Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Plac główny
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Plac główny
Główny plac Doliny Godryka to sporych rozmiarów, prostokątny, brukowany dziedziniec, na którym zbiega się większość ulic przebiegających przez wioskę. Położony w samym centrum zabudowań, przylega bezpośrednio do jedynego odwiedzanego kościoła, odgrodzonego szpalerem drzew cmentarza, poczty (również sowiej, ukrytej sprytnie za zaczarowaną witryną z widokówkami), ratusza i magicznego pubu Pod Rozbrykanym Hipogryfem.
Na samym środku placu znajduje się – wzniesiony stosunkowo niedawno – kamienny pomnik ofiar wojny, stojący w samym środku imponującej, okrągłej fontanny. Mimo upływu czasu, tuż pod pomnikiem wciąż można znaleźć składane regularnie kwiaty i zamknięte w kolorowych lampionach świece, po zmroku oświetlające cały plac ciepłym blaskiem. Naprzeciwko fontanny znajdują się wygodne, drewniane ławeczki z żeliwnymi okuciami; jeżeli na którejś z nich usiądzie czarodziej, pomnik zmienia się w statuę mężczyzny w gwieździstej pelerynie, z długą brodą i charakterystycznymi okularami-połówkami. Albus Dumbledore stoi dumnie wyprostowany, z różdżką wyciągniętą ku górze, z której do fontanny spływa mgiełka rozproszonej wody.
Na dnie fontanny błyszczą monety, które wrzucają tam zarówno mieszkańcy, jak i nieliczni turyści, wiedzeni starym przesądem, że niewielka ofiara zapewnia szczęście i ochronę bliskich przed chorobami; co ciekawe, pod powierzchnią wody można znaleźć zarówno mugolskie pięćdziesięciopensówki, jak i czarodziejskie knuty.
Na samym środku placu znajduje się – wzniesiony stosunkowo niedawno – kamienny pomnik ofiar wojny, stojący w samym środku imponującej, okrągłej fontanny. Mimo upływu czasu, tuż pod pomnikiem wciąż można znaleźć składane regularnie kwiaty i zamknięte w kolorowych lampionach świece, po zmroku oświetlające cały plac ciepłym blaskiem. Naprzeciwko fontanny znajdują się wygodne, drewniane ławeczki z żeliwnymi okuciami; jeżeli na którejś z nich usiądzie czarodziej, pomnik zmienia się w statuę mężczyzny w gwieździstej pelerynie, z długą brodą i charakterystycznymi okularami-połówkami. Albus Dumbledore stoi dumnie wyprostowany, z różdżką wyciągniętą ku górze, z której do fontanny spływa mgiełka rozproszonej wody.
Na dnie fontanny błyszczą monety, które wrzucają tam zarówno mieszkańcy, jak i nieliczni turyści, wiedzeni starym przesądem, że niewielka ofiara zapewnia szczęście i ochronę bliskich przed chorobami; co ciekawe, pod powierzchnią wody można znaleźć zarówno mugolskie pięćdziesięciopensówki, jak i czarodziejskie knuty.
Kobieta była wyraźnie osłabiona, główny ciężar jej prowadzenia spoczywał na Jamie. Na szczęście zawodniczka quidditcha mimo szkodliwego wpływu oparów była sprawna i silna, zdolna stanowić podporę dla niższej i lżejszej od niej kobiety. Po jej słowach zwolniła tempo marszu, dostosowując się do kobiety. Opuściły już zresztą obszar placu, więc nie musiała iść tak szybko. Wyglądało na to, że sytuacja powoli była opanowywana, ale Jamie już nie przyglądała się dalszemu przebiegowi wydarzeń, patrząc głównie przed siebie i skupiając się na tym, by doprowadzić kobietę do miejsca, gdzie znajdowały się najbliższe świstokliki, a był to pub.
Jamie nie musiała się przenosić, mieszkała bowiem na obrzeżach Doliny Godryka, gdzie mogłaby dotrzeć i pieszo. Po zastanowieniu zdecydowała się jednak zabrać razem z kobietą z tego względu, by upewnić się, że ta na pewno bezpiecznie dotrze do Munga, pod pieczę uzdrowicieli. Wolała nie pozostawiać jej samej sobie, bo nie wiedziała, gdzie świstoklik wyląduje i czy po drugiej stronie będzie ktoś, kto pomoże rannej w dostaniu się do uzdrowiciela, a kobieta nie wyglądała, jakby była w stanie przemieszczać się samodzielnie.
Dlatego też nie wróciła już na plac i nie była świadkiem imponującej brawury Steffena ani zatrzymania fałszywych policjantów, bo przeniosła się świstoklikiem z kobietą, za którą w pewien sposób poczuła się odpowiedzialna, i pomogła jej dostać się do Munga. Dopiero później, upewniwszy się, że opieka nad ranną i osłabioną czarownicą została przejęta przez kogoś, kto mógł jej pomóc, mogła zatroszczyć się o siebie, swój stan i późniejszy powrót do domu. To bez wątpienia była bardzo długa i trudna noc, zwiastująca wcale nie łatwiejszy nowy rok mimo upragnionego przez wszystkich końca anomalii. Miała przynajmniej świadomość, że próbowała coś zrobić, że gdyby nie połączone starania jej, Steffena i Keata, możliwość ewakuacji świstoklikami nie byłaby możliwa. Może to właśnie dzięki nim uciekający czarodzieje mogli sprawnie uciec, więc naprawdę cieszyła się dziś ze swojej spostrzegawczości i z tego, że znalazła się w dobrym miejscu i czasie, gdy tamten mężczyzna z wielką torbą zgubił świstoklik, a śledzenie go z chłopakami doprowadziło do odkrycia choć jednego ze spisków, które ktoś uknuł, by zepsuć sylwestra pragnącym się bawić zwyczajnym czarodziejom. Kto wie, co by się stało dalej, gdyby spiskowcom udał się cały plan? Co stałoby się z nią samą i ze wszystkimi innymi na placu? Wracając do domu, czuła, że chyba zaczyna ją brać przeziębienie; zamierzała więc napić się gorącej, rozgrzewającej herbaty i położyć się do łóżka, choć nie mogła powiedzieć, by czuła się w pełni bezpieczna. Czy po dzisiejszych wydarzeniach ktokolwiek z jego uczestników mógł spokojnie i bez cienia niepokoju zasnąć? Wątpiła w to.
| zt. i też dziękuję za grę
Jamie nie musiała się przenosić, mieszkała bowiem na obrzeżach Doliny Godryka, gdzie mogłaby dotrzeć i pieszo. Po zastanowieniu zdecydowała się jednak zabrać razem z kobietą z tego względu, by upewnić się, że ta na pewno bezpiecznie dotrze do Munga, pod pieczę uzdrowicieli. Wolała nie pozostawiać jej samej sobie, bo nie wiedziała, gdzie świstoklik wyląduje i czy po drugiej stronie będzie ktoś, kto pomoże rannej w dostaniu się do uzdrowiciela, a kobieta nie wyglądała, jakby była w stanie przemieszczać się samodzielnie.
Dlatego też nie wróciła już na plac i nie była świadkiem imponującej brawury Steffena ani zatrzymania fałszywych policjantów, bo przeniosła się świstoklikiem z kobietą, za którą w pewien sposób poczuła się odpowiedzialna, i pomogła jej dostać się do Munga. Dopiero później, upewniwszy się, że opieka nad ranną i osłabioną czarownicą została przejęta przez kogoś, kto mógł jej pomóc, mogła zatroszczyć się o siebie, swój stan i późniejszy powrót do domu. To bez wątpienia była bardzo długa i trudna noc, zwiastująca wcale nie łatwiejszy nowy rok mimo upragnionego przez wszystkich końca anomalii. Miała przynajmniej świadomość, że próbowała coś zrobić, że gdyby nie połączone starania jej, Steffena i Keata, możliwość ewakuacji świstoklikami nie byłaby możliwa. Może to właśnie dzięki nim uciekający czarodzieje mogli sprawnie uciec, więc naprawdę cieszyła się dziś ze swojej spostrzegawczości i z tego, że znalazła się w dobrym miejscu i czasie, gdy tamten mężczyzna z wielką torbą zgubił świstoklik, a śledzenie go z chłopakami doprowadziło do odkrycia choć jednego ze spisków, które ktoś uknuł, by zepsuć sylwestra pragnącym się bawić zwyczajnym czarodziejom. Kto wie, co by się stało dalej, gdyby spiskowcom udał się cały plan? Co stałoby się z nią samą i ze wszystkimi innymi na placu? Wracając do domu, czuła, że chyba zaczyna ją brać przeziębienie; zamierzała więc napić się gorącej, rozgrzewającej herbaty i położyć się do łóżka, choć nie mogła powiedzieć, by czuła się w pełni bezpieczna. Czy po dzisiejszych wydarzeniach ktokolwiek z jego uczestników mógł spokojnie i bez cienia niepokoju zasnąć? Wątpiła w to.
| zt. i też dziękuję za grę
Droga do katakumb dłużyła jej się w nieskończoność, każdy krok był nie lada wyzwaniem, lecz strach przed tym, co jeszcze mogło im się przytrafić i obawa o los ledwo utrzymującej pion pani Roots, pchały ją do przodu. Poszukujący świstoklika czarodzieje wskazywali właściwą drogę, odbierali możliwość zbłądzenia, za co była im szczerze wdzięczna - nie wyrażała jej jednak w żaden sposób, niemalże trupio blada, ze spierzchniętymi ustami ściągniętymi w wąską kreskę. Nie było jej stać na choćby najmniejszy uśmiech, nawet gdy przypadkiem podchwytywała spojrzenia mijających je czarodziejów i czarodziejek.
Nigdy nie lubiła korzystać ze świstoklików, dzięki tej podróży przypomniała sobie, skąd wynika wspomniana niechęć, lecz jak tylko znalazły się z dala od Doliny Godryka, podszedł do nich oferujący swą pomoc uzdrowiciel, odetchnęła w końcu głębiej, z ulgą. Nie minęło wiele czasu, a po podaniu odpowiednich eliksirów, ogrzaniu i zniwelowaniu efektów różowego oparu, usłyszała, że może wrócić do domu. Przygnębiająco pustego, kojarzącego się jedynie z samotnością i stratą. Czy naprawdę chciała w nim teraz przebywać? Ale jeśli nie tam, to gdzie mogła się udać...? W oszczędnych słowach próbowała ustalić, na ile poważny był stan towarzyszącej jej od jakiegoś czasu starszej czarownicy, a następnie - choć przecież wcale nie było to konieczne - postanowiła, że uda się wraz z nią do szpitala. Nie tylko po to, by wypełnić czymś czas, odłożyć powrót do mieszkania na później, ale i dlatego, że w pewien sposób czuła się odpowiedzialna za stan pani Roots. Wszak zawsze mogła zrobić coś lepiej, wyprowadzić ją z placu szybciej, nie zaś próbować czarować... Bezwiednie upewniła się, że w kieszeni płaszcza nadal ma otrzymaną od niej karteczkę, po czym wraz z zajmującym się nią medykiem przeniosła się do Munga.
Nikt nie zwracał na strażniczkę większej uwagi, wszak na korytarzach pojawiali się coraz to kolejni poszkodowani w wyniku sylwestrowych niepokojów, lecz dzięki tej pozornie bezsensownej wizycie dowiedziała się przynajmniej, gdzie ulokowano wyraźnie osłabioną kobietę. Wtedy też postanowiła, że odwiedzi ją w przeciągu najbliższych dni i upewni się, że z tego wyjdzie.
| zt, ślicznie dziękuję za rozgrywkę
Nigdy nie lubiła korzystać ze świstoklików, dzięki tej podróży przypomniała sobie, skąd wynika wspomniana niechęć, lecz jak tylko znalazły się z dala od Doliny Godryka, podszedł do nich oferujący swą pomoc uzdrowiciel, odetchnęła w końcu głębiej, z ulgą. Nie minęło wiele czasu, a po podaniu odpowiednich eliksirów, ogrzaniu i zniwelowaniu efektów różowego oparu, usłyszała, że może wrócić do domu. Przygnębiająco pustego, kojarzącego się jedynie z samotnością i stratą. Czy naprawdę chciała w nim teraz przebywać? Ale jeśli nie tam, to gdzie mogła się udać...? W oszczędnych słowach próbowała ustalić, na ile poważny był stan towarzyszącej jej od jakiegoś czasu starszej czarownicy, a następnie - choć przecież wcale nie było to konieczne - postanowiła, że uda się wraz z nią do szpitala. Nie tylko po to, by wypełnić czymś czas, odłożyć powrót do mieszkania na później, ale i dlatego, że w pewien sposób czuła się odpowiedzialna za stan pani Roots. Wszak zawsze mogła zrobić coś lepiej, wyprowadzić ją z placu szybciej, nie zaś próbować czarować... Bezwiednie upewniła się, że w kieszeni płaszcza nadal ma otrzymaną od niej karteczkę, po czym wraz z zajmującym się nią medykiem przeniosła się do Munga.
Nikt nie zwracał na strażniczkę większej uwagi, wszak na korytarzach pojawiali się coraz to kolejni poszkodowani w wyniku sylwestrowych niepokojów, lecz dzięki tej pozornie bezsensownej wizycie dowiedziała się przynajmniej, gdzie ulokowano wyraźnie osłabioną kobietę. Wtedy też postanowiła, że odwiedzi ją w przeciągu najbliższych dni i upewni się, że z tego wyjdzie.
| zt, ślicznie dziękuję za rozgrywkę
Maeve Clearwater
Zawód : Rebeliant, wywiadowca
Wiek : 28
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
The moments of peace that we find sometimes, they aren't anything but warfare, thinly disguised.
OPCM : 22+1
UROKI : 32+4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Już wszystko było dobrze. Johnatan wstał z sceny i, chociaż niepokojąco się chwiał, odzyskiwał rumiany kolor na buzi. Wymioty? Nigdy nie pomyślałaby, że tak ją ucieszą te słowa.
– Tylko nie na mnie, Johnny – rzuciła rozbawiona i lekko pokręciła głową. – Cieszę się, że znów z nami jesteś. I wiesz, masz swój złoty klucz – dodała z entuzjazmem i puściła mu oczko.
Gdzieś przelotnie zerknęła na plac. Z poziomu sceny widok był szeroki, pozwalał się zorientować w sytuacji. Chaos rozpraszał się, ludzie uciekali do domów, po tych niespodziankach nikt już nie chciał dłużej świętować, nie tutaj. Zachęciła chłopaków do zwijania się, póki jeszcze nie przeobrazili się w zakatarzone sople lodowe. Bojczuk potrzebował ciepłej kąpieli i piekielnie gorącej herbaty. Keaton i Oliver też nie wyglądali zbyt rześko, choć ten pierwszy po udanym ratowaniu panny Celestyny zapewne poczuł wiatr w żaglach. Cmoknęła znacząco, patrząc prosto w oczy brata. Żeby tak w końcu złapał jakąś prawdziwą gwiazdę, tylko taką dla niego. Ta tutaj raczej nie chciała randkować z byle knypkiem z londyńskich doków. Jakoś nie mogła pojąć, co obydwaj w niej widzą, ale widocznie męskie fantazje działały inaczej. Zdążyła już przywyknąć do niekończących się zachwytów nad magiczną celebrytką. Były pocałunki, przytulanki, a teraz wymiana rozanielonych spojrzeń. Pociągnęła ich już za ramiona, żeby tylko zaraz nie wpadli na pomysł świętowania z nią w prywatnych kwaterach. Mogła zaoferować swój nędzny salonik i swój wyjątkowo zmyślny materac, w którym Bojczuk tak lubił się zatapiać. Tu w Dolinie Godryka już nic na nich nie czekało.
Odgarnęła pozlepiane kosmyki włosów z czoła i mocniej przytuliła lękającego się wciąż kreta. Pod jej futerkiem też było wilgotno, ale z pewnością o wiele milej niż na tym nagim, ostrym wietrze. Zniknęły ślady trującego pyłu, wyparowały resztki spijanego ze smakiem szampana. Powitali nowy rok w wybuchowej mieszance ekscytacji i dramatu. Była pewna, że między jej kolejnymi przystankami zdołali złapać kilka przygód. Może kiedyś się dowie, jak naprawdę obydwaj spędzili tę sylwestrową noc?
zt, pięknie dziękuję za wspaniały event, cudowne zagadki i najpiękniejsze mapki!
– Tylko nie na mnie, Johnny – rzuciła rozbawiona i lekko pokręciła głową. – Cieszę się, że znów z nami jesteś. I wiesz, masz swój złoty klucz – dodała z entuzjazmem i puściła mu oczko.
Gdzieś przelotnie zerknęła na plac. Z poziomu sceny widok był szeroki, pozwalał się zorientować w sytuacji. Chaos rozpraszał się, ludzie uciekali do domów, po tych niespodziankach nikt już nie chciał dłużej świętować, nie tutaj. Zachęciła chłopaków do zwijania się, póki jeszcze nie przeobrazili się w zakatarzone sople lodowe. Bojczuk potrzebował ciepłej kąpieli i piekielnie gorącej herbaty. Keaton i Oliver też nie wyglądali zbyt rześko, choć ten pierwszy po udanym ratowaniu panny Celestyny zapewne poczuł wiatr w żaglach. Cmoknęła znacząco, patrząc prosto w oczy brata. Żeby tak w końcu złapał jakąś prawdziwą gwiazdę, tylko taką dla niego. Ta tutaj raczej nie chciała randkować z byle knypkiem z londyńskich doków. Jakoś nie mogła pojąć, co obydwaj w niej widzą, ale widocznie męskie fantazje działały inaczej. Zdążyła już przywyknąć do niekończących się zachwytów nad magiczną celebrytką. Były pocałunki, przytulanki, a teraz wymiana rozanielonych spojrzeń. Pociągnęła ich już za ramiona, żeby tylko zaraz nie wpadli na pomysł świętowania z nią w prywatnych kwaterach. Mogła zaoferować swój nędzny salonik i swój wyjątkowo zmyślny materac, w którym Bojczuk tak lubił się zatapiać. Tu w Dolinie Godryka już nic na nich nie czekało.
Odgarnęła pozlepiane kosmyki włosów z czoła i mocniej przytuliła lękającego się wciąż kreta. Pod jej futerkiem też było wilgotno, ale z pewnością o wiele milej niż na tym nagim, ostrym wietrze. Zniknęły ślady trującego pyłu, wyparowały resztki spijanego ze smakiem szampana. Powitali nowy rok w wybuchowej mieszance ekscytacji i dramatu. Była pewna, że między jej kolejnymi przystankami zdołali złapać kilka przygód. Może kiedyś się dowie, jak naprawdę obydwaj spędzili tę sylwestrową noc?
zt, pięknie dziękuję za wspaniały event, cudowne zagadki i najpiękniejsze mapki!
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Z boku to wyglądało prosto - pochylasz się nad kimś, wdmuchujesz mu powietrze do ust, klatka piersiowa tej osoby się unosi, jesteś bohaterem. To tak w skrócie, oczywiście, wersja maksymalnie przyspieszona. W praktyce - było cholernie niezręcznie. W sensie, usta miała miękkie, nie powie, że nie, ale nie miał pojęcia, co z nimi zrobić, a rozchylić ich zapomniał, o samym pociągnięciu żuchwy kobiety nieco w dół, by ułatwić sobie ratunek w ogóle nie pomyślał. I wisiał tak nad nią przez kilka rozciągających się do nieskończoności sekund, trochę jak dementor, gotów, by wyssać ze swojej ofiary duszę, złożyć ostateczny pocałunek.
Mniej więcej wtedy, gdy ich usta dzielił od siebie może jakiś cal, ona na skutek zaklęcia Ollie'ego otworzyła swoje (absolutnie niesamowicie piękne) oczy. A on z wrażenia nie zrobił nic. Cofnął się dopiero gwałtownie, kiedy wspomniała coś o szyszymorach. Poczuł się naprawdę dotknięty, że pierwszym, co przyszło jej do głowy, kiedy zobaczyła jego twarz, były akurat szyszymory... Że nie jest najbardziej urodziwy, to wie, ale nie mogła wybrać czegoś bardziej... męskiego?
Odchrząknął, bo tylko do tego był zdolny, po czym zaczerpnął oddech i posłał jej uśmiech. - Panem Keatonem, to znaczy Keatem po prostu, ale nie chciałem, żeby to zabrzmiało tak, jakbym proponował przejście na ty, bo oczywiście wcale tego nie robię, nie śmiałbym! - elokwencją się chyba nie popisał, ale czy ktoś od niego tego powinien wymagać? Skorzystał z okazji, że tak blisko był Celestyny, że nawet mógł jej zapach poczuć, chociaż i tak wiele mu to nie dało, bo nie rozpoznał żadnej z nut zapachowych. A miałby o czym Steffowi opowiedzieć, może w tym roku wszystkie czarownice tworzyłyby takie same perfumy? - Nic pani nie jest? Przez chwilę nie biło pani serce, niech ktoś panią zbada... - dodał jeszcze, zerkając w stronę policjanta, żeby upewnił się, że służby zajmą się gwiazdą.
I to by było na tyle, jeśli o sylwester z gwiazdami (dobrze, że nie zobaczył ich przed oczami, jak część nieszczęśliwców) chodzi. Czekały go jeszcze podziękowania od panny Celestyny (niewiele był w stanie wyartykułować, poza nymzaco, zbitym jakoś tak razem, choć pewnie z kontekstu szło się domyślić, o co mu chodziło). A potem odprowadził ją wzrokiem, z trudem przyswajając to, co mówiła do niego Philie. Sam też wpakował sobie do buzi ciasteczko i z już w całym czteroosobowym gronie ewakuowali się z placu.
Taki sylwester zwiastować mógł tylko równie wybuchowy rok.
| było cudownie, bardzo dziękuję za wszystkie sylwestrowe śledztwa i detektywistyczne zabawy, huczny początek roku wybuchowego i za nieprzytomną Celestynę, do całowania idealnie się nadającą!
Mniej więcej wtedy, gdy ich usta dzielił od siebie może jakiś cal, ona na skutek zaklęcia Ollie'ego otworzyła swoje (absolutnie niesamowicie piękne) oczy. A on z wrażenia nie zrobił nic. Cofnął się dopiero gwałtownie, kiedy wspomniała coś o szyszymorach. Poczuł się naprawdę dotknięty, że pierwszym, co przyszło jej do głowy, kiedy zobaczyła jego twarz, były akurat szyszymory... Że nie jest najbardziej urodziwy, to wie, ale nie mogła wybrać czegoś bardziej... męskiego?
Odchrząknął, bo tylko do tego był zdolny, po czym zaczerpnął oddech i posłał jej uśmiech. - Panem Keatonem, to znaczy Keatem po prostu, ale nie chciałem, żeby to zabrzmiało tak, jakbym proponował przejście na ty, bo oczywiście wcale tego nie robię, nie śmiałbym! - elokwencją się chyba nie popisał, ale czy ktoś od niego tego powinien wymagać? Skorzystał z okazji, że tak blisko był Celestyny, że nawet mógł jej zapach poczuć, chociaż i tak wiele mu to nie dało, bo nie rozpoznał żadnej z nut zapachowych. A miałby o czym Steffowi opowiedzieć, może w tym roku wszystkie czarownice tworzyłyby takie same perfumy? - Nic pani nie jest? Przez chwilę nie biło pani serce, niech ktoś panią zbada... - dodał jeszcze, zerkając w stronę policjanta, żeby upewnił się, że służby zajmą się gwiazdą.
I to by było na tyle, jeśli o sylwester z gwiazdami (dobrze, że nie zobaczył ich przed oczami, jak część nieszczęśliwców) chodzi. Czekały go jeszcze podziękowania od panny Celestyny (niewiele był w stanie wyartykułować, poza nymzaco, zbitym jakoś tak razem, choć pewnie z kontekstu szło się domyślić, o co mu chodziło). A potem odprowadził ją wzrokiem, z trudem przyswajając to, co mówiła do niego Philie. Sam też wpakował sobie do buzi ciasteczko i z już w całym czteroosobowym gronie ewakuowali się z placu.
Taki sylwester zwiastować mógł tylko równie wybuchowy rok.
| było cudownie, bardzo dziękuję za wszystkie sylwestrowe śledztwa i detektywistyczne zabawy, huczny początek roku wybuchowego i za nieprzytomną Celestynę, do całowania idealnie się nadającą!
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poczucie porażki spłynęło na Susanne wraz z nieudanymi próbami wyswobodzenia się spod zaklęcia petryfikującego - w takich momentach powtarzała sobie, jak wiele musi się jeszcze nauczyć, by nie stanowić zbędnego balastu w potyczkach. Chciała być przydatna i ćwiczyła obronę przed czarną magią właśnie po to, by unikać podobnych sytuacji. Nie poddawała się, lecz czar został z niej zdjęty - nie wybudziła się sama, nieważne, jak bardzo tego pragnęła.
Rozprostowywała kości, rozglądając się po placu, starając się ocenić sytuację, która w czasie jej bezczynności znacznie się poprawiła - najwyraźniej inni zdołali zadziałać z większą skutecznością niż jej własna. Dopiero po zażyciu podsuniętych eliksirów mogła ocenić sytuację z należytą trzeźwością umysłu, prędko zabrała się też do pomocy - widziała przecież, że roboty nie brakowało i nie wahała się ani chwili. Rozdawała mikstury, dawkując je potrzebującym, pomagała pojedynczym osobom dostać się do świstoklików, wypytywała o samopoczucie. Zabawa skończyła się, niestety, przedwcześnie, lecz Lovegood trafiła do domu wyczerpana i pochłonięta niepokojem, którego nie mogła wymazać od północy.
| zt, dziękuję za zabawę
Rozprostowywała kości, rozglądając się po placu, starając się ocenić sytuację, która w czasie jej bezczynności znacznie się poprawiła - najwyraźniej inni zdołali zadziałać z większą skutecznością niż jej własna. Dopiero po zażyciu podsuniętych eliksirów mogła ocenić sytuację z należytą trzeźwością umysłu, prędko zabrała się też do pomocy - widziała przecież, że roboty nie brakowało i nie wahała się ani chwili. Rozdawała mikstury, dawkując je potrzebującym, pomagała pojedynczym osobom dostać się do świstoklików, wypytywała o samopoczucie. Zabawa skończyła się, niestety, przedwcześnie, lecz Lovegood trafiła do domu wyczerpana i pochłonięta niepokojem, którego nie mogła wymazać od północy.
| zt, dziękuję za zabawę
how would you feel
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
if you were the sunset
sailing alone
behind the mountains?
how would you feel
if you were the sunrise
woke up at dawn
once in a lifetime?
Z satysfakcją obserwował, jak jego Petryfikus powala jednego z napastników, skazując go na łaskę lub niełaskę prawdziwej policji. Doszedł w końcu do krańca placu, gdzie przekazał uratowaną przez siebie kobietę w ręce medyków. Była oszołomiona i posiniaczona, ale nic już jej nie groziło i mogła dostać się do świstoklików.
Sam został jeszcze na placu, pomagając służbom w akcji uspokajania tłumu. Ku jego rozczarowaniu, nie udało się ująć więcej zamachowców, ale przynajmniej spetryfikowany mężczyzna został aresztowany.
Michael, zmęczony i nieco rozgoryczony, uścisnął rękę komendantowi policji, na próżno rozglądając się za Hannah. Nie spytał jednak o Wrightów siostry, optymistycznie zakładając, że zdołali dostać się do domu... a może był po prostu nieśmiały?
W końcu, obezwładniony zmęczeniem, udał się do świstoklików, aby noworoczny poranek przespać we własnym łóżku.
/zt i pięknie dziękuję! <3
Sam został jeszcze na placu, pomagając służbom w akcji uspokajania tłumu. Ku jego rozczarowaniu, nie udało się ująć więcej zamachowców, ale przynajmniej spetryfikowany mężczyzna został aresztowany.
Michael, zmęczony i nieco rozgoryczony, uścisnął rękę komendantowi policji, na próżno rozglądając się za Hannah. Nie spytał jednak o Wrightów siostry, optymistycznie zakładając, że zdołali dostać się do domu... a może był po prostu nieśmiały?
W końcu, obezwładniony zmęczeniem, udał się do świstoklików, aby noworoczny poranek przespać we własnym łóżku.
/zt i pięknie dziękuję! <3
Can I not save one
from the pitiless wave?
W pewnym sensie kojarzę to miejsce z porażką. Zaniedbaniem bądź działaniem które pomimo dobrych chęci (jak najlepsza kostka brukowa wyłożonych na ulicach piekła, jeśli wierzyć w barwne powiedzonko) nie przyniosło żadnego efektu. Więc oczywiście, że tu wracam. Przekornie, pokłócić się z wewnętrznym poczuciem, że jednak mogłam rozegrać to lepiej. Za dużo myślę o wizjach, powinnam skupić się na rzeczywistości, tymczasem nawet nauka numerologii zeszła na dalszy plan. Tracę czas. Jeden wcielony w życie pomysł, względna swoboda poruszania się po Londynie, nie stawia mnie tak naprawdę ani o krok bliżej zrozumienia i poukładania sobie sytuacji, nie zaciera też nieprzyjemnego wrażenia bezcelowego łażenia w kółko.
Siedzę na jednej z ławek przy fontannie, obserwuję przechodzących ludzi, z których większość chyba spieszy się do własnych spraw, w każdym razie wydają się mieć jakiś cel swojej wędrówki, i próbuję - z wyjątkowo nędznym jak do tej pory skutkiem - poprawić szczegółowość swoich rysunków. Myśl o skontaktowaniu się z Gwen i poproszeniu jej o lekcje, jako jednej z naprawdę niewielu artystek, które znam, przemknęła mi już przez głowę. Nie wykluczam jeszcze, że to zrobię, ale wiązałoby się to z przyjściem do niej z pustymi rękami, bez jakichkolwiek wcześniejszych prac. Czyli ołówki, szkicownik i czas. W zasadzie tyle wystarcza, by przypomnieć sobie, dlaczego nigdy nie wzniosłam się ponad pułap bazgrołów i trochę ładniejszych, ale nadal bazgrołów. Błyskawicznie. Źle znoszę ciszę, jakoś wcale nie jest mi się łatwiej skupić, kiedy zostaję pozostawiona sam na sam z zawartością własnej czaszki, i chyba po prostu brakuje mi dzisiaj zwykłego ludzkiego szumu. Z uporem godnym lepszej sprawy nakreślam kolejną zdecydowaną linię, ołówek sunie po papierze, a później z trzaskiem, bardziej wyczuwalnym w trzymającej go dłoni, niż rzeczywiście słyszalnym, traci szpic. Mam szczerą ochotę zakląć. Zapalić też. Zamiast tego po raz kolejny sięgam po scyzoryk, żeby go naostrzyć. Jeszcze raz. Monotonnie. Od nowa. Z poczuciem klęski. Może trzeba było sięgnąć po kolejny, mam ich kilka, ale chwilowo uparłam się na ten. W ramach przerwy. Wycofywanie się z podjętych decyzji nie jest w moim stylu, ale, co tu kryć, dopadają mnie wątpliwości. Podgryzają, złośliwie, w próbie przekonania, że podjęte starania nie mają sensu. Koślawa sylwetka przechodzącej kobiety, niedokończona i nie do końca zgodna z oryginałem, przemawia w ich imieniu, a moja mama, jasnowidząca i artystka, niechybnie przewraca się dziś w grobie. Nie da się przelać wizji, jak wspomnienia, do myślodsiewni, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żeby przy odrobinie talentu przelać ją na papier. Albo płótno. Tyle tylko, że zastąpienie talentu uporem okazuje się wcale nie być takie proste.
Fate is a very weighty word to throw around before breakfast.
To nie tak, że uciekał poza obręb niemalże odciętej od świata, umieszczonej w środku lasu chatki z nudów... Zwyczajnie momentami potrzebował znaleźć się nieco dalej niż odległość dwudziestu metrów od miejsca w którym spał i jadł by nie zwariować. Prawie jak pies trzymany zbyt długo na łańcuchu potrzebował się zerwać i doświadczyć jakiegokolwiek gwaru tym bardziej, że świat wokół niego nigdy nie był statyczny. Pierwszy był hałas dziecięcej beztroski, potem tłumne mury Hogwartu, a na końcu jeszcze bardziej zróżnicowanym, pełen atrakcji Londyn - serce kraju. Nie wspominając już nawet o owładniętym jezzem Orleanie - chociaż tego akurat mu w gwoli wyjątków nie brakowało. Prowadził też obrotne życie aurora. Świat w którym żył usłany był zatem kakofonią bodźców. Lubił to. Sielankowa monotonia leśnego pustkowia...cóż, to nie było coś co do niego przemawiało. Kiedy mógł uskuteczniał więc wypady do Doliny. Zwłaszcza teraz, kiedy od pewnego momentu jego zdrowi wyraźnie się poprawiło. Co prawda w dalszym ciągu był blady, kaszlał dusząco, gruźliczo to jednak zdecydowanie rzadziej zdarzało mu się dosłownie tracić dech, a rana na piersi w końcu zdawała się zabliźniać. Paskudnie, lecz jednak.
Zagnieździł się więc w obrębie niewielkiego placu, na jego obrzeżach tak by mieć wygodny pogląd na jego całość. Mając zarzuconą nogę na nogę opierał o udo szkicownik którego okładka, jak i pęk pergaminów zapewniał dostateczne usztywnienie aby on sam mógł przesuwać po nim ołówkiem. Ciągną proste zdecydowane linie układające się w pozorny chaos nachodzących na siebie prostopadłościanów. Zmrużył powieki wyceniając proporcje kamienic w porównaniu do fontanny, która znajdowała się w centrum pracy, a następnie wyskrobał na pergaminie kolejny kanciasty kształt. Jak na razie niemalże na w półprzezroczystą linią grafitu. Pracował nad perspektywą i moment w którym nadawał wymiar kolejno ustawianym ogólnym kształtom krajobrazu był zdecydowanie najprzyjemniejszym momentem samego szkicu. Wiedział jednak, że by to co rysował miało jakieś odzwierciedlenie w rzeczywistości musiało ubrać się w szczegóły. Krajobraz placu miał ich dużo. I to miało być dzisiejsze wyzwanie, ćwiczenie.
Chwycił opierający się na krawędzi ławki papieros między palce z zamiarem strzepania nadmiaru popiołu. Nieco przygarbiony znieruchomiał tak na chwilę odrywając się od pracy, kiedy to zaczął irytować się niemożnością przelania na papier tego co widział w sposób jaki tego sobie życzył. Sapną sobie pod nosem. Tytoniem się nie zaciągną wiedząc, że schnące z krwi płuca nie byłyby mu za to wdzięczne. Udawał więc, mamiąc się iluzją wątpliwej przyjemności.
Zagnieździł się więc w obrębie niewielkiego placu, na jego obrzeżach tak by mieć wygodny pogląd na jego całość. Mając zarzuconą nogę na nogę opierał o udo szkicownik którego okładka, jak i pęk pergaminów zapewniał dostateczne usztywnienie aby on sam mógł przesuwać po nim ołówkiem. Ciągną proste zdecydowane linie układające się w pozorny chaos nachodzących na siebie prostopadłościanów. Zmrużył powieki wyceniając proporcje kamienic w porównaniu do fontanny, która znajdowała się w centrum pracy, a następnie wyskrobał na pergaminie kolejny kanciasty kształt. Jak na razie niemalże na w półprzezroczystą linią grafitu. Pracował nad perspektywą i moment w którym nadawał wymiar kolejno ustawianym ogólnym kształtom krajobrazu był zdecydowanie najprzyjemniejszym momentem samego szkicu. Wiedział jednak, że by to co rysował miało jakieś odzwierciedlenie w rzeczywistości musiało ubrać się w szczegóły. Krajobraz placu miał ich dużo. I to miało być dzisiejsze wyzwanie, ćwiczenie.
Chwycił opierający się na krawędzi ławki papieros między palce z zamiarem strzepania nadmiaru popiołu. Nieco przygarbiony znieruchomiał tak na chwilę odrywając się od pracy, kiedy to zaczął irytować się niemożnością przelania na papier tego co widział w sposób jaki tego sobie życzył. Sapną sobie pod nosem. Tytoniem się nie zaciągną wiedząc, że schnące z krwi płuca nie byłyby mu za to wdzięczne. Udawał więc, mamiąc się iluzją wątpliwej przyjemności.
Find your wings
Gubię proporcje. Chwila nieuwagi, a przenoszony na kartkę obraz z miejsca zauważalnie się wykoślawia, kończyny stają się zbyt długie lub zbyt krótkie, elementy bezpośredniego otoczenia zyskują jakiś defekt, i nawet, jeśli odwzorowywanie tego co widzę wychodzi na ogół dość znośnie, to rysowanie z pamięci już nie. Wpatruję się w kolejną przechodzącą osobę, świeżo zaostrzonym ołówkiem przenoszę na kartkę szybki zarys zatrzymanej w ruchu sylwetki, próbuję nanieść na uproszczony szkic szczegóły. Te zaś rozmywają się pod powiekami, zacierają, by po chwili zaniknąć całkiem, do ostatka, zostawiając mnie z namiastką ogólnego podobieństwa. Czyli kolejnymi bazgrołami. Tracę cierpliwość, w jednej chwili zgarniam swoje rzeczy, podchodzę do fontanny i zawieszam spojrzenie na powierzchni tafli wody, spod której połyskują wrzucone tam monety. Stary zwyczaj, irracjonalny, na szczęście lub na powrót, a może na jeszcze coś innego, ale jakoś nie zastanawiam się nad tym, z niknącym w szumie wody pluskiem topiąc tam pojedynczego knuta. Rozdrażnienie towarzyszy mi jeszcze przez chwilę, później z westchnieniem raz jeszcze otwieram szkicownik, starając się przenieść do niego dla odmiany uproszczony zarys fontanny. Obchodzę ją, oglądam z każdej strony, przystaję, gdy wydaje mi się to odpowiednie, traktuję jako punkt wyjścia, poszerzając szkic o szersze ujęcie placu. A później zauważam, że nie ja jedna zabrałam się dziś za rysunki. Zanim zdążę to sobie lepiej przemyśleć, nogi same niosą mnie w kierunku człowieka, który wydaje się w pewien sposób znajomy. Zupełnie, jakbym potrzebowała się w tym upewnić. Ani ołówka, ani szkicownika nie wypuszczam z rąk, podchodzę bliżej i wcale nie próbuję kryć się z tym zamiarem - jak na kogoś, kogo w snach widziałam zalanego krwią, z raną, która właściwie mogła być śmiertelna, wygląda prawdziwie i żywo.
- Pozwoli się pan narysować? - pytam, przysiadając na tej samej ławce. Rozsądek nakazywałby udać się w dokładnie przeciwnym kierunku do tego, który wybrałam, ale rozsądek jeszcze nie nadążył za rozwojem sytuacji.
- Nie obiecam, że to wyjdzie pięknie, dopiero się uczę, ale próbę bym podjęła - pojęcia nie mam, czego się spodziewać, ale podążam za impulsem, bo w tej chwili faktycznie chciałabym uwiecznić go na kartce, mało tego, naprawdę nie obraziłabym się, gdyby mi to wychodziło trochę lepiej, niż wychodzi. Decyzja w każdym razie należy do napotkanego mężczyzny - zastanawiam się, między innymi, czy nie obrazi się na podobną bezczelność, ale to zastanowienie również przychodzi z pewnym opóźnieniem, bo to, że sam rysuje, wcale nie musi oznaczać, że przychylnie odniesie się do pomysłu.
- Pozwoli się pan narysować? - pytam, przysiadając na tej samej ławce. Rozsądek nakazywałby udać się w dokładnie przeciwnym kierunku do tego, który wybrałam, ale rozsądek jeszcze nie nadążył za rozwojem sytuacji.
- Nie obiecam, że to wyjdzie pięknie, dopiero się uczę, ale próbę bym podjęła - pojęcia nie mam, czego się spodziewać, ale podążam za impulsem, bo w tej chwili faktycznie chciałabym uwiecznić go na kartce, mało tego, naprawdę nie obraziłabym się, gdyby mi to wychodziło trochę lepiej, niż wychodzi. Decyzja w każdym razie należy do napotkanego mężczyzny - zastanawiam się, między innymi, czy nie obrazi się na podobną bezczelność, ale to zastanowienie również przychodzi z pewnym opóźnieniem, bo to, że sam rysuje, wcale nie musi oznaczać, że przychylnie odniesie się do pomysłu.
Fate is a very weighty word to throw around before breakfast.
Odzwierciedlanie rzeczywistości było zdecydowanie trudniejsze niż sięganie po nią. Przynajmniej z punktu widzenia wprawionego, nieuzdolnionego plastycznie legilimenty. Czuł mimo wszystko, że systematyczność ćwiczeń sprawia iż popełnianym szkicom coraz bliżej do pierwowzorów. Nie radził sobie jeszcze z twarzami, lecz zbudowanie tła, przestrzeni - to znajdowało się w zasięgu jego możliwości już całkiem, całkiem. Nie radził sobie jeszcze z mnogością drobnych szczegółów więc jak na razie trzymał się tych charakterystycznych, rzucających się w oczy. Lawina drobnych porażek w prowadzeniu ołówka po papierze budziła jednak frustrację, nieprzyjemną niemoc od której musiał co jakiś czas się odgradzać co by przypadkiem nie pozwolić się negatywnemu odczuciu w nadmiarze skumulować i zniechęcić. W tym celu zrobił sobie przerwę.
Trzymając papierosa między środkowym, a wskazującym palcem potarł się małym palcem po kąciku zmęczonego oka, a potem na nowo wlepił spojrzenie w migrujących po placu czarodziejach zupełnie jakby dzięki temu mógł spojrzeć na nich inaczej, uważniej, dostrzegając przy tym coś co mu umykało. Ostatecznie - nic takiego nie miało miejsca, a zwykły zlepek przemieszczających się sylwetek był jedynie zwykłym zlepkiem przemieszczających się sylwetek. Westchną nie wiedząc co innego chciałby dostrzec. Czy normalność była taka zła...?
W oglądanym obrazku placu jeden element zaczął w pewnym momencie wychodzić z każdą chwilą z dalszych na bliży plan, zmierzać w jego kierunku i nie było to przewidzenie. Młoda kobieta, a może nawet jeszcze dziewczęcie wyrosło przed nim sprawiając, że jedna z jasnych brwi uniosła się wyżej. Jeszcze jakiś czas temu widziałby w podobnej sytuacji okazję do urozmaicenia dnia, nawiązania konwersacji, poznania dziś jednak jego uwaga się wzmagała, a o podświadomość, niczym żądne uwagi kocie, ocierała się latami pielęgnowana nieufność. Skrył ją za fasadą gładkiego, uprzejmego uśmiechu - Narysować...? - powtórzył po niej z nutą rozbawienia jaką mógłby z siebie wykrzesać zaczepiony przypadkowy przechodzeń o serdecznym usposobieniu. Patrzył jak rozsiada się obok. Zauważył trzymany przez nią szkicownik. Nie było mu w smak utrwalać swojej podobizny kiedy to obecna władza stygmatyzowała jego osobę z wyjątkową pieczołowitością - W porządku. Ale szkic na koniec trafi w moje ręce. Portrety mi kompletnie nie wychodzą to chociaż pochwalę się w domu cudzym - zaproponował pozornie życzliwie. Zielone tęczówki wlepiały się w nią chcąc jak gdyby przeszyć ją na wylot w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, czy to było naprawdę to czego od niego chciała.
Trzymając papierosa między środkowym, a wskazującym palcem potarł się małym palcem po kąciku zmęczonego oka, a potem na nowo wlepił spojrzenie w migrujących po placu czarodziejach zupełnie jakby dzięki temu mógł spojrzeć na nich inaczej, uważniej, dostrzegając przy tym coś co mu umykało. Ostatecznie - nic takiego nie miało miejsca, a zwykły zlepek przemieszczających się sylwetek był jedynie zwykłym zlepkiem przemieszczających się sylwetek. Westchną nie wiedząc co innego chciałby dostrzec. Czy normalność była taka zła...?
W oglądanym obrazku placu jeden element zaczął w pewnym momencie wychodzić z każdą chwilą z dalszych na bliży plan, zmierzać w jego kierunku i nie było to przewidzenie. Młoda kobieta, a może nawet jeszcze dziewczęcie wyrosło przed nim sprawiając, że jedna z jasnych brwi uniosła się wyżej. Jeszcze jakiś czas temu widziałby w podobnej sytuacji okazję do urozmaicenia dnia, nawiązania konwersacji, poznania dziś jednak jego uwaga się wzmagała, a o podświadomość, niczym żądne uwagi kocie, ocierała się latami pielęgnowana nieufność. Skrył ją za fasadą gładkiego, uprzejmego uśmiechu - Narysować...? - powtórzył po niej z nutą rozbawienia jaką mógłby z siebie wykrzesać zaczepiony przypadkowy przechodzeń o serdecznym usposobieniu. Patrzył jak rozsiada się obok. Zauważył trzymany przez nią szkicownik. Nie było mu w smak utrwalać swojej podobizny kiedy to obecna władza stygmatyzowała jego osobę z wyjątkową pieczołowitością - W porządku. Ale szkic na koniec trafi w moje ręce. Portrety mi kompletnie nie wychodzą to chociaż pochwalę się w domu cudzym - zaproponował pozornie życzliwie. Zielone tęczówki wlepiały się w nią chcąc jak gdyby przeszyć ją na wylot w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie, czy to było naprawdę to czego od niego chciała.
Find your wings
Nie lubiła odwiedzać ciotki. Zawsze u niej śmierdziało czymś zdechłym, a otwarte drzwi prowadzące do laboratorium przyprawiały Maggie o dreszcze. Nie była taką tchórzliwą dziesięciolatką, ale dom ciotki i sama ciotka wprawiały ją w niepokój. Nie wiedziała, dlaczego więc mama upierała się, żeby odwiedzały ją w każdą sobotę. Stara Anastazja mogła przecież sama sobie poradzić, a fakt, że nie miała przyjaciół, był tylko i wyłącznie jej problemem - nie trzeba było być tak dziwnym i zalatującym trupem. Tak mówił tato i tak samo twierdziła mała Margaret Runcorn. Na co komu pieniądze, skoro nie umie ich porządnie wydać?, powtarzał, rzucając kolejny raz niezrozumiałe spojrzenie żonie znad gazety i patrząc z rezygnacją na blondwłosą córkę. Miał rację. Ciotka była dobrym alchemikiem, ale człowiekiem była okropnym. Bardziej przypominała ghula, który żył w ciemnych pomieszczeniach z dala od ludzi i unikając ich obecności. I właśnie z taką kobietą miała przebywać Maggie? Geny wili płynęły w jej żyłach, podobnie jak równie ognisty temperament i nie zamierzała tak po prostu trzymać buzi na kłódkę. Nie raz i nie dwa wzbraniała się przed kolejnym wyjściem; mama jednak nie odpuszczała i wystrojone wędrowały jak co sobotę do tej potworzycy. Żeby jeszcze przynajmniej opowiadała coś ciekawego...
Tym razem jednak Margaret po wysiedzeniu godziny na stołku i słuchaniu o tym, jakie fascynujące zastosowania miały odchody stworzeń, których nawet nazwy nie umiała wymówić, wybłagała u rodzicielki, żeby pozwoliła jej iść do sklepu za rogiem po jakieś słodycze. Potrzebowała rozprostowania nóg i wywietrzenia odoru alchemicznej stęchlizny. Dlatego gdy tylko wyszła za próg, niemal pobiegła w kierunku placu głównego, chcąc posiedzieć przy ulubionym miejscu, jednak okazało się, że było już zajęte. Przez mężczyznę i kobietę. Na szczęście ta druga szybko się ulotniła, a Maggie dopowiedziała sobie, że to na pewno przez jej piorunujące spojrzenie i wpatrywanie się w wiedźmę, która ją podsiadła. Paskudne włosy swoją drogą. Gdy tamta odeszła, Margaret ruszyła dziarskim krokiem ku czarodziejowi, a falbanki jej ślicznej sukienki powiewały na równi z blond włosami. Nie przejmowała się tym, że mogła zakłócać spokój nieznajomego - nic z tych rzeczy. Nie należała do nieśmiałych, dlatego gdy przysiadła niedaleko, rzuciła okiem na jego twórczość. - Kanciaste - skomentowała, nie przejmując się, że właśnie wydała się ze swoją opinią i faktem podglądania. - To samo mówi pani Głupia Prukwa Bones, gdy nie podoba jej się jak rysuję - mruknęła, marszcząc charakterystycznie nosek i otrzepując sukienkę z niewidzialnego pyłku. Zaraz też lekki wiatr zawiał, a do nozdrzy dziewczynki dostał się ten paskudny smród starej Anastazji. - Uważa pan, że śmierdzę trupem? - spytała, patrząc na twarz mężczyzny, po czym nie czekając na odpowiedź, rzuciła:
- Wizyty u mojej ciotki zawsze zostawiają po sobie ten odór. Nienawidzę jej. - Umilkła, opierając łokcie na kolanach i podpierając na dłoniach twarz. Liczyła na to, że uda się jej odwlec powrót. Mogła wmówić kobietom, że trafiła na miejscowego artystę, którego praca niesamowicie ją zafascynowała. Ciotka na pewno by uwierzyła. Była za głupia na to, by wyłapać kłamstwo.
Tym razem jednak Margaret po wysiedzeniu godziny na stołku i słuchaniu o tym, jakie fascynujące zastosowania miały odchody stworzeń, których nawet nazwy nie umiała wymówić, wybłagała u rodzicielki, żeby pozwoliła jej iść do sklepu za rogiem po jakieś słodycze. Potrzebowała rozprostowania nóg i wywietrzenia odoru alchemicznej stęchlizny. Dlatego gdy tylko wyszła za próg, niemal pobiegła w kierunku placu głównego, chcąc posiedzieć przy ulubionym miejscu, jednak okazało się, że było już zajęte. Przez mężczyznę i kobietę. Na szczęście ta druga szybko się ulotniła, a Maggie dopowiedziała sobie, że to na pewno przez jej piorunujące spojrzenie i wpatrywanie się w wiedźmę, która ją podsiadła. Paskudne włosy swoją drogą. Gdy tamta odeszła, Margaret ruszyła dziarskim krokiem ku czarodziejowi, a falbanki jej ślicznej sukienki powiewały na równi z blond włosami. Nie przejmowała się tym, że mogła zakłócać spokój nieznajomego - nic z tych rzeczy. Nie należała do nieśmiałych, dlatego gdy przysiadła niedaleko, rzuciła okiem na jego twórczość. - Kanciaste - skomentowała, nie przejmując się, że właśnie wydała się ze swoją opinią i faktem podglądania. - To samo mówi pani Głupia Prukwa Bones, gdy nie podoba jej się jak rysuję - mruknęła, marszcząc charakterystycznie nosek i otrzepując sukienkę z niewidzialnego pyłku. Zaraz też lekki wiatr zawiał, a do nozdrzy dziewczynki dostał się ten paskudny smród starej Anastazji. - Uważa pan, że śmierdzę trupem? - spytała, patrząc na twarz mężczyzny, po czym nie czekając na odpowiedź, rzuciła:
- Wizyty u mojej ciotki zawsze zostawiają po sobie ten odór. Nienawidzę jej. - Umilkła, opierając łokcie na kolanach i podpierając na dłoniach twarz. Liczyła na to, że uda się jej odwlec powrót. Mogła wmówić kobietom, że trafiła na miejscowego artystę, którego praca niesamowicie ją zafascynowała. Ciotka na pewno by uwierzyła. Była za głupia na to, by wyłapać kłamstwo.
I show not your face but your heart's desire
Nie był naiwny i to w tym momencie utrzymywało go przy jakimś jeszcze życiu. Te obecnie kołysało się niepewnie w naznaczonym dolegliwościami ciele i dlatego też starał się być przezorniejszy niż na co dzień. Wciągnięty w wir walki lub zmuszony do ucieczki nie uszedłby daleko. Musiał zawczasu poszukiwać sygnałów o tym, że coś jest nie tak. Z ostrożną kalkulacją wyceniał więc młodą czarownicę zapowiadającą chęć uwiecznienia go na pergaminie, która koniec końców speszona(?) postanowiła umknąć. Były auror odprowadził ją uważnym spojrzeniem, lecz wychodziło na to, że kobieta albo sobie o czymś nagle przypomniała, albo stwierdziła, że to co robi jest głupie i czym prędzej się ewakuowała. Nie pojawiła się więcej w jego zasięgu wzroku. Lekko skonsternowany po chwili wrócił do dalszych ćwiczeń. Prowadził linie łącząc je kolejno kolejnymi. Zielone tęczówki przelały się na to samo miejsce by tym razem przyglądać się jasnowłosej, rezolutnej dziewczynce. Przyozdobiona plejadą falbanek, niezrażona nikim ani niczym siadła sobie tak po prostu obok niego.
- To nie do końca moja wina. Budynki nie są zbyt okrągłe. Przynajmniej te tutaj - wyjaśnił ze spokojem, a może nieco też zwyczajnie poniekąd chciał nieco przypudrować swój brak umiejętności. Faktycznie szkic wyglądał kanciasto. Zbyt kanciasto. Niekoniecznie jednak chciał słuchać uwag o tym od dziecka, którego w jakiś dziwny sposób nie potrafił zwyczajnie zignorować. Nieznacznie rozejrzał się po okolicy starając się wypatrzeć w krzątających się po placu ludziach rodziców śmiałej dziewczynki. Nikt jednak nie zdawał się być zainteresowany losami blondyneczki na tyle by móc przylepić łatkę opiekunów tejże - Sztuka nie musi się zawsze wszystkim podobać - dodał pojednawczo woląc mimo wszystko zjednać sobie uwagę dziewczynki niż postąpić na odwrót ryzykując potępieniem jakiegoś przechodnia. Słysząc bardzo dobrze mu znane nazwisko, które w tym momencie nie mogło odnosić się w żaden sposób do Bones, którą znał poczuł dyskomfort. Nieprzyjemne uczucie nie wykwitło jednak na jego twarzy. Niecodzienne pytanie również nie strąciło z jego twarzy maski. Popędliwość małej dziewczynki postanowił przekuć na swoją korzyść przemilczając pytanie. Przytaknięcie mogłoby wywołać kapryśność dziecka, a zbyt szybkie zaprzeczenie może zostać odczytane za podejrzane. Kłócić się i poprawiać też jej nie zamierzał - nie czuł woni trupa, lecz coś na wzór zatęchłej, alchemicznej pracowni...może. Przekręcił kartkę w szkicowniku na czystą stronę.
- Jak wygląda...? - podpytał chcąc spróbować przelać jej wizerunek na papier. Nawet jeżeli wyjdzie mu pokracznie to niechęć dziewczynki do krewnej powinna mu to wybaczyć - Wolałbym wiedzieć kogo powinienem unikać. Nie chciałbym śmierdzieć trupem
- To nie do końca moja wina. Budynki nie są zbyt okrągłe. Przynajmniej te tutaj - wyjaśnił ze spokojem, a może nieco też zwyczajnie poniekąd chciał nieco przypudrować swój brak umiejętności. Faktycznie szkic wyglądał kanciasto. Zbyt kanciasto. Niekoniecznie jednak chciał słuchać uwag o tym od dziecka, którego w jakiś dziwny sposób nie potrafił zwyczajnie zignorować. Nieznacznie rozejrzał się po okolicy starając się wypatrzeć w krzątających się po placu ludziach rodziców śmiałej dziewczynki. Nikt jednak nie zdawał się być zainteresowany losami blondyneczki na tyle by móc przylepić łatkę opiekunów tejże - Sztuka nie musi się zawsze wszystkim podobać - dodał pojednawczo woląc mimo wszystko zjednać sobie uwagę dziewczynki niż postąpić na odwrót ryzykując potępieniem jakiegoś przechodnia. Słysząc bardzo dobrze mu znane nazwisko, które w tym momencie nie mogło odnosić się w żaden sposób do Bones, którą znał poczuł dyskomfort. Nieprzyjemne uczucie nie wykwitło jednak na jego twarzy. Niecodzienne pytanie również nie strąciło z jego twarzy maski. Popędliwość małej dziewczynki postanowił przekuć na swoją korzyść przemilczając pytanie. Przytaknięcie mogłoby wywołać kapryśność dziecka, a zbyt szybkie zaprzeczenie może zostać odczytane za podejrzane. Kłócić się i poprawiać też jej nie zamierzał - nie czuł woni trupa, lecz coś na wzór zatęchłej, alchemicznej pracowni...może. Przekręcił kartkę w szkicowniku na czystą stronę.
- Jak wygląda...? - podpytał chcąc spróbować przelać jej wizerunek na papier. Nawet jeżeli wyjdzie mu pokracznie to niechęć dziewczynki do krewnej powinna mu to wybaczyć - Wolałbym wiedzieć kogo powinienem unikać. Nie chciałbym śmierdzieć trupem
Find your wings
Zmarszczyła nosek. Nie dlatego że tak właśnie robiły dziewczynki w jej wieku, ale dlatego, że tak właśnie robiła Maggie, gdy jakiś element układanki nie pasował do obrazka. A w tym momencie nie pasowały te budynki, które starał się szkicować mężczyzna. Nie bała się rozmawiać z obcymi, bo i dlaczego by to miało ją w jakikolwiek stopować? Nigdy nie musiała się z nikim liczyć w ten sposób, nigdy nie czuła się zagrożona. Wychodziło z niej oczywiste dziecko, bo mimo że twierdziła, że była dojrzalsza od innych dzieci, wciąż miała dziesięć lat. Nie powiedziała jednak nic więcej, gdy mężczyzna wspomniał o sztuce i zależności jej projekcji od indywidualnego człowieka. Była nieco innego zdania, ale przemilczała temat. Zamiast tego podchwyciła dalsze słowa swojego towarzysza. Jak wyglądała jej ciotka? - Wygląda jak stara wiedźma - odparła, po czym roześmiała się na swoją uwagę. Nie wstydziła się tego, bo przecież... Bo przecież to, co powiedziała, nie było w świecie czarodziejów żadną nowością czy zniewagą. Usłyszała to jednak kiedyś od koleżanki, która chodziła już do Hogwartu i miała na roku niemagicznych. Ci mugole... Zaraz jednak zauważyła, że mężczyzna czekał na instrukcje, by móc przelać jej słowa na papier i twarz dziewczynki nabrała zaskoczonego wyrazu. Naprawdę zamierzał to zrobić? Nie wyglądał na kogoś, kto umiał żartować w inny sposób niż przez ironię, ale w tym momencie nie wyczuwała w nim czegoś podobnego. Myliła się? A jednak czekał... Oparła brodę o dłoń i zamyśliła się na moment. Skoro tak, musiała sobie przypomnieć elementy składające się na Anastazję. - Ma pociągłą twarz, głęboko osadzone oczy. Zawsze ma pod nimi worki, jakby ktoś ją zbił. Ale nie bije, bo nie ma męża i nikt nie chce się do niej zbliżać. Ma zmarszczkę na środku czoła. O, tutaj - Wskazała na odpowiednie miejsce palcem. - Wysoka, ale zgarbiona - mówiła dalej, opisując całą figurę alchemiczki. Starała się nie omijać żadnego punktu, bo przecież... Nie mogła. Uwielbiała realizm, a właśnie o to w tym teraz chodziło. Nie wiedziała, ile to trwało, ale gdy rysik mężczyzny zatrzymał się, zerknęła na niego. - I jak ci idzie? - spytała, chcąc skontrolować swój dokładny opis z rzeczywistością początkującego artysty.
I show not your face but your heart's desire
Od kilku lat nie mieszkałem już w Dolinie Godryka, wyniosłem się do Londynu po śmierci żony i córki, nie mogąc znieść bólu, który niosły za sobą wspomnienia, lecz wciąż byłem w niej częstym gościem. Miałem do tego miejsca ogromny sentyment. Wychowałem się tu, przeżyłem tu najszczęśliwsze chwile, miałem tu wielu przyjaciół i znajomych, z którymi wciąż utrzymywałem dobre kontakty. Znałem wciąż większość mieszkańców Doliny Godryka, a choć od wiosny, kiedy to doprowadziłem do tego, że moja matka i siostra opuściły dom rodzinny, by przenieść się do bezpiecznej Oazy, to z częścią wciąż utrzymywałem kontakt, chociażby listowny. Dzięki temu doszły mnie wieści, że jeden z dawnych moich sąsiadów poszukuje kilkorga mężczyzn, znających się na budowlance, do remontu części domu, które chciał oddać swojej córce - młodej wdowie z dwójką dzieci. Straciła męża podczas walk w Londynie i wróciła do domu rodziców. Pan Thompson chciał dostosować pokoje dla dwojga wnuków i córki, lecz coraz trudniej było znaleźć chętnych do pracy. Dla mnie dobrze się składało. Znałem bowiem kogoś, kto mógł w tym pomóc. Mieszkał kilkanaście metrów dalej w Oazie. Nie musiałem długo namawiać Williama, by podjął się tego zadania. Znał się na budowlance i potrzebował galeonów. Myślałem, że trudniej mi będzie go przekonać, żeby pozwolił mi sobie tam pomóc, lecz udało się. Chyba wiedział i rozumiał, że ja także znalazłem się w trudnej sytuacji. Zwłaszcza, że na moim utrzymaniu znalazła się Deborah, którą zobowiązałem się zająć. Nie mogłem sobie pozwolić na to, by odpuścić, musiałem łapać się czego tylko się dało, by zarobić. Oszczędności mogły przydać się na jeszcze czarniejszą godzinę.
Pozostawiwszy dziewczynki pod opieką mojej siostry razem udaliśmy się do Doliny Godryka niemal o świcie. Sierpniowy poranek, gdyśmy przemierzali plac główny Doliny, by dotrzeć do domu pana Thompsona, był aż za ciepły - zwiastował, że tego dnia będzie naprawdę duszno i parno. Mój dawny sąsiad przywitał nas za to uśmiechem i dzbankiem gorącej, świeżo zaparzonej kawy, który zostawił na parapecie razem z dwoma kubkami w pokoju na piętrze, gdzie nas zaprowadził i wytłumaczył, czego oczekuje. Chciał by z tego dużego pomieszczenia zrobić dwa mniejsze, dla dwojga wnuków, które wkraczały już w taki wiek, że nie chcieli mieszkać już razem. Później nas zostawił.
- Chyba powinniśmy najpierw zerwać tę tapetę? - zaproponowałem niepewnie, spoglądając na Williama - tutaj to on miał dyrygować pracą.
becomes law
resistance
becomes duty
Czuł jakiś cichy sentyment, gdy po udanej teleportacji lądował nieco chwiejnie na wydeptanej ścieżce w Dolinie Godryka, otrzepując się i tuż obok siebie odnajdując Cedrica. Chociaż w wiosce nie bywał często, to właśnie tutaj mieszkał przez kilka tygodni tuż po powrocie do ogarniętego wojną kraju, bezpieczną przystań odnajdując u Penny. Rozejrzał się, dopiero po chwili orientując się, w której części doliny się znalazł – i gdzie powinien skręcić, jeśli chciałby dotrzeć do domu kuzynki. Obiecał sobie odwiedzić ją później – nie widzieli się od dłuższego czasu, praca w Oazie i podróżowanie po całym kraju w poszukiwaniu zleceń pochłaniało większość jego dni, nie mówiąc już o próbach wydarcia stolicy z rąk samozwańczej władzy; trochę też unikał powracania tutaj celowo – podejrzewał, że było jedynie kwestią czasu zanim i jego twarz zawiśnie na porozwieszanych wszędzie plakatach; nie chciał, by niepotrzebna uwaga skupiła się również na jego rodzinie.
Otrząsnąwszy się z chwilowej dezorientacji, która zawsze towarzyszyła mu przy przenoszeniu się z miejsca na miejsce, ruszył za Cedrikiem, po drodze podwijając rękawy prostej koszuli – ranek, choć wczesny, okazał się wyjątkowo parny, sprawiając, że Billy, który nigdy nie należał do rannych ptaszków, czuł się wyjątkowo sennie; miał nadzieję, że krótki spacer pomoże mu pozbyć się spod powiek resztek snu. Był wdzięczny za tę pracę – na powrót do drużyny się nie zanosiło, a on potrzebował pieniędzy, o które wraz z upływem kolejnych miesięcy było coraz ciężej; nawiązywanie kontaktu z obcymi czarodziejami niosło za sobą ryzyko, tym razem jednak się o to nie martwił, w pełni ufając w tej kwestii ocenie Cedrica.
Właściciel domu, do którego ich zaprowadził, rzeczywiście wydawał się zresztą poczciwym człowiekiem; Billy obudził się nieco na zapach świeżo zaparzonej kawy, później uważnie wysłuchując słów mężczyzny, wykładającego im pokrótce, czego właściwie oczekiwał. Zlecenie nie wydawało się trudne, polegając głównie na podzieleniu pomieszczenia ścianką działową na dwa mniejsze i późniejsze ich wykończenie. – Tak, to d-d-dobry pomysł – zgodził się z sugestią zerwania ze ścian tapety, gdy już zostali z aurorem sami. – Trzeba będzie też p-p-przesunąć meble na jedną stronę, żeby nie p-p-przeszkadzały. I wybić dziurę na drugie drzwi – dodał z namysłem, podchodząc do ściany oddzielającej pokój od korytarzyka po drugiej stronie. Odwrócił się przez ramię, żeby spojrzeniem odszukać Cedrica. – Można je t-t-też zrobić w ściance działowej, ale wtedy jeden z pokojów będzie p-p-przechodni, to się na dłuższą metę nie sprawdzi. – Skoro wnuki mężczyzny już teraz dopominały się o zapewnienie im prywatności, to z pewnością żadne z nich nie chciałoby, by jego przestrzeń stała się tą wspólną. – Zacznę od m-m-mebli, przykryjemy je później czymś, żeby się nie zakurzyły – zasugerował, wyciągając różdżkę i machnięciem unosząc w górę niską komodę; zrobił krok do tyłu, ostrożnie przesuwając ją w stronę środka pomieszczenia, tak, by zapewnić im dostęp do oklejającej ścianę tapety. – Dzięki, swoją d-d-drogą – odezwał się jeszcze, zerkając na Cedrica. – Że o mnie p-p-pomyślałeś – doprecyzował. Nigdy nie miał w zwyczaju brać drobnych aktów życzliwości za pewnik i chciał, by auror wiedział, że to doceniał.
Otrząsnąwszy się z chwilowej dezorientacji, która zawsze towarzyszyła mu przy przenoszeniu się z miejsca na miejsce, ruszył za Cedrikiem, po drodze podwijając rękawy prostej koszuli – ranek, choć wczesny, okazał się wyjątkowo parny, sprawiając, że Billy, który nigdy nie należał do rannych ptaszków, czuł się wyjątkowo sennie; miał nadzieję, że krótki spacer pomoże mu pozbyć się spod powiek resztek snu. Był wdzięczny za tę pracę – na powrót do drużyny się nie zanosiło, a on potrzebował pieniędzy, o które wraz z upływem kolejnych miesięcy było coraz ciężej; nawiązywanie kontaktu z obcymi czarodziejami niosło za sobą ryzyko, tym razem jednak się o to nie martwił, w pełni ufając w tej kwestii ocenie Cedrica.
Właściciel domu, do którego ich zaprowadził, rzeczywiście wydawał się zresztą poczciwym człowiekiem; Billy obudził się nieco na zapach świeżo zaparzonej kawy, później uważnie wysłuchując słów mężczyzny, wykładającego im pokrótce, czego właściwie oczekiwał. Zlecenie nie wydawało się trudne, polegając głównie na podzieleniu pomieszczenia ścianką działową na dwa mniejsze i późniejsze ich wykończenie. – Tak, to d-d-dobry pomysł – zgodził się z sugestią zerwania ze ścian tapety, gdy już zostali z aurorem sami. – Trzeba będzie też p-p-przesunąć meble na jedną stronę, żeby nie p-p-przeszkadzały. I wybić dziurę na drugie drzwi – dodał z namysłem, podchodząc do ściany oddzielającej pokój od korytarzyka po drugiej stronie. Odwrócił się przez ramię, żeby spojrzeniem odszukać Cedrica. – Można je t-t-też zrobić w ściance działowej, ale wtedy jeden z pokojów będzie p-p-przechodni, to się na dłuższą metę nie sprawdzi. – Skoro wnuki mężczyzny już teraz dopominały się o zapewnienie im prywatności, to z pewnością żadne z nich nie chciałoby, by jego przestrzeń stała się tą wspólną. – Zacznę od m-m-mebli, przykryjemy je później czymś, żeby się nie zakurzyły – zasugerował, wyciągając różdżkę i machnięciem unosząc w górę niską komodę; zrobił krok do tyłu, ostrożnie przesuwając ją w stronę środka pomieszczenia, tak, by zapewnić im dostęp do oklejającej ścianę tapety. – Dzięki, swoją d-d-drogą – odezwał się jeszcze, zerkając na Cedrica. – Że o mnie p-p-pomyślałeś – doprecyzował. Nigdy nie miał w zwyczaju brać drobnych aktów życzliwości za pewnik i chciał, by auror wiedział, że to doceniał.
I came and I was nothing
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
and time will give us nothing
so why did you choose to lean on
a man you knew was falling?
William Moore
Zawód : lotnik, łącznik, szkoleniowiec
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Żonaty
jeno odmień czas kaleki,
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
zakryj groby płaszczem rzeki,
zetrzyj z włosów pył bitewny,
tych lat gniewnych
czarny pył
OPCM : 30 +5
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 10 +3
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 30
SPRAWNOŚĆ : 25
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Plac główny
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka