Promenada nad Tamizą
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Promenada nad Tamizą
Długa, wybrukowana aleja, która prowadzi nad samym brzegiem Tamizy, tuż nad zazwyczaj łagodną tonią rzeki. W odróżnieniu od Alei Theodusa Traversa nie ma tu zbyt wielu sklepów, jest to miejsce głównie spacerowe i niezwykle urokliwe. Z jednej strony ograniczono je bowiem szpalerem magicznych drzew z przeróżnych stron świata - podobno w czasie zakładania Magicznego Portu każdy kapitan z przypływających tu pod obcą banderą statków mógł zasadzić jedno nasiono, charakterystyczne dla danego kraju - które zachwycają intensywnością barw, kolorów, zapachów; magicznie chronione przed warunkami atmosferycznymi Anglii, cieszą orientalnymi owocami i niespotykanymi aromatami, często kwitnąc pod ochronną kopułą nawet w środku zimy. Przez otaczającą te drzewa niewidzialną barierę można bez problemu przejść, ciesząc się smakiem niespotykanych w Wielkiej Brytanii owoców.
Druga strona ulicy to zaś po prostu brzeg Tamizy, stromy, podmurowany, czasem uderzany wysokimi falami przypływów. W tym miejscu cumują głównie statki pasażerskie, te największe, najbardziej luksusowe - to nie miejsce na portowy wyładunek, a na podziwianie jachtów z odległych krain. To tu przybijają statki ambasadorów lub oficjalne delegacje. Niewielka liczba jachtów - bo cumują tu tylko te najwspanialsze - pozwala cieszyć się nieograniczonym widokiem na sąsiedni brzeg rzeki, na Most Westminsterski; widać stąd także oświetlone atrakcje Wesołego Miasteczka, a z drugiej strony Promenady - elegancki budynek magicznego baletu, la Fantasmagorie. Nadrzeczna promenada cieszy się podobną renomą co eleganckie uliczki w Kensington and Chelsea, to idealne miejsce na popołudniowy spacer w towarzystwie przyzwoitki i przystojnego adoratora.
Druga strona ulicy to zaś po prostu brzeg Tamizy, stromy, podmurowany, czasem uderzany wysokimi falami przypływów. W tym miejscu cumują głównie statki pasażerskie, te największe, najbardziej luksusowe - to nie miejsce na portowy wyładunek, a na podziwianie jachtów z odległych krain. To tu przybijają statki ambasadorów lub oficjalne delegacje. Niewielka liczba jachtów - bo cumują tu tylko te najwspanialsze - pozwala cieszyć się nieograniczonym widokiem na sąsiedni brzeg rzeki, na Most Westminsterski; widać stąd także oświetlone atrakcje Wesołego Miasteczka, a z drugiej strony Promenady - elegancki budynek magicznego baletu, la Fantasmagorie. Nadrzeczna promenada cieszy się podobną renomą co eleganckie uliczki w Kensington and Chelsea, to idealne miejsce na popołudniowy spacer w towarzystwie przyzwoitki i przystojnego adoratora.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:30, w całości zmieniany 2 razy
| odpowiadam na post Hectora
Przyglądała mu się z mrożącą uwagą. Temu, jak zmieniała się jego mimika, jak próbował ukryć, że cokolwiek czuł. Zawsze taki był. Zachowawczy z zewnątrz, hołdujący najlepszym inteligenckim tradycjom swej rodziny — umysł ponad materią — a jednak Valerie potrafiła dostrzec to, co działo się pod lodową taflą. Znali się zdecydowanie za dobrze. Namiętności stały się ich mostem, ale także kamieniem węgielnym pod budowaną pospiesznie wieżę pychy, z której mieli spaść. Oboje wylądowali w ramionach osób, które za nic miały sobie ich integralność.
Jasne oczy Valerie zmrużyły się niebezpiecznie.
— Narażaliśmy się w najgorszym wypadku na własne towarzystwo do końca życia — syknęła, bowiem właśnie w to wierzyła w tamtym momencie. Że nawet, jeżeli ich sekret wyjdzie na jaw, najwygodniej będzie uznać, że młodzi mają się ku sobie, zorganizować odpowiednio huczny ślub, Valerie Vanity zostanie Valerie Vale i wszystko będzie w porządku. Wiedział przecież, że była w nim zauroczona, że świata potrafiła za nim nie widzieć i zawsze wybierała odpowiednie wymówki na usprawiedliwienie grymaszenia, podłego humoru powiązanego ze wciąż dolegającą nogą, że nie dopytywała, gdy nie zdejmował spodni i przyjmowała go takim, jakim był.
Nie zrobiłaby mu tych wszystkich świństw, przed którymi nie zawahała się jego małżonka.
A on nie miał tyle siły, by przyłożyć jej nóż do gardła.
Tylko tyle, by spoliczkować.
Ale teraz nawet nie musiał podnosić ręki. Słowa, które padły bez przemyślenia, za szybko, uderzyły w śpiewaczkę z całych sił, na moment głos ugrzązł w gardle, przez kilka sekund przypatrywała mu się zupełnie tak, jak wtedy. Gdy unosiła zimną dłoń do rozgrzanego policzka, gdy nazwał ją tak, jak niemal dekadę temu, gdy rozsypała się na kawałki po raz pierwszy. Klatka piersiowa uniosła się wyżej, broda zadrgała ostrzegawczo, a jasne oczy zaszły prędko łzami.
— Potworze... — wyszeptała, a choć głos miała słaby, przyduszony emocjami, w szepcie tym wybrzmiała siła podobna do trzęsienia ziemi. Zacisnęła prędko zęby, unosząc podbródek jeszcze wyżej niż wcześniej. Nie będzie płakać. Nie przez niego. Nie przez człowieka, który ją zniszczył, upokorzył, który wystawił ją na dziesięć długich lat cierpień, nie, nie, nie, nie!
Nigdy.
— Nawet słuchać nie potrafisz. Nigdzie nie zasugerowałam, że masz bękarta, choć z twoim charakterem mógłbyś mieć ich już nawet tuzin. I wiesz co, byłoby im zdecydowanie lepiej z samymi matkami, niż z ojcem, który nie potrafi wziąć na siebie odpowiedzialności za własne wybory. Proszę — zimne powietrze nie potrafiło ochłodzić złości, która wezbrała się wokół nich, bo teraz źli byli już oboje. Był defensywny Hector, który powiedział o kilka słów za dużo, była wściekła z żalu Valerie, która nie zamierzała się poddawać, pragnęła wykorzystać okazję i szarżą zdobyć to ususzone, zgniłe c o ś, które Vale mógł nazywać swoim sercem. — Proszę. Uderz mnie, tak jak zrobiłeś to wtedy. Co ci szkodzi? Niech wszyscy zobaczą, że pod płaszczykiem spokoju kryje się paskudna poczwara, niegodna nawet jednego oddechu.
Pomimo płomienności słów, wciąż operowali w bardzo cichych tonach. Valerie zaczynała na powrót być osobą publiczną, nie potrzebowała, by ktokolwiek z obecnych na jarmarku czarodziejów zamielił ozorem i wypuścił w przestrzeń jakąś plotkę.
Cofnęła się o krok.
Na posągowej twarzy nie było widać śladu wcześniejszego smutku, ani jednego pokierowanego złością drżenia mięśni.
Całą energię włożyła w to, by uspokoić emocje.
— Brzydzę się tobą — wyszeptała na koniec, a gdy obok nich zjawił się jakiś obcy mężczyzna zachwalający jej profil, Hector mógł obserwować w jak prędki sposób stalowy chłód mimiki Valerie topnieje, gdy zwraca się do kogoś zupełnie nieznajomego.
— Madame — uśmiechnęła się kątem ust, choć nie patrzyła na Hectora czując, że jeszcze moment, a naprawdę dopadną ją nerwowe mdłości. Człowiek, który ją zaczepił wydawał się być obcokrajowcem, pomylenie słowa "zapozować" z "zapolowaniem" nawet zmusiło i drugi kącik ust do uniesienia się w symetrycznym uśmiechu. — Ma pan na myśli pozowanie? Niestety nie znam się na polowaniu, więc w innym przypadku musiałabym odmówić — mężczyzna poruszył nerwowo wąsikiem, a po krótkim namyśle uśmiechnął się do nich jeszcze szerzej, wyraźnie zmieszany.
— Ach tak, madame, pardon, u nas we Francji trudno o dobrego tutora waszego języka. Ale zapraszam panią, zapraszam, to będzie przyjemność móc panią dziś namalować.
Kto by pomyślał, że artysta malarz okaże się jej dzisiejszym wybawieniem? Valerie nie zwlekała ani sekundy. Złożywszy ręce na wysokości pępka, skinęła głową malarzowi na znak zgody, po czym spoglądając wyłącznie na córkę bawiącą się przy straganie, zwróciła się bezpośrednio do Hectora.
— Zdrowia, panie Vale — ostatnia szpila miała być wbita w starannie wybrany punkt psychiki byłego kochanka. Valerie bardzo dobrze wiedziała, że Hector pogodził się z faktem, że nigdy nie będzie w pełni sił. I niech tak będzie dalej. Niech pokutuje za wszystkie zadane krzywdy.
Ona sama zaś przywołała do siebie córkę tak, by mieć nią na oku w trakcie pozowania do portretu. Efekt końcowy zaskoczył ją tak bardzo, że bez skrępowania wyciągnęła z portmonetki dość pokaźną sumę, której zażyczył sobie malarz. Dzieło było naprawdę profesjonalne, a próżna Valerie z próżnej rodziny Vanity wiedziała, że nie może zmarnować się na wystawie. Najpiękniej prezentować się będzie w domu, do którego matka z córką wróciły na krótki odpoczynek.
| z/t
cena za zakup obrazu odpisana w skrytce
Przyglądała mu się z mrożącą uwagą. Temu, jak zmieniała się jego mimika, jak próbował ukryć, że cokolwiek czuł. Zawsze taki był. Zachowawczy z zewnątrz, hołdujący najlepszym inteligenckim tradycjom swej rodziny — umysł ponad materią — a jednak Valerie potrafiła dostrzec to, co działo się pod lodową taflą. Znali się zdecydowanie za dobrze. Namiętności stały się ich mostem, ale także kamieniem węgielnym pod budowaną pospiesznie wieżę pychy, z której mieli spaść. Oboje wylądowali w ramionach osób, które za nic miały sobie ich integralność.
Jasne oczy Valerie zmrużyły się niebezpiecznie.
— Narażaliśmy się w najgorszym wypadku na własne towarzystwo do końca życia — syknęła, bowiem właśnie w to wierzyła w tamtym momencie. Że nawet, jeżeli ich sekret wyjdzie na jaw, najwygodniej będzie uznać, że młodzi mają się ku sobie, zorganizować odpowiednio huczny ślub, Valerie Vanity zostanie Valerie Vale i wszystko będzie w porządku. Wiedział przecież, że była w nim zauroczona, że świata potrafiła za nim nie widzieć i zawsze wybierała odpowiednie wymówki na usprawiedliwienie grymaszenia, podłego humoru powiązanego ze wciąż dolegającą nogą, że nie dopytywała, gdy nie zdejmował spodni i przyjmowała go takim, jakim był.
Nie zrobiłaby mu tych wszystkich świństw, przed którymi nie zawahała się jego małżonka.
A on nie miał tyle siły, by przyłożyć jej nóż do gardła.
Tylko tyle, by spoliczkować.
Ale teraz nawet nie musiał podnosić ręki. Słowa, które padły bez przemyślenia, za szybko, uderzyły w śpiewaczkę z całych sił, na moment głos ugrzązł w gardle, przez kilka sekund przypatrywała mu się zupełnie tak, jak wtedy. Gdy unosiła zimną dłoń do rozgrzanego policzka, gdy nazwał ją tak, jak niemal dekadę temu, gdy rozsypała się na kawałki po raz pierwszy. Klatka piersiowa uniosła się wyżej, broda zadrgała ostrzegawczo, a jasne oczy zaszły prędko łzami.
— Potworze... — wyszeptała, a choć głos miała słaby, przyduszony emocjami, w szepcie tym wybrzmiała siła podobna do trzęsienia ziemi. Zacisnęła prędko zęby, unosząc podbródek jeszcze wyżej niż wcześniej. Nie będzie płakać. Nie przez niego. Nie przez człowieka, który ją zniszczył, upokorzył, który wystawił ją na dziesięć długich lat cierpień, nie, nie, nie, nie!
Nigdy.
— Nawet słuchać nie potrafisz. Nigdzie nie zasugerowałam, że masz bękarta, choć z twoim charakterem mógłbyś mieć ich już nawet tuzin. I wiesz co, byłoby im zdecydowanie lepiej z samymi matkami, niż z ojcem, który nie potrafi wziąć na siebie odpowiedzialności za własne wybory. Proszę — zimne powietrze nie potrafiło ochłodzić złości, która wezbrała się wokół nich, bo teraz źli byli już oboje. Był defensywny Hector, który powiedział o kilka słów za dużo, była wściekła z żalu Valerie, która nie zamierzała się poddawać, pragnęła wykorzystać okazję i szarżą zdobyć to ususzone, zgniłe c o ś, które Vale mógł nazywać swoim sercem. — Proszę. Uderz mnie, tak jak zrobiłeś to wtedy. Co ci szkodzi? Niech wszyscy zobaczą, że pod płaszczykiem spokoju kryje się paskudna poczwara, niegodna nawet jednego oddechu.
Pomimo płomienności słów, wciąż operowali w bardzo cichych tonach. Valerie zaczynała na powrót być osobą publiczną, nie potrzebowała, by ktokolwiek z obecnych na jarmarku czarodziejów zamielił ozorem i wypuścił w przestrzeń jakąś plotkę.
Cofnęła się o krok.
Na posągowej twarzy nie było widać śladu wcześniejszego smutku, ani jednego pokierowanego złością drżenia mięśni.
Całą energię włożyła w to, by uspokoić emocje.
— Brzydzę się tobą — wyszeptała na koniec, a gdy obok nich zjawił się jakiś obcy mężczyzna zachwalający jej profil, Hector mógł obserwować w jak prędki sposób stalowy chłód mimiki Valerie topnieje, gdy zwraca się do kogoś zupełnie nieznajomego.
— Madame — uśmiechnęła się kątem ust, choć nie patrzyła na Hectora czując, że jeszcze moment, a naprawdę dopadną ją nerwowe mdłości. Człowiek, który ją zaczepił wydawał się być obcokrajowcem, pomylenie słowa "zapozować" z "zapolowaniem" nawet zmusiło i drugi kącik ust do uniesienia się w symetrycznym uśmiechu. — Ma pan na myśli pozowanie? Niestety nie znam się na polowaniu, więc w innym przypadku musiałabym odmówić — mężczyzna poruszył nerwowo wąsikiem, a po krótkim namyśle uśmiechnął się do nich jeszcze szerzej, wyraźnie zmieszany.
— Ach tak, madame, pardon, u nas we Francji trudno o dobrego tutora waszego języka. Ale zapraszam panią, zapraszam, to będzie przyjemność móc panią dziś namalować.
Kto by pomyślał, że artysta malarz okaże się jej dzisiejszym wybawieniem? Valerie nie zwlekała ani sekundy. Złożywszy ręce na wysokości pępka, skinęła głową malarzowi na znak zgody, po czym spoglądając wyłącznie na córkę bawiącą się przy straganie, zwróciła się bezpośrednio do Hectora.
— Zdrowia, panie Vale — ostatnia szpila miała być wbita w starannie wybrany punkt psychiki byłego kochanka. Valerie bardzo dobrze wiedziała, że Hector pogodził się z faktem, że nigdy nie będzie w pełni sił. I niech tak będzie dalej. Niech pokutuje za wszystkie zadane krzywdy.
Ona sama zaś przywołała do siebie córkę tak, by mieć nią na oku w trakcie pozowania do portretu. Efekt końcowy zaskoczył ją tak bardzo, że bez skrępowania wyciągnęła z portmonetki dość pokaźną sumę, której zażyczył sobie malarz. Dzieło było naprawdę profesjonalne, a próżna Valerie z próżnej rodziny Vanity wiedziała, że nie może zmarnować się na wystawie. Najpiękniej prezentować się będzie w domu, do którego matka z córką wróciły na krótki odpoczynek.
| z/t
cena za zakup obrazu odpisana w skrytce
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zatrzepotał gwałtownie rzęsami, gdy usłyszał opisywane przez nią konsekwencje, będące niegdyś jej marzeniem. Towarzystwo do końca życia. Cofnął się o krok, czując gorzką gulę w gardle. Ostatni kawałek układanki, nagłe zrozumienie. Dzięki Valerie, przez Valerie, zroumiał wreszcie czemu nie mógł płakać i co tak naprawdę czuł po śmierci Beatrice.
Ulgę.
Ulgę, że może umeblować mieszkanie po swojemu. Ulgę, że ich sekret się nie wyda i nie będą o nim plotkować jako o rogaczu. Ulgę, że już nie spędzi godzin nad kociołkiem i nie będzie siedział przy Bei i wannie po kolejnej dawce Rue. Ulgę, że nie będzie musiał uśmiechać się podczas rodzinnych kolacji i rywalizować z nią o miłość Deimosa.
Potworze wybrzmiało równocześnie w jego myślach i w jej ustach. Może naprawdę dobrze go znała. Na moment spuścił głowę, przyjmując oskarżycielskie słowa, ale wreszcie ciemne rzęsy znów drgnęły, a on podniósł podbródek. Postąpił o krok do przodu, laska głośno stuknęła o bruk.
-Tego byś chciała, prawda? - nozdrza zadrżały. -Żebym cię uderzył. - pamiętał, jak pisnęła cicho, gdy zbyt mocno ściskał jej palce, jak całowała go potem zachłannie.
-Biedna, znudzona Valerie. - syknął, mrużąc oczy. W głębi serca, chyba nie wierzył tak do końca, że go kochała - musiałby wtedy zmierzyć się z własnym brakiem uczucia, zaakceptować przepaść i pustkę we własnym sercu. Wolał wierzyć, szczególnie wtedy, gdy ją policzkował, że był atrakcją znudzonej panienki, kaleką, w którym łatwo się zauroczyć i którego obecność ekscytuje.
-A on, on cię kiedyś uderzył? - drążył bezlitośnie, choć tak naprawdę nie był ciekawy, chciał się tylko odciąć. Chwycić jedynej przynęty, jaka mogła zaboleć. -Nigdy nie byłaś do tego skrojona, Valerie. - próbowała go wtedy całować, ale palce miała sine, nawet dziwki w Wenus udawały sadomasochistyczne pożądanie lepiej. -Żałuję, że się w to wplątaliśmy. Przyjmij moje przeprosiny za zbrukanie twojego honoru i ciesz się wdowieństwem, utraconą niewinnością i nowymi kochankami, bo świętą nigdy nie byłaś i będziesz. - skłonił lekko głowę, przyjmując na usta jadowicie uprzejmy uśmiech. Oczy pozostały lodowate. Dziwka, dziwka, dziwka.
-No proszę. - odezwał się tylko, gdy malarz zaproponował jej portret. Posłał Valerie wymowne spojrzenie, podobno Francuzi są dobrymi kochankami. Bea na pewno byłaby zainteresowana. -Nie przeszkadzajcie sobie. - rzucił chłodno do Francuza, a potem skinął Valerie głową na pożegnanie, nie strzępiąc nawet języka na grzecznościowe formułki. Oddalił się pośpiesznie, zaciskając dłoń na lasce tak mocno, że palce aż posiniały.
Potworze.
Przyszedł do Wenus o kilka godzin wcześniej, niż zapisał w kalendarzu. Wybrał najdelikatniejszą blondynkę, jaka pracowała tego dnia. Jeszcze jej nie znał, przedstawił się uprzejmie, nakreślił reguły, zapewnił, że jest medykiem. A potem zrobił z jej plecami to, co chciałby zrobić z ciałem, twarzą i szyją Valerie Vanity.
Magia leczy każde rany, dziwki ceniły klientów-uzdrowicieli, rano była jak nowa.
/zt
Ulgę.
Ulgę, że może umeblować mieszkanie po swojemu. Ulgę, że ich sekret się nie wyda i nie będą o nim plotkować jako o rogaczu. Ulgę, że już nie spędzi godzin nad kociołkiem i nie będzie siedział przy Bei i wannie po kolejnej dawce Rue. Ulgę, że nie będzie musiał uśmiechać się podczas rodzinnych kolacji i rywalizować z nią o miłość Deimosa.
Potworze wybrzmiało równocześnie w jego myślach i w jej ustach. Może naprawdę dobrze go znała. Na moment spuścił głowę, przyjmując oskarżycielskie słowa, ale wreszcie ciemne rzęsy znów drgnęły, a on podniósł podbródek. Postąpił o krok do przodu, laska głośno stuknęła o bruk.
-Tego byś chciała, prawda? - nozdrza zadrżały. -Żebym cię uderzył. - pamiętał, jak pisnęła cicho, gdy zbyt mocno ściskał jej palce, jak całowała go potem zachłannie.
-Biedna, znudzona Valerie. - syknął, mrużąc oczy. W głębi serca, chyba nie wierzył tak do końca, że go kochała - musiałby wtedy zmierzyć się z własnym brakiem uczucia, zaakceptować przepaść i pustkę we własnym sercu. Wolał wierzyć, szczególnie wtedy, gdy ją policzkował, że był atrakcją znudzonej panienki, kaleką, w którym łatwo się zauroczyć i którego obecność ekscytuje.
-A on, on cię kiedyś uderzył? - drążył bezlitośnie, choć tak naprawdę nie był ciekawy, chciał się tylko odciąć. Chwycić jedynej przynęty, jaka mogła zaboleć. -Nigdy nie byłaś do tego skrojona, Valerie. - próbowała go wtedy całować, ale palce miała sine, nawet dziwki w Wenus udawały sadomasochistyczne pożądanie lepiej. -Żałuję, że się w to wplątaliśmy. Przyjmij moje przeprosiny za zbrukanie twojego honoru i ciesz się wdowieństwem, utraconą niewinnością i nowymi kochankami, bo świętą nigdy nie byłaś i będziesz. - skłonił lekko głowę, przyjmując na usta jadowicie uprzejmy uśmiech. Oczy pozostały lodowate. Dziwka, dziwka, dziwka.
-No proszę. - odezwał się tylko, gdy malarz zaproponował jej portret. Posłał Valerie wymowne spojrzenie, podobno Francuzi są dobrymi kochankami. Bea na pewno byłaby zainteresowana. -Nie przeszkadzajcie sobie. - rzucił chłodno do Francuza, a potem skinął Valerie głową na pożegnanie, nie strzępiąc nawet języka na grzecznościowe formułki. Oddalił się pośpiesznie, zaciskając dłoń na lasce tak mocno, że palce aż posiniały.
Potworze.
Przyszedł do Wenus o kilka godzin wcześniej, niż zapisał w kalendarzu. Wybrał najdelikatniejszą blondynkę, jaka pracowała tego dnia. Jeszcze jej nie znał, przedstawił się uprzejmie, nakreślił reguły, zapewnił, że jest medykiem. A potem zrobił z jej plecami to, co chciałby zrobić z ciałem, twarzą i szyją Valerie Vanity.
Magia leczy każde rany, dziwki ceniły klientów-uzdrowicieli, rano była jak nowa.
/zt
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Clopin był zachwycony zimowym jarmarkiem - te kolory, tłumy, jedzenie! Nazajutrz musiał wracać do Paryża, ale dzisiaj będzie balował, jakby jutra nie było! Niósł w dłoniach dwa kubki z pysznym grzańcem i nie liczył, ile już wypił. Co prawda, trunki były tutaj drogie, ale miał swoje sposoby. Wyglądał dzisiaj jak prawdziwy Francuz - jego cera przybladła w zimie, półdługie krucze loki ukrył pod modnym beretem, a akcent miał jak rodowity Paryżanin. Kilka kufli dostał od zauroczonych nim pań, a teraz wypatrywał kolejnych ofiar.
Jasnowłosa dama i jej blond-towarzysz od razu przykuli jego uwagę. Zmrużył lekko oczy, rozpoznając mężczyznę. Zdawało mu się, że widział go kiedyś w Czarownicy? Albo w "najnudniej ubranych Europejskich lordach", w rankingu francuskiej Le Sorcerie!
Voila! - pomyślał, kierując się w ich stronę. Utkwił spojrzenie w drodze, niby to zaaferowany jarmarkiem i występującymi na scenie akrobatami, a potem...
...potknął się strategicznie i rozlał gorący grzaniec wprost na szatę Abraxasa!
-Merde! Monsieur, najmocniej przepraszam... mademoiselle, przepraszam, czy ja zepsułem wam le rendez-vous? - jęknął, spoglądając bezradnie to na Malfoya, to na Malfoyównę.
Wcisnął kufel w dłonie Astorii.
-To dla mademoiselle, la rekompensata! Czy to się spierze? Chłoszczyść zaradzi, le vrai? - dopytywał nerwowo, niby to mężczyznę, ale spojrzenie utkwił w damie, one lepiej znały się na takich sprawach. Gestykulował zamaszyście, na tyle zamaszyście, by spróbować sięgnąć do kieszeni panienki. One mają takie falbany, łatwiej je okradać.
-Proszę wybaczyć, taka ze mnie niezdara, le vrai... - jęknął, robiąc z siebie ofiarę całej sytuacji. -Trochę jestem oszołomiony, widzi pani, francuski wydział de la Cultur wysłał mnie tu po projekt pomnika Ministra Cronusa Malfoya, prowadzimy też zbiórkę pieniędzy... ach, miałem je dzisiaj zbierać, ale zrobiłem takie fatalne wrażenie, czy ten projekt jest spisany na porażkę?! Le Paris zasługuje na pomnik najdostojniejszego czarodzieja we Francji, nieprawdaż?! - przemawiał z zafrapowaną pasją, czekając aż Astoria postąpi krok bliżej. Powinna mieć pieniądze w torebeczce, no dalej...
Jasnowłosa dama i jej blond-towarzysz od razu przykuli jego uwagę. Zmrużył lekko oczy, rozpoznając mężczyznę. Zdawało mu się, że widział go kiedyś w Czarownicy? Albo w "najnudniej ubranych Europejskich lordach", w rankingu francuskiej Le Sorcerie!
Voila! - pomyślał, kierując się w ich stronę. Utkwił spojrzenie w drodze, niby to zaaferowany jarmarkiem i występującymi na scenie akrobatami, a potem...
...potknął się strategicznie i rozlał gorący grzaniec wprost na szatę Abraxasa!
-Merde! Monsieur, najmocniej przepraszam... mademoiselle, przepraszam, czy ja zepsułem wam le rendez-vous? - jęknął, spoglądając bezradnie to na Malfoya, to na Malfoyównę.
Wcisnął kufel w dłonie Astorii.
-To dla mademoiselle, la rekompensata! Czy to się spierze? Chłoszczyść zaradzi, le vrai? - dopytywał nerwowo, niby to mężczyznę, ale spojrzenie utkwił w damie, one lepiej znały się na takich sprawach. Gestykulował zamaszyście, na tyle zamaszyście, by spróbować sięgnąć do kieszeni panienki. One mają takie falbany, łatwiej je okradać.
-Proszę wybaczyć, taka ze mnie niezdara, le vrai... - jęknął, robiąc z siebie ofiarę całej sytuacji. -Trochę jestem oszołomiony, widzi pani, francuski wydział de la Cultur wysłał mnie tu po projekt pomnika Ministra Cronusa Malfoya, prowadzimy też zbiórkę pieniędzy... ach, miałem je dzisiaj zbierać, ale zrobiłem takie fatalne wrażenie, czy ten projekt jest spisany na porażkę?! Le Paris zasługuje na pomnik najdostojniejszego czarodzieja we Francji, nieprawdaż?! - przemawiał z zafrapowaną pasją, czekając aż Astoria postąpi krok bliżej. Powinna mieć pieniądze w torebeczce, no dalej...
I show not your face but your heart's desire
Magia nie zadziałała, doskonale o tym wiedział. Poczuł pustkę, emocje dziewczyny pozostały nieprzeniknioną zagadką. Mniej doświadczeni legilimenci mylili to czasem ze spokojem, ale Corneliusa było trudniej zwieść. Nabrał wprawy w obserwowaniu ludzi, jej nieco rozbiegane spojrzenie zdradzało, że czuła się tu obco (wyglądała obco), wiedział, że u tak młodziutkiej osoby poczułby coś. Rozluźnił uścisk palców na różdżce, nie zamierzając na razie próbować kolejny raz - legilimencja męczyła, a chciał pozostać skupiony na jarmarku.
Na przykład teraz, gdy oglądała się na niego przez ramię, dostrzegł kątem oka, że ktoś jeszcze się na niego patrzy. Zerknął w tamtą stronę. Tym razem napotkane spojrzenie było zupełnie inne, niż spłoszony wzrok brunetki. Rudowłosa panna, ubrana w postrzępioną sukienkę, spoglądała na Corneliusa bezpośrednio i zaczepnie. Uśmiechnęła się - musiał przyznać, że miała śliczny uśmiech i zgrabne nogi - a potem sugestywnie i wulgarnie puściła mu perskie oczko.
Oderwał od niej wzrok, zgorszony. Miał narzeczoną, a jeśli ulegał podobnym pokusom, to w Wenus. Brzydziłby się panny z ulicy, brudnej, może chorej. Nie powinno ich być tutaj, w patriotycznym miejscu. Port jest duży, niech idą gdzie indziej.
Wtem - gdy spoglądał na nieznajomą brunetkę, ubraną czysto acz ubogo, o twarzy młodej i urodziwej pomimo egzotycznego wdzięku - uderzyło go pewne podejrzenie.
-Stąd, z Anglii. Nie wyglądasz na Angielkę. - odpowiedział mechanicznie, choć jego myśli błądziły gdzie indziej. Zacisnął usta w wąską kreskę. -Interesuje mnie to, bo między innymi ja odpowiadam za bezpieczeństwo na jarmarku. A ty - co tu robisz? - wlepił w nią przenikliwe spojrzenie. Pamiętał, jak się mu przyglądała. Brakowało jej wdzięku i obycia tamtej, ale...
-Nie jestem zainteresowany. - wycedził. -Nikt tu nie jest. To miejsce dla proządnych obywateli. - dodał, Cornelius Sallow, strażnik burżujskiem moralności. -Pożarłaś się z koleżanką? - zapytał, lekkim ruchem głowy wskazując w stronę rudej ladacznicy. Może o teren? Tamta wydawała się trochę starsza i bardziej doświadczona. -Tak czy siak, powiedz jej, że nie ma tu miejsca dla żadnej z was. Ulica Zapomnianych Córek, tam możecie... zarabiać. - wygiął lekko wargi. Tam znajdował pierwsze ofiary legilimencji, gdy już nabrał wprawy na mugolach i szukał ambitniejszych celów.
Może gdyby udało mu się wyczuć emocje nieznajomej teraz, nie uznałby jej za dziwkę - ale zdany na własne obserwacje i przypadkową korelację z rudą dziewczyną, wyciągnął własne wnioski.
Na przykład teraz, gdy oglądała się na niego przez ramię, dostrzegł kątem oka, że ktoś jeszcze się na niego patrzy. Zerknął w tamtą stronę. Tym razem napotkane spojrzenie było zupełnie inne, niż spłoszony wzrok brunetki. Rudowłosa panna, ubrana w postrzępioną sukienkę, spoglądała na Corneliusa bezpośrednio i zaczepnie. Uśmiechnęła się - musiał przyznać, że miała śliczny uśmiech i zgrabne nogi - a potem sugestywnie i wulgarnie puściła mu perskie oczko.
Oderwał od niej wzrok, zgorszony. Miał narzeczoną, a jeśli ulegał podobnym pokusom, to w Wenus. Brzydziłby się panny z ulicy, brudnej, może chorej. Nie powinno ich być tutaj, w patriotycznym miejscu. Port jest duży, niech idą gdzie indziej.
Wtem - gdy spoglądał na nieznajomą brunetkę, ubraną czysto acz ubogo, o twarzy młodej i urodziwej pomimo egzotycznego wdzięku - uderzyło go pewne podejrzenie.
-Stąd, z Anglii. Nie wyglądasz na Angielkę. - odpowiedział mechanicznie, choć jego myśli błądziły gdzie indziej. Zacisnął usta w wąską kreskę. -Interesuje mnie to, bo między innymi ja odpowiadam za bezpieczeństwo na jarmarku. A ty - co tu robisz? - wlepił w nią przenikliwe spojrzenie. Pamiętał, jak się mu przyglądała. Brakowało jej wdzięku i obycia tamtej, ale...
-Nie jestem zainteresowany. - wycedził. -Nikt tu nie jest. To miejsce dla proządnych obywateli. - dodał, Cornelius Sallow, strażnik burżujskiem moralności. -Pożarłaś się z koleżanką? - zapytał, lekkim ruchem głowy wskazując w stronę rudej ladacznicy. Może o teren? Tamta wydawała się trochę starsza i bardziej doświadczona. -Tak czy siak, powiedz jej, że nie ma tu miejsca dla żadnej z was. Ulica Zapomnianych Córek, tam możecie... zarabiać. - wygiął lekko wargi. Tam znajdował pierwsze ofiary legilimencji, gdy już nabrał wprawy na mugolach i szukał ambitniejszych celów.
Może gdyby udało mu się wyczuć emocje nieznajomej teraz, nie uznałby jej za dziwkę - ale zdany na własne obserwacje i przypadkową korelację z rudą dziewczyną, wyciągnął własne wnioski.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pułapki czyhały niemalże wszędzie.
Potknąć można było się o drobną nierówność stworzoną z ludzkich wyobrażeń, upaść na korzeniach wijących się dzięki plotkom i niepewnościom. Lestrange wydawało się, że zagrożenia życia w miejscu, które znała przecież tak dobrze, nigdy nie były tak wyraźne. Nazwisko wynosiło ich na piedestał, lśniło dostojnie wśród innych zbiorowisk liter wpisanych w skorowidz, a pozycja pana ojca była niczym błysk reflektorów – za wszystkimi korzyściami czaiła się jednak niepewność.
Nie przypuszczała, że pułapką może być coś tak oczywistego i żałośnie codziennego.
Gwar na jarmarku niósł się po okolicy, raz po raz przerywany śmiechami dzieci kręcących się po okolicy; wzrok Astorii wędrował jedynie w kierunku znajomych blond pasm, które wciąż lawirowały nieopodal stoiska z ozdobami. Zatrzymał się tam na dłużej, a bezgłośne westchnienie opuściło usta kobiety.
Była zmęczona. Zmęczona wieczną niepewnością i obawą o to, co powinno być przecież pewne.
Ale w realiach, w jakich przyszło im żyć nic już nie było pewne; incydent z jakimś obcokrajowcem był tego dobitnym przykładem.
Nie wydała z siebie dźwięku głośniejszego od krótkiego pomruku dezaprobaty, kiedy ciepły napój wylądował na grubym materiale płaszcza jej brata. Charakterystyczna woń grzańca uderzyła w nozdrza, oczy rozszerzyły się znacznie, lokalizując swoją uwagę w sprawcy całego zajścia.
Winowajca zachowywał się głośno; głośno przepraszał, głośno gestykulował – a ona zdała sobie sprawę, że całkowicie nie ma do tego cierpliwości. Wsunięty w jej dłoń kufel prędko odnalazł nowego właściciela - Abraxasa.
– Niechże pan uważa, cóż pan robi – rzuciła chłodno, choć wciąż głosem niepozbawionym opanowania; opanowanie zapewne było jednak czymś, czego momentalnie zabrakło Abraxasowi.
Młodsze z dzieci ministra znów spoglądnęło w kierunku stoiska, zaraz potem krótkim ruchem dłoni przywołując do siebie blondwłosego chłopca.
– Można komuś zrobić krzywdę, przecież to jest gorące – dodała krótko, nim młody panicz Malfoy znalazł się u jej boku – Abraxasie, ufam że poradzisz sobie z tym...kłopotem – krótkie spojrzenie posłane w kierunku brata mówiło wiele, wystarczająco.
Imię ich ojca padło z ust mężczyzny, który wciąż – zamiast zająć się nieszczęsnym Chłoszczyść, lub po prostu odejść – bełkotał.
– Panowie wybaczą – rzuciła krótko, choć uwagę skupiała głównie na bracie; gdzieś w środku zastanawiało ją, jak Abraxas zamierza potraktować niezdarnego mężczyznę, ale jakakolwiek reakcja by to nie była, nie zamierzała zostawać tu dłużej niż to konieczne. I obarczać syna słuchaniem takowej rozmowy – Robi się mroźnie, na nas już pora – wraz z krótkim ruchem musnęła chłodnymi ustami równie zimny policzek brata, nie zerkając już nawet w kierunku trajkoczącego Francuza.
Otuliwszy ramieniem sylwetkę chłopca zostawiła za sobą odgłos obcasów zderzających się z oblodzoną powierzchnią chodnika.
zt
Potknąć można było się o drobną nierówność stworzoną z ludzkich wyobrażeń, upaść na korzeniach wijących się dzięki plotkom i niepewnościom. Lestrange wydawało się, że zagrożenia życia w miejscu, które znała przecież tak dobrze, nigdy nie były tak wyraźne. Nazwisko wynosiło ich na piedestał, lśniło dostojnie wśród innych zbiorowisk liter wpisanych w skorowidz, a pozycja pana ojca była niczym błysk reflektorów – za wszystkimi korzyściami czaiła się jednak niepewność.
Nie przypuszczała, że pułapką może być coś tak oczywistego i żałośnie codziennego.
Gwar na jarmarku niósł się po okolicy, raz po raz przerywany śmiechami dzieci kręcących się po okolicy; wzrok Astorii wędrował jedynie w kierunku znajomych blond pasm, które wciąż lawirowały nieopodal stoiska z ozdobami. Zatrzymał się tam na dłużej, a bezgłośne westchnienie opuściło usta kobiety.
Była zmęczona. Zmęczona wieczną niepewnością i obawą o to, co powinno być przecież pewne.
Ale w realiach, w jakich przyszło im żyć nic już nie było pewne; incydent z jakimś obcokrajowcem był tego dobitnym przykładem.
Nie wydała z siebie dźwięku głośniejszego od krótkiego pomruku dezaprobaty, kiedy ciepły napój wylądował na grubym materiale płaszcza jej brata. Charakterystyczna woń grzańca uderzyła w nozdrza, oczy rozszerzyły się znacznie, lokalizując swoją uwagę w sprawcy całego zajścia.
Winowajca zachowywał się głośno; głośno przepraszał, głośno gestykulował – a ona zdała sobie sprawę, że całkowicie nie ma do tego cierpliwości. Wsunięty w jej dłoń kufel prędko odnalazł nowego właściciela - Abraxasa.
– Niechże pan uważa, cóż pan robi – rzuciła chłodno, choć wciąż głosem niepozbawionym opanowania; opanowanie zapewne było jednak czymś, czego momentalnie zabrakło Abraxasowi.
Młodsze z dzieci ministra znów spoglądnęło w kierunku stoiska, zaraz potem krótkim ruchem dłoni przywołując do siebie blondwłosego chłopca.
– Można komuś zrobić krzywdę, przecież to jest gorące – dodała krótko, nim młody panicz Malfoy znalazł się u jej boku – Abraxasie, ufam że poradzisz sobie z tym...kłopotem – krótkie spojrzenie posłane w kierunku brata mówiło wiele, wystarczająco.
Imię ich ojca padło z ust mężczyzny, który wciąż – zamiast zająć się nieszczęsnym Chłoszczyść, lub po prostu odejść – bełkotał.
– Panowie wybaczą – rzuciła krótko, choć uwagę skupiała głównie na bracie; gdzieś w środku zastanawiało ją, jak Abraxas zamierza potraktować niezdarnego mężczyznę, ale jakakolwiek reakcja by to nie była, nie zamierzała zostawać tu dłużej niż to konieczne. I obarczać syna słuchaniem takowej rozmowy – Robi się mroźnie, na nas już pora – wraz z krótkim ruchem musnęła chłodnymi ustami równie zimny policzek brata, nie zerkając już nawet w kierunku trajkoczącego Francuza.
Otuliwszy ramieniem sylwetkę chłopca zostawiła za sobą odgłos obcasów zderzających się z oblodzoną powierzchnią chodnika.
zt
Zauważyła, że mężczyzna przez moment spoglądał gdzieś w bok. Powiodła wzrokiem w tamtym kierunku, ale przez tłok, nie wiedziała, co przyciągnęło jego uwagę. Z drugiej strony nawet jej to nie interesowało, a jedynie cień nadziei zapłonął na chwilę, że może dzięki temu odczepi się od niej i zajmie czymś innym. Lubiła rozmawiać z ludźmi, gdy ci nieświadomi z kim mają do czynienia zaczepiali dla paru zdań. Towarzystwo wywoływało uśmiech na jej ustach... ale dziś wszystko było inaczej, nawet jeśli i tak podświadomie szukała tego. Przyjrzała się ponownie męskiej twarzy, gdy tylko uwaga nieznajomego powróciła do niej. Chciała przez to przebrnąć, najbardziej bezkonfliktowo, jak tylko się dało, jednak to, co miała usłyszeć za moment, musiało zmienić nastawienie. Wyciągnąć na wierzch irytację i urazę, jakich nie dało się ukryć.
- Urodziłam się w Anglii, więc to nieuprzejme.- odparła po chwili zawahania i nie kłamała. Przywykła do tego, jak szybko była oceniana i jak przeważnie nietrafione stawały się wysnuwane wnioski.- Kim pan jest? – nie wyglądał jak jeden z funkcjonariuszy, tamci nie zaczepiali przypadkowych dziewczyn w tłumie, jak już to przyglądali się z dystansu. Przynajmniej tak zauważyła, odkąd zjawiła się tutaj i nie wnikała, co mogli robić, gdy znikali innym z oczu. Rozchyliła pełne usta, chcąc już odpowiedzieć, tym razem nakłamać, co do swojej obecności na jarmarku. Zarzut, jaki padł, skutecznie ją uciszył. Porządnych obywateli? Zmarszczyła lekko brwi, słysząc zaraz o kłótni z koleżanką.- Jakiej? Którą... – umilkła, skołowana tym, co miało miejsce. Dopiero wspomnienie ulicy i zarobku, sprawiło, że pobladła wyraźnie. Przywykła do tego, jak traktowali ją inni, że w oczach wielu była nikim i nikt nie przejmował się kimś takim jak ona. Przez dwa lata poczuła wielokrotnie na własnej skórze, jak okropny jest świat, a blizny były tego najlepszym dowodem. Znała biedę, nie raz głodowała, ale nigdy... Nigdy nie sprzedała własnego ciała. Chociaż padały takie propozycje od pijanych mężczyzn, kusili dobrą zapłatą i ułudną przyjemnością, nie zrobiła tego. Resztki godności, jakie jej pozostały sprawiały, że wolała wrócić do zatęchłego, ale ciepłego kąta bez niczego. Przywitać się raz jeszcze z najbardziej nędznym stanem w jaki można było wpaść i zapomnieć, że w normalnych warunkach, potrzebowała jedzenia, by funkcjonować. Mimo to właśnie teraz została wzięta za dziwkę. Nie miała najwyższej samooceny, poczucie wartości uleciało, gdy nawet w oczach męża nie miała jej zbyt dużej. A jednak to zabolało teraz bardziej, szarpnęło za coś wewnątrz, bo czy naprawdę ludzie tak ją widzieli?
- Nie jestem prostytutką.- wycedziła, kuląc nieco ramiona, gdy dyskomfort wyszedł na pierwszy plan.- A gdybym była, wolałabym zdychać z głodu tygodniami, niż zaczepiać kogoś twojego pokroju.- dodała z grymasem, cofając się o krok od mężczyzny. Nie próbowała być już uprzejma, nie miała powodu, kiedy właśnie została tak potraktowana.- Jesteś przedstawicielem tych porządnych obywateli? – napomknęła jeszcze, kiedy wróciły do niej jego słowa.- Kiepsko to świadczy o wszystkich na około, którzy też się nimi czują.- dodała burkliwie.
- Urodziłam się w Anglii, więc to nieuprzejme.- odparła po chwili zawahania i nie kłamała. Przywykła do tego, jak szybko była oceniana i jak przeważnie nietrafione stawały się wysnuwane wnioski.- Kim pan jest? – nie wyglądał jak jeden z funkcjonariuszy, tamci nie zaczepiali przypadkowych dziewczyn w tłumie, jak już to przyglądali się z dystansu. Przynajmniej tak zauważyła, odkąd zjawiła się tutaj i nie wnikała, co mogli robić, gdy znikali innym z oczu. Rozchyliła pełne usta, chcąc już odpowiedzieć, tym razem nakłamać, co do swojej obecności na jarmarku. Zarzut, jaki padł, skutecznie ją uciszył. Porządnych obywateli? Zmarszczyła lekko brwi, słysząc zaraz o kłótni z koleżanką.- Jakiej? Którą... – umilkła, skołowana tym, co miało miejsce. Dopiero wspomnienie ulicy i zarobku, sprawiło, że pobladła wyraźnie. Przywykła do tego, jak traktowali ją inni, że w oczach wielu była nikim i nikt nie przejmował się kimś takim jak ona. Przez dwa lata poczuła wielokrotnie na własnej skórze, jak okropny jest świat, a blizny były tego najlepszym dowodem. Znała biedę, nie raz głodowała, ale nigdy... Nigdy nie sprzedała własnego ciała. Chociaż padały takie propozycje od pijanych mężczyzn, kusili dobrą zapłatą i ułudną przyjemnością, nie zrobiła tego. Resztki godności, jakie jej pozostały sprawiały, że wolała wrócić do zatęchłego, ale ciepłego kąta bez niczego. Przywitać się raz jeszcze z najbardziej nędznym stanem w jaki można było wpaść i zapomnieć, że w normalnych warunkach, potrzebowała jedzenia, by funkcjonować. Mimo to właśnie teraz została wzięta za dziwkę. Nie miała najwyższej samooceny, poczucie wartości uleciało, gdy nawet w oczach męża nie miała jej zbyt dużej. A jednak to zabolało teraz bardziej, szarpnęło za coś wewnątrz, bo czy naprawdę ludzie tak ją widzieli?
- Nie jestem prostytutką.- wycedziła, kuląc nieco ramiona, gdy dyskomfort wyszedł na pierwszy plan.- A gdybym była, wolałabym zdychać z głodu tygodniami, niż zaczepiać kogoś twojego pokroju.- dodała z grymasem, cofając się o krok od mężczyzny. Nie próbowała być już uprzejma, nie miała powodu, kiedy właśnie została tak potraktowana.- Jesteś przedstawicielem tych porządnych obywateli? – napomknęła jeszcze, kiedy wróciły do niej jego słowa.- Kiepsko to świadczy o wszystkich na około, którzy też się nimi czują.- dodała burkliwie.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
-Kim jesteś? Skąd zatem są twoi rodzice? - zapytał, doskonale świadom swojej nieuprzejmości. Nigdy nie odważyłby się rozmawiać w ten sposób z kimś o pozycji równej sobie, z kimś czyjej pomocy potrzebował. To była jednak tylko dziewczyna, młodziutka i trochę wystraszona. -To był inny język? Ten, w którym próbowałaś się odezwać? - przechylił lekko głowę, przypominając sobie pośpieszną sylabę, jaką go powitała. Najpierw myślał, że to tylko przejęzyczenie, ale akcent brzmiał jakoś obco. Równie obco, jak jej uroda.
Wzruszył lekko ramionami, nie odpowiadając na jej pytanie. Utkwił w niej wyczekujące spojrzenie, jasno dając do zrozumienia, że najpierw powinna przedstawić się ona. Osoba interesująca się polityką w kraju rozpoznałaby zresztą jego twarz z artykułów w "Walczącym Magu", noworocznego przemówienia, innej z wielu licznych okazji, przy których pojawiał się publicznie. Najwyraźniej młodociane prostytutki cechowały się ignorancją, ale czy powinno go to dziwić?
-Tą. - odpowiedział ostro, wskazując głową w stronę rudowłosej. Dziewczyna dostrzegła jego spojrzenie i wzrok Eve - jej uśmiech zbladł, zmrużyła ze złością oczy. Spiorunowała Eve wzrokiem, wykrzywiając lekko usta i mierząc Cygankę spojrzeniem od góry do dołu, a potem zarzuciła spódnicą i wycofała się w jedną z bocznych uliczek.
-Spokojnie, nie jestem policjantem. - zapewnił, choć fałszywie. Był kimś groźniejszym, kimś, komu naprawdę leżało na sercu dobro tego jarmarku. Żadna prostytutka się nie przyzna - nie, gdy nabrała podejrzeń. Nikt nie zgarnie ich z Ulicy Zagubionych Córek za kupczenie własnym ciałem, ale na jarmarku kręciło się na tyle policji, by mogły czuć się zagubione.
-Ale niektórzy odwiedzają was regularnie. Na przykład on. - uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem, spoglądając w stronę na oko pięćdziesięcioletniego, postawnego mężczyzny w mundurze. Kojarzył jego twarz - nie z Ministerstwa, ten typ nigdy nie zaszedł daleko, w tym wieku wciąż patrolował ulice. Ze wspomnień dziwek, na których jeszcze piętnaście lat temu ćwiczył legilimencję. Najpierw mugole, potem bezdomni i prostytutki. Dopiero gdy doszedł do wprawy, sięgnął po ciekawsze cele.
-Nie zdechniesz z głodu, takiej ładnej dziewczynie ktoś na pewno kupi grzaniec. - odezwał się z lekką kpiną, a wyraz twarzy nie odzwierciedlał w żaden sposób zawoalowanego komplementu. Była młoda i zgrabna, obiektywnie śliczna, ale nigdy nie podobał mu się taki typ urody. Wolał blondynki lub porcelanową skórę Deirdre.
-Jestem z Ministerstwa Magii, dziewczyno. Jedno słowo, a aresztuję cię za zakłócanie porządku publicznego i kupczenie ciałem w miejscu publicznym, policja ma tendencję do wierzenia moim zeznaniom. Dlatego waż na słowa i lepiej mów mi na pan. - prychnął, gdy zaczęła dopytywać. Oczy iskrzyły, na ustach błąkał się lekki uśmieszek. Najwyraźniej dobrze się bawił.
Wzruszył lekko ramionami, nie odpowiadając na jej pytanie. Utkwił w niej wyczekujące spojrzenie, jasno dając do zrozumienia, że najpierw powinna przedstawić się ona. Osoba interesująca się polityką w kraju rozpoznałaby zresztą jego twarz z artykułów w "Walczącym Magu", noworocznego przemówienia, innej z wielu licznych okazji, przy których pojawiał się publicznie. Najwyraźniej młodociane prostytutki cechowały się ignorancją, ale czy powinno go to dziwić?
-Tą. - odpowiedział ostro, wskazując głową w stronę rudowłosej. Dziewczyna dostrzegła jego spojrzenie i wzrok Eve - jej uśmiech zbladł, zmrużyła ze złością oczy. Spiorunowała Eve wzrokiem, wykrzywiając lekko usta i mierząc Cygankę spojrzeniem od góry do dołu, a potem zarzuciła spódnicą i wycofała się w jedną z bocznych uliczek.
-Spokojnie, nie jestem policjantem. - zapewnił, choć fałszywie. Był kimś groźniejszym, kimś, komu naprawdę leżało na sercu dobro tego jarmarku. Żadna prostytutka się nie przyzna - nie, gdy nabrała podejrzeń. Nikt nie zgarnie ich z Ulicy Zagubionych Córek za kupczenie własnym ciałem, ale na jarmarku kręciło się na tyle policji, by mogły czuć się zagubione.
-Ale niektórzy odwiedzają was regularnie. Na przykład on. - uśmiechnął się z lekkim rozbawieniem, spoglądając w stronę na oko pięćdziesięcioletniego, postawnego mężczyzny w mundurze. Kojarzył jego twarz - nie z Ministerstwa, ten typ nigdy nie zaszedł daleko, w tym wieku wciąż patrolował ulice. Ze wspomnień dziwek, na których jeszcze piętnaście lat temu ćwiczył legilimencję. Najpierw mugole, potem bezdomni i prostytutki. Dopiero gdy doszedł do wprawy, sięgnął po ciekawsze cele.
-Nie zdechniesz z głodu, takiej ładnej dziewczynie ktoś na pewno kupi grzaniec. - odezwał się z lekką kpiną, a wyraz twarzy nie odzwierciedlał w żaden sposób zawoalowanego komplementu. Była młoda i zgrabna, obiektywnie śliczna, ale nigdy nie podobał mu się taki typ urody. Wolał blondynki lub porcelanową skórę Deirdre.
-Jestem z Ministerstwa Magii, dziewczyno. Jedno słowo, a aresztuję cię za zakłócanie porządku publicznego i kupczenie ciałem w miejscu publicznym, policja ma tendencję do wierzenia moim zeznaniom. Dlatego waż na słowa i lepiej mów mi na pan. - prychnął, gdy zaczęła dopytywać. Oczy iskrzyły, na ustach błąkał się lekki uśmieszek. Najwyraźniej dobrze się bawił.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Musiała uważać, wiedziała o tym dobrze. Ta rozmowa przestawała być przypadkową wymianą zdań między dwójką nieznajomych, a stawała się czymś, co śmierdziało wypytywaniem... przesłuchaniem. Kalkulowała szybko, analizowała na bieżąco, by maksymalnie panować nad sytuacją. Przytłaczające emocje zeszły na dalszy tor, ważniejsze było to w co najwyraźniej się pakowała teraz.
- Mój tata jest Anglikiem, ale mama nie jest Angielką. A przynajmniej byli...- urwała, by pociągnąć lekko nosem, spuszczając odrobinę głowę i wbijając wzrok w ziemię. Nie zapierała się, że oboje byli anglikami, jej wygląd za mocno temu przeczył i miała tego świadomość. Kim jesteś? Pytanie nadal pozostawało bez odpowiedzi, a ona zawahała się przez moment. Trzy nazwiska, tylko które było teraz bezpieczne? Doe zbyt mocno wiązało ją z mężem, szwagrem i szwagierką. Vause było neutralne, nikogo nieinteresujące. Zostawało jeszcze Mulciber, przywłaszczone pod wpływem chwili i bez świadomości konsekwencji. Unosząc spojrzenie na mężczyznę, była pewna, że musiała przedstawić się pierwsza, jeśli chciała cokolwiek wiedzieć o nim, a tym samym, jak szybko powinna uciekać. Zawahała się raz jeszcze.
- Nazywam się Eveline Mulciber.- odparła w końcu, a ciemne tęczówki nieustępliwie wpatrywały się w rozmówcę. Ryzykowała, nawet bardziej niż miała świadomość, ale słowa już padły. Kłopoty mogły dosięgnąć tylko i wyłącznie ją, to mimo wszystko było bezpieczne. Pokiwała powoli głową, kiedy padło pytanie o język.- Tak, bułgarski...- odpowiedziała bez zająknięcia. Nie znała tego języka, strzeliła na ślepo, gdy z niezrozumiałego powodu, było to pierwsze, co przyszło jej na myśl.- Moja mama stamtąd pochodziła, często rozmawialiśmy tak w domu i czasami się zapominam.- wyjaśniła z delikatnym wzruszeniem ramion.
Odwróciła głowę w kierunku, który został jej wskazany. Zawiesiła spojrzenie na rudowłosej dziewczynie, nie pozostając bierna i również mierząc ją wzrokiem, ale nie podszytym podobnymi emocjami. Nie była jej konkurencją, a wręcz ucieszyłaby się, gdyby prostytutka zabrała tego dziwaka od niej. Nie zrobiła tego, tylko wycofała się. Z trudem powstrzymała się przed przewróceniem oczami.
- Nie znam jej, nie sprzedaję się jak Ona.- nie miał prawa brać jej za dziwkę, czuła się urażona, ale dusiła to w sobie. Wolała grać biedną, przestraszoną dziewczynę, póki nie miała pojęcia, kim ten człowiek jest tak naprawdę. Zmarszczyła lekko nos, usta wygięły się w grymasie rozdrażnienia.- Nie mnie.- dodała burkliwie. Mężczyzna, którego wskazał był jej całkowicie obcy... na szczęście.- Proponujesz? – spytała na wzmiankę o grzańcu. Skrawki dumy nakazywały odmówić w razie czego, ale wiedziała, że dumą się nie naje i nie napije. Organizm potrzebował czegoś, by działać w miarę, a ona coraz mocniej czuła się przemarznięta i zmęczona tym dniem. Fizycznie była słaba, może słabsza niż kiedyś. Wypuściła powoli powietrze z płuc, patrząc na delikatny obłoczek, który uniósł się, gdy ciepły oddech zetknął się z mroźnym powietrzem. Zaraz chłód przybrał na sile, stał się ostrzejszy, kiedy w powietrzu zawisły słowa nieznajomego.
Wpatrywała się w niego zaskoczona, cień strachu i niepewności rozlały się po ciele. Unikała takich, jak On. Tacy ludzie to tylko kłopoty, a ich miała już dość.
- Nie sprzedaje się, to kłamstwo.- wyrzuciła z siebie, zanim zrozumiała własną naiwność. Przecież to nie miało żadnego znaczenia. Spuściła wzrok raz jeszcze.- Przepraszam.- szepnęła, obejmując się ramionami. Nie było jej przykro, ale jeśli mówił prawdę, nie mogła ryzykować kłóceniem się z kimś jego pokroju na jarmarku.- Nie chciałam pana urazić.- jakby to jego obrażano, sugerując najstarszy zawód świata.- Ja... pójdę już.- cofnęła się o krok i dwa kolejne, chciała zniknąć mu z oczu.
- Mój tata jest Anglikiem, ale mama nie jest Angielką. A przynajmniej byli...- urwała, by pociągnąć lekko nosem, spuszczając odrobinę głowę i wbijając wzrok w ziemię. Nie zapierała się, że oboje byli anglikami, jej wygląd za mocno temu przeczył i miała tego świadomość. Kim jesteś? Pytanie nadal pozostawało bez odpowiedzi, a ona zawahała się przez moment. Trzy nazwiska, tylko które było teraz bezpieczne? Doe zbyt mocno wiązało ją z mężem, szwagrem i szwagierką. Vause było neutralne, nikogo nieinteresujące. Zostawało jeszcze Mulciber, przywłaszczone pod wpływem chwili i bez świadomości konsekwencji. Unosząc spojrzenie na mężczyznę, była pewna, że musiała przedstawić się pierwsza, jeśli chciała cokolwiek wiedzieć o nim, a tym samym, jak szybko powinna uciekać. Zawahała się raz jeszcze.
- Nazywam się Eveline Mulciber.- odparła w końcu, a ciemne tęczówki nieustępliwie wpatrywały się w rozmówcę. Ryzykowała, nawet bardziej niż miała świadomość, ale słowa już padły. Kłopoty mogły dosięgnąć tylko i wyłącznie ją, to mimo wszystko było bezpieczne. Pokiwała powoli głową, kiedy padło pytanie o język.- Tak, bułgarski...- odpowiedziała bez zająknięcia. Nie znała tego języka, strzeliła na ślepo, gdy z niezrozumiałego powodu, było to pierwsze, co przyszło jej na myśl.- Moja mama stamtąd pochodziła, często rozmawialiśmy tak w domu i czasami się zapominam.- wyjaśniła z delikatnym wzruszeniem ramion.
Odwróciła głowę w kierunku, który został jej wskazany. Zawiesiła spojrzenie na rudowłosej dziewczynie, nie pozostając bierna i również mierząc ją wzrokiem, ale nie podszytym podobnymi emocjami. Nie była jej konkurencją, a wręcz ucieszyłaby się, gdyby prostytutka zabrała tego dziwaka od niej. Nie zrobiła tego, tylko wycofała się. Z trudem powstrzymała się przed przewróceniem oczami.
- Nie znam jej, nie sprzedaję się jak Ona.- nie miał prawa brać jej za dziwkę, czuła się urażona, ale dusiła to w sobie. Wolała grać biedną, przestraszoną dziewczynę, póki nie miała pojęcia, kim ten człowiek jest tak naprawdę. Zmarszczyła lekko nos, usta wygięły się w grymasie rozdrażnienia.- Nie mnie.- dodała burkliwie. Mężczyzna, którego wskazał był jej całkowicie obcy... na szczęście.- Proponujesz? – spytała na wzmiankę o grzańcu. Skrawki dumy nakazywały odmówić w razie czego, ale wiedziała, że dumą się nie naje i nie napije. Organizm potrzebował czegoś, by działać w miarę, a ona coraz mocniej czuła się przemarznięta i zmęczona tym dniem. Fizycznie była słaba, może słabsza niż kiedyś. Wypuściła powoli powietrze z płuc, patrząc na delikatny obłoczek, który uniósł się, gdy ciepły oddech zetknął się z mroźnym powietrzem. Zaraz chłód przybrał na sile, stał się ostrzejszy, kiedy w powietrzu zawisły słowa nieznajomego.
Wpatrywała się w niego zaskoczona, cień strachu i niepewności rozlały się po ciele. Unikała takich, jak On. Tacy ludzie to tylko kłopoty, a ich miała już dość.
- Nie sprzedaje się, to kłamstwo.- wyrzuciła z siebie, zanim zrozumiała własną naiwność. Przecież to nie miało żadnego znaczenia. Spuściła wzrok raz jeszcze.- Przepraszam.- szepnęła, obejmując się ramionami. Nie było jej przykro, ale jeśli mówił prawdę, nie mogła ryzykować kłóceniem się z kimś jego pokroju na jarmarku.- Nie chciałam pana urazić.- jakby to jego obrażano, sugerując najstarszy zawód świata.- Ja... pójdę już.- cofnęła się o krok i dwa kolejne, chciała zniknąć mu z oczu.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
-Jesteś sierotą? - domyślił się prędko, spojrzenie wbite w ziemię, czas przeszły, pociągnięcie noskiem. Nie zdążył sięgnąć po różdżkę i sprawdzić kłamstwa, byłoby to zresztą zbyt męczące przy każdej, równie trywialnej okazji. -Zginęli na wojnie? - dopytał odruchowo, nie tyle zainteresowany jej życiem, co wartością propagandową takiej historii. Nieustannie zbierał inspiracje do artykułów, rozmówców do wywiadów, biedne dzieci do pokazania na scenie podczas publicznych przemówień. Dzięki swojej pracy oraz legilimencyjnej pasji nauczył się podchodzić do ludzi jak do historii, nie jak do osób. Dziewczę, które trafiło na ulicę po tym, jak jej rodziców wyrżnęli rebelianci... jak tragicznie i romantycznie to brzmiało! Chyba czytał coś podobnego w mugolskich książkach w mieszkaniu Layli, ale do tej inspiracji nikomu się nie przyzna.
Cwany uśmiech spełzł z jego twarzy, gdy dziewczyna się przedstawiła. Mulciber - to nazwisko nie było nic nie znaczące, choć pobrzmiewały w nim cudzoziemskie sylaby. Sallow zacisnął usta w wąską kreskę, przypominając sobie o swoim koledze i o Mrocznym Znaku na jego przedramieniu. Czy właśnie wziął za prostytutkę jakąś... jego ubogą krewną? Chciał wierzyć, że bliska mu osoba byłaby lepiej ubrana i nie zachowywała tak niepewnie. Za późno, by sprawdzić kłamstwo, nie chciał też ryzykować bezpośrednim pytaniem w liście i ewentualnym gniewem Mulcibera. Może to nieporozumienie wypłynie przy odpowiedniej okazji, a może, zawstydzony, pogrzebie je raz na zawsze.
-Wybacz, Eveline. - przeprosił miękko, rysy twarzy złagodniały jak na zawołanie. Niczym społeczny kameleon, potrafił wzbudzać w sobie emocje na zawołanie, skrucha wyglądała na niemalże szczerą. -To pomyłka, widziałem cię niedaleko tej dziewczyny - zmyślił na poczekaniu, mogły się przecież minąć, a Eveline wyglądała na rozkojarzoną i nie musiała tego pamiętać -i wyciągnąłem niewłaściwe wnioski. Dopilnuję, by ją stąd eskortowano, by jej obecność nie niepokoiła obywateli ani nie rzucała podejrzeń na innych.
Czy proponował jej grzaniec? Prawdziwej bliskiej Ramseya - bez wahania, ale w jej prostej sukience i spłoszonej postawie wciąż coś mu nie grało. Miał na głowie kupno pierścionka zaręczynowego i zorganizowanie ślubu, nie chciał szastać nawet drobnymi kwotami.
-Wzywają mnie obowiązki, a młoda panna nie powinna pić sama publicznie. - odmówił uprzejmie, zasłaniając się reputacją i bezpieczeństwem dziewczyny.
-Oczywiście. - skłonił się lekko. -Miłego dnia, Eveline. - najwyraźniej przeprosiny zostały przyjęte, a ona sama była wolna.
W przeciwieństwie do rudowłosej. Cornelius udał się do znanego z widzenia policjanta i szepnął mu kilka słów. Kilka minut później, mundurowy wyprowadził dziewczynę z jarmarku, brutalnie ciągnąc ją za ramię, a Eve(line) mogła to zobaczyć jeśli zerknęła w ich stronę. Zmierzali w stronę portowych magazynów, gdzie policjant zabawi się z rudą za darmo - ale to już Corneliusa nie obchodziło. Dopił grzaniec, rad z dopełnionego obywatelskiego obowiązku i ruszył w swoją stronę.
/zt
Cwany uśmiech spełzł z jego twarzy, gdy dziewczyna się przedstawiła. Mulciber - to nazwisko nie było nic nie znaczące, choć pobrzmiewały w nim cudzoziemskie sylaby. Sallow zacisnął usta w wąską kreskę, przypominając sobie o swoim koledze i o Mrocznym Znaku na jego przedramieniu. Czy właśnie wziął za prostytutkę jakąś... jego ubogą krewną? Chciał wierzyć, że bliska mu osoba byłaby lepiej ubrana i nie zachowywała tak niepewnie. Za późno, by sprawdzić kłamstwo, nie chciał też ryzykować bezpośrednim pytaniem w liście i ewentualnym gniewem Mulcibera. Może to nieporozumienie wypłynie przy odpowiedniej okazji, a może, zawstydzony, pogrzebie je raz na zawsze.
-Wybacz, Eveline. - przeprosił miękko, rysy twarzy złagodniały jak na zawołanie. Niczym społeczny kameleon, potrafił wzbudzać w sobie emocje na zawołanie, skrucha wyglądała na niemalże szczerą. -To pomyłka, widziałem cię niedaleko tej dziewczyny - zmyślił na poczekaniu, mogły się przecież minąć, a Eveline wyglądała na rozkojarzoną i nie musiała tego pamiętać -i wyciągnąłem niewłaściwe wnioski. Dopilnuję, by ją stąd eskortowano, by jej obecność nie niepokoiła obywateli ani nie rzucała podejrzeń na innych.
Czy proponował jej grzaniec? Prawdziwej bliskiej Ramseya - bez wahania, ale w jej prostej sukience i spłoszonej postawie wciąż coś mu nie grało. Miał na głowie kupno pierścionka zaręczynowego i zorganizowanie ślubu, nie chciał szastać nawet drobnymi kwotami.
-Wzywają mnie obowiązki, a młoda panna nie powinna pić sama publicznie. - odmówił uprzejmie, zasłaniając się reputacją i bezpieczeństwem dziewczyny.
-Oczywiście. - skłonił się lekko. -Miłego dnia, Eveline. - najwyraźniej przeprosiny zostały przyjęte, a ona sama była wolna.
W przeciwieństwie do rudowłosej. Cornelius udał się do znanego z widzenia policjanta i szepnął mu kilka słów. Kilka minut później, mundurowy wyprowadził dziewczynę z jarmarku, brutalnie ciągnąc ją za ramię, a Eve(line) mogła to zobaczyć jeśli zerknęła w ich stronę. Zmierzali w stronę portowych magazynów, gdzie policjant zabawi się z rudą za darmo - ale to już Corneliusa nie obchodziło. Dopił grzaniec, rad z dopełnionego obywatelskiego obowiązku i ruszył w swoją stronę.
/zt
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Z trudem powstrzymała grymas, gdy dotarło do niej pytanie. Była, ale nie to ją poruszyło w tej chwili, a fakt, że mężczyznę jakkolwiek to zainteresowało. Kiedy była przypadkową dziewczyną o której nie wiedział nic, a gdyby miał świadomość, że stoi przed nim cyganka, która straciła rodzinę i prawie wszystko, co było jej drogie? Czy również wzbudziłaby ciekawość przykrą historią? Czy stała się wtedy całkowicie nieistotną jednostką z dna, marginesu społecznego? Milczała, przeciągnęła chwilę, zanim powoli pokiwała głową.- Jestem.- przytaknęła, wyrzucając z siebie to jedno słowo prawie bez emocji. Na kolejne pytanie już nie odpowiedziała zignorowała je całkowicie. Nie chciała robić z bliskich ofiar wojny, nie tak to było.
Obserwowała, jak po usłyszeniu imienia i nazwiska, mężczyzna poważnieje. Dlaczego? Czemu to nazwisko powodowało wyraźniejsze reakcje w osobach, które je słyszały. Tamta kobieta w Ministerstwie, dociekająca nagle czy na pewno tak się nazywała. Teraz On, wyglądający, jakby stało się coś, czego ona nie zauważała. Zaczynała być ciekawa mężczyzny, od którego pożyczyła nazwisko. Był kimś znaczącym? Nie wyglądał jakoś wyjątkowo, a jak jedna z wielu osób, które mogła mijać na ulicy codziennie, a które żyły na pewnym poziomie. Zdecydowanie lepszym niż ona sama.
Słysząc przeprosiny, zmarszczyła brwi, zdziwiona tym. Nie wzbudził tym zaufania, że naprawdę było mu przykro. Nie ufała osobą, które tak nagle zmieniały swoje nastawienie, to zawsze śmierdziało fałszem i przecież sama robiła tak wielokrotnie.
- Zdarza się.- odparła jedynie, kiedy wyjaśniał swoją pomyłkę. Może tak było, może nie. Wcześniej nie zauważyła nawet rudowłosej dziewczyny, będącej w tłumie najmniej interesującą osobą.- Nie wystarczy przegonić ją? – spytała, nie chciała jej bronić. Każdy musiał dbać o siebie, pilnować własnej skóry, by nie oberwać. Nauczyła się spuszczać wzrok, odwracać głowę, bo nie była kimś walecznym. Życie kopało ją zbyt często, by chciała się wychylać za kogoś.
Prychnęła pod nosem, kiedy wyłgał się w podobny sposób, ale nie odgryzła się w żaden sposób. Skoro przestał być drażliwy, nie chciała zaognić sytuacji na nowo.- Panu również.- odparła i odwróciła się już, by zaraz zniknąć mu z oczu. Tylko raz obejrzała się w kierunku rudowłosej prostytutki, zauważając, jak siłowała się z policjantem. Była jednak zbyt drobna, wobec postawnego mężczyzny. Współczuła jej, ale sama opuściła jarmark, nie chcąc więcej atrakcji. Rozmowa z nieznajomym wystarczyła, aby miała dość.
| zt
Obserwowała, jak po usłyszeniu imienia i nazwiska, mężczyzna poważnieje. Dlaczego? Czemu to nazwisko powodowało wyraźniejsze reakcje w osobach, które je słyszały. Tamta kobieta w Ministerstwie, dociekająca nagle czy na pewno tak się nazywała. Teraz On, wyglądający, jakby stało się coś, czego ona nie zauważała. Zaczynała być ciekawa mężczyzny, od którego pożyczyła nazwisko. Był kimś znaczącym? Nie wyglądał jakoś wyjątkowo, a jak jedna z wielu osób, które mogła mijać na ulicy codziennie, a które żyły na pewnym poziomie. Zdecydowanie lepszym niż ona sama.
Słysząc przeprosiny, zmarszczyła brwi, zdziwiona tym. Nie wzbudził tym zaufania, że naprawdę było mu przykro. Nie ufała osobą, które tak nagle zmieniały swoje nastawienie, to zawsze śmierdziało fałszem i przecież sama robiła tak wielokrotnie.
- Zdarza się.- odparła jedynie, kiedy wyjaśniał swoją pomyłkę. Może tak było, może nie. Wcześniej nie zauważyła nawet rudowłosej dziewczyny, będącej w tłumie najmniej interesującą osobą.- Nie wystarczy przegonić ją? – spytała, nie chciała jej bronić. Każdy musiał dbać o siebie, pilnować własnej skóry, by nie oberwać. Nauczyła się spuszczać wzrok, odwracać głowę, bo nie była kimś walecznym. Życie kopało ją zbyt często, by chciała się wychylać za kogoś.
Prychnęła pod nosem, kiedy wyłgał się w podobny sposób, ale nie odgryzła się w żaden sposób. Skoro przestał być drażliwy, nie chciała zaognić sytuacji na nowo.- Panu również.- odparła i odwróciła się już, by zaraz zniknąć mu z oczu. Tylko raz obejrzała się w kierunku rudowłosej prostytutki, zauważając, jak siłowała się z policjantem. Była jednak zbyt drobna, wobec postawnego mężczyzny. Współczuła jej, ale sama opuściła jarmark, nie chcąc więcej atrakcji. Rozmowa z nieznajomym wystarczyła, aby miała dość.
| zt
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
lipiec
To nierozsądne.
Ta myśl pojawiała się zaskakująco rzadko, a przecież kroczył londyńskimi ulicami, którymi jeszcze niedawno kluczył, szukając drogi ucieczki. Dzisiejszego dnia jednak szedł nieśpiesznym krokiem i u boku Nanette, ubrany schludnie aczkolwiek skromnie i w taki sposób, aby nie odstawać od wizerunku przeciętnego Londyńczyka.
To nierozsądne. A mimo to nadal tu był, nadal nie nakłaniał jej do powrotu, gdzie mogli skryć się w zaciszu jej mieszkania. Przecież trwało zawieszenie broni, prawda? Przecież on nie miał zamiaru wyciągać różdżki. Bywał tu coraz częściej - początkowo z uwagi na dręczące go sumienie, przecież wciąż los bliźniąt zagubiony był w wojennej zawierusze i liczył, że odnajdzie wskazówkę w miejscu, w którym wszystko się zaczęło. Z czasem jednak coraz częściej pojawiał się także dla niej. Chociaż nie umiał nazwać tej potrzeby i z pewnością nie umiał jej przekazać Nanette.
Lgnął do tej normalności, jaką dawała mu obecność McKinnon. Zupełnie, jakby wcześniej wyparł z pamięci w jaki nastrój wprawiała go sama rozmowa z nią, kiedy lata temu - nim wojna podzieliła kraj - siedzieli w zatłoczonym mieszkaniu, a on wciskał plecy w róg, powoli sącząc zajmujący szkło alkohol. I wtedy, i dzisiaj wizja normalności, jaką znał przed wojną zdawała się być równie nierealna, ale - z nawet sobie nieznanych powodów - brnął w to dalej. Coraz częściej pojawiał się pod jej drzwiami, przed znajomą piekarnią, oczekując znajomej sylwetki, która wpuści go do środka. Jakby pozwalał i jej i sobie trwać w swego rodzaju bajce, że po tym wszystkim co ich spotkało, mogą liczyć na normalność. W głowie rysowały mu się treści listów bazgranych na kolanie, do pewnej panny, które nigdy nie dotarły do adresatki. Tam też pisał o spacerach brzegiem Tamizy. Myślał jednak, że życzenia tamtego chłopca, który otrząsał się z młodzieńczej naiwności, pozostały w innym życiu, że należały do kogoś innego. I nawet cisza zdawała się nie przytłaczać. Cichy szum płynącej wody koił podatne na bodźce nerwy, a przy ziemi trzymała go jej obecność. Pomagała nie oglądać się za ramię. Usypiała niepokój, drzemiący gdzieś w klatce piersiowej, zawsze obecny przy nim, niczym cień bądź najwierniejszy z kompanów. Gdy szli nieśpiesznie promenadą, zaoferował jej swoje ramię - tak jak robiło to kilku innych dżentelmenów, których nie trudno było spotkać w miejscu takim jak to. A każdy z nich zapatrzony w lico swej towarzyszki. - Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem nad Tamizą - przyznał po chwili ciszy, która nie zdawała mu się ciążąca.
To nierozsądne.
Ta myśl pojawiała się zaskakująco rzadko, a przecież kroczył londyńskimi ulicami, którymi jeszcze niedawno kluczył, szukając drogi ucieczki. Dzisiejszego dnia jednak szedł nieśpiesznym krokiem i u boku Nanette, ubrany schludnie aczkolwiek skromnie i w taki sposób, aby nie odstawać od wizerunku przeciętnego Londyńczyka.
To nierozsądne. A mimo to nadal tu był, nadal nie nakłaniał jej do powrotu, gdzie mogli skryć się w zaciszu jej mieszkania. Przecież trwało zawieszenie broni, prawda? Przecież on nie miał zamiaru wyciągać różdżki. Bywał tu coraz częściej - początkowo z uwagi na dręczące go sumienie, przecież wciąż los bliźniąt zagubiony był w wojennej zawierusze i liczył, że odnajdzie wskazówkę w miejscu, w którym wszystko się zaczęło. Z czasem jednak coraz częściej pojawiał się także dla niej. Chociaż nie umiał nazwać tej potrzeby i z pewnością nie umiał jej przekazać Nanette.
Lgnął do tej normalności, jaką dawała mu obecność McKinnon. Zupełnie, jakby wcześniej wyparł z pamięci w jaki nastrój wprawiała go sama rozmowa z nią, kiedy lata temu - nim wojna podzieliła kraj - siedzieli w zatłoczonym mieszkaniu, a on wciskał plecy w róg, powoli sącząc zajmujący szkło alkohol. I wtedy, i dzisiaj wizja normalności, jaką znał przed wojną zdawała się być równie nierealna, ale - z nawet sobie nieznanych powodów - brnął w to dalej. Coraz częściej pojawiał się pod jej drzwiami, przed znajomą piekarnią, oczekując znajomej sylwetki, która wpuści go do środka. Jakby pozwalał i jej i sobie trwać w swego rodzaju bajce, że po tym wszystkim co ich spotkało, mogą liczyć na normalność. W głowie rysowały mu się treści listów bazgranych na kolanie, do pewnej panny, które nigdy nie dotarły do adresatki. Tam też pisał o spacerach brzegiem Tamizy. Myślał jednak, że życzenia tamtego chłopca, który otrząsał się z młodzieńczej naiwności, pozostały w innym życiu, że należały do kogoś innego. I nawet cisza zdawała się nie przytłaczać. Cichy szum płynącej wody koił podatne na bodźce nerwy, a przy ziemi trzymała go jej obecność. Pomagała nie oglądać się za ramię. Usypiała niepokój, drzemiący gdzieś w klatce piersiowej, zawsze obecny przy nim, niczym cień bądź najwierniejszy z kompanów. Gdy szli nieśpiesznie promenadą, zaoferował jej swoje ramię - tak jak robiło to kilku innych dżentelmenów, których nie trudno było spotkać w miejscu takim jak to. A każdy z nich zapatrzony w lico swej towarzyszki. - Nie pamiętam, kiedy ostatni raz byłem nad Tamizą - przyznał po chwili ciszy, która nie zdawała mu się ciążąca.
To coraz częstsze i naturalniejsze.
Zaczyna nosić ślady rutyny, przyłapuję samą siebie, że pewne momenty, słowa i gesty rozumiem jako coś spodziewanego i normalnego, takiego, jakim powinno być. Pojawia się w konkretnych porach i konkretnych dniach, moje dłonie dużo częściej sięgają po czajnik, układają poduszki na kanapie w innym układzie, tak, by mebel pomieścił dwie sylwetki. Na stoliku zwykle stoją dwa kubki, czasem dwa kieliszki, a parapet balkonu nosi ciężar popielnicy gromadzącej kilkanaście małych bibułek wgniecionych w szklane dno.
Przyzwyczajam się.
Do jego obecności; do słów na powitanie, do cmoknięć w policzek, do śmiechu niosącego się korytarzem i do ciszy, która żadnemu z nas nie przeszkadza. Przyzwyczajam do jego zapachu, do dotyku dłoni na wierzchu mojej, do przyjemnego ciężaru ramion, którymi mnie oplata.
To miłe uczucie.
Miłe i niespodziewane, kotwiczące się w myślach przed zaśnięciem i o poranku, wprowadzające spokój, kiedy nie puka do drzwi z tyłu kamienicy, a wchodzi do środka swobodnie i nawołuje moje imię. Namiastka starego życia, choć całkowicie innego – początkowo w każdym geście, ruchu i słowie dostrzegałam strzępki Willa; doszukiwałam się popiołów tego, co nie istniało, by w końcu zdać sobie sprawę, że wcale nie byli do siebie podobni - a ten fakt pozwolił mi uciec od goryczy przeszłości.
Lubiłam powroty z pracy do domu, bo kiedy nadchodził czwartek, miałam na co czekać. Lubiłam, gdy sowa stukała dziobem w lekko uchylone okno, a ja wpuszczałam ją do środka bez cienia strachu; nie niosła listów od mamy, niezrozumiałych i niepokojących, a łagodnie napisane litery, piórem, które trzymał w palcach.
Łuna dawnego świata przemykała do naszej codzienności jak słońce, które ochoczo napierało na szyby, wpadając do środka pokoju i tańcząc na posadzce; wspominaliśmy szkolne dni i czasy, w którym wszystko wyglądało zupełnie inaczej, tworząc namiastkę porządku, za którym każdy z nas tęsknił. Nawet moment, w którym zaproponował spacer, taki, który widuje się w filmach i wyobraża czytając literaturę klasycznego romansu, czułam się tak, jakby w Anglii wcale nie było wojny, a Londyn nie był bezpieczny za sprawą zawieszenia broni, ale rzeczywistego pokoju.
Tamiza jest ładniejsza niż te kilka miesięcy temu; czystsza, łagodniejsza, stanowiąca urokliwe miejsce przechadzki dla wielu par. Ciepło dnia przelewa się na nadchodzący wieczór, na horyzoncie widzę żaglowce i mniejsze kutry rybackie, przy barierce dwójkę dzieci pochylających się w kierunku wody.
Kiedy odwracam głowę, widzę jego spiętą szczękę, i momentalnie moja dłoń ściska jego ramię, zaraz potem łagodnie przesuwając się w górę i dół.
– Wszystko w porządku – chcę go zapewnić, że nic nam nie grozi, nawet tutaj, w mieście, które spłynęło krwią. Teraz wygląda tak, jakby się odradzało – ale dla kogo?
– Na brzegu, o tam, można puszczać kaczki. Kiedyś dziadkowie mnie tego uczyli – dawno temu, okrutnie wielki szmat czasu. Wskazuję palcem na małą zatoczkę z kamienistą plażą, posyłając Alfiemu pokrzepiający uśmiech – Tam jest budka z lodami, widzisz? – palec przemyka na drugą stronę, na nieduże pomieszczenie na kółkach, atrakcję uwielbianą przez dzieci.
– Chciałbyś gdzieś pojechać? – pytam zaraz potem, przenosząc na niego spojrzenie – Tak wiesz, na… letnie wakacje? – nie jestem pewna, czy ten termin wciąż funkcjonuje. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam wakacje, kiedy faktycznie czułam letnią beztroskę. Ale przy nim – przy nim jakoś łatwiej mi to wszystko sobie wyobrazić. I uwierzyć, że jest możliwe.
Zaczyna nosić ślady rutyny, przyłapuję samą siebie, że pewne momenty, słowa i gesty rozumiem jako coś spodziewanego i normalnego, takiego, jakim powinno być. Pojawia się w konkretnych porach i konkretnych dniach, moje dłonie dużo częściej sięgają po czajnik, układają poduszki na kanapie w innym układzie, tak, by mebel pomieścił dwie sylwetki. Na stoliku zwykle stoją dwa kubki, czasem dwa kieliszki, a parapet balkonu nosi ciężar popielnicy gromadzącej kilkanaście małych bibułek wgniecionych w szklane dno.
Przyzwyczajam się.
Do jego obecności; do słów na powitanie, do cmoknięć w policzek, do śmiechu niosącego się korytarzem i do ciszy, która żadnemu z nas nie przeszkadza. Przyzwyczajam do jego zapachu, do dotyku dłoni na wierzchu mojej, do przyjemnego ciężaru ramion, którymi mnie oplata.
To miłe uczucie.
Miłe i niespodziewane, kotwiczące się w myślach przed zaśnięciem i o poranku, wprowadzające spokój, kiedy nie puka do drzwi z tyłu kamienicy, a wchodzi do środka swobodnie i nawołuje moje imię. Namiastka starego życia, choć całkowicie innego – początkowo w każdym geście, ruchu i słowie dostrzegałam strzępki Willa; doszukiwałam się popiołów tego, co nie istniało, by w końcu zdać sobie sprawę, że wcale nie byli do siebie podobni - a ten fakt pozwolił mi uciec od goryczy przeszłości.
Lubiłam powroty z pracy do domu, bo kiedy nadchodził czwartek, miałam na co czekać. Lubiłam, gdy sowa stukała dziobem w lekko uchylone okno, a ja wpuszczałam ją do środka bez cienia strachu; nie niosła listów od mamy, niezrozumiałych i niepokojących, a łagodnie napisane litery, piórem, które trzymał w palcach.
Łuna dawnego świata przemykała do naszej codzienności jak słońce, które ochoczo napierało na szyby, wpadając do środka pokoju i tańcząc na posadzce; wspominaliśmy szkolne dni i czasy, w którym wszystko wyglądało zupełnie inaczej, tworząc namiastkę porządku, za którym każdy z nas tęsknił. Nawet moment, w którym zaproponował spacer, taki, który widuje się w filmach i wyobraża czytając literaturę klasycznego romansu, czułam się tak, jakby w Anglii wcale nie było wojny, a Londyn nie był bezpieczny za sprawą zawieszenia broni, ale rzeczywistego pokoju.
Tamiza jest ładniejsza niż te kilka miesięcy temu; czystsza, łagodniejsza, stanowiąca urokliwe miejsce przechadzki dla wielu par. Ciepło dnia przelewa się na nadchodzący wieczór, na horyzoncie widzę żaglowce i mniejsze kutry rybackie, przy barierce dwójkę dzieci pochylających się w kierunku wody.
Kiedy odwracam głowę, widzę jego spiętą szczękę, i momentalnie moja dłoń ściska jego ramię, zaraz potem łagodnie przesuwając się w górę i dół.
– Wszystko w porządku – chcę go zapewnić, że nic nam nie grozi, nawet tutaj, w mieście, które spłynęło krwią. Teraz wygląda tak, jakby się odradzało – ale dla kogo?
– Na brzegu, o tam, można puszczać kaczki. Kiedyś dziadkowie mnie tego uczyli – dawno temu, okrutnie wielki szmat czasu. Wskazuję palcem na małą zatoczkę z kamienistą plażą, posyłając Alfiemu pokrzepiający uśmiech – Tam jest budka z lodami, widzisz? – palec przemyka na drugą stronę, na nieduże pomieszczenie na kółkach, atrakcję uwielbianą przez dzieci.
– Chciałbyś gdzieś pojechać? – pytam zaraz potem, przenosząc na niego spojrzenie – Tak wiesz, na… letnie wakacje? – nie jestem pewna, czy ten termin wciąż funkcjonuje. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz miałam wakacje, kiedy faktycznie czułam letnią beztroskę. Ale przy nim – przy nim jakoś łatwiej mi to wszystko sobie wyobrazić. I uwierzyć, że jest możliwe.
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Chociaż sam się wzbraniał przed przyznaniem, to lubił te rutynę. To, że Nena nie stała się anomalią w harmonogramie jego tygodnia, a raczej elementem stałym. Wkradała się do jego życia powoli i można nawet wbrew niemu. Coraz częściej, kiedy przekładał prasę drukarską, zastanawiał się, co robiła. Nie winiłby jej, za szukanie tych podobieństw - nie umiałby też postawić się w takiej sytuacji, bo nigdy nie kochał tak mocno i nie stracił tak boleśnie. Ich serca nosiły blizny inne od siebie.
Nie umiał tego nazwać - miał wrażenie, że zaczął się uczyć uczuć od nowa. Ciało, umysł i serce Alfreda wystawione wielokrotnie na próbę, narażone na bodźce w końcu przestało czuć, stając się masą bez życia. Niewiele mogło go wzruszyć, coś co kiedyś napełniało szaro-niebieskie oczy ścianą słonej wody, teraz ledwie muskało jego świadomość.
Nie mógł powiedzieć, że ogarnęło nim uczucie rozpalające serce, o jakim mówią poeci. Nie był jeszcze do tego zdolny. Natomiast pojawiła się iskra, która sprawiała, że chociaż trochę lepiej wstawało się z łóżka, że nieco spokojnie spał, kiedy czuł jej dłoń na swojej klatce piersiowej. I przede wszystkim zaczynała kiełkować nadzieja - na to, że ona nie zniknie. Na to, że starczy jej cierpliwości, której on tak desperacko potrzebował. Bo pewne słowa wciąż zgrzytały między zębami, bo pewne frazy wciąż pozostawały niewypowiedziane między myślami. Jednakże coś się zmieniało. Coś sprawiło, że sięgnął po wizje z tamtego życia i postarał się je uformować w realiach teraźniejszości. Dopasować do okaleczonego umysłu.
Ciężko było mu zaufać tej ciszy przed burzą. Starał się nie rozglądać na boki, nie przyśpieszać kroki. A mimo to szczęki napinały się wyraźniej pod gładko ogoloną skórą. Poczuł uścisk jej dłoni i delikatny dotyk sunący po jego ramieniu. Kącik ust delikatnie drgnął ku górze. Szorstka dłoń odszukała tej należącej do niej. Na tych niepewnych wodach, gdy sam sobie nie ufał, ona była jego kotwicą. - Latem potrafiliśmy marnować z Lawriem całe popołudnia na puszczaniu kaczek. Ojciec mnie kiedyś nauczył, później ja nauczyłem jego - ponownie wąs drgnął pod wpływem formującego się uśmiechu na wspomnienie czasów, kiedy wszystko było prostsze i mniej szare. Nawet w spowitym biedą, brudnym od węgla i dymu Birmingham. Po chwili wzrokiem powędrował w stronę wskazanej budki, nieco mrużąc przy tym oczy, uwidaczniając formujące się powoli na jego twarzy zmarszczki. - Chcesz podejść? - zagadnął, przerzucając ponownie spojrzenie na jej profil. Przyglądał jej się chwilę, przyglądał się promieniom, które pod kątem opadały na jej twarz. I jak odbijała ten pewien rodzaj ciepła, które dosięgało nawet jego.
Chwilę później w jego oczach pojawiło się coś na pograniczu niezrozumienia i zaskoczenia. Letnie wakacje? To pojęcie - nawet jeżeli funkcjonowało w życiu mieszkańców ogarniętego wojną kraju - nie widniało w słowniku Alfreda. Nie miał jej za złe - przecież wychowali się w kompletnie innych środowiskach. Ich zwyczajnie nie stać było na letni wypoczynek. - Właściwie - zaczął, kierując się spojrzeniem w stronę Tamizy. - Właściwie to nie wiem. Nie zastanawiałem się nad tym - odparł z całkowitą szczerością, ale bez krztyny wstydu. - Na letnich wakacjach byłem może dwa razy w życiu - dodał, ale i teraz nie uważał, aby ten fakt godził w jego godność. Nigdy nie wstydził się z tego, że wywodzi się z biedy, a głód nie był mu obcy. Bo wszystko co mieli - nawet jeżeli posiadali niewiele - zarobione było uczciwie. - A ty? Chciałabyś? - zagadnął.
Nie umiał tego nazwać - miał wrażenie, że zaczął się uczyć uczuć od nowa. Ciało, umysł i serce Alfreda wystawione wielokrotnie na próbę, narażone na bodźce w końcu przestało czuć, stając się masą bez życia. Niewiele mogło go wzruszyć, coś co kiedyś napełniało szaro-niebieskie oczy ścianą słonej wody, teraz ledwie muskało jego świadomość.
Nie mógł powiedzieć, że ogarnęło nim uczucie rozpalające serce, o jakim mówią poeci. Nie był jeszcze do tego zdolny. Natomiast pojawiła się iskra, która sprawiała, że chociaż trochę lepiej wstawało się z łóżka, że nieco spokojnie spał, kiedy czuł jej dłoń na swojej klatce piersiowej. I przede wszystkim zaczynała kiełkować nadzieja - na to, że ona nie zniknie. Na to, że starczy jej cierpliwości, której on tak desperacko potrzebował. Bo pewne słowa wciąż zgrzytały między zębami, bo pewne frazy wciąż pozostawały niewypowiedziane między myślami. Jednakże coś się zmieniało. Coś sprawiło, że sięgnął po wizje z tamtego życia i postarał się je uformować w realiach teraźniejszości. Dopasować do okaleczonego umysłu.
Ciężko było mu zaufać tej ciszy przed burzą. Starał się nie rozglądać na boki, nie przyśpieszać kroki. A mimo to szczęki napinały się wyraźniej pod gładko ogoloną skórą. Poczuł uścisk jej dłoni i delikatny dotyk sunący po jego ramieniu. Kącik ust delikatnie drgnął ku górze. Szorstka dłoń odszukała tej należącej do niej. Na tych niepewnych wodach, gdy sam sobie nie ufał, ona była jego kotwicą. - Latem potrafiliśmy marnować z Lawriem całe popołudnia na puszczaniu kaczek. Ojciec mnie kiedyś nauczył, później ja nauczyłem jego - ponownie wąs drgnął pod wpływem formującego się uśmiechu na wspomnienie czasów, kiedy wszystko było prostsze i mniej szare. Nawet w spowitym biedą, brudnym od węgla i dymu Birmingham. Po chwili wzrokiem powędrował w stronę wskazanej budki, nieco mrużąc przy tym oczy, uwidaczniając formujące się powoli na jego twarzy zmarszczki. - Chcesz podejść? - zagadnął, przerzucając ponownie spojrzenie na jej profil. Przyglądał jej się chwilę, przyglądał się promieniom, które pod kątem opadały na jej twarz. I jak odbijała ten pewien rodzaj ciepła, które dosięgało nawet jego.
Chwilę później w jego oczach pojawiło się coś na pograniczu niezrozumienia i zaskoczenia. Letnie wakacje? To pojęcie - nawet jeżeli funkcjonowało w życiu mieszkańców ogarniętego wojną kraju - nie widniało w słowniku Alfreda. Nie miał jej za złe - przecież wychowali się w kompletnie innych środowiskach. Ich zwyczajnie nie stać było na letni wypoczynek. - Właściwie - zaczął, kierując się spojrzeniem w stronę Tamizy. - Właściwie to nie wiem. Nie zastanawiałem się nad tym - odparł z całkowitą szczerością, ale bez krztyny wstydu. - Na letnich wakacjach byłem może dwa razy w życiu - dodał, ale i teraz nie uważał, aby ten fakt godził w jego godność. Nigdy nie wstydził się z tego, że wywodzi się z biedy, a głód nie był mu obcy. Bo wszystko co mieli - nawet jeżeli posiadali niewiele - zarobione było uczciwie. - A ty? Chciałabyś? - zagadnął.
Czerpię z tej idylli ile popadnie, bo mimo, że doskonale wiemy, kiedy kończy się czas zawieszenia, boję się momentu zaskoczenia. W chwili, w której znów wszystko wróci do normy, paradoksalnej, bo zachwianej i wcale nie przypominającej jakiegokolwiek porządku. Nie dla mnie.
Kiedy jest blisko, coraz częściej myślę o domu. Myślę o mamie i reszcie, o przeciekającym raz po raz dachu, o wysokich grządkach pomidorów i dzikich jagodach w pobliskim lesie. Myślę i wyobrażam sobie, że życie tam wygląda zupełnie inaczej; tworzę bańkę, która przecież wcale nie istnieje, a sielankowość jest niczym więcej niż wytworem stęsknionego umysłu, którego ściga rzeczywistość i rodzinny obowiązek.
Kiedy siedzimy ramię w ramię na kanapie, a na moich kolanach spoczywa wielki, ciężki album z ruchomymi zdjęciami, kiedy czuję podmuch przeszłości i mały impuls, że to czas na zmianę – ale równie prędko wybija konkretna godzina, małe pudełeczko przy kominku kusi charakterystycznym kolorem proszku Fiuu, i Alfie musi wracać. Powinien.
Odkąd trwa zawieszenie, zostaje u mnie częściej. Na noc, na dzień – kartki w kalendarzu jakoś zmywają się w jedno, ze środy robi się sobota, tracę rachubę czasu i pory dnia odróżniam tylko specyfiką danego zajęcia; popołudnie jest wtedy, kiedy niemal w biegu opuszczam Ministerstwo i wracam do mieszkania, by jakiś czas później móc się z nim spotkać.
Teraz jest sobota, słońce świeci wysoko, kwiecista sukienka delikatnie faluje na ciepłym oddechu wiatru, a jego bliskość jest jak obietnica wspaniałego lata.
Mówimy o puszczaniu kaczek na wodzie i nie potrafię się nie uśmiechnąć; moje myśli instynktownie podrzucają mi obraz chłopców, ich buzie są rozmyte w kłębowisku dalekich wspomnień, ale podświadomie wiem, że właśnie tak wyglądali; że mogliby klęczeć tam, z płaskimi kamykami w dłoniach i śmiechem na ustach.
– Tam? – podpytuję, nieco niepewnie, przenosząc spojrzenie z budki z lodami na jego profil, później znów na stoisko – No nie wiem… – mamroczę, gdzieś w słowach drga mi rozbawienie, ale finalnie ruszamy w tamtym kierunku – za moją czy jego sprawą, nie jestem pewna, to instynktowne.
Świeże wafle i śmietankowe kulki nakładane specjalną łyżką; patrzę na to przez moment jak zaczarowana, później dwójka dzieci przed nami ucieka w bok ze śmiechem, a kiedy przychodzi nasza kolej, chyba brakuje mi słów w ustach. Zupełnie jakbym nie wiedziała jak to się robi.
Odzywam się dopiero po chwili, wyrywając odrobinę do przodu, a kiedy sprzedawca zajmuje się tworzeniem naszego małego zamówienia, zerkam na Alfiego przez ramię.
– Chyba nigdy na takich nie byłam. Wiesz, takich prawdziwych – tłumaczę się, delikatnie wzruszając ramionami. Lato spędzałam w domu, lub w pobliżu domu, ewentualnie zdarzały się wypady do Doliny; czy świat wyglądał całkowicie inaczej poza Anglią – Moja siostra chce wypłynąć do Ameryki. Dasz wiarę? – rzucam, w międzyczasie odbierając dwa wafelki z lodami, które pod naporem ostrego słońca niedługo zaczną się topić – Przynajmniej chciała ostatnim razem. Często zmienia zdanie – to dość naturalne, zwłaszcza w jej wieku, choć sama nigdy nie miałam z tym problemu. Wizja mojego życia była dość oczywista.
Podaję wafelek z lodem Summersowi, a wtedy stajemy się parą z okładek żurnali, które reklamują nowe miejsce w stolicy – nie potrafię nie prychnąć pod nosem, oplatając dłonią jego ramię, by pociągnąć go w kierunku balustrady promenady, o którą się opieram.
– Nad morze wcale nie jest aż tak daleko, prawda?
Kiedy jest blisko, coraz częściej myślę o domu. Myślę o mamie i reszcie, o przeciekającym raz po raz dachu, o wysokich grządkach pomidorów i dzikich jagodach w pobliskim lesie. Myślę i wyobrażam sobie, że życie tam wygląda zupełnie inaczej; tworzę bańkę, która przecież wcale nie istnieje, a sielankowość jest niczym więcej niż wytworem stęsknionego umysłu, którego ściga rzeczywistość i rodzinny obowiązek.
Kiedy siedzimy ramię w ramię na kanapie, a na moich kolanach spoczywa wielki, ciężki album z ruchomymi zdjęciami, kiedy czuję podmuch przeszłości i mały impuls, że to czas na zmianę – ale równie prędko wybija konkretna godzina, małe pudełeczko przy kominku kusi charakterystycznym kolorem proszku Fiuu, i Alfie musi wracać. Powinien.
Odkąd trwa zawieszenie, zostaje u mnie częściej. Na noc, na dzień – kartki w kalendarzu jakoś zmywają się w jedno, ze środy robi się sobota, tracę rachubę czasu i pory dnia odróżniam tylko specyfiką danego zajęcia; popołudnie jest wtedy, kiedy niemal w biegu opuszczam Ministerstwo i wracam do mieszkania, by jakiś czas później móc się z nim spotkać.
Teraz jest sobota, słońce świeci wysoko, kwiecista sukienka delikatnie faluje na ciepłym oddechu wiatru, a jego bliskość jest jak obietnica wspaniałego lata.
Mówimy o puszczaniu kaczek na wodzie i nie potrafię się nie uśmiechnąć; moje myśli instynktownie podrzucają mi obraz chłopców, ich buzie są rozmyte w kłębowisku dalekich wspomnień, ale podświadomie wiem, że właśnie tak wyglądali; że mogliby klęczeć tam, z płaskimi kamykami w dłoniach i śmiechem na ustach.
– Tam? – podpytuję, nieco niepewnie, przenosząc spojrzenie z budki z lodami na jego profil, później znów na stoisko – No nie wiem… – mamroczę, gdzieś w słowach drga mi rozbawienie, ale finalnie ruszamy w tamtym kierunku – za moją czy jego sprawą, nie jestem pewna, to instynktowne.
Świeże wafle i śmietankowe kulki nakładane specjalną łyżką; patrzę na to przez moment jak zaczarowana, później dwójka dzieci przed nami ucieka w bok ze śmiechem, a kiedy przychodzi nasza kolej, chyba brakuje mi słów w ustach. Zupełnie jakbym nie wiedziała jak to się robi.
Odzywam się dopiero po chwili, wyrywając odrobinę do przodu, a kiedy sprzedawca zajmuje się tworzeniem naszego małego zamówienia, zerkam na Alfiego przez ramię.
– Chyba nigdy na takich nie byłam. Wiesz, takich prawdziwych – tłumaczę się, delikatnie wzruszając ramionami. Lato spędzałam w domu, lub w pobliżu domu, ewentualnie zdarzały się wypady do Doliny; czy świat wyglądał całkowicie inaczej poza Anglią – Moja siostra chce wypłynąć do Ameryki. Dasz wiarę? – rzucam, w międzyczasie odbierając dwa wafelki z lodami, które pod naporem ostrego słońca niedługo zaczną się topić – Przynajmniej chciała ostatnim razem. Często zmienia zdanie – to dość naturalne, zwłaszcza w jej wieku, choć sama nigdy nie miałam z tym problemu. Wizja mojego życia była dość oczywista.
Podaję wafelek z lodem Summersowi, a wtedy stajemy się parą z okładek żurnali, które reklamują nowe miejsce w stolicy – nie potrafię nie prychnąć pod nosem, oplatając dłonią jego ramię, by pociągnąć go w kierunku balustrady promenady, o którą się opieram.
– Nad morze wcale nie jest aż tak daleko, prawda?
Nena McKinnon
Zawód : pracownica Ministerstwa, malarka na zlecenie, eks-cukiernik
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
lekce sobie ważyłam
tęsknotę w każdy dzień
tęsknotę w każdy dzień
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
To wszystko wydaje się należeć do kogoś innego - jakby Alfred, który zarzuca ramię na oparcie kanapy i spogląda na jej młodszą o kilka lat i kilkanaście zmartwień, poruszającą się na zdjęciu był człowiekiem zupełnie odrębnym od tego, który wraca do Zapiecka i zapada się w łóżku, którego materac zdaje się być zbyt miękki, a przestrzeń zbyt duża dla jednego człowieka.
Spał spokojniej, kiedy ona była obok. Demony odchodziły, nie wyszarpując go ze słodkich objęć snu. A on próbował odnaleźć się w normalności, która w czasie wojny - w jego życiu - była anomalią tak trudną do zaakceptowania.
Potem znowu przychodziło zwątpienie, czy w ogóle powinien po raz kolejny przekraczać próg jej domu, czy powinien wciągać ją coraz głębiej w swoje życie. Przecież zasługiwała na kogoś lepszego. Kogoś, wokół którego szyi nie zaciskała się ciasna pętla, którego sumienie nie było obciążone przelaną krwią, a serce poranione. Kiedy był z nią jakaś mała cząstka wierzyła, że na to zasługiwał, ale gdy ponownie zamykał się w swojej samotności, zapętlał się w swoim przeświadczeniu, że to cisza przed burzą, a ona gdy pozna prawdziwą wersję Alfiego odwróci się, tak jak odwracano się od niego w przeszłości. Bo ktoś taki nie jest wart ocalenia.
Na razie nie miało to znaczenia, gdy smukłe palce zaciskały się na jego przedramieniu, a wspomnienia przenosiły go w czasy, które na co dzień zdawały się niezwykle odległe, teraz niemalże na wyciągnięcie ręki miał obraz Lawrence'a, który ledwie nauczył się trzymać kamyk w dłoni i ze śmiechem próbowali puszczać kaczki przy rzece w birminghamskich dokach.
Milcząc stał za jej plecami i z cierpliwością czekał, aż sprzedawca dokona ich zamówienia, a dłoń wsunął do kieszeni, w której zebrane w sakiewce starannie monety brzęczały dając złudne wrażenie dobrobytu. Nie liczyły się puste półki spiżarki. Zupełnie, jakby o nich zapomniał, gdy płacił za ich zamówienie. - Mnie raz udało się odwiedzić ciotkę, razem z Lawrencem całe dnie spędzaliśmy w Zatoce Robin Hooda - wspomniał, uśmiechnąwszy się powściągliwie do swoich wspomnień. Tak wyglądały jego wakacje, żadnych wielkich wojaży, żadnych zagranicznych wyjazdów, czy tygodniowych pobytów nad morzem. Przejął od niej wafelek i uniósł delikatnie brwi w geście niedowierzania. Chociaż sam - w okolicznościach, o których wolał nie mówić - przemieszczał się po Europie, Ameryka wciąż była dla niego pewnego rodzaju odległą krainą, o której istnieniu zapominał. Zupełnie, jakby kraina z zupełnie innego życia. - Odważnie - skomentował jedynie, bo jakoś nie mógł odnaleźć innego słowa określającego marzenia młodej panny McKinnon. Chyba trochę zazdrościł jej tej młodzieńczej fantazji, którą jemu zabrano zbyt wcześnie. - Zakładam, że od tego czasu zdążyła kilkukrotnie zmienić plany i wrócić do pierwotnego - skomentował, przypominając sobie chaotyczność planów swojego młodszego rodzeństwa.
Uśmiechnął się delikatnie, kiedy stanęli przy balustradzie, a on mógł spojrzeć na nią w całej okazałości. Na zwiewną sukienkę o kwiecistym wzorze, na piegi skąpane w lipcowym słońcu. I od razu jakoś lody wydawały się być jeszcze słodsze.
- Wcale, szczególnie z Doliny - odparł. Przez chwilę bił się z myślami, nazywając samego siebie niepoważnym. Przecież to nie czas na wakacje, nie czas na rozkoszowanie się wodą i słońcem, kiedy wokół świat się walił. - Chciałabyś wybrać się nad morze? Na takie wiesz... krótkie wakacje? - sam nie wiedział, czy nie przydałaby mu się chwila oddechu, ale skoro podniosła ten temat, skoro mógłby tym wywołać na jej twarzy uśmiech chociaż na chwilę, to czemu nie?
Zwariowałeś, Summers, zwariowałeś.
Spał spokojniej, kiedy ona była obok. Demony odchodziły, nie wyszarpując go ze słodkich objęć snu. A on próbował odnaleźć się w normalności, która w czasie wojny - w jego życiu - była anomalią tak trudną do zaakceptowania.
Potem znowu przychodziło zwątpienie, czy w ogóle powinien po raz kolejny przekraczać próg jej domu, czy powinien wciągać ją coraz głębiej w swoje życie. Przecież zasługiwała na kogoś lepszego. Kogoś, wokół którego szyi nie zaciskała się ciasna pętla, którego sumienie nie było obciążone przelaną krwią, a serce poranione. Kiedy był z nią jakaś mała cząstka wierzyła, że na to zasługiwał, ale gdy ponownie zamykał się w swojej samotności, zapętlał się w swoim przeświadczeniu, że to cisza przed burzą, a ona gdy pozna prawdziwą wersję Alfiego odwróci się, tak jak odwracano się od niego w przeszłości. Bo ktoś taki nie jest wart ocalenia.
Na razie nie miało to znaczenia, gdy smukłe palce zaciskały się na jego przedramieniu, a wspomnienia przenosiły go w czasy, które na co dzień zdawały się niezwykle odległe, teraz niemalże na wyciągnięcie ręki miał obraz Lawrence'a, który ledwie nauczył się trzymać kamyk w dłoni i ze śmiechem próbowali puszczać kaczki przy rzece w birminghamskich dokach.
Milcząc stał za jej plecami i z cierpliwością czekał, aż sprzedawca dokona ich zamówienia, a dłoń wsunął do kieszeni, w której zebrane w sakiewce starannie monety brzęczały dając złudne wrażenie dobrobytu. Nie liczyły się puste półki spiżarki. Zupełnie, jakby o nich zapomniał, gdy płacił za ich zamówienie. - Mnie raz udało się odwiedzić ciotkę, razem z Lawrencem całe dnie spędzaliśmy w Zatoce Robin Hooda - wspomniał, uśmiechnąwszy się powściągliwie do swoich wspomnień. Tak wyglądały jego wakacje, żadnych wielkich wojaży, żadnych zagranicznych wyjazdów, czy tygodniowych pobytów nad morzem. Przejął od niej wafelek i uniósł delikatnie brwi w geście niedowierzania. Chociaż sam - w okolicznościach, o których wolał nie mówić - przemieszczał się po Europie, Ameryka wciąż była dla niego pewnego rodzaju odległą krainą, o której istnieniu zapominał. Zupełnie, jakby kraina z zupełnie innego życia. - Odważnie - skomentował jedynie, bo jakoś nie mógł odnaleźć innego słowa określającego marzenia młodej panny McKinnon. Chyba trochę zazdrościł jej tej młodzieńczej fantazji, którą jemu zabrano zbyt wcześnie. - Zakładam, że od tego czasu zdążyła kilkukrotnie zmienić plany i wrócić do pierwotnego - skomentował, przypominając sobie chaotyczność planów swojego młodszego rodzeństwa.
Uśmiechnął się delikatnie, kiedy stanęli przy balustradzie, a on mógł spojrzeć na nią w całej okazałości. Na zwiewną sukienkę o kwiecistym wzorze, na piegi skąpane w lipcowym słońcu. I od razu jakoś lody wydawały się być jeszcze słodsze.
- Wcale, szczególnie z Doliny - odparł. Przez chwilę bił się z myślami, nazywając samego siebie niepoważnym. Przecież to nie czas na wakacje, nie czas na rozkoszowanie się wodą i słońcem, kiedy wokół świat się walił. - Chciałabyś wybrać się nad morze? Na takie wiesz... krótkie wakacje? - sam nie wiedział, czy nie przydałaby mu się chwila oddechu, ale skoro podniosła ten temat, skoro mógłby tym wywołać na jej twarzy uśmiech chociaż na chwilę, to czemu nie?
Zwariowałeś, Summers, zwariowałeś.
Promenada nad Tamizą
Szybka odpowiedź