Wydarzenia


Ekipa forum
Promenada nad Tamizą
AutorWiadomość
Promenada nad Tamizą [odnośnik]16.07.19 20:51
First topic message reminder :

Promenada nad Tamizą

Długa, wybrukowana aleja, która prowadzi nad samym brzegiem Tamizy, tuż nad zazwyczaj łagodną tonią rzeki. W odróżnieniu od Alei Theodusa Traversa nie ma tu zbyt wielu sklepów, jest to miejsce głównie spacerowe i niezwykle urokliwe. Z jednej strony ograniczono je bowiem szpalerem magicznych drzew z przeróżnych stron świata - podobno w czasie zakładania Magicznego Portu każdy kapitan z przypływających tu pod obcą banderą statków mógł zasadzić jedno nasiono, charakterystyczne dla danego kraju - które zachwycają intensywnością barw, kolorów, zapachów; magicznie chronione przed warunkami atmosferycznymi Anglii, cieszą orientalnymi owocami i niespotykanymi aromatami, często kwitnąc pod ochronną kopułą nawet w środku zimy. Przez otaczającą te drzewa niewidzialną barierę można bez problemu przejść, ciesząc się smakiem niespotykanych w Wielkiej Brytanii owoców.
Druga strona ulicy to zaś po prostu brzeg Tamizy, stromy, podmurowany, czasem uderzany wysokimi falami przypływów. W tym miejscu cumują głównie statki pasażerskie, te największe, najbardziej luksusowe - to nie miejsce na portowy wyładunek, a na podziwianie jachtów z odległych krain. To tu przybijają statki ambasadorów lub oficjalne delegacje. Niewielka liczba jachtów - bo cumują tu tylko te najwspanialsze - pozwala cieszyć się nieograniczonym widokiem na sąsiedni brzeg rzeki, na Most Westminsterski; widać stąd także oświetlone atrakcje Wesołego Miasteczka, a z drugiej strony Promenady - elegancki budynek magicznego baletu, la Fantasmagorie. Nadrzeczna promenada cieszy się podobną renomą co eleganckie uliczki w Kensington and Chelsea, to idealne miejsce na popołudniowy spacer w towarzystwie przyzwoitki i przystojnego adoratora.

[bylobrzydkobedzieladnie]


Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:30, w całości zmieniany 2 razy
Mistrz gry
Mistrz gry
Zawód : -
Wiek : -
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
Do you wanna live forever?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Promenada nad Tamizą - Page 3 Tumblr_mduhgdOokb1r1qjlao4_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/t475-sowa-mistrza-gry#1224 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t2762-skrytki-bankowe-czym-sa#44729 http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]08.04.21 22:51


Wojna, przyjaźń, powinności. Ilekroć będąc na w odosobnieniu, przeżywając jedynie własne koszmary, nie zastanawiała się w ogóle nad tym, że miała przyjaciół, znajomych, którzy brali bezpośrednio udział w tym konflikcie, stając po jednej ze stron. Czuła się źle z faktem, że była pomiędzy, że musiałaby odmówić każdemu, kto szukałby u niej pomocy, przynajmniej w momencie w którym wiedziałaby, że ta osoba jest stronnicza. Nie chciała się wychylać, mieszać w coś, co obecnie nie było jej sprawą, przecież mogłaby przez to nieświadomie zostać zaszufladkowana w przyszłości, a ona… Ona chciała sama dojść do tego, co jest dla niej słuszne, co jest najlepsze, co jest zgodne z jej przekonaniami, sumieniem. Cierpiała, myśląc o tym, że kiedyś mogłaby znaleźć martwego przyjaciela, tak jak wtedy tę kobietę, tak jak ktoś znalazł ją samą, na wpół żywą. Zadręczała ją myśl, że nie dałaby rady udźwignąć śmierci kolejnej bliskiej osoby i gdy tylko o tym myślała, przywoływała widmo swojej matki. Matki, która z czasem stała się w stosunku do niej bezduszna, która, choć była jej rodzicielką, osobą, której powinna ufać, to jednak zaliczała się do tych, którym kruczowłosa nie ufała za grosz, a potem… Potem przychodził moment skruchy, moment w którym przypominała sobie, że choć tak jej nienawidziła, to teraz jej już nie miała, tak po prostu, jej matka już nigdy więcej nie będzie miała okazji zrugać swojej córki, wyjaśniać jej brutalnie własnych poglądów, próbować wychować córkę na swoje podobieństwo. Ból straty uświadamiał Evelyn, że nie bolało jej to, że straciła matkę, ale ubolewała nad tym, że odeszła osoba, która po prostu była obok niej, w chwilach radości i smutku, choć nawet mogła nie zdawać sobie z tego sprawy, reagować oschle, burczeć, wzywać do potępienia „gorszej” krwi. To właśnie ostatnimi czasy uświadomiło Szkotce, ze sama podstąpiła źle, potraktowała Jaydena przedmiotowo, próbując zasłonić się własnymi demonami, paląc most, który, jak widać, spłonąć nie chciał i choć przejrzała na oczy, to nie mogła tego bezpośrednio przyznać, nie potrafiła ugiąć się do wyjawienia samoświadomości błędu, który poczyniła. Mężczyzna stojący przed nią nie był byle nieznajomym, był kimś, kto ją wsparł w jednej z najgorszych chwil jakie człowiek wrażliwy na cierpienie może sobie wyobrazić. Był obok niej w momencie w którym widziała ciało niewinnego człowieka, czarodzieja, który mógł mieć wszystko, a ostatecznie zostało mu to odebrane. Był, a przecież to jest właśnie najważniejsze.
Cofnęła się o pół kroku, jakby próbując się wycofać, ale naparła plecami o innego człowieka, tym samym wracając do poprzedniego miejsca z wyraźną dezaprobatą, może na jej twarzy w pierwszej chwili przewinął się moment, w którym autentycznie się wystraszyła, jakby ów nieznajomy zza pleców miał zrobić jej krzywdę, jakby bała się nieznajomych tak bardzo, że zakładała najgorsze. To otoczenie tak na nią działało, od kilku dobrych lat nie była w takim tłumie, a nawet jeśli wychodziła do ludzi, to nigdy sama, by czuć, że jest bezpieczna, że ma konieczną podporę. Próbowała ukryć swoje emocje, pewnie po kilku chwilach wyszło jej to nawet całkiem nieźle i poniekąd uszczypliwa uwaga Jaydena jej w tym pomogła. Wystarczyło jedno, dłuższe zdanie, by wyrwać ją z galopu własnych obaw i myśli, to właśnie dlatego nigdy w takich sytuacjach nie powinna być sama, powinna mieć kogoś, kto odwracał jej uwagę w jakikolwiek sposób. – Jak widać… - skwitowała pobieżnie, nie wiedząc jak odpowiedzieć na te słowa, jakby nagle uszło z niej całe powietrze, a przecież normalnie w chwilę znalazłaby aż nazbyt naturalną, ironiczną i idealną dla niej odpowiedź. Dziś niestety wszystko wyglądało inaczej.
Słysząc pytanie już wiedziała, że musi jakoś na nie odpowiedzieć, że nie może stchórzyć, poddać się i wymyślić kolejnej głupiej historyjki, powinna być szczera i właśnie w pełnej świadomości zamierzała zrobić to, co powinna. - Nie chciałam tego – zaczęła, mając na myśli coś zupełnie innego, nie obecne, a ostatnie spotkanie. Chciała… Musiała się z tym zmierzyć raz na zawsze, dać sobie jedną szansę na próbę naprawienia tego, co sama parszywie zniszczyła w swojej złości, gniewie, który tak często ją pochłaniał, wybijał z rytmu, przejmował kontrolę. Musiała nauczyć się naprawiania własnych błędów, nie dla innych, a przede wszystkich dla samej siebie, dla swojej przyszłości, dla zachowania człowieczeństwa. – Znaczy, chciałam, ale… Źle zrobiłam, nieodpowiednio do tego podeszłam i… - urwała, wyrzuciła wolno ręce w górę, będąc poirytowana własnym brakiem słów, który był spowodowany okolicznym gwarem i tłumem, próbą, którą musiała przejść, a przecież czytała tyle cholernych książek, a non stop brakowało jej słów, na litość! Zupełnie nie była przegotowana na przemowę, do dziś dałaby sobie rękę uciąć, że nigdy więcej nie spotka Jaydena, a los jak zwykle z niej kpił, wywracając jej założenia do góry nogami. Zrezygnowała, opuszczając ramiona i przyjmując wycofaną pozę. – Nie miałam żadnego prawa cię oceniać, rzucać oskarżeniami, obrażać. Chcę jedynie żebyś wiedział, że poniekąd mnie to prześladuje – zniżyła głos na tyle, by czuć się komfortowo i jednocześnie mieć pewność, że ją usłyszał. – Żałuję. - Chciała być szczera, jak zawsze, choć ta szczerość naprawdę wiele ją dzisiaj kosztowała, ponieważ była zgoła inna niż ta zwykła codzienna. Tu, teraz, musiała się zmierzyć z nieznanym, nie wiedziała jak mężczyzna zareaguje na jej słowa, dlatego poniekąd była przygotowana, można było powiedzieć, że nadstawiła policzek i oczekiwała na cios lub ignorancję, nic pomiędzy. Pamiętała ostatnie chwile swojej wylewności i nie wspominała ich najlepiej, dlatego teraz zachowała dystans, próbowała przybrać taką pozę, mimikę i tembr głosu, by ponownie nie wywołać tej samej reakcji drugiej strony, by było widać, że nie narusza jego przestrzeni, że jest wycofana i nie narzuca swojej obecności i gdy ten postanowi odejść, ona za nim nie podąży.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Promenada nad Tamizą - Page 3 Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]12.04.21 14:55
Wszyscy byli pogubieni. Wszyscy zdawali się tkwić w dziwnym rozedrganiu umysłów, nie potrafiąc odnaleźć się w rzeczywistości i gubiąc w skomplikowanych ścieżkach realiów, w których przyszło im żyć. Wcześniej mogłoby to wydawać się Jaydenowi niepokojąco nienaturalne. W końcu jak można było stracić cel? Jak można było nie wiedzieć, do czego się dążyło? Ktoś, kto całe życie wierzył w to, że wszystko będzie dobrze, musiał zderzyć się z niezaprzeczalną prawdą nie tylko o innych, lecz również o sobie samym. A wtedy dotarło do niego, że wątpliwości były czymś naturalnym - bez wątpliwości nie można było naprawdę dotrwać do pewności. Nie można było odbijać ataków, by zbudować coś silnego i trwałego. Nie można było się wzmocnić. Dlatego też im więcej czasu mijało od śmierci Pomony, tym profesor coraz silniej wierzył w to, że wcale nie przestała darzyć go uczuciem i rozumiał, dlaczego odeszła. Nie. Nie zamierzał się z nią zgadzać, lecz rozumiał. Znał w końcu swoją żonę i pamiętał, jak przerażona, zagrożona szukała rozwiązania w ucieczce. Zawsze chciała uciekać, a on ją powstrzymywał. Tamtej nocy nie był w stanie, bo niczego się nie spodziewał. Był to najpiękniejszy dzień jego życia. Sądził, że jej również, a do tego wymęczona porodem kobieta nie była w stanie... Nie mogła tak po prostu odejść. Pomylił się, stracił czujność, opuścił gardę i teraz musiał za to pokutować do końca życia. Ale nie mógł upaść. Od zawsze uczony, by walczyć za swoje przekonania oraz swoich bliskich, nie porzucił tej myśli. Mógł być osłabiony, ranny, lecz zmierzał dalej. Bo właśnie w rodzinie znajdował siłę. W rodzinie, w swoich uczniach, w filarach ludzkiej egzystencji. Chciał być dobrym człowiekiem, chciał postępować słusznie i być w stanie obronić przed złem tak wiele osób, ile tylko się dało. Nie. Nie oznaczało to, że mógł uratować wszystkich, ale czy oznaczało to, iż miał przestać się starać? Stwierdzić, że nie było warto? Za każdym razem było warto. Bez względu na to, co mówili lub twierdzili inni. A okazywało się, że ów inni chcieli decydować o wszystkim. Łącznie ze stroną, którą należało wybrać. Brytyjskie społeczeństwo widziało aktualnie tylko dwie drogi konfliktu - Rycerzy Walpurgii władających Ministerstwem Magii oraz Zakon Feniksa buntujący się wbrew woli władzy. Można było być albo z nimi lub przeciwko nim. Nikt nie widział innego wyjścia lub nie chciał tego robić. Roselyn nie rozumiała. Maeve. Jedynie Pomona rozumiała. Wiedziała, że jej mąż nie chciał podporządkowywać się zasadom, które odbiegały od jego własnych. A dla Jaydena brutalność nigdy nie była i nie miała być odpowiedzią.
Kim była ona? Czy też patrzyła na wszystko w jasnych, kategorycznych barwach? Czy jednak dostrzegała coś więcej? Patrząc na stojącą przed nim kobietę, Vane'owie zdawało się, że widzi jednego ze swoich uczniów. Spokorniałych, ale też namówionych przez innych, by przeprosili. Niekoniecznie zadowolonych z takiego obrotu sprawy, lecz wyduszających z siebie przyznanie się do zrobienia czegoś źle. Czy żałowali? Niekiedy nie, jednak nie było to takie ważne. Teraz to nie było takie ważne, bo nigdy nie odbierał Evelyn jako złej osoby. Nie mógłby nigdy spojrzeć na nią w ten sposób. Przetrwali wszak coś, co nie zdarzało się nawet bliskim, wspierali się i potrafili przywrócić do normalności. Starali się przynajmniej to uczynić najlepiej, jak tylko mogli. Kto wszak znał wyjście z sytuacji, w której przyszło im się spotkać? Jej obecność była dla niego wsparciem, powodem dla dalszych starań, dla sięgnięcia po trzeźwość umysłu, celem, do którego mógł zawsze wracać, gdy zwątpił. Nie byłby w stanie wszak zapomnieć niesienia delikatnego ciała, zasypywania ziemią wykopanego grobu i cichej kontemplacji nad świeżym kopcem. Ucieczka olbrzymowi, odkrywanie nieboszczyka. To wszystko działo się naprawdę. To wszystko przeżyli właśnie oni.
Żałuję.
Gdyby nie byli otoczeniu tłumem, być może zareagowałby inaczej, mogąc pozwolić sobie na pewnego rodzaju większe uzewnętrznienie, lecz teraz przez moment w ogóle się nie odzywał. Po prostu pozwolił na chwilę przemyśleń, ciszy. Wcześniej to było inne. Przerażało go bardziej. Teraz doceniał to, co się działo. Doceniał jej szczerość i chociaż mogła nie być do końca przekonana, wiedział, ile wysiłku kosztowało przyznać się do błędu. To miało znaczenie. Dla niego ogromne. - Już dobrze - powiedział spokojnie, ale jego wcześniejsze słowa różniły się od tych tonem, w którym znajdowało się coś więcej. Znajdowało się ciepło i zrozumienie. Nie zależało mu przecież na wszczynaniu dalszych kłótni czy na udowodnieniu swoich racji. Byli dwoma oddzielnymi bytami, mieli dwa różne podejścia do różnych spraw - to, co się działo było więc naturalne. Liczyło się to, że chociaż nie padło słowo przepraszam, wszystko inne mówiło, że żałowała. Sposobu, w jakim się rozstali. To nie było warte walki. Kłótni i sporów. Ile to osób nie dawało poruszyć się refleksjom, tkwiąc we własnym przekonaniu i nie chcąc uginać pokornie kolan? I to tak bliskich mu, tak długo przystających. Evelyn nie była przecież żadną przyjaciółką. Nie znała go całymi latami, a mimo wszystko zależało jej w jakiś sposób na zniesieniu napięcia, jakie powstało między nimi. Nie kłamał. Nie mówił, że nic się nie stało. Nie zaprzeczał. Nie omamiał jej słowami, które nie miały żadnego odniesienia w rzeczywistości. Teraz i tutaj było po prostu dobrze. Już dobrze.


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]13.04.21 21:09
Przepraszanie jest sztuką. Każdy przepraszał w swoim życiu choć raz, wynosiło się to z domu dzięki wychowaniu rodziców lub uczyło się od rówieśników, czy przypadkowych ludzi na ulicach. Jednak to słowo, słowo przepraszam miało różne znaczenie, inną wagę w zależności od sytuacji w jakiej ktoś się znajdował, od winy jaką popełnił. Evelyn pamiętała swój pierwszy raz, gdy użyła tego magicznego słowa świadomie. Miała siedem lat i podczas zabawy z bratem ten potknął się, wpadając tym samym na komodę z pięknym wazonem, który matka otrzymała od ojca. Wazon nieszczęśliwie upadł, tłukąc się w drobny mak, a dzieci zamiast go zostawić, bo może udałoby się go uratować, wyrzuciły szczątki naczynia. Gdy przyszedł czas przyznania się do swojego postępku, to młoda Despenser wzięła na siebie całą winę i odpowiedzialność za krzywdę. To był pierwszy raz, gdy przeprosiła i pierwszy, a zarazem ostatni raz, gdy ojciec podniósł na nią głos. Dla dziewczynki reakcja ojca była niezrozumiała, przecież przeprosiła, tak szczerze i kajająco, a mimo to usłyszała krzyk zamiast rodzicielskiego wsparcia. Kolejny raz zdarzył się dopiero w Hogwarcie, na trzecim roku, gdy ślizgoni wraz z jej bratem złamali Vincentowi nos wiedząc, że chłopak przystaje z Evelyn, wtedy też dziewczyna przeprosiła ponownie za zachowanie brata czując, że była to tylko i wyłącznie jej wina. Ostatni raz miał miejsce siedem lat temu, w smutną, wigilijną noc, gdy leżała podparta o drzewo, krwawiąc i umierając, patrząc jednocześnie w coraz mniej świadome oczy umierającego przyjaciela i dopiero, gdy jego oczy stały się otwarte, ale niewidome, przeprosiła go z pełną mocą wyznaczoną własnym bólem. Znowu przeprosiła za coś, co nie stało się konkretnie przez nią, a przez jej bliźniaka. Przeprosiny nie naprawiły wazonu, nosa Vincena, nie przywróciły do życia jej przyjaciela i wtedy Despenser zdała sobie sprawę, że to słowo wcale nie jest tak magiczne, jak sądziła w dzieciństwie i kojarzyła je z czymś złym, z czymś co przynosi więcej złego niż dobrego. Prawdopodobnie dlatego też nie potrafiła użyć go w stosunku do Jaydena, tłumacząc sobie w głowie, że choćby włożyła w nie całą swoją szczerość, to i tak na nic się to nie zda, nie zostanie to dobrze przyjęte lub, co gorsza, wydarzy się coś niedobrego. Nie miało znaczenia to, że patrząc na stojącego przed sobą mężczyznę widziała światłość, bijące dobro, coś mówiącego, że jest to człowiek godny zaufania, że gdyby go przeprosiła, to by jej nie skrzywdził, ale nie potrafiła, bała się przełamać w stosunku do, bądź co bądź, nieznanego jej człowieka. Kim był Jayden Vane? Kim był czarodziej, który okazał ogrom wrażliwości, tam, na wrzosowiskach? A może raczej powinna zadać sobie pytanie jaki był? Nie potrafiła ocenić go na zimno, ale potrzebowała odpowiedzi, jeżeli kiedykolwiek mieliby zostać kimś więcej niż kryzysowymi nieznajomymi. O ile w ogóle będzie im to dane.
Słysząc te dwa, jakże proste słowa, tworzące spójną całość, odetchnęła głębiej, zupełnie tak, jakby jej ulżyło. Rozluźniła z lekka mięśnie, ciężkie i spięte przez cały czas oczekiwania, jakby spodziewała się czegoś zgoła innego, choć przecież byli wśród tłumu i nawet nie było mowy o nader impulsywnych reakcjach. Nie można było powiedzieć, że kruczowłosa była zadowolona z tego co usłyszała, ale rozumiała to, co mężczyzna przekazywał jej między słowami, tonem głosu, samym brzmieniem, które mogło powiedzieć często więcej niżeli same słowa. Z jej ramion spadł niewidzialny ciężar, jakby od ostatniego spotkania, gdy zdążyła się już sama doprowadzić do względnej harmonii, prześladował ją obraz tamtego dnia, jej zachowania i krzywd, które wyrządziła, bardziej lub mniej świadomie. Otrzymała od Jaydena coś, czego się nie spodziewała – zrozumienie i to w tym wszystkim prawdopodobnie zaskoczyło ją najbardziej, wybijając ją na chwilę z utrzymywania maski neutralnego spokoju, tak typowego dla większości otaczających ją dziś ludzi. Pokiwała z wolna głową, jakby przetwarzając wypowiedź mężczyzny, zastanawiając się co też mogłaby na to odpowiedzieć. – Dziękuję – nie wiedziała, czy to jest najbardziej odpowiednie słowo, którego mogłaby teraz użyć, jednak była tak beznadziejnie nieobeznanych w tego typu sytuacjach przypadkiem, że aż zatwierdziła to wyrażenie bez szemrania, próbując w nie wcisnąć wdzięczność, którą mężczyzna mógłby odczuć. Czuła się usatysfakcjonowana i choć cały ten jarmark był pomyłką, to jednak sama wizyta tu i spotkanie Jaydena pomogło jej odrobinę zabliźnić ranę, którą sama mu wyrządziła. Evelyn Despenser może i nie potrafiła przepraszać, ale potrafiła się przełamać i obejść to szczerym okazaniem żalu, a to było zdecydowanie lepsze niż uniesienie się dumą.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Promenada nad Tamizą - Page 3 Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]14.04.21 20:03
Niektóre słowa przeprosin zostawały w człowieku na zawsze i stawały się niejakim oddzielnym zupełnie słowem. Inną kategorią, odmiennym wyznacznikiem. Fundamentem i stojącym samodzielnie filarem. Wciąż przecież pamiętał swoje przepraszam, które powtarzał Pomonie. Wtedy gdy wrócił do niej do apteki i przepraszał ją na oczach zebranych tam ludzi łącznie z jej ojcem. Wtedy gdy przyznawał się do błędów, prosząc, by została i pozwoliła, by wspólnie wychowywali rozwijające się pod jej sercem dziecko. Wtedy gdy po wzlotach i upadkach przyjęła oświadczyny, a przepraszam okazało się jak orzeźwiający wiatr. Wtedy gdy po porodzie, chciał, by wybaczyła mu to, co działo się wcześniej i znów zmazali niesnaski i krzywdy, które wyrządzili sobie nawzajem. Pamiętał te wszystkie razy, każdy nasączony tak wieloma emocjami, tak różnymi emocjami, tak odznaczającymi się na tle innych wspomnień. W przyszłości na pewno niezliczoną ilość razy jeszcze miał przepraszać synów za swoje słabości, za bycie zbyt słabym, aby powstrzymać ich matkę od odejścia. Oczywiście - zniknęła tuż po porodzie, zostawiając go śpiącego w gronie nowo narodzonych chłopców, lecz mógł zrobić coś. Mógł nie zasypiać, mógł uważać. Mógł zrobić cokolwiek, a nie znajdowaliby się w tym miejscu, w jakim byli teraz - radzący sobie samotnie w chorej rzeczywistości i starający się jakoś przetrwać. Naznaczeni od początku, skrzywdzeni, ograbieni. Jak miał im wyjaśnić to, co się wydarzyło? Że zawiódł na samym starcie ich egzystencji? Że pozbawił ich możliwości posiadania kogoś tak fundamentalnego jak matka? Wyczerpany zdarzeniem narodzin całkowicie odpłynął w szczęściu. Bardzo płonnym i trwającym zaledwie godzinę. Później nigdy już nie zobaczył Pomony żywej, a ostatni obrazek swojej żony jaki miał w umyśle to tuż przed zamknięciem wieka drewnianej skrzyni, w której ją ułożył, uprzednio zmieniając zaklęciem skrzynię w trumnę. Nigdy nie miał tego zapomnieć. Nigdy nie miał pozbyć się tego widoku sprzed oczu. Jej i materiału, który jej towarzyszył. Gdy dzisiaj cię zobaczyłem, pomyślałem, że nieważne co masz na sobie, bo w myślach mam twój obraz w tamtej sukience. Rozpoczęcie i zamknięcie ich rozdziału na ziemi. Granatowe sukno z wyszytym nocnym niebem.
Dziękuję.
Uśmiechnął się delikatnie, chociaż było to jedynie lekkie uniesienie lewego kącika ust. Nie zrobił nic, co zasługiwało na podziękowania, lecz nie zamierzał się z nią o to spierać. Wiedział, dlaczego to powiedziała i doceniał te kilka szczerych słów - żałuję, dziękuję. Brzmiało to niczym litania idealnego rozładowania nieprzyjemnego napięcia, które zanieczyszczało nie tylko relację, jaka pojawiła się między nimi, lecz również i nich samych. Można było wyczuć, kiedy coś mocno zaciskało pętle na szyi, a oni mieli zdecydowanie zbyt wiele problemów, aby dokładać sobie jeszcze tymi związanymi z nieprzypadkowymi nieznajomymi. Zamiecenie brudów było więc wyjątkowym momentem wzięcia pełnego wdechu bez uczucia spięcia, które nieśli na swoich barkach. Jeśli miał być szczery, nie spodziewał się ich ponownego spotkania, lecz biorąc pod uwagę, jak potoczyło się to krótkie widzenie - był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Potrzebowali tego. Ona nawet silniej niż on, bo chociaż próbowała grać twardą, niedostępną, widział ją w najbardziej bezbronnej sytuacji. A na domiar tego wszystkiego przed momentem wyznała mu, że czuła się w tłumie jak w klatce. Tego dlaczego mu to powiedziała, nie potrafił rozgryźć - może właśnie z powodu tego, co razem przeszli, co o sobie wiedzieli. Jakie tajemnice wspólnie skrywali. - Evelyn, posłuchaj... - zaczął po dłuższej chwili ich wspólnej ciszy, gdy Jayden przypomniał sobie o tym, z jakiego powodu znajdował się, gdzie się znajdował. Nie chciał przerywać tego w ten sposób, jednak nie wszystko zawsze działo się zgodnie z planem - u nich ewidentnie tak właśnie nie było. - Dobrze było cię zobaczyć, ale muszę wracać. - Nie kłamał. On miał pod swoją opieką chwilowo jedynie dwie uczennice z całkiem pokaźnej gromadki, która została przy Bonesie. Nie powinien był zbyt mocno naginać cierpliwości swojego starszego kolegi po fachu. Obaj wiedzieli wszak, że jarmark nie był  w całości odpowiedni dla dzieci, a ostatnie czego chcieli to wyciągania swoich podopiecznych z nieprzyjemnych sytuacji. Lepiej było temu zapobiec niż próbować załagodzić problemom. - Dziękuję i chciałbym mieć więcej czasu, który moglibyśmy spędzić. - Obejrzał się za dwójką dziewcząt, które właśnie znajdowały się przy jednym z dalszych straganów. Wrócił jednak spojrzeniem ku Evelyn, wyłapując - lub mentalnie - zmuszając ją, by i ona podniosła na niego wzrok. A gdy to zrobiła, wiedział, że dostrzegła wdzięczność nie tylko na jego twarzy, lecz również i w oczach - tak spokojnych i ciepłych. Doceniających. Rozumiejących. W końcu tak mało osób w ogóle teraz zajmowało się materią wspólnych relacji, a jego oczyszczenie przyszło ze strony, która była z nim najmniej związana. Potrzebował tego. Potrzebował pojawienia się w swoim życiu nawet na krótką chwilę Evelyn Despenser i miał być za to wdzięczny. Uśmiechnął się ponownie już nieco wyraźniej. - Uważaj na siebie. - I na wszystkie pułapki w okolicy.

|zt


Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4372-jayden-vane#93818 https://www.morsmordre.net/t4452-poczta-jaydena#95108 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f113-irlandia-killarney-national-park-theach-fael https://www.morsmordre.net/t4454-skrytka-bankowa-nr-1135#95111 https://www.morsmordre.net/t4453-jayden-vane
Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]19.04.21 20:14
Istniały momenty, które prześladowały umysły tych, którzy choćby chcieli, nie mogli zmienić przeszłości, zareagować, uprzedzić pewnych zdarzeń i sprawić, by one nigdy się nie wydarzyły. Evelyn sama cały czas zmagała się z wyrzutami sumienia, które etapowo przyjmowały inne postaci, od czystego rozgoryczenia, poprzez przeszywający lęk, aż do zobojętnienia na bodźce. Analizowała, cały czas, non stop jej myśli biegły w kierunku tego, co mogła zrobić inaczej, by zapobiec tragediom. Mogła podążyć za bliźniakiem w noc jego zniknięcia, czy i ona wtedy by przepadła? Czy zapobiegłaby pasmu tragedii, który objął cały ród Despenser? Może zawróciłaby brata w porę, może on wcale nie przystawał do tych, których się spodziewała? Choć wiedziała, że rozszyfrowanie tej zagadki nie ukoiłoby jej duszy, zadręczała się tym niemal każdej nocy. Zabawne jak bardzo cała ta sytuacja przypominała jej o istnieniu podobnej, o jej ojcu i jego bracie, o bliźniętach podobnych jak dwie krople wody, choć to wiedziała jedynie z opowieści. Wuj zaginął, gdy Evelyn była bardzo mała, nie miała prawa go pamiętać, ale ojciec opowiadał jej ich wszystkie wspólne historie, a szczególnie tę w której pokazywał, jak bardzo żałował wypuszczenia go samego na morze, w stronę  domu rodzinnego, w stronę Francji. Zginął wtedy, to pewne, ponieważ ojciec zawsze powtarzał małej czarownicy, że strata bliźniaka jest odczuwalna podświadomie, jakby takie rodzeństwo było związane niewidzialną nicią. Teraz, gdy przypominała sobie o słowach ojca, były one dla niej piętnem. Ona nie poczuła śmierci, braku, luki w duszy. Nie poczuła straty Sorena i to ją przerażało, bo jeśli ojciec miał rację, to jej brat nadal żył i choć nie stanowił dla niej bezpośredniego zagrożenia, wprawiał ją w niepokój. Była jedna, jedyna rzecz, która przyprawiała Evelyn Despenser o wstyd, a mianowicie zlekceważenie ostatniego pytania, jakie usłyszała od swojego ojca, który pytał, czy coś poczuła. Wtedy nie zdawała sobie sprawy o co pyta, zrzucając winę na garb jego choroby, ale później, zdecydowanie za późno doszło do niej, że pytał właśnie o tą więź o której tak często przed laty rozmawiali. Jeżeli czegoś nie mogła sobie wybaczyć, to właśnie było to, bo mogła ukoić umysł ojca, a zamiast tego odpowiedziała mu ciszą, wściekła o to, że wyjeżdżają, że zostawiają ją na tej pieprzonej farmie. Bez pomocy. Bez wsparcia. Samą.
Cóż. Kto by przypuszczał, że Szkotka w noc po swoim wybuchu, wyrzuceniu wszystkiego, celując piorunami wprost w Jaydena, nie będzie myśleć o swoich standardowych koszmarach, a właśnie o tamtej sytuacji? Coś było nie tak, coś się zmieniło, coś pękło. Pół nocy siedziała w swoim bujanym fotelu, próbując oderwać swoje myśli od analizowania przebiegu ich spotkania, a jednak nie mogła, jej umysł uparcie nie chciał zmienić obiektu swoich dywagacji, wplatając ją jeszcze bardziej. Aż uległa. Skapitulowała. Poddała się i pozwoliła sobie na odczuwanie złości na samą siebie, na dojście do momentu, gdy zobaczyła swój błąd, gdy przejrzała na oczy, gdy zrobiło jej się zwyczajnie głupio. Despenser nie odczuwała takich emocji, była harda, zimna, pusta w środku, a przynajmniej tak jej się wydawało od siedmiu lat. Nie musiała rozważać swoich emocji, dla niej ważne było jedynie przesłanie, które jasno mówiło, że powinna naprawić wszystko, czego się dopuściła w tej kruchej relacji i proszę, stała tu, nie uciekła i powiedziała słowa, które ją oczyściły. Zrobiła to, co powinna i była z siebie cholernie dumna, pierwszy raz od lat była dumna z czegoś, co zrobiła w relacjach międzyludzkich, niezwiązanych z hodowlą i… Podobało jej się to uczucie tak bardzo, że chciała je schwytać, złapać i się go trzymać tak długo, aż uzna, że znów ma siłę, by powrócić w nieskończoną otchłań swoich wewnętrznych koszmarów, ciężarów dnia codziennego, które nosiła na barkach. To uczucie niestety było krótkie, zbyt krótkie, by przynieść wystarczające ukojenie. Zagłuszała jednak swoją obawę słuchając Jaydena, uciekając spojrzeniem tak, by ewentualne gorzkie słowa nie trafiły w nią podwójnie, dźwiękiem i spojrzeniem, bo może zmienił zdanie, może źle go zrozumiała, a nie miała sił na obronę w tym tłumie, czuła się tu jak obca, zbyt dzika na życie w tłumie, niezależna i wolna, wdzięczna swojej ziemi za możliwość swobodnego życia z dala od innych i teraz było jej niezmiernie tęskno za domem. W głosie mężczyzny wyczuwała szczerość, taką prostą, uspokajającą, której się chwyciła, by zostać tu jeszcze kilka chwil, by móc wyglądać stabilnie, choć czuła się zupełnie inaczej. Poczuła wreszcie też wzrok Vane’a na sobie i nie zignorowała tego, odpowiadając tym samym, tak zwyczajnie, bez zbędnych słów. Zobaczyła odzwierciedlenie swoich podejrzeń, uczucia, które pokazał jej świadomie, którymi naprawdę ją zapewnił, że jest już dobrze, że zrozumiał jej słowa, przyjął je i nie odtrącił jej wyciągniętej dłoni. Była mu wdzięczna, potrzebowała tego, by uwierzyć, że nie każdego musi się bać, traktować jak intruza, wroga, kogoś, kto chce zrobić jej krzywdę, mentalną, czy nawet fizyczną. Jayden sprawił, że uwierzyła i będzie o tym pamiętać na długo. Wyprostowała się, silniejsza dzięki tej sytuacji, jej rozwiązaniu, skutkach, które właśnie miała przed oczami. – Ty również – odpowiedziała z bijącym od jej słów spokojem. - Nie zmieniaj się, Jaydenie - dodała, a na jej usta zawędrował lekki, choć trochę nieokrzesany i poniekąd krzywy uśmiech. Chciała mu pokazać, że go docenia, że w jej oczach jest dobry, a mało było takich, którym mogła to szczerze i bez zawahania pokazać. Mogli się nie znać, ale to on, osoba jej obca, okazał jej więcej życzliwości niż niejeden człowiek, którego mogła mianować znajomym.

/zt.


I survived because the fire inside me burned brighter than the fire around me
Evelyn Despenser
Evelyn Despenser
Zawód : hodowca aetonanów, opiekun magicznych zwierząt
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
My poor mother begged for a sheep but raised a wolf.
OPCM : 11 +2
UROKI : 5 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Wilkołak
Promenada nad Tamizą - Page 3 Tumblr_o97lpoOPDW1ua7067o2_250
Neutralni
Neutralni
https://www.morsmordre.net/t9065-evelyn-despender https://www.morsmordre.net/t9070-wloczykij#273545 https://www.morsmordre.net/t12156-evelyn-despenser#374148 https://www.morsmordre.net/f168-szkocja-balmaha-farma-despenser https://www.morsmordre.net/t9075-skrytka-bankowa-2130 https://www.morsmordre.net/t9076-evelyn-despender#273691
Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]08.05.21 1:06

02.12.1957

Nie mogła zmarnować szansy na wyrwanie się z czterech ścian. Tego była pewna od samego poranka, gdy otworzyła oczy i przeciągnęła się pozornie leniwie w jasnej pościeli, rzucając krótkie spojrzenie na pustą część łóżka. Nie miała powodów, by zostać w domu, stąd ochota, aby wyjść i odetchnąć zimowym powietrzem, zachłysnąć się aurą, jaką roztaczał rozpoczynający się dopiero grudzień. Niby nie przepadała za tą porą roku, zmuszającą do narzucenia na siebie wielu warstw ubrań, aby utrzymać ciepło ciała. Jednak w tym roku było jakoś inaczej, mimo wojny w tle, która już na szczęście nie sięgała tak mocno samego Londynu. Dowodem tego był Zimowy Jarmark, który rozpoczął się ledwie wczoraj i odrobinę żałowała, że wtedy nie miała możliwości dotrzeć na miejsce. Dziś miała zamiar to nadrobić w odpowiednim towarzystwie. Nakreślona w pośpiechu sowa, przyniosła równie szybką odpowiedź, co nieco ją zaskoczyło, ale i ucieszyło. Znalazł się więc towarzysz niedoli, chociaż czy wątpiła w niego nawet przez chwilę? Wolała nie znajdować odpowiedzi na ów pytanie, nawet jeśli miała pozostać jedynie w myślach. Nauczona doświadczeniem nie wierzyła przesadnie w mężczyzn, obojętnie jak bardzo ceniła ich za poszczególne cechy czy całokształt. Wykorzystała dostępny czas dla siebie, by wieczorem o odpowiedniej godzinie, rzucić ostatnie spojrzenie w lustro i własne odbicie. Na ciemne oczy przyciemnione optycznie czernią i pełne usta podkreślone burgundową pomadką. Wygładziła delikatnie materiał czarnej spódnicy, ten wyuczony, nerwowy ruch nie opuszczał jej nigdy. Założyła kosmyk włosów za ucho, zanim zarzuciła płaszcz na ramiona i wyszła z mieszkania, wątpiąc, aby szybko miała okazję wrócić. Promenada nad Tamizą miała swój niezaprzeczalny urok, lecz teraz była jeszcze ciekawszym miejscem. Wsunęła ręce w kieszenie płaszcza, przechodząc między straganami, lecz od czasu do czasu zerkała w kierunku, z którego sądziła, że przyjdzie. Spojrzała z uwagą na jeden z paru obrazów przedstawiających obecnego Ministra, chociaż niewiele różnił się od pozostałych.- Patetyczny.- szepnęła pod nosem, ale nie zdecydowała się powiedzieć tego do autora ów dzieła. Znała malarzy, wiedziała dobrze, jak przesadnie wrażliwi potrafili być na ocenę innych. Nie mogła jednak pozbyć się wrażenie, że ten w przeciwieństwie do pozostałych był przesadzony. Cofnęła się w końcu o krok, zamierzając odejść, lecz zauważyła zatrzymującą się obok, znajomą sylwetkę. Kącik jej ust drgnął, kiedy zamiast spojrzeć w jego kierunku i przywitać się jakkolwiek, przechyliła jedynie głowę.- Co sądzisz? – spytała cicho, słowa bez wątpienia kierując w stronę mężczyzny. Nie wiedziała, jaki jest jego stosunek do artystów, lecz szczerze wątpiła, aby był zapalonym znawcą sztuki, największym koneserem dzieł. Jakby nie patrzeć znała go już trochę i nie zauważyła przesadnego zainteresowania, lecz może dotąd nie było okazji? Tez możliwe.- Powiesiłbyś taki u siebie? W domu? W gabinecie? – ton głosu delikatnie zahaczał o żartobliwą nutę. Nawet jeśli może nierozsądnym było robienie sobie żartów z obrazów przedstawiających tak ważną obecnie personę.



Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.

Belvina Blythe
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7692-belvina-blythe https://www.morsmordre.net/t7734-senu https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f447-kent-obrzeza-swanley-cobble-cottage https://www.morsmordre.net/t8111-skrytka-bankowa-nr-1850#231862 https://www.morsmordre.net/t7735-belvina-blythe
Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]10.05.21 22:12
link

Grudniowy poranek przywitał mnie nie tylko nieco uciążliwym chłodem, ale i sową, która kilkukrotnie uderzyła dziobem w okno. Przeciągnąwszy dłońmi wzdłuż twarzy podniosłem się niechętnie z łóżka, a następnie odebrałem od zwierzęcia przemokniętą kopertę. Samo uchylenie okna wpuściło do środka mieszkania kilka chłodnych podmuchów i choć nigdy nie narzekałem na temperaturę, to dzisiaj wydawało mi się, że zima wyjątkowo dała o sobie znać. Przetarłem dłońmi ramiona klnąc w myślach to przeklęte miejsce, po czym chwyciłem papierosa i otworzyłem Czarne Ale, choć szczerze żałowałem, że w mych zapasach brakowało już ognistej. Piwo nijak miało się do mych ulubionych, alkoholowych pozycji, jednakże nie mogłem narzekać. Zważywszy na coraz pustsze półki oraz zmniejszone dostawy w porcie, wypadło cieszyć się, że w ogóle miałem cokolwiek na rozgrzanie.
Wolną ręką rozwinąłem pergamin licząc, że za równie wczesną korespondencją nie stała żadna przykra sprawa, lecz na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne. Wygiąłem wargi w lekkim uśmiechu i po zapoznaniu się z treścią bez większego zastanowienia zgodziłem się spędzić wspólnie popołudnie. Nigdy wcześniej nie miałem okazji być na jarmarku w Londynie i byłem ciekaw jak to wszystko wyglądało, szczególnie teraz, gdy stolica pozostawała wolna od szlamu i mugoli. Było podobnie jak na wschodnich ziemiach? Wszyscy świętowali, pili wódkę z domieszką śniegu, wciskali do ust masę pieczonego mięsa i finalnie bili się po mordach? Wnet przyjdzie mi się o tym przekonać.
Zjawiłem się nieopodal Promenady o wyznaczonej godzinie i przywitał mnie tłum ludzi przeciskających się pomiędzy gęsto ustawionymi straganami. Te pękały w szwach i o dziwo nie serwowały jedynie względnie dostępnych oraz tanich produktów, ale przede wszystkim rarytasy, na które niewielu mogło sobie pozwolić. Niechętnie ruszyłem przed siebie starając się odnaleźć Belvinę, co nie było wcale prostym zadaniem. Nasunęło mi się pytanie, dlaczego nie zaczekała w mniej gwarnym miejscu, ale zapewne jak typowa kobieta zapragnęła pooglądać się za świecidełkami lub innym, unikalnym towarem.
W końcu dostrzegłem ją przed jednym z drewnianych stoisk. Wypełnione ono było obrazami spode ręki mężczyzny, który najpewniej nie tylko dobrze malował, ale i handlował, bowiem nagabywał sporą liczbę osób do zakupu swych dzieł. Nigdy nie ciekawiła mnie ta forma sztuki, nie widziałem w niej niczego wyjątkowego, a tym bardziej „drugiego dna”, który zwykle chciał przekazać artysta. Być może przykładałem do tego zbyt małą wagę lub po prostu byłem kiepskim kłamcą w porównaniu do tych, co w kilku kreskach i kołkach doszukiwali się ręki wirtuoza. -Portret, jak portret. Wątpię, że Minister pozwoliłby namalować siebie w koszuli nocnej- odparłem z lekkim uśmiechem wyczuwając w jej słowach nutę ironii. Nie sądziłem, że interesowały ją płótna, podobnych też nie spostrzegłem w mieszkaniu, lecz może była to kolejna tajemnica, która czekała na swe odkrycie.
-Kiepski ze mnie koneser- wzruszyłem lekko ramionami, po czym rozejrzałem się w poszukiwaniu ciekawszych stoisk. Może mieli coś z alkoholem? Napiłbym się dobrej ognistej, naprawdę spłukałbym się do zera dla jednej, wykwintnej butelki. -A Ty? Chcesz zakupić jakieś dzieło, by wpatrywać się w nie noc i dzień? Czy po prostu Minister wpadł Ci w oko?- uniosłem wymownie brew, ale po chwili zaśmiałem się pod nosem.




The eye sees only what the mind is prepared to comprehend
Drew Macnair
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Dan­ger is a beauti­ful thing when it is pur­po­seful­ly sou­ght out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag

Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t6211-drew-macnair https://www.morsmordre.net/t4416-avari https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f445-suffolk-dunwich-przekleta-warownia https://www.morsmordre.net/t4418-skrytka-bankowa-nr-1139 https://www.morsmordre.net/t4417-drew-macnair
Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]10.05.21 22:12
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością


'k6' : 1
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Promenada nad Tamizą - Page 3 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki
Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]11.05.21 0:47
Nie przeszkadzał jej gwar tego miejsca, ilość ludzi wokoło i lekkie poszturchiwania, gdy kolejne osoby przeciskały się obok niej, chcąc dotrzeć dalej. Na dobrą sprawę, przypominało jej to szpital w okresie, kiedy anomalie zbierały swe żniwo, aby teraz pozostać tylko wspomnieniem. Wtenczas jednak nauczyła się zobojętnienia na tłum oraz natłok dźwięków docierających z każdej strony. Teraz to pomagało, co zauważyła, odkąd weszła na promenadę i rozpoczęła niespieszny spacer od stoiska do stoiska. Nie była krytykiem, wiedzę z zakresu malarstwa mając już mocno podstawową, odkąd zaczęła zaniedbywać ową umiejętność. Mimo to nie obawiała się spojrzeć z dezaprobatą na obrazy, które zwyczaje jej się nie podobały. Tylko opinię, jaką mogła wypowiedzieć na głos, wolała pozostawić dla siebie, a przynajmniej póki nikt o takową nie prosił.
Kiedy obok stanął Drew, pozwoliła sobie nadal skupiać wzrok na wątpliwym dziele, ukazującym Ministra. Nie ignorowała go przy tym, lecz czekała na jego opinię najszczerszy osąd, bo wątpiła, by zdecydował się na kłamstwo, skoro nikt ich nie słuchał. W sumie, nawet gdyby było inaczej i ktokolwiek stał obok, również czekając na zdanie Macnaira, spodziewała się, że padłaby zwykła prawda. Nie był to przecież temat ważny, nie oceniali osoby na obrazie, a jedynie sposób wykonania… który był przesadzony.
Uśmiechnęła się, nie kryjąc rozbawienia na usłyszane własnie słowa.
- Pewnie nie. Mogę sobie jednak tylko wyobrazić jakie niebotyczne pieniądze oferowano by za podobny, gdyby kiedykolwiek powstał.- zdławiła w sobie cichy śmiech. Pamiętała z opowieści, jak wiele oferowano za najdziwniejsze dzieła artystów znanych i tych mniej. Przeniosła w końcu spojrzenie ciemnych oczu na mężczyznę, przyglądając mu się z uwagą, jakby nieco oceniająco, a na ustach nadal pozostawał ten delikatny uśmieszek.- Może i kiepski, ale nadrabiasz w innych dziedzinach. Nie można być dobrym we wszystkim.- dodała z pewną zaczepnością.
Widząc, jak poszukiwał wzrokiem czegoś ciekawszego, nie zmuszała go, aby stał tutaj dalej. Cofnęła się o krok, chcąc rozejrzeć się dalej, zobaczyć wszystko, co oferowały stragany mieszczące się na Promenadzie.- Raczej nie jestem osobą, która obwiesza swoje mieszkanie w cudze obrazy, ale pooglądać zawsze.- wyjaśniła. Pominęła kwestię, że zwykle, jeśli już decydowała się powiesić cokolwiek, były to jej własne dzieła, które dopracowywała miesiącami, by później zawiesić i zdjąć równie szybko. Była krytyczna wobec tego, co sama malowała, nie znosiła niedociągnięć, jakie widywała zwykle. Może dlatego też przestała, odpuściła sobie w ostatnich tygodniach, spychając sztalugi w kąt pracowni.- Trafiłeś, ale znajdź mi kobietę, której nie wpadłby w oko.- przyznała nieco rozmarzonym głosem, próbując kłamać jak najlepiej. Wątpiła, aby wyszło to tak, jak chciała, zwłaszcza kiedy z trudem powstrzymywała cichy śmiech. Przysłoniła lekko dłonią usta, chcąc jeszcze chwilę ukryć rozbawienie, lecz niewiele to dało. Dopiero kiedy opanowała się, podeszła do niego, by musnąć ustami męski policzek w ramach spóźnionego przywitania. Starła palcami burgundową pomadkę, która pozostała po tym na skórze Drew. Zdecydowanie nie potrzebował takiego dodatku.
Chciała już zaproponować, żeby poszli dalej, rozejrzeli się i w sumie znaleźli stoisko, które bez wątpienia zasłuży na uwagę obojga. Zdążyła jedynie odsunąć się o krok, ale żadne słowo nie padło, zamiast tego spoglądała na nieznajomego, który z impetem wpadł na Drew. Delikatny grymas wykrzywił usta, gdy z dezaprobatę spojrzała na sprawcę zamieszania. Rozumiała, że na około było dużo ludzi, lecz chyba wypadało uważać, aby nie wpaść na nikogo, a już zwłaszcza z grzańcem w dłoniach.

[bylobrzydkobedzieladnie]



Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.



Ostatnio zmieniony przez Belvina Blythe dnia 27.05.21 23:42, w całości zmieniany 2 razy
Belvina Blythe
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7692-belvina-blythe https://www.morsmordre.net/t7734-senu https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f447-kent-obrzeza-swanley-cobble-cottage https://www.morsmordre.net/t8111-skrytka-bankowa-nr-1850#231862 https://www.morsmordre.net/t7735-belvina-blythe
Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]16.05.21 19:47
| wybaczcie, odpowiadam na posta dei

Ministerstwo Magii jak zwykle wykazało się wspaniałym pomyślunkiem. Zorganizowanie jarmarku w celu poprawienia nastrojów obywateli stolicy spotkało się z iskrą wręcz dziecięcego entuzjazmu w piersi Wren, gdy tylko dowiedziała się o tym z wydania codziennej gazety; matka nigdy nie wyrażała zgody, by jej jedyna latorośl brała udział w podobnych wydarzeniach, uważając je za przesadnie niebezpieczne, szkodliwe i rozpuszczające dzieci, które z błyskiem w oczach prosiły o łakocie czy drobne upominki. Tym razem jednak Azjatka nie miała u swojego boku zrzędliwej matrony.
Decydowała o sobie samej, o tym, gdzie pojawi się drugiego grudnia, do którego straganu podejdzie, czy wypije grzańca i, ewentualnie, jaki jego smak będzie nęcił ją najbardziej. A przy tym, oczywiście, spełni obywatelską powinność. Wzięcie udziału w zimowym wydarzeniu organizowanym na Tamizie winno być odpowiedzią społeczeństwa na inicjatywę wychodzących mu na przeciw władz, wyrazem aprobaty, szacunku i wdzięczności za bezpieczeństwo, za życie w wolności. Korzystając zatem z wolnego od pracy popołudnia Wren przywdziała na ramiona ciepły płaszcz, owinąwszy szyję cienkim, czarnym szalem, po czym wyszła z kamienicy na Pokątnej i skierowała kroki do miejsca, do którego wydawali się ciągnąć wszyscy mijani przez nią czarodzieje.
Z niemałą uwagą przyglądała się organizowanej loterii cennych przedmiotów, które można było trafić przy wykupieniu odpowiedniego losu, notując w pamięci, by spróbować swojego szczęścia, kiedy tylko posili się słodkościami oferowanymi przez sprzedawców. Wybór był ogromny. Niektórych owoców prezentowanych w skrzynkach nigdy wcześniej nie widziała na oczy, ciesząc je teraz wyrazistą barwą, podczas gdy do nozdrzy docierał przepyszny zapach samoistnie zmuszający dłonie do sięgnięcia po sakiewkę z monetami.
Produkty były drogie, niektóre nawet bardzo, dlatego Chang pragnęła dokonać skrupulatnego wyboru. Przez dłuższą chwilę przechadzała się wzdłuż targowej uliczki jarmarku, wpatrzona w ofertę przeróżnych słodkości, kiedy ni z tego, ni z owego na horyzoncie dostrzegła znajomą postać pchającą... Dziecięcy wózek? Zdziwienie nakazało jej przystanąć na chwilę, zweryfikować, czy głód nie płatał jej widokowych figli, ale tę kobietę poznałaby wszędzie. Od czasu rzucenia przez Azjatkę pierwszych udanych inkantacji czarnomagicznych spotykały się regularnie na następne ćwiczenia, równie wymagające, trudne i często brutalne, nie tylko dla obiektów odczuwających na sobie skutki zaklęć, ale i dla niej samej. Wren nie zastanawiała się długo - ruszyła w kierunku swojej mentorki. Prowadzony przez nią wózek chybotał się dziwnie, jakby stworzenie w jego środku zaczęło dramatycznie kopać w ścianki, a im bliżej Mericourt się znajdowała, tym wyraźniej słyszała kwilenie wzburzonego dziecka.
Nic dziwnego, że kobieta próbowała oddalić się od zgiełku tłumów ogarniętych euforią, głośnych i świętujących w swoim towarzystwie; te dźwięki mogły jedynie wzmagać niezadowolenie czegoś, co znajdowało się w becikach.
- Deirdre - Wren odezwała się miękko, powitalnie, a jednocześnie łagodnie i ostrzegawczo, by uprzedzić ją o swoim nieoczekiwanym nadejściu. - Jeśli naruszam twoją prywatność, powiedz, odejdę natychmiast - zapewniła bez wahania, nie chcąc wybiegać przed szereg własną nachalnością, jeśli tak Mericourt miałaby odebrać ich niespodziewane spotkanie. Łączyła je nauka, łączyły wspólne pragnienia i odkrywanie ciemnych, gęstych piekieł, do których uchylała przed nią bram ta piękna czarownica, ale czy łączyć mogło je cokolwiek ponad to? - Pozwolisz, że zaproszę cię na coś słodkiego? To wspaniały jarmark, byłabym zachwycona mogąc i to poznać z tobą - na jej ustach błysnął uśmiech, nie jednak niewinny, nie dziewiczy, a podszyty tajemnicą, którą dzieliły wyłącznie między sobą. Nie zapytała o dziecko. Nie wychyliła się przez ramię Deirdre, by spojrzeć co czaiło się w czeluściach wózka. Nie bez pozwolenia, bez zaproszenia.



it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wren Chang
Wren Chang
Zawód : handlarz krwią
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
tell her i wasn't scared.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8598-wren-chang#252999 https://www.morsmordre.net/t8601-yue#253113 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f252-pokatna-56-2 https://www.morsmordre.net/t8602-skrytka-bankowa-nr-2037#253118 https://www.morsmordre.net/t8603-wren-chang#253121
Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]21.05.21 13:07
Miała wrażenie, że odsłonięty przez wysoko upięte włosy kark (nawet tutaj, w chłodzie zimowego jarmarku, musiała zachowywać niezbędną elegancję) czerwieni się, pali żywym ogniem, rozogniony spojrzeniami przechodniów. Czy popadała w paranoję? Nie była ani wziętą artystką, ani oszałamiającą niewinną urodą szlachcianką ani wpływową polityczką, nikt nie zwracał na nią uwagi, lecz nie mogła pozbyć się wrażenia, że jest obserwowana, że mityczny stwór zwany społeczeństem śledzi każdy krok, szukając rysy w perfekcyjnym matczynym wizerunku, by potem rozepchać szczelinę plotkami, finalnie niszcząc na kawałki mozolnie budowaną rzeźbę nienagannej madame Mericourt. I choć przygotowała się do tego debiutu tak dobrze, jak tylko mogła, wnikliwie czytając stare poradniki o macierzyństwie i wypytując Agathę o ważne detale, to po raz pierwszy odgrywała rolę, o jakiej nie miała najmniejszego pojęcia. I, co utrudniało fikcję najbardziej, którą gardziła, uznając ją za miałką, nudną i uwłaczającą prawdziwej czarownicy pałającej się imponującym, okrutnym rodzajem magii. Napięcie wypełniało ją po brzegi, odbyła już dwie niezobowiązujące pogawędki i nie miała sił na kolejne, musiała oddalić się od uczęszczanego deptaku, lecz z każdym krokiem, który oddzielał ją od gwarnego placyku zdenerwowanie nie słabło. Wręcz przeciwnie wypełniało ją razem z rosnącym gniewem, pulsowało pod sercem, jarzyło się w nienaturalnie czarnych źrenicach zlewających się z tęczówką. Ledwie zniknęła za załomem straganowych budynków, z dala od wścibskich spojrzeń i ocen, gdy furia wybuchnęła w niej z całą siłą. Dłonie nie poprawiały fatałaszków, w które ubrana była Myssleine, a śpiewny głos nie koił płaczu. - Zamknij się - syknęła, wisząc nad wózkiem niczym koszmarna mara, z palcami wczepionymi w poduszeczkę obszytą białą koronką. Przycisnęła ją do buzi dziecka, tłumiąc chociaż na jeden, zbawienny moment wysokie popiskiwania. Absurdalna, wywołana aurą legendarnego kamienia, nakręcona zgubną magią Locus Niil, furia sięgnęła zenitu, sprawiając, że Deirdre prawie zadławiła się nienawścią i agresją. Nienawidziła tego dziecka, nienawidziła faktu, że była przez nią zdana na łaskę Rosiera; nienawidziła tego, że dziewczynka wydawała się tak do niej podobna, że jeszcze nie mówiła pełnymi zdaniami, że stanowiła przypomnienie o jej największej słabości. A najboleśniej nienawidziła tego, że zaczynała ją kochać: tą małą, bezradną, głupią istotkę, którą właśnie dusiła, czując, jak ostre paznokcie przebijają delikatny materiał powłoczki.
I wtedy; usłyszała znajomy głos, melodyjny, pełen szacunku, skrzący się życiem i witalnością. Miękkością typową dla uczennic, świeżością lodowatego poranka. I może zaskoczenie pojawieniem się akurat tutaj, akurat teraz Wren, otrzeźwiło ją na tyle skutecznie, by przestała przyciskać poduszkę do twarzy Myssleine - a może instynktowny lęk przed tym, że ktoś przejrzał jej maskę, że teraz straci wszystko, pokazując swą prawdziwą twarz względnie publcznie, wylał na nią metaforyczny kubeł zimnej wody, zmywając z niej lepką, magicznie wykreowaną wściekłość.
- Śledzisz mnie? - warknęła szybko, agresja opadała szybko, studząc rozgrzane policzki, łagodząc wykrzywione przed momentem rysy, rozluźniając napięte mięśnie. Deirdre nerwowo rozejrzała się dookoła, ale w ślepym zaułku, z dala od straganów, nie było nikogo oprócz trzech skośnookich czarownic, na różnym stadiu swego rozwoju. Deirdre otwierała usta, by wyrzucić z siebie coś jeszcze, ale względną ciszę przerwał spazmatyczny płacz Myssleine. Już nie kwiliła, jak przed atakiem matki: szlochała z całą siłą, na szczęście jeszcze niewielkich, płucek, nabierając utraconego powietrza. Mericourt nawet nie zerknęła na wózek z rozkopaną pościelą, śpioszkami i innymi bzdurami, które musiały się w nim znaleźć, by wyszła na troskliwą matkę. - Coś słodkiego? Wren, na tym przeklętym festiwalu ckliwej szczęśliwości nie ma żadnej atrakcji, która sprawiłaby mi choć odrobinę satysfakcji[/b] - warknęła brutalnie, obcinając Chang od stóp do głów ostrym spojrzeniem, jakby doszukując się jakiegoś odsłoniętego elementu, wrażliwej tkanki, w którą mogłaby uderzyć, byleby tylko odsunąć od siebie podejrzenia o słabość. Nie chciała, by Wren widziała ją taką: nie dość, że wepchniętą w rolę matki, to jeszcze matki oszalałej, nie panującej nad sobą. Czy właśnie utraciła w jej oczach cechy boskości? Czy dalej będzie miała na nią całkowity wpływ? Czy będzie jej absolutnie posłuszna? Musiała, inaczej kolejna czarnomagiczna lekcja skończyłaby się jej śmiercią, lecz czy Chang zdawała sobie z tego sprawę? - Ucisz ją - poleciła sycząco, wskazując machnięciem ręki na wózek, znad którego krawędzi migały rozpaczliwie wysuwane rączki. Płacz stawał się coraz bardziej irytujący, niknął jednak w echu odległego harmidru jarmarku, wzbogaconego jeszcze o skoczną muzykę ze wszystkich atrakcji i stoisk. Cóż za groteska - i cóż za zderzenie światów. Deirdre nie wiedziała, czy Wren potrafiła zająć się dziećmi; czy przytuli dziewczynkę, czy raczej rzuci na nią zaklęcie uciszające, ale nie dodawała żadnych wytycznych, patrząc na Wren wręcz prowokująco, jakby spodziewała się ataku. Pretensji; czyż nie wpajała jej do głowy, że rodzina i macierzyństwo to tylko przeszkody na drodze ku potędze? Czy nie wymagała od niej poświęcenia kogoś bliskiego? - Ma na imię Myssleine - dodała, tym razem obojętnie, powracając w końcu całkowicie do swojego typowego, chłodnego tonu. Po ataku szału pozostały tylko rumieńce na jej twarzy i skarżący się szloch Myssie, uderzającej stópkami i dłońmi o materiał wózka.


there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down

OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
we still got the taste dancing on our tongues
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t1037-deirdre-tsagairt https://www.morsmordre.net/t1043-moira#6174 https://www.morsmordre.net/t12147-deirdre-mericourt https://www.morsmordre.net/f217-kent-wyspa-sheppey-biala-willa https://www.morsmordre.net/t4825-skrytka-bankowa-nr-301#103486 https://www.morsmordre.net/t1190-deirdre-tsagairt
Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]27.05.21 22:43
Słyszałem, że koneserzy sztuki gotów byli zapłacić majątek za dzieło, które dla laika przedstawiało jedynie kilka niespójnych figur. Często można było pomylić takowe z wyobraźnią dziecka, jakie chciało przelać swe wyobrażenia na płótno, jednakże najwyraźniej krył się w tym jakiś głębszy sens. Nigdy mnie to nie interesowało, nie widziałem sensu w poświęceniu czasu na analizy i dyskusje. Można było coś z tego wynieść? Nauczyć się? Byłem skory stwierdzić, że nie, aczkolwiek otwarcie nie negowałem podobnego hobby. Każdy człowiek był inny, odnajdował cel oraz spokój w zupełnie różnych dziedzinach, więc stroniłem od oceny. Sam zdecydowanie bardziej wolałem wolne wieczory spędzić w księgach, manuskryptach wypełnionych runicznymi znakami.
-Myślisz, że ktoś byłby gotów zapłacić za to fortunę?- uniosłem brew w zastanowieniu, choć mogła dostrzec, że tylko się zgrywałem. -Jeśli tak, to wniosek nasuwa się jeden- uśmiechnąłem się przebiegle skupiając spojrzenie na jej oczach. -Musisz nauczyć się malować, a ja pozować- zacisnąłem wargi próbując powstrzymać cichy śmiech, jednakże na nic się to zdało. Przez moment wyobraziłem sobie podobną scenkę i zrozumiałem, jak absurdalnie to brzmiało. Z resztą kto pokwapiłby się na wydanie choć knuta za takie dzieło? Zapewne sama autorka, która pewne widoki chciałaby zachować tylko dla siebie – i dobrze.
Wzruszyłem ramionami poniekąd przyznając jej rację. Jeśli ktoś dobry był we wszystkim, to tak naprawdę nie był w niczym. Na tytuł specjalisty pracowało się latami i nawet po osiągnięciu pewnego poziomu należało kształcić się dalej, aby nie zostać w tyle. Wymagało to czasu, wielu godzin tygodniowo, a nawet dziennie, dlatego robicie pomiędzy kilka dziedzin nigdy nie przynosiło zadowalających rezultatów. Oczywiście można było szukać wspólnych punktów, aspektów, jakie łączyły pewne nurty, jednakże nie było tego nader wiele. W przypadku klątw szlifowałem czarną magię, lecz po przeszło dekadzie uświadomiłem sobie, iż moje umiejętności w obronie przed nią są znikome, wręcz śmieszne.
-Żadnymi nie zdobisz ścian?- spytałem unosząc brew. Tak wynikało z jej słów i choć faktycznie nie przypominałem sobie, abym jakiś widział, to wydawało mi się, że kobiety lubiły dekoracyjne akcenty. -Może jednak wynegocjujemy tego Ministra i zajmie zaszczytne miejsce?- spytałem tuż przed tym jak rozmarzyła się nad jego wyglądem. Na moment zaniemówiłem, po czym zrezygnowany pokręciłem głową. -Kręci cię jego sława? Czy pieniądze?- podtrzymywałem złośliwy ton. Wiedziałem, że żartowała, ale nie potrafiłem się powstrzymać. -Powiesisz go sobie w sypialni?- dodałem ignorancko, jakoby w złości, lecz kiepski był ze mnie aktor.
Ucieszyła mnie zmiana stoiska, albowiem liczyłem na dobre, grzane piwo lub smakołyki, których nie przyjdzie nam spróbować przez kolejny rok. Mieliśmy się odprężyć, chwilowo zapomnieć o stresie, dlatego też nie poruszałem żadnego trudniejszego tematu. Przesunąłem dłonią wzdłuż jej pleców, kiedy musnęła wargami mój policzek, a następnie otuliłem ramieniem. Jarmark stał przed nami otworem – do czasu.
Momentalnie syknąłem i odskoczyłem do tyłu jak poparzony. Do cholery, naprawdę coś paliło mnie przez ubranie. Rzuciłem szybkie spojrzenie w dół i dostrzegłem rozbitą kamionkę oraz wielką plamę na czarnej szacie. -Ślepy jesteś?- burknąłem powracając wzrokiem do ofiary losu, jaka zmarnowała równie pyszny alkohol. Jeśli go nie chciał mógł mi oddać, kretyn. -Przeproś Panią- warknąłem przez zaciśnięte zęby, nie żartowałem. Jeśli oparzyłby ją, to wpierw wylądowałby z gębą w śniegu, a potem z nosem przeciśniętym przez kraty Tower. -Potem idź kup nam po jednej sztuce i grzecznie przynieś- dodałem wycierając dłonią mokry materiał. Dobrze, że było chłodno, a moje rany po bliskim spotkaniu z piorunem już tak nie doskwierały.




The eye sees only what the mind is prepared to comprehend
Drew Macnair
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Dan­ger is a beauti­ful thing when it is pur­po­seful­ly sou­ght out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag

Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t6211-drew-macnair https://www.morsmordre.net/t4416-avari https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f445-suffolk-dunwich-przekleta-warownia https://www.morsmordre.net/t4418-skrytka-bankowa-nr-1139 https://www.morsmordre.net/t4417-drew-macnair
Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]01.06.21 19:25
- Nawet nie wiesz, jak nienormalni potrafią być koneserzy i mecenasi sztuki, gdy coś wpadnie im w oko.- prychnęła, kręcąc lekko głową. Pamiętała, co działo się w galerii sztuki, gdzie kuratorem była jej matka. Spojrzała na niego z ciekawością, gdy nawet w żartach usłyszała o nasuwającym się wniosku. Zainteresowało ją, cóż wymyślił i zaraz zaśmiała się lekko, słysząc dalszą część. Nie mogła zostawić tego bez komentarza, tak się po prostu nie dało.- Mamy więc problem z głowy. Potrafię malować i ponoć nie najgorzej.- zdradziła, bo w sumie nigdy o tym nie rozmawiali. Nie było okazji ani tym bardziej powodu przyznawać się do podobnych umiejętności artystycznych.- Za to pozowanie nie jest najtrudniejszą sztuką. Wolisz portrety czy akty? – nawet nie próbowała brzmieć poważnie, czując, jak ledwo opanowuje śmiech, który znów chciał rozbrzmieć w powietrzu. Chwilę później przechyliła delikatnie głowę, mrużąc nieco oczy w zastanowieniu, lecz usta nadal zdobił uśmiech.- Chociaż nie, akty odpadają. Wolałabym, aby podobne nie zdobiły wielu ścian.- dodała. Nie była zaborcza, ale przykładanie ręki do tego, aby przypadkowe kobiety cieszyły wzrok mężczyzną, który teraz był jej, zdecydowanie takowa opcja odpadała.
Domyślała się, że wyrażona opinia nie spotka się z dezaprobatą. Bez wątpienia wiedział w czym jest dobry, a bycie koneserem sztuki to zdecydowanie coś zbędnego w jego przypadku. Mimo to wadą ludzi ambitnych był fakt, że chcieli być dobrzy we wszystkim. Na całe szczęście, nawet wiedząc, iż Drew również do takowych należy, najwyraźniej nie popadał w podobną skrajność. Łapanie się wszystkiego, każdej dziedziny potrafiło być w końcu niebezpieczne i tym samym sprowadzać kłopoty.
Uniosła na niego spojrzenie, gdy w powietrzu zawisło pytanie.
- Od dawna nie. Jestem zbyt wybredna, aby jakikolwiek obraz zagrzał miejsce na ścianie, więc w końcu przestałam rozglądać się za jakimikolwiek. Nie przepadam za przesadną ilością dekoracji… to przytłacza.- wyjaśniła. Mimo że jej mieszkanie było przytulne przez ciepłe barwy oraz nie brakowało w nim przedmiotów świadczących, że bywała tam często i faktycznie mieszkała, tak zdecydowanie stawiała na minimalizm, zwłaszcza w ostatnim czasie.
Skomentowała ciszą propozycję, aby kupić obraz i powiesić go u niej. To był okropny pomysł, nawet jeśli rzucony w żartach. Nie chciała, aby coś podobnego wisiało na ścianie w którymkolwiek pomieszczeniu mieszkania. Prychnęła cicho pod nosem, kiedy podtrzymał rozmowę o szanownym Ministrze. Nie sądziła, że przyjdzie jej śmiać się z kogoś tego pokroju i to jeszcze w towarzystwie Drew.
- Jedno i drugie.- nie mogła sobie odpuścić, chociaż naturalnie nie przemawiało do niej nic. Przy kimś innym nie pozwoliłaby sobie zgrywać głupiutkiej panienki, którą przyciągała sława i pieniądz, ale przy Macnairze, ryzykowała.- Oczywiście. Naprzeciwko łóżka, żeby po obudzeniu móc na niego patrzeć.- kpiąca nuta pobrzmiewała za mocno w głosie, ale naprawdę już nie próbowała tego ukrywać. Próbując sobie wyobrazić tak nierealną sytuację, czuła jedynie niechęć. Miała zdecydowanie dość arystokratów.
Skupiła spojrzenie na jego twarzy, gdy męska dłoń przesunęła się po jej plecach, a ramię na chwilę zatrzymało blisko. Nie wielkie gesty, a jednak cieszyły. Szkoda, że przez nieuważną osobę, trwały zbyt krótko.
Obserwowała rozwój sytuacji, nie kryjąc zdziwienia, gdy usłyszała słowa Drew skierowane do obcego i niezdarnego mężczyzny. Była ostatnią osobą, która w tej chwili powinna usłyszeć przeprosiny, gdy zdecydowanie bardziej poszkodowany był sam Drew. Mimo to milczała, nie chcąc się w to wtrącać. W ciemnych oczach nadal widniała dezaprobata, nawet kiedy usłyszała faktyczne przeprosiny ze strony nieznajomego. Odprowadziła wzrokiem zgarbioną nieco sylwetkę, by przenieść spojrzenie na Macnaira. Uniosła delikatnie brew.- Hm, wyglądał na naprawdę przestraszonego… chociaż przypuszczam, że jednak nie wróci.- przyznała, zbliżając się do niego ponownie. Przyjrzała się plamie, która widniała na szacie mężczyzny, by chwilę później sięgnąć do kieszeni po różdżkę.- Evanesco.- szepnęła. Kiedy po rozlanym alkoholu nie było już śladu, schowała ohię.- Nie musisz dziękować.- rzuciła na pozór poważnie.



Chodź, pocałuję cię tam, gdzie się kończysz i zaczynasz. Chodź, pocałuję cię w czoło, w duszę. Pocałuję cię w twoje serce. Na dzień dobry. Na dobranoc. Na zawsze. Na nigdy. Na teraz. Na kiedyś.

Belvina Blythe
Belvina Blythe
Zawód : Uzdrowicielka na urazach pozaklęciowych, prywatny uzdrowiciel
Wiek : 27 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Nasze miejsce jest tutaj
W nocy
Bez nikogo
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t7692-belvina-blythe https://www.morsmordre.net/t7734-senu https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f447-kent-obrzeza-swanley-cobble-cottage https://www.morsmordre.net/t8111-skrytka-bankowa-nr-1850#231862 https://www.morsmordre.net/t7735-belvina-blythe
Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]04.06.21 2:31
| odpowiadam na posta dei

Matka sięgająca pazurami do gardła swojego dziecka, przyciskająca poduszeczkę do niewinnej twarzy noszącej znamiona podobieństw do obliczy swoich rodziców, czy był to obraz grozy? Czy Wren przeszyła chwilowa wątpliwość, czy do jej głowy powróciły wspomnienia własnej rodzicielki trzymającej pod wodą jej duszącą się formę, byle tylko wtłoczyć do pamięci konkretną lekcję? Absolutnie. Obserwowała to z charakterystycznym sobie stoicyzmem, a powieka ni drgnęła, nie uniosła się żadna z brwi w wyrazie poddania Deirdre w wątpliwość. To, co znajdowało się w wózku, należało do niej. Wypchnęła dziecko na świat - prawdopodobnie - z własnego łona o równie własnych siłach, mogła zatem zrobić z nim co tylko chciała. Zniszczyć, jeśli takie miała życzenie. Być może dlatego w myślach Azjatki coraz częściej pojawiał się prospekt posiadania takiego brzdąca na wyłączność. Bo miałaby coś od początku do końca swojego, uzależnionego od siebie i swoich kaprysów.
- Gdyby tak było, spróbowałabym odnaleźć cię wcześniej - odparła miękko, bez buty, widziała przecież bijącą od oblicza kobiety agresję, której nie pragnęła stać się dziś ofiarą. Nie teraz, nie tutaj. Inaczej miał się świat ich nauk, gdzie często na własnej skórze odczuwała skutki zaklęć prezentowanych przez Mericourt, by dogłębnie i lepiej pojąć ich działanie, jednakże na festynie ujrzała ją przypadkiem, pokonując rozkwitającą w podbrzuszu niepewność przed zbliżeniem się w warunkach, które graniczyły ze słodką prywatnością. Fakt istnienia tego wózka nie zmienił sposobu jej postrzegania wiedźmy. Nie obrócił go niczym kamieni błyszczących w kalejdoskopie, by przywołać kolejną abstrakcyjną figurę. Wręcz przeciwnie: dało jej to toksyczne poczucie świadomości, że oto drugą z chudych stóp wstępowała w uchylone drzwi prowadzące do jej świata. Nie tylko różdżką, ale już całą sobą. Jestem ja, odpowiedziało pragnienie aprobaty, lecz usta nie poruszyły się w ułożeniu tych słów, jeszcze nie. Zamiast tego skupiła się na sykliwym poleceniu przypominającym odgłos wydawany przez wściekłego węża; z nieco zmrużonymi oczyma podeszła bliżej wózka i przyjrzała się płaczącej w nim dziewczynce, której małą twarz zalewał lepki szkarłat rumieńców.
- Dlaczego tak skomle? - zapytała skądinąd dość obojętnie, po czym sięgnęła po tę kupkę nieszczęścia i uniosła ją w swoich ramionach, podparłszy dziecko na jednej ręce, drugą natomiast oplatając jej całą formę. Merlinie, nigdy nie nosiła takich szkrabów, właściwie to do niedawna zupełnie ją brzydziły, a teraz w objęciach miała coś stworzonego przez Deirdre... Azjatka zakołysała dziewczynką lekko. Postępowała zgodnie z jakimś przedziwnym instynktem bazującym na żadnej teorii, chyba licząc tylko na cud - przecież nie mogła zawieść swojej nauczycielki, nawet w tym, co tak dalekie było czarnej magii. Metoda wydawała się powoli uspokajać berbecia; płacz zelżał, a łzy spływające po policzkach przestały być wielkie jak grochy, zaś jeden z kciuków wylądował w nieco oślinionej buzi. - Myssleine - powtórzyła po Mericourt, spoglądając to na nią, to na pozbawioną anonimowości istotkę o ogromnych czarnych oczętach spójnych z matczynymi. Miała ciekawe imię, niepodobne do żadnego, z którym Wren wcześniej miała okazję się spotkać, Myssleine Mericourt. Kim był jej ojciec? Cóż, niewielkie to miało znaczenie, szczególnie, że to w jej objęciach to dziecko przestało wreszcie płakać, nie ojcowskich; Chang odjęła spojrzenie od twarzy dziewczynki i powróciła nim do tej piękniejszej, dojrzalszej, należącej do Deirdre. - Dla ukojenia nerwów nalegałabym, byś pozwoliła mi postawić sobie zaczarowanego grzańca, ale podobno prędko mąci zmysły - wymruczała gładko, wdzięcznie, niezrażona surowością czarownicy, zupełnie jak kocię, które prędko zapominało boleść kłów wbitych w kark przez dorosłą samicę. Mijało ją dziś gro mężczyzn z glinianymi kubkami w dłoniach, głośno świętując i skandując hołd składany Ministrowi Malfoyowi, a jeden często przewracał się przez stopy drugiego, sugerując, że na jednym kielichu wcale się nie kończyło. - Chyba że tego właśnie dziś potrzebujesz - dodała ciszej i przechyliła głowę do boku w ptasiej manierze. Cokolwiek nadszarpnęło opanowaniem Dei, czy było to dziecko, czy okoliczności niezarejestrowane przez późno nadchodzącą Azjatkę, posiadało w sobie siłę większą niż konsekwencje obracających się przeciwko nim mrocznych arkan; nawet wtedy, gdy z nosa tryskała krew, a w skronie uderzał otępiający ból, nie znała jej takiej. - Widziałam także jabłka w karmelu i lukrowane pierniki. Może to zapobiegłoby kolejnej bombardzie dźwiękowej? - zasugerowała i wskazała na Myssleine wciąż trzymaną przez siebie w ramionach. Liczyła też, że jej chwilowy brak w kolebce wózeczka sprawi, że gniew Mericourt opadnie szybciej.

| rzucam k6 na zdarzenie



it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wren Chang
Wren Chang
Zawód : handlarz krwią
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
tell her i wasn't scared.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t8598-wren-chang#252999 https://www.morsmordre.net/t8601-yue#253113 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f252-pokatna-56-2 https://www.morsmordre.net/t8602-skrytka-bankowa-nr-2037#253118 https://www.morsmordre.net/t8603-wren-chang#253121
Re: Promenada nad Tamizą [odnośnik]04.06.21 2:31
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością


'k6' : 1
Morsmordre
Morsmordre
Zawód : Mistrz gry
Wiek :
Czystość krwi : n/d
Stan cywilny : n/d
O Fortuna
velut Luna
statu variabilis,
semper crescis
aut decrescis...
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Promenada nad Tamizą - Page 3 Tumblr_lqqkf2okw61qionlvo3_500
Konta specjalne
Konta specjalne
http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/ http://morsmordre.forumpolish.com/f124-woreczki-z-wsiakiewki

Strona 3 z 10 Previous  1, 2, 3, 4, 5, 6, 7, 8, 9, 10  Next

Promenada nad Tamizą
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach