Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka
Leśny staw
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Leśny staw
Skryty za ścianą starych drzew staw, mimo że położony jest na uboczu Doliny Godryka, niemal przez cały rok tętni życiem, gromadząc wokół siebie młodzież nie tylko magiczną, ale i mugolską, często bawiącą się ramię w ramię, i zupełnie nie zwracającą uwagi na uprzedzenia. Wygodne, kamieniste dno oraz przejrzysta woda, niezawodnie zachęcają do spontanicznych kąpieli – zażywających jej śmiałków można spotkać tutaj od wczesnej wiosny do późnej jesieni, w większości niezrażonych niskimi temperaturami ani obecnością królujących tuż przy brzegu pijawek. Z kolei zimą, gdy woda zamarza, tworząc na jeziorze grubą pokrywę, cały staw zamienia się w lodowisko, funkcjonujące z powodzeniem przez kilka najmroźniejszych miesięcy: zarówno dzięki naturalnym warunkom, jak i dyskretnej pomocy magii.
W pobliżu wodnego zbiornika znajduje się również użytkowane regularnie obozowisko, na którym – wśród powalonych pni i zapewniających ustronność drzew – organizowane są liczne zabawy i ogniska; po drugiej stronie zlokalizowano niewielką stadninę koni, dzięki czemu wśród drzew spotkać można nieśmiałe sylwetki kudłoni. Magiczni strażnicy, ze względu na wrodzoną nieśmiałość, niezwykle rzadko zbliżają się do ludzi, ale czasami zdarza im się podchodzić do spokojnie zachowujących się wybrańców – zwłaszcza tych, z którymi udało im się zaprzyjaźnić.
W pobliżu wodnego zbiornika znajduje się również użytkowane regularnie obozowisko, na którym – wśród powalonych pni i zapewniających ustronność drzew – organizowane są liczne zabawy i ogniska; po drugiej stronie zlokalizowano niewielką stadninę koni, dzięki czemu wśród drzew spotkać można nieśmiałe sylwetki kudłoni. Magiczni strażnicy, ze względu na wrodzoną nieśmiałość, niezwykle rzadko zbliżają się do ludzi, ale czasami zdarza im się podchodzić do spokojnie zachowujących się wybrańców – zwłaszcza tych, z którymi udało im się zaprzyjaźnić.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 26.12.19 21:49, w całości zmieniany 4 razy
Nagłe potwierdzenie wszystkich najmroczniejszych obaw nie było czymś, czego w normalny dzień spodziewałby się Castor. Wręcz przeciwnie, gdy Thomas odezwał się tak krótko i wymownie, bez swego naturalnego uśmiechu, który według Sprouta miał już na stałe przytwierdzony do twarzy, myśli blondyna pobiegły we wszystkich możliwych, panicznych kierunkach. Obecność Anne i dziewczynki (jeszcze bezimiennej) skutecznie wykluczała jednak jakiekolwiek dopytywanie — choć najchętniej dowiedziałby się wszystkiego od razu, w chwilach takich jak te potrzeba było cierpliwości. Dużo cierpliwości.
I trochę udawania.
Dlatego też gdy Thomas zachwalał tak jego umiejętności, sam próbował uśmiechać się, jak najszerzej tylko potrafił, czytając z gestów przyjaciela to, że musieli w pewien sposób podtrzymać nastrój, skryć za zasłoną milczenia to, co nie mogło trafić do jaźni dziewczynki, jeszcze nie teraz. Choć pytanie dziewczynki z pewnością ścisnęło go za serce, starał się najmocniej, jak umiał, by utrzymać na twarzy wciąż szeroki uśmiech i wyciągnąć w kierunku małej dłoń. Nie dziwił się, że chowała się za Anne, na którą też podniósł wreszcie wzrok i z której oczu wyczytał tylko potwierdzenie tego, że cokolwiek się stało — nie było to nic dobrego.
— Do taty pójdę za chwilę, ale teraz bardzo proszę, byś powiedziała mi, jeżeli coś cię boli, Lizzie — starał się mówić powoli i wkładać w swe słowa jak najwięcej ciepła. Specjalnie nie przyglądał się dziewczynce zbyt badawczo, aby dać jej przestrzeń na zrozumienie swego stanu zdrowia i ubranie go we własne słowa. Długo nie musieli czekać, ponieważ mała wychyliła się odrobinkę zza spódnicy Beddow, duże oczy wlepiając po kolei w — Anne, Thomasa i Castora, na którym jej uwaga zatrzymała się na zdecydowanie dłużej.
— Spaliśmy... Długo, nie wiem dokładnie ile — nie spodziewał się po dziecku żadnej konkretnej odpowiedzi, dlatego też kiwał głową ze zrozumieniem, próbując ułożyć jakiś obraz z naprawdę mikroskopijnych skrawków informacji. Co tu właściwie miało miejsce? Co z ojcem dziewczynki? Pytania nawarstwiały się tylko, bez możliwości udzielenia na nie jakiejkolwiek logicznej odpowiedzi, co doprowadzało go do pierwszych brzegów frustracji. — Ale teraz bardzo mi zimno... — dodała po chwili, przesuwając rączkami po swoich ramionach, chcąc się ogrzać.
— Zaraz i na to coś poradzimy, Alti calor — młody alchemik przytknął różdżkę do klatki piersiowej dziewczynki, a wiązka zaklęcia (nie tak silna, jakiej się spodziewał, lecz póki co wystarczająca) objęła swym zasięgiem całe ciało dziewczynki, która uśmiechnęła się lekko, wciąż jeszcze nieufnie, ale chyba uspokojona tym, że działania tej trójki naprawdę coś dawały. — Jest jeszcze coś? Coś boli, szczypie, piecze? — dopytał, nie podnosząc się jeszcze z kucek, gotowy, by obejrzeć takowe miejsce i chociaż trochę ulżyć dziewczynce w cierpieniu. Nie musiał zresztą długo czekać. Uśmiech momentalnie zniknął z jej twarzy, gdy ścisnęła mocniej za rękę Anne, po czym wysuniętym palcem wskazującym wolnej dłoni wskazała na swoje buty.
— Noga mnie szczypie — oznajmiła, zagryzając niepewnie dolną wargę.
— Anne, mogłabyś posadzić ją na kolanie? — Castor zwrócił się do dziewczyny; nie chciał sadzać dziecka na ziemi, a widać było, że obecność blondynki działa na nią dość kojąco, warto było dbać o nawet tak niewielki poziom komfortu. Gdy tak się stało, Castor ostrożnie ściągnął buta dziewczynki, dostrzegając, że jej stopa posiniała od wyziębienia. Nic dziwnego, nóżka wsadzona w but nie była ochroniona niczym, nawet skarpetą. — Zgubiłaś skarpetki? — spytał przejęty, trzeba było szybko ogrzać tę stopę, nim odmrożenie będzie jeszcze silniejsze.
Lizzie pokiwała kilkukrotnie głową.
— Tylko jedną, drugą mam — uśmiechnęła się raz jeszcze, tym razem podnosząc drugą nogę do góry, tylko centymetry od twarzy Castora, który zaśmiał się z zaskoczenia, ale też dlatego, że widać było, że dziewczynce wraca dobry humor. Trafiła na odpowiednich ludzi, co do tego nie było wątpliwości.
— To dobrze, to dobrze. Teraz szybko zajmiemy się tą nogą, bo nie powinna być fioletowa. Powinno to wystarczyć na krótką podróż. Ja i Thomas zostaniemy tutaj sprawdzić, co z tatą, a Anne zabierze cię w jedno cudowne miejsce, do pani Giddery. Ma sklep z ziołami, całkiem niedaleko od mojego i wnuczkę w twoim wieku, Lizzie — choć mówił do dziewczynki, miał nadzieję, że i jego dorośli towarzysze słuchali planu i nie będą mieli mu za złe takiego obrotu sprawy. Nie mógł przecież wytłumaczyć im wszystkiego w szczegółach, przynajmniej nie teraz, gdy sam niewiele wiedział. Był jednak pewien, że pani Giddery nie odmówi schronienia dziewczynce oraz tego, że lepiej będzie, gdy to Thomas będzie mu towarzyszył w oględzinach stanu, w jakim znajdował się ojciec Lizzie.
Tym razem przysunął różdżkę do odmrożonej kończyny dziewczynki.
— Figidu Maxima.
I trochę udawania.
Dlatego też gdy Thomas zachwalał tak jego umiejętności, sam próbował uśmiechać się, jak najszerzej tylko potrafił, czytając z gestów przyjaciela to, że musieli w pewien sposób podtrzymać nastrój, skryć za zasłoną milczenia to, co nie mogło trafić do jaźni dziewczynki, jeszcze nie teraz. Choć pytanie dziewczynki z pewnością ścisnęło go za serce, starał się najmocniej, jak umiał, by utrzymać na twarzy wciąż szeroki uśmiech i wyciągnąć w kierunku małej dłoń. Nie dziwił się, że chowała się za Anne, na którą też podniósł wreszcie wzrok i z której oczu wyczytał tylko potwierdzenie tego, że cokolwiek się stało — nie było to nic dobrego.
— Do taty pójdę za chwilę, ale teraz bardzo proszę, byś powiedziała mi, jeżeli coś cię boli, Lizzie — starał się mówić powoli i wkładać w swe słowa jak najwięcej ciepła. Specjalnie nie przyglądał się dziewczynce zbyt badawczo, aby dać jej przestrzeń na zrozumienie swego stanu zdrowia i ubranie go we własne słowa. Długo nie musieli czekać, ponieważ mała wychyliła się odrobinkę zza spódnicy Beddow, duże oczy wlepiając po kolei w — Anne, Thomasa i Castora, na którym jej uwaga zatrzymała się na zdecydowanie dłużej.
— Spaliśmy... Długo, nie wiem dokładnie ile — nie spodziewał się po dziecku żadnej konkretnej odpowiedzi, dlatego też kiwał głową ze zrozumieniem, próbując ułożyć jakiś obraz z naprawdę mikroskopijnych skrawków informacji. Co tu właściwie miało miejsce? Co z ojcem dziewczynki? Pytania nawarstwiały się tylko, bez możliwości udzielenia na nie jakiejkolwiek logicznej odpowiedzi, co doprowadzało go do pierwszych brzegów frustracji. — Ale teraz bardzo mi zimno... — dodała po chwili, przesuwając rączkami po swoich ramionach, chcąc się ogrzać.
— Zaraz i na to coś poradzimy, Alti calor — młody alchemik przytknął różdżkę do klatki piersiowej dziewczynki, a wiązka zaklęcia (nie tak silna, jakiej się spodziewał, lecz póki co wystarczająca) objęła swym zasięgiem całe ciało dziewczynki, która uśmiechnęła się lekko, wciąż jeszcze nieufnie, ale chyba uspokojona tym, że działania tej trójki naprawdę coś dawały. — Jest jeszcze coś? Coś boli, szczypie, piecze? — dopytał, nie podnosząc się jeszcze z kucek, gotowy, by obejrzeć takowe miejsce i chociaż trochę ulżyć dziewczynce w cierpieniu. Nie musiał zresztą długo czekać. Uśmiech momentalnie zniknął z jej twarzy, gdy ścisnęła mocniej za rękę Anne, po czym wysuniętym palcem wskazującym wolnej dłoni wskazała na swoje buty.
— Noga mnie szczypie — oznajmiła, zagryzając niepewnie dolną wargę.
— Anne, mogłabyś posadzić ją na kolanie? — Castor zwrócił się do dziewczyny; nie chciał sadzać dziecka na ziemi, a widać było, że obecność blondynki działa na nią dość kojąco, warto było dbać o nawet tak niewielki poziom komfortu. Gdy tak się stało, Castor ostrożnie ściągnął buta dziewczynki, dostrzegając, że jej stopa posiniała od wyziębienia. Nic dziwnego, nóżka wsadzona w but nie była ochroniona niczym, nawet skarpetą. — Zgubiłaś skarpetki? — spytał przejęty, trzeba było szybko ogrzać tę stopę, nim odmrożenie będzie jeszcze silniejsze.
Lizzie pokiwała kilkukrotnie głową.
— Tylko jedną, drugą mam — uśmiechnęła się raz jeszcze, tym razem podnosząc drugą nogę do góry, tylko centymetry od twarzy Castora, który zaśmiał się z zaskoczenia, ale też dlatego, że widać było, że dziewczynce wraca dobry humor. Trafiła na odpowiednich ludzi, co do tego nie było wątpliwości.
— To dobrze, to dobrze. Teraz szybko zajmiemy się tą nogą, bo nie powinna być fioletowa. Powinno to wystarczyć na krótką podróż. Ja i Thomas zostaniemy tutaj sprawdzić, co z tatą, a Anne zabierze cię w jedno cudowne miejsce, do pani Giddery. Ma sklep z ziołami, całkiem niedaleko od mojego i wnuczkę w twoim wieku, Lizzie — choć mówił do dziewczynki, miał nadzieję, że i jego dorośli towarzysze słuchali planu i nie będą mieli mu za złe takiego obrotu sprawy. Nie mógł przecież wytłumaczyć im wszystkiego w szczegółach, przynajmniej nie teraz, gdy sam niewiele wiedział. Był jednak pewien, że pani Giddery nie odmówi schronienia dziewczynce oraz tego, że lepiej będzie, gdy to Thomas będzie mu towarzyszył w oględzinach stanu, w jakim znajdował się ojciec Lizzie.
Tym razem przysunął różdżkę do odmrożonej kończyny dziewczynki.
— Figidu Maxima.
Zniecierpliwieni teraźniejszością, wrogowie przeszłości, pozbawieni przyszłości, przypominaliśmy tych, którym sprawiedliwość lub nienawiść ludzka każe żyć za kratami. |
Oliver Summers
Zawód : Twórca talizmanów, właściciel sklepu "Bursztynowy Świerzop"
Wiek : 24
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Kawaler
❝ Weariness is a kind of madness.
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
And there are times when
the only feeling I have
is one of mad revolt. ❞
OPCM : 11
UROKI : 0
ALCHEMIA : 31+10
UZDRAWIANIE : 11+1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 6
SPRAWNOŚĆ : 4
Genetyka : Wilkołak
Zakon Feniksa
Ciężko było przekonać małą dziewczynkę do porzucenia swoich obaw i oddania się piosence; początkowo Anne starała się machać rękoma, nucić jakąś melodię, próbowała nawet gwizdać, wszystko byleby tylko odwrócić uwagę Lizzie od tego, co tak naprawdę się działo.
W końcu mała zguba zaczęła mamrotać jakieś słowa pod nosem, nie do końca zrozumiałe i jakby nieangielskie, ale w ślad za tym, co mówiła, Beddow starała się dopasować melodię, nucąc dość chaotycznie utwór, który wspólnie skomponowały.
Kiedy weszli do środka, zerkała kontrolnie na Thomasa – nie mogli zostawić ciała tego mężczyzny. Nie tam, nie przy głównej drodze, nie tak; na pastwę losu, bez pomocy, bez sprawdzenia, bez pytań. Nie miała pojęcia kim był – on i dziewczynka – i wcale nie zapowiadało się, by Lizzie prędko wyjawiła im tajemnice swojej tożsamości. Nie chciała naciskać, nie teraz, kiedy w końcu odważyła się wyłonić zza jej pleców i podejść do Castora.
Ciężko było stwierdzić, co jej dolegało, choć na pewno nie była to pełnia zdrowia. Mówiła o zimnie, zaraz potem wspomniała o nodze; w momencie, kiedy mocniej ścisnęła jej rękę, Anne była już pewna.
– No chodź, to pewnie nic takiego – rzuciła, ciepło i miękko, schylając się do dziewczynki z uśmiechem, nim nie wyprostowała się znowu i przysiadła na starej kozetce gdzieś z boku, ostrożnie unosząc Lizzie i sadzając ją sobie na kolanie. Objęła ją lekko, nie chcąc jej spłoszyć ani wystraszyć, choć małe ciałko jakby wtuliło się w jej ramiona, kiedy na twarzy wykwitł grymas. Dziecięca stopa zdecydowanie miała nieodpowiedni kolor; Annie nie była pewna, jak długo mogła tak wytrzymać, czy mogli z tym coś zrobić – czy Castor mógł coś zrobić. Ale skoro Lizzie nadal czuła, chyba nie było za późno?
– Och, pani Giddery. Spodoba ci się. Może kupimy trochę herbaty? I potem sobie zaparzymy? – zagadnęła, odsuwając z dziecięcej buzi kosmyk włosów; dziewczynka przeniosła na nią spojrzenie, dość zaciekawiona – Taka ciepła? Ja...ja poproszę! - zawołała, zaaferowana prostą możliwością, co jedynie utwierdziło Annie w tym, że naprawdę nie miała od dawna normalnego jedzenia w ustach.
Nie tak powinno to wszystko wyglądać.
– No pewnie. Castor upewni się, że wszystko dobrze z Twoją nogą, a potem pójdziemy, co? Pożyczę ci szalik – pogoda tego nie wymagała, ale skóra dziewczynki nadal była dziwacznie zimna. Dłoń Beddow powędrowała do jej torby, skąd wyjęła gryfoński szalik, podając go Lizzie, zaaferowanej i przytulającej do piersi kawałek wełnianego splotu.
Anne zaczekała, aż różdżka Castora w jego dłoniach spełni swoje zadanie, a kiedy noga dziewczynki zaczęła jakby przyjmować naturalniejszy kolor, ostrożnie postawiła ją na ziemi – Szybko, co? – rzuciła jeszcze, pomagając małej zawiązać szalik – Wrócimy niedługo – tym razem zwróciła się do Castora i Thomasa; nie wiedziała, czy wrócą czy wróci sama. Lizzie nie mogła tu zostać, nie miał tak naprawdę kto się nią zająć.
Posłała chłopcom krótkie, choć dość treściwe i zatroskane spojrzenie, nim razem z małą zgubą skierowała się do wyjścia.
zt
W końcu mała zguba zaczęła mamrotać jakieś słowa pod nosem, nie do końca zrozumiałe i jakby nieangielskie, ale w ślad za tym, co mówiła, Beddow starała się dopasować melodię, nucąc dość chaotycznie utwór, który wspólnie skomponowały.
Kiedy weszli do środka, zerkała kontrolnie na Thomasa – nie mogli zostawić ciała tego mężczyzny. Nie tam, nie przy głównej drodze, nie tak; na pastwę losu, bez pomocy, bez sprawdzenia, bez pytań. Nie miała pojęcia kim był – on i dziewczynka – i wcale nie zapowiadało się, by Lizzie prędko wyjawiła im tajemnice swojej tożsamości. Nie chciała naciskać, nie teraz, kiedy w końcu odważyła się wyłonić zza jej pleców i podejść do Castora.
Ciężko było stwierdzić, co jej dolegało, choć na pewno nie była to pełnia zdrowia. Mówiła o zimnie, zaraz potem wspomniała o nodze; w momencie, kiedy mocniej ścisnęła jej rękę, Anne była już pewna.
– No chodź, to pewnie nic takiego – rzuciła, ciepło i miękko, schylając się do dziewczynki z uśmiechem, nim nie wyprostowała się znowu i przysiadła na starej kozetce gdzieś z boku, ostrożnie unosząc Lizzie i sadzając ją sobie na kolanie. Objęła ją lekko, nie chcąc jej spłoszyć ani wystraszyć, choć małe ciałko jakby wtuliło się w jej ramiona, kiedy na twarzy wykwitł grymas. Dziecięca stopa zdecydowanie miała nieodpowiedni kolor; Annie nie była pewna, jak długo mogła tak wytrzymać, czy mogli z tym coś zrobić – czy Castor mógł coś zrobić. Ale skoro Lizzie nadal czuła, chyba nie było za późno?
– Och, pani Giddery. Spodoba ci się. Może kupimy trochę herbaty? I potem sobie zaparzymy? – zagadnęła, odsuwając z dziecięcej buzi kosmyk włosów; dziewczynka przeniosła na nią spojrzenie, dość zaciekawiona – Taka ciepła? Ja...ja poproszę! - zawołała, zaaferowana prostą możliwością, co jedynie utwierdziło Annie w tym, że naprawdę nie miała od dawna normalnego jedzenia w ustach.
Nie tak powinno to wszystko wyglądać.
– No pewnie. Castor upewni się, że wszystko dobrze z Twoją nogą, a potem pójdziemy, co? Pożyczę ci szalik – pogoda tego nie wymagała, ale skóra dziewczynki nadal była dziwacznie zimna. Dłoń Beddow powędrowała do jej torby, skąd wyjęła gryfoński szalik, podając go Lizzie, zaaferowanej i przytulającej do piersi kawałek wełnianego splotu.
Anne zaczekała, aż różdżka Castora w jego dłoniach spełni swoje zadanie, a kiedy noga dziewczynki zaczęła jakby przyjmować naturalniejszy kolor, ostrożnie postawiła ją na ziemi – Szybko, co? – rzuciła jeszcze, pomagając małej zawiązać szalik – Wrócimy niedługo – tym razem zwróciła się do Castora i Thomasa; nie wiedziała, czy wrócą czy wróci sama. Lizzie nie mogła tu zostać, nie miał tak naprawdę kto się nią zająć.
Posłała chłopcom krótkie, choć dość treściwe i zatroskane spojrzenie, nim razem z małą zgubą skierowała się do wyjścia.
zt
Anne Beddow
Zawód : powsinoga
Wiek : 18 lat
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
choć nie chcę budzić się, nie umiem spać
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
świat dziwny jest jak sen
a sen jak świat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Cały świat na zewnątrz w dalszym ciągu wydawał się surowy i nieprzyjazny, niebezpieczny i przepełniony złymi omenami, choć zwykle lato było ulubioną porą roku czarownicy – ostatnie wydarzenia skutecznie jednak sparzyły jej zapał do cieszenia się drobnymi rzeczami, co było dlań dobrze znanym uczuciem. Ostatnim razem, gdy czuła się podobnie po śmierci babki, jedynej osoby, która w nią wierzyła, tolerowała i uczyła, nie podniosła się zbyt szybko a wręcz przeciwnie, na własne życzenie wprowadziła w stan dziwnej autodestrukcji. Od tamtej pory często dochodziła do wniosku, że po prostu nie była stworzona do silnych emocji, wrażeń, najlepiej odnajdując się w spokoju i zwykłej, wypracowanej rutynie. Z drugiej strony zaś była wieszczką, wielokrotnie powtarzającą, że los bywa tak nieprzewidywalny, że tworzenie planów i zakładanie czegoś z góry nie miało sensu. I tak jak zawsze powtarzała klientom, że powinni przyjąć to, co zsyła na nich świat, pogodzić się, tak sama miała z tym teraz ogromny problem, zżerana mieszanką bólu, żalu i wyrzutów sumienia.
Aż wreszcie nastał przełom. Natura na dobre pobudziła się do życia, podobnie zresztą jak ona dzisiejszego ranka. O ile w przeciągu ostatnich kilku dni wegetowała w łóżku, wgapiając się w sufit i zastanawiając się, w którym miejscu popełniła błąd, o tyle resztki przebijającego się rozsądku podpowiadały, że dłużej tak nie może. Podpowiadały także, że powinna złożyć niezapowiedzianą wizytę Lovegoodowi i rozmówić się z nim za błędną wizję, chociaż wiedziała, że te właściwie nigdy się nie myliły i nie zapowiadały, kiedy się ziszczą. A jednak to, co przed paroma tygodniami powiedział Elric, poniekąd spełniło się na przeklętym bagnie; była chata, ogień, ciemność, z kolei ona nie leciała na miotle, lecz unosiła się przy pomocy monstrualnego potwora, z którego objęć uwolniła się, ale niemal dosłownie roztrzaskując o ziemię przy upadku z wysokości. Ilość podobieństw powodowała, że wprost musiała potwierdzić, czy zaprzeczyć, na ile prawdopodobnym jest, że to, przed czym miał ją ochronić, spełniło się i w gruncie rzeczy obyło bez jego pomocy. Doprowadzenie się do ładu zajęło jej trochę czasu. Ze względu na utrudnione poruszanie się i rozchodzący się po całym ciele – nawet przy najmniejszym ruchu – ból, wielokrotnie podważała słuszność decyzji, ale kiedy tylko wyszła za płot własnego ogrodu, pokonała już niemal pół drogi i przystanęła nad leśnym stawem, na moment zapomniała; pozwoliła ciepłym promieniom słońca otulić bladą, zmęczoną twarz, ciało, skryte pod luźną sukienką i zszargane nerwy, otwierając oczy dopiero na dźwięk znanego głosu.
– Niezbadane są ścieżki świata – przywitała się, cofając do cienia. – Muszę z tobą porozmawiać; z całym szacunkiem, ale wsadź sobie swoją wizję w buty. Prawie zginęłam przed paroma dniami – chociaż była pewna, że głupi nie był i te wnioski sam wyciągnął sugerując się samym jej wyglądem. Niewyspana, zmęczona, pozbawiona subtelnego uśmiechu, nie przypominała tej kobiety, z którą się widział jakiś czas temu; a jeśli się przyjrzał dokładnie, bez problemu mógł dostrzec jak zza dekoltu ukazuje się niewielki fragment paskudnej blizny.
k3 na ponuraka
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Millicenta Goshawk dnia 08.02.23 14:56, w całości zmieniany 1 raz
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
The member 'Millicenta Goshawk' has done the following action : Rzut kością
'k3' : 1
'k3' : 1
And I run from wolves,
Tearing into me
Without teeth
Tearing into me
Without teeth
Nie był specjalistą od wizji - ironicznie, bo każdy rozsądny czarodziej powiedziałby pewnie, że urodził się z darem. Co z tego jednak, jeśli nikt nigdy nie nauczył go z niego korzystać? Ze strachu i poczucia winy unikał wróżbiarstwa jak ognia, nie miał żadnego pola do porównania dla swoich snów, które były równie kapryśne co letnia pogoda - czasem wyraźne i bezlitosne w swojej dosłowności, a czasem zupełnie na odwrót; frustrujące i mętne.
Chcąc pomagać, reagować, liczył się z tym, że będzie popełniał błędy. Najbardziej w ostatnim czasie ciążyło mu to, że nie zdołał zapobiec cierpieniom Lucindy, na które jego wewnętrzne oko pozostało ślepe. A z tego co w istocie zobaczył - Thalię, Milicentę, a także coś jeszcze, coś świeżego, co nadal napełniało go trawiącym niepokojem - nie wynikło nic dobrego.
Wychodząc dziś z domu w jeden z niewielu wolnych dni tygodnia, miał zamiar udać się do miejskiego sklepiku należącego do niejakiego Sprouta. Była to wizyta z polecenia, lecz niezwykle dla niego ważna w celu przedyskutowania planu, którego jeszcze nawet dobrze sobie nie ułożył. Chciał poznać wszystkie opcje i choć parę razy wypowiedzieć je na głos, aby oswoić się z myślą o przyszłości. Ich przyszłości, której tak bardzo pragnął, a w którą wciąż w pełni nie uwierzył, jakby zazdrosny los miał znów zepsuć wszystko w ostatniej chwili.
A może nawet - jakby wcale na to nie zasługiwał.
Zamyślił się i zwlekał umyślnie, wybierając okrężną drogę przez leśną ścieżkę zakręcającą nad stawem. Nie pokierowało go w tym kierunku nic szczególnego, ale jak sam się już niejednokrotnie przekonał, "nic szczególnego" w jego przypadku potrafiło mieć ogromne znaczenie.
Zobaczył ją szybciej niż ona jego.
- Milicento... - wyrwało mu się instynktownie, tak bardzo był zaskoczony jej obecnością i tym jak źle wyglądała, rozczochrana, wymięta, chuda. Tylko czy powinien? Merlin jeden wiedział, że przecież los go ostrzegał, a on znowu nie zrobił wystarczająco wiele, oferując jej ostrożną i w gruncie rzeczy egoistyczną pomoc. - No tak - powiedział szeptem i z wyraźnym skrępowaniem, gdy zarzuciła mu okropności, jakie dosięgnęły ją po jego wizji. Rozumiał to, prawie. Skrzyżował ramiona na piersi i zakołysał się lekko na piętach, nie wiedząc co może jeszcze powiedzieć, jak ją pocieszyć. Zmarszczone brwi i przestraszone spojrzenie raczej jej nie pomogą. Nie był w tym najlepszy, nie wobec obcych. Umiał pocieszyć Celę, nawet Lucy. Ale jak wesprzeć Milicentę Goshawk? - Ale żyjesz... na całe szczęście - dodał więc niezdarnie. Jego wizje czasami zwiastowały śmierć, ale tym razem było inaczej.
Miał taką nadzieję.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Goshawk miała niejasne przeczucie, że poza nią i czarodziejem, był w okolicy ktoś jeszcze, dlatego ponownie rozejrzała się i wtem dopiero jej wzrok natrafił na... ponuraka. Oniemiała, zapominając zupełnie, że tuż obok stał Elric i jedyne na co było ją stać w tej sekundzie było wgapianie się przed siebie w punkt pomiędzy drzewami, widoczny najprawdopodobniej tylko dla niej. Z doświadczenia zawodowego wiedziała, że reakcje na widok ponuraka były zróżnicowane, zazwyczaj pełne niepokoju i strachu, i czasem zastanawiała się jaka byłaby jej reakcja, gdyby widmowy pies stanął na jej drodze. Uznawała, że raczej nie spanikowałaby, bo chociaż ponurak wzbudzał w ludziach uczucie niepewności i grozy przez to, że był kojarzony z niebezpieczeństwem i śmiercią, ona miała na temat pochodzenia złych omenów swoją własną teorię. Tymczasem oczy, głęboko osadzone w oczodołach, świeciły złowieszczym światłem, jakby właśnie przenikały jej najskrytsze myśli i najgłębsze lęki a masywna sylwetka pokryta czarnym futrem sprawiły, że nie zorientowała się, w którym momencie wpadła w hiperwentylację.
Chciałaby mieć ograniczoną wiarę; wierzyć, że ponuraki były mitem i legendą, którą straszyło się niegrzeczne dzieci. Albo co najmniej spotkać kogoś, kto znalazł się w podobnej sytuacji co ona, bo poza teorią, nie miała absolutnie żadnego pojęcia w jaki sposób ponuraka mogła się pozbyć bez sprowadzania na siebie nieszczęścia. Była bliska omdlenia. Czuła, jak powoli kręci jej się w głowie od tak gwałtownego i szybkiego oddychania, ciało zaczynało powoli przypominać watę, do momentu, gdy chyba Lovegood potrząsnął ją za ramiona. Mimowolnie przeniosła na niego wzrok i chociaż starała się uspokoić oddech, jej myśli zapętliły się na jednym: tamtej nocy na bagnie widocznie oszukała swoje przeznaczenie lub był jej prywatnym symbolem konsekwencji złych czynów, których się dopuściła. W najgorszym scenariuszu dopiero zapowiadał przepowiednię Elrica. Na tym etapie nie była już niczego pewna.
– Coś za mną chodzi – zduszony szept opuścił jej usta – ponurak, chodzi za mną ponurak, stoi właśnie kilka metrów za tobą – na szczęście, ponuraki nie atakowały, stały w zasięgu wzroku jak kat nad duszą pokutującą i czekały na swoją kolej. – Wizje nie są określone w czasie, ale jesteś pewien, że widziałeś mnie na miotle, nad płonącym domem? – spytała wprost. Na bagnie pokrywało się prawie wszystko, z wyjątkiem lokalizacji i latania na miotle (bo latała przecież za sprawą potwora). – Jak czyste są twoje wizje? Myślisz, że mogłeś się pomylić? – strach, przerażenie i gęsia skórka lekko ustąpiły, wciąż jednak była w stanie pełnej gotowości.
Chciałaby mieć ograniczoną wiarę; wierzyć, że ponuraki były mitem i legendą, którą straszyło się niegrzeczne dzieci. Albo co najmniej spotkać kogoś, kto znalazł się w podobnej sytuacji co ona, bo poza teorią, nie miała absolutnie żadnego pojęcia w jaki sposób ponuraka mogła się pozbyć bez sprowadzania na siebie nieszczęścia. Była bliska omdlenia. Czuła, jak powoli kręci jej się w głowie od tak gwałtownego i szybkiego oddychania, ciało zaczynało powoli przypominać watę, do momentu, gdy chyba Lovegood potrząsnął ją za ramiona. Mimowolnie przeniosła na niego wzrok i chociaż starała się uspokoić oddech, jej myśli zapętliły się na jednym: tamtej nocy na bagnie widocznie oszukała swoje przeznaczenie lub był jej prywatnym symbolem konsekwencji złych czynów, których się dopuściła. W najgorszym scenariuszu dopiero zapowiadał przepowiednię Elrica. Na tym etapie nie była już niczego pewna.
– Coś za mną chodzi – zduszony szept opuścił jej usta – ponurak, chodzi za mną ponurak, stoi właśnie kilka metrów za tobą – na szczęście, ponuraki nie atakowały, stały w zasięgu wzroku jak kat nad duszą pokutującą i czekały na swoją kolej. – Wizje nie są określone w czasie, ale jesteś pewien, że widziałeś mnie na miotle, nad płonącym domem? – spytała wprost. Na bagnie pokrywało się prawie wszystko, z wyjątkiem lokalizacji i latania na miotle (bo latała przecież za sprawą potwora). – Jak czyste są twoje wizje? Myślisz, że mogłeś się pomylić? – strach, przerażenie i gęsia skórka lekko ustąpiły, wciąż jednak była w stanie pełnej gotowości.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdyby miał w sobie mniej współczucia, uznałby po prostu, że Milicenta powiarowała. Cholera, ta myśl i tak przemknęła mu przez głowę, chwilowa i szybko wyparta przez zmartwienie, ale jednak pozostawiająca trwały ślad. Podejrzewał, że z parania się wróżbami i całą resztą tego paskudnego rodzaju magii nie wynika nic dobrego, choć dotąd raczej powątpiewał w umiejętności ludzi, którzy nie urodzili się z takim przekleństwem jak on. Koniec końców była to jednak magia, a magia pozostawiała znamiona, kształtowała czarodzieja i czasem czyniła z niego zupełnie innego człowieka. Czy to mogło spotkać Milicentę? Rozkojarzoną, przerażoną, jakby widziała wszędzie duchy, których nie widział nikt inny (co byłoby absurdalne, duchy nie umiały się tak wybiórczo chować).
- Wszystko w porządku? - zapytał cicho i zaraz skarcił się w myślach; dopiero co powiedziała mu, że niemal umarła, z pewnością nic nie było w porządku, ale nie wiedział o co innego zapytać ani jak jej pomóc. Gdyby chciała mu się zwierzyć, to chyba by to już zrobiła, prawda?
Powiódł wzrokiem po lesie, próbując śledzić kierunek jej rozbieganego spojrzenia, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego poza może śladami ruchu w zaroślach, wskazujących raczej na jakiegoś szopa lub wiewiórkę, bo przecież nie stworzenie naprawdę niebezpieczne. W lasach tak blisko Doliny nie wylęgały się bestie, czarodzieje dawno by się ich pozbyli.
- Hmm? - nie do końca usłyszał pierwsze jej słowa, ale zaraz wszystko się wyjaśniło. Zmarszczył brwi i zbliżył się do niej dwa kroki, wyciągając dłonie do góry, żeby zobaczyła, że nie ma złego zamiaru. Wiele to mówiło o tym jaki obraz sobą przedstawia; zaszczutej i przestraszonej zwierzyny, którą łatwo byłoby spłoszyć. - Spokojnie, Milicento, to może być tylko iluzja - powiedział najbardziej wyważonym tonem, na jaki zdołał się zdobyć, choć po prawdzie i jemu przeszedł dreszcz po kręgosłupie. Obejrzał się jeszcze raz. Nie potrzebował doświadczenia we wróżbiarstwie, żeby wiedzieć, że ponuraki zwiastują śmierć; z tego zdawał sobie sprawę każdy czarodziej. Po raz kolejny niczego jednak nie zobaczył. Był dzień, świeciło słońce. A ponuraki objawiały się tylko tym, którzy wkrótce mieli umrzeć. - Co masz na myśli? Zdarzyło ci się coś podobnego? O tym mówiłaś, gdy powiedziałaś, że prawie zginęłaś? - Był ciekawy, ale też nie do końca przekonany, czy w ogóle chce to wiedzieć. - Różnie bywa. Czasem widzę szczegóły, zbyt wiele, by móc się pomylić. Czasem są tylko metaforyczne. Najgorsze jest to, że nie da się ich rozróżnić. A przynajmniej ja nie potrafię - Gorzko było się do tego przyznać. A jeszcze gorzej mieć świadomość wiszącego nad nią nieszczęścia. - Milicento... Mili... mogę tak mówić? Co ci się stało? - spytał wreszcie, czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku, ale nadal wyciągał rękę, gdyby chciała ją złapać.
- Wszystko w porządku? - zapytał cicho i zaraz skarcił się w myślach; dopiero co powiedziała mu, że niemal umarła, z pewnością nic nie było w porządku, ale nie wiedział o co innego zapytać ani jak jej pomóc. Gdyby chciała mu się zwierzyć, to chyba by to już zrobiła, prawda?
Powiódł wzrokiem po lesie, próbując śledzić kierunek jej rozbieganego spojrzenia, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego poza może śladami ruchu w zaroślach, wskazujących raczej na jakiegoś szopa lub wiewiórkę, bo przecież nie stworzenie naprawdę niebezpieczne. W lasach tak blisko Doliny nie wylęgały się bestie, czarodzieje dawno by się ich pozbyli.
- Hmm? - nie do końca usłyszał pierwsze jej słowa, ale zaraz wszystko się wyjaśniło. Zmarszczył brwi i zbliżył się do niej dwa kroki, wyciągając dłonie do góry, żeby zobaczyła, że nie ma złego zamiaru. Wiele to mówiło o tym jaki obraz sobą przedstawia; zaszczutej i przestraszonej zwierzyny, którą łatwo byłoby spłoszyć. - Spokojnie, Milicento, to może być tylko iluzja - powiedział najbardziej wyważonym tonem, na jaki zdołał się zdobyć, choć po prawdzie i jemu przeszedł dreszcz po kręgosłupie. Obejrzał się jeszcze raz. Nie potrzebował doświadczenia we wróżbiarstwie, żeby wiedzieć, że ponuraki zwiastują śmierć; z tego zdawał sobie sprawę każdy czarodziej. Po raz kolejny niczego jednak nie zobaczył. Był dzień, świeciło słońce. A ponuraki objawiały się tylko tym, którzy wkrótce mieli umrzeć. - Co masz na myśli? Zdarzyło ci się coś podobnego? O tym mówiłaś, gdy powiedziałaś, że prawie zginęłaś? - Był ciekawy, ale też nie do końca przekonany, czy w ogóle chce to wiedzieć. - Różnie bywa. Czasem widzę szczegóły, zbyt wiele, by móc się pomylić. Czasem są tylko metaforyczne. Najgorsze jest to, że nie da się ich rozróżnić. A przynajmniej ja nie potrafię - Gorzko było się do tego przyznać. A jeszcze gorzej mieć świadomość wiszącego nad nią nieszczęścia. - Milicento... Mili... mogę tak mówić? Co ci się stało? - spytał wreszcie, czuł nieprzyjemny ucisk w żołądku, ale nadal wyciągał rękę, gdyby chciała ją złapać.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Nie miałaby mu za złe, gdyby wprost powiedział, że zwariowała. Przez pewien czas też zastanawiała się, czy najzwyczajniej w świecie nie postradała zmysłów, ale obrażenia na ciele i nocne mary skutecznie odciągały ją od tej myśli, i nijak się do tego miało wróżbiarstwo. Zresztą tak jak podejrzewała, Elric jej nie uwierzył, co było na tyle zaskakujące, że aż posłała mu wyraźnie skonsternowane spojrzenie. Był jasnowidzem i wątpił w to, co mogła zobaczyć? Omen, które znało każde dziecko w ich świecie był trudny do pomylenia. Żaden pies, ni wilk, nie miał żółtych ślepiów i nie niósł za sobą atmosfery, w której wysysało z człowieka całą energię i ze strachu wbijało w podłoże.
– Iluzja? Jaka iluzja – powtórzyła bezwiednie – przecież wiem jak wygląda ponurak, trudno nie wiedzieć, widząc go w fusach, księgach... ty go nie widzisz, ciesz się, to znaczy, że nic ci nie będzie – przypomniała zarówno jemu, jak i sobie, dlaczego tylko jedno z nich widziało widmowego psa w krzakach nieopodal. On jednak tylko stał, patrzył i wyglądał przerażająco, nie czyniąc żadnego ruchu, dźwięku – nie zmieniało to faktu, że serce podeszło jej do gardła i obawiała się teraz powrotu do domu, przebywania w czterech ścianach w samotności. – Jeżeli wkrótce umrę, potwierdź tezę, że ponurak rzeczywiście niesie za sobą śmierć – poprosiła, nie przypominając sobie przypadków, których zgon poprzedzał widok ponuraka, poza opowieściami i legendami, które wkładano im do głów, a także plotkami o ciotce ze strony wuja ojca, która znała kogoś, kto tak miał. Ostatecznie nabrała kilka głębszych oddechów, wierząc, że skoro nie jest teraz sama, to być może nic jej nie grozi.
– Całkiem niedawno wróżyłam na festynie, na bagnach Brenyn. W pewnym momencie zobaczyłam w kartach coś, co nie zwiastowało nic dobrego, ale wróżbiarstwo nigdy przecież nie jest dosłowne i nie pokazuje tu i teraz... potem odbywał się rytuał, ale coś poszło nie tak, i zamiast wypędzić demony, cała zgraja cieni rzuciła się na ludzi – powoli streszczała wydarzenia sprzed paru dni czyniąc to wyjątkowo niechętnie; samo wspomnienie festynu przywoływało gęsią skórkę, podobnie jak ponurak, którego co jakiś czas kontrolnie obserwowała – wszystko działo się tak szybko, że naprawdę nie wiem jakim cudem nie zginęłam na początku; najgorzej było, gdy szpony jednej z tych istot uwięziły mnie w uścisku a mnie nie poszło ani teleportowanie się ani podpalenie go, co odbiło się z kolei na mnie – odchrząknęła – potem czyjś skrzat mnie teleportował do Doliny – dokończyła lakonicznie, uznając, że nie sposób będzie dokładnie opowiedzieć komuś nieobecnemu tam co widziała, z czym walczyła. – W nocy mam koszmary i nie śpię, teraz pojawił się ponurak, dlatego pytam na ile twoja wizja mogła pokrywać się z tym, co wydarzyło się na bagnie – poniekąd ucieszyła ją wieść, że wizje jasnowidzów czasem nie bywały dosłowne i istniał cień szansy, że to, co miało być właśnie się wydarzyło. – Może miałam wtedy zginąć, ale wola walki była silniejsza i teraz śmierć się o mnie upomina? – spytała ponuro, wprost, chcąc wiedzieć jak Lovegood zinterpretowałby tę sytuację.
– Iluzja? Jaka iluzja – powtórzyła bezwiednie – przecież wiem jak wygląda ponurak, trudno nie wiedzieć, widząc go w fusach, księgach... ty go nie widzisz, ciesz się, to znaczy, że nic ci nie będzie – przypomniała zarówno jemu, jak i sobie, dlaczego tylko jedno z nich widziało widmowego psa w krzakach nieopodal. On jednak tylko stał, patrzył i wyglądał przerażająco, nie czyniąc żadnego ruchu, dźwięku – nie zmieniało to faktu, że serce podeszło jej do gardła i obawiała się teraz powrotu do domu, przebywania w czterech ścianach w samotności. – Jeżeli wkrótce umrę, potwierdź tezę, że ponurak rzeczywiście niesie za sobą śmierć – poprosiła, nie przypominając sobie przypadków, których zgon poprzedzał widok ponuraka, poza opowieściami i legendami, które wkładano im do głów, a także plotkami o ciotce ze strony wuja ojca, która znała kogoś, kto tak miał. Ostatecznie nabrała kilka głębszych oddechów, wierząc, że skoro nie jest teraz sama, to być może nic jej nie grozi.
– Całkiem niedawno wróżyłam na festynie, na bagnach Brenyn. W pewnym momencie zobaczyłam w kartach coś, co nie zwiastowało nic dobrego, ale wróżbiarstwo nigdy przecież nie jest dosłowne i nie pokazuje tu i teraz... potem odbywał się rytuał, ale coś poszło nie tak, i zamiast wypędzić demony, cała zgraja cieni rzuciła się na ludzi – powoli streszczała wydarzenia sprzed paru dni czyniąc to wyjątkowo niechętnie; samo wspomnienie festynu przywoływało gęsią skórkę, podobnie jak ponurak, którego co jakiś czas kontrolnie obserwowała – wszystko działo się tak szybko, że naprawdę nie wiem jakim cudem nie zginęłam na początku; najgorzej było, gdy szpony jednej z tych istot uwięziły mnie w uścisku a mnie nie poszło ani teleportowanie się ani podpalenie go, co odbiło się z kolei na mnie – odchrząknęła – potem czyjś skrzat mnie teleportował do Doliny – dokończyła lakonicznie, uznając, że nie sposób będzie dokładnie opowiedzieć komuś nieobecnemu tam co widziała, z czym walczyła. – W nocy mam koszmary i nie śpię, teraz pojawił się ponurak, dlatego pytam na ile twoja wizja mogła pokrywać się z tym, co wydarzyło się na bagnie – poniekąd ucieszyła ją wieść, że wizje jasnowidzów czasem nie bywały dosłowne i istniał cień szansy, że to, co miało być właśnie się wydarzyło. – Może miałam wtedy zginąć, ale wola walki była silniejsza i teraz śmierć się o mnie upomina? – spytała ponuro, wprost, chcąc wiedzieć jak Lovegood zinterpretowałby tę sytuację.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Często spotykał się z niezrozumieniem, gdy tak otwarcie przyznawał się do swojej niechęci, wręcz pogardy, do dziedzin magii skupiających się na wróżbach. Wielu ludzi po czasie tylko wzruszało ramionami i kręciło głową na jego małe dziwactwo, na tę swego rodzaju twardogłowość, bo przecież niemal nikomu nie przyznawał się do tego, że jemu samemu wizje przyszłości są narzucane. Ci którzy znali prawdę mogli stać się jeszcze bardziej skonsternowani. Ostatecznie kto inny miałby polegać w pełni na trzecim oku jeśli nie jasnowidz? Cóż, on swojego trzeciego oka nie cierpiał, a mając pojęcie o tym czym naprawdę są mgliste wizje, nie mógł się powstrzymać przed myślą, że praktykowanie wróżb ze starych ksiąg jest nie tylko niebezpieczną rozrywką. I zupełnie niekontrolowaną. W ostateczności nie wierzył we wróżby wysnute z tarota, z liści herbaty albo ptasich wnętrzności. W przypadku takich omenów można przecież było jeszcze sobie wmawiać, że to tylko przypadek albo błędny odczyt. On musiał wierzyć w swoje sny, nigdy nie dostał innego wyboru.
- Wszyscy wiemy czym jest ponurak. Wszyscy wiemy jak wygląda - potwierdził więc, bardzo starając się nie zabrzmieć kąśliwie. - Więc nic dziwnego, że dla wielu to byłaby świetna forma prześladowania innego czarodzieja. Coś co dobrze zafałszowane mogłoby odbierać rozum. Na pewno jest taka klątwa - Nie znał się na nich i nie mógł być tego pewien na sto procent, pewnie nie umiałby jej nawet rozpoznać, ale to wydawało się logiczne. Większość czarodziei niewiele rzeczy przerażało tak jak ponurak. Zwłaszcza w tych czasach, gdy zginąć można było, nie przesadzając, każdej godziny. - A skąd myśl, że miałabyś umrzeć właśnie przez ponuraka? Może i trwa zawieszenie, ale to wciąż wojna. Wyobrażam sobie, że ponuraka powinien widzieć co drugi czarodziej. A jakoś o tym nie słyszałem - mruknął z typowym sobie uporem, nie dając za wygraną, mimo tego, że Milicenta mogła tego właśnie oczekiwać. Zrozumienia, przyznania racji, wsparcia.
Mógł zaoferować to ostatnie, ale na pewno nie w biernej akceptacji fatum. Może by i uwierzył w jej śmierć, gdyby jego wizja była wyraźniejsza i świeża. Ale na pewno nie zamierzał wierzyć w moc ponuraka.
Zamilkł i pochylił z uwagą głowę, wsłuchując się w historię, którą jednak zdecydowała się przed nim odkryć. Musiał przygryźć język, żeby nie palnąć, że najwyraźniej miał rację, wróżbiarstwo naprawdę może sprowadzić na człowieka zło. Bo to też nie musiało tak być, nawet jeśli wygodniej by mu się w to uwierzyło. Słyszał już parę plotek o cienistych istotach pojawiających się to tu, to tam, ale jeśli nie były one odpadami czarnej magii używanej w ostatnich miesiącach zbyt często i zbyt bezwzględnie, to ciężko byłoby mu ocenić ich sens. Sam jeszcze nigdy się na nie nie natknął, choć zapewne była to kwestia czasu.
- Po co przeprowadzaliście rytuał odpędzający demony? - Nie mógł nie zapytać. To samo już napawało go niepokojem. - Czy pozostali wtedy w Brenyn ludzie zginęli? - Przeczesał palcami włosy i przysiadł na pierwszym lepszym kawałku pnia, żeby przeanalizować tę całą sytuację raz jeszcze. Chciała od niego odpowiedzi, ale najpierw musiał przypomnieć sobie dokładnie swoją wizję. Co za parszywe szczęście, że zwykle nie potrafił zepchnąć ich na dno podświadomości. - Leciałaś na miotle uciekając przed cieniami. Przed ciemnością - powtórzył jej to samo co przed wieloma dniami. - W dole płonął pożar. To mogły być metafory, metafora twojej ucieczki i chaosu... masakry?... którą zostawiłaś w Brenyn. Potem ulewa zagasiła płomienie i straciłem cię z oczu. Dym stał się biały, potem została sama miotła, bez ciebie. - Zmarszczył brwi i przycisnął kciuki do oczu. To mogła być metafora śmierci. Mogła ale nie musiała. Skąd mu to, kurwa, wiedzieć? - Może... ten skrzat... tam wrócił później? Wrócił i nie zastał nikogo? - szepnął. To byłoby bardzo naciągane. Z jakiegoś powodu jednak w jego wizji pojawiła się ta miotła. - Wydaje mi się, że prędzej zostałaś przeklęta niż... ale tego nie wiem na pewno. Konsultowałaś się z klątwołamaczem? - Zmusił się do zachowania rozsądku.
- Wszyscy wiemy czym jest ponurak. Wszyscy wiemy jak wygląda - potwierdził więc, bardzo starając się nie zabrzmieć kąśliwie. - Więc nic dziwnego, że dla wielu to byłaby świetna forma prześladowania innego czarodzieja. Coś co dobrze zafałszowane mogłoby odbierać rozum. Na pewno jest taka klątwa - Nie znał się na nich i nie mógł być tego pewien na sto procent, pewnie nie umiałby jej nawet rozpoznać, ale to wydawało się logiczne. Większość czarodziei niewiele rzeczy przerażało tak jak ponurak. Zwłaszcza w tych czasach, gdy zginąć można było, nie przesadzając, każdej godziny. - A skąd myśl, że miałabyś umrzeć właśnie przez ponuraka? Może i trwa zawieszenie, ale to wciąż wojna. Wyobrażam sobie, że ponuraka powinien widzieć co drugi czarodziej. A jakoś o tym nie słyszałem - mruknął z typowym sobie uporem, nie dając za wygraną, mimo tego, że Milicenta mogła tego właśnie oczekiwać. Zrozumienia, przyznania racji, wsparcia.
Mógł zaoferować to ostatnie, ale na pewno nie w biernej akceptacji fatum. Może by i uwierzył w jej śmierć, gdyby jego wizja była wyraźniejsza i świeża. Ale na pewno nie zamierzał wierzyć w moc ponuraka.
Zamilkł i pochylił z uwagą głowę, wsłuchując się w historię, którą jednak zdecydowała się przed nim odkryć. Musiał przygryźć język, żeby nie palnąć, że najwyraźniej miał rację, wróżbiarstwo naprawdę może sprowadzić na człowieka zło. Bo to też nie musiało tak być, nawet jeśli wygodniej by mu się w to uwierzyło. Słyszał już parę plotek o cienistych istotach pojawiających się to tu, to tam, ale jeśli nie były one odpadami czarnej magii używanej w ostatnich miesiącach zbyt często i zbyt bezwzględnie, to ciężko byłoby mu ocenić ich sens. Sam jeszcze nigdy się na nie nie natknął, choć zapewne była to kwestia czasu.
- Po co przeprowadzaliście rytuał odpędzający demony? - Nie mógł nie zapytać. To samo już napawało go niepokojem. - Czy pozostali wtedy w Brenyn ludzie zginęli? - Przeczesał palcami włosy i przysiadł na pierwszym lepszym kawałku pnia, żeby przeanalizować tę całą sytuację raz jeszcze. Chciała od niego odpowiedzi, ale najpierw musiał przypomnieć sobie dokładnie swoją wizję. Co za parszywe szczęście, że zwykle nie potrafił zepchnąć ich na dno podświadomości. - Leciałaś na miotle uciekając przed cieniami. Przed ciemnością - powtórzył jej to samo co przed wieloma dniami. - W dole płonął pożar. To mogły być metafory, metafora twojej ucieczki i chaosu... masakry?... którą zostawiłaś w Brenyn. Potem ulewa zagasiła płomienie i straciłem cię z oczu. Dym stał się biały, potem została sama miotła, bez ciebie. - Zmarszczył brwi i przycisnął kciuki do oczu. To mogła być metafora śmierci. Mogła ale nie musiała. Skąd mu to, kurwa, wiedzieć? - Może... ten skrzat... tam wrócił później? Wrócił i nie zastał nikogo? - szepnął. To byłoby bardzo naciągane. Z jakiegoś powodu jednak w jego wizji pojawiła się ta miotła. - Wydaje mi się, że prędzej zostałaś przeklęta niż... ale tego nie wiem na pewno. Konsultowałaś się z klątwołamaczem? - Zmusił się do zachowania rozsądku.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
– Nie bądź wredny – oburzyła się, ale poczuła się bez powodu zaatakowana jego racjonalnymi argumentami. Mogła się spodziewać, że spotka się z taką reakcją. Niedowierzania, sceptyzmu, za który nie mogła go winić, chociaż miała nadzieję, że jako osoba obdarzona prawdziwym darem po prostu zrozumie i pokaże trochę wyrozumiałości. Wyrozumiałości, do której było wciąż daleko, pomimo prób podjęcia dyskusji i poukładania wydarzeń minionych dni. Nie zakładała złych intencji, bo przecież równie dobrze empatia Elrica mogła być na poziomie dziecka, ale w gruncie rzeczy to wszystko zaczęło się od niego. Zrażona wystarczająco nie zamierzała mu odpowiadać a tylko wypomnieć, że to on do niej przyszedł z przepowiednią śmierci, machnąć ręką i wrócić do domu, starając się rozwiązać problem na własną rękę, dopóki z ust Lovegooda nie padł trop, który uczepił się jej jak natrętna mucha. Przeklęta. Zamrugała zdumiona i wizja rychłej śmierci rozpłynęła się w nicości równe nagle, jak się pojawiła. W pierwszym odruchu, oczywiście, chciała zaprzeczyć, ale powstrzymała się, widząc, w jaki sposób się jej przyglądał. W drugim, namyśliła się z trudem w chaosie, który miała w głowie, i doszła do wniosku, że może miał trochę racji. Niemal nie przybiła sobie piątki z własnym czołem, nie wiedząc jakim cudem mogła nie wpaść na tak oczywistą rzecz. Klątwa brzmiała, o ironio, pozytywniej niż ponurak i śmierć. Jak wieść, że być może wizja Lovegooda już miała miejsce, tylko co w sytuacji, w której oszukała los i nie zginęła?
– Nie znam żadnego – powiedziała wreszcie – Nie znam się na klątwach; dlaczego uważasz, że to może być to? – spytała, uświadamiając sobie, że nie dała mu wcześniej żadnej odpowiedzi a tylko biernie słuchała. – Rytuał był częścią festiwalu, ale coś poszło nie tak, ktoś ten rytuał chyba przypadkiem przerwał... ale potem w chacie my go dokończyliśmy, chyba... ja nie pamiętam, nie chcę o tym pamiętać – nie była też pewna, czy rzeczywiście rytuał został odprawiony, skoro przed momentem kulminacyjnym skrzat zabrał ją w bezpieczne miejsce. – Większość zginęła, nie mieli szans. Naprawdę nikt o tym nigdzie nie mówił? – zdziwiła się, lecz nie na długo, od dawna powątpiewając w przepływ informacji w ich świecie. Taka informacja albo by wzbudziła panikę albo wręcz przeciwnie, już na nikim nie zrobiła wrażenia. – Ten festyn, to były obchody letniego przesilenia, niewinna zabawa, ale oni wszyscy tam byli dziwni – wróciła do wątku bagna, wyrzucając z siebie wszystko, co mogło okazać się pożyteczne – rytuał nie miał być prawdziwy, miał być tylko symbolicznym odprawieniem złych mocy z lasu, słyszałeś o legendę o czarownicy Brenyn? – usiadła obok i westchnęła. – Mam wrażenie, że bagno było tylko początkiem czegoś złego, co dopiero nadejdzie – ale mogła już tylko dać się ponieść wodzom fantazji.
– Nie znam żadnego – powiedziała wreszcie – Nie znam się na klątwach; dlaczego uważasz, że to może być to? – spytała, uświadamiając sobie, że nie dała mu wcześniej żadnej odpowiedzi a tylko biernie słuchała. – Rytuał był częścią festiwalu, ale coś poszło nie tak, ktoś ten rytuał chyba przypadkiem przerwał... ale potem w chacie my go dokończyliśmy, chyba... ja nie pamiętam, nie chcę o tym pamiętać – nie była też pewna, czy rzeczywiście rytuał został odprawiony, skoro przed momentem kulminacyjnym skrzat zabrał ją w bezpieczne miejsce. – Większość zginęła, nie mieli szans. Naprawdę nikt o tym nigdzie nie mówił? – zdziwiła się, lecz nie na długo, od dawna powątpiewając w przepływ informacji w ich świecie. Taka informacja albo by wzbudziła panikę albo wręcz przeciwnie, już na nikim nie zrobiła wrażenia. – Ten festyn, to były obchody letniego przesilenia, niewinna zabawa, ale oni wszyscy tam byli dziwni – wróciła do wątku bagna, wyrzucając z siebie wszystko, co mogło okazać się pożyteczne – rytuał nie miał być prawdziwy, miał być tylko symbolicznym odprawieniem złych mocy z lasu, słyszałeś o legendę o czarownicy Brenyn? – usiadła obok i westchnęła. – Mam wrażenie, że bagno było tylko początkiem czegoś złego, co dopiero nadejdzie – ale mogła już tylko dać się ponieść wodzom fantazji.
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie chciał być złośliwy - współczucie, które oferował, mogło zdawać się oschłe i nieodpowiednie, bo nie miał daru do pięknych słów. Nie miał też wystraczająco wiele kontroli nad własnym strachem, tym najpierwotniejszym, od najmłodszych lat, od pierwszej wizji - który sprawiał, że nie ważne gdzie i jak długo spał, nigdy nie czuł się wypoczęty. Zawsze miał przed oczami tę zasłonę przyszłości, która u każdego normalnego człowieka pozostawała szczelnie zasunięta. Jego była poszarpana i dziurawa, dawała mu wgląd na zdarzenia, ale nigdy dość dokładnie, by zdołał im zapobiec. Nigdy tak naprawdę nie dowiedział się ile z tego co zaobserwował było nie do odwrócenia, ile w to wszystko wkradało się przeznaczenia. Zwykł próbować, ostrzegać, szukać rozwiązań na własną rękę, ale ostatecznie - w taki czy inny sposób - wizje zawsze się spełniały.
Nie mógł dać Milicencie gwarancji, że ta jego, ta, którą ją obarczył - po części z frustracji, po części z realnej troski - już się dopełniła. Wiele na to wskazywało i, jeśli wciąż żyła, nie powinna się obawiać. Tak? Twierdziła, że podążał za nią ponurak i Elric chciałby jej wierzyć, ale nie mógł się do tego zmusić. To musiało być jakieś inne fatum, czyjaś zła wola. Nie chciał myśleć, że zakończeniem jego snu była rzeczywistość, w której Milicenta poddaje się i sama doprowadza do własnej śmierci - bo uznaje, że i tak nie ma żadnej innej drogi, żadnej nadziei.
Przeczesał włosy palcami i pociągnął za nie z widocznym rozdrażnieniem. Nie było skierowane w nią, tak samo jak warknięcie, które wyrwało mu się z ust. Dlaczego to wszystko było takie popieprzone?
- Nie chcę być wredny. Szukam innych rozwiązań, innych ścieżek. Takich, które coś wniosą. Bo jeśli naprawdę wierzysz w to, że ponurak jest prawdziwy, że to nadnaturalny i ostateczny omen, to po co miałabyś się jeszcze starać? W tej wersji na końcu i tak umierasz. Więc odrzućmy tę wersję i spróbujmy innej. - Przysiadł na pniu, podparł łokcie na kolanach, spojrzał na nią natarczywie, spojrzeniem cięższym, zmęczonym, bardziej ciemnym niż jakiekolwiek, z jakim miałaby okazję wiązać go do tej pory. Bo był przecież życzliwym i ciepłym facetem, nieco durnym, nieco brawurowym. Tylko jego własne demony, to cholerne piętno, były w stanie tak szybko wydrzeć na wierzch jego bezradność, lęk i złość. - Chyba warto, co? Jeśli to ponurak to i tak nie ma znaczenia co zrobisz. A jeśli to ingerencja jakieś obcej magii, a my to zignorujemy, to prędzej czy później doprowadzi cię do utraty rozumu. I wtedy to będzie samospełniająca się przepowiednia, nic więcej. - Rozłożył ręce, kiedy spytała go dlaczego tak uważał. Bo inne wersje były nie do zniesienia? Bo w czasie podróży stykał się czasem z klątwami, a choć nigdy nie zagłębił się w ich dokładny mechanizm, to przecież ich ostateczny cel zwykle nastawiony był na jedno? Na zniszczenie przeklętego, w każdy możliwy sposób. - Mogę napisać do ludzi, których znam. Którzy się tym zajmują. Pewnie ich to zainteresuje, ale musiałabyś się zgodzić na to, żeby z nimi spotkać i pozwolić na śledztwo - Pokręcił lekko głową, nie rzucając jeszcze żadnymi nazwiskami.
Słuchał jej uważnie, z każdą chwilą coraz bardziej zaniepokojony. Nie słyszał wcześniej o rzezi w Brenyn, a choć faktem pozostawało, że gazety miały teraz masę ważniejszych rzeczy do opisywania niż pojedyncze katastrofy gnębiące przecież kraj codziennie, wydawało się to ważne. Co to był za rytuał i do czego był im potrzebny?
- Ja nie słyszałem. Może jeszcze tu nie dotarło - mruknął sceptycznie i wstał, zbliżając się do niej powoli, żeby położyć jej rękę na ramieniu; i dać jej czas, jeżeli chciałaby się przed tym uchylić. - W jakim sensie dziwni? Mówisz, że wielu rzeczy nie pamiętasz... więc nie możesz być pewna co dokładnie się tam stało. Nie możesz być pewna czy nie dałaś się w coś wplątać - Odprawianie rytuałów, które nie miały być prawdziwe go zirytowało, ale nie dał tego po sobie poznać, żeby znów nie uznała, że jest złośliwy. Nie chciał jej kajać, nie teraz, zwłaszcza, że wiedział jak bardzo ceniła sobie takie szopki. Teraz mógł jej już tylko pomóc. Jakoś. - Nie słyszałem o tej legendzie. Ani o tym rytuale. - Zignorował wzmiankę o złu, które dopiero nadejdzie. Rzygać mu się już chciało na mroczne widma z przyszłości. Chciał się zająć problemem, który zaistniał tu i teraz. - Jest ci potrzebny uzdrowiciel, żeby dał ci coś na odpoczynek, żebyś mogła zasnąć bez lęku - Nie uznawał tego za powód do wstydu, sam korzystał z mieszanek, kiedy był młodszy i jeszcze tak dobrze nie radził sobie z wizjami. - I, przede wszystkim, klątwołamacz. Ktoś doświadczony w rytualnej magii, kto przejdzie z tobą krok po kroku przez to co pamiętasz i sprawdzi, czy nie napiętnowano cię jakąś czarną magią. Mogło tak być, Milicento - Usiedli razem, nie puścił jej ramienia.
Miał poczucie, że ma rację. Może to to cholerne trzecie oko, a może zwyczajna czarodziejska intuicja.
Nie mógł dać Milicencie gwarancji, że ta jego, ta, którą ją obarczył - po części z frustracji, po części z realnej troski - już się dopełniła. Wiele na to wskazywało i, jeśli wciąż żyła, nie powinna się obawiać. Tak? Twierdziła, że podążał za nią ponurak i Elric chciałby jej wierzyć, ale nie mógł się do tego zmusić. To musiało być jakieś inne fatum, czyjaś zła wola. Nie chciał myśleć, że zakończeniem jego snu była rzeczywistość, w której Milicenta poddaje się i sama doprowadza do własnej śmierci - bo uznaje, że i tak nie ma żadnej innej drogi, żadnej nadziei.
Przeczesał włosy palcami i pociągnął za nie z widocznym rozdrażnieniem. Nie było skierowane w nią, tak samo jak warknięcie, które wyrwało mu się z ust. Dlaczego to wszystko było takie popieprzone?
- Nie chcę być wredny. Szukam innych rozwiązań, innych ścieżek. Takich, które coś wniosą. Bo jeśli naprawdę wierzysz w to, że ponurak jest prawdziwy, że to nadnaturalny i ostateczny omen, to po co miałabyś się jeszcze starać? W tej wersji na końcu i tak umierasz. Więc odrzućmy tę wersję i spróbujmy innej. - Przysiadł na pniu, podparł łokcie na kolanach, spojrzał na nią natarczywie, spojrzeniem cięższym, zmęczonym, bardziej ciemnym niż jakiekolwiek, z jakim miałaby okazję wiązać go do tej pory. Bo był przecież życzliwym i ciepłym facetem, nieco durnym, nieco brawurowym. Tylko jego własne demony, to cholerne piętno, były w stanie tak szybko wydrzeć na wierzch jego bezradność, lęk i złość. - Chyba warto, co? Jeśli to ponurak to i tak nie ma znaczenia co zrobisz. A jeśli to ingerencja jakieś obcej magii, a my to zignorujemy, to prędzej czy później doprowadzi cię do utraty rozumu. I wtedy to będzie samospełniająca się przepowiednia, nic więcej. - Rozłożył ręce, kiedy spytała go dlaczego tak uważał. Bo inne wersje były nie do zniesienia? Bo w czasie podróży stykał się czasem z klątwami, a choć nigdy nie zagłębił się w ich dokładny mechanizm, to przecież ich ostateczny cel zwykle nastawiony był na jedno? Na zniszczenie przeklętego, w każdy możliwy sposób. - Mogę napisać do ludzi, których znam. Którzy się tym zajmują. Pewnie ich to zainteresuje, ale musiałabyś się zgodzić na to, żeby z nimi spotkać i pozwolić na śledztwo - Pokręcił lekko głową, nie rzucając jeszcze żadnymi nazwiskami.
Słuchał jej uważnie, z każdą chwilą coraz bardziej zaniepokojony. Nie słyszał wcześniej o rzezi w Brenyn, a choć faktem pozostawało, że gazety miały teraz masę ważniejszych rzeczy do opisywania niż pojedyncze katastrofy gnębiące przecież kraj codziennie, wydawało się to ważne. Co to był za rytuał i do czego był im potrzebny?
- Ja nie słyszałem. Może jeszcze tu nie dotarło - mruknął sceptycznie i wstał, zbliżając się do niej powoli, żeby położyć jej rękę na ramieniu; i dać jej czas, jeżeli chciałaby się przed tym uchylić. - W jakim sensie dziwni? Mówisz, że wielu rzeczy nie pamiętasz... więc nie możesz być pewna co dokładnie się tam stało. Nie możesz być pewna czy nie dałaś się w coś wplątać - Odprawianie rytuałów, które nie miały być prawdziwe go zirytowało, ale nie dał tego po sobie poznać, żeby znów nie uznała, że jest złośliwy. Nie chciał jej kajać, nie teraz, zwłaszcza, że wiedział jak bardzo ceniła sobie takie szopki. Teraz mógł jej już tylko pomóc. Jakoś. - Nie słyszałem o tej legendzie. Ani o tym rytuale. - Zignorował wzmiankę o złu, które dopiero nadejdzie. Rzygać mu się już chciało na mroczne widma z przyszłości. Chciał się zająć problemem, który zaistniał tu i teraz. - Jest ci potrzebny uzdrowiciel, żeby dał ci coś na odpoczynek, żebyś mogła zasnąć bez lęku - Nie uznawał tego za powód do wstydu, sam korzystał z mieszanek, kiedy był młodszy i jeszcze tak dobrze nie radził sobie z wizjami. - I, przede wszystkim, klątwołamacz. Ktoś doświadczony w rytualnej magii, kto przejdzie z tobą krok po kroku przez to co pamiętasz i sprawdzi, czy nie napiętnowano cię jakąś czarną magią. Mogło tak być, Milicento - Usiedli razem, nie puścił jej ramienia.
Miał poczucie, że ma rację. Może to to cholerne trzecie oko, a może zwyczajna czarodziejska intuicja.
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
– Mówiłam ci co sądzę o ponurakach? – spytała nagle, nie pamiętając, czy dzieliła się z nim wcześniej tym poglądem. – Nie uważam, że ponuraki niosą śmierć; uważam, że ludzie się ich boją, przestają uważać i te przypadki to nic innego jak właśnie tylko samospełniająca się przepowiednia – zastanowiła się – nikt nie powiedział, że przestanę się starać, bo wiem, że umrę; ja się nigdzie stąd nie wybieram, ale sam fakt, że go widzę... to jest po prostu dziwne – ponurak nie krzywdził, nie podchodził, nie zaczepiał. Nie pojawiał się zawsze, fizycznie nie wyrządzał nikomu krzywdy. Był przerażający, owszem, ale w jej przypadku na odbiór jego obecności nie wpłynęło tylko bagno, a słowa Elrica sprzed kilku dni. Ponoć widział jak ginie i prawie się tak stało... a jednak stała tutaj, prawie cała i prawie zdrowa.
Wysłuchała go uważnie, uznając, że może miał rację i najpierw powinna sprawdzić ingerencję obcej magii, w następnej kolejności dopiero twierdzić, że oszukała przeznaczenie, ale nie znała nikogo, kto mógłby jej pomóc. Co ważniejsze: pomóc za dziękuję i uśmiech. Podejrzewała, że usługi klątwołamaczy są kosztowne, co w jej przypadku się nie kalkulowało. Nie miała oszczędności, z zapłat za wróżby, czy nawet kadzidła, nie dostawała nie wiadomo jak dużo pieniędzy, z czego część i tak musiała z powrotem wsadzić w zakup ingrediencji. Znacznie prościej było chodzić z ponurakiem przy nodze, niż nie jeść przez kolejny miesiąc–dwa. Mimo to, przemyślała jego ofertę.
– W porządku, nie mam nic do stracenia, a zawsze przecież mogę zmienić zdanie – do spotkania wcale nie musiało dojść lub też mogło się okazać, że klątwołamacze nie są tak drodzy, jak sądziła. Cała ta dyskusja zmęczyła ją jednak na tyle, że nagle odczuła potrzebę powrotu do domu. Próba przypomnienia sobie, co działo się na bagnie, ani trochę nie polepszała jej samopoczucia.
– Wiem, co widziałam – podkreśliła – gdy pojawiły się cienie, ludzie wpadli w panikę... ktoś mnie popchnął, straciłam przytomność, potem ocknęłam się koło aktorki odprawiającej rytuał. Chyba była jasnowidzką, jak ty; nagle wpadła w konwulsje i wyrzuciła z siebie jakąś przepowiednię, chwilę potem już nie żyła – nie była dumna z faktu, że zostawiła młode dziewczę na pastwę losu, ale nie mogła jej pomóc. Sama była słaba i nie było szans, by targała na plecach bezwładne ciało, jednocześnie mijając przeszkody, cienie i inne mary. – Jestem zmęczona, chcę wracać do domu – podniosła się z ziemi, prosząc, by ją odprowadził. Bardziej niż ponuraka obawiała się teraz omdlenia na środku drogi.
zt
Wysłuchała go uważnie, uznając, że może miał rację i najpierw powinna sprawdzić ingerencję obcej magii, w następnej kolejności dopiero twierdzić, że oszukała przeznaczenie, ale nie znała nikogo, kto mógłby jej pomóc. Co ważniejsze: pomóc za dziękuję i uśmiech. Podejrzewała, że usługi klątwołamaczy są kosztowne, co w jej przypadku się nie kalkulowało. Nie miała oszczędności, z zapłat za wróżby, czy nawet kadzidła, nie dostawała nie wiadomo jak dużo pieniędzy, z czego część i tak musiała z powrotem wsadzić w zakup ingrediencji. Znacznie prościej było chodzić z ponurakiem przy nodze, niż nie jeść przez kolejny miesiąc–dwa. Mimo to, przemyślała jego ofertę.
– W porządku, nie mam nic do stracenia, a zawsze przecież mogę zmienić zdanie – do spotkania wcale nie musiało dojść lub też mogło się okazać, że klątwołamacze nie są tak drodzy, jak sądziła. Cała ta dyskusja zmęczyła ją jednak na tyle, że nagle odczuła potrzebę powrotu do domu. Próba przypomnienia sobie, co działo się na bagnie, ani trochę nie polepszała jej samopoczucia.
– Wiem, co widziałam – podkreśliła – gdy pojawiły się cienie, ludzie wpadli w panikę... ktoś mnie popchnął, straciłam przytomność, potem ocknęłam się koło aktorki odprawiającej rytuał. Chyba była jasnowidzką, jak ty; nagle wpadła w konwulsje i wyrzuciła z siebie jakąś przepowiednię, chwilę potem już nie żyła – nie była dumna z faktu, że zostawiła młode dziewczę na pastwę losu, ale nie mogła jej pomóc. Sama była słaba i nie było szans, by targała na plecach bezwładne ciało, jednocześnie mijając przeszkody, cienie i inne mary. – Jestem zmęczona, chcę wracać do domu – podniosła się z ziemi, prosząc, by ją odprowadził. Bardziej niż ponuraka obawiała się teraz omdlenia na środku drogi.
zt
Millicenta Goshawk
Zawód : wróżbitka, wytwórczyni kadzideł
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : n/d
she was life itself.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
wild and free, wonderfully chaotic;
a perfectly put-together mess.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie mieli okazji dotąd rozmawiać o omenach; właściwie od czasów Hogwartu ich relacje ograniczały się do krótkich półsłówek w Dolinie Godryka, w ciągu tych ostatnich kilkunastu miesięcy jakie Elric spędził w dużo wcześniej kupionym domu. Przez większość dorosłego życia Lovegood podróżował, wiecznie nienasycony. Straciło na tym wiele z jego szkolnych relacji, ale taka była przecież kolej rzeczy, prawda? W świecie i w pracy poznał równie wielu wspaniałych ludzi. I równie wielu ludzi widywał w swoich wizjach. Dlaczego Milicenta stała się wyjątkowa?
Może była po prostu kroplą przelewającą czarę? Może rozmowa z Jaydenem wciąż była w jego pamięci zbyt żywa? Był ciekaw jak radzi sobie stary druh i jego dzieci. Miał nadzieję, że gdziekolwiek są - są bezpieczni.
- Nie mówiłaś. Ale dobrze to słyszeć. Nie różnimy się więc aż tak bardzo - powiedział łagodniejszym tonem, trochę żeby ją udobruchać, a trochę dlatego, że naprawdę czuł ulgę. Znał niejednego czarodzieja, który brał ponuraka śmiertelnie poważnie. A choć halucynacje były niepokojące i zupełnie nie dziwił się, że Milicenta się ich obawia; wierzył w pełni, że są one spowodowane jakimś zewnętrznym magicznym czynnikiem, z którym dopiero przyjdzie im się zmierzyć. - Naprawdę rozumiem ten strach. Nie mogę się postawić na twoim miejscu, gdy sam go nie widzę, racja... ale potrafię sobie wyobrazić. To jest rodzaj lęku, który czuję czasem w snach. Ale na ciebie ewidentnie coś go zesłało. Nie możemy się poddać póki się nie dowiemy... nie możesz, znaczy się - sprostował, nieco zakłopotany własną chęcią pomocy.
Kobieta znalazła go pierwsza, tak; ale może wcale nie oczekiwała od niego rycerskości? Niektóre czarownice były pod tym względem bardzo nieprzewidywalne i Milicenta się do nich zaliczała. Milicenta i Lucinda, choćby.
Gdyby wiedział o jej finasowych rozterkach pewnie nie mógłby się powstrzymać przed załatwieniem jej wstępnej konsultacji ze znajomym klątwołamaczem za niewielką cenę. Może nawet sam by za tę część zapłacił. Nie miał wiele, ale jego praca była stabilna, dochód stały, wiedział, że w porównaniu do wielu innych mieszkańców Doliny jest niemalże uprzywilejowany.
- Nie twierdzę, że ci nie wierzę - W to co widziała na rytuale, przynajmniej. Zacisnął zęby i wzdrygnął się mimowolnie gdy wspomniała o jasnowidzącej. Tego typu wizje wypowiadane na głos po utracie przytomności, w konwulsjach i drgawkach, zawsze go przerażały. Wiedział, że na niektórych ludzi z jego darem spadały nagle, a choć jemu nigdy się nie zdarzyły, każde wspomnienie o tego typu zdarzeniach sprawiało, że miał chęć cały otrzepać się z niewidzialnych okruchów przyszłości. - Pamiętasz cokolwiek z tej przepowiedni? - spytał, choć wątpił. Raczej już by mu powiedziała. A jeśli chciała ją utrzymać w sekrecie to niczego nie zmieni, że dopytał. - Nie zostaniesz z tym sama. Chodź - Pomógł jej wstać i złapał ją pod ramię. - Śpisz coś w ogóle ostatnio? - mruknął.
Miał parę spraw do załatwienia, ale zanim to - zamierzał odprowadzić ją pod same drzwi. Poczucie honoru i obowiązku nie pozwalało mu na nic innego. Był nawet gotów wziąć ją na ręce, jeżeli zasłabnie - była lekka jak piórko i koścista.
Bo jedzenia też mogła sobie odmawiać.
I z jakiegoś powodu cholernie go to martwiło.
/zt
Może była po prostu kroplą przelewającą czarę? Może rozmowa z Jaydenem wciąż była w jego pamięci zbyt żywa? Był ciekaw jak radzi sobie stary druh i jego dzieci. Miał nadzieję, że gdziekolwiek są - są bezpieczni.
- Nie mówiłaś. Ale dobrze to słyszeć. Nie różnimy się więc aż tak bardzo - powiedział łagodniejszym tonem, trochę żeby ją udobruchać, a trochę dlatego, że naprawdę czuł ulgę. Znał niejednego czarodzieja, który brał ponuraka śmiertelnie poważnie. A choć halucynacje były niepokojące i zupełnie nie dziwił się, że Milicenta się ich obawia; wierzył w pełni, że są one spowodowane jakimś zewnętrznym magicznym czynnikiem, z którym dopiero przyjdzie im się zmierzyć. - Naprawdę rozumiem ten strach. Nie mogę się postawić na twoim miejscu, gdy sam go nie widzę, racja... ale potrafię sobie wyobrazić. To jest rodzaj lęku, który czuję czasem w snach. Ale na ciebie ewidentnie coś go zesłało. Nie możemy się poddać póki się nie dowiemy... nie możesz, znaczy się - sprostował, nieco zakłopotany własną chęcią pomocy.
Kobieta znalazła go pierwsza, tak; ale może wcale nie oczekiwała od niego rycerskości? Niektóre czarownice były pod tym względem bardzo nieprzewidywalne i Milicenta się do nich zaliczała. Milicenta i Lucinda, choćby.
Gdyby wiedział o jej finasowych rozterkach pewnie nie mógłby się powstrzymać przed załatwieniem jej wstępnej konsultacji ze znajomym klątwołamaczem za niewielką cenę. Może nawet sam by za tę część zapłacił. Nie miał wiele, ale jego praca była stabilna, dochód stały, wiedział, że w porównaniu do wielu innych mieszkańców Doliny jest niemalże uprzywilejowany.
- Nie twierdzę, że ci nie wierzę - W to co widziała na rytuale, przynajmniej. Zacisnął zęby i wzdrygnął się mimowolnie gdy wspomniała o jasnowidzącej. Tego typu wizje wypowiadane na głos po utracie przytomności, w konwulsjach i drgawkach, zawsze go przerażały. Wiedział, że na niektórych ludzi z jego darem spadały nagle, a choć jemu nigdy się nie zdarzyły, każde wspomnienie o tego typu zdarzeniach sprawiało, że miał chęć cały otrzepać się z niewidzialnych okruchów przyszłości. - Pamiętasz cokolwiek z tej przepowiedni? - spytał, choć wątpił. Raczej już by mu powiedziała. A jeśli chciała ją utrzymać w sekrecie to niczego nie zmieni, że dopytał. - Nie zostaniesz z tym sama. Chodź - Pomógł jej wstać i złapał ją pod ramię. - Śpisz coś w ogóle ostatnio? - mruknął.
Miał parę spraw do załatwienia, ale zanim to - zamierzał odprowadzić ją pod same drzwi. Poczucie honoru i obowiązku nie pozwalało mu na nic innego. Był nawet gotów wziąć ją na ręce, jeżeli zasłabnie - była lekka jak piórko i koścista.
Bo jedzenia też mogła sobie odmawiać.
I z jakiegoś powodu cholernie go to martwiło.
/zt
This is my
home
and you can't
frighten me
frighten me
Elric Lovegood
Zawód : Smokolog
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
A potem świat
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
znowu zaczął istnieć
ale istniał zupełnie inaczej
OPCM : 12 +3
UROKI : 8 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Jasnowidz
Sojusznik Zakonu Feniksa
Choć Roger lubił spacery, upalne lato wcale do nich nie zachęcało. Nawet cień, który dawały drzewa okalające staw, niewiele pomagał. Bennett czuł, jak z jego czoła skrapla się pot, a koszula z krótkim rękawem już dawno przykleiła się do pleców. Różdżka w kieszeni spodni była w nich aż zanadto wyczuwalna, a przewieszona przez ramię torba poruszała się z każdym ruchem.
Okolica była jednak całkiem urokliwa. Roger nie był nad stawem od lat, toteż miło było docenić to miejsce po raz kolejny. Choć należało do tych popularniejszych w Dolinie Godryka, to wciąż było całkiem czyste i zadbane, a mijani ludzie wydawali się całkiem zadowoleni z życia, nawet mimo trwającej w Anglii wojny. Miasteczko w Somerset było urokliwe i nawet w tak trudnych czasach zachowało w sobie odrobinę spokoju. Z jednej strony Roger trochę żałował, że wybrał mieszkanie z Plymouth, z drugiej jednak teleportacja pozwalała na łatwe przemieszczanie się, w związku z czym jeśli chciał się przecież tu pojawić, mógł zrobić to w zaledwie ułamek sekundy.
Tym razem nie był tu jednak sam. Wprawdzie mógłby, lubił długie samotne spacery, które pozwalały mu na oczyszczenie umysłu i przeanalizowanie spraw, nad którymi akurat pracował, ale akurat tym razem słowa matki zmusiły Bennetta, aby spędził trochę czasu z młodszym bratem. Aiden miał zaledwie czternaście lat, gdy Roger opuścił kraj i po tylu latach byli sobie niemal jak obcy ludzie; zwłaszcza że różnica wieku sprawiała, że Bennett dawniej nie szczególnie interesował się młodszym rodzeństwem. To znaczy, oczywiście, pomagał rodzicom, na ile była taka potrzeba i zawsze służył pomocą, jeśli dzieciak coś od niego chciał, ale trudno przecież wymagać od nastolatka, by zajmował się dużo młodszym bratem z matczyną pasją i miłością.
Teraz jednak, po latach, być może uda im się odbudować rodzinne więzi? Rogerowi po prawdzie było trochę głupio, że aż tyle z życia Aidena go ominęło. Powinien chyba poświęcić mu więcej czasu, zaprosić do Stanów, częściej pisać listy, ale nie dało się ukryć, że ostatnie lata nie były wcale dla niego szczególnie łatwe. Przeszłości jednak nie zmieni.
Szedł więc kilka kroków za bratem, który podjął decyzję o wspólnej wycieczce na łowisko. Bennett nigdy nie przepadał za takimi zabawami, zresztą nie znał się na tym zupełnie, ale mógł mu przecież przynajmniej potowarzyszyć. Wciąż w drodze, czekając, aż młody wybierze odpowiednie miejsce do łowienia ryb, zadał mu pytanie:
– Jakieś konkretne ryby tu pływają? Myślałem, że dzieciaki przegoniły większość. Tu zawsze ktoś się kąpie – zauważył, drapiąc się po głowie. Spływający po karku pot powodował nieprzyjemne uczucie swędzenia.
Serenely splendid heron,
staring into river,
wind that blows your feathers
staring into river,
wind that blows your feathers
Ostatnio zmieniony przez Roger Bennett dnia 14.12.23 22:28, w całości zmieniany 1 raz
Roger Bennett
Zawód : szukam tropów i rozwiązuje sprawy
Wiek : 35 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I will write peace on your wings and you will fly all over the world.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
5 sierpnia 1958 (?)
Zakątek, do którego udali się dzisiejszego popołudnia bracia , był miłą odmianą.
Szedł z koszulką zdjętą ze swojego niebagatelnie wyglądającego torsu, mimo młodego wieku.
Wysoki, gibki, silny, subtelnie skrzący się od potu z nonszalancko przerzuconym przez ramię wędkami zieleń dopasowanych spodenek, kończących się nad kolanami.
Ciszę przerywały jedynie ptasie trele i delikatny wiatr smagający witki, rosnących nieopodal wierzb płaczących czy innych drzew.
Aiden przysiadł na głazie znajdującym się tuż nad brzegiem stawu. - Przez te kilka lat zacząłem myśleć, że ciebie porwali. Byłem przekonany z początku , że nie chcesz mieć ze mną kontaktu.
-Jak chcesz to mogę cię nauczyć, to proste?-zagaił do brata.
Nie miał przecież zbyt wielu powodów do narzekań, a to co złowisz będzie na obiad jaka satysfakcja że sam złowiłeś okonia płotka lub większą rybę karpia.
Całe szczęście weekend zbliżał się wielkimi krokami, już nie mógł doczekać się spotkania w domu z rodzicami. Kilka razy pytał brat po drodze o co chodzi i czemu nic do niego nie odpisywał, nie dawał znaku życia Ale co jemu odpowiedziało?
Przez dłuższy czas Aiden unikał wzroku Rogera. Nawet, gdy już skończył mówić, a on zaczął.
Aidenow brat wydawał się mu swobodniejszy i bardziej otwarty, szczególnie przed wyjazdem do USA. Tak Roger był w oczach brata i aiden tak o nim myślał.
Miał jakieś dzikie wrażenie, że jego życie zmieniło się o 180 stopni, że ma brata że wrócił. Jak do tego doszło?
Zakątek, do którego udali się dzisiejszego popołudnia bracia , był miłą odmianą.
Szedł z koszulką zdjętą ze swojego niebagatelnie wyglądającego torsu, mimo młodego wieku.
Wysoki, gibki, silny, subtelnie skrzący się od potu z nonszalancko przerzuconym przez ramię wędkami zieleń dopasowanych spodenek, kończących się nad kolanami.
Ciszę przerywały jedynie ptasie trele i delikatny wiatr smagający witki, rosnących nieopodal wierzb płaczących czy innych drzew.
Aiden przysiadł na głazie znajdującym się tuż nad brzegiem stawu. - Przez te kilka lat zacząłem myśleć, że ciebie porwali. Byłem przekonany z początku , że nie chcesz mieć ze mną kontaktu.
-Jak chcesz to mogę cię nauczyć, to proste?-zagaił do brata.
Nie miał przecież zbyt wielu powodów do narzekań, a to co złowisz będzie na obiad jaka satysfakcja że sam złowiłeś okonia płotka lub większą rybę karpia.
Całe szczęście weekend zbliżał się wielkimi krokami, już nie mógł doczekać się spotkania w domu z rodzicami. Kilka razy pytał brat po drodze o co chodzi i czemu nic do niego nie odpisywał, nie dawał znaku życia Ale co jemu odpowiedziało?
Przez dłuższy czas Aiden unikał wzroku Rogera. Nawet, gdy już skończył mówić, a on zaczął.
Aidenow brat wydawał się mu swobodniejszy i bardziej otwarty, szczególnie przed wyjazdem do USA. Tak Roger był w oczach brata i aiden tak o nim myślał.
Miał jakieś dzikie wrażenie, że jego życie zmieniło się o 180 stopni, że ma brata że wrócił. Jak do tego doszło?
Aiden Bennett
Zawód : opiekun magicznych zwierząt, hodowca ateonów
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Leśny staw
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Anglia i Walia :: Somerset :: Dolina Godryka