Opuszczony plac zabaw
AutorWiadomość
First topic message reminder :
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Opuszczony plac zabaw
Opuszczone place zabaw bywają doprawdy przygnębiającymi widokami, i ten nie stanowi wyjątku od reguły. Pomimo tego, że od końca wojny minęło już sporo czasu, przychodząc w to miejsce można nabrać wrażenia, jakby ciągle ona trwała. Nie słychać śmiechu dzieci, pojawiają się tu bardzo rzadko, częściej można tu spotkać starsze dzieciaki z biedniejszych sfer społecznych, bez przyszłości.
W rozkopanej piaskownicy leży kilka niedbale rozrzuconych foremek, jakby ktoś dopiero co się tutaj bawił, jakby ktoś w popłochu przed czymś uciekał. Tuż obok piętrzył się niski, ceglany murek, umazany czerwono-czarną farbą osiedlowych łobuzów. Barierki zardzewiałych drabinek zdawały się być nieco pokrzywione, jakby choć raz uderzono w nie z wyjątkowo imponującą siłą. Smagana wiatrem huśtawka buja się w tę i wewte, przy wtórze upiornego skrzypu. Po nieprzystrzyżonym trawniku wokół placu tańczą porozrzucane śmierci: folie, papierki.
W rozkopanej piaskownicy leży kilka niedbale rozrzuconych foremek, jakby ktoś dopiero co się tutaj bawił, jakby ktoś w popłochu przed czymś uciekał. Tuż obok piętrzył się niski, ceglany murek, umazany czerwono-czarną farbą osiedlowych łobuzów. Barierki zardzewiałych drabinek zdawały się być nieco pokrzywione, jakby choć raz uderzono w nie z wyjątkowo imponującą siłą. Smagana wiatrem huśtawka buja się w tę i wewte, przy wtórze upiornego skrzypu. Po nieprzystrzyżonym trawniku wokół placu tańczą porozrzucane śmierci: folie, papierki.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
Pojawiła się w jego życiu w nieodpowiednim momencie. Próbował odnaleźć się w nowej sytuacji, nauczyć się żyć w innej rzeczywistości. Wylewał na nią całą swoją złość i frustrację spowodowaną niechcianym ożenkiem, choć z jej perspektywy zapewne wyglądało to zupełnie inaczej. Owszem, wykorzystywał ją. Robił tym na złość całemu światu, mimo że tak naprawdę nikt nie mógł się o tym dowiedzieć. Robił to dla własnej satysfakcji. Przymykał oczy na jej nieodpowiednie zachowanie, a właściwie całkiem je zamykał i pozwalał na wszystko. Nie wyprowadzał z błędu tylko ciągnął to coraz dalej i dalej... Aż do momentu, w którym dowiedział się prawdy. Bańka prysła, uświadomił sobie, co cały czas robił. Krzywdził ją, choć wbrew pozorom wcale nie miał takiego zamiaru. Po prostu spędzał z nią czas, korzystał z tego, że ona też tego chce. Gdyby nie narzeczona, gdyby nie czyhające na niego obowiązki, nie robiłby nic złego. A jednak robił, ale nigdy w życiu nie życzył jej niczego złego. Może ją krzywdził, ale to nie znaczyło, że nic dla niego nie znaczyła. Znaczyła wtedy i znaczyła teraz.
Uparcie stał w miejscu, kiedy podchodziła coraz bliżej niego, choć wcale sobie tego nie życzył. Szybko wyzbył się wcześniejszego uczucia bezsilności, a w jego niebieskich oczach dało się zauważyć wyłącznie chłód, tak charakterystyczny dla jego osoby. Nie dawał po sobie poznać zdziwienia, które rosło z każdym kolejnym krokiem zrobionym przez Katyę. Zmieniła się. Jednak się zmieniła, ale na razie nie mógł stwierdzić, czy zmieniła się na lepsze. Serce zaczęło mu się wyrywać z piersi, bo nie znalazł w jej słowach ani grama prawdy o swoich prawdziwych odczuciach. Skupił wzrok na pojedynczej łzie spływającej po jej alabastrowym policzku. Nie przerywał. Słuchał uważnie jej wyrzutów, dopiero po zadanym pytaniu unosząc spojrzenie. Kim TY jesteś pomyślał, próbując uspokoić buzujące w nim emocje. Jako Burke rzadko je okazywał i w tym momencie również nie miał zamiaru tego robić. Skoro tak stawiała sprawę, nie mógł po sobie pokazać, jak jej słowa go kaleczą. On kazał jej zniknąć? Kiedy? Jak? Nie potrafił sobie przypomnieć tego momentu, choć bardzo chciał. - Sama sobie odpowiedz na to pytanie - odpowiedział wymijająco. - Ale z pewnością nie jestem osobą, która kazała ci zniknąć - gdyby tak było, nie spędziłby tak wielu chwil na rozmyślaniu nad jej losem. Nie szukałby informacji na jej temat. Zapomniałby o niej. Po prostu. - Nie wiem jak możesz mnie teraz o to posądzać - dodał. Przez te pięć lat martwił się, tęsknił i tracił nadzieję. Nie miał jednak zamiaru się przed nią kajać i opowiadać o tym wszystkim, skoro całą tą sytuacją widziała w ten sposób, a jego stawiała w tak paskudnym świetle. Może niepotrzebnie się martwił.
Uparcie stał w miejscu, kiedy podchodziła coraz bliżej niego, choć wcale sobie tego nie życzył. Szybko wyzbył się wcześniejszego uczucia bezsilności, a w jego niebieskich oczach dało się zauważyć wyłącznie chłód, tak charakterystyczny dla jego osoby. Nie dawał po sobie poznać zdziwienia, które rosło z każdym kolejnym krokiem zrobionym przez Katyę. Zmieniła się. Jednak się zmieniła, ale na razie nie mógł stwierdzić, czy zmieniła się na lepsze. Serce zaczęło mu się wyrywać z piersi, bo nie znalazł w jej słowach ani grama prawdy o swoich prawdziwych odczuciach. Skupił wzrok na pojedynczej łzie spływającej po jej alabastrowym policzku. Nie przerywał. Słuchał uważnie jej wyrzutów, dopiero po zadanym pytaniu unosząc spojrzenie. Kim TY jesteś pomyślał, próbując uspokoić buzujące w nim emocje. Jako Burke rzadko je okazywał i w tym momencie również nie miał zamiaru tego robić. Skoro tak stawiała sprawę, nie mógł po sobie pokazać, jak jej słowa go kaleczą. On kazał jej zniknąć? Kiedy? Jak? Nie potrafił sobie przypomnieć tego momentu, choć bardzo chciał. - Sama sobie odpowiedz na to pytanie - odpowiedział wymijająco. - Ale z pewnością nie jestem osobą, która kazała ci zniknąć - gdyby tak było, nie spędziłby tak wielu chwil na rozmyślaniu nad jej losem. Nie szukałby informacji na jej temat. Zapomniałby o niej. Po prostu. - Nie wiem jak możesz mnie teraz o to posądzać - dodał. Przez te pięć lat martwił się, tęsknił i tracił nadzieję. Nie miał jednak zamiaru się przed nią kajać i opowiadać o tym wszystkim, skoro całą tą sytuacją widziała w ten sposób, a jego stawiała w tak paskudnym świetle. Może niepotrzebnie się martwił.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy to nie absurdalne, że historia zataczała właśnie koło?
Tak jak Edgar w przeszłości próbował zaakceptować nową rolę, którą przyszło mu pełnić, tak teraz Katya zmagała się z decyzją ojca, która była nieodwołalna. Ona jednak znała sposób jak się wykręcić z odgórnych postanowień, a potrzebowała tylko czasu, by wszystko dopiąć na ostatni guzik. Co by się stało, gdy teraz to właśnie - on - w odwecie, namącił jej w głowie? Czy cofnęłaby się przed czymkolwiek, by tylko raz jeszcze zaznać zmaku dawnych szaleństw? Wtedy była młodziutka, głupiutka i wkraczała w dorosłość, więc fascynacja lordem znalazła się w sferze zachcianek i nieodpowiednich spotkań. Po czasie zaczęła odczuwać dziwne emocje względem mężczyzny. Zakazane i nie do końca zgodne z sercem, ale zależało jej. Potrzebowała widzieć ten uśmiech. Czuć na skórze ciepły oddech, którym ją otulał, a także subtelny dotyk dłoni, gdy przypadkowo spotkali się na ulicy.
Kim byli dla siebie dzisiaj?
Patrzyła na niego i odszukiwała to, co utraciła pięć lat temu. Starała się dotrzeć do miejsc, w których się znajdowali, ale to było trudne. Nie znali się tak dobrze, choć wciąż nie pozostawali dla siebie obojętni. To nie był dobry czas, by pozwalać przeszłości na powrót, a wspomnieniem do szarej codzienności. Musieli z tym walczyć, ale im bliżej było dnia jutrzejszego, tym Katya bardziej traciła wiarę we wszystko. Nie miała pojęcia jak się zachować i co zrobić, a jej obecność na pogrzebi była raczej obowiązkowa. Nie ze względu na lady Avery, ale Reagana, którego poznała kilkanaście miesięcy temu. Skoro zatem tak mocno odczuwała stratę lorda, to co by się z nią stało, gdyby dzisiaj nie dostrzegła błękitnych oczu Edgara, których jej brakowało? Egoistycznie zabraniała mu odejść, choć zrobiła to jemu i wierzyła, że nie wyrządzi pod jej adresem żadnej krzywdy, wszak zbyt wiele ostrzy wbiło się w małe serce panienki Ollivander, by jeszcze teraz obawiać się ciosu ze strony człowieka tak istotnego.
-Powiedziałeś, że mam się wynosić w dniu, w którym potrzebowałam cię najmocniej, więc... - odpowiedziała ze smutkiem, a myśli, które powróciły do tamtego dnia sprawiły, że małe piąstki zacisnęły się na materiale sukni. Chłód otulił ją szczelnie i nie pozostawił żadnej szansy na to, by uchronić się przed zimnem, którego smagało blade policzki. -Odeszłam... - dodała bardziej do siebie i odwróciła się do Edgara plecami. Patrzyła na obraz, który rozpościerał się przed nią, bo nie umiałaby po raz kolejny w ten bezczelny sposób spojrzeć na Burke'a. Oddychała niespokojnie, a serce uderzało na tyle głośno, że przy zbyt długo panującej ciszy, dałoby się usłyszeć jego dźwięk. -Zniknęłam, tak jak tego chciałeś.
Tak jak Edgar w przeszłości próbował zaakceptować nową rolę, którą przyszło mu pełnić, tak teraz Katya zmagała się z decyzją ojca, która była nieodwołalna. Ona jednak znała sposób jak się wykręcić z odgórnych postanowień, a potrzebowała tylko czasu, by wszystko dopiąć na ostatni guzik. Co by się stało, gdy teraz to właśnie - on - w odwecie, namącił jej w głowie? Czy cofnęłaby się przed czymkolwiek, by tylko raz jeszcze zaznać zmaku dawnych szaleństw? Wtedy była młodziutka, głupiutka i wkraczała w dorosłość, więc fascynacja lordem znalazła się w sferze zachcianek i nieodpowiednich spotkań. Po czasie zaczęła odczuwać dziwne emocje względem mężczyzny. Zakazane i nie do końca zgodne z sercem, ale zależało jej. Potrzebowała widzieć ten uśmiech. Czuć na skórze ciepły oddech, którym ją otulał, a także subtelny dotyk dłoni, gdy przypadkowo spotkali się na ulicy.
Kim byli dla siebie dzisiaj?
Patrzyła na niego i odszukiwała to, co utraciła pięć lat temu. Starała się dotrzeć do miejsc, w których się znajdowali, ale to było trudne. Nie znali się tak dobrze, choć wciąż nie pozostawali dla siebie obojętni. To nie był dobry czas, by pozwalać przeszłości na powrót, a wspomnieniem do szarej codzienności. Musieli z tym walczyć, ale im bliżej było dnia jutrzejszego, tym Katya bardziej traciła wiarę we wszystko. Nie miała pojęcia jak się zachować i co zrobić, a jej obecność na pogrzebi była raczej obowiązkowa. Nie ze względu na lady Avery, ale Reagana, którego poznała kilkanaście miesięcy temu. Skoro zatem tak mocno odczuwała stratę lorda, to co by się z nią stało, gdyby dzisiaj nie dostrzegła błękitnych oczu Edgara, których jej brakowało? Egoistycznie zabraniała mu odejść, choć zrobiła to jemu i wierzyła, że nie wyrządzi pod jej adresem żadnej krzywdy, wszak zbyt wiele ostrzy wbiło się w małe serce panienki Ollivander, by jeszcze teraz obawiać się ciosu ze strony człowieka tak istotnego.
-Powiedziałeś, że mam się wynosić w dniu, w którym potrzebowałam cię najmocniej, więc... - odpowiedziała ze smutkiem, a myśli, które powróciły do tamtego dnia sprawiły, że małe piąstki zacisnęły się na materiale sukni. Chłód otulił ją szczelnie i nie pozostawił żadnej szansy na to, by uchronić się przed zimnem, którego smagało blade policzki. -Odeszłam... - dodała bardziej do siebie i odwróciła się do Edgara plecami. Patrzyła na obraz, który rozpościerał się przed nią, bo nie umiałaby po raz kolejny w ten bezczelny sposób spojrzeć na Burke'a. Oddychała niespokojnie, a serce uderzało na tyle głośno, że przy zbyt długo panującej ciszy, dałoby się usłyszeć jego dźwięk. -Zniknęłam, tak jak tego chciałeś.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Nie spodziewał się jej spotkać w tym miejscu. Nie spodziewał się jej spotkać w ogóle. Nie teraz, kiedy przez ostatnie pięć lat nie dawała znaku życia. Teleportował się do tej dzielnicy na jedno spotkanie, a przyszło mu odbyć jeszcze jedno o wiele ważniejsze, o ile nie najważniejsze od wielu miesięcy. Czuł jej perfumy, pamiętał jej dotyk, patrzył na nią, a i tak wciąż się zastanawiał czy cała ta sytuacja naprawdę ma miejsce. Pięć lat temu był innym człowiekiem. Niby dorosłym, ale z pewnością o wiele mniej dojrzałym. On się zmienił, ale i jego życie było odwrócone o sto osiemdziesiąt stopni w porównaniu do tego, co działo się przed jej zniknięciem. Dlatego jej pojawienie się było tak zaskakujące, dlatego cały czas nie mógł w nie uwierzyć. Jakby Katya istniała tylko w tamtym życiu, a w tym była już obca i nie pasowała. Edgar nie wiedział jak się zachować ani co powiedzieć. Niby cały czas coś do niej czuł, ale pamiętał, że ich ostatnie spotkanie zakończyło się poważną kłótnią. Miał ją puścić w niepamięć? Słuchał jej słów z rosnącym zdenerwowaniem. Tak odczytała jego słowa? Naprawdę sądziła, że Edgar właśnie to miał na myśli? Naprawdę aż tak go nie znała czy tylko udawała, że go nie zna? Spojrzał jej w oczy, ale już nie ze złością tylko rosnącym niezrozumieniem. Stał przez chwilę w ciszy, uważnie się jej przyglądając. Odwróciła się, nie widziała jego twarzy, nie musiał niczego ukrywać. Cicho westchnął, przez co pojawiła się wokół niego niewielka chmura pary wodnej, na której skupił na moment swój wzrok. Zawahał się, ale położył dłoń na jej ramieniu, chcąc, by odwróciła się w jego stronę. - Pamiętam ten dzień tak samo dobrze jak ty - zaczął spokojniej. - Nie mam zamiaru teraz cię przekonywać, że w złości nie wypowiedziałem tych słów - powiedział, mimo wszystko patrząc jej w oczy, bo nie lubił rozmawiać z drugą osobą, nie widząc jej twarzy. Czuł się wtedy niepewnie, bo jednak z twarzy drugiego człowieka można było wiele wyczytać. - Ale chyba nie sądzisz, że naprawdę miałem to na myśli? - Zapytał, marszcząc czoło. Przecież co najwyżej miał na myśli tylko to, żeby zniknęła mu z oczu w tym momencie. Nigdy nie kazałby jej zniknąć ze swojego życia już na zawsze, a te pięć lat właśnie tak wyglądało. Czekał na jej odpowiedzieć, choć obawiał się, że nie będzie ona taka, jak by tego chciał.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie chciała mieszać w jego życiu, bo nie miała do tego żadnych praw. Przyszła tutaj, by przez moment pozwolić pustej przestrzeni zagarnąć myśli, które ją wyniszczały i doprowadzały do stanu ostatecznego. Oczekiwała, że wiele rzeczy ulegnie zmianie, ale wiedziała, że to nie nastąpi, bo za popełnione błędy trzeba płacić. Wierzyła jednak, że dług nie jest zbyt duży i dzięki temu bez trudu uda jej się przebrnąć przez kolejny, najtrudniejszy etap życia. Cóż więc dziwnego było w tym, że to wszelkie emocje, które skrywała głęboko, skierowała teraz w stronę Edgara? To nie miało znaczenia dla innych, ale dla niej ogromne. Niegdyś bez trudu potrafiła odczytać z jego oczu, czego chce bądź czego pragnie, a dziś? Czy dziś też wiedziała, że nie chciał, by po raz kolejny mu zniknęła? A może tylko jej się wydawało i tak naprawdę czekał na moment, w którym rozpłynie się w powietrzu jak senna mara, która nawiedziła go w złym miejscu i o złej porze?
Nie przypominała dawnej siebie w ani jednym centymetrze drobnego ciała czy w ułożeniu karminowych ust, które z naturalnym uśmiechem wciąż wyginały się ku górze. Była nostalgiczna, w pewien sposób nierealna, bo nieobecna, ale trwała tutaj, pomimo wszystko. Stała na wprost lorda Burke i przyglądała mu się z ciekawością, jakby interesowało ją to, czy pojawiła się kolejna zmarszczka przy jego pięknych oczach, o niebieskim odcieniu, które pochłaniały ją bez reszty. Przekrzywiała głowę raz w prawo, raz w lewo. Potwierdzała tym, że nie jest jedynie posągiem, w który zamieniała się każdego dnia, a o czym on nie wiedział. Nie chciała zwierzać się z kolejnych potyczek jakich doświadczyła, bo gdyby to zrobiła - wyszłaby na egoistkę, która myśli tylko o sobie, a przecież nigdy tak nie było. To zawsze ludzi stawiała na pierwszym miejscu, a siebie spychała na dalszy plan, gdyż jej pragnienia nie były aż tak istotne. Liczyło się dobro tych, na których jej zależało i to było najważniejsze.
Słuchała słów, które kierował do niej, ale zdawała się ich nie rozumieć. Tonęła i była skończona. Nie nauczyła się oddychać, a teraz przypominała dziecko, które raczkuje we mgle. I moment, w którym zmusił ją do patrzenia sobie w oczy sprawił, że rozchyliła wargi, jakby zamierzała coś powiedzieć, ale wciąż milczała. Nie wiedziała co powinna odpowiedzieć, bo przecież w dniu, w którym widziała go po raz ostatni - straciła Morpheusa. Trochę wcześniej Madison. Potrzebowała jedynie poczuć, że ktoś przy niej jest, gdy ostatecznie została samiuteńka ze swoimi myślami, które tak jak teraz, zalewały ją z każdej strony.
-Miałam tylko dziewiętnaście lat... - szepnęła po długiej przerwie i spuściła wzrok. Niegdyś pamiętała jak ujmował jej podbródek i zmuszał tym dominującym ruchem do tego, by patrzyła mu w oczy. Dziś jednak byli o milę świetlną od tamtego czasu, w którym nie bali się swoich reakcji, a Katyi tak niewiele trzeba było, żeby ją spłoszyć. -Uwierzyłam w to, że nie chcesz mnie widzieć, dlatego nie pozostawiłam żadnego słowa wyjaśnienia... Nie umiałam, Edgarze - dodała nieco głośniej, ale wciąż nie pozwoliła na skrzyżowanie ich tęczówek, by tylko się nie rozpłakać. Nie mogła znowu dopuszczać do takiej sytuacji.
Nie w tej chwili i nie przy nim.
Nie przypominała dawnej siebie w ani jednym centymetrze drobnego ciała czy w ułożeniu karminowych ust, które z naturalnym uśmiechem wciąż wyginały się ku górze. Była nostalgiczna, w pewien sposób nierealna, bo nieobecna, ale trwała tutaj, pomimo wszystko. Stała na wprost lorda Burke i przyglądała mu się z ciekawością, jakby interesowało ją to, czy pojawiła się kolejna zmarszczka przy jego pięknych oczach, o niebieskim odcieniu, które pochłaniały ją bez reszty. Przekrzywiała głowę raz w prawo, raz w lewo. Potwierdzała tym, że nie jest jedynie posągiem, w który zamieniała się każdego dnia, a o czym on nie wiedział. Nie chciała zwierzać się z kolejnych potyczek jakich doświadczyła, bo gdyby to zrobiła - wyszłaby na egoistkę, która myśli tylko o sobie, a przecież nigdy tak nie było. To zawsze ludzi stawiała na pierwszym miejscu, a siebie spychała na dalszy plan, gdyż jej pragnienia nie były aż tak istotne. Liczyło się dobro tych, na których jej zależało i to było najważniejsze.
Słuchała słów, które kierował do niej, ale zdawała się ich nie rozumieć. Tonęła i była skończona. Nie nauczyła się oddychać, a teraz przypominała dziecko, które raczkuje we mgle. I moment, w którym zmusił ją do patrzenia sobie w oczy sprawił, że rozchyliła wargi, jakby zamierzała coś powiedzieć, ale wciąż milczała. Nie wiedziała co powinna odpowiedzieć, bo przecież w dniu, w którym widziała go po raz ostatni - straciła Morpheusa. Trochę wcześniej Madison. Potrzebowała jedynie poczuć, że ktoś przy niej jest, gdy ostatecznie została samiuteńka ze swoimi myślami, które tak jak teraz, zalewały ją z każdej strony.
-Miałam tylko dziewiętnaście lat... - szepnęła po długiej przerwie i spuściła wzrok. Niegdyś pamiętała jak ujmował jej podbródek i zmuszał tym dominującym ruchem do tego, by patrzyła mu w oczy. Dziś jednak byli o milę świetlną od tamtego czasu, w którym nie bali się swoich reakcji, a Katyi tak niewiele trzeba było, żeby ją spłoszyć. -Uwierzyłam w to, że nie chcesz mnie widzieć, dlatego nie pozostawiłam żadnego słowa wyjaśnienia... Nie umiałam, Edgarze - dodała nieco głośniej, ale wciąż nie pozwoliła na skrzyżowanie ich tęczówek, by tylko się nie rozpłakać. Nie mogła znowu dopuszczać do takiej sytuacji.
Nie w tej chwili i nie przy nim.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
Wyprostował się po usłyszeniu jej odpowiedzi. Zabolało. Przez ostatnie pięć lat zastanawiał się nad powodem jej zniknięcia. Uruchomił najbardziej zakurzone kontakty, by dowiedzieć się czegokolwiek o miejscu jej pobytu. Po jakimś czasie zaczął myśleć o najgorszym, lecz uparcie tuszował tę myśl inną, że chciała zniknąć. Że z jakiegoś nieznanego powodu sama chciała zapaść się pod ziemię. Zrozumiałby to, bo sam nie raz miał ochotę wszystko rzucić i odejść. Wiedział, że nigdy nie będzie w stanie tego zrobić, jednak taka myśl od czasu do czasu pojawiała się w jego głowie. Dlatego zrozumiałby to, ale najpierw musiał o tym wiedzieć. Jedna rozmowa, jeden list, chociaż jedno słowo. Cokolwiek, co byłoby dla niego namacalnym dowodem, że nic jej nie jest. Miał pięć lat, by utwierdzić się w swoim przekonaniu, a teraz dowiaduje się, że to wszystko było kłamstwem. Że to on sam jest odpowiedzią, której tak długo szukał. Że to przez niego odeszła, choć wcale tego nie chciał. Odsunął się od niej o niewielki krok. Czuł rosnącą w sobie złość. Na siebie, że nieświadomie do tego dopuścił i na nią, że była na tyle głupia, by właśnie tak zinterpretować jego słowa.
Głupia? Raczej bardziej dobił go fakt, że uwierzyła w jego słowa. Że naprawdę sądziła, że on mógłby tego chcieć. Że jednak nie poznała go na tyle dobrze. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, iż on sam zachowywał się na tyle fałszywie, że na dobrą sprawę nie miała szansy faktycznie go poznać. Teraz naprawdę nie wiedział co powiedzieć. Odwrócił wzrok, przyglądając się drodze, którą tutaj przyszedł. Los znów z nas zadrwił pomyślał, przypominając sobie jej wcześniejsze słowa. Czy gdyby wiedział, że ją tu spotka, zachowałby się inaczej? Powiedziałby coś innego? Przemyślał to? Pewnie nie. - Nigdy nie chciałem, żebyś odeszła. Przykro mi słyszeć, że miałaś mnie za takiego człowieka - odpowiedział w końcu, przenosząc na nią swój wzrok. Cała złość z niego uleciała, pozostawiając kompletną pustkę. Już nie wiedział jak się czuć. Jej obecność w tym miejscu, jej słowa - tego było za dużo jak na jedno spotkanie. Musiał to przetrawić; zastanowić się w jaki sposób zareagować. Oboje przestali być tymi samymi ludźmi, więc ich relacja również nie mogła pozostać taka sama jak pięć lat temu. - Powiedz chociaż czy wróciłaś na stałe - musiał wiedzieć. Nie wyobrażał sobie, że to spotkanie będzie jedynym na kolejne lata.
Głupia? Raczej bardziej dobił go fakt, że uwierzyła w jego słowa. Że naprawdę sądziła, że on mógłby tego chcieć. Że jednak nie poznała go na tyle dobrze. Nie chciał dopuścić do siebie myśli, iż on sam zachowywał się na tyle fałszywie, że na dobrą sprawę nie miała szansy faktycznie go poznać. Teraz naprawdę nie wiedział co powiedzieć. Odwrócił wzrok, przyglądając się drodze, którą tutaj przyszedł. Los znów z nas zadrwił pomyślał, przypominając sobie jej wcześniejsze słowa. Czy gdyby wiedział, że ją tu spotka, zachowałby się inaczej? Powiedziałby coś innego? Przemyślał to? Pewnie nie. - Nigdy nie chciałem, żebyś odeszła. Przykro mi słyszeć, że miałaś mnie za takiego człowieka - odpowiedział w końcu, przenosząc na nią swój wzrok. Cała złość z niego uleciała, pozostawiając kompletną pustkę. Już nie wiedział jak się czuć. Jej obecność w tym miejscu, jej słowa - tego było za dużo jak na jedno spotkanie. Musiał to przetrawić; zastanowić się w jaki sposób zareagować. Oboje przestali być tymi samymi ludźmi, więc ich relacja również nie mogła pozostać taka sama jak pięć lat temu. - Powiedz chociaż czy wróciłaś na stałe - musiał wiedzieć. Nie wyobrażał sobie, że to spotkanie będzie jedynym na kolejne lata.
Edgar Burke
Zawód : nestor, B&B, łamacz klątw
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Gdybym był babą, rozpłakałbym się rzewnie nad swym losem, ale jestem Burkiem, więc trzymam fason.
OPCM : 25 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +1
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 9
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Edgar nie był już tym samym człowiekiem, tak jak i ona nie była tą samą naiwną dziewczynką. Dorosła, może nawet dojrzała emocjonalnie do tego, by zamknąć się w bezpiecznym kokonie - z dala od oczu wszystkich ludzi, którzy najzwyczajniej w świecie chcą dorwać jej duszę. Dla niej stała się zbyt cennym tworem, a to dzięki temu, że kształtowana latami dotarła do miejsca, w którym zamierzała trwać. Była przywiązana do wielu osób. Tęsknota dawała znać o sobie w najmniej oczekiwanym momencie, ale to ci, którzy ją tworzyli przez ostatnie miesiące mieli u niej największy posłuch i to w stosunku do nich - mogła być uległa. Lord Burke w przeszłości znajdował się na takim miejscu, a to tylko dlatego, że miała ledwie siedemnaście lat i dopiero poznawała smak gorzkiego życia, które w tamtym okresie było dla niej zbyt kolorowe. Szybko jednak straciło barwy. Morpheus zniknął. Madison umarła. Została sama.
Patrzyła na niego i obserwowała najmniejsze zmiany, które zachodziły na jego twarzy. Oddychała ciężko, jakby zapominała z każdą mijającą sekundą jak należy to robić. Nie mógł jej postrzeć przez pryzmat minionych wydarzeń, a to tylko dlatego, że znajdowała się o milę świetlną dalej. Musiałby ją poznać od dawna, by zrozumieć dlaczego tak bardzo się zmieniła i jakim dewastacjom uległa, a to wymagało żmudnej i trudnej pracy. Nie wiedziała czy go na to stać, a przecież zarówno on - jak i ona - układali swoje egzystencje zupełnie inaczej. Miał dwie śliczne córeczki, a Ollivander dopiero stała przed wizją bycia mamą, choć im dłużej przebywała z maluchami, które były dla niej ważne, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że może okazać się złą rodzicielką. Złamała w końcu serce małemu Smoczkowi, prawda?
-Lordzie Burke... - zaczęła mówić spokojnie, może trochę nazbyt, a jej ton zdawał się nie pasować do atmosfery, który była zbyt gęsta. Nerwy jednak odeszły na dalszy plan, a ona wróciła do swojej naturalnej pozy. -Nie mogę nic obiecać - dodała bez cienia zawahania i przygryzła dolną wargę. Cóż powinna rzecz? Że zostanie? Że nie wyjedzie? Że nie zniknie? A może, że... Nie umrze? Wypuściła powietrze ze świstem i cofnęła się o krok. -Powinnam już wracać do domu. Mama będzie się martwić, a nie chcę przysparzać jej kolejnych zmartwień - powiedziała i wolnym krokiem ruszyła w swoję stronę, uprzednio kłaniąc się z dozą kurtuazji. Znała zasady. Edgar miał żonę, a ona narzeczonego. Oficjalnie wciąż byli parą, choć przeżyli kilka burzliwych tygodnii. Nie zamierzała więc ponownie przełamywać barier, granic. Musiała szanować człowieka, którego wybrał dla niej ojciec, prawda? Mężczyzna, z którym rozmawiała przez raptem kilka minut - wiedział, gdzie jej szukać.
Jeśli tylko będzie chciał...
/zt K.
Patrzyła na niego i obserwowała najmniejsze zmiany, które zachodziły na jego twarzy. Oddychała ciężko, jakby zapominała z każdą mijającą sekundą jak należy to robić. Nie mógł jej postrzeć przez pryzmat minionych wydarzeń, a to tylko dlatego, że znajdowała się o milę świetlną dalej. Musiałby ją poznać od dawna, by zrozumieć dlaczego tak bardzo się zmieniła i jakim dewastacjom uległa, a to wymagało żmudnej i trudnej pracy. Nie wiedziała czy go na to stać, a przecież zarówno on - jak i ona - układali swoje egzystencje zupełnie inaczej. Miał dwie śliczne córeczki, a Ollivander dopiero stała przed wizją bycia mamą, choć im dłużej przebywała z maluchami, które były dla niej ważne, tym bardziej utwierdzała się w przekonaniu, że może okazać się złą rodzicielką. Złamała w końcu serce małemu Smoczkowi, prawda?
-Lordzie Burke... - zaczęła mówić spokojnie, może trochę nazbyt, a jej ton zdawał się nie pasować do atmosfery, który była zbyt gęsta. Nerwy jednak odeszły na dalszy plan, a ona wróciła do swojej naturalnej pozy. -Nie mogę nic obiecać - dodała bez cienia zawahania i przygryzła dolną wargę. Cóż powinna rzecz? Że zostanie? Że nie wyjedzie? Że nie zniknie? A może, że... Nie umrze? Wypuściła powietrze ze świstem i cofnęła się o krok. -Powinnam już wracać do domu. Mama będzie się martwić, a nie chcę przysparzać jej kolejnych zmartwień - powiedziała i wolnym krokiem ruszyła w swoję stronę, uprzednio kłaniąc się z dozą kurtuazji. Znała zasady. Edgar miał żonę, a ona narzeczonego. Oficjalnie wciąż byli parą, choć przeżyli kilka burzliwych tygodnii. Nie zamierzała więc ponownie przełamywać barier, granic. Musiała szanować człowieka, którego wybrał dla niej ojciec, prawda? Mężczyzna, z którym rozmawiała przez raptem kilka minut - wiedział, gdzie jej szukać.
Jeśli tylko będzie chciał...
/zt K.
meet me with bundles of flowers We'll wade through the hours of cold Winter she'll howl at the walls Tearing down doors of time
Katya Ollivander
Zawód : Zawieszona w prawie wykonywania zawodu
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Mogę się oprzeć wszystkiemu z wyjątkiem pokusy!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Nieaktywni
|18 marzec
Sama nie wiedziała czego spodziewać się po tym spotkaniu. Wiedziała, że będą siebie nawzajem analizować. Zawsze to robili. To było wręcz ujmujące jak dwie osoby, które śledzą każdy twój ruch, każde twoje słowo, mimikę badając, odkrywając i oceniając próbują robić to wzajemnie ze sobą. Właśnie chyba to było w tym wszystkim najlepsze. Byli dla siebie wyzwaniem, a przynajmniej on był nim dla niej.
Kłamała w liście do Ramseya pisząc, że ten się nic nie zmienił. Niemal go nie poznała. Tu nawet nie chodziło o wygląd, choć faktycznie i on uległ zmianie. Mężczyzna bowiem zmężniał, wyprzystojniał, stał się wyższy, jego linia szczęki bardziej się odznaczała, a i od czasów szkolnych przybyło mu mięśni. Ale to nie jego wygląd ją trapił. Tu chodziło o aurę, sposób bycia, czy choćby nawet o chód... o spojrzenie. Musiała szczerze przyznać, że w momencie gdy do niego podchodziła na przyjęciu weselnym, a ich spojrzenia skrzyżowały się po raz pierwszy od całkiem długiego czasu czuła przechodzący przez jej ciało dreszcz. Zwierzyna... tym właśnie się wtedy czuła. Zwierzyną na łowach, ale to nie ona tym razem była drapieżnikiem. Do tamtej pory znała tylko jedną osobę, która w ten sposób patrzyła na ludzi, na świat. Teraz znała już dwie.
Zmienili się. I on również jak i ona kłamał w tej kwestii.
Nigdy nie byli naiwni, więc to na pewno nie brak tego sielankowego, dziecinnego pierwiastka doprowadził do przeistoczeń w nich samych.
Nigdy nie byli głupi, więc i wiek oraz zdobywana przez lata wiedza nie doprowadziły do tych zmian.
Nigdy nie byli ślepcami, więc zdolność dostrzegania nowych horyzontów, ludzkich pragnień również tego nie dokonała.
Więc co to zrobiło? Co aż tak bardzo potrafiło przeistoczyć człowieka?
Zawsze był postrzegany za dość... specyficznego. To jest jednak źle dobrane słowo. Ona raczej użyłaby - wyjątkowy. Na swój dziwny sposób Ramsey Mulciber był wyjątkową osobą. Dlatego też zwrócił jej uwagę niemal w równym stopniu co Tom. Zawsze wolała podchodzić do ludzi na chłodno. Najpierw ich obserwując, analizując zachowanie, sposób myślenia, ale tej dwójki za nic nie mogła rozgryźć. Tworzyli wokół swoich osób pozory, może niedostrzegalne dla kogoś postronnego, ale na pewno dla niej. Może i potrafiła dostrzec tą otoczkę, ale nie była w stanie się przez nią przedrzeć. Byli dla niej zagadką. Są nią nadal.
Zależało jej aby spotkali się w miejscu bez gapiów. Gdzieś gdzie będą mogli w spokoju porozmawiać tym bardziej, że nie była pewna na jakie tematy zejdzie ich rozmowa. Zresztą nie lubiła nigdy zbiegowisk. Cecha wrodzona każdego Burke. Oni po prostu nie przepadają za ludźmi. Przynajmniej tymi mało interesującymi.
Słońce chyliło się już ku zachodowi gdy pojawiła się na terenie opuszczonego placu zabaw. Była wcześniej niż powinna, ceniła sobie punktualność, więc wymagała jej też od siebie. Najwidoczniej Ramsey również gdyż stał on już przy starych huśtawkach, czekając na nią dokładnie tak jak obiecał jej w liście.
Nie patrząc w jego stronę podeszła bliżej opierając się plecami o drabinki teraz pokryte starą, odpryśniętą farbą i z kilkoma wyłamanymi szczeblami. Miała ochotę usiąść na jednej z huśtawek, ale wolała nie ryzykować patrząc na ich niepewną konstrukcje. Podniosła wzrok ogarniając nim całe to miejsce. Nie przejmowała się nawet tym, że się nie przywitała. Tutaj nie musieli bawić się w sztuczne uśmieszki, uprzejmości i tytułowanie.
Opatuliła się mocniej materiałem niezapiętego płaszcza cicho wzdychając.
-Trochę się tu zmieniło.-Stwierdziła raczej dość oczywisty fakt przenosząc wzrok na mężczyznę stojącego naprzeciw niej. Ten plac zabaw wyglądał niegdyś zupełnie inaczej, ale jak widać nawet to mugole potrafili zniszczyć.
Sama nie wiedziała czego spodziewać się po tym spotkaniu. Wiedziała, że będą siebie nawzajem analizować. Zawsze to robili. To było wręcz ujmujące jak dwie osoby, które śledzą każdy twój ruch, każde twoje słowo, mimikę badając, odkrywając i oceniając próbują robić to wzajemnie ze sobą. Właśnie chyba to było w tym wszystkim najlepsze. Byli dla siebie wyzwaniem, a przynajmniej on był nim dla niej.
Kłamała w liście do Ramseya pisząc, że ten się nic nie zmienił. Niemal go nie poznała. Tu nawet nie chodziło o wygląd, choć faktycznie i on uległ zmianie. Mężczyzna bowiem zmężniał, wyprzystojniał, stał się wyższy, jego linia szczęki bardziej się odznaczała, a i od czasów szkolnych przybyło mu mięśni. Ale to nie jego wygląd ją trapił. Tu chodziło o aurę, sposób bycia, czy choćby nawet o chód... o spojrzenie. Musiała szczerze przyznać, że w momencie gdy do niego podchodziła na przyjęciu weselnym, a ich spojrzenia skrzyżowały się po raz pierwszy od całkiem długiego czasu czuła przechodzący przez jej ciało dreszcz. Zwierzyna... tym właśnie się wtedy czuła. Zwierzyną na łowach, ale to nie ona tym razem była drapieżnikiem. Do tamtej pory znała tylko jedną osobę, która w ten sposób patrzyła na ludzi, na świat. Teraz znała już dwie.
Zmienili się. I on również jak i ona kłamał w tej kwestii.
Nigdy nie byli naiwni, więc to na pewno nie brak tego sielankowego, dziecinnego pierwiastka doprowadził do przeistoczeń w nich samych.
Nigdy nie byli głupi, więc i wiek oraz zdobywana przez lata wiedza nie doprowadziły do tych zmian.
Nigdy nie byli ślepcami, więc zdolność dostrzegania nowych horyzontów, ludzkich pragnień również tego nie dokonała.
Więc co to zrobiło? Co aż tak bardzo potrafiło przeistoczyć człowieka?
Zawsze był postrzegany za dość... specyficznego. To jest jednak źle dobrane słowo. Ona raczej użyłaby - wyjątkowy. Na swój dziwny sposób Ramsey Mulciber był wyjątkową osobą. Dlatego też zwrócił jej uwagę niemal w równym stopniu co Tom. Zawsze wolała podchodzić do ludzi na chłodno. Najpierw ich obserwując, analizując zachowanie, sposób myślenia, ale tej dwójki za nic nie mogła rozgryźć. Tworzyli wokół swoich osób pozory, może niedostrzegalne dla kogoś postronnego, ale na pewno dla niej. Może i potrafiła dostrzec tą otoczkę, ale nie była w stanie się przez nią przedrzeć. Byli dla niej zagadką. Są nią nadal.
Zależało jej aby spotkali się w miejscu bez gapiów. Gdzieś gdzie będą mogli w spokoju porozmawiać tym bardziej, że nie była pewna na jakie tematy zejdzie ich rozmowa. Zresztą nie lubiła nigdy zbiegowisk. Cecha wrodzona każdego Burke. Oni po prostu nie przepadają za ludźmi. Przynajmniej tymi mało interesującymi.
Słońce chyliło się już ku zachodowi gdy pojawiła się na terenie opuszczonego placu zabaw. Była wcześniej niż powinna, ceniła sobie punktualność, więc wymagała jej też od siebie. Najwidoczniej Ramsey również gdyż stał on już przy starych huśtawkach, czekając na nią dokładnie tak jak obiecał jej w liście.
Nie patrząc w jego stronę podeszła bliżej opierając się plecami o drabinki teraz pokryte starą, odpryśniętą farbą i z kilkoma wyłamanymi szczeblami. Miała ochotę usiąść na jednej z huśtawek, ale wolała nie ryzykować patrząc na ich niepewną konstrukcje. Podniosła wzrok ogarniając nim całe to miejsce. Nie przejmowała się nawet tym, że się nie przywitała. Tutaj nie musieli bawić się w sztuczne uśmieszki, uprzejmości i tytułowanie.
Opatuliła się mocniej materiałem niezapiętego płaszcza cicho wzdychając.
-Trochę się tu zmieniło.-Stwierdziła raczej dość oczywisty fakt przenosząc wzrok na mężczyznę stojącego naprzeciw niej. Ten plac zabaw wyglądał niegdyś zupełnie inaczej, ale jak widać nawet to mugole potrafili zniszczyć.
Rowan Yaxley
Zawód : Tłumacz i nauczyciel języków obcych, były koroner
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
When the fires,
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Doskonale wiedział, ile czasu minęło od ich ostatniego spotkania, choć nie odliczał tęsknie dni. Czas biegł i nie było sposobu by go zatrzymać, lecz szukał sprytnego narzędzia, by go oszukać. Sądził, że gdy stworzą zwierciadło, zyska możliwość uchwycenia cienkiej osi i w każdy jej punkt będzie mógł rzucić swoim wszystkowidzącym okiem. Wtedy granice zatarłyby się, a tajemnice ujawniły przed nim. Nie musiałby zastanawiać się, co zmieniło się w życiu Rowan od tamtego dnia, mógłby sam odpowiedzieć sobie na to pytanie, spoglądając w błyszczącą taflę, przywołując jej twarz z pamięci, próbując wywołać obrazy z jej życia.
Jej wspomnienie w jego głowie przypominało mętną wodę z glonami. Nie było w tym nic dziwnego, większość myśli błąkało się w jego umyśle w podobnej formie. Wyklarowało się, gdy niespodziewanie natrafili na siebie spojrzeniem. Elektryzującym. Znajomym. W jakiś sposób niepokojącym. Nie musiał długo się zastanawiać do kogo nalezą te niebieskie oczy, ładnie komponujące się z jej bladym licem i rdzawymi włosami. Szybko przypomniał sobie czasy, w których uzupełniali się wiedzą, rywalizowali, odkrywali wzajemnie. Niemalże na nowo poczuł ten lekki dreszczyk dopiero co poznanej tajemnicy.
Zgodnie ze swoją obietnicą stawił się na zniszczonym placu zabaw jeszcze przed zachodem słońca. Potrafił tak zagospodarować swój czas, by się nie spóźnić, pomyślnie zakańczając wszystkie zaplanowane na ten dzień czynności. To była niedziela, nie było ich tak wiele.
Opierał się z typową dla siebie nonszalancją o huśtawkę, leniwie paląc papierosa. Dla przyjemności, dla zabicia czasu, dla odprężenia. W jego życiu pewien filar po raz kolejny zadrżał, przechodząc próbę. Niewiele go to obeszło, nie po raz pierwszy zaręczyny zostały zerwane. Słodka lady mogła żywić do niego urazę, niechęć, ale równie dobrze mogłaby mu być wdzięczna, wszak ta decyzja przyczyniła się do zachowania życia, które miał dziesięć lat później bestialsko odebrać. Znał przyszłość, wiedział, że tak by się to wszystko skończyło. I nie zdecydował się na to dla jej bezpieczeństwa, a własnej wygody, choć młoda, atrakcyjna i dobrze urodzona żona zaspokajałaby jego potrzeby w tym aspekcie. Jej przynależność do Zakonu Feniksa mierziła go za to jak kamień w bucie.
Usłyszał jej ciche kroki, ale mimo to nawet nie drgnął, kończąc papierosa. Gdy ciepło żarzącej się bibułki zaczęło grzać go w palce, odrzucił niedopałek przed siebie, na wilgotną ziemię pokrytą przerzedzoną trawą.
— To prawda. Wszystko się zmienia. Wszystko, poza samą ciągłością i wszechobecnością zmian— przyznał, spoglądając na nią. Wyglądała dobrze, lepiej niż pamiętał, ale uzmysłowił sobie to już poprzednim razem, gdy mieli okazję się przywitać i zamienić kilka niewiele znaczących słów. Wciąż jednak uważał, że czas był dla niej wyjątkowo łaskawy, bo pomimo upływu jej widok wciąż cieszył męskie oko. — Dobrze Cię widzieć, Rowan. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku. — Nie orientował się o tym, co zdarzyło się, kiedy ich drogi się rozeszły. Ale mieli tego wieczora wszystko nadrobić. Mieli na to dużo czasu...
Jej wspomnienie w jego głowie przypominało mętną wodę z glonami. Nie było w tym nic dziwnego, większość myśli błąkało się w jego umyśle w podobnej formie. Wyklarowało się, gdy niespodziewanie natrafili na siebie spojrzeniem. Elektryzującym. Znajomym. W jakiś sposób niepokojącym. Nie musiał długo się zastanawiać do kogo nalezą te niebieskie oczy, ładnie komponujące się z jej bladym licem i rdzawymi włosami. Szybko przypomniał sobie czasy, w których uzupełniali się wiedzą, rywalizowali, odkrywali wzajemnie. Niemalże na nowo poczuł ten lekki dreszczyk dopiero co poznanej tajemnicy.
Zgodnie ze swoją obietnicą stawił się na zniszczonym placu zabaw jeszcze przed zachodem słońca. Potrafił tak zagospodarować swój czas, by się nie spóźnić, pomyślnie zakańczając wszystkie zaplanowane na ten dzień czynności. To była niedziela, nie było ich tak wiele.
Opierał się z typową dla siebie nonszalancją o huśtawkę, leniwie paląc papierosa. Dla przyjemności, dla zabicia czasu, dla odprężenia. W jego życiu pewien filar po raz kolejny zadrżał, przechodząc próbę. Niewiele go to obeszło, nie po raz pierwszy zaręczyny zostały zerwane. Słodka lady mogła żywić do niego urazę, niechęć, ale równie dobrze mogłaby mu być wdzięczna, wszak ta decyzja przyczyniła się do zachowania życia, które miał dziesięć lat później bestialsko odebrać. Znał przyszłość, wiedział, że tak by się to wszystko skończyło. I nie zdecydował się na to dla jej bezpieczeństwa, a własnej wygody, choć młoda, atrakcyjna i dobrze urodzona żona zaspokajałaby jego potrzeby w tym aspekcie. Jej przynależność do Zakonu Feniksa mierziła go za to jak kamień w bucie.
Usłyszał jej ciche kroki, ale mimo to nawet nie drgnął, kończąc papierosa. Gdy ciepło żarzącej się bibułki zaczęło grzać go w palce, odrzucił niedopałek przed siebie, na wilgotną ziemię pokrytą przerzedzoną trawą.
— To prawda. Wszystko się zmienia. Wszystko, poza samą ciągłością i wszechobecnością zmian— przyznał, spoglądając na nią. Wyglądała dobrze, lepiej niż pamiętał, ale uzmysłowił sobie to już poprzednim razem, gdy mieli okazję się przywitać i zamienić kilka niewiele znaczących słów. Wciąż jednak uważał, że czas był dla niej wyjątkowo łaskawy, bo pomimo upływu jej widok wciąż cieszył męskie oko. — Dobrze Cię widzieć, Rowan. Mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku. — Nie orientował się o tym, co zdarzyło się, kiedy ich drogi się rozeszły. Ale mieli tego wieczora wszystko nadrobić. Mieli na to dużo czasu...
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie chciała aby rozmowa między nimi należała do jednych z tych mało znaczących. Uprzejma wymiana zdań, przemyślenia na temat pogody - tego typu konwersacje odbywała na co dzień. Dlatego też wolała spotkać się z nim na neutralnym gruncie, bez niepotrzebnych słuchaczy. Nie wątpiła, że będzie mogła z nim podyskutować na ciekawsze, na pewno dużo bardziej znaczące tematy.
-Dans un monde où tout change, certaines choses restent les mêmes.-Powiedziała cicho patrząc gdzieś ponad ramieniem Ramseya.
Raczej nie należała do ludzi lubiących zmiany. Szczerze mówiąc nigdy się jakoś szczególnie nad tym nie zastanawiała. Oczywiście, że były potrzebne, ale czy właśnie jej były ona niezbędne? Może to nie chodziło o lubienie ich, bądź nie, a o strach przed nimi? Czujemy lęk przed czymś nieznanym, a może przed postawieniem Nas przed faktem utracenia czegoś już poznanego? Ciągłość i ich wszechobecność... w takim razie zmiana sama w sobie nie ulega przeobrażeniu. Ona jednak dodała by jeszcze do tego jedną, taką samą od wieków rzecz - śmierć. Widzi ją codziennie, niezmienną, cały czas o tym samym obliczu. Zabiera status krwi, nazwisko, wspomnienia, nadchodzą zmiany, które wypychają to co znaliśmy i w końcu zapominamy o wszystkim i o wszystkich.
-Ciebie oczywiście również.-Uśmiechnęła się do niego lekko.-Zależy czy chcesz usłyszeć odpowiedź jaką wypada mi udzielić będącą jednocześnie kłamstwem, czy może jednak prawdę?-To co powinna mu powiedzieć, a to co jest rzeczywistością to nie okłamując się dwie zupełnie różne rzeczy. Etykieta to dość ciekawa część życia, która i tak nie ma w nim żadnego głębszego znaczenia. Choć tu do końca też nie chodziło o dobre maniery. Mówiąc prawdę będzie zmuszona odsłonić kilka swoich kart, a tego zawsze unikała niczym ognia.
Odepchnęła się od drabinek i z wciąż wbitym w mężczyznę spojrzeniem podeszła trochę bliżej niego aby ostatecznie oprzeć się w podobny sposób co on o drugi koniec huśtawek.
-Co powiesz na szczerość za szczerość Ramsey?-Przekrzywiła lekko głowę w bok obserwując cały czas uważnie mężczyznę. Nie była pewna czy zgodzi się on na ten układ, a nawet jeśli, to czy faktycznie powie jej prawdę. Oboje byli dobrymi kłamcami, więc mogli uznać to za pewnego rodzaju próbę dla siebie. Nie wierzyła mu. Zresztą byłaby naiwnie głupia gdyby mu ufała. A przynajmniej na tą chwile nie mogła sobie na to pozwolić. Ale czy on był w ogóle osobą godną zaufania? Aż tak dobrze go nie znała by z przekonaniem to stwierdzić. Nie miała pojęcia jak potoczy się dalej ich odnowiona po latach znajomość i czy w ogóle jakoś się ona rozwinie, ale jeśli tak, to mogłoby być dość interesująco.
[bylobrzydkobedzieladnie]
-Dans un monde où tout change, certaines choses restent les mêmes.-Powiedziała cicho patrząc gdzieś ponad ramieniem Ramseya.
Raczej nie należała do ludzi lubiących zmiany. Szczerze mówiąc nigdy się jakoś szczególnie nad tym nie zastanawiała. Oczywiście, że były potrzebne, ale czy właśnie jej były ona niezbędne? Może to nie chodziło o lubienie ich, bądź nie, a o strach przed nimi? Czujemy lęk przed czymś nieznanym, a może przed postawieniem Nas przed faktem utracenia czegoś już poznanego? Ciągłość i ich wszechobecność... w takim razie zmiana sama w sobie nie ulega przeobrażeniu. Ona jednak dodała by jeszcze do tego jedną, taką samą od wieków rzecz - śmierć. Widzi ją codziennie, niezmienną, cały czas o tym samym obliczu. Zabiera status krwi, nazwisko, wspomnienia, nadchodzą zmiany, które wypychają to co znaliśmy i w końcu zapominamy o wszystkim i o wszystkich.
-Ciebie oczywiście również.-Uśmiechnęła się do niego lekko.-Zależy czy chcesz usłyszeć odpowiedź jaką wypada mi udzielić będącą jednocześnie kłamstwem, czy może jednak prawdę?-To co powinna mu powiedzieć, a to co jest rzeczywistością to nie okłamując się dwie zupełnie różne rzeczy. Etykieta to dość ciekawa część życia, która i tak nie ma w nim żadnego głębszego znaczenia. Choć tu do końca też nie chodziło o dobre maniery. Mówiąc prawdę będzie zmuszona odsłonić kilka swoich kart, a tego zawsze unikała niczym ognia.
Odepchnęła się od drabinek i z wciąż wbitym w mężczyznę spojrzeniem podeszła trochę bliżej niego aby ostatecznie oprzeć się w podobny sposób co on o drugi koniec huśtawek.
-Co powiesz na szczerość za szczerość Ramsey?-Przekrzywiła lekko głowę w bok obserwując cały czas uważnie mężczyznę. Nie była pewna czy zgodzi się on na ten układ, a nawet jeśli, to czy faktycznie powie jej prawdę. Oboje byli dobrymi kłamcami, więc mogli uznać to za pewnego rodzaju próbę dla siebie. Nie wierzyła mu. Zresztą byłaby naiwnie głupia gdyby mu ufała. A przynajmniej na tą chwile nie mogła sobie na to pozwolić. Ale czy on był w ogóle osobą godną zaufania? Aż tak dobrze go nie znała by z przekonaniem to stwierdzić. Nie miała pojęcia jak potoczy się dalej ich odnowiona po latach znajomość i czy w ogóle jakoś się ona rozwinie, ale jeśli tak, to mogłoby być dość interesująco.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Anguis in herba
But I'm holding on for dear life
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Ostatnio zmieniony przez Rowan Yaxley dnia 15.11.16 6:14, w całości zmieniany 1 raz
Rowan Yaxley
Zawód : Tłumacz i nauczyciel języków obcych, były koroner
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
When the fires,
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uśmiechnął się, kiedy wypowiedziała słowa po francusku z tak przyjemnie brzmiącym akcentem. Korzystał z tej krótkiej chwili, w której nie patrzyła wprost na niego, a gdzieś dalej i przyjrzał jej się uważnie, doszukując się jakiś zmian, które więcej by mu powiedziały niż każde jej wyzwanie. Odszukiwał drobnych zmarszczek, które zdradziłyby jej troski; cienia emocji, które w sobie skrywała. A gdy ich spojrzenie się spotkało, czuł się przyłapany na czymś, czego nie powinien robić — jak zwykle zresztą. Udźwignął ciężar błękitnego wzroku na sobie.
On sam się zmienił. Ulegał temu procesowi od zawsze, jak większość ludzi, ucząc się na własnych błędach kierowany doświadczeniem. Życiowe sytuacje sprawiały, że zastanawiał się nad własnymi działaniami, próbował je poprawić, by już więcej pomyłki nie przytrafiły się w przyszłości. Z biegiem lat stawał się coraz bardziej zamknięty w sobie i niedostępny. Nie był w stanie przywołać nagle z odmętów pamięci ani jednego szczęśliwego i beztroskiego wspomnienia z dzieciństwa. Nie mógł przypomnieć sobie siebie innego niż był dziś, choć miał świadomość, że w szkole był innym człowiekiem.
Czy Rowan szła podobną ścieżką? Czy moze pod tą piękną otoczką pozostała taka jak kiedyś? Czy odnalazłby w niej jakieś znajome i bezpieczne cząstki, o które mógłby się zaczepić i pozwolić na dalszą eksplorację, zamiast zaczynać bezsensownie od nowa? Szukał odpowiedzi, gdy patrzył na nią, ale nie liczył, że jej postawa nagle wszystko mu powie. Zawsze próbowali się podejść i przechytrzyć, testowali się nawzajem i sprawdzali. Miał wrażenie, że i dziś nie będzie inaczej.
Jej uśmiech wciąż był taki sam. Niebezpiecznie uspokajający.
— Oczywiście, że wolę usłyszeć prawdę — odparł bez zawahania, choć zdawał sobie sprawę, że tacy jak oni nie mogli mówić całej prawdy. A nawet jeśli przemycali ją w wyznaniach to w otoczce fałszu i obłudy, tak by odnalezienie jej było odkryciem na tyle ważnym, by pozostawić go wyłącznie dla siebie. Czy mogła obdarzyć go szczerą prawdą?
Podążył za nią spojrzeniem, śledząc każdy jej ruch uważnie, jakby obawiał się, że w każdej chwili mogłaby zaatakować, choć nie poruszył się ani o centymetr. Wciąż opierał się o huśtawkę, oddychając ze spokojem, powoli.
— Brzmi jak propozycja nie do odrzucenia — stwierdził, gdy podeszła bliżej. Poczuł zapach jej perfum niesiony z ruszonym powietrzem. Przyjemny. Obniżył brodę, spoglądając na nią nieco spod byka, podejrzliwie, ale i z zaciekawieniem. — W takim razie musisz zakładać, że jestem Twoimi nowościami zainteresowany tak mocno, że i o sobie zdradzę wszystko. Jesteś pewna siebie — nic się nie zmieniło..
Próbował powstrzymać uśmiech, który cisnął mu się na usta, więc spiął je w niby poważnym wyrazie, unosząc z wyczekiwaniem brwi. Tak naprawdę chciało mu się śmiać z powodu tej gry, mając przeczucie, że żadne z nich nie będzie się stosować do jej reguł i sprzedadzą sobie za moment nowinki ze swojego życia, które będą równie prawdziwe co najstarsze baśnie.
Wyciągnął różdżkę i skierował ją na huśtawkę, używając na niej formuły reparo. Pęknięcia zostały zasklepione, a oczka łańcucha ściągnęły się ciaśniej. Dzięki temu mógł bez obaw usiąść na jednej z huśtawek i zakołysać się.
— Ale niech będzie. Lubię ryzyko. A więc szczerość za szczerość. — Schowawszy różdżkę, zaparł się nogami o ziemię i uniósł na nią wzrok. — Co u Ciebie, Rowan?
On sam się zmienił. Ulegał temu procesowi od zawsze, jak większość ludzi, ucząc się na własnych błędach kierowany doświadczeniem. Życiowe sytuacje sprawiały, że zastanawiał się nad własnymi działaniami, próbował je poprawić, by już więcej pomyłki nie przytrafiły się w przyszłości. Z biegiem lat stawał się coraz bardziej zamknięty w sobie i niedostępny. Nie był w stanie przywołać nagle z odmętów pamięci ani jednego szczęśliwego i beztroskiego wspomnienia z dzieciństwa. Nie mógł przypomnieć sobie siebie innego niż był dziś, choć miał świadomość, że w szkole był innym człowiekiem.
Czy Rowan szła podobną ścieżką? Czy moze pod tą piękną otoczką pozostała taka jak kiedyś? Czy odnalazłby w niej jakieś znajome i bezpieczne cząstki, o które mógłby się zaczepić i pozwolić na dalszą eksplorację, zamiast zaczynać bezsensownie od nowa? Szukał odpowiedzi, gdy patrzył na nią, ale nie liczył, że jej postawa nagle wszystko mu powie. Zawsze próbowali się podejść i przechytrzyć, testowali się nawzajem i sprawdzali. Miał wrażenie, że i dziś nie będzie inaczej.
Jej uśmiech wciąż był taki sam. Niebezpiecznie uspokajający.
— Oczywiście, że wolę usłyszeć prawdę — odparł bez zawahania, choć zdawał sobie sprawę, że tacy jak oni nie mogli mówić całej prawdy. A nawet jeśli przemycali ją w wyznaniach to w otoczce fałszu i obłudy, tak by odnalezienie jej było odkryciem na tyle ważnym, by pozostawić go wyłącznie dla siebie. Czy mogła obdarzyć go szczerą prawdą?
Podążył za nią spojrzeniem, śledząc każdy jej ruch uważnie, jakby obawiał się, że w każdej chwili mogłaby zaatakować, choć nie poruszył się ani o centymetr. Wciąż opierał się o huśtawkę, oddychając ze spokojem, powoli.
— Brzmi jak propozycja nie do odrzucenia — stwierdził, gdy podeszła bliżej. Poczuł zapach jej perfum niesiony z ruszonym powietrzem. Przyjemny. Obniżył brodę, spoglądając na nią nieco spod byka, podejrzliwie, ale i z zaciekawieniem. — W takim razie musisz zakładać, że jestem Twoimi nowościami zainteresowany tak mocno, że i o sobie zdradzę wszystko. Jesteś pewna siebie — nic się nie zmieniło..
Próbował powstrzymać uśmiech, który cisnął mu się na usta, więc spiął je w niby poważnym wyrazie, unosząc z wyczekiwaniem brwi. Tak naprawdę chciało mu się śmiać z powodu tej gry, mając przeczucie, że żadne z nich nie będzie się stosować do jej reguł i sprzedadzą sobie za moment nowinki ze swojego życia, które będą równie prawdziwe co najstarsze baśnie.
Wyciągnął różdżkę i skierował ją na huśtawkę, używając na niej formuły reparo. Pęknięcia zostały zasklepione, a oczka łańcucha ściągnęły się ciaśniej. Dzięki temu mógł bez obaw usiąść na jednej z huśtawek i zakołysać się.
— Ale niech będzie. Lubię ryzyko. A więc szczerość za szczerość. — Schowawszy różdżkę, zaparł się nogami o ziemię i uniósł na nią wzrok. — Co u Ciebie, Rowan?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie raz ckliwie marzyła o powrocie do dziecięcych lat albo chociażby do tych Hogwarckich. Wbrew pozorom z jednym jak i z drugim wiązała dobre wspomnienia. To właśnie z biegiem lat coś zaczęło się kruszyć. Rozpadać na kawałeczki odkrywając tym samym przed nią zupełnie nowy świat. Taki, którego nie chciała odkryć, taki na który nie była przygotowana.
-Każdą propozycję można odrzucić.-Wystarczy na to znaleźć jedynie dobry sposób... -Nie pytałbyś raczej gdybyś nie był.-Ostatecznie mógłby zadać to pytanie z czystej uprzejmości i tych całych etykietycznych bzdur do jakich byli przyzwyczajeni, ale przecież tutaj nie musieli tworzyć takich pozorów, prawda?
-Ja zawsze jestem pewna siebie.-Dodała rozciągając swoje usta w zadziornym uśmiechu. A przynajmniej staram się tworzyć takie pozory. To była też pewnego rodzaju forma jej obrony. Wiele osób boi się takich cech jak właśnie pewność siebie, ostrożność, małomówność, gdyż odbierają te zalety zupełnie inaczej, przeistaczają je w wady. Butność, podejrzliwość, wyniosłość... a przecież jej rodzina nie ma z nimi nic wspólnego.
Ile osób drży na sam dźwięk jej panieńskiego nazwiska? Burke - ludojady, czarnoksiężnicy składający w ofierze niemowlęta.
Cóż... i w tych pogłoskach było trochę prawdy, zresztą jak w każdej plotce. Im jakoś nigdy też ta reputacja nie przeszkadzała. Jest im ona wręcz na rękę. Nikt nie wtyka nosa w ich sprawy, ludzie trzymają się od nich jak najdalej się da. Żyć nie umierać.
Oh, ale również my sami, przez dobre pokolenia zapracowaliśmy na taką, a nie inną reputację. Dajmy na przykład takiego Williama, o którym teraz krążą już tylko legendy. Dobrze pamięta jak przez nie wszystkie miała początkowo problemy w pracy... ale jak tu zaufać koronerowi, który ma wśród swoich przodków handlarza ludzkimi ciałami?
Obserwowała dokładnie jego niezmienny wyraz twarzy, ponownie przez dłuższy czas zatrzymując się na jego szarych oczach. Sama nie była pewna co dokładnie w nich przykuło jej uwagę. Nie potrafiła tego nazwać, to było zbyt abstrakcyjne uczucie. Ten wzrok różnił się od tego, który niegdyś zapamiętała, teraz gdy mężczyzna się jej przyglądał jedna część jej miała ochotę się skulić, schować, czując zagrożenie, druga zaś stanąć dumnie przed nim i wpatrywać się w niego tak długo, tak intensywnie, aż w końcu odwróciłby wzrok.
Ten mężczyzna był pełen sprzeczności, a wywoływał u innych ich jeszcze więcej.
Jego skrywanie emocji to dość mocna karta w dzisiejszych czasach, dlatego też nie narzekała na fakt, że ona sama takową posiada.
Widząc wyciąganą przez Ramseya różdżkę zastygła, samoistnie wyprostowała swój prawy nadgarstek chcąc wysunąć i pochwycić również swoją znajdującą się w rękawie. Zaraz jednak widząc co mężczyzna chce zrobić rozluźniła dłoń. Przezorny zawsze ubezpieczony czyż nie? I tu nawet nie chodziło o samego Ramseya. Ostatnio ktokolwiek nie chwytał za różdżkę w jej obecności wprawiał jej ciało w ten automatyczny teraz już odruch.
Ostatecznie na widok naprawionej huśtawki uśmiechnęła się lekko, dla nawet niej samej zadziwiająco szczerze i usiadła na tej obok Ramseya odpychając się kilka razy, delikatnie od ziemi nogami.
Zastanawiała się dłuższą chwilę jaki szczegół ze swojego życia zdradzić mężczyźnie. Na tyle osobisty aby go zainteresować, ale również taki, którego zdradzenie jej nie zaszkodzi, pozostawi niedomówienia, coś co osoba znająca ją bardziej niż Ramsey mogła się domyśleć...
Czy miała zamiar powiedzieć prawdę? Tak, dlaczego by nie? Przynajmniej na razie nie chciała kłamać. Zresztą, akurat fałszu okrytego w pióra miała już powyżej uszu.
-Od czego by tu zacząć...-Wbiła wzrok przed siebie przygryzając lekko dolną wargę zastanawiając się jeszcze przez chwile.-Raczej w porządku, prócz faktu, że Yaxleyowie robią wszystko, aby odebrać mi syna co prawdopodobnie stanie się niedługo, a ja nie będę mieć wtedy już nic do stracenia i skończy się zapewne kilkoma trupami.- Powiedziała to niemal mechanicznie, pozornie nie wkładając w te słowa żadnych emocji. Czy była to prawda? Nie miała sama ostatecznie pewności.
Gdyby odebrano jej Tobiasa na pewno tak łatwo by nie odpuściła, ale czy byłaby w stanie ostatecznie kogoś zabić? Przywołując w swoim umyśle obraz nestora coraz bardziej się jednak w tej myśli utwierdzała.
Oczywiście, ktoś mógłby stwierdzić, że zawsze mogła ona oddać syna i nie miałaby tego typu "problemów" na głowie. Później wróciłaby do panieńskiego nazwiska i ponownie wyszła za mąż.
Jaką jednak byłaby matką, kobietą, osobą oddając własne dziecko? W jej oczach stałaby się jedynie potworem.
-A co u ciebie Ramsey?-Skierowała na niego wzrok próbując ocenić o czym teraz może on dokładnie myśleć. Była bardziej niż ciekawa co skrywa umysł tajemniczego jak zwykle szatyna.
[bylobrzydkobedzieladnie]
-Każdą propozycję można odrzucić.-Wystarczy na to znaleźć jedynie dobry sposób... -Nie pytałbyś raczej gdybyś nie był.-Ostatecznie mógłby zadać to pytanie z czystej uprzejmości i tych całych etykietycznych bzdur do jakich byli przyzwyczajeni, ale przecież tutaj nie musieli tworzyć takich pozorów, prawda?
-Ja zawsze jestem pewna siebie.-Dodała rozciągając swoje usta w zadziornym uśmiechu. A przynajmniej staram się tworzyć takie pozory. To była też pewnego rodzaju forma jej obrony. Wiele osób boi się takich cech jak właśnie pewność siebie, ostrożność, małomówność, gdyż odbierają te zalety zupełnie inaczej, przeistaczają je w wady. Butność, podejrzliwość, wyniosłość... a przecież jej rodzina nie ma z nimi nic wspólnego.
Ile osób drży na sam dźwięk jej panieńskiego nazwiska? Burke - ludojady, czarnoksiężnicy składający w ofierze niemowlęta.
Cóż... i w tych pogłoskach było trochę prawdy, zresztą jak w każdej plotce. Im jakoś nigdy też ta reputacja nie przeszkadzała. Jest im ona wręcz na rękę. Nikt nie wtyka nosa w ich sprawy, ludzie trzymają się od nich jak najdalej się da. Żyć nie umierać.
Oh, ale również my sami, przez dobre pokolenia zapracowaliśmy na taką, a nie inną reputację. Dajmy na przykład takiego Williama, o którym teraz krążą już tylko legendy. Dobrze pamięta jak przez nie wszystkie miała początkowo problemy w pracy... ale jak tu zaufać koronerowi, który ma wśród swoich przodków handlarza ludzkimi ciałami?
Obserwowała dokładnie jego niezmienny wyraz twarzy, ponownie przez dłuższy czas zatrzymując się na jego szarych oczach. Sama nie była pewna co dokładnie w nich przykuło jej uwagę. Nie potrafiła tego nazwać, to było zbyt abstrakcyjne uczucie. Ten wzrok różnił się od tego, który niegdyś zapamiętała, teraz gdy mężczyzna się jej przyglądał jedna część jej miała ochotę się skulić, schować, czując zagrożenie, druga zaś stanąć dumnie przed nim i wpatrywać się w niego tak długo, tak intensywnie, aż w końcu odwróciłby wzrok.
Ten mężczyzna był pełen sprzeczności, a wywoływał u innych ich jeszcze więcej.
Jego skrywanie emocji to dość mocna karta w dzisiejszych czasach, dlatego też nie narzekała na fakt, że ona sama takową posiada.
Widząc wyciąganą przez Ramseya różdżkę zastygła, samoistnie wyprostowała swój prawy nadgarstek chcąc wysunąć i pochwycić również swoją znajdującą się w rękawie. Zaraz jednak widząc co mężczyzna chce zrobić rozluźniła dłoń. Przezorny zawsze ubezpieczony czyż nie? I tu nawet nie chodziło o samego Ramseya. Ostatnio ktokolwiek nie chwytał za różdżkę w jej obecności wprawiał jej ciało w ten automatyczny teraz już odruch.
Ostatecznie na widok naprawionej huśtawki uśmiechnęła się lekko, dla nawet niej samej zadziwiająco szczerze i usiadła na tej obok Ramseya odpychając się kilka razy, delikatnie od ziemi nogami.
Zastanawiała się dłuższą chwilę jaki szczegół ze swojego życia zdradzić mężczyźnie. Na tyle osobisty aby go zainteresować, ale również taki, którego zdradzenie jej nie zaszkodzi, pozostawi niedomówienia, coś co osoba znająca ją bardziej niż Ramsey mogła się domyśleć...
Czy miała zamiar powiedzieć prawdę? Tak, dlaczego by nie? Przynajmniej na razie nie chciała kłamać. Zresztą, akurat fałszu okrytego w pióra miała już powyżej uszu.
-Od czego by tu zacząć...-Wbiła wzrok przed siebie przygryzając lekko dolną wargę zastanawiając się jeszcze przez chwile.-Raczej w porządku, prócz faktu, że Yaxleyowie robią wszystko, aby odebrać mi syna co prawdopodobnie stanie się niedługo, a ja nie będę mieć wtedy już nic do stracenia i skończy się zapewne kilkoma trupami.- Powiedziała to niemal mechanicznie, pozornie nie wkładając w te słowa żadnych emocji. Czy była to prawda? Nie miała sama ostatecznie pewności.
Gdyby odebrano jej Tobiasa na pewno tak łatwo by nie odpuściła, ale czy byłaby w stanie ostatecznie kogoś zabić? Przywołując w swoim umyśle obraz nestora coraz bardziej się jednak w tej myśli utwierdzała.
Oczywiście, ktoś mógłby stwierdzić, że zawsze mogła ona oddać syna i nie miałaby tego typu "problemów" na głowie. Później wróciłaby do panieńskiego nazwiska i ponownie wyszła za mąż.
Jaką jednak byłaby matką, kobietą, osobą oddając własne dziecko? W jej oczach stałaby się jedynie potworem.
-A co u ciebie Ramsey?-Skierowała na niego wzrok próbując ocenić o czym teraz może on dokładnie myśleć. Była bardziej niż ciekawa co skrywa umysł tajemniczego jak zwykle szatyna.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Anguis in herba
But I'm holding on for dear life
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Rowan Yaxley
Zawód : Tłumacz i nauczyciel języków obcych, były koroner
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
When the fires,
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
On w przeciwieństwie do niej nigdy tego nie robił. Nie wracał myślami do przeszłości, chyba, że potrzebował odnaleźć we wspomnieniach coś, co mogło mu się przydać. Nauczył się nie być sentymentalnym, zostawiać za sobą dobre i złe chwile, które dziś były gdzieś daleko, niby dostępne choć trudno osiągalne. Musiałby wybrać się w podróż do odmętów swej pamięci, by przywołać czasy, o których ona myślała z taką przyjemnością.
Wcale tego nie chciał.
— Mogę pytać z grzeczności — odpowiedział, uśmiechając się szelmowsko. Oczywiście, Mulciber od czasu do czasu bawił się w kurtuazję, kiedy była pomocna a on miał coś ugrać. Przy niej nie musiał. Znała go z różnych stron, choć nie ze wszystkich. Daleko było jej do poznania go na wylot, ale jeśli istniała osoba, która była blisko — była tylko jedna. Pogrywał z nią tak jak dawniej. Spojrzeniem, uśmiechem, zwodząc i oszukując, choć robiła wszystko by nie dać się zwieść.
Burkowie zawsze byli mu bliżsi niż inne rody. Wydawałoby się, że się rozumieli, zawsze potrafili sie dogadać. Znajdowali wspólny cel, korzyści płynące ze wspólnych interesów. Oni też potrafili. W bibliotece, podczas gry w szachy, w ciemnych korytarzach, na błoniach. Traktowali to jak żywą księgę, rozwój. Mogli na sobie ćwiczyć różne techniki i eksperymentować.
Siedział na huśtawce, opierając się ramionami o łańcuchy, jakby były szelkami, które miały go powstrzymać przed upadnięciem w mokra ziemię. Patrzył w dół, błotniste podłoże, które miał pomiędzy nogami. I kołysał się lekko, bo tak było mu wygodniej, choć może uspokajało go to w jakiś niewyjaśniony sposób. Wsłuchiwał się w jej słowa, w końcu zerkając na nią z boku. Zatrzymał wzrok na jej oczach. Jej spojrzenie nic się nie zmieniło. Wciąż było tak samo bystre i uważne.
— Yaxleyowie mają prawo odebrać ci syna — odpowiedział zgodnie z prawdą. — I zrobią to, gdy tylko popełnisz jakiś błąd. — Był beznadziejnym pocieszycielem, ale nie musiał owijać w bawełnę. Rola wdowy w społęczeństwie była żałośnie marna. Spełniła swój obowiązek, urodziła dziecko swojemu mężowi, a teraz musiała go wychowywać, nawet jeśli do końca życia miała gnębić ją samotność. Jeśli kiedykolwiek marzyła o głupim szczęściu to musiała spojrzeć prawdzie w oczy. Ale nie starał się być brutalny — ona w koncu dostanale znała swoje położenie. Wiedziała z czym się to wiąże. — Ale nie oddawaj go bez walki. Masz przyzwoite pazury — dodał pół żartem pół serio, choć miał świadomość, że Yaxleyowie ją najzwyczajniej zjedzą, jeśli wystąpi przeciwko nim. Chyba, że jakimś cudem uda jej się wygrać. Życzył jej tego.
— Tylko nie daj się zjeść trollom — napomknął, opierając się skronią o łańcuch i powracając wzrokiem w stronę podłoża. — Śmierdzą. Są nieprzyjemne. I zbyt lojalne — powiedział to w sposób, który informował, że doskonale wie, w czym rzecz. Nie musiał mieć własnej hodowli, by stworzenia, by nie znosić tych kreatur. Gdyby tylko mu się to opłacało to pozbawiłby życia każdego, który wejdzie mu w drogę. Problem tkwił w tym, że jego niechęć musiała zostać przetrawiona. Póki co.
Westchnął bezgłośnie, spoglądając w górę, powoli, wręcz w teatralny sposób. Bo o czym jej mógł opowiedzieć? O Lordzie Voldemorcie i Rycerzach? O narzucaniu klątw na przedmioty i współpracy z jej krewnymi? O morderstwach i wyzwaniach jakich się dopuszczał? Przymnął powieki. Odniósł wrażenie, że całe jego życie kręci się wokół czarnej magii. Ale to dobrze. To właściwe. Wszystko jest na swoim miejscu. O badaniach nie chciał wspominać, póki nie były zakończone. A jeśli się zakończą sukcesem będzie miał jeszcze więcej dowodów, by chcieć to zataić. To miało być przełomowe dzieło.
— Byłem zaręczony. Znowu. Ale jestem wolnym człowiekiem. Znowu — odpowiedział żartobliwie, wznosząc dłonie ku niebiosom, bogom, bożkom, duchom, mentorom. To był neutralny grunt, który niewiele dla niego znaczył. Podzielił się z nią czymś, co nie było ani tajemnicą, ani niezwykle cenną informacją. Ale potraktował to również żartobliwie, wręcz karykaturalnie, zważywszy na to, co sama powiedziała.
Zacisnął palce na łańcuchach i wyprostował nogi w kolanach.
— Ale jeśli zrobiłem ci nadzieję, to przykro mi, jestem już w coś emocjonalnie zaangażowany.
Nie mógł się powstrzymać przed powiedzeniem tego, ale drwił z własnych słów. Jednocześnie zwolnił mięśnie z napięcia, dzięki któremu wciąż stał i lekko się rozhuśtał. Nie obawiał się, że źle odbierze jego żart. W końcu to była Rowan. Ta sama, którą znał.
Wcale tego nie chciał.
— Mogę pytać z grzeczności — odpowiedział, uśmiechając się szelmowsko. Oczywiście, Mulciber od czasu do czasu bawił się w kurtuazję, kiedy była pomocna a on miał coś ugrać. Przy niej nie musiał. Znała go z różnych stron, choć nie ze wszystkich. Daleko było jej do poznania go na wylot, ale jeśli istniała osoba, która była blisko — była tylko jedna. Pogrywał z nią tak jak dawniej. Spojrzeniem, uśmiechem, zwodząc i oszukując, choć robiła wszystko by nie dać się zwieść.
Burkowie zawsze byli mu bliżsi niż inne rody. Wydawałoby się, że się rozumieli, zawsze potrafili sie dogadać. Znajdowali wspólny cel, korzyści płynące ze wspólnych interesów. Oni też potrafili. W bibliotece, podczas gry w szachy, w ciemnych korytarzach, na błoniach. Traktowali to jak żywą księgę, rozwój. Mogli na sobie ćwiczyć różne techniki i eksperymentować.
Siedział na huśtawce, opierając się ramionami o łańcuchy, jakby były szelkami, które miały go powstrzymać przed upadnięciem w mokra ziemię. Patrzył w dół, błotniste podłoże, które miał pomiędzy nogami. I kołysał się lekko, bo tak było mu wygodniej, choć może uspokajało go to w jakiś niewyjaśniony sposób. Wsłuchiwał się w jej słowa, w końcu zerkając na nią z boku. Zatrzymał wzrok na jej oczach. Jej spojrzenie nic się nie zmieniło. Wciąż było tak samo bystre i uważne.
— Yaxleyowie mają prawo odebrać ci syna — odpowiedział zgodnie z prawdą. — I zrobią to, gdy tylko popełnisz jakiś błąd. — Był beznadziejnym pocieszycielem, ale nie musiał owijać w bawełnę. Rola wdowy w społęczeństwie była żałośnie marna. Spełniła swój obowiązek, urodziła dziecko swojemu mężowi, a teraz musiała go wychowywać, nawet jeśli do końca życia miała gnębić ją samotność. Jeśli kiedykolwiek marzyła o głupim szczęściu to musiała spojrzeć prawdzie w oczy. Ale nie starał się być brutalny — ona w koncu dostanale znała swoje położenie. Wiedziała z czym się to wiąże. — Ale nie oddawaj go bez walki. Masz przyzwoite pazury — dodał pół żartem pół serio, choć miał świadomość, że Yaxleyowie ją najzwyczajniej zjedzą, jeśli wystąpi przeciwko nim. Chyba, że jakimś cudem uda jej się wygrać. Życzył jej tego.
— Tylko nie daj się zjeść trollom — napomknął, opierając się skronią o łańcuch i powracając wzrokiem w stronę podłoża. — Śmierdzą. Są nieprzyjemne. I zbyt lojalne — powiedział to w sposób, który informował, że doskonale wie, w czym rzecz. Nie musiał mieć własnej hodowli, by stworzenia, by nie znosić tych kreatur. Gdyby tylko mu się to opłacało to pozbawiłby życia każdego, który wejdzie mu w drogę. Problem tkwił w tym, że jego niechęć musiała zostać przetrawiona. Póki co.
Westchnął bezgłośnie, spoglądając w górę, powoli, wręcz w teatralny sposób. Bo o czym jej mógł opowiedzieć? O Lordzie Voldemorcie i Rycerzach? O narzucaniu klątw na przedmioty i współpracy z jej krewnymi? O morderstwach i wyzwaniach jakich się dopuszczał? Przymnął powieki. Odniósł wrażenie, że całe jego życie kręci się wokół czarnej magii. Ale to dobrze. To właściwe. Wszystko jest na swoim miejscu. O badaniach nie chciał wspominać, póki nie były zakończone. A jeśli się zakończą sukcesem będzie miał jeszcze więcej dowodów, by chcieć to zataić. To miało być przełomowe dzieło.
— Byłem zaręczony. Znowu. Ale jestem wolnym człowiekiem. Znowu — odpowiedział żartobliwie, wznosząc dłonie ku niebiosom, bogom, bożkom, duchom, mentorom. To był neutralny grunt, który niewiele dla niego znaczył. Podzielił się z nią czymś, co nie było ani tajemnicą, ani niezwykle cenną informacją. Ale potraktował to również żartobliwie, wręcz karykaturalnie, zważywszy na to, co sama powiedziała.
Zacisnął palce na łańcuchach i wyprostował nogi w kolanach.
— Ale jeśli zrobiłem ci nadzieję, to przykro mi, jestem już w coś emocjonalnie zaangażowany.
Nie mógł się powstrzymać przed powiedzeniem tego, ale drwił z własnych słów. Jednocześnie zwolnił mięśnie z napięcia, dzięki któremu wciąż stał i lekko się rozhuśtał. Nie obawiał się, że źle odbierze jego żart. W końcu to była Rowan. Ta sama, którą znał.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
-Nie odpuszczam tak łatwo. Raczej to już wiesz. Zresztą w ostateczności rzeczywiście mam zamiar użyć tych pazurków.-Uniosła dłoń do góry aby zaprezentować wcześniej wspomniane paznokcie. Jeśli będzie trzeba wydrapie kilku osobą za ich pomocą oczy. Zawsze to jest jakaś alternatywa...-Dziękuję.-Powiedziała dłużej zawieszając na Ramseyu wzrok i opuszczając przy tym dłoń. Choć był marnym pocieszycielem to i tak była mu wdzięczna za próbę. Zresztą i tak nie oczekiwała jakichkolwiek słów wsparcia. Znała swoją sytuację. Wiedziała z czym to się wiąże i jakie przyniesie w końcu konsekwencję. A jakieś przyniesie. Co do tego nie miała wątpliwości. Prędzej czy później Yaxleyowie upomną się o swojego najmłodszego dziedzica, a ona sama miała wrażenie, że niestety nastąpi to wcześniej niż później. I tak dziwiła się, że pozwoli jej tak długo zajmować się Tobiasem. Tak naprawdę, gdyby się tak zastanowić to nie potrzebowali oni konkretnego powodu aby pozbawić ją opieki nad nim. Wystarczył zwykły kaprys. Była uzależniona od nich i od ich decyzji. Wiedziała o tym lepiej niż ktokolwiek inny.
-Gdyby w tym opisie nie było słowa "śmierdzą" uznałabym, że mówisz o mojej rodzinie.-Chociaż i to stwierdzenie można by podpiąć pod niektórych członków jej rodu... I tak zdawała sobie sprawę, że nie miała na co narzekać. Jej rodzina była dla niej wszystkim. W tej wartości została wychowana i tą wartość ma zamiar przekazać dalej.
Na kolejne słowa mężczyzny jedynie rozbawiona cicho prychnęła.-Oh! I po co ja się tak długo stroiłam?-Powiedziała rozżalona gładząc czule materiał swojej sukienki, a następnie teatralnie otarła kilka nieistniejących łez z policzka. Nie twierdziła, że Ramsey Mulciber był nie atrakcyjnym mężczyzną. Był nim i to bardzo. Zapewne nie jednej kobiecie zawrócił już w głowie, ale ona sama do tych kobiet na pewno się nie zaliczała.-Nie martw się. Nie miałam najmniejszego zamiaru cię uwieść.-Powiedziała z przekąsem.-Zresztą, nie mam już od dobrych kilku lat zamiaru uwodzić kogokolwiek. Nie ma sensu wchodzić w coś w co i tak nie mogę się zaangażować.-Szczerze mówiąc po śmierci Longinusa nawet o takich rzeczach nie myślała w pełni skupiając się na synu i pracy. Zdawała sobie również sprawę, że Yaxleyowie jakikolwiek związek kobiety mogli odebrać bardziej niż nieprzychylnie, nie mówiąc tu nawet o całkowicie wykluczonym zamążpójściu.-Albo też nie angażować...-Dopowiedziała żartobliwie puszczając mu przy tym oczko.
Odepchnęła się przy pomocy nóg ponownie od ziemi wprawiając huśtawkę w ruch. Nie przejmowała się zupełnie tym, że mogło to wyglądać niedojrzale, bądź nie na miejscu. Mało ją to aktualnie interesowało.
Zastanawiała ją ilość narzeczonych mężczyzny i sam fakt, że do żadnego z tych ślubów nie doszło. Wolała jednak o to nie pytać czując, że Ramsey i tak nie wyjawiłby jej prawdy.
-Zaręczony, ożeniony... wybacz, ale jakoś nie mogę sobie ciebie wyobrazić zaobrączkowanego.-To rzeczywiście była dość abstrakcyjna wizja, ale wcale nie niemożliwa. Tak samo jak Ramseya nie mogła sobie wyobrazić ożenionego Nicholasa, a proszę... nawet i jego dopadło widmo obowiązków wobec rodu. Jednakże z Ramseyem sytuacja ta przedstawiała się zupełnie w inny sposób. On miał definitywnie inne priorytety.
-Życzę ci abyś jak najdłużej posiadał status kawalera. Jakoś sądząc po tych wszystkich byłych narzeczonych nie śpieszno ci do jego utracenia.
-Gdyby w tym opisie nie było słowa "śmierdzą" uznałabym, że mówisz o mojej rodzinie.-Chociaż i to stwierdzenie można by podpiąć pod niektórych członków jej rodu... I tak zdawała sobie sprawę, że nie miała na co narzekać. Jej rodzina była dla niej wszystkim. W tej wartości została wychowana i tą wartość ma zamiar przekazać dalej.
Na kolejne słowa mężczyzny jedynie rozbawiona cicho prychnęła.-Oh! I po co ja się tak długo stroiłam?-Powiedziała rozżalona gładząc czule materiał swojej sukienki, a następnie teatralnie otarła kilka nieistniejących łez z policzka. Nie twierdziła, że Ramsey Mulciber był nie atrakcyjnym mężczyzną. Był nim i to bardzo. Zapewne nie jednej kobiecie zawrócił już w głowie, ale ona sama do tych kobiet na pewno się nie zaliczała.-Nie martw się. Nie miałam najmniejszego zamiaru cię uwieść.-Powiedziała z przekąsem.-Zresztą, nie mam już od dobrych kilku lat zamiaru uwodzić kogokolwiek. Nie ma sensu wchodzić w coś w co i tak nie mogę się zaangażować.-Szczerze mówiąc po śmierci Longinusa nawet o takich rzeczach nie myślała w pełni skupiając się na synu i pracy. Zdawała sobie również sprawę, że Yaxleyowie jakikolwiek związek kobiety mogli odebrać bardziej niż nieprzychylnie, nie mówiąc tu nawet o całkowicie wykluczonym zamążpójściu.-Albo też nie angażować...-Dopowiedziała żartobliwie puszczając mu przy tym oczko.
Odepchnęła się przy pomocy nóg ponownie od ziemi wprawiając huśtawkę w ruch. Nie przejmowała się zupełnie tym, że mogło to wyglądać niedojrzale, bądź nie na miejscu. Mało ją to aktualnie interesowało.
Zastanawiała ją ilość narzeczonych mężczyzny i sam fakt, że do żadnego z tych ślubów nie doszło. Wolała jednak o to nie pytać czując, że Ramsey i tak nie wyjawiłby jej prawdy.
-Zaręczony, ożeniony... wybacz, ale jakoś nie mogę sobie ciebie wyobrazić zaobrączkowanego.-To rzeczywiście była dość abstrakcyjna wizja, ale wcale nie niemożliwa. Tak samo jak Ramseya nie mogła sobie wyobrazić ożenionego Nicholasa, a proszę... nawet i jego dopadło widmo obowiązków wobec rodu. Jednakże z Ramseyem sytuacja ta przedstawiała się zupełnie w inny sposób. On miał definitywnie inne priorytety.
-Życzę ci abyś jak najdłużej posiadał status kawalera. Jakoś sądząc po tych wszystkich byłych narzeczonych nie śpieszno ci do jego utracenia.
Anguis in herba
But I'm holding on for dear life
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Rowan Yaxley
Zawód : Tłumacz i nauczyciel języków obcych, były koroner
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
When the fires,
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uniesioną dłonią przyciągnęła jego wzrok. Zawiesił go na długich, smukłych palcach, które zdobiła biżuteria. To przypominało, że jest szlachcianką, prawdziwą damą, choć teraz tkwiła na placu zabaw z dorosłym mężczyzną zamiast własnym dzieckiem, którego obecność byłaby tu bardziej odpowiednia. Nikt jednak ich nie mógł osądzać — nie, póki nie zabłądził w te strony i nie został świadkiem spotkania po latach dwóch znajomych ze szkoły. Nie robili nic gorszącego, choć dla rodziny jej męża to mógłby być jeden z powodów, do zatruwania jej życia.
— Wytrwałość. To nas łączy. Do celu po trupach.
Był realistą, twardo stąpającym po ziemi, choć miał w sobie więcej z optymisty. Nie miało to wiele wspólnego z tryskaniem energią i zarażaniu nią. Bynajmniej. Był pewny siebie i wierzył, że wszystko, co sobie założy i zaplanuje uda mu się. Mógł na sobie polegać, na siebie liczyć i wszystko, co było mu powierzane lądowało wbrew pozorom w dobrych rękach — jedynym warunkiem była zbieżność celów. A jego podejście do życia dalekie było od empatycznego i współczującego. Był egoistą, hedonistą, skupionym na osiąganiu własnych sukcesów. Dlatego też był beznadziejnym pocieszycielem. Nie tolerował współczucia i litości. Wyznawał zasadę, że należało liczyć wyłącznie na siebie, brać się w garść i nie marnować czasu niepotrzebnie. Mówienie Rowan, że wszystko się ułoży pasowało do jej przyjaciół, którzy ją mogli wspierać, ale żaden z nich realnie nie był w stanie jej pomóc. Ramsey był w tym przypadku dość szczery, bo w jej sprawie nie miał powodów by kłamać. Im szybciej zrozumie swoje położenie tym lepiej wykorzysta swoje atuty i zawalczy o to, czego pragnie. I tego właśnie mógł jej życzyć — by dostała to, czego chciała.
Uśmiechnął się pod nosem i przewrócił oczami, jak nastolatek, który pragnie zbyć temat. Nie wypadało mu przyznać jej racji, choć już samo uniesienie kącików ust świadczyło o tym, że i on pomyślał podobnie.
— Wyglądasz zniewalająco — odpowiedział, kierując ku niej wzrok i przybrał poważną minę. Jakby mówił prawdę, choć żartował z tego równie figlarnie, jak ona. — Żaden kawaler nie doceni twoich wdzięków tak, jak ja — dodał jeszcze z powagą, hamując jakiś niekontrolowany uśmiech, zachowując przy tym pozory subtelnej drwiny. Kiedy się znali i spotykali w bibliotece miał inny obiekt zainteresowań, a później ich drogi zupełnie się rozeszły. Była piękną kobietą o olśniewającym uśmiechu i niezwykłych oczach. Ale podobnie jak ona, nigdy nie wybiegał ponad ramy znajomości, które sam sobie nałożył.
Skwitował jej słowa pobłażliwym uśmiechem, litościwym spojrzeniem. Krótkim, będącym ledwie sygnałem, że podziela jej zdanie, a jego słowa były niewinnym żartem. Choć Mulciber miał to do siebie, że brnął w historyjki, które tworzył. Rowan musiała wiedzieć, że prędko nie zrezygnuje ze swojego tonu.
— Oczywiście. Teraz jesteś wyłącznie mamą i wdową po Yaxley'u — odparł nie siląc się na subtelność w swoim tonie i zmierzył się z nią spojrzeniem, wcale nie obawiając się gniewu. — Ale nie uwierzę, że odkąd twój mąż zmarł z nikim się nie umawiasz na boku.
Cóż za insynuacje. Ale nie zważał na ich wydźwięk. Nie jego sprawą było z kim spotykała się Rowan, ale nie mógł sobie odmówić subtelnej prowokacji w jej kierunku, i wcale go to nie interesowało, ale ponieważ łatwo wyczuł, że jej syn jest oczkiem w głowie — przypadkiem się środkiem do celu. Elementem prowokacji i badania jej reakcji. Jak zwykle.
Wstał. W jednej chwili postawił stopy na ziemie, gdy huśtawka znalazła się w odpowiedniej pozycji i wyprostował. Poprawił płaszcz, choć przez tą krótką chwilę żaden brud i kurz na niego nie opadł. Obrócił się przez ramie, spoglądając na Rowan.
— Może się przejdziemy?— zaproponował, ignorując kwestię swojego związku. Uśmiechał się tylko nonszalancko, uważając swój status za mało istotny. Nie zważał na niego. Ona również nie powinna, tym bardziej, że byli sami, a ich spotkanie nie miało niczego na celu.
— Wytrwałość. To nas łączy. Do celu po trupach.
Był realistą, twardo stąpającym po ziemi, choć miał w sobie więcej z optymisty. Nie miało to wiele wspólnego z tryskaniem energią i zarażaniu nią. Bynajmniej. Był pewny siebie i wierzył, że wszystko, co sobie założy i zaplanuje uda mu się. Mógł na sobie polegać, na siebie liczyć i wszystko, co było mu powierzane lądowało wbrew pozorom w dobrych rękach — jedynym warunkiem była zbieżność celów. A jego podejście do życia dalekie było od empatycznego i współczującego. Był egoistą, hedonistą, skupionym na osiąganiu własnych sukcesów. Dlatego też był beznadziejnym pocieszycielem. Nie tolerował współczucia i litości. Wyznawał zasadę, że należało liczyć wyłącznie na siebie, brać się w garść i nie marnować czasu niepotrzebnie. Mówienie Rowan, że wszystko się ułoży pasowało do jej przyjaciół, którzy ją mogli wspierać, ale żaden z nich realnie nie był w stanie jej pomóc. Ramsey był w tym przypadku dość szczery, bo w jej sprawie nie miał powodów by kłamać. Im szybciej zrozumie swoje położenie tym lepiej wykorzysta swoje atuty i zawalczy o to, czego pragnie. I tego właśnie mógł jej życzyć — by dostała to, czego chciała.
Uśmiechnął się pod nosem i przewrócił oczami, jak nastolatek, który pragnie zbyć temat. Nie wypadało mu przyznać jej racji, choć już samo uniesienie kącików ust świadczyło o tym, że i on pomyślał podobnie.
— Wyglądasz zniewalająco — odpowiedział, kierując ku niej wzrok i przybrał poważną minę. Jakby mówił prawdę, choć żartował z tego równie figlarnie, jak ona. — Żaden kawaler nie doceni twoich wdzięków tak, jak ja — dodał jeszcze z powagą, hamując jakiś niekontrolowany uśmiech, zachowując przy tym pozory subtelnej drwiny. Kiedy się znali i spotykali w bibliotece miał inny obiekt zainteresowań, a później ich drogi zupełnie się rozeszły. Była piękną kobietą o olśniewającym uśmiechu i niezwykłych oczach. Ale podobnie jak ona, nigdy nie wybiegał ponad ramy znajomości, które sam sobie nałożył.
Skwitował jej słowa pobłażliwym uśmiechem, litościwym spojrzeniem. Krótkim, będącym ledwie sygnałem, że podziela jej zdanie, a jego słowa były niewinnym żartem. Choć Mulciber miał to do siebie, że brnął w historyjki, które tworzył. Rowan musiała wiedzieć, że prędko nie zrezygnuje ze swojego tonu.
— Oczywiście. Teraz jesteś wyłącznie mamą i wdową po Yaxley'u — odparł nie siląc się na subtelność w swoim tonie i zmierzył się z nią spojrzeniem, wcale nie obawiając się gniewu. — Ale nie uwierzę, że odkąd twój mąż zmarł z nikim się nie umawiasz na boku.
Cóż za insynuacje. Ale nie zważał na ich wydźwięk. Nie jego sprawą było z kim spotykała się Rowan, ale nie mógł sobie odmówić subtelnej prowokacji w jej kierunku, i wcale go to nie interesowało, ale ponieważ łatwo wyczuł, że jej syn jest oczkiem w głowie — przypadkiem się środkiem do celu. Elementem prowokacji i badania jej reakcji. Jak zwykle.
Wstał. W jednej chwili postawił stopy na ziemie, gdy huśtawka znalazła się w odpowiedniej pozycji i wyprostował. Poprawił płaszcz, choć przez tą krótką chwilę żaden brud i kurz na niego nie opadł. Obrócił się przez ramie, spoglądając na Rowan.
— Może się przejdziemy?— zaproponował, ignorując kwestię swojego związku. Uśmiechał się tylko nonszalancko, uważając swój status za mało istotny. Nie zważał na niego. Ona również nie powinna, tym bardziej, że byli sami, a ich spotkanie nie miało niczego na celu.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Wytrwałość... nie wątpiła w to, że Ramsey posiada jej nieskończone pokłady. Martwiła się jednak czy z nią wygląda to podobnie? Rzeczywiście może i taka była, ale na jak długo? Zauważyła, że od niedawna mniejszą uwagę przykładała do tego, czego oczekują od niej Yaxleyowie. Może była już tym próbowaniem dopasowania się do nich zmęczona albo podświadomie chciała mieć to już wszystko za sobą. Ostatnio niczego nie była pewna. Podobnie jak Ramsey nie akceptowała litości, czy jakiejkolwiek formy współczucia. Nie potrzebowała tego. Potrafi zadbać o siebie bez ludzi szlochających nad jej aktualną sytuacją. Nie było jej to do niczego potrzebne, a jedynie ją rozpraszało. -Oh, słodź mi tak dalej, a wezmę się za ciebie.-Rozbawiona pokręciła głową słysząc swoje własne słowa. W szkole nigdy nie narzekała na brak "adoratorów". O ile można w ogóle ich tak nazwać. Ale w tamtym okresie również tak jak i teraz nie wykazywała nimi jakiegoś większego zainteresowania, nie licząc oczywiście Nicholasa, a jeszcze później swojego męża. Wtedy wolała skupić się bardziej na sobie i na własnym rozwoju korzystając z faktu, że jednak byli w szkole. Co jak się później okazało było całkiem dobrą decyzją.-Wierz w co chcesz.-Oczywiście, że była teraz wyłącznie matką i wdową. Szczerze mówiąc powinna się cieszyć póki mogła nimi być, prawda? Ale z jakiegoś powodu to wcale jej nie zadowalało. Rowan jest osobą, która nie chce za bardzo okazywać swoich słabości, a jej syn jak najbardziej nią jest. Chyba właśnie dlatego nie jest w stanie udawać, że mu na nim nie zależy, a przynajmniej nie na tyle aby nie zwrócić tym czyjejś uwagi. Ramesy był wspaniałym prowokatorem. Najlepiej poznaje się ludzi gdy wyprowadzi się ich z równowagi, sprowokuje. Będzie musiał się w takim razie bardziej wysilić.-Z chęcią.-Odpowiedziała mu również uśmiechem sprawnie wstając z huśtawki i łapiąc mężczyznę pod ramię ruszyli przed siebie. Przez dłuższą chwilę wpatrywała się w horyzont. Słońce było coraz niżej, przez co świeciło intensywniej. "Jak topielec, który idąc na dno, coraz mocniej wierzga w wodzie."-Więc... skoro nie kobiety i reszta tych mało znaczących błahostek cię nie interesuje, to w takim razie co? Czym aż tak bardzo jesteś aktualnie zajęty Ramsey?-Szczerość za szczerość, choć akurat przy tym pytaniu była niemal pewna, że mężczyzna skłamie. Nie zdradziłby jej swoich planów nie mając konkretnego powodu. A przynajmniej tak jej się wydaje. Naprawdę nie łatwo było go rozgryźć, przez co coraz bardziej podobała jej się ta rozmowa.
Anguis in herba
But I'm holding on for dear life
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Won't look down, won't open my eyes
'Cause I'm just holding on for tonight
Rowan Yaxley
Zawód : Tłumacz i nauczyciel języków obcych, były koroner
Wiek : 29
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
When the fires,
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
when the fires are consuming you
And your sacred stars
won't be guiding you
I got blood, I got blood,
blood on my name
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Opuszczony plac zabaw
Szybka odpowiedź