Opuszczony plac zabaw
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Opuszczony plac zabaw
Opuszczone place zabaw bywają doprawdy przygnębiającymi widokami, i ten nie stanowi wyjątku od reguły. Pomimo tego, że od końca wojny minęło już sporo czasu, przychodząc w to miejsce można nabrać wrażenia, jakby ciągle ona trwała. Nie słychać śmiechu dzieci, pojawiają się tu bardzo rzadko, częściej można tu spotkać starsze dzieciaki z biedniejszych sfer społecznych, bez przyszłości.
W rozkopanej piaskownicy leży kilka niedbale rozrzuconych foremek, jakby ktoś dopiero co się tutaj bawił, jakby ktoś w popłochu przed czymś uciekał. Tuż obok piętrzył się niski, ceglany murek, umazany czerwono-czarną farbą osiedlowych łobuzów. Barierki zardzewiałych drabinek zdawały się być nieco pokrzywione, jakby choć raz uderzono w nie z wyjątkowo imponującą siłą. Smagana wiatrem huśtawka buja się w tę i wewte, przy wtórze upiornego skrzypu. Po nieprzystrzyżonym trawniku wokół placu tańczą porozrzucane śmierci: folie, papierki.
W rozkopanej piaskownicy leży kilka niedbale rozrzuconych foremek, jakby ktoś dopiero co się tutaj bawił, jakby ktoś w popłochu przed czymś uciekał. Tuż obok piętrzył się niski, ceglany murek, umazany czerwono-czarną farbą osiedlowych łobuzów. Barierki zardzewiałych drabinek zdawały się być nieco pokrzywione, jakby choć raz uderzono w nie z wyjątkowo imponującą siłą. Smagana wiatrem huśtawka buja się w tę i wewte, przy wtórze upiornego skrzypu. Po nieprzystrzyżonym trawniku wokół placu tańczą porozrzucane śmierci: folie, papierki.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Dawno już nie czuł takiego wewnętrznego spokoju; szarpiące nerwy spojrzenia krewnych i pulsująca pustka gdzieś w klatce piersiowej, gładko rozpłynęły się w ciemności, rozegnane lekkim wiatrem tak samo, jak szare strzępy papierosowego dymu. Wydawało mu się, że mógłby zatrzymać czas, zachować tę jedną, pojedynczą klatkę fotograficznej kliszy i w niej już pozostać, poruszając się – jak sylwetki na czarno-białych zdjęciach – tylko w obrębie tego niewielkiego prostokąta. Może i po pewnym czasie zaczęłoby brakować mu przestrzeni i zatęskniłby za różnorodnością czarodziejskiego świata; może znudziłby się bezruchem i zwyczajnie zniknął za kadrem, rozbijając się merlin-wie-gdzie, ale zawsze mógłby wrócić tutaj – do cichej oazy, szczelnie oddzielonej od świata brzydkimi uliczkami i sztucznymi podziałami.
Potrząsnął lekko głową, chyba pogrzebowa atmosfera sprawiła, że stał się dziwnie sentymentalny, doszukując się drugiego dna tam, gdzie tak naprawdę go nie było. Zerknął odruchowo na Inarę, w głębi ducha ciesząc się, że w półmroku nie była w stanie dokładnie rozczytać wyrazu jego twarzy i nie widziała lekkiego zmieszania, spowodowanego świadomością, że bezwiednie powiedział za dużo. Roześmiał się cicho, nie otwierając ust, a jedynie wydmuchując powietrze przez nos; licząc na to, że zetrze w ten sposób własne słowa, przez moment dryfujące jeszcze w powietrzu. – Nigdy nie planuję takich rzeczy. Same się dzieją – powiedział, bo tak naprawdę rzadko kiedy miewał czysto złe intencje. Zdarzało się, że rzeczywistość robiła mu na złość, podkładając kłody pod nogi wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewał. W innych przypadkach zwyczajnie zachowywał się jak idiota, dopiero po fakcie orientując się, że sam był sobie winien.
Nigdy nie opanował trudnej sztuki uczenia się na własnych błędach – nie mówiąc już o czerpaniu z doświadczenia innych.
Przedłużająca się cisza, która zapadła po jego pytaniu o Juliusa, zburzyła na moment panujący dookoła spokój. Wstrzymał oddech, nawet nie zdając sobie sprawy, że słupek popiołu ze spalającego się papierosa robił się coraz dłuższy i groził poddaniu się prawom grawitacji. Miał już ochotę wycofać się z własnych słów i zmienić temat na bardziej neutralny, ale wtedy właśnie Inara się odezwała.
Złapał jej spojrzenie, nieświadomie marszcząc brwi; nie wiedział, co tak właściwie miał nadzieję usłyszeć, nie potrafił więc stwierdzić też jednoznacznie, czy fakt, iż narzeczeństwo najwidoczniej nie układało im się najlepiej, budził w nim współczucie, troskę, czy irracjonalną ulgę. Teoretycznie powinien był życzyć im szczęścia; w jakiś jego własny, kulawy sposób, zależało mu przecież na obojgu, a jednak coś w tym obrazku wywoływało w nim odruchowy sprzeciw. – Mam przywołać go do porządku? – zapytał, milcząco postanawiając zamienić kilka słów z bratem tak czy inaczej. Uderzyło go to, jak mało o nim wiedział, chociaż nie powinno go to raczej dziwić, bo od lat widywał się z Juliusem jedynie w trakcie oficjalnych uroczystości. Nawet w chwilach, w których akurat zdarzało im się mieszkać pod jednym dachem, głównie się omijali, nie wchodząc sobie w drogę.
Jego uwagę zwróciło ciche skrzypienie piasku. Przeniósł wzrok na ziemię, dopiero wtedy zauważając kreślone przez Inarę kształty. Przekrzywił głowę, odruchowo starając się dostrzec, co rysowała, ale zanim zdążył połączyć ze sobą odpowiednie linie i dołożyć w wyobraźni te, których wciąż brakowało, w powietrzu rozbrzmiało kolejne pytanie.
Uśmiechnął się krzywo, jak zawsze, gdy ktoś w jego obecności wspominał o nadchodzącym ożenku. Dwie gotowe odpowiedzi, które miał przygotowane na tę okazję, zdążyły już wyżłobić w jego głowie trasę tak dokładnie, że nawet się nie zawahał, spośród możliwych opcji wybierając tę, którą rezerwował dla nielicznej garstki osób obdarzonych zaufaniem. – Cóż, nadal nienawidzi mnie tak samo mocno, a ja nadal nie mogę jej o to obwiniać – powiedział, rzucając niedopałek na ziemię i przygaszając go butem. – Zawarliśmy milczący pakt o nieagresji, ale prawdę mówiąc podejrzewam, że któregoś dnia zniknę bez śladu jak jej dwaj wcześniejsi narzeczeni – dodał, tym razem raczej żartobliwie niż poważnie, choć w głosie pobrzmiewały mu gorzkie nuty.
Potrząsnął lekko głową, chyba pogrzebowa atmosfera sprawiła, że stał się dziwnie sentymentalny, doszukując się drugiego dna tam, gdzie tak naprawdę go nie było. Zerknął odruchowo na Inarę, w głębi ducha ciesząc się, że w półmroku nie była w stanie dokładnie rozczytać wyrazu jego twarzy i nie widziała lekkiego zmieszania, spowodowanego świadomością, że bezwiednie powiedział za dużo. Roześmiał się cicho, nie otwierając ust, a jedynie wydmuchując powietrze przez nos; licząc na to, że zetrze w ten sposób własne słowa, przez moment dryfujące jeszcze w powietrzu. – Nigdy nie planuję takich rzeczy. Same się dzieją – powiedział, bo tak naprawdę rzadko kiedy miewał czysto złe intencje. Zdarzało się, że rzeczywistość robiła mu na złość, podkładając kłody pod nogi wtedy, kiedy najmniej się tego spodziewał. W innych przypadkach zwyczajnie zachowywał się jak idiota, dopiero po fakcie orientując się, że sam był sobie winien.
Nigdy nie opanował trudnej sztuki uczenia się na własnych błędach – nie mówiąc już o czerpaniu z doświadczenia innych.
Przedłużająca się cisza, która zapadła po jego pytaniu o Juliusa, zburzyła na moment panujący dookoła spokój. Wstrzymał oddech, nawet nie zdając sobie sprawy, że słupek popiołu ze spalającego się papierosa robił się coraz dłuższy i groził poddaniu się prawom grawitacji. Miał już ochotę wycofać się z własnych słów i zmienić temat na bardziej neutralny, ale wtedy właśnie Inara się odezwała.
Złapał jej spojrzenie, nieświadomie marszcząc brwi; nie wiedział, co tak właściwie miał nadzieję usłyszeć, nie potrafił więc stwierdzić też jednoznacznie, czy fakt, iż narzeczeństwo najwidoczniej nie układało im się najlepiej, budził w nim współczucie, troskę, czy irracjonalną ulgę. Teoretycznie powinien był życzyć im szczęścia; w jakiś jego własny, kulawy sposób, zależało mu przecież na obojgu, a jednak coś w tym obrazku wywoływało w nim odruchowy sprzeciw. – Mam przywołać go do porządku? – zapytał, milcząco postanawiając zamienić kilka słów z bratem tak czy inaczej. Uderzyło go to, jak mało o nim wiedział, chociaż nie powinno go to raczej dziwić, bo od lat widywał się z Juliusem jedynie w trakcie oficjalnych uroczystości. Nawet w chwilach, w których akurat zdarzało im się mieszkać pod jednym dachem, głównie się omijali, nie wchodząc sobie w drogę.
Jego uwagę zwróciło ciche skrzypienie piasku. Przeniósł wzrok na ziemię, dopiero wtedy zauważając kreślone przez Inarę kształty. Przekrzywił głowę, odruchowo starając się dostrzec, co rysowała, ale zanim zdążył połączyć ze sobą odpowiednie linie i dołożyć w wyobraźni te, których wciąż brakowało, w powietrzu rozbrzmiało kolejne pytanie.
Uśmiechnął się krzywo, jak zawsze, gdy ktoś w jego obecności wspominał o nadchodzącym ożenku. Dwie gotowe odpowiedzi, które miał przygotowane na tę okazję, zdążyły już wyżłobić w jego głowie trasę tak dokładnie, że nawet się nie zawahał, spośród możliwych opcji wybierając tę, którą rezerwował dla nielicznej garstki osób obdarzonych zaufaniem. – Cóż, nadal nienawidzi mnie tak samo mocno, a ja nadal nie mogę jej o to obwiniać – powiedział, rzucając niedopałek na ziemię i przygaszając go butem. – Zawarliśmy milczący pakt o nieagresji, ale prawdę mówiąc podejrzewam, że któregoś dnia zniknę bez śladu jak jej dwaj wcześniejsi narzeczeni – dodał, tym razem raczej żartobliwie niż poważnie, choć w głosie pobrzmiewały mu gorzkie nuty.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Czas miał tendencję do niesamowitych metamorfoz. Zdawało sie, że niejednokrotnie zwalniał, przedłużając cierpiętnicze męki, tak - jak będąc dzieckiem, musiała wysiedzieć na stołku, gdy guwernantki wbijały jej do głowy zasady savoir vivre, które - oczywiście nie wchodziły w jej ówczesny zakres zainteresowań. Było także momenty, gdy wszystko przyspieszało, nawet nie patrząc, czy uczestnicy wydarzeń nadążają...a teraz, było jeszcze inaczej. Stary, zapomniany plac zabaw, kiedyś zapewne pełen dziecięcych głosików, teraz - wydawał się zamknięta przestrzenią, cienką linią oddzielającą się od świata znajdującego się na granicy ostatnich widocznych w ciemności latarni.
Opierała skroń o brzeg metalowej ramy, przechylając od czasu do czasu, by spojrzeć w twarz towarzyszącego jej Percivala. I nawet gdyby chciała, mrok krył większość mimicznych tajemnic, które wychwytywała. Teraz mogła liczyć jedynie na urywane sygnały, jak ton głosu czy sama poza... A mimo tych ograniczeń, nie umiała na długo odwracać o mężczyzny swego wzroku, niby magnes wracając to taksowania jego oczu. Poruszyła ramionami, chcąc pozbyć sie wdzierającego się od bezruchu - chłodu, pozostawiając jednocześnie na czarnym płaszczu, pozostałości rdzawej plamy, która kiedyś mogła być żółtym kolorem farby, kryjącej większość huśtawki. Przesunęła palcami po brzegu siedziska i pochyliła się, by zaraz wrócić dłonią, do kreślenia kolejnych linii na brunatnym pisaku - Zapewne tak. Czasami nawet ja nie nadążałam za twoimi pomysłami - skwitowała kwestię, nie próbując wyciągać z Łowcy więcej na ten temat. Wargi poruszały się niemo, to pociągając kąciki do góry, to znowu umykając w dół. I oczywiście jej słowa nawiązywały do wypraw, podczas których ciężko było o monotonię. Nie tam.
Właściwie nawet nie zdawała sobie sprawę, że tak długo przeciągnęła swoją odpowiedź. w umyśle Inary błyskały światła, konstruujące właściwą odpowiedź, która - nie była przecież prosta. Jej narzeczeństwo z Juliusem, było..od początku walką z przeszkodami - Wiem, że mógłbyś to zrobić, ale... - postawiła kilka kolejnych kresek by niemal podskórnie wyczuć, że łowca smoków przygląda się jej nieskończonemu dziełu, którym..była zdecydowanie twarz Percivala. I jeśli rzeczony jeszcze raz spojrzałby - mógłby rozpoznać, co takiego wyszło spod prowizorycznego narzędzia rysowniczego - ..ale musiałbyś go najpierw złapać. Z tego co wiem, znowu gdzieś wyjechał - powoli wyciągnęła stopy, by nogą przesunąć po piaskowej powierzchni, tym samym zamazując kreślony obrazek. Czy jednak zdążyła, nim zielonookie spojrzenie pojęło jego treść?
Zainteresowała się odpowiedzią, jaką usłyszała, na powrót opierając głowę o metalową powierzchnię huśtawkowej ramy. W dłoniach jednak pozostawiła swój tymczasowy rysik, zaciskając go w palcach, niemal jak swoją różdżkę - Nigdy nie poznałam jej osobiście, jedynie z twoich słów, ale wydaje sie być bardzo...agresywnie absorbującą czarownicą - zmarszczyła brwi, próbując wyobrazić sobie jakąkolwiek przestrzeń czasową, w której Percival zniknąłby z jej życia. I nie potrafiła zmusić warg do uśmiechu - Nie - zaprzeczyła jak przy upieranej wersji zdania. Przekręcając głowę, która powoli zsuwała się z upatrzonej podpory. Poruszyła nogami, by wywołać delikatny ruch, skrzypiącej konstrukcji. Czuła nieskrywany niepokój, gdy rozmawiali o swoich sytuacjach...matrymonialnych, a jednak wiedziała, że ostatecznie i tak musieli poruszyć te kwestię, jakby pieczętującą ich losy - Mogłabym zapytać cię o coś? - zaczęła, wciąż wywołując delikatnie bujanie starej huśtawki, której skrzypienie - w miarę poruszania, wyciszało sie - Chodzi mi o Bena...- zawiesiła głos, spoglądając na przyjaciela (w końcu powinien nim być i..nim pozostać?) - A właściwie o Harriet, jego byłą narzeczoną, chociaż - chyba się z nią nie znacie, ale.. - wbiła wzrok gdzieś w przestrzeń za kończącymi sie światłami latarni - Jaimie ostatnio zachowuje się wobec niej, jak...dupek - dokończyła, samej krzywiąc się odrobinę, na wypowiadane słowa - wiesz co się z nim dzieje? - Przyjaźniła się z byłym zawodnikiem i towarzyszem wypraw, ale..Harriet, była jej bliższa i ciężko było jej patrzeć, jak jej jasnowłosa przyjaciółka, kolejny raz odpiera gniew mężczyzny, by potem żałować wypowiadanych słów. Przykro jej było ze względu na samego Wrighta, którego..przecież znała wystarczająco dobrze, by wiedzieć, ze był dobry. Tylko chyba o tym zapominał.
Opierała skroń o brzeg metalowej ramy, przechylając od czasu do czasu, by spojrzeć w twarz towarzyszącego jej Percivala. I nawet gdyby chciała, mrok krył większość mimicznych tajemnic, które wychwytywała. Teraz mogła liczyć jedynie na urywane sygnały, jak ton głosu czy sama poza... A mimo tych ograniczeń, nie umiała na długo odwracać o mężczyzny swego wzroku, niby magnes wracając to taksowania jego oczu. Poruszyła ramionami, chcąc pozbyć sie wdzierającego się od bezruchu - chłodu, pozostawiając jednocześnie na czarnym płaszczu, pozostałości rdzawej plamy, która kiedyś mogła być żółtym kolorem farby, kryjącej większość huśtawki. Przesunęła palcami po brzegu siedziska i pochyliła się, by zaraz wrócić dłonią, do kreślenia kolejnych linii na brunatnym pisaku - Zapewne tak. Czasami nawet ja nie nadążałam za twoimi pomysłami - skwitowała kwestię, nie próbując wyciągać z Łowcy więcej na ten temat. Wargi poruszały się niemo, to pociągając kąciki do góry, to znowu umykając w dół. I oczywiście jej słowa nawiązywały do wypraw, podczas których ciężko było o monotonię. Nie tam.
Właściwie nawet nie zdawała sobie sprawę, że tak długo przeciągnęła swoją odpowiedź. w umyśle Inary błyskały światła, konstruujące właściwą odpowiedź, która - nie była przecież prosta. Jej narzeczeństwo z Juliusem, było..od początku walką z przeszkodami - Wiem, że mógłbyś to zrobić, ale... - postawiła kilka kolejnych kresek by niemal podskórnie wyczuć, że łowca smoków przygląda się jej nieskończonemu dziełu, którym..była zdecydowanie twarz Percivala. I jeśli rzeczony jeszcze raz spojrzałby - mógłby rozpoznać, co takiego wyszło spod prowizorycznego narzędzia rysowniczego - ..ale musiałbyś go najpierw złapać. Z tego co wiem, znowu gdzieś wyjechał - powoli wyciągnęła stopy, by nogą przesunąć po piaskowej powierzchni, tym samym zamazując kreślony obrazek. Czy jednak zdążyła, nim zielonookie spojrzenie pojęło jego treść?
Zainteresowała się odpowiedzią, jaką usłyszała, na powrót opierając głowę o metalową powierzchnię huśtawkowej ramy. W dłoniach jednak pozostawiła swój tymczasowy rysik, zaciskając go w palcach, niemal jak swoją różdżkę - Nigdy nie poznałam jej osobiście, jedynie z twoich słów, ale wydaje sie być bardzo...agresywnie absorbującą czarownicą - zmarszczyła brwi, próbując wyobrazić sobie jakąkolwiek przestrzeń czasową, w której Percival zniknąłby z jej życia. I nie potrafiła zmusić warg do uśmiechu - Nie - zaprzeczyła jak przy upieranej wersji zdania. Przekręcając głowę, która powoli zsuwała się z upatrzonej podpory. Poruszyła nogami, by wywołać delikatny ruch, skrzypiącej konstrukcji. Czuła nieskrywany niepokój, gdy rozmawiali o swoich sytuacjach...matrymonialnych, a jednak wiedziała, że ostatecznie i tak musieli poruszyć te kwestię, jakby pieczętującą ich losy - Mogłabym zapytać cię o coś? - zaczęła, wciąż wywołując delikatnie bujanie starej huśtawki, której skrzypienie - w miarę poruszania, wyciszało sie - Chodzi mi o Bena...- zawiesiła głos, spoglądając na przyjaciela (w końcu powinien nim być i..nim pozostać?) - A właściwie o Harriet, jego byłą narzeczoną, chociaż - chyba się z nią nie znacie, ale.. - wbiła wzrok gdzieś w przestrzeń za kończącymi sie światłami latarni - Jaimie ostatnio zachowuje się wobec niej, jak...dupek - dokończyła, samej krzywiąc się odrobinę, na wypowiadane słowa - wiesz co się z nim dzieje? - Przyjaźniła się z byłym zawodnikiem i towarzyszem wypraw, ale..Harriet, była jej bliższa i ciężko było jej patrzeć, jak jej jasnowłosa przyjaciółka, kolejny raz odpiera gniew mężczyzny, by potem żałować wypowiadanych słów. Przykro jej było ze względu na samego Wrighta, którego..przecież znała wystarczająco dobrze, by wiedzieć, ze był dobry. Tylko chyba o tym zapominał.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Carrow dnia 03.04.16 21:01, w całości zmieniany 2 razy
Kiedy ponad trzy miesiące wcześniej spotkali się na festiwalu lata – festiwalu, na który poszedł jedynie z obowiązku, a który okazał się brutalnym zderzeniem z przeszłością – miał wrażenie, że natrafił na echo. Pogrążony w swoistym marazmie, który od co najmniej roku wypełniał jego życie pustką, egzystował zawieszony gdzieś w nieokreślonej czasoprzestrzeni, nie wierząc, że jakiekolwiek pogodzenie z podążającymi za nim demonami było możliwe. To one w końcu oddzielały go od ludzi, spłycając relacje, spłaszczając emocje i ograniczając rozmowy do niegroźnych (i nieznaczących) formułek grzecznościowych; noszona wszędzie tajemnica ciążyła mu jak kamień, przygarniając sylwetkę i ciągnąc spojrzenie w stronę ziemi. Wydawało mu się – czasami sądził tak nadal – że zasługiwał jedynie na potępienie, i że prędzej czy później właśnie to miał otrzymać. Może właśnie na to bezwolnie czekał, zapełniając kolejne dni bezsensownymi obowiązkami i obserwując apatycznie, jak zlewają się w jedno; może, podświadomie, właśnie tego chciał, w jakiś masochistyczny sposób pragnąc własnoręcznie wymierzyć sobie karę. A później pojawiła się ona; błękitny naszyjnik zamigotał w trawie, szklanki stuknęły o zaścielające plażę kamienie, delikatna woń bzu wypełniła powietrze i nagle tak po prostu powiedział jej wszystko, w zamian otrzymując takie ilości zrozumienia, których nawet on sam nie był sobie w stanie zaoferować.
Dzisiaj było lepiej. Nie miał pojęcia, w którym dokładnie momencie zaczął podnosić się rano z łóżka dlatego, że chciał, a nie dlatego, że musiał, ale wiedział za to, że znajdująca się przed nim kobieta miała w sobie tyle życia, że wystarczyło, by obdzielić ich oboje. Po prostu potrzebował nieco więcej czasu, żeby to zrozumieć i docenić.
– Tak? Wydawało mi się, że było dokładnie na odwrót – powiedział przekornie, teraz już śmiejąc się prawie całkiem otwarcie, choć nadal cicho; dziwna atmosfera, panująca na placu zabaw i w jakiś sposób kojarząca mu się z uświęconą ziemią, połączona dodatkowo z niedawnym pogrzebem, wstrzymywała go przed podnoszeniem głosu. Mimo to, i ku swojemu zaskoczeniu, wspominał przeszłość całkowicie swobodnie, bez przypominającego rozdrapywanie ran pieczenia. Odetchnął lekko, wciągając do płuc przyjemnie chłodne powietrze i znowu przenosząc spojrzenie na kreślony przez Inarę rysunek. Odruchowo nachylił się do przodu, próbując przeniknąć wzrokiem półmrok i uzupełnić te fragmenty, które przysłaniał rzucany przez kobietę cień; dla utrzymania równowagi zacisnął palce na chropowatej podporze huśtawki. Zmrużył oczy, wydawało mu się, że na piasku powstawała twarz; jakaś ulotna myśl przemknęła mu przez głowę, ale zanim zdążył ją uchwycić, rozmyła się razem ze startym przez podeszwę szkicem. Otworzył usta, nieme pytanie już-już się na nich formowało, jednak ostatecznie potrząsnął głową. – Tak, ojcu też to nie umknęło. Mam wrażenie, że zaczyna tracić do niego cierpliwość – przyznał, chociaż jego głos wydawał się dziwnie nieobecny. Odchrząknął cicho. – A pomyśleć, że to ja zawsze byłem tym nieznośnym synem, którego trzeba było ściągać z końca świata.
Oderwał wzrok od gładkiego teraz piasku, kątem oka zauważając fragmenty złuszczonej farby, które w którymś momencie zaplątały się między tkaniną ciemnego płaszcza, a luźnymi kosmykami włosów. Wyciągnął dłoń niemal automatycznie, mając zamiar strącić złośliwe odłamki, ale zawahał się; ręka zatoczyła niezgrabny łuk, finalnie kończąc wędrówkę w percivalowej kieszeni, a sam mężczyzna wyprostował się, zmuszając się do ponownego skupienia na przepływających obok słowach; uśmiechając się lekko, gdy w powietrzu rozbrzmiało ciche nie. – Nie jest złą osobą – powiedział szczerze, zdając sobie sprawę, że jego wcześniejsza wypowiedź była trochę niesprawiedliwa. – Po prostu przytrafiły jej się przykre rzeczy. Łącznie ze mną – przyznał, przenosząc spojrzenie w jakieś bliżej nieokreślony punkt między poruszanymi wiatrem sylwetkami drzew.
Następne pytanie Inary nie zaalarmowało go tak, jak powinno; skinął więc głową automatycznie, kompletnie nieprzygotowany na to, co miało nadejść w kolejnej sekundzie. Nie spodziewał się jednak, że z jej – akurat jej – ust padnie imię Bena. Wciągnął powietrze do płuc może nieco zbyt gwałtownie, wypuszczając je dopiero po chwili, z nieznaczną ulgą, miał nadzieję – niezbyt widoczną. W którymś momencie, gdzieś między nokturnową kuchnią, a placową alejką, zapomniał, że przecież Inara i Jaimie również znali się więcej niż dobrze i jej pytanie nie powinno było go zaskoczyć. Nagle poczuł się jak idiota; miał ochotę znowu zapalić, ale powstrzymał się, odwracając się do kobiety. – Ben nie mówi wiele o Harriett – powiedział, zgodnie z prawdą. Temat byłej narzeczonej Wrighta był jednym z tych, który jakoś zawsze przemykał bez słowa komentarza; być może obaj udawali, że nie istniał, chociaż pewnie każdy z zupełnie innych powodów. – Do tej chwili nie wiedziałem nawet, że nadal utrzymują ze sobą kontakt – dodał, uderzony nagle tą myślą, wmawiając sobie jednocześnie, że to nie była jego sprawa. I że nie powinna go obchodzić. – Chciałbym móc powiedzieć ci coś więcej, ale nie mam pojęcia ani co między nimi zaszło, ani co dzieje się teraz. Wydaje mi się, że to coś, co muszą rozpracować sobie sami. – Zatrzymał wzrok na jej profilu, na jego twarzy zagościł jakiś przelotny, nieodgadniony wyraz. Czy faktycznie wciąż mówił o tych samych osobach, czy jego umysł odruchowo przeskoczył gdzieś indziej – bliżej, niż dalej?
Dzisiaj było lepiej. Nie miał pojęcia, w którym dokładnie momencie zaczął podnosić się rano z łóżka dlatego, że chciał, a nie dlatego, że musiał, ale wiedział za to, że znajdująca się przed nim kobieta miała w sobie tyle życia, że wystarczyło, by obdzielić ich oboje. Po prostu potrzebował nieco więcej czasu, żeby to zrozumieć i docenić.
– Tak? Wydawało mi się, że było dokładnie na odwrót – powiedział przekornie, teraz już śmiejąc się prawie całkiem otwarcie, choć nadal cicho; dziwna atmosfera, panująca na placu zabaw i w jakiś sposób kojarząca mu się z uświęconą ziemią, połączona dodatkowo z niedawnym pogrzebem, wstrzymywała go przed podnoszeniem głosu. Mimo to, i ku swojemu zaskoczeniu, wspominał przeszłość całkowicie swobodnie, bez przypominającego rozdrapywanie ran pieczenia. Odetchnął lekko, wciągając do płuc przyjemnie chłodne powietrze i znowu przenosząc spojrzenie na kreślony przez Inarę rysunek. Odruchowo nachylił się do przodu, próbując przeniknąć wzrokiem półmrok i uzupełnić te fragmenty, które przysłaniał rzucany przez kobietę cień; dla utrzymania równowagi zacisnął palce na chropowatej podporze huśtawki. Zmrużył oczy, wydawało mu się, że na piasku powstawała twarz; jakaś ulotna myśl przemknęła mu przez głowę, ale zanim zdążył ją uchwycić, rozmyła się razem ze startym przez podeszwę szkicem. Otworzył usta, nieme pytanie już-już się na nich formowało, jednak ostatecznie potrząsnął głową. – Tak, ojcu też to nie umknęło. Mam wrażenie, że zaczyna tracić do niego cierpliwość – przyznał, chociaż jego głos wydawał się dziwnie nieobecny. Odchrząknął cicho. – A pomyśleć, że to ja zawsze byłem tym nieznośnym synem, którego trzeba było ściągać z końca świata.
Oderwał wzrok od gładkiego teraz piasku, kątem oka zauważając fragmenty złuszczonej farby, które w którymś momencie zaplątały się między tkaniną ciemnego płaszcza, a luźnymi kosmykami włosów. Wyciągnął dłoń niemal automatycznie, mając zamiar strącić złośliwe odłamki, ale zawahał się; ręka zatoczyła niezgrabny łuk, finalnie kończąc wędrówkę w percivalowej kieszeni, a sam mężczyzna wyprostował się, zmuszając się do ponownego skupienia na przepływających obok słowach; uśmiechając się lekko, gdy w powietrzu rozbrzmiało ciche nie. – Nie jest złą osobą – powiedział szczerze, zdając sobie sprawę, że jego wcześniejsza wypowiedź była trochę niesprawiedliwa. – Po prostu przytrafiły jej się przykre rzeczy. Łącznie ze mną – przyznał, przenosząc spojrzenie w jakieś bliżej nieokreślony punkt między poruszanymi wiatrem sylwetkami drzew.
Następne pytanie Inary nie zaalarmowało go tak, jak powinno; skinął więc głową automatycznie, kompletnie nieprzygotowany na to, co miało nadejść w kolejnej sekundzie. Nie spodziewał się jednak, że z jej – akurat jej – ust padnie imię Bena. Wciągnął powietrze do płuc może nieco zbyt gwałtownie, wypuszczając je dopiero po chwili, z nieznaczną ulgą, miał nadzieję – niezbyt widoczną. W którymś momencie, gdzieś między nokturnową kuchnią, a placową alejką, zapomniał, że przecież Inara i Jaimie również znali się więcej niż dobrze i jej pytanie nie powinno było go zaskoczyć. Nagle poczuł się jak idiota; miał ochotę znowu zapalić, ale powstrzymał się, odwracając się do kobiety. – Ben nie mówi wiele o Harriett – powiedział, zgodnie z prawdą. Temat byłej narzeczonej Wrighta był jednym z tych, który jakoś zawsze przemykał bez słowa komentarza; być może obaj udawali, że nie istniał, chociaż pewnie każdy z zupełnie innych powodów. – Do tej chwili nie wiedziałem nawet, że nadal utrzymują ze sobą kontakt – dodał, uderzony nagle tą myślą, wmawiając sobie jednocześnie, że to nie była jego sprawa. I że nie powinna go obchodzić. – Chciałbym móc powiedzieć ci coś więcej, ale nie mam pojęcia ani co między nimi zaszło, ani co dzieje się teraz. Wydaje mi się, że to coś, co muszą rozpracować sobie sami. – Zatrzymał wzrok na jej profilu, na jego twarzy zagościł jakiś przelotny, nieodgadniony wyraz. Czy faktycznie wciąż mówił o tych samych osobach, czy jego umysł odruchowo przeskoczył gdzieś indziej – bliżej, niż dalej?
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Zaledwie tydzień, czy dwa tygodnie wcześniej, Inara miewała momenty, że po przebudzeniu chciał..zamknąć oczy na nowo. I nie miało to związku ze zmęczeniem, czy bezsenną nocą, przy - kończonym już "projekcie". A może jednak myliła się, miało przecież to wybitny wpływ na stan umysłu w jakim sie budziła, a który ciężkością przysłaniał to, co do tej pory wywoływało na jej twarzy śmiech. Przecież lubiła wyzwania, a wtedy...
Z niejakim wstydem wspominała smutek malujący sie na jej licach, gdy spoglądała w odbicie lustra. Nie rozpoznawała sie, przytłumiona kłopotami, które...nie były czymś, czym powinna zasnuć swoje nastawienie. Granicą była decyzja, którą nawet organizm przyjął z ulgą, wcześniej narażony na niewiadomą, wywołującą niekontrolowane ataki smutku. Znaczące były trzy rozmowy i każda z nich wybiła z kolein myśleniowy tok, błądzący tam, gdzie nie powinien był się zagłębiać. I chociaż problemy, które były - nie zniknęły, wciąż krążąc nad głową Inary, odzyskała swoisty spokój, pozwalający skupić się - choćby na badaniach naukowych, do których się zgłosiła za Ministerialnym przyzwoleniem. Zdecydowała się zdusić, to co kiełkowało w jej sercu, ale jak sie przekonywała, ziarno był na tyle silne, że nie poddawało się łatwo zabiegom alchemiczki. Wystarczyło, że znowu zobaczyła jego. Uparcie jednak trwała przy swej decyzji, widząc w niej jedyne aktualne wyjście - I weź tu pozostań damą. Burzysz szlachecką wizję mnie, jako grzecznej panienki - odpowiedziała z rozbawionym przekąsem, bo ciężko było nawet teraz przykleić jej łatkę "grzecznej". W końcu zajęła w plotkarskiej Czarownicy szczególnie miejsce, jako mącicielki w głowach nie tylko Nottów. Zawtórowała śmiechem, który zadziałał jak lawinowa kombinacja w górach. Nie potrafiła nigdy ignorować śmiechu, który rozbijał większość murów, które ludzie między sobą stawiali. I przyjęła z ulgą, że Percival mówił o przeszłości bez cienia, który w sierpniu dostrzegała, a który zamaszystymi plamami znaczył jego twarz i jątrzył się w zieleni źrenic.
Usłyszała bardziej, niż zauważyła nachylającą sie postać mężczyzny. Jej ciało zareagowało drgnieniem na zmniejszony dystans między nimi, nawet jeśli był tylko ulotny i chwilowy. Skupiła się więc na słowach, które wlały w świadomość czarnowłosej niezrozumiałą jeszcze - nadzieję - Oh, widzę, że możemy się poszczycić podobnymi przeżyciami. Ostatnio myślałam, że nestor mnie zje, kiedy kolejny raz odmawiałam stawienia się w Londynie... - wzruszyła ramionami, podnosząc głowę wyżej, ku swemu towarzyszowi, coraz bardziej ukrywanego w cieniu zbliżającej się nocy - Na szczęście mój ojciec bardziej wierzył we mnie - wspomniała Adriena z automatycznym wygięciem warg. Niezależnie od sytuacji, czuła ciepło, gdy go wspominała. Akurat ojca, miała godnego pozazdroszczenia, nawet..jeśli czasem przesadzał z opiekuńczością.
- Nie, na pewno nie jest zła, chociaż widziałam, że ludzie potrafią robić wiele rzeczy, tylko ze względu na rany, jakie kiedyś im zadano - zmięła w palcach gałązkę, by w końcu upuścić ją pod nogi - Sprzeczałabym się co do przykrości twego stwierdzenia - uniosła podbródek, jakby rzucała wyzwanie, a w ciemnych oczach można było dostrzec, nawet w mroku, pewny siebie błysk.
Czy widziała gwałtowną zmianę, która nosiła się nie tylko w świszczącym oddechu? Zmrużyła oczy, czując, że swoim pytaniem, trąciła strunę, która drżała jeszcze chwilę po tym, jak padły jej ostatnie słowa. Jednak - nie pytała, nie drążyła, w końcu - mogła się mylić, dopatrując się treści tam, gdzie jej nie było, albo..nie była przeznaczona dla niej - Właściwie, rozumiem dlaczego, chociaż wydaje się czasem, jakby nie mógł się zdecydować, czy chce o tych powodach zapomnieć, czy wręcz odwrotnie - pozwoliła sobie zatrzymać wciąż poruszającą się huśtawkę - Masz rację, ale kusi mnie chwilami, by go dorwać i wytłumaczyć parę rzeczy, jak dziecku.. - Na jej wargach pojawił się przelotny uśmiech, gdy - Nie wiedzieć czemu, w jej myśli wkradł się Charlie i ich ostatnia pogawędka - poruszyła się znowu, zerkając, czy Łowca wciąż opierał sie o ramę konstrukcji, czy też wrócił do luźnej postawy - Przypomniałeś mi, że sama muszę się zmierzyć z duchem, który ostatnio powrócił do Londynu - pokręciła głową z pewną dozą zamyślonego rozbawienia przypominając sobie jeźdźca, który usilnie próbował ją dogonić na polowaniu - Ostatnio coś wiele takich duchów pojawia się w okolicy - zakończyła, układając dłonie na kolanach, a głowę na powrót, jak na początku, opierając o metalowe oparcie.
Z niejakim wstydem wspominała smutek malujący sie na jej licach, gdy spoglądała w odbicie lustra. Nie rozpoznawała sie, przytłumiona kłopotami, które...nie były czymś, czym powinna zasnuć swoje nastawienie. Granicą była decyzja, którą nawet organizm przyjął z ulgą, wcześniej narażony na niewiadomą, wywołującą niekontrolowane ataki smutku. Znaczące były trzy rozmowy i każda z nich wybiła z kolein myśleniowy tok, błądzący tam, gdzie nie powinien był się zagłębiać. I chociaż problemy, które były - nie zniknęły, wciąż krążąc nad głową Inary, odzyskała swoisty spokój, pozwalający skupić się - choćby na badaniach naukowych, do których się zgłosiła za Ministerialnym przyzwoleniem. Zdecydowała się zdusić, to co kiełkowało w jej sercu, ale jak sie przekonywała, ziarno był na tyle silne, że nie poddawało się łatwo zabiegom alchemiczki. Wystarczyło, że znowu zobaczyła jego. Uparcie jednak trwała przy swej decyzji, widząc w niej jedyne aktualne wyjście - I weź tu pozostań damą. Burzysz szlachecką wizję mnie, jako grzecznej panienki - odpowiedziała z rozbawionym przekąsem, bo ciężko było nawet teraz przykleić jej łatkę "grzecznej". W końcu zajęła w plotkarskiej Czarownicy szczególnie miejsce, jako mącicielki w głowach nie tylko Nottów. Zawtórowała śmiechem, który zadziałał jak lawinowa kombinacja w górach. Nie potrafiła nigdy ignorować śmiechu, który rozbijał większość murów, które ludzie między sobą stawiali. I przyjęła z ulgą, że Percival mówił o przeszłości bez cienia, który w sierpniu dostrzegała, a który zamaszystymi plamami znaczył jego twarz i jątrzył się w zieleni źrenic.
Usłyszała bardziej, niż zauważyła nachylającą sie postać mężczyzny. Jej ciało zareagowało drgnieniem na zmniejszony dystans między nimi, nawet jeśli był tylko ulotny i chwilowy. Skupiła się więc na słowach, które wlały w świadomość czarnowłosej niezrozumiałą jeszcze - nadzieję - Oh, widzę, że możemy się poszczycić podobnymi przeżyciami. Ostatnio myślałam, że nestor mnie zje, kiedy kolejny raz odmawiałam stawienia się w Londynie... - wzruszyła ramionami, podnosząc głowę wyżej, ku swemu towarzyszowi, coraz bardziej ukrywanego w cieniu zbliżającej się nocy - Na szczęście mój ojciec bardziej wierzył we mnie - wspomniała Adriena z automatycznym wygięciem warg. Niezależnie od sytuacji, czuła ciepło, gdy go wspominała. Akurat ojca, miała godnego pozazdroszczenia, nawet..jeśli czasem przesadzał z opiekuńczością.
- Nie, na pewno nie jest zła, chociaż widziałam, że ludzie potrafią robić wiele rzeczy, tylko ze względu na rany, jakie kiedyś im zadano - zmięła w palcach gałązkę, by w końcu upuścić ją pod nogi - Sprzeczałabym się co do przykrości twego stwierdzenia - uniosła podbródek, jakby rzucała wyzwanie, a w ciemnych oczach można było dostrzec, nawet w mroku, pewny siebie błysk.
Czy widziała gwałtowną zmianę, która nosiła się nie tylko w świszczącym oddechu? Zmrużyła oczy, czując, że swoim pytaniem, trąciła strunę, która drżała jeszcze chwilę po tym, jak padły jej ostatnie słowa. Jednak - nie pytała, nie drążyła, w końcu - mogła się mylić, dopatrując się treści tam, gdzie jej nie było, albo..nie była przeznaczona dla niej - Właściwie, rozumiem dlaczego, chociaż wydaje się czasem, jakby nie mógł się zdecydować, czy chce o tych powodach zapomnieć, czy wręcz odwrotnie - pozwoliła sobie zatrzymać wciąż poruszającą się huśtawkę - Masz rację, ale kusi mnie chwilami, by go dorwać i wytłumaczyć parę rzeczy, jak dziecku.. - Na jej wargach pojawił się przelotny uśmiech, gdy - Nie wiedzieć czemu, w jej myśli wkradł się Charlie i ich ostatnia pogawędka - poruszyła się znowu, zerkając, czy Łowca wciąż opierał sie o ramę konstrukcji, czy też wrócił do luźnej postawy - Przypomniałeś mi, że sama muszę się zmierzyć z duchem, który ostatnio powrócił do Londynu - pokręciła głową z pewną dozą zamyślonego rozbawienia przypominając sobie jeźdźca, który usilnie próbował ją dogonić na polowaniu - Ostatnio coś wiele takich duchów pojawia się w okolicy - zakończyła, układając dłonie na kolanach, a głowę na powrót, jak na początku, opierając o metalowe oparcie.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Przebywanie w towarzystwie Inary miało to do siebie, że nigdy nie odczuwał upływającego czasu. Mogli rozmawiać bądź milczeć, wygłupiać się, albo nie robić kompletnie nic, a minuty i tak zdawały się przepływać swobodnie i jakoś tak harmonijnie, nie przeszkadzając, nie ciążąc i nie przypominając o czyhających za rogiem obowiązkach. Tym razem też nie miał pojęcia, jak dawno opuścili stypę – mógł minąć kwadrans albo trzy godziny – ale uparcie nie patrzył na zapięty na nadgarstku zegarek, samolubnie wykradając dla siebie kolejne sekundy, podczas których nie musiał nikogo udawać. Pozwalał, żeby czas odmierzały ciche skrzypnięcia dziecięcej huśtawki oraz dwie pary spokojnych oddechów, bo tylko wtedy mogli mieć nad nim całkowitą kontrolę; iluzoryczną, nieco złudną, ale czy całe to spotkanie nie było jedynie pięknie utkaną fatamorganą?
Łapał się na zatrzymywaniu wzroku na jej pogrążonym w półmroku profilu trochę zbyt często, zastanawiając się, jakie myśli kryły się pod jasną skórą. Zawsze wydawała mu się taka pogodna; gdyby nie wiedział, przynajmniej częściowo, że jej życie nie składało się wcale z samych radosnych chwil, nie zgadłby, że ją również musiały dręczyć wątpliwości. Jeżeli już się z nimi zdradzała, to pojawiały się ulotnie; ukryte w smutnym mignięciu w oczach albo ledwie wyczuwalnej nostalgii w głosie. Zazdrościł jej tego i czasami nie potrafił ukryć niemego podziwu, bo gdy to jego ogarniało przygnębienie – a zdarzało się to nad wyraz często – ponury nastrój wprost z niego promieniował, odbijając się na wszystkich dookoła.
Nadal nie rozumiał, dlaczego tak chętnie przystawała na jego towarzystwo.
– Panienko Carrow, niech mi panienka wybaczy – odparował, nie kryjąc już nawet widocznego rozbawienia, chociaż dzielnie próbował nadać swoim słowom chociaż odrobinę powagi. – Nie zdawałem sobie sprawy, że takowa wizja w ogóle istniała – dodał, w pełni świadomy, że gdyby pozwolił sobie na podobną uwagę wobec którejkolwiek innej szlachcianki, zapewne zasłużyłby na siarczysty policzek. Jeżeli jednak chodziło o Inarę, to często zapominał, że w ogóle należała do tego arystokratycznego światka; nawet teraz, gdy w większości spotykali się przy oficjalnych okazjach, kojarzyła mu się głównie z bezdrożami, ubłoconymi szatami i buchającą znad kociołka parą. Co potwierdzało się zresztą w kolejnych zdaniach, padających z jej ust. – To dobry człowiek. Twój ojciec – powiedział już ciszej, uśmiechając się lekko. Chociaż Adriena znał głównie z opowieści jego córki, nie mogły umknąć mu niebywałe ilości zrozumienia, którym ją obdarowywał. Nie zazdrościł jej tego jednak, czy może nie robił tego w sposób negatywny, bo zasługiwała na tę bezwarunkową miłość w pełni. – Jak to mówią? Niedaleko pada jabłko od jabłoni? – dorzucił jeszcze, zasłaniając żartobliwym tonem jakieś nagłe i niezrozumiałe rozczulenie, które mimo wszystko przelewało się cicho między głoskami. Tylko odrobinę.
W milczeniu obserwował pękającą z dźwięcznym trzaskiem gałązkę; odkąd pamiętał, Inara zawsze szukała sposobu, żeby zająć czymś ręce, najczęściej wykorzystując każdą dostępną powierzchnię płaską jako płótno dla kolejnych szkiców. – Dlatego, że nie znałaś mnie wtedy – mruknął, ale nie sprzeczał się już dłużej, nie chcąc wracać myślami do czasów Hogwartu, a już na pewno nie miał ochoty opowiadać o przykrym zakładzie, który parze siedemnastolatków wydawał się niesamowicie zabawny, ale z perspektywy czasu był zwyczajnie okrutny. I stanowił jedną z naprawdę niewielu rzeczy, których Percival się wstydził, zwłaszcza pamiętając o wciąż chowanej, przyprawionej goryczą urazie.
Oderwał plecy od metalowej konstrukcji, by w następnej chwili przykucnąć przy kołyszącym się delikatnie siedzeniu huśtawki, tak, że to teraz Inara mogła spoglądać na niego z góry. Bezwiednie wziął do ręki połówkę złamanego przez nią drewienka i w ślad za nią zaczął kreślić na piasku cienkie linie, z tym że te jego nie łączyły się w żaden konkretny kształt. – Chciałbym to zobaczyć – powiedział, z nieco nieobecnym uśmiechem wyobrażając sobie drobną kobietę, wygarniającą Benowi nieodpowiedzialne zachowanie. Echo grymasu tańczyło jeszcze na jego wargach, gdy sekundę później podniósł wzrok, zaintrygowany wzmianką o nawiedzającym Londyn… – duchem? – dokończył myśl na głos, rzucając jej pytające spojrzenie. Nie naglące, nie miał zamiaru ciągnąć jej za język, jeżeli sama nie miała ochoty rozwinąć rzuconej luźno myśli, ale dawał jej taką możliwość, odnajdując w ciemnościach jej orzechowe oczy. Słuchał.
Łapał się na zatrzymywaniu wzroku na jej pogrążonym w półmroku profilu trochę zbyt często, zastanawiając się, jakie myśli kryły się pod jasną skórą. Zawsze wydawała mu się taka pogodna; gdyby nie wiedział, przynajmniej częściowo, że jej życie nie składało się wcale z samych radosnych chwil, nie zgadłby, że ją również musiały dręczyć wątpliwości. Jeżeli już się z nimi zdradzała, to pojawiały się ulotnie; ukryte w smutnym mignięciu w oczach albo ledwie wyczuwalnej nostalgii w głosie. Zazdrościł jej tego i czasami nie potrafił ukryć niemego podziwu, bo gdy to jego ogarniało przygnębienie – a zdarzało się to nad wyraz często – ponury nastrój wprost z niego promieniował, odbijając się na wszystkich dookoła.
Nadal nie rozumiał, dlaczego tak chętnie przystawała na jego towarzystwo.
– Panienko Carrow, niech mi panienka wybaczy – odparował, nie kryjąc już nawet widocznego rozbawienia, chociaż dzielnie próbował nadać swoim słowom chociaż odrobinę powagi. – Nie zdawałem sobie sprawy, że takowa wizja w ogóle istniała – dodał, w pełni świadomy, że gdyby pozwolił sobie na podobną uwagę wobec którejkolwiek innej szlachcianki, zapewne zasłużyłby na siarczysty policzek. Jeżeli jednak chodziło o Inarę, to często zapominał, że w ogóle należała do tego arystokratycznego światka; nawet teraz, gdy w większości spotykali się przy oficjalnych okazjach, kojarzyła mu się głównie z bezdrożami, ubłoconymi szatami i buchającą znad kociołka parą. Co potwierdzało się zresztą w kolejnych zdaniach, padających z jej ust. – To dobry człowiek. Twój ojciec – powiedział już ciszej, uśmiechając się lekko. Chociaż Adriena znał głównie z opowieści jego córki, nie mogły umknąć mu niebywałe ilości zrozumienia, którym ją obdarowywał. Nie zazdrościł jej tego jednak, czy może nie robił tego w sposób negatywny, bo zasługiwała na tę bezwarunkową miłość w pełni. – Jak to mówią? Niedaleko pada jabłko od jabłoni? – dorzucił jeszcze, zasłaniając żartobliwym tonem jakieś nagłe i niezrozumiałe rozczulenie, które mimo wszystko przelewało się cicho między głoskami. Tylko odrobinę.
W milczeniu obserwował pękającą z dźwięcznym trzaskiem gałązkę; odkąd pamiętał, Inara zawsze szukała sposobu, żeby zająć czymś ręce, najczęściej wykorzystując każdą dostępną powierzchnię płaską jako płótno dla kolejnych szkiców. – Dlatego, że nie znałaś mnie wtedy – mruknął, ale nie sprzeczał się już dłużej, nie chcąc wracać myślami do czasów Hogwartu, a już na pewno nie miał ochoty opowiadać o przykrym zakładzie, który parze siedemnastolatków wydawał się niesamowicie zabawny, ale z perspektywy czasu był zwyczajnie okrutny. I stanowił jedną z naprawdę niewielu rzeczy, których Percival się wstydził, zwłaszcza pamiętając o wciąż chowanej, przyprawionej goryczą urazie.
Oderwał plecy od metalowej konstrukcji, by w następnej chwili przykucnąć przy kołyszącym się delikatnie siedzeniu huśtawki, tak, że to teraz Inara mogła spoglądać na niego z góry. Bezwiednie wziął do ręki połówkę złamanego przez nią drewienka i w ślad za nią zaczął kreślić na piasku cienkie linie, z tym że te jego nie łączyły się w żaden konkretny kształt. – Chciałbym to zobaczyć – powiedział, z nieco nieobecnym uśmiechem wyobrażając sobie drobną kobietę, wygarniającą Benowi nieodpowiedzialne zachowanie. Echo grymasu tańczyło jeszcze na jego wargach, gdy sekundę później podniósł wzrok, zaintrygowany wzmianką o nawiedzającym Londyn… – duchem? – dokończył myśl na głos, rzucając jej pytające spojrzenie. Nie naglące, nie miał zamiaru ciągnąć jej za język, jeżeli sama nie miała ochoty rozwinąć rzuconej luźno myśli, ale dawał jej taką możliwość, odnajdując w ciemnościach jej orzechowe oczy. Słuchał.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Decyzja była podjęta. Tak. A mimo tego - wciąż nie potrafiła odmówić mu spotkania, bez zastanowienia zgadzając się powędrować tam, gdzie ją prowadził. Tak jak dziś. Gdyby z perspektywy obserwatora dostrzegła kobietę, z taką lekkością pozwalająca, by prowadzić ją gdzieś na odludzie - musiałby się zastanowić, czy rzeczona była tak bardzo naiwna? Inara nie umiała tego dostrzec, bo wiedziała, że przy Percivalu była bezpieczna, że prędzej sam narazi się na niebezpieczeństwo, niż pozwoli, by stała jej się krzywda, ale...przecież nie o to w tym wszystkim chodziło. Mimo faktu, że tak bardzo starała się zapomnieć, jej umysł uparcie, od nowa, rysował znajomy, męski profil, dźwięczny ton głosu, czy ciepło dłoni, zaciskających się na jej ręku - widziany niby w lustrze prawdy, której nie mogła przyjąć. A może bała się przyjąć?
Tłumaczyła sobie, że musi od nowa nauczyć się zachowania, które kiedyś przychodziło jej z taką łatwością, będąc kobietą, która bez mrugnięcia okiem przyglądała się jego sylwetce, czy opierała głowę o jego bark, bez nierównomiernego uderzenia serca, bez ucisku w klatce piersiowej, bez wstrzymywanego oddechu i w końcu..bez tęsknoty, którą upychała gdzieś w krańce swoich źrenic, umykając przed przypadkowym dotykiem. I - właściwie wszystko wplatało się w naturalną aurę, która - i tak kruszyła się pod każdym, dłuższym spojrzeniem zielonookiego Łowcy.
..ale, przy nim zawsze umiała się uśmiechać.
- Mówisz więc, że nie nadaję się na szlachciankę? - miała być oburzona, a jej usta niby w nieokiełznanym tańcu wciąż unosiły się do góry - Co za oburzające zachowanie - zakończyła tyradę teatralnym westchnieniem i uspokoiła się, przytrzymując palcami poręczy huśtawki. Ciepły uśmiech wciąż błądził na jej wargach, szczególnie, gdy usłyszała opinię Percivala. Czy tak często mówiła o ojcu? Zapewne tak. W końcu należał do centrum jej świata, do którego - powoli wdzierał się i jej rozmówca - Najlepszy, chociaż... - potwierdziła kiwnięciem głowy, wywołując tym samym zsunięcie się z ramienia długiego pasma włosów, przez chwilę przysłaniającego jej widok - ...mógłbyś mieć kłopot przy spotkaniu - dopowiedziała cicho, wplatając figlarną nutę w tych kilka wyrazów. Może zbyt zaczepnie, ale nieświadome wyzwanie, pomknęło ku towarzyszącemu jej szlachcicowi - Doprawdy? - pytanie pomknęło szybciej, niż pomyślała, ale - zapalona w oczach iskra skryła się za falą czarnych włosów, które ostatecznie założyła za ucho.
Moment upadku cienkich polówek gałązki, z niesamowitą precyzją zbiegł sie z momentem, gdy padło kilka bolesnych słów. Zacisnęła palce na kolanach, starając się zbyć nagłą potrzebę uchwycenia jego dłoni. Zamiast tego uniosła spojrzenie, tylko jednak po to, by dostrzec odwracający sie profil. Znowu drgnęła, nieco zaskoczona nagłą zmianą pozycji, jaką przyjął Percival. Patrzyła z szeroko otwartymi oczami, jak przed nią przykuca. W jego dłoni pojawił się fragment jej tymczasowego narzędzia rysunkowego, a na wytartej jeszcze przed chwilą powierzchni, powstawały kolejne kreski o niezidentyfikowanym, bądź niezrozumiałym dla alchemiczki kształcie.
Oparła dłonie o brzegi swego siedziska, by nachylić się nad mężczyzną, chcąc lepiej przyjrzeć się kreślonym przez niego figurom - Chyba powinnam udzielić ci kilka lekcji rysunku - zawyrokowała, by w niewytłumaczalnym (znowu) impulsie, sięgnąć dłonią po nasadę trzymanej gałązki, by - poprowadzić jego rękę w kolejnych kreślarskich ruchach, łącząc kilka wcześniej postawionych kształtów, w finezyjny wzór - Lepiej nie - odpowiedziała krótko, wciąż zamyślona, skupiając się na swoim działaniu, nadal nie rejestrując, jak bardzo nie powinna tego robić. Zorientowała się za późno, gdy mężczyzna podniósł wzrok, tym samym sprawiając, że ich twarze znajdowały się niebezpiecznie blisko.
I tutaj czas właśnie zgłupiał.
O jedną sekundę za długo została uwięziona w spojrzeniu, by potem, o jedną sekundę za szybko, cofnęła się do pozycji, którą zajmowała do tej pory, wypuszczając oczywiście - fragment przytrzymywanego, prowizorycznego rysika - Duch - powtórzyła, przypominając sobie własne słowa, które wyparowały gdzieś gwałtownie - Duch z przeszłości, który mnie goni - wypowiedziała pierwsze zdanie, które zakradło się w jej umysł, a pozwalające odwrócić uwagę od jej nienaturalnej reakcji. teraz - i ona mogła dziękować, że ciemność z taką łatwością kryła jej lico, pomagając uspokoić to, co nie powinno było się tak kołatać.
Tłumaczyła sobie, że musi od nowa nauczyć się zachowania, które kiedyś przychodziło jej z taką łatwością, będąc kobietą, która bez mrugnięcia okiem przyglądała się jego sylwetce, czy opierała głowę o jego bark, bez nierównomiernego uderzenia serca, bez ucisku w klatce piersiowej, bez wstrzymywanego oddechu i w końcu..bez tęsknoty, którą upychała gdzieś w krańce swoich źrenic, umykając przed przypadkowym dotykiem. I - właściwie wszystko wplatało się w naturalną aurę, która - i tak kruszyła się pod każdym, dłuższym spojrzeniem zielonookiego Łowcy.
..ale, przy nim zawsze umiała się uśmiechać.
- Mówisz więc, że nie nadaję się na szlachciankę? - miała być oburzona, a jej usta niby w nieokiełznanym tańcu wciąż unosiły się do góry - Co za oburzające zachowanie - zakończyła tyradę teatralnym westchnieniem i uspokoiła się, przytrzymując palcami poręczy huśtawki. Ciepły uśmiech wciąż błądził na jej wargach, szczególnie, gdy usłyszała opinię Percivala. Czy tak często mówiła o ojcu? Zapewne tak. W końcu należał do centrum jej świata, do którego - powoli wdzierał się i jej rozmówca - Najlepszy, chociaż... - potwierdziła kiwnięciem głowy, wywołując tym samym zsunięcie się z ramienia długiego pasma włosów, przez chwilę przysłaniającego jej widok - ...mógłbyś mieć kłopot przy spotkaniu - dopowiedziała cicho, wplatając figlarną nutę w tych kilka wyrazów. Może zbyt zaczepnie, ale nieświadome wyzwanie, pomknęło ku towarzyszącemu jej szlachcicowi - Doprawdy? - pytanie pomknęło szybciej, niż pomyślała, ale - zapalona w oczach iskra skryła się za falą czarnych włosów, które ostatecznie założyła za ucho.
Moment upadku cienkich polówek gałązki, z niesamowitą precyzją zbiegł sie z momentem, gdy padło kilka bolesnych słów. Zacisnęła palce na kolanach, starając się zbyć nagłą potrzebę uchwycenia jego dłoni. Zamiast tego uniosła spojrzenie, tylko jednak po to, by dostrzec odwracający sie profil. Znowu drgnęła, nieco zaskoczona nagłą zmianą pozycji, jaką przyjął Percival. Patrzyła z szeroko otwartymi oczami, jak przed nią przykuca. W jego dłoni pojawił się fragment jej tymczasowego narzędzia rysunkowego, a na wytartej jeszcze przed chwilą powierzchni, powstawały kolejne kreski o niezidentyfikowanym, bądź niezrozumiałym dla alchemiczki kształcie.
Oparła dłonie o brzegi swego siedziska, by nachylić się nad mężczyzną, chcąc lepiej przyjrzeć się kreślonym przez niego figurom - Chyba powinnam udzielić ci kilka lekcji rysunku - zawyrokowała, by w niewytłumaczalnym (znowu) impulsie, sięgnąć dłonią po nasadę trzymanej gałązki, by - poprowadzić jego rękę w kolejnych kreślarskich ruchach, łącząc kilka wcześniej postawionych kształtów, w finezyjny wzór - Lepiej nie - odpowiedziała krótko, wciąż zamyślona, skupiając się na swoim działaniu, nadal nie rejestrując, jak bardzo nie powinna tego robić. Zorientowała się za późno, gdy mężczyzna podniósł wzrok, tym samym sprawiając, że ich twarze znajdowały się niebezpiecznie blisko.
I tutaj czas właśnie zgłupiał.
O jedną sekundę za długo została uwięziona w spojrzeniu, by potem, o jedną sekundę za szybko, cofnęła się do pozycji, którą zajmowała do tej pory, wypuszczając oczywiście - fragment przytrzymywanego, prowizorycznego rysika - Duch - powtórzyła, przypominając sobie własne słowa, które wyparowały gdzieś gwałtownie - Duch z przeszłości, który mnie goni - wypowiedziała pierwsze zdanie, które zakradło się w jej umysł, a pozwalające odwrócić uwagę od jej nienaturalnej reakcji. teraz - i ona mogła dziękować, że ciemność z taką łatwością kryła jej lico, pomagając uspokoić to, co nie powinno było się tak kołatać.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Carrow dnia 12.04.16 22:28, w całości zmieniany 1 raz
Może rzeczywiście powinien był pilnować się przy niej bardziej. Nie śmiać się tak beztrosko, nie żartować lekkomyślnie i nie porywać jej spontanicznie z towarzystwa, które miało uważnie nastawione zarówno oczy, jak i uszy. Zapominał, że odpowiedzialność za ewentualne potknięcie nie ciążyła jedynie na nim; kiedy ponownie pojawiła się w jego życiu, zarówno nagle, jak i niespodziewanie, odruchowo uznał, że ich relacja wróciła na stare tory, ignorując fakt, że nie znajdowali się już wcale na dzikim pustkowiu, pozbawieni jasno skonstruowanych planów na najbliższą przyszłość i zobowiązań. Nie potrafił przyjąć do wiadomości – a może nie chciał? – że Inara miała zostać wkrótce żoną jego brata, chociaż powody, dla których ta myśl tak bardzo mu wadziła, nadal stanowiły niewiadomą. W tym względzie zachowywał się wyjątkowo egoistycznie i nieznośnie; w chwilach skrajnego roztargnienia łapał się na żałosnym taplaniu w poczuciu niesprawiedliwości, kiedy to był wręcz zły na nestora, że podjął taką głupią decyzję. Jego własne zachowanie budziło w nim z kolei głęboką frustrację, bo przecież doskonale wiedział, że nigdy nie była jego – dlaczego więc miał wrażenie, jakby bezlitośnie próbowano mu ją odebrać?
Nie to, żeby nie próbował przywoływać się do porządku; zdarzało się przecież, że robił osobisty rachunek sumienia i postanawiał – mało przekonująco – wycofać się na odpowiedni dystans. Czasami w ostatniej chwili odkładał na miejsce pióro, rezygnując z wysłania listu, albo ograniczał przypadkową rozmowę do oficjalnego przywitania, które za każdym razem brzmiało jak nieszczera, wyuczona formułka. Odgradzał się (nieszczelnym) murem, obiecując sobie, że tym razem utrzyma go w całości… a później ona uśmiechała się tak po swojemu, szczerze, pięknie, i znowu był po prostu Percym, gubiąc gdzieś lordowski tytuł i wydumane nazwisko. Być może faktycznie nie nadawała się na szlachciankę, może to on nie nadawał się na szlachcica – a może prawda, jak zwykle, leżała gdzieś pośrodku.
Jego nieskrępowany śmiech przeszedł w ciepły uśmiech zupełnie naturalnie, gdy rozmowa przeskoczyła na inny temat. – Mówisz, że przegoniłby mnie ze strzelbą? – rzucił żartobliwie, chociaż jeżeli przynajmniej połowa z tego co słyszał, była prawdziwa, to mocno współczułby śmiałkowi, który odważyłby się zachować niewłaściwie w stosunku do Inary. Nie miał pojęcia, że sam znajdował się niebezpiecznie blisko wcielenia się w tę rolę.
Krótkie pytanie, będące właściwie zaledwie pojedynczym słowem, nie doczekało się odpowiedzi od razu. Zanim cokolwiek padło z jego ust, odszukał spojrzeniem kobiecą twarz, czekając, aż odgarnie z niej ciemne włosy. – Tak – przytaknął, nieco poważniej niż początkowo zamierzał. – Tak myślę.
I być może to właśnie ta nagła zmiana w głosie kazała mu opuścić wzrok na wilgotny od wieczornego powietrza piasek, na którym kreślone linie za nic nie chciały połączyć się w sensowną całość. A przynajmniej dopóki do jego dłoni nie dołączyła druga, drobniejsza, bez problemu czy oporu kierując prowizoryczny pisak w zupełnie innym kierunku. – Zdecydowanie – zgodził się, przez moment chcąc zaproponować jej rozpoczęcie lekcji tu i teraz. – Choć podejrzewam, że twój wysiłek mógłby pójść na marne – dodał, nie rejestrując nawet faktu, że mówił coraz ciszej. Jego spojrzenie oderwało się od nieokreślonego rysunku, zatrzymując się na zaciśniętych na połówce gałązki palcach, niby znajdujących się blisko siebie, ale wciąż tak uparcie daleko.
Poderwał głowę odruchowo, przyciągnięty nagłym zaprzeczeniem, nie spodziewając się, że Inara zdążyła się nad nim nachylić. Bardziej od nagłego zbliżenia zaskoczyła go jednak jego własna reakcja, bo w tej jednej, szalonej sekundzie, kilka rzeczy stało się jednocześnie; po pierwsze, jego serce, do tej pory spokojnie, zapomniało o jednym czy dwóch uderzeniach, na moment wchodząc w niepokojący dysonans, by w następnej chwili zacząć pracować w zupełnie innym rytmie; po drugie, zapomniał o konieczności oddychania, wstrzymując oddech na całe pół minuty; po trzecie, jego spojrzenie zatrzymało się dokładnie na jej oczach, powodując, że bał się choćby mrugnąć.
Dziwne ciepło, które po raz pierwszy ogarnęło go na kamienistym brzegu w Weymouth, wróciło, razem zresztą z łaskoczącym oddechem i subtelnym zapachem bzu. Jego umysł opustoszał, na ułamek sekundy całkowicie wolny od myśli, by zaraz potem wypełnić się ich setkami – a jedna była bardziej nieracjonalna od drugiej. Na (nie?)szczęście, zanim zdążył wcielić w życie choćby jedną, Inara odsunęła się gwałtownie, wybudzając go z tego dziwnego odrętwienia. Prawie.
– Duch? – powtórzył za nią jak echo, zapominając, że już raz to zrobił. Wypuścił z dłoni nieszczęsną gałązkę, poruszając się wreszcie i opierając wygodniej o metalową konstrukcję. W jakiś sposób zaczęło mu nagle brakować tej chwilowej bliskości, ale utracona część zdrowego rozsądku zdążyła wrócić już na swoje miejsce. – Opowiedz mi.
Nie to, żeby nie próbował przywoływać się do porządku; zdarzało się przecież, że robił osobisty rachunek sumienia i postanawiał – mało przekonująco – wycofać się na odpowiedni dystans. Czasami w ostatniej chwili odkładał na miejsce pióro, rezygnując z wysłania listu, albo ograniczał przypadkową rozmowę do oficjalnego przywitania, które za każdym razem brzmiało jak nieszczera, wyuczona formułka. Odgradzał się (nieszczelnym) murem, obiecując sobie, że tym razem utrzyma go w całości… a później ona uśmiechała się tak po swojemu, szczerze, pięknie, i znowu był po prostu Percym, gubiąc gdzieś lordowski tytuł i wydumane nazwisko. Być może faktycznie nie nadawała się na szlachciankę, może to on nie nadawał się na szlachcica – a może prawda, jak zwykle, leżała gdzieś pośrodku.
Jego nieskrępowany śmiech przeszedł w ciepły uśmiech zupełnie naturalnie, gdy rozmowa przeskoczyła na inny temat. – Mówisz, że przegoniłby mnie ze strzelbą? – rzucił żartobliwie, chociaż jeżeli przynajmniej połowa z tego co słyszał, była prawdziwa, to mocno współczułby śmiałkowi, który odważyłby się zachować niewłaściwie w stosunku do Inary. Nie miał pojęcia, że sam znajdował się niebezpiecznie blisko wcielenia się w tę rolę.
Krótkie pytanie, będące właściwie zaledwie pojedynczym słowem, nie doczekało się odpowiedzi od razu. Zanim cokolwiek padło z jego ust, odszukał spojrzeniem kobiecą twarz, czekając, aż odgarnie z niej ciemne włosy. – Tak – przytaknął, nieco poważniej niż początkowo zamierzał. – Tak myślę.
I być może to właśnie ta nagła zmiana w głosie kazała mu opuścić wzrok na wilgotny od wieczornego powietrza piasek, na którym kreślone linie za nic nie chciały połączyć się w sensowną całość. A przynajmniej dopóki do jego dłoni nie dołączyła druga, drobniejsza, bez problemu czy oporu kierując prowizoryczny pisak w zupełnie innym kierunku. – Zdecydowanie – zgodził się, przez moment chcąc zaproponować jej rozpoczęcie lekcji tu i teraz. – Choć podejrzewam, że twój wysiłek mógłby pójść na marne – dodał, nie rejestrując nawet faktu, że mówił coraz ciszej. Jego spojrzenie oderwało się od nieokreślonego rysunku, zatrzymując się na zaciśniętych na połówce gałązki palcach, niby znajdujących się blisko siebie, ale wciąż tak uparcie daleko.
Poderwał głowę odruchowo, przyciągnięty nagłym zaprzeczeniem, nie spodziewając się, że Inara zdążyła się nad nim nachylić. Bardziej od nagłego zbliżenia zaskoczyła go jednak jego własna reakcja, bo w tej jednej, szalonej sekundzie, kilka rzeczy stało się jednocześnie; po pierwsze, jego serce, do tej pory spokojnie, zapomniało o jednym czy dwóch uderzeniach, na moment wchodząc w niepokojący dysonans, by w następnej chwili zacząć pracować w zupełnie innym rytmie; po drugie, zapomniał o konieczności oddychania, wstrzymując oddech na całe pół minuty; po trzecie, jego spojrzenie zatrzymało się dokładnie na jej oczach, powodując, że bał się choćby mrugnąć.
Dziwne ciepło, które po raz pierwszy ogarnęło go na kamienistym brzegu w Weymouth, wróciło, razem zresztą z łaskoczącym oddechem i subtelnym zapachem bzu. Jego umysł opustoszał, na ułamek sekundy całkowicie wolny od myśli, by zaraz potem wypełnić się ich setkami – a jedna była bardziej nieracjonalna od drugiej. Na (nie?)szczęście, zanim zdążył wcielić w życie choćby jedną, Inara odsunęła się gwałtownie, wybudzając go z tego dziwnego odrętwienia. Prawie.
– Duch? – powtórzył za nią jak echo, zapominając, że już raz to zrobił. Wypuścił z dłoni nieszczęsną gałązkę, poruszając się wreszcie i opierając wygodniej o metalową konstrukcję. W jakiś sposób zaczęło mu nagle brakować tej chwilowej bliskości, ale utracona część zdrowego rozsądku zdążyła wrócić już na swoje miejsce. – Opowiedz mi.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Mówiło się, że to cisza uspokajała, to co drgało poruszone gwałtownością. Możliwe, że była w tym ukryta większa prawda, chociaż Inara, nawet znając te koncepcję, wciąż wolała głos, który dźwięczał obok niej. A może jednak wystarczyła jej obecność?. Oczywiście i tu miało znaczenie, czyja była to prezencja, a wtedy nawet milczenie było leczniczą aurą na rany, których często nie było się nawet świadomym. Kiedyś słyszała, że sama potrafiła tak działać, ale - alchemiczka śmiała się z tego. W końcu, taką zdolność posiadał każdy, z naciskiem szczególnym - na kobiety, ale - chyba nie wszyscy chcieli tego używać, czy nawet pamiętać, że potrafią tak działać na drugiego człowieka, czasem nawet - odwracając w coś mrocznego.
I mimo swoich postanowień i ucisku, jaki uparcie pojawiał się tuż pod mostkiem, ignorujący postanowienia czarnowłosej - obecność Percivala wywoływała w niej ciepło, które grzało ją przez długi czas, nim całkowicie wyczerpała jego zapasy. Wtedy, cichutko, niby zbieg, wkradała się pustka, wżerająca się pazurkami, niby wygłodniała bahanka. Próbowała wtedy zalewać ja pracą, innymi obecnościami, ale - efekt przypominał w działaniu, raczej bezdenną studnię, której zapełnianie przynosiło tylko chwilowa ulgę. Musiała więc - nauczyć się z takim staniem żyć, albo...no właśnie, czy było inne wyjście?
I dziś czuła sprzeczną wartość swego czucia. Niezmiennie kłujący cierń i energia, która płynęła ku niej, niby morska fala. I żadne się nie wykluczało. Czuła się więc jak świetlik, z tkwiącym w ciele kawałkiem szkła. Znowu błysnęła światłem, a uśmiech stał się jego wyznacznikiem.
- Na pewno będzie próbował. Wcześniej wyzwie cię na pojedynek. Jest przecież gentlemanem - ciężko jej było walczyć z rozbawieniem. Adrien potrafił być niezwykle zaborczy - jak przystało na ojca jedynaczki, chociaż zdawała sobie sprawę, że wynikało to i z innych względów. Chociaż nigdy jej tego nie powiedział, próbował swoją nadopiekuńczością, zapełnić wyrwany fragment życia, związany z matką. Przetarła dłonią policzek, czując jak wiatr, poruszając kilkoma niesfornymi pasmami, wywołał lekkie łaskotanie. Zatrzymała palce w miejscu, czując niejasno, wirującą w powietrzu informację, kryjącą się w cichym dźwięku słów Percivala. Tylko rozszyfrowanie jej stanowiło wciąż wyzwanie, przed, którym się broniła, ignorując narastające drżenie struny, poruszanej za każdym razem, gdy pojawiały się pytania ważne.
Nie umiała mu więc odpowiedzieć, czując, że jakiekolwiek jej słowa, zburzyłyby istotność tego, co jej własnie przekazał. Zupełnie, jak fragment układanki, w której brakowało elementu, a teraz tworzyło pewną całość.
- Podobno jestem niezłą nauczycielką - naturalnie i nieświadomie (znowu), również ściszała ton głosu, wplatając w nie odkryte przejście, do swego umysłu. Zdecydowanie za późno było na odwrót, nawet - gdyby zrozumiała wszystko wcześniej.
Nauka rysunku nie była prosta. Czasami - po prostu ciężko było powiedzieć, że w głowie masz niemal gotową wizję, za każdym razem, gdy spojrzysz na potencjalny materiał do zapełnienia. I zapewne - to właśnie można było dostrzec w iskrzących natchnieniem źrenicach Inary, gdy tak beztrosko sięgnęło po narzędzie rysunku i dłoń poprowadzoną, której ofiarowała kierunek, kształt i..poruszenie, którego nie przewidziała.
Wszystko nagłe, atakujące zmysły każdą możliwą doświadczalną formą, skumulowało się w jednym utkwionym w kobiecie spojrzeniu, wywracający każdy inarowy nerw, niby porwany przez zieloną toń listek. I jeszcze długo po tym, musiała wstrzymywać oddech, bo to, co tak łomotało w jej piersi, przestało się wyrywać, jakby chciało pomknąć do sprawcy całego zamieszania, pozostawiając alchemiczkę z niejasną stratą. Kruchy mur jej decyzji - znowu upadł. Ile razy, dzisiejszego wieczoru?
Na krótką chwilę zamknęła oczy, nie mogąc nawet z zamkniętymi powiekami wyrzucić obrazu, który przed momentem tak wyraziście rysował się przed nią, w niewielkiej odległości. A takie wspomnienie, na zmianę, petryfikowało jej serce, by puścić w szaleńczy taniec, którego kroków nawet ona nie umiała odgadnąć. Dwa oddechy. Głębokie. I w końcu nic nie zagłuszało jej słów.
- Przyjaciel - otworzyła oczy, by rozluźnić ramiona, które dopiero pod wpływem jej woli puściły napięte mięśnie - ze szkoły - wracała jej jasność umysłu, do tej pory zakłócająca sensowność poprawnego myślenia - chyba, ktoś taki, jak dla ciebie Ben - i znowu, tak bardzo nieświadomie i tak bardzo niefortunnie, sięgnęła po porównanie, którego znaczenia nie pojmowała - ..tylko coś sprawiło, że wszystko się popsuło - oddech wrócił do naturalnego rytmu, ale pokręciła głową, odganiając natrętne myśli, wciąż przypominające jej bliskość, przed którą, tak nagle umknęła. Czuła narastający opór który hamował jej dalszą wypowiedź. Jak miała mówić o innym mężczyźnie?. Jak miała mówić o czymś, z czym sama jeszcze się nie skonfrontowała? Wciąż nie dawała się złapać.
I mimo swoich postanowień i ucisku, jaki uparcie pojawiał się tuż pod mostkiem, ignorujący postanowienia czarnowłosej - obecność Percivala wywoływała w niej ciepło, które grzało ją przez długi czas, nim całkowicie wyczerpała jego zapasy. Wtedy, cichutko, niby zbieg, wkradała się pustka, wżerająca się pazurkami, niby wygłodniała bahanka. Próbowała wtedy zalewać ja pracą, innymi obecnościami, ale - efekt przypominał w działaniu, raczej bezdenną studnię, której zapełnianie przynosiło tylko chwilowa ulgę. Musiała więc - nauczyć się z takim staniem żyć, albo...no właśnie, czy było inne wyjście?
I dziś czuła sprzeczną wartość swego czucia. Niezmiennie kłujący cierń i energia, która płynęła ku niej, niby morska fala. I żadne się nie wykluczało. Czuła się więc jak świetlik, z tkwiącym w ciele kawałkiem szkła. Znowu błysnęła światłem, a uśmiech stał się jego wyznacznikiem.
- Na pewno będzie próbował. Wcześniej wyzwie cię na pojedynek. Jest przecież gentlemanem - ciężko jej było walczyć z rozbawieniem. Adrien potrafił być niezwykle zaborczy - jak przystało na ojca jedynaczki, chociaż zdawała sobie sprawę, że wynikało to i z innych względów. Chociaż nigdy jej tego nie powiedział, próbował swoją nadopiekuńczością, zapełnić wyrwany fragment życia, związany z matką. Przetarła dłonią policzek, czując jak wiatr, poruszając kilkoma niesfornymi pasmami, wywołał lekkie łaskotanie. Zatrzymała palce w miejscu, czując niejasno, wirującą w powietrzu informację, kryjącą się w cichym dźwięku słów Percivala. Tylko rozszyfrowanie jej stanowiło wciąż wyzwanie, przed, którym się broniła, ignorując narastające drżenie struny, poruszanej za każdym razem, gdy pojawiały się pytania ważne.
Nie umiała mu więc odpowiedzieć, czując, że jakiekolwiek jej słowa, zburzyłyby istotność tego, co jej własnie przekazał. Zupełnie, jak fragment układanki, w której brakowało elementu, a teraz tworzyło pewną całość.
- Podobno jestem niezłą nauczycielką - naturalnie i nieświadomie (znowu), również ściszała ton głosu, wplatając w nie odkryte przejście, do swego umysłu. Zdecydowanie za późno było na odwrót, nawet - gdyby zrozumiała wszystko wcześniej.
Nauka rysunku nie była prosta. Czasami - po prostu ciężko było powiedzieć, że w głowie masz niemal gotową wizję, za każdym razem, gdy spojrzysz na potencjalny materiał do zapełnienia. I zapewne - to właśnie można było dostrzec w iskrzących natchnieniem źrenicach Inary, gdy tak beztrosko sięgnęło po narzędzie rysunku i dłoń poprowadzoną, której ofiarowała kierunek, kształt i..poruszenie, którego nie przewidziała.
Wszystko nagłe, atakujące zmysły każdą możliwą doświadczalną formą, skumulowało się w jednym utkwionym w kobiecie spojrzeniu, wywracający każdy inarowy nerw, niby porwany przez zieloną toń listek. I jeszcze długo po tym, musiała wstrzymywać oddech, bo to, co tak łomotało w jej piersi, przestało się wyrywać, jakby chciało pomknąć do sprawcy całego zamieszania, pozostawiając alchemiczkę z niejasną stratą. Kruchy mur jej decyzji - znowu upadł. Ile razy, dzisiejszego wieczoru?
Na krótką chwilę zamknęła oczy, nie mogąc nawet z zamkniętymi powiekami wyrzucić obrazu, który przed momentem tak wyraziście rysował się przed nią, w niewielkiej odległości. A takie wspomnienie, na zmianę, petryfikowało jej serce, by puścić w szaleńczy taniec, którego kroków nawet ona nie umiała odgadnąć. Dwa oddechy. Głębokie. I w końcu nic nie zagłuszało jej słów.
- Przyjaciel - otworzyła oczy, by rozluźnić ramiona, które dopiero pod wpływem jej woli puściły napięte mięśnie - ze szkoły - wracała jej jasność umysłu, do tej pory zakłócająca sensowność poprawnego myślenia - chyba, ktoś taki, jak dla ciebie Ben - i znowu, tak bardzo nieświadomie i tak bardzo niefortunnie, sięgnęła po porównanie, którego znaczenia nie pojmowała - ..tylko coś sprawiło, że wszystko się popsuło - oddech wrócił do naturalnego rytmu, ale pokręciła głową, odganiając natrętne myśli, wciąż przypominające jej bliskość, przed którą, tak nagle umknęła. Czuła narastający opór który hamował jej dalszą wypowiedź. Jak miała mówić o innym mężczyźnie?. Jak miała mówić o czymś, z czym sama jeszcze się nie skonfrontowała? Wciąż nie dawała się złapać.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Coraz bardziej zziębnięte od listopadowego powietrza dłonie przypominały mu bezgłośnie o mijającym czasie. Nadal co prawda uparcie odmawiał zerknięcia na tarczę zapiętego na nadgarstku zegarka, wiedział jednak, że musieli tkwić za opuszczonym placu zabaw już dosyć długo i że wkrótce najprawdopodobniej ktoś zauważy ich zniknięcie. Odpowiedzialna część jego osobowości domagała się zwrócenia uwagi na ten fakt, ale póki co wygrywała inna, bardziej samolubna, namawiająca do pozostania w cichym azylu jeszcze przez chwilę. Bo towarzystwo Inary rzeczywiście kojarzyło mu się z azylem; to dzięki niej z jego klatki piersiowej zniknął utrudniający oddychanie ciężar, myśli się rozjaśniły, a obraz przysypywanej ziemią trumny rozmył się przed oczami. Kiedy z nią rozmawiał, żartował, śmiał się, nawet kiedy wchodzili na poważniejsze tematy – czuł dziwny spokój, zupełnie jakby ktoś składał mu właśnie obietnicę, że wszystko się ułoży, a wszechświat przestanie wreszcie podkładać mu pod nogi diabelskie sidła. Obietnicę ulotną i raczej złudną, całkiem jednak miłą, jeżeli chciało się przez moment odpocząć od napływających ze wszystkich stron oczekiwań i wyrzutów.
Od zawsze w ten sposób szarpał się ze sobą, rozdarty między naturalną potrzebą otrzymania rodzicielskiej i rówieśniczej akceptacji, a przyciągającą go, niezdefiniowaną wolnością. Z jednej strony pragnął być Nottem, dobrym bratem, synem, z którego ojciec mógłby być dumny; z drugiej marzył o przygodach, odkrywaniu ciągle nowych miejsc, szumiącej w żyłach adrenalinie i życiu, które nie składałoby się ze zbioru identycznych dni, odróżnianych jedynie dzięki wyrywanym z kalendarza kartkom. We wczesnej młodości wierzył naiwnie, że kompromis między tymi dwoma biegunami był możliwy; dziecięce mrzonki zostały jednak starte na pył i od tamtej pory istniały już tylko poświęcenia oraz niemożliwe decyzje, które topił niedojrzale w zbyt wielu szklankach ognistej, bawiąc się w grę pozorów, a w międzyczasie zuchwale wykradając losowi okruchy szczęścia. Wydawało mu się, że to była jedyna znośna alternatywa, że tak miało być już zawsze.
Aż do teraz.
Dlaczego nie zauważył wcześniej, że oba światy, na których tak mu zależało, już dawno znalazły idealnie harmonijne połączenie, zbiegając się i materializując pod postacią drobnej brunetki, kołyszącej się lekko na pokrytej rdzą, mugolskiej huśtawce? To przecież właśnie ona potrafiła kilkoma zgrabnymi ruchami sprawić, że nakreślone przez niego, bezładne linie, zmieniały się w sensowny wzór, przeszłość wydawała się mniej niewybaczalna, a teraźniejszość nie tak znowu beznadziejna. Nie wiedział jak, ale jakimś cudem znalazła ten sam złoty środek, którego on od dziecka desperacko szukał; umiała godzić chcę z muszę i momentami chciał po prostu ją poprosić, żeby nauczyła go tej sztuki. Może i stanowił przypadek beznadziejny, ale czy nie powiedziała mu właśnie, że była niezłą nauczycielką, zaraz przed tym, zanim znowu mu się wymknęła, cofając się gwałtownie?
Obserwował ją bez żadnego skrępowania, gdy przymykała na moment oczy. Widział delikatne spięcie ramion, kilka zamieniających się w mleczną mgiełkę oddechów; sam się nie odzywał, czekając zarówno na uspokojenie własnego serca, jak i na jej odpowiedź, chociaż do samego końca nie był pewien, czy nadejdzie.
Tym razem nie zareagował już tak niedorzecznie na wspomnienie Bena, ograniczając się do niekontrolowanego drgnięcia policzka. Oprócz tego jednak po prostu słuchał jej uważnie, po raz kolejny wyrzucając sobie, że tak bardzo skupiał się na własnej, podążającej za nim jak cień przeszłości, że nie przyszło mu do głowy, że Inara również mogła mierzyć się z podobnymi problemami. Zapominał o wielomiesięcznej rozłące, w czasie której nie miał od niej żadnych wiadomości; czy było za późno na uzupełnienie luk? – Czymkolwiek było to coś – zaczął po dłuższej chwili milczenia – na pewno nie narobiło szkód, których nie da się naprawić. – Jego głos był nieznacznie zachrypnięty. Skąd wiesz, Percy? Odchrząknął cicho, wyrzucając z głowy złośliwy głosik, przypominający, że on sam popełnił błąd, którego w żaden sposób nie można było cofnąć. – Tylko oboje musicie tego chcieć – dodał, tym razem już pewniej, znów jednak nieprzekonany, czy podświadomie nie odnosił się do zupełnie innych osób niż te, o których rzekomo mówił. Uśmiechnął się jeszcze, starając się odnaleźć jej spojrzenie. – Zabrzmię teraz jak największy hipokryta czarodziejskiego świata, ale ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że jedynym sposobem na odpędzenie duchów przeszłości, jest pogodzenie się z nimi. – Zawahał się. – Co prawda mnie się to nigdy nie udało, ale nie wierzę, że wkurzyłaś je tak bardzo, jak ja – dodał po chwili, porzucając częściowo poważny ton.
Zerknął w dół, natrafiając wreszcie wzrokiem na słabo oświetloną tarczę zegarka. Naprawdę było późno. – Chyba powinniśmy wracać – powiedział, właściwie bardziej sam do siebie, a wśród jego słów zadźwięczała wyraźna niechęć. Podniósł się z ziemi, rozprostowując nieco zdrętwiałe nogi. Przez chwilę nie robił nic, dopiero po kilku sekundach wyciągając rękę w stronę Inary. – Co ty na to, żebyśmy wybrali trochę okrężną drogę? – zapytał; chociaż przybyli tutaj z pomocą teleportacji, nie chciał tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu. Ułamek sekundy wydawał mu się stanowczo za krótki, żeby bezboleśnie zamienić tę cichą oazę na cztery ściany pustego mieszkania.
Od zawsze w ten sposób szarpał się ze sobą, rozdarty między naturalną potrzebą otrzymania rodzicielskiej i rówieśniczej akceptacji, a przyciągającą go, niezdefiniowaną wolnością. Z jednej strony pragnął być Nottem, dobrym bratem, synem, z którego ojciec mógłby być dumny; z drugiej marzył o przygodach, odkrywaniu ciągle nowych miejsc, szumiącej w żyłach adrenalinie i życiu, które nie składałoby się ze zbioru identycznych dni, odróżnianych jedynie dzięki wyrywanym z kalendarza kartkom. We wczesnej młodości wierzył naiwnie, że kompromis między tymi dwoma biegunami był możliwy; dziecięce mrzonki zostały jednak starte na pył i od tamtej pory istniały już tylko poświęcenia oraz niemożliwe decyzje, które topił niedojrzale w zbyt wielu szklankach ognistej, bawiąc się w grę pozorów, a w międzyczasie zuchwale wykradając losowi okruchy szczęścia. Wydawało mu się, że to była jedyna znośna alternatywa, że tak miało być już zawsze.
Aż do teraz.
Dlaczego nie zauważył wcześniej, że oba światy, na których tak mu zależało, już dawno znalazły idealnie harmonijne połączenie, zbiegając się i materializując pod postacią drobnej brunetki, kołyszącej się lekko na pokrytej rdzą, mugolskiej huśtawce? To przecież właśnie ona potrafiła kilkoma zgrabnymi ruchami sprawić, że nakreślone przez niego, bezładne linie, zmieniały się w sensowny wzór, przeszłość wydawała się mniej niewybaczalna, a teraźniejszość nie tak znowu beznadziejna. Nie wiedział jak, ale jakimś cudem znalazła ten sam złoty środek, którego on od dziecka desperacko szukał; umiała godzić chcę z muszę i momentami chciał po prostu ją poprosić, żeby nauczyła go tej sztuki. Może i stanowił przypadek beznadziejny, ale czy nie powiedziała mu właśnie, że była niezłą nauczycielką, zaraz przed tym, zanim znowu mu się wymknęła, cofając się gwałtownie?
Obserwował ją bez żadnego skrępowania, gdy przymykała na moment oczy. Widział delikatne spięcie ramion, kilka zamieniających się w mleczną mgiełkę oddechów; sam się nie odzywał, czekając zarówno na uspokojenie własnego serca, jak i na jej odpowiedź, chociaż do samego końca nie był pewien, czy nadejdzie.
Tym razem nie zareagował już tak niedorzecznie na wspomnienie Bena, ograniczając się do niekontrolowanego drgnięcia policzka. Oprócz tego jednak po prostu słuchał jej uważnie, po raz kolejny wyrzucając sobie, że tak bardzo skupiał się na własnej, podążającej za nim jak cień przeszłości, że nie przyszło mu do głowy, że Inara również mogła mierzyć się z podobnymi problemami. Zapominał o wielomiesięcznej rozłące, w czasie której nie miał od niej żadnych wiadomości; czy było za późno na uzupełnienie luk? – Czymkolwiek było to coś – zaczął po dłuższej chwili milczenia – na pewno nie narobiło szkód, których nie da się naprawić. – Jego głos był nieznacznie zachrypnięty. Skąd wiesz, Percy? Odchrząknął cicho, wyrzucając z głowy złośliwy głosik, przypominający, że on sam popełnił błąd, którego w żaden sposób nie można było cofnąć. – Tylko oboje musicie tego chcieć – dodał, tym razem już pewniej, znów jednak nieprzekonany, czy podświadomie nie odnosił się do zupełnie innych osób niż te, o których rzekomo mówił. Uśmiechnął się jeszcze, starając się odnaleźć jej spojrzenie. – Zabrzmię teraz jak największy hipokryta czarodziejskiego świata, ale ktoś mądry powiedział mi kiedyś, że jedynym sposobem na odpędzenie duchów przeszłości, jest pogodzenie się z nimi. – Zawahał się. – Co prawda mnie się to nigdy nie udało, ale nie wierzę, że wkurzyłaś je tak bardzo, jak ja – dodał po chwili, porzucając częściowo poważny ton.
Zerknął w dół, natrafiając wreszcie wzrokiem na słabo oświetloną tarczę zegarka. Naprawdę było późno. – Chyba powinniśmy wracać – powiedział, właściwie bardziej sam do siebie, a wśród jego słów zadźwięczała wyraźna niechęć. Podniósł się z ziemi, rozprostowując nieco zdrętwiałe nogi. Przez chwilę nie robił nic, dopiero po kilku sekundach wyciągając rękę w stronę Inary. – Co ty na to, żebyśmy wybrali trochę okrężną drogę? – zapytał; chociaż przybyli tutaj z pomocą teleportacji, nie chciał tak po prostu rozpłynąć się w powietrzu. Ułamek sekundy wydawał mu się stanowczo za krótki, żeby bezboleśnie zamienić tę cichą oazę na cztery ściany pustego mieszkania.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Zimno. Czemu o nim zapomniała? Szczególnie, że chłód wdzierał się pod skórę, wywołując coraz silniejsze drętwienie, aktywowane wraz ze świadomością, że na początku spotkania, Inara zdjęła rękawiczki. Teraz jedna upadła pod nogi, niemal niknąc pośród rozsianych dookoła zeschniętych gałązek i zarośli, a druga wciąż smętnie leżała obok niej, na huśtawce. Odpowiedź miała przed sobą. W mężczyźnie, który ją tu przyprowadził.
Krążenie nie zatrzymało się, wciąż napędzane ciepłem, którego nieprzewidzianie otrzymała więcej - niż się spodziewała. A właściwie - którego nawet nie powinna była zatrzymywać.
W jej głowie, rozmył się powód, dla którego oboje - ona i Łowca, znaleźli się na opuszczonym placu zabaw, w dziwnej, nieco symbolicznej odsłonie przeszłości, która podążała za nimi, niby malowane cienie - niekoniecznie straszne. Nawet, jeśli uporczywie próbowano wskazać im miejsca, w których sie potykali, teraz, mogli się zatrzymać. Usiąść. Odpocząć. Nawet jeśli wciąż było to dla nich zakazane. Bo było, prawda?
Mogłaby tysiące razy składać sobie obietnice i utwierdzać się w przekonaniu, że decyzja, jaką podjęła była słuszna i - wszystko działało. Tylko - czasami czuła się jak mugolski schizofrenik, który podejmował dwie odrębne decyzje, a Inara niby obserwator próbowała zrozumieć, która akurat wygrywała. Czy było jak z wilkami w historii, którą słyszała kiedyś? Wygra ten, którego częściej będzie karmić. I ta myśl rozlała się w umyśle, jak atrament, gdy przypadkowo zrzuciła przygotowany słoiczek do napisania listu. Prezent, który przygotowywała, a który planowała przecież przekazać osobiście, musiała...wysłać. Jeśli rzeczywiście chciała zapomnieć, nie mogła tak beztrosko wyciągać go z biura, ani zabiegać o spotkanie. Wtedy się uda, prawda?
Nawet, jeśli się tak bardzo oszukiwała...
Kochała go.
A każdy wyraz wibrował, coraz śmielej i głośniej roszcząc sobie prawa do zajmowania jej uwagi. A myśl ta zadziała jak uderzenie, które kazało jej się wybudzić z odrętwienia, w jakie popadała. Była tylko zdziwiona, czując ulgę, gdy pierwszy raz przyznała sie przed samą sobą, co czuła. Nawet przy rozmowie z Harriet, nie umiała zwerbalizować tych konkretnych słów, próbując znaleźć mgliste zastępstwo. Nie działało.
Na krótko zacisnęła powieki mocniej, próbując zapomnieć to, co tak wyraźnie zrozumiała. I, co tak pośpiesznie zakryła, splatając odpowiedź, na którą - przecież nie oczekiwała odzewu. A jednak Percival słuchał, a świadomość tego faktu, pozwoliła alchemiczce patrzeć już pewniej, spokojniej oddychać, z ulotnym wrażeniem kłującego w sercu szkiełka.
- Jeszcze nie wiem. Muszę wziąć pod uwagę swoją własną decyzję, jaką wtedy podjęłam - bo uciekłam. Wierząc, że to jedyna słuszna decyzja, która pozwoli duchowi zapomnieć, że to coś, było tylko iluzją. Czy rzeczywiście tak było? - Oboje - powtórzyła z łaskoczącym wrażeniem, że rzeczywiście ten jeden wyraz dotyczy czegoś więcej, niż kwestii, którą tak mgliście poruszali. Zupełnie jakby jednocześnie mówili o kilku osobach. Nie umknęła już spojrzeniem, pozwalając, na krótkie połączenie - Rzeczywiście mówił mądrze - zamyśliła sie, zagryzając wargę - Dopowiedziałabym tylko, że przed niektórymi duchami, musimy najpierw przestać uciekać i..Tobie też się uda, bo w to wierzę - dodała ciszej, z niewyraźnym uśmiechem, który na nowo rozjaśnił jej twarz, tym samym zamykając temat.
- Chyba tak - potwierdziła z wahaniem, ale - nie mogła odsuwać rozsądkowego głosu, który szeptał, że to już koniec. Na jak długo? Nie poruszyła sie ze swego miejsca, z jakimś niemym uporem przedłużając moment rozstania. Przynajmniej, dopóki nie dostrzegła wyciągniętej ku niej dłoni. Znowu coś niespokojnie poruszyła się w piersi, ale zdusiła narastającą falę. Przecież wciąż był jej przyjacielem, niezależnie od tego, co się w niej działo. Uśmiechnęła się więc raz jeszcze, tym razem szeroko i bez wahania, nawet oczom nadając jaśniejszego tonu. Podała mu rękę, zaciskając palce na nadgarstku, by zaraz przesunąć je bliżej łokcia. Trzymała go teraz pod ramię, jak - przystało damie i przyjaciółce, a ulotny dotyk dłoni, postanawiając schować. Na później - Poprowadź mnie.
zt x2
Krążenie nie zatrzymało się, wciąż napędzane ciepłem, którego nieprzewidzianie otrzymała więcej - niż się spodziewała. A właściwie - którego nawet nie powinna była zatrzymywać.
W jej głowie, rozmył się powód, dla którego oboje - ona i Łowca, znaleźli się na opuszczonym placu zabaw, w dziwnej, nieco symbolicznej odsłonie przeszłości, która podążała za nimi, niby malowane cienie - niekoniecznie straszne. Nawet, jeśli uporczywie próbowano wskazać im miejsca, w których sie potykali, teraz, mogli się zatrzymać. Usiąść. Odpocząć. Nawet jeśli wciąż było to dla nich zakazane. Bo było, prawda?
Mogłaby tysiące razy składać sobie obietnice i utwierdzać się w przekonaniu, że decyzja, jaką podjęła była słuszna i - wszystko działało. Tylko - czasami czuła się jak mugolski schizofrenik, który podejmował dwie odrębne decyzje, a Inara niby obserwator próbowała zrozumieć, która akurat wygrywała. Czy było jak z wilkami w historii, którą słyszała kiedyś? Wygra ten, którego częściej będzie karmić. I ta myśl rozlała się w umyśle, jak atrament, gdy przypadkowo zrzuciła przygotowany słoiczek do napisania listu. Prezent, który przygotowywała, a który planowała przecież przekazać osobiście, musiała...wysłać. Jeśli rzeczywiście chciała zapomnieć, nie mogła tak beztrosko wyciągać go z biura, ani zabiegać o spotkanie. Wtedy się uda, prawda?
Nawet, jeśli się tak bardzo oszukiwała...
Kochała go.
A każdy wyraz wibrował, coraz śmielej i głośniej roszcząc sobie prawa do zajmowania jej uwagi. A myśl ta zadziała jak uderzenie, które kazało jej się wybudzić z odrętwienia, w jakie popadała. Była tylko zdziwiona, czując ulgę, gdy pierwszy raz przyznała sie przed samą sobą, co czuła. Nawet przy rozmowie z Harriet, nie umiała zwerbalizować tych konkretnych słów, próbując znaleźć mgliste zastępstwo. Nie działało.
Na krótko zacisnęła powieki mocniej, próbując zapomnieć to, co tak wyraźnie zrozumiała. I, co tak pośpiesznie zakryła, splatając odpowiedź, na którą - przecież nie oczekiwała odzewu. A jednak Percival słuchał, a świadomość tego faktu, pozwoliła alchemiczce patrzeć już pewniej, spokojniej oddychać, z ulotnym wrażeniem kłującego w sercu szkiełka.
- Jeszcze nie wiem. Muszę wziąć pod uwagę swoją własną decyzję, jaką wtedy podjęłam - bo uciekłam. Wierząc, że to jedyna słuszna decyzja, która pozwoli duchowi zapomnieć, że to coś, było tylko iluzją. Czy rzeczywiście tak było? - Oboje - powtórzyła z łaskoczącym wrażeniem, że rzeczywiście ten jeden wyraz dotyczy czegoś więcej, niż kwestii, którą tak mgliście poruszali. Zupełnie jakby jednocześnie mówili o kilku osobach. Nie umknęła już spojrzeniem, pozwalając, na krótkie połączenie - Rzeczywiście mówił mądrze - zamyśliła sie, zagryzając wargę - Dopowiedziałabym tylko, że przed niektórymi duchami, musimy najpierw przestać uciekać i..Tobie też się uda, bo w to wierzę - dodała ciszej, z niewyraźnym uśmiechem, który na nowo rozjaśnił jej twarz, tym samym zamykając temat.
- Chyba tak - potwierdziła z wahaniem, ale - nie mogła odsuwać rozsądkowego głosu, który szeptał, że to już koniec. Na jak długo? Nie poruszyła sie ze swego miejsca, z jakimś niemym uporem przedłużając moment rozstania. Przynajmniej, dopóki nie dostrzegła wyciągniętej ku niej dłoni. Znowu coś niespokojnie poruszyła się w piersi, ale zdusiła narastającą falę. Przecież wciąż był jej przyjacielem, niezależnie od tego, co się w niej działo. Uśmiechnęła się więc raz jeszcze, tym razem szeroko i bez wahania, nawet oczom nadając jaśniejszego tonu. Podała mu rękę, zaciskając palce na nadgarstku, by zaraz przesunąć je bliżej łokcia. Trzymała go teraz pod ramię, jak - przystało damie i przyjaciółce, a ulotny dotyk dłoni, postanawiając schować. Na później - Poprowadź mnie.
zt x2
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
| 5 Stycznia 1956 |
Samotne spacery. Samotne myśli. Samotne wspomnienia.
Tak wiele dzieliło ją od przeszłości, w której próbowała kroczyć wybraną przez ojca ścieżką. Szukała ukojenia w różdżkarstwie, a także w księgach, które czytała niemal każdego dnia, by choć na moment zapomnieć o tym, co ją męczy. Klatka. Złota, zdobiona i niezwykle ciasna. To w niej tkwiła przez lata, gdy Malakai decydował za nią, ale przecież nadszedł też okres buntu, kiedy to wszystko uległo gwałtownej zmianie. Co tak naprawdę wywołało impuls i nakazało bunt? Chęć zasmakowania niezależności, swobody i... Wolności, która w przypadku Katyi była nad wyraz nierealna. Dopiero związek z mężczyzną o skazie na krwi dawał szansę na to, by mogła zacząć żyć według własnych planów. Było jednak małe "ale".
Dzis o tym nie myślała. Szukała oddechu i możliwości odetchnięcia z ulgą, jakby to było jedynym, co mogło ją spotkać. Oczekiwała od życia czegoś więcej, bo tylko prawda była w stanie ją wybawić, ale gdyby ją poznała, to wszystko runęłoby na łeb i szyję. Śmierć Morpheusa, choć tylko emocjonalna, a także ta najprawdziwsza - Madison, teraz Reagana, doprowadziłyby lady Ollivander na skraj przepaści. Dostałaby wtedy wybór - skoczyć lub pozostać. Rozsypka, w którą wpadała przypominała istny koszmar, z którego nie było wyjścia, ale to w takich momentach wracała do chwil, gdy to miała szansę spotkać się z ludźmi, którzy nie powiązani z nią nad wyraz silnie, oddziaływali na pocharataną duszę i skrzywiony umysł. W ten sposób działał chociażby Edgar, do którego myśli gnały za każdym razem, gdy pogrążona w samotności szukała odpowiedzi na niezadane pytania. Pamiętała ich pierwsze spotkanie, rozmowę. Nadmierną bliskość, która nie powinna mieć miejsca, a także słowa, które rozgrzewały ją od środka. W Norwegii, to lord Avery zajął jego miejsce i pozwolił zapomnieć o przykrości związanej z Londynem, a teraz? Nie miała ani jednego ani drugiego.
Wolnym krokiem podeszła do jednej z huśtawek, a chłód tego miejsca otulił wątłe ciało różdżkarki. Odkryta szyja nie reagowała już na zimno, które smagało delikatną skórę, a policzki pokryte czerwienią wciąż kontrastowały z naturalną bladością. Czarne oczy okraszone były pustką, mgłą i czymś w rodzaju czystego marazmu, gdy raz po raz taksowała okolicę i uczyła się jej na pamięć. Miała nadzieję, że nikt nie przygląda się obrazkowi, który tworzyła, bo znajdowała się w swojej krainie, do której nikt nie miał dostępu. Nigdy. Nie dopuszczała nikogo do siebie, a już tym bardziej do świata, w którym przyszło jej żyć.
Nie słyszała żadnych kroków, bo była zbyt pogrążona w swoich rozmyślaniach, kiedy to raz po raz uderzały w nią wspomnienia minionych dni. Ileż jeszcze musiało się zdarzyć, by wreszcie odkryto prawdę i zakopano różdżkę, która mogła rozpętać piekło?
Tęsknota była najgorszą z kochanek.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Ostatnio zmieniony przez Katya Ollivander dnia 22.07.16 0:11, w całości zmieniany 1 raz
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Edgar otulił się mocniej szalem, chcąc ochronić twarz przed prószącym śniegiem, jednak i tak pojedynczym płatkom udawało się przyczepić do jego zarostu, brwi czy rzęs. Szedł żwawym krokiem przez miasto, nie zwracając uwagi na otoczenie. W głowie roiło mu się od nieprzyjemnych myśli, których z każdym dniem stycznia tworzyło się coraz więcej, a dzisiaj był dopiero trzeci. Edgar miał nadzieję, że tym razem powiedzenie złe dobrego początki okaże się prawdziwe i los okaże się mu przychylny przez następne trzysta sześćdziesiąt dwa dni. Na razie ten sam los stroił sobie z niego żarty, szczególnie dzisiaj, kiedy przybył do London Borough of Enfield z zamiarem zawarcia korzystnej umowy. Niestety kontrahent i umowa okazały się być po prostu śmieszne, więc tym samym pierwszy tegoroczny interes został kompletną klapą. Edgar mógł schować się za zaułkiem i teleportować do domu, najlepiej ówcześnie pozbywając się wspomnień z tego spotkania, jednak nieznane siły kazały mu się przejść. Dlatego też szedł, nie wiedział po co, ale szedł i marznął. Mógłby rzucić na siebie zaklęcie, odpychające natarczywe płatki śniegu, ale nie widział w tym sensu. Właściwie w niczym nie widział sensu - po prostu chciał się przejść. Szedł tak długo aż trafił na opuszczony plac zabaw. Dopiero wtedy zwolnił kroku i rozejrzał się dookoła. Z pewnością było to miejsce spotkań mugoli, więc postanowił przerwać tą niezrozumiałą eskapadę i wrócić do Durham. Wtedy zauważył kobiecą sylwetkę, siedzącą na jednej z huśtawek. W ogóle nie przeszło mu przez myśl, że może nią być jego zaginiona przed laty... znajomość. Uznał, że kobieta jest mugolką, więc tym bardziej postanowił iść przed siebie i teleportować się dopiero gdzieś za rogiem. Spojrzał na nią przelotnie, przechodząc obok i zatrzymał się po zrobieniu jeszcze paru kroków. To niemożliwe pomyślał, jednak zawrócił się na pięcie i powoli podszedł do kobiety, którą wcześniej jakimś cudem wziął za nieznajomą mugolkę. Przez chwilę po prostu się jej przyglądał, chcąc upewnić się, że to naprawdę ona. Minęło pięć lat odkąd ostatnio ją widział i, szczerze mówiąc, Edgar zaczynał tracić nadzieję, że kiedykolwiek ponownie ją spotka. - Katya - Powiedział, właściwie stwierdzając przed samym sobą, że to naprawdę ona. To z pewnością była ona. Katya Ollivander, jak gdyby nigdy nic, siedziała przed nim na mugolskiej huśtawce. Dopiero po upływie minuty w jego ciele wybuchła wyimaginowana bomba, która w końcu zapełniła tą pustkę spowodowaną ogromnym zdziwieniem. Nagle poczuł się zły i szczęśliwy jednocześnie, a w jego głowie pojawiły się setki pytań, które kłębiły się w niej już dużo wcześniej, ale nigdy na żadne z nich nie uzyskał satysfakcjonującej odpowiedzi. - Gdzie byłaś? - Zapytał jedynie, i choć cieszył się na jej widok, dało się w nim zauważyć jedynie rosnące zdenerwowanie.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Cisza rozrywała ja w pół, ale nie dlatego, że się jej brzydziła. Była kojąca i sprawiała, że przenosiła się na zupełnie inny poziom świadomości, jakby po raz pierwszy od dawna czuła się dobrze we własnej skórze. To jednak kłamstwo, które powtarzane kilka razy mogło stać się w końcu prawdą. Tonęła w odmętach, gdzie nie potrafiła samodzielnie wypłynąć na powierzchnię i złapać świeżego powietrza, by wreszcie ruszyć do przodu. Tkwiła w tym samym miejscu i jedynie wspomnienia wracały w najmniej odpowiedniej chwili. Przypominała sobie wszystko, co przeżyła. Już nie tylko z Percivalem, ale z każdym z osobna. I w tym znalazł się także Edgar, który połamał jej dziewczęce serce, choć wcale nie zrobił tego umyślnie. Tego była pewna, bo czy można zarzucić mężczyźnie, że wycofuje się w najlepszym momencie, by nie niszczyć tego, co jest ważne? Szacunek. Lojalność. Honor. Nie umiała w żaden sposób ukierunkować tamtego zdarzenia w odpowiednią stronę, ale to nie było ważne. Ten intensywny moment sprawił, że straciła coś, co było istotne, a teraz w sercu, gdzie zajmował całkiem sporo miejsca, pozostała jedynie wyrwa na znak, że kiedyś coś tam istniało.
To nie była miłość.
Przymknęła powieki i pozwoliła opaść rudym puklom na policzki, by całkowicie zasłoniły dziewczęcą twarz skąpana w delikatnej czerwieni. Karminowy kolor warg kontrastował z bladością skóry, a czarny płaszcz tylko podkreślał, że wyglądała niczym porcelanowa laleczka, którą wystarczyło zepchnąć z kredensu, by zbiła się na tysiące części. Posklajanie jej zajęłoby wiele czasu, ale ktoś kto miał siłę i energię byłby w stanie to zrobić. Ile jednak trzeba było czekać na właściwą osobę?
Nie słyszała kroków, a już tym bardziej swojego imienia. Wiatr zagłuszał wszystko, a niesforne myśli pędzące niczym stado jednorożców powstrzymywały przed odwróceniem się. Dopiero moment, w którym poczuła znajomy zapach perfum zmusił ją do tego, by uniosła wzrok, a kiedy już to zrobiła, rozchyliła wargi i wypuściła powietrze z płuc. Oddychała miarowo, choć serce na widok Edgara zaczęło bić gwałtownie. Co tu robił? Dlaczego tędy przechodził? Ileż jeszcze razy przewrotny los miał z niej zakpić?
-To ty... - szepnęła bardziej do siebie, a gęsta kurtyna rzęs przysłoniła czarne tęczówki, które schowały się pod przymrużonymi powiekami. Wstała spokojnie i wykonała dwa kroki w przód, by stanąć na wprost mężczyzny, którego nie widziała tak długo. Wszystko emocje, które chowała przez pewien czas uderzyły w nią z impetem, a to tylko dlatego, że nie pamiętała dnia, w którym widziała go po raz ostatni, a przecież byłaby w stanie powtórzyć każde słowo, które tamtego wieczora skierowali do siebie. Przyglądała mu się z ciekawością, niczym małe dziecko, które bada teren i by mieć pewność, że to on, wyciągnęła ku niemu dłoń i opuszkami, ledwie wyczuwalnie, przesunęła wzdłuż męskiej żuchwy, a następnie spuściła wzrok. Nie wiedziała co powinna powiedzieć i ilu słów użyć, ale wierzyła, że milczenie złagodzi każdą niesnaskę. -Ja... Ja... - mówiła do siebie, bo nie potrafiła spojrzeć Edgarowi w oczy, a absurdalność tego, że martwe relacje znów żyły sprawiała, że gubiła się z własną tożsamością. -A ty? Powiedz mi, gdzie byłeś, bo z pewnością nie tam, gdzie powinieneś - wydusiła z siebie, a słowa te były niczym oskarżenie. Zbyt śmiałe, ale iście prawdziwe. Zagolopowała się jednak, ale to złość, którą mógł dostrzec w obsydianowym spojrzeniu sprawiała, że była tak samo autentyczna jak za każdym razem, gdy coś szło nie po jej myśli. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że czuła się zapędzona w kozi róg, ale nie z jego winy. -Los znów z nas zadrwił.
To nie była miłość.
Przymknęła powieki i pozwoliła opaść rudym puklom na policzki, by całkowicie zasłoniły dziewczęcą twarz skąpana w delikatnej czerwieni. Karminowy kolor warg kontrastował z bladością skóry, a czarny płaszcz tylko podkreślał, że wyglądała niczym porcelanowa laleczka, którą wystarczyło zepchnąć z kredensu, by zbiła się na tysiące części. Posklajanie jej zajęłoby wiele czasu, ale ktoś kto miał siłę i energię byłby w stanie to zrobić. Ile jednak trzeba było czekać na właściwą osobę?
Nie słyszała kroków, a już tym bardziej swojego imienia. Wiatr zagłuszał wszystko, a niesforne myśli pędzące niczym stado jednorożców powstrzymywały przed odwróceniem się. Dopiero moment, w którym poczuła znajomy zapach perfum zmusił ją do tego, by uniosła wzrok, a kiedy już to zrobiła, rozchyliła wargi i wypuściła powietrze z płuc. Oddychała miarowo, choć serce na widok Edgara zaczęło bić gwałtownie. Co tu robił? Dlaczego tędy przechodził? Ileż jeszcze razy przewrotny los miał z niej zakpić?
-To ty... - szepnęła bardziej do siebie, a gęsta kurtyna rzęs przysłoniła czarne tęczówki, które schowały się pod przymrużonymi powiekami. Wstała spokojnie i wykonała dwa kroki w przód, by stanąć na wprost mężczyzny, którego nie widziała tak długo. Wszystko emocje, które chowała przez pewien czas uderzyły w nią z impetem, a to tylko dlatego, że nie pamiętała dnia, w którym widziała go po raz ostatni, a przecież byłaby w stanie powtórzyć każde słowo, które tamtego wieczora skierowali do siebie. Przyglądała mu się z ciekawością, niczym małe dziecko, które bada teren i by mieć pewność, że to on, wyciągnęła ku niemu dłoń i opuszkami, ledwie wyczuwalnie, przesunęła wzdłuż męskiej żuchwy, a następnie spuściła wzrok. Nie wiedziała co powinna powiedzieć i ilu słów użyć, ale wierzyła, że milczenie złagodzi każdą niesnaskę. -Ja... Ja... - mówiła do siebie, bo nie potrafiła spojrzeć Edgarowi w oczy, a absurdalność tego, że martwe relacje znów żyły sprawiała, że gubiła się z własną tożsamością. -A ty? Powiedz mi, gdzie byłeś, bo z pewnością nie tam, gdzie powinieneś - wydusiła z siebie, a słowa te były niczym oskarżenie. Zbyt śmiałe, ale iście prawdziwe. Zagolopowała się jednak, ale to złość, którą mógł dostrzec w obsydianowym spojrzeniu sprawiała, że była tak samo autentyczna jak za każdym razem, gdy coś szło nie po jej myśli. Znał ją na tyle, by wiedzieć, że czuła się zapędzona w kozi róg, ale nie z jego winy. -Los znów z nas zadrwił.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Czy wzrok zaczął płatać mu figle? Czy naprawdę stała przed nim ta sama osoba, która zniknęła z jego życia pięć lat temu? Kiedy się poznali, Edgar był dwudziestoparoletnim mężczyzną, mającym dopiero zrobić swój pierwszy poważny krok w dorosłość. Doskonale pamiętał Sabat, na który przyszedł ze swoją narzeczoną, choć słowo swoją jest przesadą. Nie on ją wybrał, nie on ją chciał - tak zadecydował nestor, a on mógł jedynie schylić nisko głowę i na wszystko się zgodzić. Nagle zaczął widzieć te wszystkie sceny w dużym przyspieszeniu. Pamiętał jak wyszedł z budynku i próbował znaleźć w ogrodzie zaciszny zakamarek, lecz wcześniej na ten sam pomysł wpadła ona, zaledwie kilkunastoletnia dziewczyna. Młoda, piękna, mądra. Pamiętał ich rozmowę, pamiętał jak dobrze się czuł w jej towarzystwie i pamiętał frustrację, która w nim rosła z każdą kolejną minutą miło spędzonego czasu - z przypadkowo poznaną Katyą czuł większą chemię niż ze swoją narzeczoną, która czekała na niego w środku budynku. Teraz stała przed nim kobieta, lecz nie mógł mieć pewności, że to ta sama osoba. Minęło tyle czasu, w dodatku nie dostał od niej żadnego znaku życia. Jak miał się teraz zachować? Zapomnieć o tym i chwycić ją w ramiona? Tak po prostu? Walczył ze swoimi emocjami. Cieszył się, że widzi ją całą i zdrową, ale kipiała w nim też złość. Wściekłość za to zlekceważenie jego osoby, jakby nigdy nic dla siebie nie znaczyli. Przynajmniej Katya z pewnością coś znaczyła dla Edgara, a wydawało mu się, że i on nie był jej obojętny. Dlaczego tak się zachowała? Co nią kierowało? Czy wysłanie chociażby jednego listu przez te pięć lat było aż takie trudne?
Odwrócił głowę, kiedy poczuł jej dotyk na swojej twarzy. Nie mógł jej pozwolić na takie zachowanie. Nie powinien był jej pozwalać już te parę lat temu, ale wtedy był zbyt rozedrgany wizją skucia w małżeńskie kajdany. Życie Edgara nie zatrzymało się w dniu jej zniknięcia, przez te pięć lat dalej trwało i w jakiś sposób odbiło się na jego charakterze. - A niby gdzie według ciebie powinienem być? - Zapytał cicho, lustrując ją wzrokiem. Nie spodobał mu się jej oskarżycielski ton, jakby to on był wszystkiemu winny. A może był? Skąd mógł wiedzieć skoro Katya nie odezwała się do niego ani słowem. - Z tobą? Dalej od ciebie? Tylko gdzie ty byłaś? Co się z tobą działo? - Zmarszczył czoło, czekając na jakąkolwiek odpowiedź. Czuł się bezsilny. Miał ochotę opaść ciężko na pobliską huśtawkę i zamknąć oczy. Wciąż nie był pewny czy nie ma halucynacji, bo spotkanie jej w tym miejscu było po prostu niemożliwe. - Minęło pięć lat. Pięć lat, Katya. To naprawdę dużo czasu - dodał, wzdychając głęboko. - Tak, los - mruknął po chwili, spoglądając gdzieś w bok. Zamilkł, zastanawiając się, co jeszcze powiedzieć. Nigdy nie był najlepszy w mowie, szczególnie w takich sytuacjach. Zapomniał o zimnie, wietrze, prószącym śniegu. O tym, że miał wcześniej wrócić do domu, do rodziny. Zapomniał o całym świecie, bo Katya Ollivander postanowiła powstać z martwych. Akurat na jego drodze.
Odwrócił głowę, kiedy poczuł jej dotyk na swojej twarzy. Nie mógł jej pozwolić na takie zachowanie. Nie powinien był jej pozwalać już te parę lat temu, ale wtedy był zbyt rozedrgany wizją skucia w małżeńskie kajdany. Życie Edgara nie zatrzymało się w dniu jej zniknięcia, przez te pięć lat dalej trwało i w jakiś sposób odbiło się na jego charakterze. - A niby gdzie według ciebie powinienem być? - Zapytał cicho, lustrując ją wzrokiem. Nie spodobał mu się jej oskarżycielski ton, jakby to on był wszystkiemu winny. A może był? Skąd mógł wiedzieć skoro Katya nie odezwała się do niego ani słowem. - Z tobą? Dalej od ciebie? Tylko gdzie ty byłaś? Co się z tobą działo? - Zmarszczył czoło, czekając na jakąkolwiek odpowiedź. Czuł się bezsilny. Miał ochotę opaść ciężko na pobliską huśtawkę i zamknąć oczy. Wciąż nie był pewny czy nie ma halucynacji, bo spotkanie jej w tym miejscu było po prostu niemożliwe. - Minęło pięć lat. Pięć lat, Katya. To naprawdę dużo czasu - dodał, wzdychając głęboko. - Tak, los - mruknął po chwili, spoglądając gdzieś w bok. Zamilkł, zastanawiając się, co jeszcze powiedzieć. Nigdy nie był najlepszy w mowie, szczególnie w takich sytuacjach. Zapomniał o zimnie, wietrze, prószącym śniegu. O tym, że miał wcześniej wrócić do domu, do rodziny. Zapomniał o całym świecie, bo Katya Ollivander postanowiła powstać z martwych. Akurat na jego drodze.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Była niczym senna mara. Bez skrupułów nawiedziła go w najmniej oczekiwanym momencie. Wdarła się do prywatności, która była silnie strzeżona przez pięć długich lat, ale Katya? Nic sobie nie robiła sobie z tego, że mogła zasiać ogromne spustoszenie w jego życiu. Kiedy zrobił to jej i winna wyrównać z nim rachunki, bo... Czy nie należała do tych głupiutkich szlachcianek, które oczarował słowem? Uwielbiała go słuchać, a frazy, które płynęły spomiędzy jego spierzchniętych warg sprawiały, że uśmiechała się szeroko, a na pyzatych policzkach pojawiał się rumieniec, który świadczył o zawstydzeniu do jakiego doprowadzał.
Tęskniła.
Dzisiaj była jednak inną kobietą. Nie przypominała w niczym naiwnej arystokratki, bo życie nauczyło ją tego, by nie ufać i być zdystansowaną. Chłodną i wypełnioną granicami, których nikt nie miała prawa przekraczać. Tylko ona mogła dopuszczać się takich czynów, a to ze względu na to, że sama określała jedynie szansę na to, jak bardzo chce być z kimś blisko.
Kim był zatem dla niej Edgar, który sprawił, że serce zatrwożył lęk, a obawa wypełniła każdy kanalik nerwowy? Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami i szukała odpowiedzi na niezadane pytania. Nie była niczego pewna, a to przez to, że zaburzył jej spokój. On. Bezczelnie wdarł się w przestrzeń intymną. Do świata, w którym tonęła z rozpaczy i żalu, bo cała przeszłość uderzyła w nią z impetem i dlatego kiedy odwrócił twarz, zrobiła krok w przód. Potem kolejny i następny, choć były małe, to wydawało się, że dreptała i wcale nie przestawała się zbliżać. A może to zbyt zimny śnieg drażnił jej stopy przez materiał butów? Czuła głośno bijące serce Edgara w swojej piersi, a kiedy sama odważyła się połączyć ich ciała i złamać tę granicę, on mógł wyczuć, że wciąż jest żywa i tak bardzo realna jak niegdyś. Nie krępowała się tym, że oboje są komuś przypisani, bo choć szanowała Ramseya, to wspomnienie przeszłości obudziło w niej coś innego. Nie zrobiłaby jednak nic wobec mężczyzny, który winien zostać jej mężem, by tylko oczernić i ośmieszyć go w oczach innych. Lord Burke wiedział natomiast, że ta Katya Ollivander, która stała przed nim, była silniejsza i bardziej prawdziwa niż kiedykolwiek wcześniej.
-Tak, dokładnie - odpowiedziała egoistycznie, a ironiczny uśmiech wykrzywił popękane wargi, które tonęły w swym naturalnym karminowym odcieniu. -Z dala od Londynu. Porzucona jak pies i zapomniana przez tych, których ceniłam wyżej niż własne życie, drogi lordzie - szepnęła z nutą drwiny, a w kącikach oczu zakołowały łzy. Jednej pozwoliła na spłynięcie po bladym policzku, bo cóż mogła więcej rzecz? Wyjechała, bo sądziła, że jej ukochany został zamordowany, a tak naprawdę podniósł różdżkę na szlachciankę? A może o Madison, do której już nigdy nie chciała wracać... -Pięć lat jawi się jak wieczność, ale to przecież ty kazałeś mi zniknąć, prawda? - zapytała bez wyrazu, wszak ich kłótnia sprawiła jej ogrom bólu. -Los bywa przewrotny i to dlatego tutaj jesteśmy - wyszeptała jeszcze, a choć dzieliło ich tak niewiele, czuła palącą potrzebę odsunięcia się od mężczyzny. Musiała to zrobić i, pomimo że bardzo nie chciała - cofnęła się w tył. -Kim jesteś, Edgarze? - pytanie jedno z niewielu, na które nie znała odpowiedzi.
Dzisiaj była jednak inną kobietą. Nie przypominała w niczym naiwnej arystokratki, bo życie nauczyło ją tego, by nie ufać i być zdystansowaną. Chłodną i wypełnioną granicami, których nikt nie miała prawa przekraczać. Tylko ona mogła dopuszczać się takich czynów, a to ze względu na to, że sama określała jedynie szansę na to, jak bardzo chce być z kimś blisko.
Kim był zatem dla niej Edgar, który sprawił, że serce zatrwożył lęk, a obawa wypełniła każdy kanalik nerwowy? Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami i szukała odpowiedzi na niezadane pytania. Nie była niczego pewna, a to przez to, że zaburzył jej spokój. On. Bezczelnie wdarł się w przestrzeń intymną. Do świata, w którym tonęła z rozpaczy i żalu, bo cała przeszłość uderzyła w nią z impetem i dlatego kiedy odwrócił twarz, zrobiła krok w przód. Potem kolejny i następny, choć były małe, to wydawało się, że dreptała i wcale nie przestawała się zbliżać. A może to zbyt zimny śnieg drażnił jej stopy przez materiał butów? Czuła głośno bijące serce Edgara w swojej piersi, a kiedy sama odważyła się połączyć ich ciała i złamać tę granicę, on mógł wyczuć, że wciąż jest żywa i tak bardzo realna jak niegdyś. Nie krępowała się tym, że oboje są komuś przypisani, bo choć szanowała Ramseya, to wspomnienie przeszłości obudziło w niej coś innego. Nie zrobiłaby jednak nic wobec mężczyzny, który winien zostać jej mężem, by tylko oczernić i ośmieszyć go w oczach innych. Lord Burke wiedział natomiast, że ta Katya Ollivander, która stała przed nim, była silniejsza i bardziej prawdziwa niż kiedykolwiek wcześniej.
-Tak, dokładnie - odpowiedziała egoistycznie, a ironiczny uśmiech wykrzywił popękane wargi, które tonęły w swym naturalnym karminowym odcieniu. -Z dala od Londynu. Porzucona jak pies i zapomniana przez tych, których ceniłam wyżej niż własne życie, drogi lordzie - szepnęła z nutą drwiny, a w kącikach oczu zakołowały łzy. Jednej pozwoliła na spłynięcie po bladym policzku, bo cóż mogła więcej rzecz? Wyjechała, bo sądziła, że jej ukochany został zamordowany, a tak naprawdę podniósł różdżkę na szlachciankę? A może o Madison, do której już nigdy nie chciała wracać... -Pięć lat jawi się jak wieczność, ale to przecież ty kazałeś mi zniknąć, prawda? - zapytała bez wyrazu, wszak ich kłótnia sprawiła jej ogrom bólu. -Los bywa przewrotny i to dlatego tutaj jesteśmy - wyszeptała jeszcze, a choć dzieliło ich tak niewiele, czuła palącą potrzebę odsunięcia się od mężczyzny. Musiała to zrobić i, pomimo że bardzo nie chciała - cofnęła się w tył. -Kim jesteś, Edgarze? - pytanie jedno z niewielu, na które nie znała odpowiedzi.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Opuszczony plac zabaw
Szybka odpowiedź