolacja była aż tak ohydna, czy taka długa, że wszyscy zdążyli paść trupem?... - chyba nie do końca czają o co mi się rozchodzi, więc im mówię prosto z mostu, że na Pokątną to sobie już raczej nie pójdą, bo jedynymi żywymi duszami w okolicy to jestem ja i moja urocza towarzyszka, ale jak tak dalej pójdzie to już niedługo, bo obydwoje znikamy w oczach. Nie wiedziałem czy wezmą moje słowa na poważnie, czy po prostu uznają, że gadam głupoty, no ale innego wyjścia nie widziałem, po prostu trzeba było z nimi pogadać.
/retoryka I
- No patrz! Jesteśmy w jadalni, ciekawe co podają na kolację. - wracam spojrzeniem do Gwen, uwieszonej na moim boku i wraz z nią stawiam kilka kroków wgłąb pomieszczenia, ale szybko przystaję w miejscu, bo oto wśród zniszczonym mebli dostrzegam na wpół przezroczyste, jasne łuny, które dodatkowo suną w naszym kierunku, nabierając nieco bardziej ludzkich kształtów. A jednak! W środku aż roiło się od dusz. Powietrze wypełnił przeszywający chłód - drgnąłem, a spomiędzy moich warg wydostał się biały kłąb. Normalnie wśród duchów; przez chwilę przysłuchiwałem się ich rozmowie (na wyjątkowo przyziemne tematy), ale już za moment zauważyłem, że coś tu jednak nie gra - nie czułem już palców, później dłoni i wreszcie nadgarstków, zaś gdy uniosłem ręce na wysokość oczu... właściwie połowicznie już ich nie było. Dziwne uczucie, z wolna zmieniać się w ducha; w sumie wcale mi się nie uśmiechało całą wieczność spędzić z tym sztywnym, szlacheckim towarzystwem i dyskutować o pierdołach, więc marszczę mocno zaznaczone brwi.
- Ależ mości panowie! - wtrącam się w pół słowa - Ostatnie wydanie Proroka to faktycznie straszny absurd, ale nie zaprzątajmy sobie tym głowy, kiedy są ważniejsze sprawy. Nie sądzą panowie, że to przyjęcie zmieniło się w straszną... stypę? I to całkiem dosłownie! Kolacja była aż tak ohydna, czy taka długa, że wszyscy zdążyli paść trupem?... - chyba nie do końca czają o co mi się rozchodzi, więc im mówię prosto z mostu, że na Pokątną to sobie już raczej nie pójdą, bo jedynymi żywymi duszami w okolicy to jestem ja i moja urocza towarzyszka, ale jak tak dalej pójdzie to już niedługo, bo obydwoje znikamy w oczach. Nie wiedziałem czy wezmą moje słowa na poważnie, czy po prostu uznają, że gadam głupoty, no ale innego wyjścia nie widziałem, po prostu trzeba było z nimi pogadać.
/retoryka I
Hotel Transylvania
Szybka odpowiedź