Promenada nad Tamizą
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Promenada nad Tamizą
Długa, wybrukowana aleja, która prowadzi nad samym brzegiem Tamizy, tuż nad zazwyczaj łagodną tonią rzeki. W odróżnieniu od Alei Theodusa Traversa nie ma tu zbyt wielu sklepów, jest to miejsce głównie spacerowe i niezwykle urokliwe. Z jednej strony ograniczono je bowiem szpalerem magicznych drzew z przeróżnych stron świata - podobno w czasie zakładania Magicznego Portu każdy kapitan z przypływających tu pod obcą banderą statków mógł zasadzić jedno nasiono, charakterystyczne dla danego kraju - które zachwycają intensywnością barw, kolorów, zapachów; magicznie chronione przed warunkami atmosferycznymi Anglii, cieszą orientalnymi owocami i niespotykanymi aromatami, często kwitnąc pod ochronną kopułą nawet w środku zimy. Przez otaczającą te drzewa niewidzialną barierę można bez problemu przejść, ciesząc się smakiem niespotykanych w Wielkiej Brytanii owoców.
Druga strona ulicy to zaś po prostu brzeg Tamizy, stromy, podmurowany, czasem uderzany wysokimi falami przypływów. W tym miejscu cumują głównie statki pasażerskie, te największe, najbardziej luksusowe - to nie miejsce na portowy wyładunek, a na podziwianie jachtów z odległych krain. To tu przybijają statki ambasadorów lub oficjalne delegacje. Niewielka liczba jachtów - bo cumują tu tylko te najwspanialsze - pozwala cieszyć się nieograniczonym widokiem na sąsiedni brzeg rzeki, na Most Westminsterski; widać stąd także oświetlone atrakcje Wesołego Miasteczka, a z drugiej strony Promenady - elegancki budynek magicznego baletu, la Fantasmagorie. Nadrzeczna promenada cieszy się podobną renomą co eleganckie uliczki w Kensington and Chelsea, to idealne miejsce na popołudniowy spacer w towarzystwie przyzwoitki i przystojnego adoratora.
Druga strona ulicy to zaś po prostu brzeg Tamizy, stromy, podmurowany, czasem uderzany wysokimi falami przypływów. W tym miejscu cumują głównie statki pasażerskie, te największe, najbardziej luksusowe - to nie miejsce na portowy wyładunek, a na podziwianie jachtów z odległych krain. To tu przybijają statki ambasadorów lub oficjalne delegacje. Niewielka liczba jachtów - bo cumują tu tylko te najwspanialsze - pozwala cieszyć się nieograniczonym widokiem na sąsiedni brzeg rzeki, na Most Westminsterski; widać stąd także oświetlone atrakcje Wesołego Miasteczka, a z drugiej strony Promenady - elegancki budynek magicznego baletu, la Fantasmagorie. Nadrzeczna promenada cieszy się podobną renomą co eleganckie uliczki w Kensington and Chelsea, to idealne miejsce na popołudniowy spacer w towarzystwie przyzwoitki i przystojnego adoratora.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:30, w całości zmieniany 2 razy
Nie powinien czarować na kacu - pajęczyna chybiła celu. To na pewno ten smarkacz był zbyt szybki i w porę uniknął zaklęcia. Cornelius wolał nie dopuszczać do siebie myśli, że rzucił niepoprawnie jeden z najbanalniejszych (swoim zdaniem) uroków.
Przynajmniej chłopak nie próbował już uciekać. Słysząc wezwanie policji, rzucił w stronę patrolu nerwowe spojrzenie, a potem odwrócił się i napotkał twardy wzrok Corneliusa. Sallow nie musiał nawet sięgać po legilimencję, by niemalże wyczuć namacalne przerażenie nieznajomego. Trochę poprawiło mu to humor - nie tak bardzo jak dosłowne czucie cudzych emocji, ale dostatecznie. Wszak uczucia innych były najlepszą ucieczką od własnych.
Kąciki ust drgnęły z satysfakcją i wtedy odezwał się Marcelius. A jego głos ociekał niezrozumiałą zjadliwością - czy zgromadzeni ludzie wyczują pogardę pod uprzejmymi słowami? Merlinie, pewnie tak. Potok słów Marceliusa był imponująco obfity i - Cornelius niechętnie musiał przyznać - całkiem sprytny.
(W głębi serca Cornelius poczuł nawet ukłucie pewnej dumy, podświadomie szukając w jego minie i głosie podobieństw do znamienitych przodków i siebie samego. Do druidów, którzy wojowali z Rzymianami nie siłą, a sprytem. Do tych, którzy dla korzyści i ambicji sprzymierzali się z wrogiem, handlując własnym honorem, sercem, rodziną. Do obrotnych wasalów Avery’ch, do charyzmatycznych polityków, do Tiberiusa Sallowa o nieprzeniknionym spojrzeniu, do Solasa o płomiennym głosie.)
Przez sekundę pozwolił sobie na ckliwe wyobrażenie o tym, kim Marcelius mógłby się stać, gdyby wychował się w odpowiednim środowisku. Gdyby w jego żyłach płynęła czysta krew, a nie porywczość jego matki. Ale przecież bez Layli nie byłby wcale tym samym Marceliusem.
Zamrugał i znów miał przed oczyma jedynie aroganckiego chłopca. Gapiowie wydawali się raczej skonsternowani jego słowami, nikt nie przyłączył się do oklasków, policjanci doszli na miejsce i spoglądali na Corneliusa pytająco, ciemnowłosy młodzian nadal się bał.
Po raz pierwszy od dawna, Sallow poczuł rodzaj wstydu. Stłumił go szybko, bo musiał ratować sytuację. Posprzątać, jak zawsze przy Marceliusie.
Przełknął ślinę i zmusił usta do skromnego uśmiechu.
-Ależ… doceniam pana obywatelską postawę i wyrazy uznania, lecz proszę się nie kłopotać i mnie nie zawstydzać. - zwrócił się na pozór do Marceliusa, ale na tyle głośno, by słyszeli go wszyscy zgromadzeni. Politycy nie powinni być próżni - czy syn to wiedział, czy chciał go skompromitować, celowo?
Nie, na to chyba był za głupi.
-Prawdziwymi bohaterami są panowie funkcjonariusze, pilnujący porządku na jarmarku i tak dzielnie reagujący na każde wezwanie. Osobiście zapoznałem się z pańską pracą, byłem świadkiem jak jeden z chuliganów próbował oślepić policjanta, wykonującego swoje obowiązki. Słyszałem opowieści o tym, jak mugolacy zaatakowali młodego funkcjonariusza w biały dzień, trwale go okaleczając. Dzięki waszej pracy i koordynacji działań komendanta Montague z wizją Ministra Malfoya, Londyn jest już bezpieczny… - mówił teraz głośniej, podniesiony ton głosu usprawiedliwiając żarliwą pasją i jakże szczerym przejęciem. Tchnienie w improwizowaną przemowę tych emocji przyszło mu łatwo, wciąż był wstrząśnięty po obrzydliwej wizycie w Parszywym Pasażerze (nie patrzył na Marceliusa, ale ten wychwycił pewnie lekki grymas na wspomnienie portu), a artykuł o zasługach Montague i problemach policji za czasów Longbottoma czekał na publikację w Walczącym Magu.
-Słuchając o zamachach jeżących włosy na karku, trudno nie mieć się na baczności. Jestem przekonany, że ten chuligan - wskazał na chłopaka, gestem polecając policjantowi ująć go za ramiona jest jedynie lekkomyślny, ale dla pewności wylegitymujcie go, drodzy państwo. A potem, jeśli wszystko jest w porządku… niech kupi nam wszystkim po grzańcu. W podziękowaniu za waszą ciężką pracę i obywatelską postawę tego młodego człowieka. - oraz w ramach rekompensaty za zabrudzony płaszcz i szatę, ale tego nie dodał już na głos. Grzaniec był tutaj drogi, zdecydowanie za drogi, będzie miło go wypić z synem. Miał mu w końcu trochę do powiedzenia - chciał spytać o tą całą Frances, na przykład.
A skoro młodzieniec był w stanie pozwolić sobie na jeden grzaniec, niech wyda choćby całe oszczędności na jeszcze cztery. Drżącymi rękami zaczął pokazywać policjantom dokumenty, a Cornelius cofnął się o krok i triumfalnie uśmiechnąl do Marceliusa.
-Jak się panu podoba jarmark? - zagaił do syna, by dać mu do zrozumienia, że tak łatwo się nie rozstaną. Politycy powinni wszak zaszczycić swoich fanów należną uwagą, nieprawdaż?
perswazja III, jako pracownik MM wymierzam młodzieńcowi npc karę - ma kupić grzańce mnie, Marceliusowi i policji, ku uciesze (lub nie) publiki
Przynajmniej chłopak nie próbował już uciekać. Słysząc wezwanie policji, rzucił w stronę patrolu nerwowe spojrzenie, a potem odwrócił się i napotkał twardy wzrok Corneliusa. Sallow nie musiał nawet sięgać po legilimencję, by niemalże wyczuć namacalne przerażenie nieznajomego. Trochę poprawiło mu to humor - nie tak bardzo jak dosłowne czucie cudzych emocji, ale dostatecznie. Wszak uczucia innych były najlepszą ucieczką od własnych.
Kąciki ust drgnęły z satysfakcją i wtedy odezwał się Marcelius. A jego głos ociekał niezrozumiałą zjadliwością - czy zgromadzeni ludzie wyczują pogardę pod uprzejmymi słowami? Merlinie, pewnie tak. Potok słów Marceliusa był imponująco obfity i - Cornelius niechętnie musiał przyznać - całkiem sprytny.
(W głębi serca Cornelius poczuł nawet ukłucie pewnej dumy, podświadomie szukając w jego minie i głosie podobieństw do znamienitych przodków i siebie samego. Do druidów, którzy wojowali z Rzymianami nie siłą, a sprytem. Do tych, którzy dla korzyści i ambicji sprzymierzali się z wrogiem, handlując własnym honorem, sercem, rodziną. Do obrotnych wasalów Avery’ch, do charyzmatycznych polityków, do Tiberiusa Sallowa o nieprzeniknionym spojrzeniu, do Solasa o płomiennym głosie.)
Przez sekundę pozwolił sobie na ckliwe wyobrażenie o tym, kim Marcelius mógłby się stać, gdyby wychował się w odpowiednim środowisku. Gdyby w jego żyłach płynęła czysta krew, a nie porywczość jego matki. Ale przecież bez Layli nie byłby wcale tym samym Marceliusem.
Zamrugał i znów miał przed oczyma jedynie aroganckiego chłopca. Gapiowie wydawali się raczej skonsternowani jego słowami, nikt nie przyłączył się do oklasków, policjanci doszli na miejsce i spoglądali na Corneliusa pytająco, ciemnowłosy młodzian nadal się bał.
Po raz pierwszy od dawna, Sallow poczuł rodzaj wstydu. Stłumił go szybko, bo musiał ratować sytuację. Posprzątać, jak zawsze przy Marceliusie.
Przełknął ślinę i zmusił usta do skromnego uśmiechu.
-Ależ… doceniam pana obywatelską postawę i wyrazy uznania, lecz proszę się nie kłopotać i mnie nie zawstydzać. - zwrócił się na pozór do Marceliusa, ale na tyle głośno, by słyszeli go wszyscy zgromadzeni. Politycy nie powinni być próżni - czy syn to wiedział, czy chciał go skompromitować, celowo?
Nie, na to chyba był za głupi.
-Prawdziwymi bohaterami są panowie funkcjonariusze, pilnujący porządku na jarmarku i tak dzielnie reagujący na każde wezwanie. Osobiście zapoznałem się z pańską pracą, byłem świadkiem jak jeden z chuliganów próbował oślepić policjanta, wykonującego swoje obowiązki. Słyszałem opowieści o tym, jak mugolacy zaatakowali młodego funkcjonariusza w biały dzień, trwale go okaleczając. Dzięki waszej pracy i koordynacji działań komendanta Montague z wizją Ministra Malfoya, Londyn jest już bezpieczny… - mówił teraz głośniej, podniesiony ton głosu usprawiedliwiając żarliwą pasją i jakże szczerym przejęciem. Tchnienie w improwizowaną przemowę tych emocji przyszło mu łatwo, wciąż był wstrząśnięty po obrzydliwej wizycie w Parszywym Pasażerze (nie patrzył na Marceliusa, ale ten wychwycił pewnie lekki grymas na wspomnienie portu), a artykuł o zasługach Montague i problemach policji za czasów Longbottoma czekał na publikację w Walczącym Magu.
-Słuchając o zamachach jeżących włosy na karku, trudno nie mieć się na baczności. Jestem przekonany, że ten chuligan - wskazał na chłopaka, gestem polecając policjantowi ująć go za ramiona jest jedynie lekkomyślny, ale dla pewności wylegitymujcie go, drodzy państwo. A potem, jeśli wszystko jest w porządku… niech kupi nam wszystkim po grzańcu. W podziękowaniu za waszą ciężką pracę i obywatelską postawę tego młodego człowieka. - oraz w ramach rekompensaty za zabrudzony płaszcz i szatę, ale tego nie dodał już na głos. Grzaniec był tutaj drogi, zdecydowanie za drogi, będzie miło go wypić z synem. Miał mu w końcu trochę do powiedzenia - chciał spytać o tą całą Frances, na przykład.
A skoro młodzieniec był w stanie pozwolić sobie na jeden grzaniec, niech wyda choćby całe oszczędności na jeszcze cztery. Drżącymi rękami zaczął pokazywać policjantom dokumenty, a Cornelius cofnął się o krok i triumfalnie uśmiechnąl do Marceliusa.
-Jak się panu podoba jarmark? - zagaił do syna, by dać mu do zrozumienia, że tak łatwo się nie rozstaną. Politycy powinni wszak zaszczycić swoich fanów należną uwagą, nieprawdaż?
perswazja III, jako pracownik MM wymierzam młodzieńcowi npc karę - ma kupić grzańce mnie, Marceliusowi i policji, ku uciesze (lub nie) publiki
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nikt nie dołączył do jego oklasków, ale on był niezrażony - i pewny swojego - więc ciągnął ten wywód zawzięcie i z przekonaniem, jadowicie sącząc słowa; nie musieli za nim wcale podążać, wystarczy, że go słyszeli, głupi blef i jedna plotka mogły zaważyć o reputacji takich jak on. Teraz już dobrze o tym wiedział.
- Proszę nie być takim skromnym, panie Sallow - wtrącił mu w słowo, wciąż podniesionym głosem, zawzięcie i z determinacją. Nie przerywał jego wywodu o męstwie funkcjonariuszy, choć wewnętrznie się w nim gotowało; co za brednie znowu zmyślił? Jaki mugolak miał teraz siły atakować kogokolwiek? I to tutaj, w cholernym Londynie? Oślepić, pewnie podstawił szklankę pod słońce pod takim kątem, że posłał mu refleks w źrenicę, cholerny kłamca. Zawsze wierzysz w durne opowieści, tato? Wcisnął dłonie w kieszenie kurtki, przyglądając mu się bez entuzjazmu i z lekko uniesioną brwią, nie rozumiejąc, do czego on zmierza. Bo że coś w tamtym momencie kombinował, tego był bardziej niż pewien. Gwałtownie odwrócił głowę w stronę chłopaka, kiedy na rozkaz Corneliusa pochwyciła go policja, człowieku przestań. Ostatecznie jednak kazał go wylegitymować i wydać pewnie wszystkie oszczędności, tak jakby jego samego nie było stać na napój; burzyło się w nim, w sercu rodził się sprzeciw, zbierał się w nim rwący potok kolejnych słów, o tym, że patrol nie powinien pić alkoholu na służbie, ale zdusił go w sobie: wiedział, że jeśli przegnie, ojciec mógł jeszcze zmienić zdanie i ukarać tego człowieka mocniej. Pieniądze pojawiały się i znikały, ale czasu straconego w więzieniu nie dało się odzyskać, tym bardziej zdrowia. Umilkł zatem, cofając się o krok; dosłownie i metaforycznie.
- Ja dziękuję. Jestem w pracy - zwrócił się do chłopaka, nie do ojca, choć na tego drugiego przeniósł wzrok już po chwili. Trzy grzańce to zawsze mniej niż cztery. Wciąż mniej niż więzienna kaucja. Nie zamierzał pić wina za cudze pieniądze wydane w ten sposób. - To bardzo miłe, ale nie wolno mi pić w pracy. Mam słabą głowę, spadnę z koła i się zabiję - wyjaśnił spokojnie, im obu, na dłużej jednak zatrzymując spojrzenie na twarzy nieznajomego, porozumiewawcze. Musiał odejść do straganów zanim jego ojciec wypaczy jego słowa. - Wolę owoce - dodał, unosząc trzymane w rękach jabłko; drugiego nawet nie miałby już jak chwycić, nic więcej nie trzeba mu było. - Zresztą, to niebezpieczne. Jeszcze bym kogoś przypadkiem oblał - dodał, powracając nienawistnym wzrokiem na ojca, nie zdążył ugryźć się w język. Niech mu to spróbuje wcisnąć do ręki, wyleje mu to prosto na tę tchórzliwą gębę.
I przyglądał się mu dalej, kiedy zapytał o jarmark, nie od razu podejmując się reakcji.
- Pomijając pieniaczy? - odpowiedział pytaniem na pytanie, wokół było w bród policji, a jego ojciec właśnie okradł człowieka w biały dzień. Na większą kwotę, niż on sam okradł kogokolwiek i kiedykolwiek, na dodatek zrobił to przy radosnym wsparciu Ministerstwa Magii, samemu mając mnóstwo pieniędzy. Miał ochotę napluć mu na twarz Te przeklęte psy były wszędzie i wyłapywały czarodziejów takich jak ten chłopak, nie tylko nieszkodliwych, ale przede wszystkim takich, którzy wcale sobie na to nie zasłużyli. - Same bałwany - oznajmił, gniewnie ściągając brew; całkiem niedaleko stąd znajdowała się polana, na której dzieci lepiły bałwany, ale bynajmniej nie to miał na myśli. - A pan często szuka tutaj rozrywek? - dopyskował, nie odejmując spojrzenia od jego oczu - wciąż zawziętego - nie miał bynajmniej na myśli jarmarcznych atrakcji, jego ojciec wyżywał się tutaj na młodych ludziach, z którymi mógł robić, co chciał. Obrzydliwe. I nie potrafił myśleć o nim inaczej niż w ten sposób - że był obrzydliwy - choć jakaś część jego pragnęła zapytać o człowieka, którego nazwisko przesłał mu w liście, wciąż rozpaczliwie i ostatkami sił - na przekór wszystkiemu co robił - szukając u niego lepszych intencji.
- Proszę nie być takim skromnym, panie Sallow - wtrącił mu w słowo, wciąż podniesionym głosem, zawzięcie i z determinacją. Nie przerywał jego wywodu o męstwie funkcjonariuszy, choć wewnętrznie się w nim gotowało; co za brednie znowu zmyślił? Jaki mugolak miał teraz siły atakować kogokolwiek? I to tutaj, w cholernym Londynie? Oślepić, pewnie podstawił szklankę pod słońce pod takim kątem, że posłał mu refleks w źrenicę, cholerny kłamca. Zawsze wierzysz w durne opowieści, tato? Wcisnął dłonie w kieszenie kurtki, przyglądając mu się bez entuzjazmu i z lekko uniesioną brwią, nie rozumiejąc, do czego on zmierza. Bo że coś w tamtym momencie kombinował, tego był bardziej niż pewien. Gwałtownie odwrócił głowę w stronę chłopaka, kiedy na rozkaz Corneliusa pochwyciła go policja, człowieku przestań. Ostatecznie jednak kazał go wylegitymować i wydać pewnie wszystkie oszczędności, tak jakby jego samego nie było stać na napój; burzyło się w nim, w sercu rodził się sprzeciw, zbierał się w nim rwący potok kolejnych słów, o tym, że patrol nie powinien pić alkoholu na służbie, ale zdusił go w sobie: wiedział, że jeśli przegnie, ojciec mógł jeszcze zmienić zdanie i ukarać tego człowieka mocniej. Pieniądze pojawiały się i znikały, ale czasu straconego w więzieniu nie dało się odzyskać, tym bardziej zdrowia. Umilkł zatem, cofając się o krok; dosłownie i metaforycznie.
- Ja dziękuję. Jestem w pracy - zwrócił się do chłopaka, nie do ojca, choć na tego drugiego przeniósł wzrok już po chwili. Trzy grzańce to zawsze mniej niż cztery. Wciąż mniej niż więzienna kaucja. Nie zamierzał pić wina za cudze pieniądze wydane w ten sposób. - To bardzo miłe, ale nie wolno mi pić w pracy. Mam słabą głowę, spadnę z koła i się zabiję - wyjaśnił spokojnie, im obu, na dłużej jednak zatrzymując spojrzenie na twarzy nieznajomego, porozumiewawcze. Musiał odejść do straganów zanim jego ojciec wypaczy jego słowa. - Wolę owoce - dodał, unosząc trzymane w rękach jabłko; drugiego nawet nie miałby już jak chwycić, nic więcej nie trzeba mu było. - Zresztą, to niebezpieczne. Jeszcze bym kogoś przypadkiem oblał - dodał, powracając nienawistnym wzrokiem na ojca, nie zdążył ugryźć się w język. Niech mu to spróbuje wcisnąć do ręki, wyleje mu to prosto na tę tchórzliwą gębę.
I przyglądał się mu dalej, kiedy zapytał o jarmark, nie od razu podejmując się reakcji.
- Pomijając pieniaczy? - odpowiedział pytaniem na pytanie, wokół było w bród policji, a jego ojciec właśnie okradł człowieka w biały dzień. Na większą kwotę, niż on sam okradł kogokolwiek i kiedykolwiek, na dodatek zrobił to przy radosnym wsparciu Ministerstwa Magii, samemu mając mnóstwo pieniędzy. Miał ochotę napluć mu na twarz Te przeklęte psy były wszędzie i wyłapywały czarodziejów takich jak ten chłopak, nie tylko nieszkodliwych, ale przede wszystkim takich, którzy wcale sobie na to nie zasłużyli. - Same bałwany - oznajmił, gniewnie ściągając brew; całkiem niedaleko stąd znajdowała się polana, na której dzieci lepiły bałwany, ale bynajmniej nie to miał na myśli. - A pan często szuka tutaj rozrywek? - dopyskował, nie odejmując spojrzenia od jego oczu - wciąż zawziętego - nie miał bynajmniej na myśli jarmarcznych atrakcji, jego ojciec wyżywał się tutaj na młodych ludziach, z którymi mógł robić, co chciał. Obrzydliwe. I nie potrafił myśleć o nim inaczej niż w ten sposób - że był obrzydliwy - choć jakaś część jego pragnęła zapytać o człowieka, którego nazwisko przesłał mu w liście, wciąż rozpaczliwie i ostatkami sił - na przekór wszystkiemu co robił - szukając u niego lepszych intencji.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Czasem Marcelius był tak bardzo podobny do Layli. Tak samo nielogiczny, zawzięty i głupio odważny. I za to przecież ją kochał, za to, jak potrafiła tańczyć w deszczu i nosić te swoje kolorowe sukienki i za nic mieć, co inni pomyślą - a wczoraj, gdy utopił stres i smutki w alkoholu, jej wspomnienie wirowało w jego sypialni. Słońce we włosach, bose stopy, rozwiana spódnica.
Czasem miłość to za mało. O wiele za mało.
Dobro i miłość nigdy nie rządziły tym światem. Nigdy nie wygrywały, a przynajmniej nie w opowieściach, które słyszeli w domu Sallowowie. Nie w zimnych murach ich domu. Rodzicielska miłość doprowadziła matkę do szaleństwa, a Solas zginął z powodu obsesyjnego, romantycznego przywiązania, jakim darzył swoją żonę i swoją durną pasję.
Drgnął lekko, gdy znów usłyszał w ustach syna własne nazwisko. Mogło być Twoje, znalazłbym jakiś sposób, gdyby nie o n a. Nic dziwnego, że Marcelius był taki, skoro to Layla go wychowała - choć dzisiaj przypominał Corneliusowi kogoś jeszcze, bowiem w próbie skompromitowania polityka błysnął przecież perfidny spryt, zupełnie niepasujący do panny Mallard. W dodatku słowa smarkacza o słabej głowie rozbrzmiały nieprzyjemnym echem w ćmiących skroniach Corneliusa. Czyżby Marcelius zauważył chwiejniejszy niż zwykle charakter pisma, wyczytał prawdę z krótkich słów, domyślił się przyczyny durnego sentymentalizmu i ostatniego listu? Cornelius Sallow nie miał słabej głowy, ale wczoraj wypił o wiele za dużo.
Zabije klin klinem, czy jak to tam mówili mugolscy przyjaciele Layli.
-Słyszysz? Uprzejmy obywatel odstąpił ci swój grzaniec. - rzucił z naciskiem, uśmiechnął się z przymusem i odprawił młodziana gestem dłoni - nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać, umknął w tłum. Proszę bardzo, Cornelius może grać jakże skromnego i miłosiernego pana Sallow - a chłopak niech nie myśli, że zaoszczędzi, miał zapłacić czterokrotność i już. Ten płaszcz i tak był o wiele droższy.
-Evanesco. - przełożył grzaniec do lewej dłoni, niecierpliwie skierował różdżkę na swoją szatę, nerwowo wygładził materiał (nienawidził nieporządku, a co dopiero wyglądać nieporządnie) i dopiero wtedy upił łyka. Czuł, jak Marcelius świdruje go wzrokiem - jakby co najmniej miał plamę na czole, a nie na płaszczu. Westchnął w duchu. Skoro jeszcze nie uciekł i podtrzymywał rozmowę, to najwyraźniej czeka ich rozmowa. Może najwyższy czas. Listy najwyraźniej zacierały rodzicielski przekaz, do gówniarza nie docierały ani prośby ani groźby.
Ruszył do przodu, strategicznie czekając aż rozgniewany Marcelius dotrzyma mu kroku. Ha, młody podtrzymał nawet kontakt wzrokowy. Cornelius nie cofnął się od roziskrzonego spojrzenia, choć kątem oka strategicznie omiatał okolicę. Oddalił się nieco od tłumu przy stoiskach, aby zostali na promenadzie sami. Jeśli ściszą głosy (co na pewno zrobi Cornelius, ale oduczył się już liczyć na rozsądek Marceliusa), nikt ich teraz nie usłyszy.
-To twoje pojęcie o rozrywce? - uśmiechnął się zimno i skończył farsę z tymi panami, dając synowi subtelny znak, że nie muszą się już bawić w te zawoalowane grzeczności.
-Czy może rozrywką było wtrącić się w zajście między politykiem, nieznajomym i policją, znowu? - wycedził, zniżając głos i nawiązując do tego durnego, szczeniackiego wyskoku w Parszywym Pasażerze. W odróżnieniu od swojego odrobinę rozsądniejszego kolegi, Marcelius próbował tam w końcu uratować jakiegoś szczeniaka, chyba nieznajomego.
W imię… właściwie czego?
I wtedy Cornelius zdał sobie nagle sprawę, kogo syn mu dzisiaj przypominał. Najpierw rozszerzył ze zdumienia oczy, przez mgnienie sekundy sprawiając wrażenie jakby zobaczył ducha - a potem spojrzał na Marceliusa z nieskrywaną irytacją i pośpiesznie upił grzańca, na uspokojenie.
(Musiał zapomnieć o tym skojarzeniu, natychmiast. Marcelius robił głupotę za głupotą, nie mógł przypominać Corneliusowi jedynej osoby, którą w życiu naprawdę kochał, a w dzieciństwie bezgranicznie podziwiał. Nie mógł, to tylko psikus zmęczonego umysłu.)
-Czasem tak bardzo przypominasz swojego wuja. Zawsze robisz to, co słuszne, hm? Altruizm nigdy nie uratował czyjejś własnej skóry. - wycedził prędko, przez zaciśnięte zęby. Dla kogoś stojącego z boku wyglądał równie beznamiętnie jak przed chwilą, ale w ściszonym głosie rozbrzmiała jakaś nuta gorącej złości. Innej od lodowatego gniewu, który zwykle prezentował światu i synowi Cornelius Sallow.
a rzucę na evanesce bo może będzie k1 albo k100
Czasem miłość to za mało. O wiele za mało.
Dobro i miłość nigdy nie rządziły tym światem. Nigdy nie wygrywały, a przynajmniej nie w opowieściach, które słyszeli w domu Sallowowie. Nie w zimnych murach ich domu. Rodzicielska miłość doprowadziła matkę do szaleństwa, a Solas zginął z powodu obsesyjnego, romantycznego przywiązania, jakim darzył swoją żonę i swoją durną pasję.
Drgnął lekko, gdy znów usłyszał w ustach syna własne nazwisko. Mogło być Twoje, znalazłbym jakiś sposób, gdyby nie o n a. Nic dziwnego, że Marcelius był taki, skoro to Layla go wychowała - choć dzisiaj przypominał Corneliusowi kogoś jeszcze, bowiem w próbie skompromitowania polityka błysnął przecież perfidny spryt, zupełnie niepasujący do panny Mallard. W dodatku słowa smarkacza o słabej głowie rozbrzmiały nieprzyjemnym echem w ćmiących skroniach Corneliusa. Czyżby Marcelius zauważył chwiejniejszy niż zwykle charakter pisma, wyczytał prawdę z krótkich słów, domyślił się przyczyny durnego sentymentalizmu i ostatniego listu? Cornelius Sallow nie miał słabej głowy, ale wczoraj wypił o wiele za dużo.
Zabije klin klinem, czy jak to tam mówili mugolscy przyjaciele Layli.
-Słyszysz? Uprzejmy obywatel odstąpił ci swój grzaniec. - rzucił z naciskiem, uśmiechnął się z przymusem i odprawił młodziana gestem dłoni - nie trzeba było mu tego dwa razy powtarzać, umknął w tłum. Proszę bardzo, Cornelius może grać jakże skromnego i miłosiernego pana Sallow - a chłopak niech nie myśli, że zaoszczędzi, miał zapłacić czterokrotność i już. Ten płaszcz i tak był o wiele droższy.
-Evanesco. - przełożył grzaniec do lewej dłoni, niecierpliwie skierował różdżkę na swoją szatę, nerwowo wygładził materiał (nienawidził nieporządku, a co dopiero wyglądać nieporządnie) i dopiero wtedy upił łyka. Czuł, jak Marcelius świdruje go wzrokiem - jakby co najmniej miał plamę na czole, a nie na płaszczu. Westchnął w duchu. Skoro jeszcze nie uciekł i podtrzymywał rozmowę, to najwyraźniej czeka ich rozmowa. Może najwyższy czas. Listy najwyraźniej zacierały rodzicielski przekaz, do gówniarza nie docierały ani prośby ani groźby.
Ruszył do przodu, strategicznie czekając aż rozgniewany Marcelius dotrzyma mu kroku. Ha, młody podtrzymał nawet kontakt wzrokowy. Cornelius nie cofnął się od roziskrzonego spojrzenia, choć kątem oka strategicznie omiatał okolicę. Oddalił się nieco od tłumu przy stoiskach, aby zostali na promenadzie sami. Jeśli ściszą głosy (co na pewno zrobi Cornelius, ale oduczył się już liczyć na rozsądek Marceliusa), nikt ich teraz nie usłyszy.
-To twoje pojęcie o rozrywce? - uśmiechnął się zimno i skończył farsę z tymi panami, dając synowi subtelny znak, że nie muszą się już bawić w te zawoalowane grzeczności.
-Czy może rozrywką było wtrącić się w zajście między politykiem, nieznajomym i policją, znowu? - wycedził, zniżając głos i nawiązując do tego durnego, szczeniackiego wyskoku w Parszywym Pasażerze. W odróżnieniu od swojego odrobinę rozsądniejszego kolegi, Marcelius próbował tam w końcu uratować jakiegoś szczeniaka, chyba nieznajomego.
W imię… właściwie czego?
I wtedy Cornelius zdał sobie nagle sprawę, kogo syn mu dzisiaj przypominał. Najpierw rozszerzył ze zdumienia oczy, przez mgnienie sekundy sprawiając wrażenie jakby zobaczył ducha - a potem spojrzał na Marceliusa z nieskrywaną irytacją i pośpiesznie upił grzańca, na uspokojenie.
(Musiał zapomnieć o tym skojarzeniu, natychmiast. Marcelius robił głupotę za głupotą, nie mógł przypominać Corneliusowi jedynej osoby, którą w życiu naprawdę kochał, a w dzieciństwie bezgranicznie podziwiał. Nie mógł, to tylko psikus zmęczonego umysłu.)
-Czasem tak bardzo przypominasz swojego wuja. Zawsze robisz to, co słuszne, hm? Altruizm nigdy nie uratował czyjejś własnej skóry. - wycedził prędko, przez zaciśnięte zęby. Dla kogoś stojącego z boku wyglądał równie beznamiętnie jak przed chwilą, ale w ściszonym głosie rozbrzmiała jakaś nuta gorącej złości. Innej od lodowatego gniewu, który zwykle prezentował światu i synowi Cornelius Sallow.
a rzucę na evanesce bo może będzie k1 albo k100
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Cornelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 82
'k100' : 82
19 I 1958
Drobne płatki śniegu chciały łapczywie zajrzeć za wysoki kołnierz, inne wedrzeć się pod puchową czapkę; finalnie wszystkie osiadały na materiale – wełnianego płaszcza, skórzanych rękawiczek, miękkiego szalika – i topniały równie prędko co się pojawiały. Bijące od stoisk ciepło zagłuszało przemykający raz po raz świst wiatru, dając ułudne wrażenie rzeczywistej przytulności. Choć tego dnia nie było nader tłoczno, ręka lady Lestrange ciasno splatała się z malutką dłonią owiniętego ciepłym odzieniem chłopca. Syn ze swoją upartością w maleńkich krokach, kroczył dumnie przez zastawiony straganami plac, raz po raz unosząc w górę wzrok, ciekaw barwnych świateł i kolorowych wystaw oferowanych przez tamtejszych sprzedawców. Drugi bliźniak nie brał udziału w miastowej wyprawie, wciąż zakopany w głębokich pierzynach mających pomóc w przegnaniu magicznego przeziębienia.
Charakterystyczny zapach grzańca drażnił nozdrza – dla jednych przyjemnie, Astorii kojarzył się jednak z pospólstwem i tandetną swawolą podczas zimowych uroczystości. Zaaferowane pstrokatymi rozrywkami dziecię sprawnie odwracało jednak uwagę i było jednym z powodów, dla którego lady Lestrange postanowiła wybrać się na zimowy jarmark londyński; mimo swojej, nieco nużącej zwyczajności, był też stosunkowo wygodny – zapewniał gwar, a tym samym anonimowość i odrobinę wytchnienia, choć zdecydowanie było mu daleko do eleganckiej restauracji czy subtelności kawiarnianych kątów.
Promenada dudniła głucho pod naporem obcasów, rytm raz po raz przerywało dziecięce westchnięcie czy nawoływanie z jednego bądź drugiego stoiska. Wciąż skupiona na synie, pozwalała sobie raz po raz zawędrować spojrzeniem po okolicy, bez jakiegokolwiek zainteresowania, jedynie w poszukiwaniu znajomej jasności kosmyków włosów, później sylwetki.
Abraxas miał przynieść wieści, a raczej skompletowanie zasłyszanych słów i pragmatycznych faktów, które dotarły do Thorness Manor po wydarzeniach z pierwszego tygodnia miesiąca. Dotarły, osiadły wewnątrz, wywołując ambiwalentny ucisk na skraju podekscytowania i niepokoju.
Potęga Lorda Voldemorta była nieopisana, tętniąca życiem i powiększająca się z każdym dniem. Z każdą sekundą miało być coraz lepiej.
Ale wraz z lepiej majaczyło najgorsze z możliwych przeświadczeń – jeśli jednak coś pójdzie nie tak, ich głowy spadną pierwsze.
Matko, pozwól, proszę, wyrwało Astorię z krótkiego letargu, a kiedy chłopiec wypuszczony z objęć matczynej dłoni powędrował w kierunku wystawy lodowych rzeźb, lady Lestrange odnalazła wzrokiem w końcu brata, który obiecał jej spotkanie na zagraconej promenadzie.
– Mój drogi - subtelne muśnięcia ustami policzków i cień uśmiechu na oblodzonych bladością i chłodem policzkach stanowił powitanie – Nie każ czekać mi długo na opowieść, twoja perspektywa interesuje mnie dużo bardziej niźli zaufanych popleczników czy gazet – wydarzenia z terenów Staffordshire wciąż pozostawały żywe w słowach społeczeństwa; to, co stało się w Stoke on Trent niezwłocznie dotarło do lady Lestrange – ale to Abraxas miał moc ożywienia wyobraźni w głowie siostry.
Krótkie spojrzenie posłane w kierunku ośmiolatka sprawnie przywołało chłopca z powrotem do matki; ten skłoniwszy się odpowiednio, wydukał ciche acz klarowne wuju, oderwany na moment od dziecięcych ekscytacji przez rękę obowiązku.
Rzucił ojcu nienawistne spojrzenie, przenosząc je po chwili na biednego chłopaka, nie powiedział jednak nic, wycofując się z tej sytuacji - nie chcąc ryzykować bardziej. Gdyby chodziło o niego zrobiły to bez zawahania, ale zdążył poznać Corneliusa na tyle , by wiedzieć, że nie będzie miał żadnych oporów. Pieniądze były tylko pieniędzmi, życie miało się tylko jedno. A on, on nie miał skrupułów. Podążył za ojcem bez przekonania, obawiając się, że w razie oporu rozkaże go skuć, wbił dłonie do kieszeni kurtki, na wszelki wypadek odnajdując w nich różdżkę. Nie podchodził zbyt blisko. Utrzymywał między nimi adekwatną odległość, po to, by w razie potrzeby mógł uciec lub zniknąć. Oręż, który posiadał jego ojciec, wykraczał poza jego granice poznania. Obejrzał się około, byli sami. Z jednej strony niosło to ulgę - jego ojciec uwielbiał wysługiwać się innymi ludźmi - z drugiej słuszne skądinąd obawy.
Przewrócił oczami, z pewnością miał o rozrywce większe pojęcie niż on. A kiedy zostaili sami - zrobił się odważniejszy:
- A ty znowu musisz wołać policję do nieznajomych? Nie potrafisz przejść jednego cholernego spaceru bez obstawy plutonu goryli? Czego się tak strasznie boisz, że zamordują cię na ulicy? Musiałbyś mieć jakieś osiągnięcia, żeby przyciągnąć czyjąkolwiek uwagę - fuknął na niego gniewnie, wbijając spojrzenie jasnych oczu prosto w jego tęczówki. Buntowniczo i zajadle. - Nie możesz mierzyć się z równymi sobie? Celine, ten chłopak od grzańca, to są twoi przeciwnicy? Jesteś żałosnym tchórzem - wycedził butnie przez zęby, ojciec go rozsierdzał, całym sobą, miał ochotę wyjść z siebie i stanąć obok - jak ktoś taki jak on mógł być jego ojcem? Nie był nim, nie był jak on, a mimo wszystko bał się: bał się okrutnie, że łączyło ich cokolwiek prócz jednej krwi. - Nie przypominam nikogo z twojej rodziny - zaprzeczył butnie. - I gdzieś mam własną skórę. Co cię ona w ogóle obchodzi? - dodał, zaciskając szczęki. Był zły. Był na niego potwornie zły. - Bujaj się, nie mam na to czasu - Niezadowolony grymas wpełzł mu na usta, kiedy odsunął się od niego pół kroku, zamierzając odejść.
Przewrócił oczami, z pewnością miał o rozrywce większe pojęcie niż on. A kiedy zostaili sami - zrobił się odważniejszy:
- A ty znowu musisz wołać policję do nieznajomych? Nie potrafisz przejść jednego cholernego spaceru bez obstawy plutonu goryli? Czego się tak strasznie boisz, że zamordują cię na ulicy? Musiałbyś mieć jakieś osiągnięcia, żeby przyciągnąć czyjąkolwiek uwagę - fuknął na niego gniewnie, wbijając spojrzenie jasnych oczu prosto w jego tęczówki. Buntowniczo i zajadle. - Nie możesz mierzyć się z równymi sobie? Celine, ten chłopak od grzańca, to są twoi przeciwnicy? Jesteś żałosnym tchórzem - wycedził butnie przez zęby, ojciec go rozsierdzał, całym sobą, miał ochotę wyjść z siebie i stanąć obok - jak ktoś taki jak on mógł być jego ojcem? Nie był nim, nie był jak on, a mimo wszystko bał się: bał się okrutnie, że łączyło ich cokolwiek prócz jednej krwi. - Nie przypominam nikogo z twojej rodziny - zaprzeczył butnie. - I gdzieś mam własną skórę. Co cię ona w ogóle obchodzi? - dodał, zaciskając szczęki. Był zły. Był na niego potwornie zły. - Bujaj się, nie mam na to czasu - Niezadowolony grymas wpełzł mu na usta, kiedy odsunął się od niego pół kroku, zamierzając odejść.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Zachowywał namacalny wręcz dystans, pewnie słusznie. Nić porozumienia, którą nawiązali w domu we wrześniu i nawet w październiku między kratami Tower runęła w listopadzie, gdy Marcelius nadmiernie przejął się obcymi ludźmi w "Parszywym Pasażerze." Cornelius nie przewidział, że syn będzie tam obecny, choć może powinien przewidzieć, że Marcelius nie potrafił zachować się mądrzej w żadnej sytuacji.
Był w końcu tak cholernie podobny do Layli, która (zaskakująco celnie) rzucała talerzami w odpowiedzi na jedną, niewinną, rozsądną propozycję.
Wygodnie próbował zrzucić winę za obecne problemy rodzicielskie na obcą, pijaną młodzież w tamtej obskurnej knajpie, choć w głębi serca wiedział, co spowodowało palącą nieufność w spojrzeniu syna. Nie porzucenie na lata, nie Glacius wymierzony w bezradnego dzieciaka, a wtargnięcie w najintymniejsze i najboleśniejsze wspomnienie.
Nie miał zamiaru żałować. Był jej to winien. Spędzi resztę życia z zapachem ludzkich trzewi wdzierającym się do nozdrzy, z wspomnieniem jej krzyku we własnej głowie, równie bolesnym jak wydarty od Jade ostatni wrzask Solasa. Alkohol lub inna chwila nieuwagi już zawsze będą osłabiały mur chroniący Corneliusa od tych myśli - jak wczoraj, gdy pochopnie i anonimowo wysłał synowi nazwisko Schmidta. Był w końcu wielkim tchórzem, by samemu zrobić cokolwiek z sadystycznym Niemcem.
Mógł jedynie się łudzić, że jeśli samemu zostanie zmuszony zabijać mugoli, to zrobi to bez wywlekania na wierzch ich jelit.
To nieestetyczne.
Przynajmniej Marcelius mógł teraz nienawidzić ojca bardziej niż siebie samego.
I udowodnić, że bardzo niewiele wie o świecie. Cornelius uniósł jedną brew, podświadomie wzdrygając się lekko.
Czego się tak strasznie boisz, że zamordują cię na ulicy?
A ty, co byś zrobił, gdyby ktoś wysłał ci ludzkie serce, synu?
W dodatku okropnie śmierdziało.
-Jestem rozpoznawalnym politykiem, przyciągam uwagę. - zaprotestował chłodno, kierowany niezdrowym ukłuciem ambicji. Wreszcie zrobił karierę, po tym, jak własny ojciec przez lata wytykał mu, że jest nikim. Wreszcie wszyscy w Ministerstwie, poza tym jednym durnym Sykes'em, który pewnie nadal pamiętał o rodzinnej waśni, spoglądali na niego z szacunkiem. Podświadomie wymagał tego szacunku od wszystkich, nawet od tego krnąbrnego chłopca.
Zabolało go jednak tylko oskarżenie o bylejakość, a nie o tchórzostwo.
-To brawura zabija. - wytknął, wzruszając ramionami. -Zabiła twojego wuja. Brawura i kobieta, zresztą. Przypominam ci, że sam omal nie wplątałeś się w kłopoty przez te twoje Frances i Celine. - spojrzał na Marceliusa znacząco. Miał dobrą pamięć, również do imion. W normalniejszej sytuacji uśmiechnąłby się złośliwie, z lekkim triumfem, tak jak Tiberius Sallow, ale teraz zachował lodowatą powagę. To nie było śmieszne. Marcelius zdołał podpaść jakiejś Polce, która doniosła na niego do Sigrun Rookwood, a potem w imię tej dziwki Celine zdenerwować Aquilę Black, która zapamiętała go na tyle dobrze, by żalić się na niego Corneliusowi przy obiedzie. To straszne. Kogo zirytuje następnym razem, Deirdre? Cordelię Malfoy? Morganę Selwyn?
-Obchodzi mnie, bo... - jestem twoim ojcem, prawie wypalił, ale dzisiaj nie był już pijany, a chłodne grudniowe powietrze przypominało mu o chłodzie prozy codziennego życia. -...masz rację. Raz zaoferowałem ci pomoc, to wszystko, co mogłem zrobić. Nie proś mnie o nią nigdy więcej i nie rób niczego, co mogłoby zagrozić mojej karierze. - skoro nie chcesz mieć we mnie ojca, tym bardziej nie chcesz mieć we mnie wroga.
Był w końcu tak cholernie podobny do Layli, która (zaskakująco celnie) rzucała talerzami w odpowiedzi na jedną, niewinną, rozsądną propozycję.
Wygodnie próbował zrzucić winę za obecne problemy rodzicielskie na obcą, pijaną młodzież w tamtej obskurnej knajpie, choć w głębi serca wiedział, co spowodowało palącą nieufność w spojrzeniu syna. Nie porzucenie na lata, nie Glacius wymierzony w bezradnego dzieciaka, a wtargnięcie w najintymniejsze i najboleśniejsze wspomnienie.
Nie miał zamiaru żałować. Był jej to winien. Spędzi resztę życia z zapachem ludzkich trzewi wdzierającym się do nozdrzy, z wspomnieniem jej krzyku we własnej głowie, równie bolesnym jak wydarty od Jade ostatni wrzask Solasa. Alkohol lub inna chwila nieuwagi już zawsze będą osłabiały mur chroniący Corneliusa od tych myśli - jak wczoraj, gdy pochopnie i anonimowo wysłał synowi nazwisko Schmidta. Był w końcu wielkim tchórzem, by samemu zrobić cokolwiek z sadystycznym Niemcem.
Mógł jedynie się łudzić, że jeśli samemu zostanie zmuszony zabijać mugoli, to zrobi to bez wywlekania na wierzch ich jelit.
To nieestetyczne.
Przynajmniej Marcelius mógł teraz nienawidzić ojca bardziej niż siebie samego.
I udowodnić, że bardzo niewiele wie o świecie. Cornelius uniósł jedną brew, podświadomie wzdrygając się lekko.
Czego się tak strasznie boisz, że zamordują cię na ulicy?
A ty, co byś zrobił, gdyby ktoś wysłał ci ludzkie serce, synu?
W dodatku okropnie śmierdziało.
-Jestem rozpoznawalnym politykiem, przyciągam uwagę. - zaprotestował chłodno, kierowany niezdrowym ukłuciem ambicji. Wreszcie zrobił karierę, po tym, jak własny ojciec przez lata wytykał mu, że jest nikim. Wreszcie wszyscy w Ministerstwie, poza tym jednym durnym Sykes'em, który pewnie nadal pamiętał o rodzinnej waśni, spoglądali na niego z szacunkiem. Podświadomie wymagał tego szacunku od wszystkich, nawet od tego krnąbrnego chłopca.
Zabolało go jednak tylko oskarżenie o bylejakość, a nie o tchórzostwo.
-To brawura zabija. - wytknął, wzruszając ramionami. -Zabiła twojego wuja. Brawura i kobieta, zresztą. Przypominam ci, że sam omal nie wplątałeś się w kłopoty przez te twoje Frances i Celine. - spojrzał na Marceliusa znacząco. Miał dobrą pamięć, również do imion. W normalniejszej sytuacji uśmiechnąłby się złośliwie, z lekkim triumfem, tak jak Tiberius Sallow, ale teraz zachował lodowatą powagę. To nie było śmieszne. Marcelius zdołał podpaść jakiejś Polce, która doniosła na niego do Sigrun Rookwood, a potem w imię tej dziwki Celine zdenerwować Aquilę Black, która zapamiętała go na tyle dobrze, by żalić się na niego Corneliusowi przy obiedzie. To straszne. Kogo zirytuje następnym razem, Deirdre? Cordelię Malfoy? Morganę Selwyn?
-Obchodzi mnie, bo... - jestem twoim ojcem, prawie wypalił, ale dzisiaj nie był już pijany, a chłodne grudniowe powietrze przypominało mu o chłodzie prozy codziennego życia. -...masz rację. Raz zaoferowałem ci pomoc, to wszystko, co mogłem zrobić. Nie proś mnie o nią nigdy więcej i nie rób niczego, co mogłoby zagrozić mojej karierze. - skoro nie chcesz mieć we mnie ojca, tym bardziej nie chcesz mieć we mnie wroga.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Jesteś żałosny - wszedł mu w słowo, kiedy zaczął się bronić, mówić o swojej rozpoznawalności, zawodzie, kim byli tacy ludzie? Sprzedawczykami bez honoru, nikim więcej, Marcel był pewien, że ojciec nie doszedł do stołka czysto, był śliski, jak kanałowy szczur. Przyciągał uwagę, czyżby? Był bufonem. Pieniaczem. - Toczysz pianę na widok na chłopca, który przypadkiem wylał na ciebie wino. Wyżywasz się na moich przyjaciołach. - Ściągnął brew, mógł mu wybaczyć wiele. Porzucenie na lata, lamino prosto we własne serce, nawet wdarcie się do umysłu, które tak potwornie przerażało. Ale nigdy, przenigdy, nie wybaczy mu Jamesa i Celine. Nic o nim nie wiedział. - Prześladujesz mnie - wycedził przez zaciśnięte zęby, Jamesa zaatakował przez niego, czy Celine też? Czy dowiedział się jakoś, że się przyjaźnili? Po co to robił, dlaczego? Czuł się tak bezradnie: nic przecież nie mógł zrobi, nikt go nie będzie słuchał. Miał przed sobą człowieka, który zdolny był decydować o jego życiu, choć nic ich nie łączyło. Nic. Nic prócz krwi, która znaczyła tyle co nic. Chyba znów poczuł złość na matkę, jak przed laty, zanim go poznał. Znów poczuł złość, że go pragnęła. Co w nim widziała? Czy mógł przed laty być inny? Mniej cyniczny? Mniej odrażający? Znał przecież mamę, brzydziłaby się nim dzisiaj.
On by się brzydził.
Nie interesowało go, co miał do powiedzenia na temat Frances i Celine. Nic o nich nie wiedział. Nic o nim nie wiedział. A po tym pokazie przed paroma chwilami, wiedział już, że jego ojciec nie był wart żadnego słowa, które mógł w jego stronę wypowiedzieć. Rosła w nim nienawiść, spojrzenie skierowane ku jego twarzy przybierało na intensywności, gdy źrenice zachodziły gniewem. Wpatrywał się w niego zajadle, jak wściekły pies uwiązany na smyczy. Wpatrywał się w milczeniu, spojrzeniem, które mówiło więcej niż słowa.
- Może chciałem? Patrz, gdzie mnie doprowadziły. Do twoich znajomych - Patrzył na niego wciąż, z surową powagą, nie miał pojęcia jak to się stało, że Frances udało się do niego dotrzeć, ale to nie miało w tym momencie żadnego znaczenia. Udało się. Nie musiał znać tej drogi. Nie zamierzał się mu spowiadać. - Jak będzie się miała twoja kariera, kiedy dowiedzą się, że jestem? Że się urodziłem? Ile plotek musi się jeszcze pojawić, żeby się zorientowali? - pytał dalej, patrząc mu prosto w oczy. Kiedyś się bał. Że go złapią. Że za mamę - i on był zagrożony. Dziś bał się coraz mniej, bo coraz mniej mu zależało. Na czymkolwiek, każde bolesne słowo płynące z ust ojca dosadnie mu o tym przypominało. Nie miał u niego czego szukać. Nie miał już niczego. Nie rób nic, co mogłoby zaszkodzić mojej karierze - jakie typowe. Nie przeszło mu to nawet przez myśl. Nie przeszło mu to przez myśl wcześniej. - Jak myślisz, tato? - zapytał, wciąż wpatrując się w jego źrenice. Nieprzerwanie, zajadle, ciągle. Nienawidził go. Nienawidził tego, że został zrodzony z jego krwi. Nienawidził tego, że mieli ze sobą cokolwiek wspólnego.
Przerwał to spojrzenie po to, żeby splunąć mu pod nogi. Z niesmakiem, wstrętnie, z odrazą. Uniósł wzrok wyżej, butnie i zadziornie, w milczeniu wbijając je w jego twarz. A potem odszedł, wbijając ręce w kieszenie kurtki, bo nawet nie próbował go zatrzymać.
Bo był tchórzem i żył jak tchórz.
Bo był tchórzem, którym on nigdy nie chciał się stać.
W dupie miał, czy będzie miał w nim wroga.
/zt x2?
On by się brzydził.
Nie interesowało go, co miał do powiedzenia na temat Frances i Celine. Nic o nich nie wiedział. Nic o nim nie wiedział. A po tym pokazie przed paroma chwilami, wiedział już, że jego ojciec nie był wart żadnego słowa, które mógł w jego stronę wypowiedzieć. Rosła w nim nienawiść, spojrzenie skierowane ku jego twarzy przybierało na intensywności, gdy źrenice zachodziły gniewem. Wpatrywał się w niego zajadle, jak wściekły pies uwiązany na smyczy. Wpatrywał się w milczeniu, spojrzeniem, które mówiło więcej niż słowa.
- Może chciałem? Patrz, gdzie mnie doprowadziły. Do twoich znajomych - Patrzył na niego wciąż, z surową powagą, nie miał pojęcia jak to się stało, że Frances udało się do niego dotrzeć, ale to nie miało w tym momencie żadnego znaczenia. Udało się. Nie musiał znać tej drogi. Nie zamierzał się mu spowiadać. - Jak będzie się miała twoja kariera, kiedy dowiedzą się, że jestem? Że się urodziłem? Ile plotek musi się jeszcze pojawić, żeby się zorientowali? - pytał dalej, patrząc mu prosto w oczy. Kiedyś się bał. Że go złapią. Że za mamę - i on był zagrożony. Dziś bał się coraz mniej, bo coraz mniej mu zależało. Na czymkolwiek, każde bolesne słowo płynące z ust ojca dosadnie mu o tym przypominało. Nie miał u niego czego szukać. Nie miał już niczego. Nie rób nic, co mogłoby zaszkodzić mojej karierze - jakie typowe. Nie przeszło mu to nawet przez myśl. Nie przeszło mu to przez myśl wcześniej. - Jak myślisz, tato? - zapytał, wciąż wpatrując się w jego źrenice. Nieprzerwanie, zajadle, ciągle. Nienawidził go. Nienawidził tego, że został zrodzony z jego krwi. Nienawidził tego, że mieli ze sobą cokolwiek wspólnego.
Przerwał to spojrzenie po to, żeby splunąć mu pod nogi. Z niesmakiem, wstrętnie, z odrazą. Uniósł wzrok wyżej, butnie i zadziornie, w milczeniu wbijając je w jego twarz. A potem odszedł, wbijając ręce w kieszenie kurtki, bo nawet nie próbował go zatrzymać.
Bo był tchórzem i żył jak tchórz.
Bo był tchórzem, którym on nigdy nie chciał się stać.
W dupie miał, czy będzie miał w nim wroga.
/zt x2?
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Druga połowa stycznia przygotowywała mieszkańców Wielkiej Brytanii do nadejścia zimy stulecia, datowanej na zbliżający się luty, choć dziewiętnasty stycznia nie należał do najsroższych dni. Słodka woń gorących potraw intensywnie przenikała do nozdrzy przechodniów, niosąc się z wiatrem w mieszaninie miejskich zapachów. Ekonomiczny krach nie przeszkodził sprzedawcom z targowiska w utrzymaniu dochodowego interesu - mimo cen nieproporcjonalnych do jakości produktów, klientów było co niemiara, nawet kiedy śnieg prószył w oczy, a nieprzyjemny mróz zniechęcał do opuszczania przytulnych schronień. Nie była to godzina szczytu Promenady nad Tamizą, toteż gdy w zasięgu wzroku Astorii wyłoniła się sylwetka Abraxasa, mogła go wypatrzeć od razu. Równym krokiem podążała za nim kobieta, do której lady Lestrange z początku nie przykładała wagi, nim w oczy nie rzucił się jej ośmioletni Lucius - wówczas nieznajomą skojarzyła z profesją guwernantki Malfoyów. Ze szlachetną damą pierwszy przywitał się Abraxas, muskając w powietrzu polik w siostrzanych objęciach, zaraz to skłonił się przed nią jego pierworodny i służka.
- Astorio, droga siostro. - przywitał się z nią tonem chłodniejszym niżeli doskwierający chłód, nie siląc się na okazywanie miłości. Znała go doskonale, ckliwość nigdy nie była w jego stylu - formalności stało się zadość, a miłość, którą ją darzył, pozostawała w głębi serca okrytego gładką skorupą lodu. - O wszystkim opowiem, jednakże chciałbym poruszyć najpierw inny temat. - w duchu ucieszył się, gdy dostrzegł młodego lorda przywołanego spojrzeniem, socjalizowanie z rówieśnikami było ważnym etapem wychowawczym jego syna. Powitał chłopca wedle etykiety, a wkrótce pod baczeniem guwernantki dzieci odeszły od rodziców, pozwalając dorosłym rozmawiać na poważne tematy. - Kilka dni temu w moje ręce wpadł taki oto list. - przekazał jej odlakowaną kopertę, w której widniała niepokojąca korespondencja najmłodszej z sióstr do Ministerstwa Magii. - Oboje wiemy, jakie znaczenie w wojnie odgrywa propaganda. Zachowanie Cordelii to niedopuszczalny absurd i odbyliśmy już poważną rozmowę, wynikiem której wpadła w histerię, uległa jednakże moim poleceniom. Zgodzisz się ze mną, że to - wskazał z wyrzutem na list - jest sygnałem jej rozpuszczenia i należy położyć temu kres. Wiadomość zapowiadająca jej obecność na komisjach w Świętym Mungu została już przeredagowana i trafiła do rąk odpowiednich urzędników. Obiecałem własnoręcznie doprowadzić ją na miejsce, obecna będzie także lady Aquila Black, którą poprosiłem o baczenie na naszą siostrę. Wierzę, że również się tam pojawisz i uczynisz wszystko, by nie przyniosła dyshonoru familii Malfoy. - to nie była prośba, jako Malfoyówna miała swoje obowiązki wobec rodziny, nawet jeśli nosiła teraz inne nazwisko. Kto, jeśli nie najstarsza z sióstr będzie świecić przykładem dla młodej lady i wyprowadzi ją z nastoletniego buntu? Cordelia była nazbyt rozpuszczona, by pojąć brzemię ciążące na jej barkach, brzemię reprezentowania jednego z najbardziej prominentnych rodów szlachetnych Wielkiej Brytanii.
- Piątego stycznia nad Staffordshire zabłysnął Mroczny Znak. Rycerze Walpurgii zorganizowali zintensyfikowany atak na najważniejsze punkty strategiczne hrabstwa, a Ministerstwo Magii zgromadziło siły w miasteczku Stoke-on-Trent, gotując się do egzekucji schwytanych mugoli i zdrajców. Jeszcze wieczorem z Lordem Rosier przeprowadziliśmy orędzie dla lokalnych mieszkańców, którego zwieńczeniem było rozpracowanie kryjówek szlam na terenie miasta. - zaiste chłopak imieniem Felix Everton wydał im na tacy wielu zdrajców. Choć należał do społecznego plebsu, z pomocą Abraxasa mógł jeszcze wyjść na ludzi, a przede wszystkim przysłużyć się propagandzie jako jej nowa maskotka. - Srebrzysty wąż pożarł swawolnego motyla, gdy zbrojny orszak służb magowojskowych i plutonu egzekucyjnego dokonał przemarszu środkiem placu, a na niebie zawisł symbol upadku rodu Greengrass. Wraz z nową tradycją ,,procesów o mugolstwo'' płomienie stosów strawiły głowy niemagicznej rebelii, dwóch zdrajców powieszono, a czarodziej czystej krwi został stracony z rąk Śmierciożercy. Wówczas stało się coś nieoczekiwanego, Astorio - coś, czego nikt się nie spodziewał. - nie przyznał, że przeszył go blady strach, nie chciał odsłaniać się przed siostrą, choć doskonale wiedziała, jak tajemniczy przywódca wpływał na ludzi, jak wielki respekt wywoływał wśród największych prominentów. - Czarny Pan na ceremonii zjawił się osobiście. - odetchnął, zerkając kątem oka na bawiące się szlachetne dzieci. To dzięki wielkiej potędze Lorda Voldemorta ich przyszłość widział w jasnych barwach.
- Astorio, droga siostro. - przywitał się z nią tonem chłodniejszym niżeli doskwierający chłód, nie siląc się na okazywanie miłości. Znała go doskonale, ckliwość nigdy nie była w jego stylu - formalności stało się zadość, a miłość, którą ją darzył, pozostawała w głębi serca okrytego gładką skorupą lodu. - O wszystkim opowiem, jednakże chciałbym poruszyć najpierw inny temat. - w duchu ucieszył się, gdy dostrzegł młodego lorda przywołanego spojrzeniem, socjalizowanie z rówieśnikami było ważnym etapem wychowawczym jego syna. Powitał chłopca wedle etykiety, a wkrótce pod baczeniem guwernantki dzieci odeszły od rodziców, pozwalając dorosłym rozmawiać na poważne tematy. - Kilka dni temu w moje ręce wpadł taki oto list. - przekazał jej odlakowaną kopertę, w której widniała niepokojąca korespondencja najmłodszej z sióstr do Ministerstwa Magii. - Oboje wiemy, jakie znaczenie w wojnie odgrywa propaganda. Zachowanie Cordelii to niedopuszczalny absurd i odbyliśmy już poważną rozmowę, wynikiem której wpadła w histerię, uległa jednakże moim poleceniom. Zgodzisz się ze mną, że to - wskazał z wyrzutem na list - jest sygnałem jej rozpuszczenia i należy położyć temu kres. Wiadomość zapowiadająca jej obecność na komisjach w Świętym Mungu została już przeredagowana i trafiła do rąk odpowiednich urzędników. Obiecałem własnoręcznie doprowadzić ją na miejsce, obecna będzie także lady Aquila Black, którą poprosiłem o baczenie na naszą siostrę. Wierzę, że również się tam pojawisz i uczynisz wszystko, by nie przyniosła dyshonoru familii Malfoy. - to nie była prośba, jako Malfoyówna miała swoje obowiązki wobec rodziny, nawet jeśli nosiła teraz inne nazwisko. Kto, jeśli nie najstarsza z sióstr będzie świecić przykładem dla młodej lady i wyprowadzi ją z nastoletniego buntu? Cordelia była nazbyt rozpuszczona, by pojąć brzemię ciążące na jej barkach, brzemię reprezentowania jednego z najbardziej prominentnych rodów szlachetnych Wielkiej Brytanii.
- Piątego stycznia nad Staffordshire zabłysnął Mroczny Znak. Rycerze Walpurgii zorganizowali zintensyfikowany atak na najważniejsze punkty strategiczne hrabstwa, a Ministerstwo Magii zgromadziło siły w miasteczku Stoke-on-Trent, gotując się do egzekucji schwytanych mugoli i zdrajców. Jeszcze wieczorem z Lordem Rosier przeprowadziliśmy orędzie dla lokalnych mieszkańców, którego zwieńczeniem było rozpracowanie kryjówek szlam na terenie miasta. - zaiste chłopak imieniem Felix Everton wydał im na tacy wielu zdrajców. Choć należał do społecznego plebsu, z pomocą Abraxasa mógł jeszcze wyjść na ludzi, a przede wszystkim przysłużyć się propagandzie jako jej nowa maskotka. - Srebrzysty wąż pożarł swawolnego motyla, gdy zbrojny orszak służb magowojskowych i plutonu egzekucyjnego dokonał przemarszu środkiem placu, a na niebie zawisł symbol upadku rodu Greengrass. Wraz z nową tradycją ,,procesów o mugolstwo'' płomienie stosów strawiły głowy niemagicznej rebelii, dwóch zdrajców powieszono, a czarodziej czystej krwi został stracony z rąk Śmierciożercy. Wówczas stało się coś nieoczekiwanego, Astorio - coś, czego nikt się nie spodziewał. - nie przyznał, że przeszył go blady strach, nie chciał odsłaniać się przed siostrą, choć doskonale wiedziała, jak tajemniczy przywódca wpływał na ludzi, jak wielki respekt wywoływał wśród największych prominentów. - Czarny Pan na ceremonii zjawił się osobiście. - odetchnął, zerkając kątem oka na bawiące się szlachetne dzieci. To dzięki wielkiej potędze Lorda Voldemorta ich przyszłość widział w jasnych barwach.
Łagodność spojrzenia osiadła na moment na dwójce chłopięcych sylwetek; wraz z pojawieniem się Abraxasa i salwą krótkich, zwyczajowych dlań uprzejmości, Astoria na moment pozwoliła sobie przenieść odrobinę uwagi na dzieci, prędko oddalające się w towarzystwie guwernantki na bok, wzdłuż apetycznie pachnących budek straganowych i świateł, jakie wylewały się z otwartych stoisk.
Choć ich spotkanie miało w sobie coś z rzeczywistego niepokoju, niosło chłód i obowiązek, nieuchronny, ten, którego się spodziewała i który towarzyszył im także dosłownie w postaci mroźnego popołudnia – widok kroczących wzdłuż ciepła jarmarkowych atrakcji kuzynów niedużo odrastających od ziemi, miał w sobie coś faktycznie pokrzepiającego. Bo wszystko to, co czynili; co omawiali, w jaką stronę decydowali się iść, wszystko to co Abraxas przejmował po ojcu, było dla nich. By w końcu mogli żyć bez strachu, w pełni swojej chwały i potęgi, na którą zasługiwali z uwagi chociażby na samo dziedzictwo.
Inny temat; lady Lestrange rozchyliła usta i zamknęła je prędko, kiedy w jej dłoniach pojawiła się koperta, dość charakterystyczna, na tyle, by sprawnie rozpoznać w niej papierowe bibeloty najmłodszej siostry. Dodając do tego ton głosu brata, wiedziała, by już zawczasu ostudzić pragnącą dojść do głosu irytację.
Rozwinęła zawiniątko sprawnie, omiatając spojrzeniem zapisany pergamin prędko, dostrzegając znane zawijasy przy końcach liter i specyficzny charakter pisma; ale nie to było ważne – nie to, kiedy do Astorii powoli zaczęła docierać treść siostrzanego listu, skierowanego nie do koleżanki, nie do wyższej statusem lady, co również mogło stanowić katastrofę – Cordelia zdecydowała się napisać zażalenie do samego Ministerstwa.
Kąciki ust zadrgały, nim blade usta przeistoczyły się w wąską linię, równocześnie zmrużone powieki i długa cisza – pozwoliła słowom brata płynąć, chłonęła każdy kolejny fakt w ciszy.
– Masz rację, drogi bracie – skwitowała w końcu. Obecność lady Black niosła nutę pociechy, ale skoro własna rodzina nie potrafiła zapanować nad rozwydrzoną trzpiotką, cóż mogła uczynić Aquila? – Wystarczy tej błazenady – krótkie i treściwe, niosące ze sobą obietnicę; nie musiał jej prosić, ni rozkazywać – doskonale znała własny obowiązek, doskonale znała niewygodne uczucie, które Cordelia przywoływała dość często, wydawać by się mogło że coraz częściej, wraz z przybywającymi latami. Nie powinno być na odwrót?
Odetchnęła ciężko, składając list i chowając go na nowo do koperty, ostatecznie oddając znów na ręce Abraxasa, zupełnie jak gdyby nie chciała mieć nic wspólnego ze świstkiem papieru. I choć Astoria miała na głowie własne problemy, również, jeśli nie głównie, te natury wychowawczej, ktoś musiał utemperować zachowanie najmłodszej z rodziny. Nim ludzie zaczną gadać bzdury.
Potrzeba było – wystarczyło – kilka kolejnych zdań, by niewygodny temat najmłodszej latorośli Cronusa Malfoya zszedł na drugi plan; sprawozdanie z chwalebnych dni, których częścią nie mogła być, zadrgało niepewnością w dole żołądka. Pomiędzy ekscytacją a niepewnością, trwogą a szczęściem. Czy wszystko w końcu miało kroczyć ku końcowi?
Czy byli już tak blisko realizacji celu, skoro sam Czarny Pan zaszczycił zgromadzonych swoją obecnością?
Choć powstrzymała się od westchnięcia, od słów, od jakiejkolwiek werbalnej reakcji, rysy twarzy zmieniły się nieco; odrobinę spięta, wyraźnie poruszona, ogarnięta szacunkiem na samo wyobrażenie tego, co zaszło – cała gama emocji zatańczyła w zielonym spojrzeniu.
– Opowiedz mi więcej, Abraxasie. Do czego doszło potem? Jak zareagowała gawiedź? – jak wielu śmiałków chciało jeszcze stawiać opór? Ile kolan uderzyło o posadzkę w gotowości służby temu, który miał na zawsze zaprowadzić ład i pokój w ich świecie?
– To doprawdy...pokrzepiające – wypowiedziała zaraz potem, marszcząc odrobinę brwi; kilka uderzeń serca oddzieliły słowa od ciężkiego westchnięcia – Zważywszy na to, że gdy mój mąż wyjeżdża... nie jestem do końca spokojna o dzieci. Nawet jeśli wszystko idzie... po naszej myśli.
Choć ich spotkanie miało w sobie coś z rzeczywistego niepokoju, niosło chłód i obowiązek, nieuchronny, ten, którego się spodziewała i który towarzyszył im także dosłownie w postaci mroźnego popołudnia – widok kroczących wzdłuż ciepła jarmarkowych atrakcji kuzynów niedużo odrastających od ziemi, miał w sobie coś faktycznie pokrzepiającego. Bo wszystko to, co czynili; co omawiali, w jaką stronę decydowali się iść, wszystko to co Abraxas przejmował po ojcu, było dla nich. By w końcu mogli żyć bez strachu, w pełni swojej chwały i potęgi, na którą zasługiwali z uwagi chociażby na samo dziedzictwo.
Inny temat; lady Lestrange rozchyliła usta i zamknęła je prędko, kiedy w jej dłoniach pojawiła się koperta, dość charakterystyczna, na tyle, by sprawnie rozpoznać w niej papierowe bibeloty najmłodszej siostry. Dodając do tego ton głosu brata, wiedziała, by już zawczasu ostudzić pragnącą dojść do głosu irytację.
Rozwinęła zawiniątko sprawnie, omiatając spojrzeniem zapisany pergamin prędko, dostrzegając znane zawijasy przy końcach liter i specyficzny charakter pisma; ale nie to było ważne – nie to, kiedy do Astorii powoli zaczęła docierać treść siostrzanego listu, skierowanego nie do koleżanki, nie do wyższej statusem lady, co również mogło stanowić katastrofę – Cordelia zdecydowała się napisać zażalenie do samego Ministerstwa.
Kąciki ust zadrgały, nim blade usta przeistoczyły się w wąską linię, równocześnie zmrużone powieki i długa cisza – pozwoliła słowom brata płynąć, chłonęła każdy kolejny fakt w ciszy.
– Masz rację, drogi bracie – skwitowała w końcu. Obecność lady Black niosła nutę pociechy, ale skoro własna rodzina nie potrafiła zapanować nad rozwydrzoną trzpiotką, cóż mogła uczynić Aquila? – Wystarczy tej błazenady – krótkie i treściwe, niosące ze sobą obietnicę; nie musiał jej prosić, ni rozkazywać – doskonale znała własny obowiązek, doskonale znała niewygodne uczucie, które Cordelia przywoływała dość często, wydawać by się mogło że coraz częściej, wraz z przybywającymi latami. Nie powinno być na odwrót?
Odetchnęła ciężko, składając list i chowając go na nowo do koperty, ostatecznie oddając znów na ręce Abraxasa, zupełnie jak gdyby nie chciała mieć nic wspólnego ze świstkiem papieru. I choć Astoria miała na głowie własne problemy, również, jeśli nie głównie, te natury wychowawczej, ktoś musiał utemperować zachowanie najmłodszej z rodziny. Nim ludzie zaczną gadać bzdury.
Potrzeba było – wystarczyło – kilka kolejnych zdań, by niewygodny temat najmłodszej latorośli Cronusa Malfoya zszedł na drugi plan; sprawozdanie z chwalebnych dni, których częścią nie mogła być, zadrgało niepewnością w dole żołądka. Pomiędzy ekscytacją a niepewnością, trwogą a szczęściem. Czy wszystko w końcu miało kroczyć ku końcowi?
Czy byli już tak blisko realizacji celu, skoro sam Czarny Pan zaszczycił zgromadzonych swoją obecnością?
Choć powstrzymała się od westchnięcia, od słów, od jakiejkolwiek werbalnej reakcji, rysy twarzy zmieniły się nieco; odrobinę spięta, wyraźnie poruszona, ogarnięta szacunkiem na samo wyobrażenie tego, co zaszło – cała gama emocji zatańczyła w zielonym spojrzeniu.
– Opowiedz mi więcej, Abraxasie. Do czego doszło potem? Jak zareagowała gawiedź? – jak wielu śmiałków chciało jeszcze stawiać opór? Ile kolan uderzyło o posadzkę w gotowości służby temu, który miał na zawsze zaprowadzić ład i pokój w ich świecie?
– To doprawdy...pokrzepiające – wypowiedziała zaraz potem, marszcząc odrobinę brwi; kilka uderzeń serca oddzieliły słowa od ciężkiego westchnięcia – Zważywszy na to, że gdy mój mąż wyjeżdża... nie jestem do końca spokojna o dzieci. Nawet jeśli wszystko idzie... po naszej myśli.
Wpatrywał się głęboko w pistacjową zieleń jej oczu, odbierając na powrót zapisaną karteluszkę, którą pomiął w dłoniach, jak gdyby na dowód zamknięcia toksycznego rozdziału w familii. Oboje najchętniej odcięliby się od dziecinady najmłodszej Malfoyówny, lecz odpowiedzialność była ich przekleństwem, nie mogli zwyczajnie uciec od problemów, nie oni - to przecież niegodne ich nazwiska, arystokratycznych manier czy dumy. Z chłodnego wyrazu twarzy wyzbytego z mimiki nie dało się odczytać emocji, a jednak, w oczach tliła mu się iskierka gniewu. I żalu, ale tego już nie dostrzegła, nawet przed najbliższymi skrzętnie ukrywał fakt, że konsekwencje własnych porażek przeżywał intensywniej, niżeli największe nawet sukcesy. Cordelia właśnie taką porażką była. Osobistą, bo przecież teraz on był głową rodziny i nie sprawdził się w tej roli. Jakie to żałosne, że musiał prosić de facto obcą kobietę, by zaopiekowała się jego siostrą na komisyjnym spotkaniu w obawie przed kompromitacją, a teraz jeszcze angażować w to najstarszą z rodzeństwa. Przykrym faktem było, że pierworodny wziął na siebie zbyt wiele i ugiął się pod balastem własnych ambicji, a teraz zdał sobie sprawę z popełnionych błędów i wiedział już, że samemu już go nie dźwignie.
Sukces nie wyleczył go z poczucia winy, choć nieco osłodził gorzką porażkę, toteż temat Staffordshire bardziej mu sprzyjał. Jednakże i tutaj łatwo było otrzeć się o niechciane kłopoty, wszak działania reprezentantów Nowego Porządku obserwował sam Lord Voldemort i najmniejszy błąd mógł kosztować kogoś życie. Malfoy wolał, aby to nie on lub jego bliscy padli ofiarą gniewu Czarnego Pana, dlatego nadał tej operacji najwyższy priorytet, by dołożyć cegiełkę do pozyskania obydwóch krain Greengrassów. O tym, że stosunkowo niedawno otrzymał list z groźbą śmierci od członka tegoż rodu, mówić siostrze - przynajmniej na razie - nie zamierzał. Z wielką chęcią jednak kontynuował relacjonowanie zdarzeń w Stoke-on-Trent, gdyż w jego skromnej opinii, wydarzenie było niezmiernie udane.
- Nie wstyd złożyć pokłon przed kimś takim, jak Czarny Pan i wszyscy doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Począwszy od Śmierciożerców, jego najbardziej zaufanych ludzi, z których przykład wzięła gawiedź - nikt nie ważył się choćby nań spojrzeć, gdy przemawiał. Aż wreszcie zszedł z podestu między nich - jakiż to był żałosny widok, gdy najbardziej zatwardziali w fałszywych przekonaniach chylili mu czoła. - w tym momencie nawet zdradził swoje przejęcie, a raczej dumę, że w takowym wydarzeniu mógł brać udział, ba - miał szczęście być jego organizatorem! Być może jego wkład wreszcie zostanie doceniony i zasiądzie u boku Rycerzy Walpurgii na okresowych obradach? - Jeden gest Lorda Voldemorta wystarczył, by niebo rozbłysnęło w piorunach, a Mroczny Znak rozjaśnił się po wielokroć szmaragdową barwą, której blask padał na twarze zebranych. Z jego różdżki emanowała potęga i uwierz mi, droga siostro, można odnieść wrażenie, że byłby zdolny samodzielnie obrócić w popiół całe hrabstwo. Szczęściem, miast gniewu usłyszeliśmy... - nie, nie oni. Był jedną z nielicznych osób na podeście, które miały zaszczyt podziwiać go z bliska i usłyszeć jego szczerą pochwałę. Nie była skierowany imiennie do Malfoya, w żadnym wypadku, ale świadom swojego udziału w przedsięwzięciu, przypisał sobie tę zasługę - zresztą, na nim także spoczął wzrok najpotężniejszego czarownika wszechczasów i dało się w nim dostrzec aprobatę. - Głos uznania. - wypowiedział dumnie, choć oboje byli świadomi, jak wielkim brzemieniem jest pochwała od kogoś takiego... i jakie konsekwencje tedy będzie nieść zawód, jeśli do niego dojdzie.
Sukces nie wyleczył go z poczucia winy, choć nieco osłodził gorzką porażkę, toteż temat Staffordshire bardziej mu sprzyjał. Jednakże i tutaj łatwo było otrzeć się o niechciane kłopoty, wszak działania reprezentantów Nowego Porządku obserwował sam Lord Voldemort i najmniejszy błąd mógł kosztować kogoś życie. Malfoy wolał, aby to nie on lub jego bliscy padli ofiarą gniewu Czarnego Pana, dlatego nadał tej operacji najwyższy priorytet, by dołożyć cegiełkę do pozyskania obydwóch krain Greengrassów. O tym, że stosunkowo niedawno otrzymał list z groźbą śmierci od członka tegoż rodu, mówić siostrze - przynajmniej na razie - nie zamierzał. Z wielką chęcią jednak kontynuował relacjonowanie zdarzeń w Stoke-on-Trent, gdyż w jego skromnej opinii, wydarzenie było niezmiernie udane.
- Nie wstyd złożyć pokłon przed kimś takim, jak Czarny Pan i wszyscy doskonale zdawali sobie z tego sprawę. Począwszy od Śmierciożerców, jego najbardziej zaufanych ludzi, z których przykład wzięła gawiedź - nikt nie ważył się choćby nań spojrzeć, gdy przemawiał. Aż wreszcie zszedł z podestu między nich - jakiż to był żałosny widok, gdy najbardziej zatwardziali w fałszywych przekonaniach chylili mu czoła. - w tym momencie nawet zdradził swoje przejęcie, a raczej dumę, że w takowym wydarzeniu mógł brać udział, ba - miał szczęście być jego organizatorem! Być może jego wkład wreszcie zostanie doceniony i zasiądzie u boku Rycerzy Walpurgii na okresowych obradach? - Jeden gest Lorda Voldemorta wystarczył, by niebo rozbłysnęło w piorunach, a Mroczny Znak rozjaśnił się po wielokroć szmaragdową barwą, której blask padał na twarze zebranych. Z jego różdżki emanowała potęga i uwierz mi, droga siostro, można odnieść wrażenie, że byłby zdolny samodzielnie obrócić w popiół całe hrabstwo. Szczęściem, miast gniewu usłyszeliśmy... - nie, nie oni. Był jedną z nielicznych osób na podeście, które miały zaszczyt podziwiać go z bliska i usłyszeć jego szczerą pochwałę. Nie była skierowany imiennie do Malfoya, w żadnym wypadku, ale świadom swojego udziału w przedsięwzięciu, przypisał sobie tę zasługę - zresztą, na nim także spoczął wzrok najpotężniejszego czarownika wszechczasów i dało się w nim dostrzec aprobatę. - Głos uznania. - wypowiedział dumnie, choć oboje byli świadomi, jak wielkim brzemieniem jest pochwała od kogoś takiego... i jakie konsekwencje tedy będzie nieść zawód, jeśli do niego dojdzie.
Urodzili się z tym brzemieniem; z niewzmożoną dumą, z niewypowiedzianym obowiązkiem, z potęgą, która była dostępna tylko dla nielicznych. Nie potrzebowała do tego słów, ni zapewnień – ani ze strony ojca, ani od niego, a kilka lat temu nawet od matki; wiedziała o tym. Wiedzieli wspólnie, gdy spojrzenia krzyżowały się ze sobą w ciszy, kiedy iskierki jasnych oczu spotykały się za sobą w akompaniamencie gniecionego pergaminu.
Cordelia przestała być ich zmartwieniem w momencie, w którym założyli własne rodziny – i stała się nim ponownie, kiedy dziedzictwo Malfoyów odezwało się po raz kolejny; finalnie została przykrą koniecznością temperujących działań gdy Cronus Malfoy zasiadł na należnym mu stanowisku.
Nie musieli o tym rozmawiać, ni snuć planów i dywagacji; nie musieli rozwodzić się nad planem edukacji najmłodszej z rodziny, nad nauczycielami i zajęciami etykiety, w końcu nad czymś bądź kimś, kto nakierowałby najbutniejszą z nich na odpowiednie tory. Należało to zrobić, nieważne jakim planem i kosztem. Stawka stała się już zbyt wysoka.
Zbyt wysoka, kiedy kolejne słowa Abraxasa wypłynęły w dzielącą ich przestrzeń; przez moment zdawało jej się, że wstrzymuje oddech. Że chłonie każdą kolejną zgłoskę z ust brata, że wizualizuje wydarzenia we własnej głowie, choć wzrok zdawał się być odległy, utkwiony gdzieś w spokojnych wodach Tamizy.
Świat się zmieniał; potęga Lorda Voldemorta żarłocznie zagarniała kolejne ziemie, bez cienia strachu przechylała szalę wojennej wartości – faktycznie mogli już czuć podmuch zwycięstwa? Mogli wyrzec się bólu i żalu, trwogi, jaką dotychczasowy świat ich otaczał?
Co jeśli to wszystko obróci się w niwecz?
Rozchyliwszy wargi wciągnęła lodowate powietrze w usta, niemal boleśnie, w międzyczasie mrugając kilkukrotnie, jak gdyby chciała odgonić zaszklenie w zielonym spojrzeniu.
– Jestem wdzięczna, bracie – wdzięczna i wystraszona, przejęta i niepewna, potężna i mała – Za to wszystko, za to, że w końcu będziemy mogli odetchnąć bez cienia strachu. Z należną nam potęgą – wypowiedziała, przenosząc w końcu spojrzenie na Abraxasa – Matka byłaby z ciebie dumna.
Za to, że jej dzieci podążają wytyczoną przezeń ścieżką, że przechylają szalę losów Anglii tak, by dopełnić wartości, w które wierzyła.
Cordelia przestała być ich zmartwieniem w momencie, w którym założyli własne rodziny – i stała się nim ponownie, kiedy dziedzictwo Malfoyów odezwało się po raz kolejny; finalnie została przykrą koniecznością temperujących działań gdy Cronus Malfoy zasiadł na należnym mu stanowisku.
Nie musieli o tym rozmawiać, ni snuć planów i dywagacji; nie musieli rozwodzić się nad planem edukacji najmłodszej z rodziny, nad nauczycielami i zajęciami etykiety, w końcu nad czymś bądź kimś, kto nakierowałby najbutniejszą z nich na odpowiednie tory. Należało to zrobić, nieważne jakim planem i kosztem. Stawka stała się już zbyt wysoka.
Zbyt wysoka, kiedy kolejne słowa Abraxasa wypłynęły w dzielącą ich przestrzeń; przez moment zdawało jej się, że wstrzymuje oddech. Że chłonie każdą kolejną zgłoskę z ust brata, że wizualizuje wydarzenia we własnej głowie, choć wzrok zdawał się być odległy, utkwiony gdzieś w spokojnych wodach Tamizy.
Świat się zmieniał; potęga Lorda Voldemorta żarłocznie zagarniała kolejne ziemie, bez cienia strachu przechylała szalę wojennej wartości – faktycznie mogli już czuć podmuch zwycięstwa? Mogli wyrzec się bólu i żalu, trwogi, jaką dotychczasowy świat ich otaczał?
Co jeśli to wszystko obróci się w niwecz?
Rozchyliwszy wargi wciągnęła lodowate powietrze w usta, niemal boleśnie, w międzyczasie mrugając kilkukrotnie, jak gdyby chciała odgonić zaszklenie w zielonym spojrzeniu.
– Jestem wdzięczna, bracie – wdzięczna i wystraszona, przejęta i niepewna, potężna i mała – Za to wszystko, za to, że w końcu będziemy mogli odetchnąć bez cienia strachu. Z należną nam potęgą – wypowiedziała, przenosząc w końcu spojrzenie na Abraxasa – Matka byłaby z ciebie dumna.
Za to, że jej dzieci podążają wytyczoną przezeń ścieżką, że przechylają szalę losów Anglii tak, by dopełnić wartości, w które wierzyła.
Haniebne działania najmłodszej z sióstr wciąż trapiły jego tęgi umysł, bo wiedział, że to na jego barkach spoczęła decyzyjność za jej przyszłość. Jakichże poświęceń wymagała opieka nad całą familią w obliczu wojny, za której dalsze losy odpowiadał między innymi Abraxas? Świadom ciążącego nań brzemienia zastanowił się przez chwilę, co też uczyniłby Lord Nestor Alfred, gdyby pochylił się nad wybrykami nieokrzesanej Malfoyówny. Głęboko w myślach, ale i małżeńskiej alkowie, słysząc podszepty ambicji ze strony niepozornej Alouette, syn Cronusa zamarzył posiąść nestorski sygnet: symbol przywództwa i uznania, największe wyróżnienie wszystkich rodzin szlacheckich. Często przyjmował więc perspektywę obecnego seniora rodu, z którego w pewnym stopniu czerpał wzorzec, postrzegał za godny autorytet. Z drugiej zaś strony, z jakiegoś powodu to on nieoficjalnie pełnił jego funkcję, jednocząc familię z Wilton, dbając o jej dobrobyt i interesy, a nawet podległe terytoria. Może przyjdzie dzień, kiedy marzenie się ziści i uzyska poparcie rodziny w kandydaturze na nestorstwo? Na to liczył, bowiem każde wyrzeczenie winno dublować korzyści, ażeby być wartym ryzyka. Ryzykował karierę, której nie mógł poświęcić dostatecznie wiele czasu; oby było warto.
Matka nigdy nie była mu szczególnie bliska, ale słowa Astorii były niezwykle pokrzepiające. Nie tylko podnosiły go na duchu, one wręcz podsycały ambicję, której ziarno kiełkowało jeszcze w młodości. Dobrze było czuć szczere oparcie w członkach rodziny, która wreszcie zaczęła doceniać jego starania. Tym niemniej wciąż gryzło go wrażenie, że mimo pozornego wsparcia, ludzie zewsząd starali się dorzucić mu zmartwień, jak gdyby wciąż go testowano, wciąż sprawdzano, czy podoła tym wszystkim wyzwaniom. Nie miał wyjścia, musiał stawić im czoła - i dla siebie, i dla rodziny.
W milczeniu spoglądał na dzieci bawiące się pod czujnym okiem guwernantki. W zadumie wyobrażał sobie dalsze losy czarodziejskiego świata, a w nich Luciusa Malfoy - jego godnego następcę, który podniesie rodzinną poprzeczkę. Tak chciał widzieć jego przyszłość, ale rzeczywistość była okrutna - wymagał od niego zbyt wiele, by docenić młodzieńcze poczynania, bez względu na wyraźne pokłady starań syna. Jego pierworodny miał być równie doskonały, co i on - w innym wypadku mogłoby się okazać, że rolę sukcesora objąłby przyszły potomek; Abraxas do wszystkiego musiał dojść sam, taki też będzie jego następca.
Skierował spojrzenie na Astorię i skinął głową w podzięce za słowa otuchy. Kąciki ust wygięły się w uśmiechu, a był to obraz, którego nie widziała zbyt często - Abraxas po prostu nie miał w zwyczaju się uśmiechać.
- Dość o tym. - powiedział stanowczo, acz grzecznie, w żadnym razie nie unosząc tonu. - Wierz mi, proszę, że tęskno mi do naszych spotkań i żałuję, że nie widujemy się częściej. Korzystając jednak z chwili, skorośmy się tu znaleźli, opowiedz mi, Astorio, jak Ci się wiedzie w życiu? - zdawało się, że oboje potrzebowali chwili wytchnienia od poważnych tematów, gdyż limit omawianych problemów ważących na losach rodziny i świata został dziś wyczerpany. On zresztą wolał skupić się teraz na swej siostrze, bo oprócz rodzinnej kolacji, na którą zamierzał ją zaprosić, mogliby nie mieć okazji spotkać się zbyt prędko.
Matka nigdy nie była mu szczególnie bliska, ale słowa Astorii były niezwykle pokrzepiające. Nie tylko podnosiły go na duchu, one wręcz podsycały ambicję, której ziarno kiełkowało jeszcze w młodości. Dobrze było czuć szczere oparcie w członkach rodziny, która wreszcie zaczęła doceniać jego starania. Tym niemniej wciąż gryzło go wrażenie, że mimo pozornego wsparcia, ludzie zewsząd starali się dorzucić mu zmartwień, jak gdyby wciąż go testowano, wciąż sprawdzano, czy podoła tym wszystkim wyzwaniom. Nie miał wyjścia, musiał stawić im czoła - i dla siebie, i dla rodziny.
W milczeniu spoglądał na dzieci bawiące się pod czujnym okiem guwernantki. W zadumie wyobrażał sobie dalsze losy czarodziejskiego świata, a w nich Luciusa Malfoy - jego godnego następcę, który podniesie rodzinną poprzeczkę. Tak chciał widzieć jego przyszłość, ale rzeczywistość była okrutna - wymagał od niego zbyt wiele, by docenić młodzieńcze poczynania, bez względu na wyraźne pokłady starań syna. Jego pierworodny miał być równie doskonały, co i on - w innym wypadku mogłoby się okazać, że rolę sukcesora objąłby przyszły potomek; Abraxas do wszystkiego musiał dojść sam, taki też będzie jego następca.
Skierował spojrzenie na Astorię i skinął głową w podzięce za słowa otuchy. Kąciki ust wygięły się w uśmiechu, a był to obraz, którego nie widziała zbyt często - Abraxas po prostu nie miał w zwyczaju się uśmiechać.
- Dość o tym. - powiedział stanowczo, acz grzecznie, w żadnym razie nie unosząc tonu. - Wierz mi, proszę, że tęskno mi do naszych spotkań i żałuję, że nie widujemy się częściej. Korzystając jednak z chwili, skorośmy się tu znaleźli, opowiedz mi, Astorio, jak Ci się wiedzie w życiu? - zdawało się, że oboje potrzebowali chwili wytchnienia od poważnych tematów, gdyż limit omawianych problemów ważących na losach rodziny i świata został dziś wyczerpany. On zresztą wolał skupić się teraz na swej siostrze, bo oprócz rodzinnej kolacji, na którą zamierzał ją zaprosić, mogliby nie mieć okazji spotkać się zbyt prędko.
Narodzili się z brzemieniem na barkach, które z wiekiem zdawało się jedynie zyskiwać na swoim ciężarze; nie znali innego życia, ni ona i ni on. I kiedy reszta czarodziejskiej socjety spoglądała na nich z podziwem, widmo wojny dołożyło kolejne obciążniki na bolesnym dziedzictwie, które wraz z przywilejami, niosło piętno.
Piętno, które uwypuklało się z każdym kolejnym dniem, kolejnym krokiem i działaniem – pozornie wzniosłym, potężnym, wynoszącym ich na piedestał – ich jako Malfoyów i ich jako nację czarodziejską.
Co czekało na nich, gdy się potkną?
Lady Lestrange nie nawykła do czerpania z przeszłości; czarnowidztwo było dlań obce, kiedy umysł tęgo skupiał się na tym, co miało dopiero nadejść. Niegdyś i do samego małżeństwa czy macierzyństwa podchodziła w nader racjonalny sposób; zupełnie tak, jak gdyby chciała rozpracować skomplikowane instytucje w taki sam sposób, w jakim pochylała się nad stosikiem dokumentów w rodowej biblioteczce czy badała pozostałości oceanicznych stworzeń w posiadłości na wyspie Wight.
Ale teraz wszystko się zmieniło.
Obok wzniosłości pojawiał się niepokój; niepewność wygrywała pierwsze skrzypce, choć uśmiech nieustannie szklił się perliście, balowa suknia szeleściła, a słowa miękko wypływały akompaniując ruchom pełnym gracji.
Nad Londynem zawisł surowy chłód; w jej sercu coś zdawało się łamać w pół.
Wspomnienie matki wciąż pozostawało żywe, choć nie było w nim nawet cienia rodzinnego ciepła; wszystko w domu Malfoyów było wykalkulowane od początku do samego końca; choć Astoria zawsze uważana była za ulubienicę zmarłej lady, nadmiar uczuć uleciał wraz z kolejnym podmuchem zimowego wichru krążącego przy stoiskach jarmarku.
– To oczywiście zrozumiałe, bracie – odpowiedziała, a kącik ust drgnął w górze – dostrzec można też było cień zaskoczenia – kiedy wargi starszego z rodzeństwa uniosły się w uśmiechu, jakże niecodziennym – Sytuacja, w której się znaleźliśmy sprawnie pożera resztki wolnego czasu. Ale być może powinniśmy się nad tym zastanowić. Tym bardziej teraz – marszcząc odrobinę brwi, przeniosła spojrzenie na dwie kruche sylwetki, podziwiające pachnące cuda straganów – Teraz, kiedy jak nigdy wcześniej skupiamy na sobie oczy socjety. Kiedy ważą się losy całego kraju, ale też, a raczej przede wszystkim, naszej rodziny – musieli być ostrożni, przygotowani, nader wszystko zjednoczeni.
– Zima nie sprzyja mojemu nastrojowi. Ni pracy – wyjawiła zaraz potem, a wzrok znów spoczął na Abraxasie – Mróz zmusił syreny do powrotu do głębin, lód skuł pozostałości, została mi, niestety, jedynie papierkowa robota – strzępek uśmiechu pojawił się i prędko zniknął – Nie narzekam na nudę, jest jej cała masa. Jednak... nie potrafię dostatecznie skupić na tym myśli – czymże była papierologia, kiedy działo się tak wiele? Kiedy przez Anglię przechodził dosłowny ogień – jak wierzyła, oczyszczenia.
– Potrzebuję pociechy. Znajduję ją w dzieciach, owszem. W moim najdroższym mężu. Ale coś wciąż niepostrzeżenie wkrada się w mój pozorny spokój.
Piętno, które uwypuklało się z każdym kolejnym dniem, kolejnym krokiem i działaniem – pozornie wzniosłym, potężnym, wynoszącym ich na piedestał – ich jako Malfoyów i ich jako nację czarodziejską.
Co czekało na nich, gdy się potkną?
Lady Lestrange nie nawykła do czerpania z przeszłości; czarnowidztwo było dlań obce, kiedy umysł tęgo skupiał się na tym, co miało dopiero nadejść. Niegdyś i do samego małżeństwa czy macierzyństwa podchodziła w nader racjonalny sposób; zupełnie tak, jak gdyby chciała rozpracować skomplikowane instytucje w taki sam sposób, w jakim pochylała się nad stosikiem dokumentów w rodowej biblioteczce czy badała pozostałości oceanicznych stworzeń w posiadłości na wyspie Wight.
Ale teraz wszystko się zmieniło.
Obok wzniosłości pojawiał się niepokój; niepewność wygrywała pierwsze skrzypce, choć uśmiech nieustannie szklił się perliście, balowa suknia szeleściła, a słowa miękko wypływały akompaniując ruchom pełnym gracji.
Nad Londynem zawisł surowy chłód; w jej sercu coś zdawało się łamać w pół.
Wspomnienie matki wciąż pozostawało żywe, choć nie było w nim nawet cienia rodzinnego ciepła; wszystko w domu Malfoyów było wykalkulowane od początku do samego końca; choć Astoria zawsze uważana była za ulubienicę zmarłej lady, nadmiar uczuć uleciał wraz z kolejnym podmuchem zimowego wichru krążącego przy stoiskach jarmarku.
– To oczywiście zrozumiałe, bracie – odpowiedziała, a kącik ust drgnął w górze – dostrzec można też było cień zaskoczenia – kiedy wargi starszego z rodzeństwa uniosły się w uśmiechu, jakże niecodziennym – Sytuacja, w której się znaleźliśmy sprawnie pożera resztki wolnego czasu. Ale być może powinniśmy się nad tym zastanowić. Tym bardziej teraz – marszcząc odrobinę brwi, przeniosła spojrzenie na dwie kruche sylwetki, podziwiające pachnące cuda straganów – Teraz, kiedy jak nigdy wcześniej skupiamy na sobie oczy socjety. Kiedy ważą się losy całego kraju, ale też, a raczej przede wszystkim, naszej rodziny – musieli być ostrożni, przygotowani, nader wszystko zjednoczeni.
– Zima nie sprzyja mojemu nastrojowi. Ni pracy – wyjawiła zaraz potem, a wzrok znów spoczął na Abraxasie – Mróz zmusił syreny do powrotu do głębin, lód skuł pozostałości, została mi, niestety, jedynie papierkowa robota – strzępek uśmiechu pojawił się i prędko zniknął – Nie narzekam na nudę, jest jej cała masa. Jednak... nie potrafię dostatecznie skupić na tym myśli – czymże była papierologia, kiedy działo się tak wiele? Kiedy przez Anglię przechodził dosłowny ogień – jak wierzyła, oczyszczenia.
– Potrzebuję pociechy. Znajduję ją w dzieciach, owszem. W moim najdroższym mężu. Ale coś wciąż niepostrzeżenie wkrada się w mój pozorny spokój.
1.01.1958
Zwykle na scenie jarmarku zimowego występowali artyści - od pamiętnej rozmowy z Marceliusem nad rozlanym winem, Cornelius z pewnym lękiem wyglądał tutaj nawet akrobatów - ale w Nowy Rok ustawiono na niej podium i przystrojono czarnymi oraz ciemnozielonymi wstęgami, barwami Malfoyów i Ministra Magii. Odezwa Cronusa Malfoya do narodu zostanie opublikowana w jutrzejszym wydaniu "Walczącego Maga", a Cornelius - sprawdziwszy pod kątem brakujących przecinków pierwszy rękopis - znał ją na pamięć. Nie miał zamiaru jej dzisiaj powtarzać, nie miał też zamiaru konkurować z samym Ministrem Magii - który pojawi się na zimowym jarmarku dopiero w godzinach wieczornych. Wczoraj arystokraci balowali do rana na Sabacie, a Cornelius Sallow po raz pierwszy w życiu znalazł się w ich gronie. Nie zmieniało to jednak faktu, że w Nowy Rok musiał punktualnie stawić się do pracy (na szczęście, nie z bladego rana, a późnym porankiem) i w dodatku godnie się prezentować, wygłaszając noworoczne orędzie Ministerstwa Magii oraz zapowiedzieć zgromadzonym popołudniowe przemówienie Ministra. Zimowy jarmark może zgromadzić tłumy tego świątecznego dnia (szczególnie rodziny z dziećmi, które nie zarwały nocy w Sylwestra), ale zarazem Cornelius liczył się również z obecnością wśród publiczności tych, którzy nie mają nic do roboty. Pogardzał portową biedotą, ale dzisiaj nie da tego po sobie poznać.
Ubrał się w długi, czarny płaszcz podszyty futrem, z futrzanym kołnierzem. Wypolerowane oficerki nawiązywały do powrotu konsweratywnej, miltaristycznej mody, staroświeckiej szaty nie było widać pod strojem wierzchnim, ale była równie elegancka. Założył skórzane rękawiczki, by ochronić się przed przenikliwym mrozem.
Punktualnie o jedenastej zajął miejsce za podium, a przydzieleni mu ministerialni funkcjonariusze stanęli przy scenie na wypadek nieprzyjemności. Po Connaught Square i Parszywym Pasażerze spodziewał się wszystkiego i nie ufał zgromadzonym w Londynie czarodziejom - mimo, że powinni umieć się zachować i wyrazić wdzięczność. Gdy stanął na scenie, instynktownie przeszukał wzrokiem tłum, jakby obawiając się, że gdzieś mignie jasnowłosa czupryna, że zimowe słońce zalśni na pasmach w kolorze miodu. Marcelius miał wczoraj urodziny, a kilka dni temu groził, że zepsuje Corneliusowi karierę - tamte słowa użądliły mocniej niż syn się spodziewał, odzierając Sallowa z resztek sentymentów i zakorzeniając się w jego sercu szponami strachu. Odetchnął, nie ujrzawszy wśród zgromadzonych twarzy nikogo znajomego - a potem przybrał na twarz oficjalny uśmiech, wyciągnął rękę w górę, rzucił Periculum aby przykuć uwagę ludzi i podkreślić, że w Nowej Anglii można używać czarów swobodnie.
-Czarodzieje i czarownice! - to brzmiało godniej niż obywatele, podkreślając jawność magii w odnowionym Londynie. -Wkraczamy w nowy, 1958 rok - rok dobrej zmiany! - podniósł lekko głos, dodając do mowy ciała nienachalną gestykulację. Uniósł jedną dłoń w triumfalnym geście, drugą opierając na podium. -Ministerstwo Magii pragnie złożyć wam najserdeczniejsze życzenia - spoglądajmy w przyszłość z nadzieją i determinacją, aby w 1959 roku cała Anglia była równie bezpieczna jak dzisiaj stolica, aby magia była jawna w każdym zakątku kraju! - wykrzyknął. Deklamował z pamięci, jak zawsze, a w słowa wplatał pasję i emocje. Chciał porwać tłum, zagrzać zgromadzonych do wojennego wysiłku. Wojna wywołała w kraju kryzys gospodarczy, zapowiadała się zima stulecia, Nowy Rok nie malował się w jasnych barwach nawet dla czysto krwistych czarodziejów - słowa Corneliusa miały przekonać ich do mężnego znoszenia wojennych trudów. Były wszak koniecznym poświęceniem dla lepszej przyszłości.
-Każda wojna jest okupiona poświęceniem, każda rewolucja jest gwałtowna, o lepszą przyszłość należy walczyć. Dlatego nie zrażajcie się, nie pozwólcie aby lód skuł wasze serca, nie narzekajcie na przerwy w dostawach towarów i zablokowaną teleportację - te drobne niedogodności są niczym w porównaniu ze światem, który budujemy. Światem, którego przedsmak widzicie już teraz, gdy stolica należy do nas, gdy nie musimy już ukrywać magii przed mugolami! - zawołał, by po chwili uspokoić swój ton i przejść do dalszej części przemowy.
-Nowy Rok upłynie pod znakiem walki o lepsze jutro dla czarodziejów w Wielkiej Brytanii. Ministerstwo z dumą ogłasza obowiązkowy pobór do wojska - szczegóły znajdziecie w jutrzejszym wydaniu "Walczącego Maga". Nieco starszych młodych mężczyzn oraz czarodziejów w wieku młodszym niż średni zachęcamy do czynnego wsparcia wojennych wysiłków - szmalcownicy oraz magiczna policja prowadzą nabór. Czynnie wspierając siły Ministerstwa zadbacie nie tylko o przyszłość kraju, ale i swoich rodzin. Dla chętnych czeka godziwe wynagrodzenie, w tym dostęp do rezerw żywnościowych dla wojska oraz zwolnienie z części podatków. Zgłoście się, oczyśćcie Anglię ze szlamu i zadbajcie o dodatkowe łakocie dla swoich dzieci! - nie był dumny z tego argumentu, ale kryzysu ekonomicznego nie dało się ignorować, a sam pamiętał, że zwraca się nie tylko do bogatszych bywalców jarmarku, ale i do portowej społeczności. Ludzie potrzebowali pracy, ale wahali się, szczególnie gdy w grę wchodziło ryzyko albo służby, do których nie mieli zaufania. Oprócz ideałów, potrzebowali namacalnych korzyści.
-Anglia, a wkrótce cała Wielka Brytania będą naszą wyspą i damy w ten sposób przykład całemu czarodziejskiemu światu! Nasze idee popierają już Hiszpania, Egipt, Francja - nawet jeśli nie całkowicie, to nie zamierzał okazać żadnego wahania - - a naszym dokonaniom przyklaskują czarodziejskie rody w całej Europie! Czas odrzucić lęk, czas wyjść z ukrycia, czas zbudować świat dla nowych pokoleń! A skoro o nich mowa, to Ministerstwo z dumą obwieszcza, że rodzice czystokrwistych dzieci do lat siedmiu otrzymają pieniężne wsparcie. Uściskajcie swoje latorośle, opowiadajcie im o patriotyzmie! Jeśli dopiero staracie się o dzieci, starajcie się gorliwiej! Obowiązkiem każdego czarodzieja jest chwycenie za różdżkę w obronie swej rodziny i swego kraju. Obowiązkiem każdej czarodziejki jest wspieranie swej rodziny, męża, jest zostanie matką! Mugole mają na razie nad nami przewagę liczebną, ale możemy to zmienić - dotychczas ostrożność i karygodne mieszanie się z niemagicznymi nas tłamsiły i osłabiały czystą krew. Z nową odwagą i determinacją będziemy liczni jak gwiazdy na niebie! - grzmiał, promując prorodzinne ideały. Kilka kobiet nie wydawało się poruszonych, ale na twarzach wielu dostrzegł zapał.
-Dzięki magicznej rewolucji, możemy też skupić się na swojej kulturze i śmiało kształtować nową rzeczywistość. Ubierajmy się jak czarodzieje, nie mugole! Czytajmy dobrą literaturę i gazety. Zamykamy dawne mugolskie lokale w całym kraju, a jeśli posiadacie niemagiczne książki, powinniście je spalić. Przypominam, że za czytanie i posiadanie nielegalnych gazet grozi surowa kara, a za ich rozpowszechnianie - jeszcze surowsza. Rebelianci chcą szerzyć wśród nas dezinformację, zachwiać naszym morale. Nie dajcie się im! - grzmiał, przestrzegając obywateli przed szkodliwym wpływem propagandy Longbottoma i mogolskiej kultury. -Zbrodniarze z listów gończych są zniweczyć wszystkie nasze osiągnięcia - to zdrajcy, którzy zaprzedali się mugolom, którzy chętnie widzieliby w całej Anglii stosy. Zdusimy ich, złapiemy! Z waszą pomocą, obywatele - każda informacja jest na wagę złota. Wyeliminowaliśmy już Bertiego Botta i Pomonę Vane, a niedługo polecą kolejne głowy. Każdy, kto zataja informacje o rebeliantach jest winny kooperacji z nimi. Jeśli macie rodziny w zdradzieckich hrabstwach, przekażcie im dobre wieści - ruszymy na pomoc, niech godnie reprezentują nasze idee w swoich domach i czekają na wyzwolenie. Longbottomowie, Ollivanderowie, Greengrassowie, Prewettowie, Abbottowie, Macmillanowie i Weasleyowie - to zdrajcy, przez których runęło Stonehenge, cud naszej historii, zdrajcy, którzy udzielają schronienia przestępcom, zdrajcy, którzy w imię wpływów wśród niemagicznych chcą zniszczyć nasz kraj! Niedługo Anglia nie będzie już dzieliła się na równych i równiejszych - promugolscy lordowie odpowiedzą za swoje zbrodnie, a głowę Longbottoma zobaczymy zatkniętą na Connaught Square! - wzniósł pięść do góry, a zagrzaniu do walki towarzyszyły oklaski. Cornelius brzmiał jakby święcie wierzył w triumf sprawiedliwości, który tak zażarcie głosił. Jego pasja udzieliła się słuchaczom, którzy - porwani jego słowami - wyglądali, jakby spodziewali się ujrzeć egzekucję Harolda Longbottoma już lada moment.
-Nowy, wspaniały świat nie zbuduje się sam. Nie zbudujemy go w pojedynkę, żaden z nas - ani ja, ani żaden lord, ani nawet Minister. Potrzebujemy was, czarodzieje, potrzebujemy współpracować ze sobą nawzajem, musimy wspierać siebie i szerzyć nasze ideały. Pamiętajcie, że pracujemy dla naszych dzieci i wnuków i że sami wkrótce ujrzymy owoce tej pracy. Każde wyrzeczenie, każda kropla potu i krwi - to cegły, budujące nowy porządek. Dołączcie do nas, twórzcie dobrą zmianę, podnieście głowy do góry, a w Londynie i w całej Anglii niech rozbrzmią zaklęcia! - zakończył, wznosząc różdżkę do kolejnego Periculum. -Dołączcie do mnie! - najpierw kilka, potem kilkanaście, wreszcie kilkadziesiąt słuchaczy podniosło różdżki, a nad portem rozbłysły czerwone iskry.
Cornelius wziął głęboki wdech i uśmiechnął się triumfalnie, obserwując ten spektakl. Urzekał go jakoś bardziej niż noworoczne fajerwerki.
-Zapraszam na przemówienie Ministra Magii Cronusa Malfoy'a, na Placu Centralnym w porcie, o zachodzie słońca. - dodał skromnie, kłaniając się publiczności. Zszedł ze sceny, a przy schodach uścisnął ręce swoim ministerialnym ochroniarzom i kilkunastu gorliwym czarodziejom. Kilku z nich dopytywało o możliwość dołączenia do szmalcowników, ludzie Corneliusa udzielili im wszelkich informacji. Sallow wrócił do Ministerstwa by dopilnować ostatnich formalności przed wieczornym wystąpieniem Ministra, które będzie wspierał zza kulisów.
/zt ~1360 słów
Zwykle na scenie jarmarku zimowego występowali artyści - od pamiętnej rozmowy z Marceliusem nad rozlanym winem, Cornelius z pewnym lękiem wyglądał tutaj nawet akrobatów - ale w Nowy Rok ustawiono na niej podium i przystrojono czarnymi oraz ciemnozielonymi wstęgami, barwami Malfoyów i Ministra Magii. Odezwa Cronusa Malfoya do narodu zostanie opublikowana w jutrzejszym wydaniu "Walczącego Maga", a Cornelius - sprawdziwszy pod kątem brakujących przecinków pierwszy rękopis - znał ją na pamięć. Nie miał zamiaru jej dzisiaj powtarzać, nie miał też zamiaru konkurować z samym Ministrem Magii - który pojawi się na zimowym jarmarku dopiero w godzinach wieczornych. Wczoraj arystokraci balowali do rana na Sabacie, a Cornelius Sallow po raz pierwszy w życiu znalazł się w ich gronie. Nie zmieniało to jednak faktu, że w Nowy Rok musiał punktualnie stawić się do pracy (na szczęście, nie z bladego rana, a późnym porankiem) i w dodatku godnie się prezentować, wygłaszając noworoczne orędzie Ministerstwa Magii oraz zapowiedzieć zgromadzonym popołudniowe przemówienie Ministra. Zimowy jarmark może zgromadzić tłumy tego świątecznego dnia (szczególnie rodziny z dziećmi, które nie zarwały nocy w Sylwestra), ale zarazem Cornelius liczył się również z obecnością wśród publiczności tych, którzy nie mają nic do roboty. Pogardzał portową biedotą, ale dzisiaj nie da tego po sobie poznać.
Ubrał się w długi, czarny płaszcz podszyty futrem, z futrzanym kołnierzem. Wypolerowane oficerki nawiązywały do powrotu konsweratywnej, miltaristycznej mody, staroświeckiej szaty nie było widać pod strojem wierzchnim, ale była równie elegancka. Założył skórzane rękawiczki, by ochronić się przed przenikliwym mrozem.
Punktualnie o jedenastej zajął miejsce za podium, a przydzieleni mu ministerialni funkcjonariusze stanęli przy scenie na wypadek nieprzyjemności. Po Connaught Square i Parszywym Pasażerze spodziewał się wszystkiego i nie ufał zgromadzonym w Londynie czarodziejom - mimo, że powinni umieć się zachować i wyrazić wdzięczność. Gdy stanął na scenie, instynktownie przeszukał wzrokiem tłum, jakby obawiając się, że gdzieś mignie jasnowłosa czupryna, że zimowe słońce zalśni na pasmach w kolorze miodu. Marcelius miał wczoraj urodziny, a kilka dni temu groził, że zepsuje Corneliusowi karierę - tamte słowa użądliły mocniej niż syn się spodziewał, odzierając Sallowa z resztek sentymentów i zakorzeniając się w jego sercu szponami strachu. Odetchnął, nie ujrzawszy wśród zgromadzonych twarzy nikogo znajomego - a potem przybrał na twarz oficjalny uśmiech, wyciągnął rękę w górę, rzucił Periculum aby przykuć uwagę ludzi i podkreślić, że w Nowej Anglii można używać czarów swobodnie.
-Czarodzieje i czarownice! - to brzmiało godniej niż obywatele, podkreślając jawność magii w odnowionym Londynie. -Wkraczamy w nowy, 1958 rok - rok dobrej zmiany! - podniósł lekko głos, dodając do mowy ciała nienachalną gestykulację. Uniósł jedną dłoń w triumfalnym geście, drugą opierając na podium. -Ministerstwo Magii pragnie złożyć wam najserdeczniejsze życzenia - spoglądajmy w przyszłość z nadzieją i determinacją, aby w 1959 roku cała Anglia była równie bezpieczna jak dzisiaj stolica, aby magia była jawna w każdym zakątku kraju! - wykrzyknął. Deklamował z pamięci, jak zawsze, a w słowa wplatał pasję i emocje. Chciał porwać tłum, zagrzać zgromadzonych do wojennego wysiłku. Wojna wywołała w kraju kryzys gospodarczy, zapowiadała się zima stulecia, Nowy Rok nie malował się w jasnych barwach nawet dla czysto krwistych czarodziejów - słowa Corneliusa miały przekonać ich do mężnego znoszenia wojennych trudów. Były wszak koniecznym poświęceniem dla lepszej przyszłości.
-Każda wojna jest okupiona poświęceniem, każda rewolucja jest gwałtowna, o lepszą przyszłość należy walczyć. Dlatego nie zrażajcie się, nie pozwólcie aby lód skuł wasze serca, nie narzekajcie na przerwy w dostawach towarów i zablokowaną teleportację - te drobne niedogodności są niczym w porównaniu ze światem, który budujemy. Światem, którego przedsmak widzicie już teraz, gdy stolica należy do nas, gdy nie musimy już ukrywać magii przed mugolami! - zawołał, by po chwili uspokoić swój ton i przejść do dalszej części przemowy.
-Nowy Rok upłynie pod znakiem walki o lepsze jutro dla czarodziejów w Wielkiej Brytanii. Ministerstwo z dumą ogłasza obowiązkowy pobór do wojska - szczegóły znajdziecie w jutrzejszym wydaniu "Walczącego Maga". Nieco starszych młodych mężczyzn oraz czarodziejów w wieku młodszym niż średni zachęcamy do czynnego wsparcia wojennych wysiłków - szmalcownicy oraz magiczna policja prowadzą nabór. Czynnie wspierając siły Ministerstwa zadbacie nie tylko o przyszłość kraju, ale i swoich rodzin. Dla chętnych czeka godziwe wynagrodzenie, w tym dostęp do rezerw żywnościowych dla wojska oraz zwolnienie z części podatków. Zgłoście się, oczyśćcie Anglię ze szlamu i zadbajcie o dodatkowe łakocie dla swoich dzieci! - nie był dumny z tego argumentu, ale kryzysu ekonomicznego nie dało się ignorować, a sam pamiętał, że zwraca się nie tylko do bogatszych bywalców jarmarku, ale i do portowej społeczności. Ludzie potrzebowali pracy, ale wahali się, szczególnie gdy w grę wchodziło ryzyko albo służby, do których nie mieli zaufania. Oprócz ideałów, potrzebowali namacalnych korzyści.
-Anglia, a wkrótce cała Wielka Brytania będą naszą wyspą i damy w ten sposób przykład całemu czarodziejskiemu światu! Nasze idee popierają już Hiszpania, Egipt, Francja - nawet jeśli nie całkowicie, to nie zamierzał okazać żadnego wahania - - a naszym dokonaniom przyklaskują czarodziejskie rody w całej Europie! Czas odrzucić lęk, czas wyjść z ukrycia, czas zbudować świat dla nowych pokoleń! A skoro o nich mowa, to Ministerstwo z dumą obwieszcza, że rodzice czystokrwistych dzieci do lat siedmiu otrzymają pieniężne wsparcie. Uściskajcie swoje latorośle, opowiadajcie im o patriotyzmie! Jeśli dopiero staracie się o dzieci, starajcie się gorliwiej! Obowiązkiem każdego czarodzieja jest chwycenie za różdżkę w obronie swej rodziny i swego kraju. Obowiązkiem każdej czarodziejki jest wspieranie swej rodziny, męża, jest zostanie matką! Mugole mają na razie nad nami przewagę liczebną, ale możemy to zmienić - dotychczas ostrożność i karygodne mieszanie się z niemagicznymi nas tłamsiły i osłabiały czystą krew. Z nową odwagą i determinacją będziemy liczni jak gwiazdy na niebie! - grzmiał, promując prorodzinne ideały. Kilka kobiet nie wydawało się poruszonych, ale na twarzach wielu dostrzegł zapał.
-Dzięki magicznej rewolucji, możemy też skupić się na swojej kulturze i śmiało kształtować nową rzeczywistość. Ubierajmy się jak czarodzieje, nie mugole! Czytajmy dobrą literaturę i gazety. Zamykamy dawne mugolskie lokale w całym kraju, a jeśli posiadacie niemagiczne książki, powinniście je spalić. Przypominam, że za czytanie i posiadanie nielegalnych gazet grozi surowa kara, a za ich rozpowszechnianie - jeszcze surowsza. Rebelianci chcą szerzyć wśród nas dezinformację, zachwiać naszym morale. Nie dajcie się im! - grzmiał, przestrzegając obywateli przed szkodliwym wpływem propagandy Longbottoma i mogolskiej kultury. -Zbrodniarze z listów gończych są zniweczyć wszystkie nasze osiągnięcia - to zdrajcy, którzy zaprzedali się mugolom, którzy chętnie widzieliby w całej Anglii stosy. Zdusimy ich, złapiemy! Z waszą pomocą, obywatele - każda informacja jest na wagę złota. Wyeliminowaliśmy już Bertiego Botta i Pomonę Vane, a niedługo polecą kolejne głowy. Każdy, kto zataja informacje o rebeliantach jest winny kooperacji z nimi. Jeśli macie rodziny w zdradzieckich hrabstwach, przekażcie im dobre wieści - ruszymy na pomoc, niech godnie reprezentują nasze idee w swoich domach i czekają na wyzwolenie. Longbottomowie, Ollivanderowie, Greengrassowie, Prewettowie, Abbottowie, Macmillanowie i Weasleyowie - to zdrajcy, przez których runęło Stonehenge, cud naszej historii, zdrajcy, którzy udzielają schronienia przestępcom, zdrajcy, którzy w imię wpływów wśród niemagicznych chcą zniszczyć nasz kraj! Niedługo Anglia nie będzie już dzieliła się na równych i równiejszych - promugolscy lordowie odpowiedzą za swoje zbrodnie, a głowę Longbottoma zobaczymy zatkniętą na Connaught Square! - wzniósł pięść do góry, a zagrzaniu do walki towarzyszyły oklaski. Cornelius brzmiał jakby święcie wierzył w triumf sprawiedliwości, który tak zażarcie głosił. Jego pasja udzieliła się słuchaczom, którzy - porwani jego słowami - wyglądali, jakby spodziewali się ujrzeć egzekucję Harolda Longbottoma już lada moment.
-Nowy, wspaniały świat nie zbuduje się sam. Nie zbudujemy go w pojedynkę, żaden z nas - ani ja, ani żaden lord, ani nawet Minister. Potrzebujemy was, czarodzieje, potrzebujemy współpracować ze sobą nawzajem, musimy wspierać siebie i szerzyć nasze ideały. Pamiętajcie, że pracujemy dla naszych dzieci i wnuków i że sami wkrótce ujrzymy owoce tej pracy. Każde wyrzeczenie, każda kropla potu i krwi - to cegły, budujące nowy porządek. Dołączcie do nas, twórzcie dobrą zmianę, podnieście głowy do góry, a w Londynie i w całej Anglii niech rozbrzmią zaklęcia! - zakończył, wznosząc różdżkę do kolejnego Periculum. -Dołączcie do mnie! - najpierw kilka, potem kilkanaście, wreszcie kilkadziesiąt słuchaczy podniosło różdżki, a nad portem rozbłysły czerwone iskry.
Cornelius wziął głęboki wdech i uśmiechnął się triumfalnie, obserwując ten spektakl. Urzekał go jakoś bardziej niż noworoczne fajerwerki.
-Zapraszam na przemówienie Ministra Magii Cronusa Malfoy'a, na Placu Centralnym w porcie, o zachodzie słońca. - dodał skromnie, kłaniając się publiczności. Zszedł ze sceny, a przy schodach uścisnął ręce swoim ministerialnym ochroniarzom i kilkunastu gorliwym czarodziejom. Kilku z nich dopytywało o możliwość dołączenia do szmalcowników, ludzie Corneliusa udzielili im wszelkich informacji. Sallow wrócił do Ministerstwa by dopilnować ostatnich formalności przed wieczornym wystąpieniem Ministra, które będzie wspierał zza kulisów.
/zt ~1360 słów
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Promenada nad Tamizą
Szybka odpowiedź