Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland
Kawiarnia nad jeziorem
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
AutorWiadomość
First topic message reminder :
-
Lokal zamknięty
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Kawiarnia nad jeziorem
Ten niewielki lokal mieści się przy jeziorze Derwentwater, jednym z większych i popularniejszych wśród czarodziejów odwiedzających Kumbrię. Z zewnątrz wygląda odrobinę jak ładny wiejski domek. Jest ukryty przed mugolami, więc klientelę stanowią wyłącznie czarodzieje; niemagiczni widzą w tym miejscu jedynie rozpadającą się, grożącą zawaleniem ruinę. Największym atutem tego miejsca jest bez wątpienia ogród, o który osobiście dba właścicielka kawiarni, starsza pani Bell. Dzięki zaklęciom ochronnym nawet przy brzydkiej pogodzie można cieszyć się jego urokami, dlatego większość należących do lokalu stolików jest wystawiona właśnie tam, w cieniu zadbanych drzew, z możliwością cieszenia oczu zadbanymi roślinami, pobliskimi wzgórzami oraz znajdującym się nieopodal jeziorem, którego wody widać z ogródka kawiarnianego. Choć i to miejsce ucierpiało w wyniku niedawnych anomalii, po ich ustąpieniu pani Bell szybko przystąpiła do prac nad ogrodami, by znów mogły cieszyć oczy klientów. Można tutaj napić się różnych rodzajów herbat, a także kaw i innych napojów. Pani Bell i jej pomocnice serwują także wyborne ciasta. Przez wzgląd na wyjątkowo piękne umiejscowienie i scenerię jest to miejsce lubiane przez czarodziejów obdarzonych artystycznymi duszami.
Podchodzicie do drzwi wejściowych i dostrzegacie panującą wewnątrz pustkę. Dopiero po chwili odszukujecie spojrzeniem brzydki napis spisany w pośpiechu zamknięte. Domyślacie się, że wojna musiała zmusić właścicieli do wycofania się z prowadzenia biznesu. I kto wie? Może również ucieczki?
Lokal został zamknięty do odwołania. Można jednak prowadzić rozgrywki mające miejsce przed budynkiem.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:59, w całości zmieniany 3 razy
Takie otoczenia potrafiły napawać go pewną refleksją, ale jednak skupienie na postawionym sobie zadaniu musiało być silniejsze. Nawet zamarznięta tafla jeziora pokryta szronem i lekkim puchem nie mogła odwrócić myśli od celu spotkania z zaufaną kobietą. Obydwoje zresztą poświęcali swój czas i bezpieczeństwo na walkę ze złymi mocami, które każdego dnia próbowały przejąć coraz więcej kontroli nad ich światem. Przygnębienie, o jakim wspomniała, było prawdziwe, tak więc Stevie sam zamyślił się na chwilę, z głowy usiłując wyrzucić każde zadręczające wspomnienie i wiadomość, a tych ostatnio było za dużo. Przeszło miesiąc temu spotkał się z twarzą w twarz z olbrzymem i zdecydowanie strach, że ten lub podobny jemu zjawi się i tutaj, potrafił przejąć niecną kontrolę nad głową. Dość. - Tam, gdzie będzie łatwo dotrzeć - podrapał się po brodzie. - Jak pani myśli? Budynek z jednej strony może ochronić świstoklik przed zwierzętami i ewentualnym zniszczeniem, ale i jest łatwiej go zabezpieczyć, albo nawet wysadzić, co może doprowadzić do rozpadu świstoklika... - spojrzał pytającym wzrokiem, pewien, że pani Hensley będzie miała jakiś pomysł, co robić dalej. Kiwnął więc głową, gdy zaproponowała stare magazyny i pomost. - Sprawdźmy je - dodał szybko, ale czar homenum revelio wykazał coś nieprzyjaznego. Przez chwilę wpatrywał się w miejsce, które mu podpowiedział, nie odpowiadając na pytanie Lucindy, usiłując wypatrzeć szczegóły. - Dwie postaci z różdżkami w górze i trzecia... - oh. - I trzecia, którą ciągną po śniegu. Nie wyglądało to dobrze, tak jakby tamta szarpała się, próbowała bronić, jednak wszystko bezskutecznie. Nie wyglądają przyjaźnie... Wręcz przeciwnie - nie oderwał wzroku od pustej przestrzeni, mocniej ściskając różdżkę w dłoni, wskazał najpierw na kobietę, rzucając na nią niewerbalnie zaklęcie Kameleona, a potem na siebie, robiąc to samo. - Jest pani niewidzialna... Prawie... - powiedział spokojnie, gdy sam zaczął wtapiać się w białe otoczenie, co na pewno kobieta dostrzegała. - Poczekajmy tu, idą w naszą stronę, wtedy będziemy mogli zaatakować z zaskoczenia - swój szybki pomysł wypowiedział szeptem, przesuwając się za kamienny murek, a ślady stóp, jakie zostawili na śniegu usunął zaklęciem - Vestitio - chociaż starał się oddychać spokojnie, tak nerwy mogły nieco przejąć kontrolę, gdy adrenalina buzowała. W miarę upływu czasu coraz wyraźniej było widać dwie sylwetki, które ciągną za sobą krwawiącą postać. Nie zwiastowały niczego dobrego, a oni przecież nie mogli tego tak po prostu zostawić.
rzuty na Kameleona
ST przejrzenia Lucki: 138
ST przejrzenia Steviego: 120
rzuty na Kameleona
ST przejrzenia Lucki: 138
ST przejrzenia Steviego: 120
Am I going crazy? Would I even know? Am I right back where I started forty years ago?
Wanna guess the ending? If it ever does... I swear to God that all I've ever wanted was
A little bit of everything, all of the time, a bit of everything, all of the time
Apathy's a tragedy, and boredom is a crime. I'm finished playing, and I'm staying inside.
Lucinda nigdy nie czuła się bardziej doświadczona od innych. Wręcz przeciwnie, w końcu nie była typem lidera. Uważała jednak, że przez to wszystko czego doświadczyła na polu bitwy stała się mniej podatna na zranienia, spokojniejsza, nie podchodziła do każdego wymierzonego w nią ataku jak do tragedii mogącej sprowadzić na nią śmierć. To nie było odważne, nazwałaby to głupotą. Nikt nie powinien tracić w sobie tego poczucia, nikt nie powinien odnajdywać spokoju w rzeczach niespokojnych.
Blondynka skupiła się na realizacji zadania. Wiedziała jak wielką rolę w ich teraźniejszości odgrywają świstokliki. W końcu przedostanie się z jednego miejsca w kraju do drugiego nie było tak jasne jak mogłoby się wydawać. Brak teleportacji na większej części Wysp utrudniał poruszanie się nie tylko członkom Zakonu Feniksa i im sojusznikom, ale zwykłym obywatelom chcącym znaleźć dla siebie bezpieczne miejsce. Często nawet poruszanie się z tak dużą ilością osób po terytorium wroga stanowiło personale zaproszenie dla niebezpieczeństwa.
Te dwie lokacje wydawały jej się najlepsze z uwagi na zabezpieczenia. Tak jak już wspomniał Pan Beckett, o wiele łatwiej jest zabezpieczyć coś co ma ściany. Pułapki na otwartej przestrzeni są nie tylko niebezpieczne, ale też ryzykowne. Łatwiejsze do wykrycia. – Myślę, że magazyny będą najlepszym wyjściem – zaczęła po dłuższym pomyślunku. – Nie musimy zabezpieczać całego terenu, a jedynie miejsce, w którym znajduje się sam świstoklik, a budynek sam w sobie będzie zabezpieczeniem, bo jeśli wybierzemy odpowiednie miejsce, to nawet jeśli ktoś tam trafi, to na dużym terenie ciężko będzie mu odnaleźć konkretnie to jedno miejsce. Otwarta przestrzeń zawsze jest problematyczna. Nie w zabezpieczeniach, a w ich respektowaniu. Wrażliwa na przypadki, a ich chcemy unikać. – dodała w głowie starając sobie ułożyć najbardziej bezpieczną drogę do opuszczonych magazynów starej mugolskiej fabryki.
Kiedy mężczyzna zdradził jej co widzi, blondynka jeszcze mocniej ścisnęła różdżkę w dłoni. Skinęła głową w geście podziękowania za rzucone zaklęcie i skryła się jeszcze mocniej czekając na przyjście nieproszonych gości. – Poczekajmy – rzuciła do mężczyzny, gdy nieznajomi zbliżali się do nich. Nie chciała popełnić błędu. W końcu równie dobrze mogli być to ich sojusznicy. W dzisiejszych czasach nikt nie wyglądał przyjaźnie.
Gdy dwójka mężczyzn zbliżyła się do nich, Lucinda usłyszała ich donośne głosy. – Patrz jak się wierci – zaczął jeden, a gdy uśmiechnął się do swojego towarzysza Lucinda zrozumiała dlaczego tak niewyraźnie mówił. Brak przednich zębów mu to utrudniał. – Jest zły, myślał, że jak się ukryje w swojej dziurze, to nikt go nie znajdzie. Ręka… tego… sprawiedliwego zawsze dotyka. Malfoy będzie zadowolony. – odparł drugi i z całej siły kopnął leżącego na śniegu mężczyznę. Widząc to Lucinda od razu zareagowała. Nie miała już wątpliwości. Wyciągnęła różdżkę i posłała w stronę mężczyzny zaklęcie.
idziemy do szafki
Blondynka skupiła się na realizacji zadania. Wiedziała jak wielką rolę w ich teraźniejszości odgrywają świstokliki. W końcu przedostanie się z jednego miejsca w kraju do drugiego nie było tak jasne jak mogłoby się wydawać. Brak teleportacji na większej części Wysp utrudniał poruszanie się nie tylko członkom Zakonu Feniksa i im sojusznikom, ale zwykłym obywatelom chcącym znaleźć dla siebie bezpieczne miejsce. Często nawet poruszanie się z tak dużą ilością osób po terytorium wroga stanowiło personale zaproszenie dla niebezpieczeństwa.
Te dwie lokacje wydawały jej się najlepsze z uwagi na zabezpieczenia. Tak jak już wspomniał Pan Beckett, o wiele łatwiej jest zabezpieczyć coś co ma ściany. Pułapki na otwartej przestrzeni są nie tylko niebezpieczne, ale też ryzykowne. Łatwiejsze do wykrycia. – Myślę, że magazyny będą najlepszym wyjściem – zaczęła po dłuższym pomyślunku. – Nie musimy zabezpieczać całego terenu, a jedynie miejsce, w którym znajduje się sam świstoklik, a budynek sam w sobie będzie zabezpieczeniem, bo jeśli wybierzemy odpowiednie miejsce, to nawet jeśli ktoś tam trafi, to na dużym terenie ciężko będzie mu odnaleźć konkretnie to jedno miejsce. Otwarta przestrzeń zawsze jest problematyczna. Nie w zabezpieczeniach, a w ich respektowaniu. Wrażliwa na przypadki, a ich chcemy unikać. – dodała w głowie starając sobie ułożyć najbardziej bezpieczną drogę do opuszczonych magazynów starej mugolskiej fabryki.
Kiedy mężczyzna zdradził jej co widzi, blondynka jeszcze mocniej ścisnęła różdżkę w dłoni. Skinęła głową w geście podziękowania za rzucone zaklęcie i skryła się jeszcze mocniej czekając na przyjście nieproszonych gości. – Poczekajmy – rzuciła do mężczyzny, gdy nieznajomi zbliżali się do nich. Nie chciała popełnić błędu. W końcu równie dobrze mogli być to ich sojusznicy. W dzisiejszych czasach nikt nie wyglądał przyjaźnie.
Gdy dwójka mężczyzn zbliżyła się do nich, Lucinda usłyszała ich donośne głosy. – Patrz jak się wierci – zaczął jeden, a gdy uśmiechnął się do swojego towarzysza Lucinda zrozumiała dlaczego tak niewyraźnie mówił. Brak przednich zębów mu to utrudniał. – Jest zły, myślał, że jak się ukryje w swojej dziurze, to nikt go nie znajdzie. Ręka… tego… sprawiedliwego zawsze dotyka. Malfoy będzie zadowolony. – odparł drugi i z całej siły kopnął leżącego na śniegu mężczyznę. Widząc to Lucinda od razu zareagowała. Nie miała już wątpliwości. Wyciągnęła różdżkę i posłała w stronę mężczyzny zaklęcie.
idziemy do szafki
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie musiało minąć wiele czasu od zakończenia walki, od chwili, gdy spętani szmalcownicy zostali ogłuszeni, a mugol zabrany w bezpieczniejsze miejsce, by samotność Lucindy dobiegła ponurego końca. Czarownica nie miała pewnie okazji dobrze otrząsnąć się z pojedynku, a jej uszu dobiegło cichutkie kwilenie dobiegające od strony stojącego na brzegu opuszczonego budynku zamkniętej kawiarni.
Samotna dziewczynka siedziała skulona za drewnianą balustradą na zlodowaciałym tarasie niegdyś będącym pewnie miejscem spotkań i uciech. Mierzyła niespełna metr wzrostu i łypała na Lucindę olbrzymimi oczami ciemnymi jak u szopa. Pokryty śniegiem płaszcz miała krzywo zapięty, czapkę za dużą i śmiesznie nasuniętą na uszy wokół których kołysały się cienkie, czarne warkoczyki.
Dziewczynka łkała, kołysząc się z ramionami oplecionymi wokół kolan, gdy jednak zrozumiała, że została dostrzeżona, wstała szybko, zbiegła ze schodków i poślizgnęła się, wpadając w zaspę śniegu. Zebrała się równie prędko i podjęła desperacką próbę ucieczki, choć krótkie nogi i cienkie ubranie bezwzględnie to utrudniały.
Od razu podjęła się biegu w kierunku opuszczonych magazynów. Nie oglądała się za siebie, była przerażona.
- Odejdź stąd! Odejdź i nie wracaj!
Samotna dziewczynka siedziała skulona za drewnianą balustradą na zlodowaciałym tarasie niegdyś będącym pewnie miejscem spotkań i uciech. Mierzyła niespełna metr wzrostu i łypała na Lucindę olbrzymimi oczami ciemnymi jak u szopa. Pokryty śniegiem płaszcz miała krzywo zapięty, czapkę za dużą i śmiesznie nasuniętą na uszy wokół których kołysały się cienkie, czarne warkoczyki.
Dziewczynka łkała, kołysząc się z ramionami oplecionymi wokół kolan, gdy jednak zrozumiała, że została dostrzeżona, wstała szybko, zbiegła ze schodków i poślizgnęła się, wpadając w zaspę śniegu. Zebrała się równie prędko i podjęła desperacką próbę ucieczki, choć krótkie nogi i cienkie ubranie bezwzględnie to utrudniały.
Od razu podjęła się biegu w kierunku opuszczonych magazynów. Nie oglądała się za siebie, była przerażona.
- Odejdź stąd! Odejdź i nie wracaj!
I show not your face but your heart's desire
Wszystko stanęło na głowie. Dawniej wszystkie nikczemne uczynki miały miejsce pod osłoną nocy, tam gdzie zwykli obywatele nie mieli wstępu, a sprawiedliwość nie mogła się przemknąć. Teraz istniało odgórne przyzwolenie na czynienie zła. Robienie ludziom krzywdy, okradnie ich z godności, a nawet pozbawianie życia. Ci, którzy chcieli to zatrzymać musieli skrywać się w cieniu, bo zła obecnie było wszędzie więcej niżeli dobra. Czasami się nad tym głowiła. Czy to zawsze tak było? Czy ludzie żyli sobie spokojnie całkowicie nieświadomi niebezpieczeństwa, które jest tuż za rogiem? Czy to może właśnie wojna obudziła w ludziach złowrogą naturę? Przechyliła szalę na stronę nikczemnych instynktów? Próżno było szukać odpowiedzi na to pytanie, tak naprawdę chyba nawet nie chciała wiedzieć. Ludzie zawsze byli dla niej ważni i nie chciała widzieć w nich tylko tego co złe. Wciąż pokładała nadzieje.
Kiedy trafili na szmalcowników ciągnących bez skrupułów mężczyznę po śniegu zrozumiała, że ta cała sytuacja bardzo ich bawi. Wyszli z szafy, w której ukrywali się całe życie. Napawali się tym, że mogą bez obaw o swoją wolność gnębić bezbronnych. Mina zdecydowanie im zrzedła gdy się okazało, że na swojej drodze trafili na nie tak całkowicie normalnych przechodniów. Chociaż starali się jakkolwiek bronić to finalnie Zakonnikom udało się odbić mężczyznę z rąk przemytników. To postawiło pod znakiem zapytania ich misje, ale doświadczenie nauczyło ją, że nie można zwlekać. Kolejnej okazji mogli nie mieć, a świtoklik w takim miejscu na pewno pomógłby wielu. Blondynka spojrzała na twórcę świstoklików ze zrozumieniem. Ktoś musiał zabrać mężczyznę do uzdrowiciela, ale porzucanie podjętych działań już teraz mijało się z celem. – Niech pan zabierze mężczyznę w bezpieczne miejsce – zaczęła przenosząc spojrzenie na człowieka dosłownie wyrwanego z rąk oprawców. – Ja sprawdzę magazyny, zabezpieczę to miejsce, a pan wróci by aktywować świstoklik. Nie traćmy czasu. – dodała i pewnym krokiem skierowała się w stronę opuszczonych magazynów.
Mężczyźni zdążyli już zniknąć, gdy do Lucindy dotarły odgłosy przeraźliwego łkania. Blondynka ostrożnie podeszła do gęstego krzaka, a jej kroki widocznie zaalarmowały skrywającą się tam dziewczynkę. – Spokojnie… - zaczęła, ale jej słowa zagłuszył podniesiony głos dziewczynki. Kiedy ta rzuciła się w stronę magazynów Lucinda zrobiła to samo. Dotarła do czarownicy tuż przed samym wejściem do magazynów i delikatnie chwyciła ją za rękę. – Cichutko, zwracasz na siebie uwagę. Spokojnie. Nie zrobię ci krzywdy, chce ci pomóc. – dodała kucając przed dziewczynką i spoglądając jej w oczy. – Skąd się tu wzięłaś? Jesteś tu sama? – umysł podpowiadał jej, że to może być pułapka, że dziewczynka może być przynętą. Nie potrafiła jednak czegoś takiego zignorować.
Kiedy trafili na szmalcowników ciągnących bez skrupułów mężczyznę po śniegu zrozumiała, że ta cała sytuacja bardzo ich bawi. Wyszli z szafy, w której ukrywali się całe życie. Napawali się tym, że mogą bez obaw o swoją wolność gnębić bezbronnych. Mina zdecydowanie im zrzedła gdy się okazało, że na swojej drodze trafili na nie tak całkowicie normalnych przechodniów. Chociaż starali się jakkolwiek bronić to finalnie Zakonnikom udało się odbić mężczyznę z rąk przemytników. To postawiło pod znakiem zapytania ich misje, ale doświadczenie nauczyło ją, że nie można zwlekać. Kolejnej okazji mogli nie mieć, a świtoklik w takim miejscu na pewno pomógłby wielu. Blondynka spojrzała na twórcę świstoklików ze zrozumieniem. Ktoś musiał zabrać mężczyznę do uzdrowiciela, ale porzucanie podjętych działań już teraz mijało się z celem. – Niech pan zabierze mężczyznę w bezpieczne miejsce – zaczęła przenosząc spojrzenie na człowieka dosłownie wyrwanego z rąk oprawców. – Ja sprawdzę magazyny, zabezpieczę to miejsce, a pan wróci by aktywować świstoklik. Nie traćmy czasu. – dodała i pewnym krokiem skierowała się w stronę opuszczonych magazynów.
Mężczyźni zdążyli już zniknąć, gdy do Lucindy dotarły odgłosy przeraźliwego łkania. Blondynka ostrożnie podeszła do gęstego krzaka, a jej kroki widocznie zaalarmowały skrywającą się tam dziewczynkę. – Spokojnie… - zaczęła, ale jej słowa zagłuszył podniesiony głos dziewczynki. Kiedy ta rzuciła się w stronę magazynów Lucinda zrobiła to samo. Dotarła do czarownicy tuż przed samym wejściem do magazynów i delikatnie chwyciła ją za rękę. – Cichutko, zwracasz na siebie uwagę. Spokojnie. Nie zrobię ci krzywdy, chce ci pomóc. – dodała kucając przed dziewczynką i spoglądając jej w oczy. – Skąd się tu wzięłaś? Jesteś tu sama? – umysł podpowiadał jej, że to może być pułapka, że dziewczynka może być przynętą. Nie potrafiła jednak czegoś takiego zignorować.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pogoń Lucindy zdołała jedynie pogłębić okazywany przez dziewczynkę strach. Co kilka kroków zatrzymywała się i przeszukiwała śnieg gołymi, odmrożonymi dłońmi, jakby czegoś szukała, szybko jednak podejmowała bieg na nowo; zwłokę przypłaciła schwytaniem na moment przed dotarciem do schronienia, jej krótkie nogi nie dały rady ponieść jej wystarczająco szybko.
- Pro-oszę, idź sobie - poprosiła, smarcząc i przełykając łzy, gdy Lucinda schwytała ją za rękę. Przez moment wydawało się, że pozwoli czarodziejce zebrać wyjaśnienia, potem jednak pokrętnie schyliła się po grudę śniegu i cisnęła nią kobiecie w oczy.
Desperacki krok nie wystarczył, by wyrwać się z uścisku, była wszak znacznie mniejsza i słabsza.
- Nie jestem sama! - podniosła głos i ze złością ściągnęła brwi, idąc na przekór poleceniom nieznajomej. - Nie potrzebuję pomocy, mieszkam tutaj! Nie jestem sama, nie jestem sama, nie jestem sama... - powtarzała jak katarynka, najwyraźniej przekonana, że obecność Lucindy przyniesie jej i towarzyszom wyłącznie nieszczęście.
Tajemnica wyjaśniła się prędko, kiedy w progu wrót magazynu stanął niski, na oko siedmioletni chłopiec w kaszkiecie. Wysoko unosił ramię, w piąstce ściskał coś, co wyglądało na zwykły, ale spory szary kamień.
- Puść Storm bo będę rzucał - ostrzegł trzęsącym się głosem.
Za jego plecami pojawiły się trzy kolejne głowy zaniedbanych dzieci zapatrzonych w Lucindę wielkimi oczami. Opuszczony magazyn stał się widać ich prowizorycznym domem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Pro-oszę, idź sobie - poprosiła, smarcząc i przełykając łzy, gdy Lucinda schwytała ją za rękę. Przez moment wydawało się, że pozwoli czarodziejce zebrać wyjaśnienia, potem jednak pokrętnie schyliła się po grudę śniegu i cisnęła nią kobiecie w oczy.
Desperacki krok nie wystarczył, by wyrwać się z uścisku, była wszak znacznie mniejsza i słabsza.
- Nie jestem sama! - podniosła głos i ze złością ściągnęła brwi, idąc na przekór poleceniom nieznajomej. - Nie potrzebuję pomocy, mieszkam tutaj! Nie jestem sama, nie jestem sama, nie jestem sama... - powtarzała jak katarynka, najwyraźniej przekonana, że obecność Lucindy przyniesie jej i towarzyszom wyłącznie nieszczęście.
Tajemnica wyjaśniła się prędko, kiedy w progu wrót magazynu stanął niski, na oko siedmioletni chłopiec w kaszkiecie. Wysoko unosił ramię, w piąstce ściskał coś, co wyglądało na zwykły, ale spory szary kamień.
- Puść Storm bo będę rzucał - ostrzegł trzęsącym się głosem.
Za jego plecami pojawiły się trzy kolejne głowy zaniedbanych dzieci zapatrzonych w Lucindę wielkimi oczami. Opuszczony magazyn stał się widać ich prowizorycznym domem.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I show not your face but your heart's desire
Nie powinno już jej nic dziwić. W końcu każde wyjście z domu równało się szeregowi niezwykłych zdarzeń. Widząc wyłaniające się zza muru opuszczonych magazynów dzieci poczuła złość i niesprawiedliwość. Złość na system, na rodziców, którzy nie dopilnowali by dzieci znalazły odpowiednie schronienie, ale też na je same. Ona była po tej dobrej stronie. Mogła im pomóc, mogła je uratować, ale takich ludzi jak ona nie było w tej okolicy zbyt wiele. Wyłaniali się z kryjówki jeden po drugim zaniepokojeni tym co zaraz może się stać. Podziwiała odwagę tych małych wojowników, ale też nie potrafiła zrozumieć dlaczego jest w nich aż tak wiele roztropności. Na Merlina czy naprawdę dojdzie do tego, że dzieci przestaną być dziećmi?
Lucinda puściła drobną dłoń dziewczynki i podniosła się z kolan. Jej wzrok najpierw zatrzymał się na trzymanym w dłoni chłopca kamieniu. Po chwili jednak blondynka przeniosła wzrok na jego twarz. – Dobrze – zaczęła unosząc lekko ręce. – Możemy dalej się przepychać, nie musicie mi ufać, ale ludzi, którzy chcą was skrzywdzić jest w tej okolicy znacznie więcej niż tych, którzy chcą wam pomóc. – dodała opuszczając dłonie. – Skorzystajcie z okazji i zaufajcie osobie, która wie o czym mówi. – Lucinda nie byłaby dobrą matką. Nie znała wychowawczych sposobów radzenia sobie z młodzieżą. Ba! Skąd miałaby je znać? Jej głos chociaż łagodny pozbawiony był matczynego tonu. Mogłaby próbować ich uspokoić, mogłaby namawiać ich do tego by poszli razem z nią, ale to nie przyniosłoby rezultatów. Nie gdy do czynienia miała z grupą. Tego akurat była w stu procentach pewna. – Nazywam się Lucinda, może dojrzeliście moją twarz na plakatach, może widzieliście jak przed chwilą uratowaliśmy z rąk szmalcowników mugola, który prawdopodobnie tylko dzięki nam żyje. – tu przeniosła spojrzenie na małą dziewczynkę, która skryła się w krzakach tuż obok miejsca, w którym walczyli. – Bronicie swojego domu, ale to nie jest bezpieczne miejsce. Zastanówcie się nad tym, zróbcie naradę, a kiedy podejmiecie decyzje dajcie mi znać. Ja mam tu jeszcze coś do zrobienia. – nie wiedziała czy dobrze robi. Jej ton wskazywał na to, że chce ich traktować jak dorosłych. Nikt kto tyle przeszedł nie mógł mentalnie dłużej pozostawać dzieckiem. Z drugiej strony wiedziała, że ich tu nie zostawi. Nawet jeśli będzie zmuszona wezwać innych Zakonników i wyciągnąć ich stąd siłą.
Widząc konsternacje na twarzach dzieci Lucinda skierowała swoje kroki w stronę opuszczonych magazynów. Nie było sensu sprawdzać czy w okolicy znajdują się inni ludzie skoro i tak było ich tu tak wielu. Wyciągnęła za to różdżkę i rzuciła. – Carpiene – musiała sprawdzić czy aby na pewno jest to bezpieczne miejsce. Czy nie czeka ją tu żadna niespodzianka.
Lucinda puściła drobną dłoń dziewczynki i podniosła się z kolan. Jej wzrok najpierw zatrzymał się na trzymanym w dłoni chłopca kamieniu. Po chwili jednak blondynka przeniosła wzrok na jego twarz. – Dobrze – zaczęła unosząc lekko ręce. – Możemy dalej się przepychać, nie musicie mi ufać, ale ludzi, którzy chcą was skrzywdzić jest w tej okolicy znacznie więcej niż tych, którzy chcą wam pomóc. – dodała opuszczając dłonie. – Skorzystajcie z okazji i zaufajcie osobie, która wie o czym mówi. – Lucinda nie byłaby dobrą matką. Nie znała wychowawczych sposobów radzenia sobie z młodzieżą. Ba! Skąd miałaby je znać? Jej głos chociaż łagodny pozbawiony był matczynego tonu. Mogłaby próbować ich uspokoić, mogłaby namawiać ich do tego by poszli razem z nią, ale to nie przyniosłoby rezultatów. Nie gdy do czynienia miała z grupą. Tego akurat była w stu procentach pewna. – Nazywam się Lucinda, może dojrzeliście moją twarz na plakatach, może widzieliście jak przed chwilą uratowaliśmy z rąk szmalcowników mugola, który prawdopodobnie tylko dzięki nam żyje. – tu przeniosła spojrzenie na małą dziewczynkę, która skryła się w krzakach tuż obok miejsca, w którym walczyli. – Bronicie swojego domu, ale to nie jest bezpieczne miejsce. Zastanówcie się nad tym, zróbcie naradę, a kiedy podejmiecie decyzje dajcie mi znać. Ja mam tu jeszcze coś do zrobienia. – nie wiedziała czy dobrze robi. Jej ton wskazywał na to, że chce ich traktować jak dorosłych. Nikt kto tyle przeszedł nie mógł mentalnie dłużej pozostawać dzieckiem. Z drugiej strony wiedziała, że ich tu nie zostawi. Nawet jeśli będzie zmuszona wezwać innych Zakonników i wyciągnąć ich stąd siłą.
Widząc konsternacje na twarzach dzieci Lucinda skierowała swoje kroki w stronę opuszczonych magazynów. Nie było sensu sprawdzać czy w okolicy znajdują się inni ludzie skoro i tak było ich tu tak wielu. Wyciągnęła za to różdżkę i rzuciła. – Carpiene – musiała sprawdzić czy aby na pewno jest to bezpieczne miejsce. Czy nie czeka ją tu żadna niespodzianka.
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
The member 'Lucinda Hensley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 92
'k100' : 92
Niełatwo było odgadnąć jakie dokładnie okropności stały się udziałem grupki sierot - wojna zbierała żniwo krwawe, nieprzewidywalne i zupełnie bestialskie. A jednak mała dziewczynka z czarnymi warkoczykami i wszyscy jej towarzysze mieli w sobie wciąż wystarczająco wiele człowieczeństwa i dziecięcej potrzeby bliskości, by solidaryzować ze sobą, chronić się wzajemnie i dzielić wszystko co wpadło im w ręce.
Z jakiegoś powodu dzieciom bezinteresowność przychodziła łatwiej.
- Dlaczego mamy ufać akurat tobie? - zapytał jeden z chłopców, obejmując się ramionami z mieszaniną nadziei i złości. Dziewczynka z warkoczykami opuściła wzrok na czubki swoich starych butów.
- To prawda, ratowali. Patrzyłam i pomogli - wybąkała niechętnie.
Ściśnięte blisko siebie dzieciaki ufały bardziej sobie niż nieznajomej, nie chciały stracić namiastki bezpieczeństwa jaką zapewniał im magazyn. Podążyli jednak śladami Lucindy, gdy ta wybrała się do środka, obserwowali ją w półmroku opuszczonego budynku, czekali.
- Dasz nam coś? - zapytała wreszcie niewinnie najmłodsza z dziewczynek. Starsze skarciły ją syczeniem, ale nerwowe dreptanie w miejscu i wyschnięte usta sugerowały długotrwały głód.
Z jakiegoś powodu dzieciom bezinteresowność przychodziła łatwiej.
- Dlaczego mamy ufać akurat tobie? - zapytał jeden z chłopców, obejmując się ramionami z mieszaniną nadziei i złości. Dziewczynka z warkoczykami opuściła wzrok na czubki swoich starych butów.
- To prawda, ratowali. Patrzyłam i pomogli - wybąkała niechętnie.
Ściśnięte blisko siebie dzieciaki ufały bardziej sobie niż nieznajomej, nie chciały stracić namiastki bezpieczeństwa jaką zapewniał im magazyn. Podążyli jednak śladami Lucindy, gdy ta wybrała się do środka, obserwowali ją w półmroku opuszczonego budynku, czekali.
- Dasz nam coś? - zapytała wreszcie niewinnie najmłodsza z dziewczynek. Starsze skarciły ją syczeniem, ale nerwowe dreptanie w miejscu i wyschnięte usta sugerowały długotrwały głód.
I show not your face but your heart's desire
Lucinda rozejrzała się po opuszczonych magazynach z nadzieją, że uda jej się dojrzeć jakieś niebezpieczeństwo. Wolała zmierzyć się z tym co na nią czeka niż da się zaskoczyć. Z zaskoczenia nigdy nie wychodziło przecież nic dobrego. Rzucone przez nią zaklęcie nic jednak nie wskazało i blondynka musiała zaufać swojej magii. Postanowiła skupić się na pierwszym zabezpieczeniu. Ciężko było jej na ten moment zebrać myśli. W końcu niedaleko niej znajdowała się grupka porzuconych dzieci. Może to było jednak zbyt duże słowo. Mogli stracić rodziców na wojnie, mogli się zgubić i nie odnaleźć już drogi do domu. Bez względu na to co ich spotkało, czarownica chciała im przede wszystkim pomóc. Pierwsze zabezpieczenie jakie wybrała, to strach na gremliny. Zdawała sobie sprawę jak upiorne potrafią być boginy. Jej bogin chyba już dawno zmienił postać i tak naprawdę teraz śmiała się w głos z tego, że wcześniej najbardziej bała się wampirów. Spotkało ją tak wiele, że elementy prozy życia były o wiele straszniejsze niż to co wydawało jej się być najbardziej przerażające. Lucinda wyobraziła sobie pułapkę, odnalazła w sobie magię, która miała ów pułapkę urzeczywistnić. Trwało to około dwudziestu minut, bo początkowo nie mogła się skupić na nakładanym zabezpieczeniu.
Kiedy udało jej się nałożyć jedną z pułapek wróciła do dzieci sprawdzić czy ich opór i waleczny zapęd trochę opadł. Słysząc pytanie czy jest w stanie im coś dać wzruszyła ramionami. – Nie noszę przy sobie jedzenia. – zaczęła, a w jej głosie pobrzmiewał smutek. Naprawdę chciała im coś dać. – Zabiorę was do miejsca, gdzie najecie się do syta, weźmiecie kąpiel, dostaniecie nowe ubrania i materac, na którym będziecie mogli się przespać. – dodała. Widząc na ich twarzach rozterkę wiedziała, że zburzyła ich mur. Chyba zdawali sobie sprawę z tego, że nie mają już wyjścia. Miejsce, które traktowali jak dom nie spełniało jego funkcji. Dom powinien być miejscem, gdzie każdy może czuć się bezpiecznie. Im to zostało już dawno odebrane. – Zabierzcie swoje rzeczy, ale nie bierzcie zbyt dużo. Poczekajcie później tutaj na mnie. – dodała i wróciła do pomieszczenia by skupić się na kolejnej pułapce. Musiała być wielozadaniowa. Czasami plan misji był jedynie kartką, która lądowała finalnie w kominku. Nikt nie mógł przewidzieć na co tak naprawdę przyjdzie im się natknąć.
Kolejne zabezpieczenie jakiego użyła to Lignumo. Często zdarzało jej się je nakładać. Miało według niej naprawdę wiele sensu. Nie chciała też sięgać po takie pułapki, które ciężko będzie zdjąć, albo takie, które nikogo nie przepuszczą. Ludzie mają wiedzieć, że te pułapki są, kiedy będą chcieli dostać się do świstoklika, ale mają też umieć się z nimi odnosić. To było dla niej najważniejsze.
Kiedy skończyła ponownie wróciła do dzieci gotowych już do drogi. Jeszcze nie wiedziała jak dotrą do Oazy, ale miała pewien pomysł. Oby nie skończył się niepowodzeniem.
z.t
Kiedy udało jej się nałożyć jedną z pułapek wróciła do dzieci sprawdzić czy ich opór i waleczny zapęd trochę opadł. Słysząc pytanie czy jest w stanie im coś dać wzruszyła ramionami. – Nie noszę przy sobie jedzenia. – zaczęła, a w jej głosie pobrzmiewał smutek. Naprawdę chciała im coś dać. – Zabiorę was do miejsca, gdzie najecie się do syta, weźmiecie kąpiel, dostaniecie nowe ubrania i materac, na którym będziecie mogli się przespać. – dodała. Widząc na ich twarzach rozterkę wiedziała, że zburzyła ich mur. Chyba zdawali sobie sprawę z tego, że nie mają już wyjścia. Miejsce, które traktowali jak dom nie spełniało jego funkcji. Dom powinien być miejscem, gdzie każdy może czuć się bezpiecznie. Im to zostało już dawno odebrane. – Zabierzcie swoje rzeczy, ale nie bierzcie zbyt dużo. Poczekajcie później tutaj na mnie. – dodała i wróciła do pomieszczenia by skupić się na kolejnej pułapce. Musiała być wielozadaniowa. Czasami plan misji był jedynie kartką, która lądowała finalnie w kominku. Nikt nie mógł przewidzieć na co tak naprawdę przyjdzie im się natknąć.
Kolejne zabezpieczenie jakiego użyła to Lignumo. Często zdarzało jej się je nakładać. Miało według niej naprawdę wiele sensu. Nie chciała też sięgać po takie pułapki, które ciężko będzie zdjąć, albo takie, które nikogo nie przepuszczą. Ludzie mają wiedzieć, że te pułapki są, kiedy będą chcieli dostać się do świstoklika, ale mają też umieć się z nimi odnosić. To było dla niej najważniejsze.
Kiedy skończyła ponownie wróciła do dzieci gotowych już do drogi. Jeszcze nie wiedziała jak dotrą do Oazy, ale miała pewien pomysł. Oby nie skończył się niepowodzeniem.
z.t
Ignis non exstinguitur igneThat is our great glory, and our great tragedy
Lucinda Hensley
Zawód : łamacz klątw i uroków & poszukiwacz artefaktów
Wiek : 28
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczona
hope for the best, but prepare for the worst
OPCM : 44 +1
UROKI : 30 +7
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
24.06
Zerknął jeszcze raz na karteczkę z przepisanym z notesu adresem, a potem podarł ją na drobniutkie strzępki.
-Trafisz tam? - dopytał Dirka, a ochroniarz skinął sztywno głową.
Teleportowali się z obrzeży Londynu do Kumbrii, na miejsce umówione z Deirdre. Proces zaskakiwania mugolskich polityków rozciągnął się w czasie na kilka tygodni, ale przy tak wielkiej ilości pozyskanych informacji - spodziewał się tego. Notes wykradziony baronowi w Suffolk był bezcenny, a Cornelius zapamiętał już jego zawartość na pamięć. Zbiegowie z parlamentu ukrywali się w całej Anglii - aresztowali już ważnego polityka w Londynie i młodego sekretarza w Warwickshire.
Kumbrię znał najmniej, nie spodziewał się też, by mieszkały tutaj ważne osobistości. Charles Hogg, członek Izby Reprezentantów, musiał tutaj mieć rodzinę albo przyjaciół o zdolnościach magicznych. Nie wiedzieli jeszcze, jak zorganizowani byli zbiegowie z Londynu - pomimo przesłuchań, zdawało się, że każdy dba o własne bezpieczeństwo sam - ale ostatnio wpadli na biegłego w białej magii czarodzieja, musieli zachować czujność. Z ochroniarzem u boku Sallow czuł się pewniej - osiągnął mistrzostwo w ofensywie, wygodniej było mu skupić się na niej i pozwolić Dirkowi rzucać tarcze.
Miał czarną szatę z kapturem, strój ukrywający jego zbyt rozpoznawalną twarz. Zrzucił go na moment, na widok Deirdre - smukłej i pięknej nawet w stroju roboczym.
-Charles Hogg, lat czterdzieści osiem, przed wojną mieszkał w kolonialnych Indiach, teraz zajmował się polityką w sprawie rolnictwa. Mieszkał w Londynie, zniknął stamtąd po wybuchu wojny. - wyrecytował, odrobiwszy zadanie domowe. -Kręcił się w kręgach Ministra Shinwella, ale nie miał oficjalnej funkcji w gabinecie. Nie znalazłem oczywistych powiązań z Kumbrią, może tu mieć przyjaciół albo... sojuszników. - przyjaciele to w końcu ludzie, z którym wiązałyby go emocje. Z sojusznikami - wspólny cel. Ci drudzy wydawali się groźniejsi, mogli być czarodziejami, wspierającymi ważnego mugolskiego zbiega.
-To tam. Kawiarnia zamknęła się na początku wojny, w środku można się ukrywać. - wskazał budynek, który powinni sprawdzić. Nie było powiedziane, że zbieg wciąż się tu znajduje, ale to ich najlepszy trop. Narzucił kaptur i ruszył w stronę kawiarni, Dirka puszczając przodem.
-Jak podobał ci się ślub? - zagaił do Deirdre, póki mieli kilka chwil na nadgonienie towarzyskich zaległości. Widział ją w towarzystwie Borgina, co obudziło w nim naturalną ciekawość.
Zerknął jeszcze raz na karteczkę z przepisanym z notesu adresem, a potem podarł ją na drobniutkie strzępki.
-Trafisz tam? - dopytał Dirka, a ochroniarz skinął sztywno głową.
Teleportowali się z obrzeży Londynu do Kumbrii, na miejsce umówione z Deirdre. Proces zaskakiwania mugolskich polityków rozciągnął się w czasie na kilka tygodni, ale przy tak wielkiej ilości pozyskanych informacji - spodziewał się tego. Notes wykradziony baronowi w Suffolk był bezcenny, a Cornelius zapamiętał już jego zawartość na pamięć. Zbiegowie z parlamentu ukrywali się w całej Anglii - aresztowali już ważnego polityka w Londynie i młodego sekretarza w Warwickshire.
Kumbrię znał najmniej, nie spodziewał się też, by mieszkały tutaj ważne osobistości. Charles Hogg, członek Izby Reprezentantów, musiał tutaj mieć rodzinę albo przyjaciół o zdolnościach magicznych. Nie wiedzieli jeszcze, jak zorganizowani byli zbiegowie z Londynu - pomimo przesłuchań, zdawało się, że każdy dba o własne bezpieczeństwo sam - ale ostatnio wpadli na biegłego w białej magii czarodzieja, musieli zachować czujność. Z ochroniarzem u boku Sallow czuł się pewniej - osiągnął mistrzostwo w ofensywie, wygodniej było mu skupić się na niej i pozwolić Dirkowi rzucać tarcze.
Miał czarną szatę z kapturem, strój ukrywający jego zbyt rozpoznawalną twarz. Zrzucił go na moment, na widok Deirdre - smukłej i pięknej nawet w stroju roboczym.
-Charles Hogg, lat czterdzieści osiem, przed wojną mieszkał w kolonialnych Indiach, teraz zajmował się polityką w sprawie rolnictwa. Mieszkał w Londynie, zniknął stamtąd po wybuchu wojny. - wyrecytował, odrobiwszy zadanie domowe. -Kręcił się w kręgach Ministra Shinwella, ale nie miał oficjalnej funkcji w gabinecie. Nie znalazłem oczywistych powiązań z Kumbrią, może tu mieć przyjaciół albo... sojuszników. - przyjaciele to w końcu ludzie, z którym wiązałyby go emocje. Z sojusznikami - wspólny cel. Ci drudzy wydawali się groźniejsi, mogli być czarodziejami, wspierającymi ważnego mugolskiego zbiega.
-To tam. Kawiarnia zamknęła się na początku wojny, w środku można się ukrywać. - wskazał budynek, który powinni sprawdzić. Nie było powiedziane, że zbieg wciąż się tu znajduje, ale to ich najlepszy trop. Narzucił kaptur i ruszył w stronę kawiarni, Dirka puszczając przodem.
-Jak podobał ci się ślub? - zagaił do Deirdre, póki mieli kilka chwil na nadgonienie towarzyskich zaległości. Widział ją w towarzystwie Borgina, co obudziło w nim naturalną ciekawość.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Ostatnio zmieniony przez Cornelius Sallow dnia 29.12.22 16:34, w całości zmieniany 1 raz
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kontynuacja poszukiwań reprezentantów wierchuszki mugolskiego ruchu oporu postępowała może wolniej niż Deirdre by chciała, ale nieustępliwie. Wiedziała, że zarówno Cornelius, jak i jego tajemniczy pomocnik, poszukują wszelkich informacji na temat Headów, Hoggów i całej tej szlamiej zgrai z równym zaangażowaniem, co ona sama. Nie miała wiele wolnego czasu, obowiązki namiestniczki Londynu spadły na nią z całą intensywnością, a każdy kolejny tydzień zdawał się tylko dokładać klejnotów zobowiązań do ciężkiej korony, tkwiącej na jej skroni. Mimo to znajdowała urywane chwile, by zasięgnąć języka w sprawie dawnych przyjaciół Browna, potulnie oczekującego już swej kary w więzieniu. Korzystała ze swoich znajomości, z archiwum mugolskiego oddziału Ministerstwa i z wszystkich dostępnych źródeł informacji, tych mniej i bardziej legalnych; wiele osób chciało przypodobać się namiestniczce Londynu, łaskawie obdarzała ich więc swym zainteresowaniem chłonąc nawet przypadkowe wieści na temat organizatorów szlamiej organizacji terrorystycznej.
Ciągle miała ich jednak zbyt mało, by połasić się na odnalezienie Shinwella lub Rossa, z zadowoleniem przyjęła więc wieści Sallowa od odnalezieniu tropu mniejszej rybki, sytej płotki - Hogga. Dzięki niemu mogli dostać się bliżej najwyższych wykonawców woli szlamu lub, kto wie, może nawet samego Longbottoma? Nic dziwnego, że nadała temu spotkaniu priorytet, odwołując jedno towarzyskie popołudnie w towarzystwie dam z Londyńskiego Stowarzyszenia Magicznego Malarstwa. Zjawiła się w umówionym miejscu punktualnie, nie zmywszy jeszcze makijażu z twarzy; zdążyła się tylko przebrać, czarna suknia, czarny płaszcz, sylwetka spowita drogim, lecz skromnym materiałem. Na tym tle wybijały się tylko czerwone usta, poczernione cieniem oczy i włosy, upięte w schludny kok. Bolała go od niego głowa; gdy tylko znalazła się na stabilnym podłożu, tuż obok Sallowa i jego wiernego sługi, płynnym gestem wyciągnęła z włosów drogie spinki i szpikulce, a czarne, jedwabiste kosmyki spłynęły na plecy.
- Rolnictwo. Jakże ambitnie - skomentowała w ramach przywitania, na moment przymykając oczy w wyrazie ulgi, ba, prawie zachwytu, gdy skóra głowy przestała cierpnąć pod ciężarem ozdób. - Niepozorne miejsce, na uboczu, nieoczywiste. Może się tam ukrywać. Z tego, co zdołałam dowiedzieć się na jego temat, wuj Hogga - notabene czarodziej, paskudna sprawa, posiadać w rodzinę szlamiego degenerata - posiadał sieć magicznych kawiarni. Wiele razy przedłużał pozwolenie na handel z Indiami i Chinami, dotarłam do dokumentów powiązanych z cłami, zezwoleniami na handel i tym podobnymi. Część z nich dotyczyła właśnie miejscowości w Kumbrii - podzieliła się informacjami z towarzyszami, masując jednocześnie opuszkami palców skórę głowy. Intymny, niemalże zmysłowy gest; nie przejmowała się jednak konwenansami, zadziwiająco proste i długie włosy mieniły się w promieniach zachodzącego słońca, gdy pozwalała sobie na chwilę wytchnienia. - Chodźmy. Nie ma co tracić czasu - poleciła, kierując się tuż obok Corneliusa w stronę chodnika prowadzącego ku kawiarni. Dłonie opuściła w dół, prawa powędrowała ku kieszeni, po różdżkę. - Carpiene - spróbowała, chcąc wykryć ewentualne pułapki. - Wspaniałe wydarzenie. Jeszcze raz winszuję zdobycia tak przepięknej czarownicy, jaką jest Valerie. Ujmujący charakter, godna podziwu uroda, perfekcyjne maniery. Potomstwo obcego mężczyzny jest pewną przeszkodą, ale wierzę, że zdołasz sobie z nią poradzić. Skutecznie - odpowiedziała lekko, nonszalancko prawie, pomimo skupienia na budynku kawiarni gotowa prowadzić rozmowę niemal płytką, towarzyską, dotykającą wrażliwego tematu ożenku byłego narzeczonego. Czy Cornelius odebrał jej słowa jako sugestię pozbycia się pozostałości po innym samcu? Może nie miała tego na myśli? Nieistotne. - Cieszę się, że w końcu odnalazłeś prawdziwą miłość, tak, jak i ja - dodała miękko, tak, jakby znajdowali się na salonach, a nie na kilka sekund przed potencjalną walką z jednym z szefów mugolskiego ruchu oporu, zapewne w towarzystwie ochroniarza. Śmiało pchnęła barkiem drzwi i weszła do środka, unosząc przed sobą różdzkę. - Dobry wieczór, panowie - rzuciła w półmrok niemal beztrosko, słodko, jakby była zagubioną panienką szukającą opieki a nie Śmierciożerczynią, szukającą zdrajców krwi i terrorystów.
Ciągle miała ich jednak zbyt mało, by połasić się na odnalezienie Shinwella lub Rossa, z zadowoleniem przyjęła więc wieści Sallowa od odnalezieniu tropu mniejszej rybki, sytej płotki - Hogga. Dzięki niemu mogli dostać się bliżej najwyższych wykonawców woli szlamu lub, kto wie, może nawet samego Longbottoma? Nic dziwnego, że nadała temu spotkaniu priorytet, odwołując jedno towarzyskie popołudnie w towarzystwie dam z Londyńskiego Stowarzyszenia Magicznego Malarstwa. Zjawiła się w umówionym miejscu punktualnie, nie zmywszy jeszcze makijażu z twarzy; zdążyła się tylko przebrać, czarna suknia, czarny płaszcz, sylwetka spowita drogim, lecz skromnym materiałem. Na tym tle wybijały się tylko czerwone usta, poczernione cieniem oczy i włosy, upięte w schludny kok. Bolała go od niego głowa; gdy tylko znalazła się na stabilnym podłożu, tuż obok Sallowa i jego wiernego sługi, płynnym gestem wyciągnęła z włosów drogie spinki i szpikulce, a czarne, jedwabiste kosmyki spłynęły na plecy.
- Rolnictwo. Jakże ambitnie - skomentowała w ramach przywitania, na moment przymykając oczy w wyrazie ulgi, ba, prawie zachwytu, gdy skóra głowy przestała cierpnąć pod ciężarem ozdób. - Niepozorne miejsce, na uboczu, nieoczywiste. Może się tam ukrywać. Z tego, co zdołałam dowiedzieć się na jego temat, wuj Hogga - notabene czarodziej, paskudna sprawa, posiadać w rodzinę szlamiego degenerata - posiadał sieć magicznych kawiarni. Wiele razy przedłużał pozwolenie na handel z Indiami i Chinami, dotarłam do dokumentów powiązanych z cłami, zezwoleniami na handel i tym podobnymi. Część z nich dotyczyła właśnie miejscowości w Kumbrii - podzieliła się informacjami z towarzyszami, masując jednocześnie opuszkami palców skórę głowy. Intymny, niemalże zmysłowy gest; nie przejmowała się jednak konwenansami, zadziwiająco proste i długie włosy mieniły się w promieniach zachodzącego słońca, gdy pozwalała sobie na chwilę wytchnienia. - Chodźmy. Nie ma co tracić czasu - poleciła, kierując się tuż obok Corneliusa w stronę chodnika prowadzącego ku kawiarni. Dłonie opuściła w dół, prawa powędrowała ku kieszeni, po różdżkę. - Carpiene - spróbowała, chcąc wykryć ewentualne pułapki. - Wspaniałe wydarzenie. Jeszcze raz winszuję zdobycia tak przepięknej czarownicy, jaką jest Valerie. Ujmujący charakter, godna podziwu uroda, perfekcyjne maniery. Potomstwo obcego mężczyzny jest pewną przeszkodą, ale wierzę, że zdołasz sobie z nią poradzić. Skutecznie - odpowiedziała lekko, nonszalancko prawie, pomimo skupienia na budynku kawiarni gotowa prowadzić rozmowę niemal płytką, towarzyską, dotykającą wrażliwego tematu ożenku byłego narzeczonego. Czy Cornelius odebrał jej słowa jako sugestię pozbycia się pozostałości po innym samcu? Może nie miała tego na myśli? Nieistotne. - Cieszę się, że w końcu odnalazłeś prawdziwą miłość, tak, jak i ja - dodała miękko, tak, jakby znajdowali się na salonach, a nie na kilka sekund przed potencjalną walką z jednym z szefów mugolskiego ruchu oporu, zapewne w towarzystwie ochroniarza. Śmiało pchnęła barkiem drzwi i weszła do środka, unosząc przed sobą różdzkę. - Dobry wieczór, panowie - rzuciła w półmrok niemal beztrosko, słodko, jakby była zagubioną panienką szukającą opieki a nie Śmierciożerczynią, szukającą zdrajców krwi i terrorystów.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
The member 'Deirdre Mericourt' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
#1 'k100' : 58
--------------------------------
#2 'Zdarzenia' :
Artur miał wobec tego dnia złe przeczucia. Coś dziwnego wisiało w powietrzu, przyprawiając o gęsią skórkę i zostawiając dziwny posmak, jakby dziwnej goryczy. Bagatelizował to wszystko, w końcu równie dobrze mógł to być efekt zmęczenia oraz innych trosk.
Ogólnie mówiąc, źle się działo. Kiedy już mu się wydawało, że poczuł jakąś iskrę życia, kiedy w końcu zaakceptował śmierć żony, świat przypomniał jaki jest. Okrutny, zimny, zdradliwy, pozbawiony dawnego czaru i może co gorsza, nadziei.
Walczyli, bo niby co innego pozostało? Lepiej umrzeć w zgodzie ze sobą niż dożyć starości w bólu i frustracji. Nie spodziewał się na dla siebie szczęśliwego zakończenia, nawet chyba nie czuł, żeby na jakieś zasłużył. Mógł jedynie zrobić tyle, aby inni mieli taką szansę.
Spojrzał na rodzinę, która pakowała ostatnie rzeczy przed drogą. Ukryli się w kawiarni, niepozornym budyneczku skrytym wśród jezior Kumbrii. W dzieciństwie zdarzyło się tu zawitać Arturowi z rodzicami. Też był wtedy czerwiec, jednak znacznie cieplejszy, nie tylko pod względem pogody. Ten dzień był jednym z pielęgnowanych we wspomnieniach Longbottoma, z pozoru nieznaczący przystanek w podróży do jakiegoś lorda, jednak wizyta w kawiarni okazała się przyjemnie... zwyczajna? Jakby byli zwykłymi ludźmi, którzy chcieli wspólnie spędzić razem czas. Nawet matka się wtedy uśmiechała, a nie zdarzało się to często. Pamiętał, że w siódmej klasie planował zabrać tu nawet swoją dziewczynę, podzielić się tym okruchem, jednak los szykował co innego. Ich drogi rozeszły się finalnie w sposób aż trudny do zrozumienia...
- Szkoda... - wyrwało mu się w zamyśleniu, kiedy spoglądał w okno wypatrując czy jest dostatecznie spokojnie. Zamrugał zakłopotany, zwracając się bezpośrednio do Charlesa. - Niech pan już wyjdzie z rodziną tylnym wyjściem. Świstoklik jest już gotowy - polecił, zastanawiając się w duchu czy nie przesadza z całą paranoją. To on naciskał, żeby przenieść Hoggów do jakiejś odleglejszej od Londynu lokacji. Jego zdaniem, choć niepozorna, kawiarnia znajdowała się zbyt blisko Londynów a okolica jednak nie była bezludna i ślady "nowych lokatorów" mogły zostać zauważone. - Będzie dobrze, miej oko na tatę - powiedział ze śladem ciepła w głosie do syna ochranianego polityka.
Chłopak, ledwie jedenastoletni, uśmiechnął się nawet nieznacznie. Powinien teraz mieć za główne troski przydział do konkretnego Domu w Hogwarcie, jednak musiał teraz z rodzicami szykować się do ucieczki. Matka objęła go czule i tak wyszli wspólnie tylnymi drzwiami. Ojciec, dziwnie przypominający teraz Arturowi jego własnego, skinął głową, zabrał bagaż, ruszając za żoną oraz dzieckiem.
Longbottom jeszcze musiał zatrzeć ślady, w końcu Zakon Feniksa mógł potrzebować tej kryjówki dla innych.
Kilkoma machnięciami różki doprowadził wnętrze do dawnego stanu, raczej nikt przypadkowy nie powinien nic podejrzewać. Zaraz przeniosą się do Szkocji, gdzie rodzinę przejmie inny człowiek wysłany przez Zakon, Artur zaś będzie czekał na kolejne rozkazy. Ostatnimi czasy często ruszał w teren, jakby tym sposobem znajdował jakieś ukojenie, uciekał przed bezsilnością.
Trzymając nadal różdżkę w ręku, spojrzał w kierunku tylnych drzwi. Uśmiechnął się, myśląc o tej dość zwyczajnej rodzinie, której pomaga. Nie miało dla niego znaczenia kim Hogg był dawniej w Ministerstwie Magii, liczyło się tylko, że była szansa uratować tych niewinnych ludzi. Artur nie czuł, że musi dokonywać czynów wielkich i heroicznych, takie jak ten właśnie w zupełności wystarczyły...
Momentalnie jednak wszystko zaczęło się sypać, a los ponownie pokazał swoje czarne poczucie humoru. Usłyszał ich dopiero przy pchnięciu drzwi, musiał za bardzo się rozkojarzyć.
- Odejdźcie stąd! - krzyknął, z pozoru do intruzów, tak naprawdę jednak słowa te były skierowane do Hoggów. Musieli uciekać, Artur spróbuje im kupić trochę czasu, w końcu wiadomo kim najprawdopodobniej byli nieproszeni goście...
Zamarł w bezruchu, rozpoznawał tę dwójkę, zwłaszcza jedną z osób. W tej chwili miał wrażenie, że wszystko zamarzło, przeszył go chłód jakby stanął przed dementorem.
Ogólnie mówiąc, źle się działo. Kiedy już mu się wydawało, że poczuł jakąś iskrę życia, kiedy w końcu zaakceptował śmierć żony, świat przypomniał jaki jest. Okrutny, zimny, zdradliwy, pozbawiony dawnego czaru i może co gorsza, nadziei.
Walczyli, bo niby co innego pozostało? Lepiej umrzeć w zgodzie ze sobą niż dożyć starości w bólu i frustracji. Nie spodziewał się na dla siebie szczęśliwego zakończenia, nawet chyba nie czuł, żeby na jakieś zasłużył. Mógł jedynie zrobić tyle, aby inni mieli taką szansę.
Spojrzał na rodzinę, która pakowała ostatnie rzeczy przed drogą. Ukryli się w kawiarni, niepozornym budyneczku skrytym wśród jezior Kumbrii. W dzieciństwie zdarzyło się tu zawitać Arturowi z rodzicami. Też był wtedy czerwiec, jednak znacznie cieplejszy, nie tylko pod względem pogody. Ten dzień był jednym z pielęgnowanych we wspomnieniach Longbottoma, z pozoru nieznaczący przystanek w podróży do jakiegoś lorda, jednak wizyta w kawiarni okazała się przyjemnie... zwyczajna? Jakby byli zwykłymi ludźmi, którzy chcieli wspólnie spędzić razem czas. Nawet matka się wtedy uśmiechała, a nie zdarzało się to często. Pamiętał, że w siódmej klasie planował zabrać tu nawet swoją dziewczynę, podzielić się tym okruchem, jednak los szykował co innego. Ich drogi rozeszły się finalnie w sposób aż trudny do zrozumienia...
- Szkoda... - wyrwało mu się w zamyśleniu, kiedy spoglądał w okno wypatrując czy jest dostatecznie spokojnie. Zamrugał zakłopotany, zwracając się bezpośrednio do Charlesa. - Niech pan już wyjdzie z rodziną tylnym wyjściem. Świstoklik jest już gotowy - polecił, zastanawiając się w duchu czy nie przesadza z całą paranoją. To on naciskał, żeby przenieść Hoggów do jakiejś odleglejszej od Londynu lokacji. Jego zdaniem, choć niepozorna, kawiarnia znajdowała się zbyt blisko Londynów a okolica jednak nie była bezludna i ślady "nowych lokatorów" mogły zostać zauważone. - Będzie dobrze, miej oko na tatę - powiedział ze śladem ciepła w głosie do syna ochranianego polityka.
Chłopak, ledwie jedenastoletni, uśmiechnął się nawet nieznacznie. Powinien teraz mieć za główne troski przydział do konkretnego Domu w Hogwarcie, jednak musiał teraz z rodzicami szykować się do ucieczki. Matka objęła go czule i tak wyszli wspólnie tylnymi drzwiami. Ojciec, dziwnie przypominający teraz Arturowi jego własnego, skinął głową, zabrał bagaż, ruszając za żoną oraz dzieckiem.
Longbottom jeszcze musiał zatrzeć ślady, w końcu Zakon Feniksa mógł potrzebować tej kryjówki dla innych.
Kilkoma machnięciami różki doprowadził wnętrze do dawnego stanu, raczej nikt przypadkowy nie powinien nic podejrzewać. Zaraz przeniosą się do Szkocji, gdzie rodzinę przejmie inny człowiek wysłany przez Zakon, Artur zaś będzie czekał na kolejne rozkazy. Ostatnimi czasy często ruszał w teren, jakby tym sposobem znajdował jakieś ukojenie, uciekał przed bezsilnością.
Trzymając nadal różdżkę w ręku, spojrzał w kierunku tylnych drzwi. Uśmiechnął się, myśląc o tej dość zwyczajnej rodzinie, której pomaga. Nie miało dla niego znaczenia kim Hogg był dawniej w Ministerstwie Magii, liczyło się tylko, że była szansa uratować tych niewinnych ludzi. Artur nie czuł, że musi dokonywać czynów wielkich i heroicznych, takie jak ten właśnie w zupełności wystarczyły...
Momentalnie jednak wszystko zaczęło się sypać, a los ponownie pokazał swoje czarne poczucie humoru. Usłyszał ich dopiero przy pchnięciu drzwi, musiał za bardzo się rozkojarzyć.
- Odejdźcie stąd! - krzyknął, z pozoru do intruzów, tak naprawdę jednak słowa te były skierowane do Hoggów. Musieli uciekać, Artur spróbuje im kupić trochę czasu, w końcu wiadomo kim najprawdopodobniej byli nieproszeni goście...
Zamarł w bezruchu, rozpoznawał tę dwójkę, zwłaszcza jedną z osób. W tej chwili miał wrażenie, że wszystko zamarzło, przeszył go chłód jakby stanął przed dementorem.
Artur Longbottom
Zawód : Rebeliant
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
Tylko w milczeniu słowo,
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
tylko w ciemności światło,
tylko w umieraniu życie:
na pustym niebie
jasny jest lot sokoła
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Kiedyś był pierwszą osobą, przy której rozpuszczała swoje włosy, ciemne jak skrzydła strzegącego Ravenclawu kruka. Coś zakłuło go na myśl, że teraz tak swobodnie pozbywała się ram sztywnej fryzury nawet przy Dirku, człowieku, którego - wiedzieli to całą trójką, taki był porządek rzeczy - traktowała tylko jak narzędzie. Zamrugał, pozbywając się z głowy natrętnych wspomnień. Deirdre od dawna była samowystarczalna i powinien się do tego przyzwyczaić - również do tego, że to nic dziwnego, że podczas akcji mogła prezentować się swobodniej niż w Ministerstwie.
-Różne są drogi do władzy. - uśmiechnął się półgębkiem. -A od rolnictwa zależy dobrobyt wielu obywateli, stabilizacja w tej kwestii mogła wpłynąć na uznanie mugolskiego premiera. - dodał, rodzinne Shropshire było wszak rolniczymi terenami, wystarczyła nędzna zima aby je zdestabilizować. Niedawne wysiłki Corneliusa przywróciły spokój w hrabstwie, a choć nie wiązały się z rolnictwem, to doceniał wagę tej kwestii.
-Zdołam. - przytaknął, gdy mówili o Valerie, choć zastanawiał się, czy w zaakcentowanym skutecznie nie krył się żaden prztyczek. Z Deirdre sobie w końcu nie poradził. Ale Valerie była inna, wbrew pozorom bardziej skupiona na rodzinie niż karierze, a on postarał się o to, by połączył ich wspólny sekret, wspólnie zaplanowane morderstwo. Nigdy nie był dla nikogo rycerzem na białym koniu, samemu zaaranżował więc okoliczności, w którym się takim stanie, w którym z żoną połączy go dług wdzięczności. -Przykro mi, że utraciłaś swoją. - coś nie pasowało mu w sposobie, w jakim mówiła o zmarłym mężu, ale nie mógł do końca określić tego uczucia ani z całą pewnością dostrzec fałszu w jej słowach. Zrzucał zresztą podejrzenia na ich przeszłość i własną, irracjonalną zazdrość o pana Mericourt.
Drgnął, gdy niedaleko nich rozbrzmiał śmiech. Uniósł brwi, instynktownie unosząc również różdżkę. Trzy dziewczynki dryfowały w powietrzu kilkanaście metrów od nich, na razie zaabsorbowane własną... zabawą? Duchy. Zmrużył oczy, widząc rozdarte na brzuchach suknie, bliznę na szyi jednej z dziewcząt, musiały umrzeć nagle, krwawo. Były ofiarami tej wojny?
-Dirk...? - zagaił kontrolnie do ochroniarza, ale Doge pokręcił lekko głową. Duchy nie stanowiły zagrożenia, lepiej zachować czas i siły na Hoggów.
A czas był wszystkim - gdy pchnęli drzwi, niezaryglowane, jakby ktoś dopiero co wszedł do budynku, usłyszeli oddalające się kroki. I coś gorszego - trzask świstoklika.
-Incarcerere! - warknął przytomnie Doge, ale o ułamek sekundy za późno. Biała magia spętała pomieszczenie, uniemożliwiając teleportację i ucieczkę zgromadzonym czarodziejom, ale mugole zdążyli zniknąć.
Cornelius poczuł ukłucie rozczarowania, ale mniejsze, niż gdyby znaleźli pusty budynek. Z niedowierzaniem wpatrywał się w czarodzieja, który stał przed nimi, którego twarz kojarzył z racji samego zainteresowania szlachtą - tym bardziej szlachtą służącą w szeregach dawnego Biura Autorów.
Auror, lord Northumberland, Longbottom. Ta ryba była stokroć grubsza niż mugolskie płotki.
-Sir, co za niespodzianka. - skłonił się lekko, trudno powiedzieć, czy szyderczo. -W imieniu Ministerstwa Magii i namiestnik Londynu - proszę się poddać. - wyprostował się, rozkazując Lonbgottomowi ze śmiertelną powagą. Może i w jego żyłach płynęła krew nieustraszonych lwów Northumberland, ale był jeden - a ich było troje. Doświadczony auror mógł im przysporzyć trudności, ale Sallow wiedział, do czego była zdolna Deirdre, że to maestria w czarnej magii zapewniła jej obecną pozycję.
-Expelliarmus! - krzyknął, wiedząc, że honor nie pozwoli lordowi na rzucenie różdżki - ułatwi mu zatem poddanie się. Może powinien był zostawić to Dirkowi, w emocjach uczynił nieco błędny gest różdżką i od razu poczuł, że magia zachowuje się dziwnie, krnąbrnie.
rzuty w tym k1...
-Różne są drogi do władzy. - uśmiechnął się półgębkiem. -A od rolnictwa zależy dobrobyt wielu obywateli, stabilizacja w tej kwestii mogła wpłynąć na uznanie mugolskiego premiera. - dodał, rodzinne Shropshire było wszak rolniczymi terenami, wystarczyła nędzna zima aby je zdestabilizować. Niedawne wysiłki Corneliusa przywróciły spokój w hrabstwie, a choć nie wiązały się z rolnictwem, to doceniał wagę tej kwestii.
-Zdołam. - przytaknął, gdy mówili o Valerie, choć zastanawiał się, czy w zaakcentowanym skutecznie nie krył się żaden prztyczek. Z Deirdre sobie w końcu nie poradził. Ale Valerie była inna, wbrew pozorom bardziej skupiona na rodzinie niż karierze, a on postarał się o to, by połączył ich wspólny sekret, wspólnie zaplanowane morderstwo. Nigdy nie był dla nikogo rycerzem na białym koniu, samemu zaaranżował więc okoliczności, w którym się takim stanie, w którym z żoną połączy go dług wdzięczności. -Przykro mi, że utraciłaś swoją. - coś nie pasowało mu w sposobie, w jakim mówiła o zmarłym mężu, ale nie mógł do końca określić tego uczucia ani z całą pewnością dostrzec fałszu w jej słowach. Zrzucał zresztą podejrzenia na ich przeszłość i własną, irracjonalną zazdrość o pana Mericourt.
Drgnął, gdy niedaleko nich rozbrzmiał śmiech. Uniósł brwi, instynktownie unosząc również różdżkę. Trzy dziewczynki dryfowały w powietrzu kilkanaście metrów od nich, na razie zaabsorbowane własną... zabawą? Duchy. Zmrużył oczy, widząc rozdarte na brzuchach suknie, bliznę na szyi jednej z dziewcząt, musiały umrzeć nagle, krwawo. Były ofiarami tej wojny?
-Dirk...? - zagaił kontrolnie do ochroniarza, ale Doge pokręcił lekko głową. Duchy nie stanowiły zagrożenia, lepiej zachować czas i siły na Hoggów.
A czas był wszystkim - gdy pchnęli drzwi, niezaryglowane, jakby ktoś dopiero co wszedł do budynku, usłyszeli oddalające się kroki. I coś gorszego - trzask świstoklika.
-Incarcerere! - warknął przytomnie Doge, ale o ułamek sekundy za późno. Biała magia spętała pomieszczenie, uniemożliwiając teleportację i ucieczkę zgromadzonym czarodziejom, ale mugole zdążyli zniknąć.
Cornelius poczuł ukłucie rozczarowania, ale mniejsze, niż gdyby znaleźli pusty budynek. Z niedowierzaniem wpatrywał się w czarodzieja, który stał przed nimi, którego twarz kojarzył z racji samego zainteresowania szlachtą - tym bardziej szlachtą służącą w szeregach dawnego Biura Autorów.
Auror, lord Northumberland, Longbottom. Ta ryba była stokroć grubsza niż mugolskie płotki.
-Sir, co za niespodzianka. - skłonił się lekko, trudno powiedzieć, czy szyderczo. -W imieniu Ministerstwa Magii i namiestnik Londynu - proszę się poddać. - wyprostował się, rozkazując Lonbgottomowi ze śmiertelną powagą. Może i w jego żyłach płynęła krew nieustraszonych lwów Northumberland, ale był jeden - a ich było troje. Doświadczony auror mógł im przysporzyć trudności, ale Sallow wiedział, do czego była zdolna Deirdre, że to maestria w czarnej magii zapewniła jej obecną pozycję.
-Expelliarmus! - krzyknął, wiedząc, że honor nie pozwoli lordowi na rzucenie różdżki - ułatwi mu zatem poddanie się. Może powinien był zostawić to Dirkowi, w emocjach uczynił nieco błędny gest różdżką i od razu poczuł, że magia zachowuje się dziwnie, krnąbrnie.
rzuty w tym k1...
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pobłażliwy stosunek do mniej fascynujących dziedzin polityki mógł kiedyś okazać się zgubą Deirdre, nie przeczuwała tego jednak teraz, w ogóle niezainteresowana alternatywnymi ścieżkami dojścia do władzy. Zabawne, sama przecież wybrała tą najmniej oczywistą, a pierwsze postawione na niej kroki powinny doprowadzić ją do ostatecznego upadku a nie do triumfu. Życie potoczyło się inaczej, a pasja, z jaką Miu wykonywała swe obowiązki, połączona ze sprytem pozwoliły znaleźć się na samym szczycie. Czy będąc marzącą o ministerialnej karierze prymuską lub godną narzeczną szanowanego polityka podejrzewała, że jej los potoczy się w ten sposób? Nie; tym bardziej jednak utwierdzała się w przekonaniu, że władza była jej pisana, że zasłużyła na to, by rządzić - i by doskonale się bawić wypełnianiem obowiązków, także tych nieoczywistych, zapisanych złotymi literami w kontrakcie dalekim od namiestniczego.
- Nudniejszej chyba nie ma - skontrowała równie szybko i gładko, rolnictwo nie miało w sobie za grosz namiętności, w jakiej rozsmakowała się wraz z ubiegającym czasem. - Oczekuję więc radosnych wieści w najbliższych tygodniach. Potrzebujemy silnych następców - dorzuciła swobodnie, jakby naprawdę konwersowali podczas bankietu rozgrywającego się na marmurowej szachownicy arystokratycznych posiadłości, a nie przedzierali przez zarośla ku zapomnianej kawiarni, mającej skrywać uciekinierów. Szczerze życzyła Corneliusowi potomstwa, miał już swoje lata, powinien sprowadzić na ten świat silnych magów i piękne czarownice - piękne tak, jak duchy, które nagle pojawiły się tuż obok jednego z dębów. Deirdre szybko, niemalże tanecznie, obróciła się w kierunku szelestu i śpiewu, wpatrzona w roztańczone dziewczynki. Śliczne jak obrazek; obrazek wynaturzony, jedna z nich miała rozciętą na pół twarz, obnażającą kości, oko drugiej wylewało się z oczodołu, buzia trzeciej poparzona została czarnomagicznym zaklęciem. Nic, czym mogliby się przejąć; ta ziemia spłynęła krwią podczas wojennych działań, nic dziwnego, że plątały się tu niespokojne dusze. Nie wywołujące w Deirdre żadnych uczuć, ani wyrzutów sumienia ani lęku o przyszłość Myssleine; takie słabości zostawiła dawno za sobą, skupiona na czekającym ją zadaniu.
Nieświadoma, że przyniesie jej ono doświadczenie nie potencjalnej przyszłości własnego dziecka, a przeszłości. Równie niewinnej, dziewiczej, pełnej tkliwych marzeń i niewzruszonych poglądów. Spersonifikowanej w osobie dawnej sympatii, przyjaciela, powiernika, przyszłego narzeczonego - zszokowało ją, jak szybko rozpoznała jego głos. Obecność Longbottoma w chatce służącej przemytowi mugoli nie powinna budzić zdziwienia, w odróżnieniu od kapryśnej pamięci, płatającej przykre figle. Nie musiała nawet na niego patrzeć, głos nie zmienił mu się wcale, ciepły, lekko chropowaty, rozpoznałaby go wszędzie - to on przecież dodawał jej otuchy w najważniejszych latach nastoletniego rozwoju, to on był też jej pierwszym zauroczeniem, szansą na wspaniałe życie, z jakiej świadomie rezygnowała.
Już wtedy przeczuwała ich koniec? Jego koniec? Gdy tylko rozpoznała Artura, zatrzymała się w pół kroku, nieco w bok od Corneliusa i Dirka, ignorując działania mężczyzn a także promienie zaklęć; wpatrywała się w zwróconą ku niej twarz Artura, doświadczając każdej zmarszczki, jaka pojawiła się na jego twarzy w ciągu ostatniej dekady. Nie zmienił się aż tak, wydoroślał, dojrzewanie obeszło się z nim łaskawie - znacznie lepiej od wychowania i genetyki, ta ubrudziła go Longbottomem, skazując na chore poglądy i toksyczną wiarę w terroryzm. Smutne. Czuła ten smutek, prawie żal, że musieli spotkać się w takich okolicznościach, blada twarz Deirdre nie okazywała jednak w pierwszej chwili żadnych emocji, pusta i jasna jak śmierciożercza maska, której nie przywdziała tym razem, stając przed dawnym szlachcicem niemal tak naturalna, jak w czasach szkoły, gdy dostrzegała go na wyjątkowo tłocznym korytarzu, niepewna, czy może okazać mu gest sympatii.
- Artur - wyrzuciła z siebie sucho, prawie beznamiętnie, lecz przez obojętność przebijało się zdziwienie. Niesłuszne; wiedziała, z jakiej rodziny pochodził, jakie wartości wyznawał, z kim był spokrewniony. Prędzej czy później musieli stanąć na swojej drodze. - Cóż za niespodzianka. Jesteś tu sam? Gdzie jest twój umiłowany wuj? - kontynuowała już pewniejszym tonem, nie spuszczając wzroku z jasnych oczu Artura. W tym krótkim momencie nie interesowałby ją nawet sam Harold, wyłaniający się zza jednej z szaf; musiała jednak grać na czas, opanować...pewną słabość. Nie wobec Longbottoma a samej siebie z przeszłości. I z niedalekiej przyszłości, w której zamierzała Artura pojmać lub pozbawić życia; nie istniała inna droga, inna ścieżka. Losy rodziny Hogga nagle straciły na znaczeniu. - Dobrze widzieć cię w doskonałym zdrowiu. Jak twa małżonka? - dorzuciła już zupełnie swobodniej choć prowokacyjnie, półokrągiem obchodząc szlachcica, ostrożnie, czujnie, gotowa w każdej chwili rzucić odpowiednie zaklęcie. Wiedziała, że Longbottom się nie podda - znała go za dobrze. Albo znała jego młodzieńczą wersję, ta dorosła - mogła być przecież kimś zupełnie innym. - Idź za Hoggami, Dirk - poleciła mimochodem, nie odrywając oczu od przystojnej twarzy arystokraty, na jaką spoglądała zza czarnych kosmyków własnych włosów, okalających egzotyczne rysy. Przyszli tu po mugolskiego polityka, znaleźli krewnego dowódcy terrorystów; cóż za wspaniały - i trudny, Deirdre? - zbieg okoliczności. - Rzuć różdzkę. Nie chcesz, żebym sięgnęła po swoją - dodała jeszcze niemal czule, mając nadzieję, że Artur postąpi rozsądnie; że nie uniesie się honorem i nie uczyni tego trudniejszym niż i tak miało być. Dla ich wszystkich; nie miała czasu, by zastanowić się nad kaprysami losu, umieszczającymi ją w jednym pomieszczeniu z dwojgiem byłych zauroczeń.
- Nudniejszej chyba nie ma - skontrowała równie szybko i gładko, rolnictwo nie miało w sobie za grosz namiętności, w jakiej rozsmakowała się wraz z ubiegającym czasem. - Oczekuję więc radosnych wieści w najbliższych tygodniach. Potrzebujemy silnych następców - dorzuciła swobodnie, jakby naprawdę konwersowali podczas bankietu rozgrywającego się na marmurowej szachownicy arystokratycznych posiadłości, a nie przedzierali przez zarośla ku zapomnianej kawiarni, mającej skrywać uciekinierów. Szczerze życzyła Corneliusowi potomstwa, miał już swoje lata, powinien sprowadzić na ten świat silnych magów i piękne czarownice - piękne tak, jak duchy, które nagle pojawiły się tuż obok jednego z dębów. Deirdre szybko, niemalże tanecznie, obróciła się w kierunku szelestu i śpiewu, wpatrzona w roztańczone dziewczynki. Śliczne jak obrazek; obrazek wynaturzony, jedna z nich miała rozciętą na pół twarz, obnażającą kości, oko drugiej wylewało się z oczodołu, buzia trzeciej poparzona została czarnomagicznym zaklęciem. Nic, czym mogliby się przejąć; ta ziemia spłynęła krwią podczas wojennych działań, nic dziwnego, że plątały się tu niespokojne dusze. Nie wywołujące w Deirdre żadnych uczuć, ani wyrzutów sumienia ani lęku o przyszłość Myssleine; takie słabości zostawiła dawno za sobą, skupiona na czekającym ją zadaniu.
Nieświadoma, że przyniesie jej ono doświadczenie nie potencjalnej przyszłości własnego dziecka, a przeszłości. Równie niewinnej, dziewiczej, pełnej tkliwych marzeń i niewzruszonych poglądów. Spersonifikowanej w osobie dawnej sympatii, przyjaciela, powiernika, przyszłego narzeczonego - zszokowało ją, jak szybko rozpoznała jego głos. Obecność Longbottoma w chatce służącej przemytowi mugoli nie powinna budzić zdziwienia, w odróżnieniu od kapryśnej pamięci, płatającej przykre figle. Nie musiała nawet na niego patrzeć, głos nie zmienił mu się wcale, ciepły, lekko chropowaty, rozpoznałaby go wszędzie - to on przecież dodawał jej otuchy w najważniejszych latach nastoletniego rozwoju, to on był też jej pierwszym zauroczeniem, szansą na wspaniałe życie, z jakiej świadomie rezygnowała.
Już wtedy przeczuwała ich koniec? Jego koniec? Gdy tylko rozpoznała Artura, zatrzymała się w pół kroku, nieco w bok od Corneliusa i Dirka, ignorując działania mężczyzn a także promienie zaklęć; wpatrywała się w zwróconą ku niej twarz Artura, doświadczając każdej zmarszczki, jaka pojawiła się na jego twarzy w ciągu ostatniej dekady. Nie zmienił się aż tak, wydoroślał, dojrzewanie obeszło się z nim łaskawie - znacznie lepiej od wychowania i genetyki, ta ubrudziła go Longbottomem, skazując na chore poglądy i toksyczną wiarę w terroryzm. Smutne. Czuła ten smutek, prawie żal, że musieli spotkać się w takich okolicznościach, blada twarz Deirdre nie okazywała jednak w pierwszej chwili żadnych emocji, pusta i jasna jak śmierciożercza maska, której nie przywdziała tym razem, stając przed dawnym szlachcicem niemal tak naturalna, jak w czasach szkoły, gdy dostrzegała go na wyjątkowo tłocznym korytarzu, niepewna, czy może okazać mu gest sympatii.
- Artur - wyrzuciła z siebie sucho, prawie beznamiętnie, lecz przez obojętność przebijało się zdziwienie. Niesłuszne; wiedziała, z jakiej rodziny pochodził, jakie wartości wyznawał, z kim był spokrewniony. Prędzej czy później musieli stanąć na swojej drodze. - Cóż za niespodzianka. Jesteś tu sam? Gdzie jest twój umiłowany wuj? - kontynuowała już pewniejszym tonem, nie spuszczając wzroku z jasnych oczu Artura. W tym krótkim momencie nie interesowałby ją nawet sam Harold, wyłaniający się zza jednej z szaf; musiała jednak grać na czas, opanować...pewną słabość. Nie wobec Longbottoma a samej siebie z przeszłości. I z niedalekiej przyszłości, w której zamierzała Artura pojmać lub pozbawić życia; nie istniała inna droga, inna ścieżka. Losy rodziny Hogga nagle straciły na znaczeniu. - Dobrze widzieć cię w doskonałym zdrowiu. Jak twa małżonka? - dorzuciła już zupełnie swobodniej choć prowokacyjnie, półokrągiem obchodząc szlachcica, ostrożnie, czujnie, gotowa w każdej chwili rzucić odpowiednie zaklęcie. Wiedziała, że Longbottom się nie podda - znała go za dobrze. Albo znała jego młodzieńczą wersję, ta dorosła - mogła być przecież kimś zupełnie innym. - Idź za Hoggami, Dirk - poleciła mimochodem, nie odrywając oczu od przystojnej twarzy arystokraty, na jaką spoglądała zza czarnych kosmyków własnych włosów, okalających egzotyczne rysy. Przyszli tu po mugolskiego polityka, znaleźli krewnego dowódcy terrorystów; cóż za wspaniały - i trudny, Deirdre? - zbieg okoliczności. - Rzuć różdzkę. Nie chcesz, żebym sięgnęła po swoją - dodała jeszcze niemal czule, mając nadzieję, że Artur postąpi rozsądnie; że nie uniesie się honorem i nie uczyni tego trudniejszym niż i tak miało być. Dla ich wszystkich; nie miała czasu, by zastanowić się nad kaprysami losu, umieszczającymi ją w jednym pomieszczeniu z dwojgiem byłych zauroczeń.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Strona 4 z 5 • 1, 2, 3, 4, 5
Kawiarnia nad jeziorem
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Cumberland