Promenada nad Tamizą
Druga strona ulicy to zaś po prostu brzeg Tamizy, stromy, podmurowany, czasem uderzany wysokimi falami przypływów. W tym miejscu cumują głównie statki pasażerskie, te największe, najbardziej luksusowe - to nie miejsce na portowy wyładunek, a na podziwianie jachtów z odległych krain. To tu przybijają statki ambasadorów lub oficjalne delegacje. Niewielka liczba jachtów - bo cumują tu tylko te najwspanialsze - pozwala cieszyć się nieograniczonym widokiem na sąsiedni brzeg rzeki, na Most Westminsterski; widać stąd także oświetlone atrakcje Wesołego Miasteczka, a z drugiej strony Promenady - elegancki budynek magicznego baletu, la Fantasmagorie. Nadrzeczna promenada cieszy się podobną renomą co eleganckie uliczki w Kensington and Chelsea, to idealne miejsce na popołudniowy spacer w towarzystwie przyzwoitki i przystojnego adoratora.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:30, w całości zmieniany 2 razy
– Być może – odparła enigmatycznie, marszcząc w konsternacji gładkie czoło – kamienie mają różne właściwości, włącznie z ochronnymi, ale i wręcz przeciwnie, szkodzącymi innym, jeśli odpowiednio je dobierzesz i postąpisz – słyszała o magicznych talizmanach, do których wykorzystywano cenne minerały, sama jednak nie znała się na runicznych naukach niemal w ogóle, więc nie była w stanie powiedzieć nic więcej od tego, co przeczytała w księgach. Z drugiej strony nie znała aż tylu osób parających się jednocześnie runami, jak i numerologią, a przy tym jeszcze alchemią, dlatego nie sądziła, by popyt na kamienie wzrósł właśnie przez to. – Po prostu nauczyli się trzymać język za zębami; w tych czasach nie ufa się nikomu, nawet sobie – nie mogła powiedzieć, że ufa siedzącej obok dziewczynie w stu procentach, ale owocna i bezproblemowa dotychczas współpraca pozwalała Włoszce wierzyć, że nie tylko myślą podobnie, ale i grają po jednej stronie. Zresztą od zawsze ostrożnie selekcjonowała swoich współpracowników i wielu z nich odrzuciła. Najzwyczajniej w świecie, kierując się niczym więcej jak intuicją. I zaciągnięciem języka u innych.
Rozumiała zadowolenie Wren, ale sama nie mogła się za bardzo do niego odnieść – większość czasu spędzała w miejscach dla czarodziejów, rzadko kiedy pojawiała się tam, gdzie stykały się dwa światy, magiczny z niemagicznym, dlatego była skłonna stwierdzić, że zapatrzona w swoją pracę, swoje obowiązki nie zwracała uwagi na otoczenie. Słowa Chang były jednak na tyle przekonujące, że powzięła sobie nowy cel: poświęcić więcej uwagi temu, co dzieje się wokół niej.
– Może masz rację i powinnam zobaczyć coś więcej niż czubek własnego nosa – skwitowała pół żartem, pół serio, chociaż brzmiała o wiele bardziej poważnie, niż do tej pory. – Może rzeczywiście traktowałam Anglię zbyt po macoszemu – westchnęła. Nie, żeby miało się to nagle zmienić, ale skoro już tu zagościła na dłużej być może powinna zmienić nastawienie? – Konkurencja nie śpi, dlatego najlepiej ograniczyć takie wycieczki do kilku dni – wiedziała o czym mówi, niestety. Każdorazowo po dobiciu do portu słyszała od życzliwych dusz o kolejnej niepotrzebnej osobie w porcie; nigdy nie kryła, że jedyną akceptowalną dla niej konkurencją był Goyle, z którym najczęściej po prostu nie wchodziła sobie w drogę. Każde z nich zajmowało się swoimi sprawami, choć podejrzewała, że mimo wszystko oboje patrzyli sobie czasami na ręce.
Kwestię krwi zbyła milczeniem. Nie rozumiała dlaczego kobiety używały jej na ciało, sama na szczęście nie odczuwała takiej potrzeby. Uważała jednak, że skoro był popyt i Wren prawdopodobnie stanowiła nielicznego handlarza krwią, to mogła jej co najwyżej życzyć dobrze – zwłaszcza, że sama na tym nieco zarabiała.
– Prawie jak z winem, w końcu zaczynasz tęsknić – podsumowała gorzko, chowając wręczoną fiolkę do kieszeni płaszcza a w zamian wręczyła dziewczynie sakiewkę z monetami. – Cóż, wolę taki porządek, jak teraz. Ja dostarczam, ty zajmujesz się resztą – rzuciła niedopałek papierosa na ziemię i kiedy tylko zdeptała go podeszwą, podniosła się z miejsca. Wyczekująco zerknęła na czarownicę, po czym wraz z nią ruszyła w stronę zejścia z promenady.
zt
it keeps my veins hot, the fire
found a home in me
Wren uśmiechnęła się cierpko do własnych myśli i z uwagą zapamiętała enigmatyczne słowa Borgii, przyrzekła sobie, że już następnego poranka zacznie rozpytywać o ich naturę na Pokątnej. Może i kamienie docierały do portu, ale czuła podskórnie, że to w kolebce wymiany towarów między czarodziejami-pasjonatami wiedziano o nich najwięcej. Pod tym względem dzielnica rzadko kiedy zawodziła.
- Wręcz przeciwnie. Ufać można wyłącznie sobie - poprawiła Francescę z uprzejmym uśmiechem; jako dobry obywatel pokładała wiarę w nowym Ministerstwie i jego zarządzeniach, w Ministrze Magii, magicznym Londynie i przepoczwarzającym się społeczeństwie, w swojej zaufanej klienteli, ale prawdziwie pewna była wyłącznie siebie. Swojej umiejętności dostosowania się do wschodzącego słońca i blasku rzucanego na porządek świata, umiejętności snucia wiarygodnych historii, umiejętności utrzymania się przy życiu wbrew pragnieniom przeznaczenia. - Ale tobie nie muszę tego tłumaczyć, moja droga - miękko stwierdziła po chwili. Borgia również była kobietą pragmatyczności, ostrożnie stąpającą wśród wydarzeń przypominających wściekłe, zębate geranium. To je łączyło. Zbliżało. Upodabniało, choć jedna we władanie wzięła morze, druga natomiast solidny grunt.
Parsknęła cicho na kontemplacje Włoszki i skinęła głową w aprobacie, gdy ta zdecydowała się dać nowej, małej Brytanii jeszcze jedną szansę, może prawdziwszą niż kiedykolwiek wcześniej. Satysfakcjonował ją fakt, że to akurat ona mogła otworzyć Borgii oczy. Brakowało wokół silnych, świadomych kobiet, z którymi można by zawrzeć nieoficjalne przymierze; brakowało zatem samej Francesci, a przecież łączyły je ambitne plany. Przy odpowiednim zadbaniu o detale mogłyby zarobić więcej galeonów, niż im obu śniłoby się to w najrozkoszniejszych nocnych objęciach Morfeusza.
- Jeśli będziesz potrzebowała przewodnika po cudach i horrorach tego Londynu, odezwij się. Służę ramieniem - rzuciła beztrosko. W jej mniemaniu uprawiana w kuluarach makabra warta była zobaczenia, choćby po to, by porównać ją z uporządkowanymi ulicami stolicy. A przejście się główną aleją z różdżką dumnie trzymaną w dłoni, w tradycyjnej szacie znającej smak magicznej historii, ach, to niezastąpione uczucie - jak lot motyla przez oczyszczone z mikroszkodników mrowisko.
Wymiana dobiegła końca, w jej torbie zagościła sakiewka wypełniona monetami, których nawet nie przeliczyła; doświadczenie uczyło, że Borgii można było ufać. Zresztą - obie mogły zaszkodzić sobie nawzajem w przypadku konfliktów interesów, a tego szanujące się damy biznesu wiedziały, by unikać jak ognia. Nie istniało nic cenniejszego od reputacji.
- Zdaje się, że ty już tęsknisz - skontrowała półżartem, kiedy obie podniosły się z ławki i ruszyły w dół uliczki. Wieczór był jeszcze młody, one również: wspólne nachylenie się nad lampką wina nie byłoby zatem żadnym nietaktem, udaną transakcję zawsze należało uczcić. - Chodźmy tęsknić, Fran. Chodźmy zatracić się w tej tęsknocie aż do samego ranka - westchnęła rozmarzona Azjatka, po czym ujęła czarownicę pod ramię i uśmiechnęła się raz jeszcze, wierząc, że czekał je pomyślny, prywatny wieczór.
zt
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Wielobarwne stragany upchane były towarami, których w zwykłych domach brakowało: owocami, nawet egzotycznymi, korzennymi przyprawami, ciasteczkami, lukrowanymi piernikami i innymi słodkościami, ciastami z marchewką i z żurawiną. Między nimi rozstawiano rękodzieła, a przy porządniejszych straganach prawdziwe dzieła sztuki, w tym obrazy, gobeliny i lodowe rzeźby wzniesione przez najwybitniejszych artystów. Szczególną uwagą cieszyły się lodowe portrety rzeźbiarza, który odpowiadał za pomnik Cronusa Malfoya, Charlesa Lafayette'a. Tłok neustannie znajdował się również w pobliżu wyrobów kuśnierskich i futrzarskich. Ceny okazały się wysokie, dokuczliwe dla przeciętnego czarodzieja. Przy straganach jednak raz za razem maszerowały pilnujące porządku patrole Ministerstwa Magii.
Zaczarowane grzańce miały być wizytówką tegorocznego zimowego jarmarku. Podawane w glinianych kubkach grzane czerwona wina dodawały odwagi, szybko uderzając do głowy. Oferowane były z różnymi dodatkami: grzanymi malinami, imbirem, goździkami, laską cynamonu lub wanilii, anyżem, kardamonem, suszoną śliwką lub jabłkiem, rodzynkami, pomarańczą, grejpfrutem, czy wreszcie miodem.
Kradzież w tym miejscu ma ST podwyższone o 15.
Zakup alkoholu lub słodkości w tym miejscu wymaga statusu co najmniej średniozamożnego (jednorazowo w trakcie wizyty, każdy kolejny zakup dowolnego produktu kosztuje 10 pm) lub bogatego (więcej niż raz).
Jeżeli jesteś artystą tworzącym rękodzieło i chcesz je zaprezentować, możesz napisać w tym wątku opowiadania na co najmniej 800 słów i zarobić w ten sposób 50 pm (należy je dopisać do skrytki samodzielnie, z zalinkowaniem owego opowiadania; możliwe jednorazowo w trakcie okresu fabularnego).
Raz na wątek możesz rzucić kością k6:
1: Ktoś, idąc od przeciwnej strony, wpada na ciebie z impetem. Niósł w ręce gliniany kubek z grzanym winem, którego gorąca - parząca! - zawartość w całości wylądowała na twoim ubraniu, a naczynie potłukło się pod twoimi nogami. Jeżeli jesteś arystokratą, wyżej postawionym pracownikiem Ministerstwa Magii lub rozpoznawalnym Rycerzem Walpurgii, magiczna policja podejmie się interwencji. Możesz wymierzyć temu człowiekowi karę, w najgorszym wypadku rozkazać uwięzić go w Tower of London. Jeżeli nie pochodzisz z żadnej z tych grup, nikt nie zwróci na ciebie uwagi.
2: Podchodzi do ciebie jeden z artystów, gorączkowo chwaląc twój profil. Zapytał, czy zechcesz zapozować do jego portretu. Jeśli się zgodzisz, dzieło z twoją podobizną zostanie na jarmarku przez najbliższe miesiące na wystawie; będzie je można zakupić za 100 pm.
3: Mija cię przygarbiona istota - prawdopodobnie człowiek, ale może mieć w sobie domieszkę goblińskiej krwi - i w pewnym momencie chwyta cię za rękaw, ściągając ku sobie twoją uwagę. Wyznaje, że jest głodna i potrzebuje jedzenia. Możesz jej ofiarować coś do jedzenia (z zapasów, zakupione na jarmarku zgodnie z zasadami opisanymi powyżej), przekazać kilka monet (wymagane odjęcie pm ze skrytki), lub zwrócić na nią uwagę funkcjonariuszy magicznej policji. Jeśli zwrócisz uwagę policji, służby wyprowadzą istotę - a z rozmów między czarodziejami wykonującymi to zadanie pojmujesz, że istota pożałuje, że zbliżyła się do tego miejsca.
4: Przechodzący obok czarodziej usiłuje wepchnąć ci w dłonie gliniany kubek z nęcąco pachnącym grzanym winem. "Niech żyje!", krzyczy, chcąc wznieść razem z tobą toast za urzędującego Ministra Magii. Możesz dołączyć do okrzyku, przesuwając wskaźnik wojenny o 1 punkt na korzyść rycerzy lub zareagować inaczej, zwracając na siebie uwagę.
5: Obok ciebie przechodzi uprzejmy czarodziej trzymający drewnianą tacę z poczęstunkiem. Są na niej jabłka i gruszki pieczone w korzennych przyprawach, a także szklaneczki z ginem. Z szerokim uśmiechem zaprasza cię do degustacji.
6: Kątem oka dostrzegasz, jak młody przystojny kawaler lub śliczna panna przygląda ci się z zainteresowaniem. Kiedy odwracasz w jego stronę spojrzenie, puszcza ci oczko i porozumiewawczo spogląda na ścieżkę prowadzącą między namiotami. Strój czarodzieja lub czarownicy wskazuje na raczej niskie pochodzenie.
Raz, czy dwa, jeszcze w szkole zdarzyło się, że wyskrobałem na ławce jakieś durne wyznanie przywiązania. Parę razy kierowane do moich syrenich przyjaciółek, których nie znał nikt, a raz nawet i do Jade Sykes. Nie posługiwałem się wtedy imionami, chociaż i tak każdy wiedział, że się w niej bujam, w każdym razie w przedostatniej ławce w pierwszym rzędzie w klasie zaklęć wydłubałem kiedyś piękne, podeptane serce.
Przebite strzałą nadal wydaje mi się passe.
To tutaj, to już jednak wyższa szkoła jazdy, bo grozi nam już nie szlaban i patroszenie szczuroszczetów, a chłosta co najmniej. A w ostateczności, pfff, moje czarnowidzenie sięga zenitu, zwłaszcza, że wracają mi kolorki i już nie jestem niewidzialny.
-Ty, ale teraz to się popisałeś - no nie mogę wyjść z zachwytu nad jego ekspresją; prawą ręką trzymam się za brzuch, bo trochę musieliśmy przetruchtać i złapała mnie kolka - malarz, poeta i co jeszcze? - trącam go łokciem, kiedy już zatrzymujemy się na moment, by złapać oddech. Zmoczeni, dający lekka z alkoholem sprawiamy wrażenie, jakbyśmy wracali z jakiegoś melanżu. Dawno nie byłem tak z siebie zadowolony, uśmiecham się szeroko, kurwa jeszcze jakiegoś orderu mi brakuje. Troll miesiąca, mój stary politycznie popiera Malfoya, a ja po drugiej stronie mu piszę rzeczy w stylu Rycerze Walpurgii jedzą gunwno. Jakby to się pojawiło w prasie, to pewnie wykupiłby drukarnię, co to wydała i spaliłby do gołej ziemi, ale ze stolicą, to chyba tak nie zrobi, co nie?
-Tu już i tak cuchnie wystarczająco - odpowiadam Bojczukowi, znowu w zmieszanym nastroju. Bo faktycznie tu wali, tylko że nie ściekami, brudną wodą z Tamizy i gnijącymi śmieciami, a nieszczęściem. Kiedyś, przechodząc przez byle jaką uliczkę, dało się poczuć zapach gotującego się mleka, dziś, nie dość, że dla niektórych to towar na wagę złota, to po prostu nie ma kto go gotować.
-Dobra stary, finiszujemy z tym, bo jeszcze nas capną, a twoje czary-mary przestały działać - tak mu mówię, drapiąc się w głowę. Doczłapaliśmy się do portu, ale tak, jak zaczęliśmy w jego gorszej części, tak teraz skończymy w tej całkiem przyzwoitej.
Może i jest bez rysunku, bo ja to talentu Johny'ego nie posiadam, ale wymowniej to już nie będzie.
-To teraz w długą, ty w tamtą, ja w tą i spotkamy się w Parszywym, co ty na to? - proponuję. Jest późno, ale aż mnie telepie od emocji, no i może Filipka pozwoli nam na szybki prysznic w jednym z pokoi, bo łapy mam całe uwalane farbą.
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Ostatnio zmieniony przez Francis Lestrange dnia 24.01.21 23:46, w całości zmieniany 2 razy
/ztx2
Steffen przechadzał się smętnie nad Tamizą, myśląc sobie, że niedaleko stąd kłócił się niegdyś z Bellą pod Białym Mostem. To przyniosło nieoczekiwane owoce. Nigdy nie spodziewałby się, że panna jużnieSelwyn weźmie sobie jego słowa do serca, że nieosiągalne marzenie stanie się jego wśród grządek Kurnika i irlandzkich wzgórz. O ile w życiu osobistym układało mu się nad podziw dobrze i zapowiadało się na to, że nie spędzi życia jako samotny zdziwaczały runista, lub Wujek Dobra Rada w redakcji "Czarownicy", to... jak długo potrwa jeszcze jego życie? Nie mógł porzucić Zakonu, nie mógł, musiał walczyć dla Howarda i dla Bertiego... ale zaręczyny napawały go czasem poczuciem winy. Isabella akceptowała jego postanowienie, ale on wciąż czuł grozę na plecach i smutek w sercu. Aresztowanie Justine, jak się wydawało niezniszczalnej, znów zachwiało jego poczuciem bezpieczeństwa. Minął już prawie miesiąc, a nikt nie aresztował go w Gringottcie... ale też nie odbili jeszcze Tonks, choć podejrzewał, że ruszające w Oazie prace nad szpitalem polowym mają coś wspólnego z planami Gwardii i pana lorda Ministra.
Po pracy spróbował wywietrzyć głowę na spacerze. Smutne myśli dopadały go znienacka, bez wyraźnego powodu (powodem była cała ta wojna, niemijająca), chyba od śmierci Bertiego, a może już wcześniej? Może chwila na świeżym powietrzu mu pomoże. Miał się dziś spotkać z Bellą, a nie chciał wracać do Doliny Godryka zdołowany.
Wtem przystanął i rozdziawił usta, patrząc na poezję na murze. Wybałuszył oczy, czytając wyrafinowane rymy.
-Jakie to... piękne! - wyszeptał. Oczy mu się zaszkliły, na twarzy pojawił się uśmiech, w sercu ciepło. Londyn nie umarł, Londyn żył nadal, a jakaś szlachetna (w sensie osobowości, nie pochodzenia) dusza układała rymy ku pokrzepieniu serc. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że w napisie jest coś znajomego, ale to pewnie uniwersalne dobro i doskonałe poczucie humoru, przebijające się przez znakomicie dobrane słowa.
-Nie będzie Malfoy pluł nam w twarz... - zanucił pod nosem, a potem rozejrzał się nerwowo. Nie powinien patrzeć na ten napis zbyt długo. Widząc, że jest całkiem sam, skręcił w krzaki, przemienił się w szczura i ruszył w drogę do domu.
/zt
little spy
Różnobarwne koło pochylonych nad wózkiem głów odzianych w eleganckie toczki wyglądało niczym wieniec pogrzebowych - takie pierwsze skojarzenie pojawiło się w głowie Deirdre, gdy wyprostowana spoglądała na towarzyszki tego przeklętego, zimowego popołudnia, gruchające nad spoczywającą na poduszeczkach Myssleine. Ich fikuśne nakrycia głowy przyciągały wzrok drogimi detalami, a pieczołowicie utrwalone eliksirami fryzury lśniły świeżością tuż po wyjściu od obleganego balwierza. Wszystko właściwie było tu lśniące, skrzące się śniegiem, błyszczące od świątecznego pyłku, piękne i mające na celu upewnienie mieszkańców Londynu, że żyją w wspaniałym, dostatnim świecie, gdzie głównym zmartwieniem spacerujących dam było ciepło główki schowanego w wózeczku dziecka - oraz ewentualne plotki na temat jego samotnej matki.
Oczywiście, Deirdre że nie chciała pojawić się na zimowym jarmarku, wiedziała jednak, że powinna - ba, że musiała. Zbyt długo ukrywała swoje dziecko przed bliższymi i dalszymi znajomymi z la Fantasmagorii, zbyt wiele miesięcy odmawiała zaproszeniom oraz troskliwym dopytywaniom o losy dzieci, zbytnio przeciągała strunę żałoby, wygrywającej ułaskawiające nuty. Minął ponad rok, musiała więc zdjąć wdowią woalkę i stanąć na wysokości zadania, zachowując się tak, jak na godną obywatelkę płci pięknej przystało. Pojawienie się na zimowym jarmarku traktowała więc w kategorii przykrego obowiązku, niezbędnego jednakże do utrzymania fasady madame Mericourt. Tłumaczyła sobie, że to tylko kilka dni publicznej farsy, ot, łącznie kilkadziesiąt godzin prezentowania się w glorii matczynej chwały, wysłuchiwania komplementów, rozczuleń i peanów na cześć pogrobowca wyciągającego pulchne piąstki z wózka. Niska cena za kolejne tygodnie merlińskiego spokoju oraz złagodzenie ewentualnej podejrzliwości. Deirdre nie była gwiazdą, nie lśniła na nieboskłonie wykreowanym przez śmietankę towarzyską, lecz w pewnych kręgach kojarzono ją dość dobrze. Musiała dbać o maskę, o wiarygodność stworzonej przed niemal dwoma laty historii, niewidocznie zaciskała więc zęby i debiutowała wśród eleganckiego tłumu w roli matki. Odkąd rozpoczęła spacer promenadą, przy wózku raz po raz zatrzymywali się goście la Fantasmagorii, wymieniając uprzejmości, wzdychając nad sytuacją polityczną, dzieląc się niepokojami, nadziejami oraz opiniami o spektaklach - Deirdre traktowała to jako część swojej pracy, dzielnie podtrzymując konwersacje, nawet gdy ta dotyczyła głównie gaworzącego w wózku dziecka. Finalnie każdy sprowadzał ją do roli opiekunki tego małego stworzenia; mierziło ją to niemożebnie, ale uśmiechała się w idealny, wyważony sposób, pamiętając nawet o tym, by dokładnie co pięć metrów poprawiać kocyk przykrywający Myssleine, a przy każdym zakręcie w lewo - pochylać się nad niemowlęciem w udawanej czułości. Tak robiły matki - a przynajmniej tak słyszała od Agathy, która udzieliła jej kilku lekcji i z poważnym niepokojem sugerowała, że wspólny spacer bez jej towarzystwa to złe rozwiązanie. Uwaga zakończyła się kolejnym siarczystym policzkiem; na Merlina, Deirdre radziła sobie doskonale z kilkoma znacznie większymi dziećmi w Gwiezdnym Proroku, jakże więc ta głupia dziewucha mogła sugerować, że przerośnie ją to krótkie przedstawienie z wózkiem w roli głównej?
Na razie szło jej perfekcyjnie, pożegnała jednak kolejne przypadkowe znajome, kierując się wraz z wózkiem w bok, w stronę mniej uczęszczanej części jarmarku. Musiała ochłonąć, zebrać siły na to, by przespacerować się promenadą ostatni raz. Pomachała delikatnie dłonią w stronę oddalających się mecenasek la Fantasmagorii (hojnie obsypującej złotem artystów), po czym zacisnęła mocniej palce na uchwycie wózka, zerkając w dół, na rozkopującą się z ubranek i kocyków Myssleine. Zachowaj spokój, oddychaj głęboko, to tylko dziecko. Coraz bardziej przypominające faktycznego człowieka. I o oczach ciemniejących w wyjątkową barwę tęczówek Tristana, w nieco kociej oprawie. Ostre paznokcie przesunęły się po drewnie, lecz to nagłe zatrzymanie wózka sprawiło, że dziewczynka zaczęła kopać nerwowo nóżkami. Dei wiedziała już, co to znaczy - wybuch rozkapryszonego płaczu. Ruszyła w bok, w stronę straganów, chcąc znaleźć się z dala od wścibskich oczu. Jak długo wytrzyma jeszcze opowiadanie o imieniu Myssleine, żałobie po ojcu, radości z pierwszych nieporadnych słów i dzielenie zachwytów nad jej niezwykłą urodą? W ferworze napięcia nie zauważyła ani buzującej szybciej krwi ani tego, że ktoś za nią podążał.
| konsekwencje locus nihil, k3
update za zgodą MG
seven deadly sins
Ostatnio zmieniony przez Deirdre Mericourt dnia 09.05.21 19:52, w całości zmieniany 2 razy
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
'k3' : 1
- Profesorze, idziemy z Colette do tamtych straganów. Pójdzie pan z nami?
Jego spojrzenie z obserwowania zgromadzonego wokół tłumu i kontrolowania kilku młodych czarodziejów przeniosło się na stojącą przed nim uczennicę w wykwintnym ubraniu, które wyróżniało ją nawet wśród dorosłych dam. Nie każdy jednak nosił nazwisko Avery i nie każdego było stać na to, by zapewnić swojemu dziecku ubrania najwyższej jakości. Rodzice Imogen nie musieli martwić się o wydatki - nic więc dziwnego, że ich córkę ciągnęło do zapoznania się z możliwościami tkwiącymi na kuszących straganach. Jej jasne oczy kontrastowały z czarnymi włosami, gdy tak patrzyła na swojego opiekuna, oczekując odpowiedzi. Miała szesnaście lat i zdecydowanie wyróżniała się w klasie. Posiadała naturalny dar do astronomii i chociaż jej zainteresowanie przedmiotem niesamowicie cieszyło Jaydena, tak samo również smuciło. Zarówno on jak i ona doskonale wszak wiedzieli, że nigdy nie miała wykorzystać swych umiejętności na polu naukowym. Ciężko było patrzeć mu na zmarnowane talenta osób, które nie były w stanie podążać ów ścieżką. Dzieci - szczególnie dziewczęta - z rodzin szlacheckich miały z tym największą trudność. Od urodzenia wszak miały przykazane obowiązki oraz role i nic nie było w stanie tego powstrzymać. Vane nie interweniował jednak, szanując tradycje innych ludzi - szczególnie że znał konsekwencje sprzeciwienia się młodych arystokratów i arystokratek swoim rodzinom. Rozumiał, z czym wiązała się w ich przypadku odmowa. Rozumiał, że każde z nich miało obowiązki wobec rodu. Tak jak i on miał obowiązki wobec swojej rodziny. Wobec uczniów. Wobec społeczeństwa. Wobec nauki...
- Dobrze. Ustalę to tylko z profesorem Bonesem - odpowiedział, skinąwszy głową dziewczynie i uśmiechnął się krótko, gdy otrzymał od niej to samo. Prawdę powiedziawszy, miał wielką ochotę zniknąć z głównego placu i przejść gdzieś na pobocze. Nie mógł patrzeć na to, co się działo. Na zapatrzonych w Cronusa zebranych czarodziejów i czarownice sączących jego słowa niczym gąbki. I niczym gąbki zupełnie bezrefleksyjnych. Czy właśnie tak to miało wyglądać? Mieli być tą bezmózgą szarą dającą się manipulować elokwentnie dobranymi słowami? Bo musiał przyznać, że ten, kto napisał przemowę Ministra Magii, miał do tego talent. Piękne zdania mające za zadanie omotać słuchaczy oraz wprawnie przekonać ich do swoich, zawoalowanych racji. Czas już najwyższy, aby czarodzieje wyłożyli otwarcie wobec całego świata swój punkt widzenia, swoje cele, swoje dążenia i bajce o widmie komunizmu przeciwstawili swój własny manifest świadczący jedynie o prawdzie. Naszej prawdzie. Czy nie brzmiało to inspirująco i wzniośle? Czy nie włączało każdego słuchacza w ichnią wyjątkową grupę? My versus oni. Vane zastanawiał się, czy ktokolwiek o własnym rozumie w ogóle był w stanie przystać na takie warunki, lecz równocześnie od zawsze był naiwny. Prędzej cały ten omamiony tłum słyszał, co słyszeć chciał, a nie co słyszeć powinien, aniżeli ktoś miał się temu otwarcie przeciwstawić. Swoją drogą... Wśród straganów, między którymi przechodził, wirowało wielu funkcjonariuszy magicznej policji. Nikt więc nie miałby nawet szansy na to, by publicznie okazać swój sprzeciw wobec rządzących i organizujących cały jarmark. Być może tak było nawet lepiej... Jayden nie chciał już myśleć o kolejnych zatrzymywanych osobach lub, co gorsza, wtrącanych do Azkabanu. Momentalnie gdy pojawił mu się w głowie obraz Pomony, stracił apetyt i jabłko oblane toffi, trafiło w dłonie jednego z małych, umorusanych sadzą chłopców, wpatrujących się w pyszne łakocie. Reszcie kupił dokładnie to samo, a gdy zadowolona zgraja pognała w stronę centrum, na twarzy astronoma pojawił się lekki uśmiech. Młode pokolenie zawsze potrafiło rozświetlić mu nawet najbardziej posępny dzień, a ten nie należał do łatwych. Razem z profesorem Bonesem mieli zajmować się grupą uczniów na świątecznym jarmarku i chociaż brzmiało to niewinnie, obecność osób, które otwarcie terroryzowały niewinnych ludzi, nie sprawiały, że Jayden czerpał przyjemność z przebywania w miejscu swoich narodzin. Westchnął ciężko na samą myśl, czując powiew chłodnego powietrza wkradającego się pod materiał płaszcza. Dość lakonicznie przeniósł uwagę na jeden ze straganów, jakby szukał tam odpowiedzi na niewypowiedziane nigdy pytania.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
'k6' : 5
Podeszła do mężczyzny dość blisko, jednak wciąż zachowując aż nadto wystarczający dystans, jakby obawiała się, że jej obecność może zostać ponownie źle odebrana. Nie miałaby takich zawahań, gdyby spotkała go gdzieś na odludziu, z dala od wszechogarniającego ją tłumu, który skutecznie ją dekoncentrował i tym samym tłamsił jej standardowe zachowania i odczucia. Prawdopodobnie jak na dłoni widać było, że nie czuje się tu najlepiej. – Żywię nadzieję, że nie masz zamiaru kupować czegoś akurat z tego straganu – posłała słowa w przestrzeń, z jawnym skrzywieniem i dezaprobatą wpatrując się w stragan z obrazami, które ani trochę nie przypominały tego, co sama chciałaby kiedykolwiek oglądać, ale najwidoczniej nie pojmowała sztuki tak, jak większość ludzi, nie potrafiła doceniać takich… Technik malarstwa. Mogła w głębi duszy dziękować, że wybrał akurat ten stragan, miała przynajmniej dzięki niemu możliwość jakiegokolwiek zagajenia. Nie obawiała się również reakcji mężczyzny na swoją obecność, prawdopodobnie był tu dla niej najmniejszym możliwym zagrożeniem, tym bardziej, że byli w tłumie, więc, choć wciąż poniekąd żywiła urazę, wolała się uczepić kogoś, kogo choć trochę kojarzyła, niezależnie od wcześniejszych sytuacji.
- Wyraziłaś się ostatnio jasno, że nie obchodzi cię zdanie mojego zamkniętego umysłu - mruknął spokojnie, przenosząc spojrzenie na tłum, by odszukać nim swoje uczennice. Ani Imogen, ani Collete nie oddalały się aż nadto, a widząc i wiedząc, że profesor miał nad nim pieczę, kontrolowały, by tego nie robić. Dopiero gdy wzrok mężczyzny skrzyżował się w zrozumieniu z tym należącym do młodej Avery, przeniósł je na stojącą obok kobietę. Nie wyglądała na zadowoloną, dlaczego więc do niego podeszła? - Przyszłaś podziwiać pomnik Ministra? - W jego głosie nie było niechęci, ataku czy pogardy. Był zmęczony i smutny. W porównaniu z nią był zupełnie inny. Tylko w nastawieniu czy też w poglądach? Nie chciał pytać, lecz sam zadał sobie pytanie, co robiła w tak zatłoczonym, hałaśliwym, antymugolskim miejscu. On znał swoje wytłumaczenie, ale dla niej samej jego obecność na placu mogła być bardziej niż oczywista i równie mylna. Większość czarodziejów i czarownic znajdujących się w Londynie na zimowym jarmarku była wyznawcami nowego porządku. A ona? Wspierała sprawę czy ponownie był to jedynie zbieg okoliczności?
|białe lilie
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
'k100' : 19
Była przygotowana na to, że Jayden nie odbierze jej obecności tak, jakby sobie tego życzyła, ale cieszyło ją to, że przynajmniej nie widział jej wewnętrznego rozbicia i tym sposobem poniekąd jej pomógł w utrzymaniu równowagi. Kobieta mogła choć na kilka chwil oderwać się od świata zewnętrznego, nabrać choć odrobinę więcej pewności siebie i nawiązać rozmowę, niezależnie od tego, czy była ona chciana, czy nie.
Uderzyły ją pierwsze słowa, które w jej głowie brzmiały cierpko, pomimo sposobu wymówienia ich przez mężczyznę. Spodziewała się tego, zasłużyła na to, ale nie była w stanie przyznać się do własnego błędu, do tego, że choć wylała na niego masę okrutnych słów, które przelały czarę goryczy, to nie czuła się w głębi duszy winna. Oczywiście, uważała, że może powinna skonstruować je wtedy inaczej, wytłumaczyć tak, by rozjaśnić swoje ówczesne myśli, ale to już się stało i nie miała mocy tego naprawić. - W odniesieniu do tamtych wydarzeń, tak – poprawiła go, by już po chwili potrząsnąć głową, jakby doszła do pewnej konkluzji. Posłała mężczyźnie spojrzenie spod zmarszczonych brwi, jakby musiała się na nim skupić, by móc odseparować się od gwaru tłumu, poniekąd potraktowała go przedmiotowo, niczym kotwicę, której mogła się chwycić, choć ta równie dobrze mogła ją pogrążyć. – Teraz jesteśmy w zgoła innej sytuacji, tu nie mam żadnych praw – skwitowała wzruszeniem ramion, próbując przybrać bezkonfliktowy ton. Może i była niezrównoważona, ale wiedziała, że to nie miejsce i czas na słowne przytyki, tym bardziej, że nie czuła się w tym miejscu ani trochę swobodnie i choć świadczyły o tym jedynie drżące dłonie schowane w głębokich kieszeniach płaszcza, to miała zgoła inne wrażenie, jakby odczuwała wszechogarniający nacisk, obcy wzrok utkwiony we własnych plecach. Przybrała jednak standardową tarczę, udając przed światem nader pewną siebie, stojącą mocno na nogach, silniejszą niż było to w rzeczywistości. Tak, to zdecydowanie nie było miejsce dla takich, jak ona – wyobcowanych, nienawykłych do kontaktów z ludźmi w takiej ilości, zwyczajnie wystraszonych nadmiarem bodźców ludzi. – Trenuję przebywanie w społeczeństwie, cała ta otoczka jest dla mnie co najmniej… - urwała ze skrzywieniem, jakby zdając sobie sprawę, że nie wszystkie opinie powinna wygłaszać na głos, nie wiedziała jak zostałoby to odebrane, a wiedząc, że wpadanie w kłopoty było dla niej chlebem powszednim, to nie chciała specjalnie kusić losu. – Niecodzienna, ale nie przepadam za rzeźbami – dokończyła, wplatając w swoje słowa drugie dno. Westchnęła z frustracją, przywykła do tego, że wszędzie mówi to co myśli, ale również przywykła do zgoła innych, bardziej swobodnych warunków towarzyszących jej rozmowom. Zdążyła jednak zobaczyć na twarzy mężczyzny coś, co podpowiadało jej, może błędnie, jaki on ma do tego wszystkiego stosunek i poczęła się zastanawiać, czy odebrała jego mimikę poprawnie, ponieważ nigdy wcześniej nie zdążyła przecież poznać jego zdania na ten temat. Sama była bierna, jasne, w tym momencie ogromnie drażnił ją przepych , cała ta pompa, nadmuchane przemówienia, ale była zwyczajnie w tyle z informacjami, żyła na wsi, z daleka od epicentrum wydarzeń, dlatego uważała, że może wyrażać się jedynie w aspekcie, który obecnie miał miejsce. - A ty, jak rozumiem, masz tylko jeden powód, by tu być? - Posłała pytanie w przestrzeń, wymownie zerkając w stronę dziewczynek, którym przed chwilą sam rzucił spojrzenie. Próbowała niechlujnie i przede wszystkim nienatarczywie podtrzymać rozmowę, w innej sytuacji, w innym miejscu zapewne nawet nie wspomniałaby o dzieciach, które, nawiasem mówiąc, trochę ją przerażały. Przecież to nienormalne, że jakiekolwiek istoty mogły być jednocześnie wszędzie i nigdzie, pojawiać się i znikać, a te małe bestyjki potrafiły robić to niemal bez żadnego wysiłku i właśnie to przerażało kruczowłosą najbardziej.
- Hm - mruknął jedynie w odpowiedzi, nie zanurzając się nazbyt w wypowiedziane przez kobietę kwestie. Miała rację. Nie byli sobie nic winni, nie mieli sobie nic do powiedzenia. Pozostawał zresztą w swoim własnym, zamkniętym świecie bezustannej trajektorii analizy i przemyśleń, które od dziecka działały na innych od reszty ludzi zasadach. Słuchał jej, oczywiście, że ją słuchał. Zdecydował się jednak nie iść w to, co mówiła dalej. Nic dobrego z tego nie miało przyjść prócz pustych wyrazów rzucanych w przestrzeń między nimi, zupełnie jakby w ogóle mieli ku temu powód. Nie. Rozstali się w jego mniemaniu ostatecznie. Ona sama zresztą dała mu ewidentnie znać, że nie chciała go w swojej okolicy. Skoro mamy to już ustalone, tam jest odpowiednia ścieżka. Tak, pamiętał te słowa. Podobnie zresztą jak ich wyrazistość i srogość. Które wybrzmiewały w jej tembrze aż do teraz. Gdy teraz wspomniała więc o jego powodzie bytowania na jarmarku, podążył wzrokiem, by uplasować go na dwóch uczennicach. - Jak widać, jestem tu po to, żeby spełniać kobiece zachcianki - odparł, nie będąc w stanie powstrzymać się przed lekką uszczypliwością -wypowiedzianą wciąż w tym samym tonie, co wcześniejsze wypowiedzi - i chociaż w żaden sposób nieskierowaną ku jego podopiecznym, szesnastolatki stanowiły niejako zasłonę dymną, by utworzyć afront. Evelyn była inteligentną kobietą i chociaż w wielu sekwencjach nie było im po drodze, Jayden wiedział, że miała zrozumieć. Szybko też wrócił uwagą ku dorosłej czarownicy, stając ku niej frontem i patrząc wprost na spochmurniałą twarz. Przez moment milczał, badając po prostu jej rysy, które nawet tak okrutnie zmarszczone, posiadały naturalne piękno, jakie dostrzegł przy ich pierwszym spotkaniu. Z całą swoją szczerością mógł powiedzieć, że nie. Nie rozumiał Evelyn Despenser. - Czemu podeszłaś? - Nie chciał lawirować w niewiedzy oraz niedopowiedzeniach. Sądził, że ich ostatnie spotkanie było oczywistym zakończeniem krótkotrwałej, acz bardzo intensywnej znajomości. Teraz mogła uznać go za nieznajomego i odejść, zniknąć w tłumie. Nie zauważyłby nawet, ale zdecydowała inaczej. Dlaczego? Chciała po prostu porozmawiać? Chciała się pojednać? Traktowała go jak wymówkę? Czego chciała? Przecież nie posiadał nic, czego mogłaby pragnąć. Dlaczego?
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.