Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Pomnik Pamięci
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pomnik Pamięci
Łuk z kamieni stanowiący symbol jedności Zakonu Feniksa w chwilach, gdy owa jedność wystawiona była na największą próbę, również ku pamięci odgonionych magicznych anomalii nękających Wielką Brytanię. Postawiono go po odejściu Bathildy Bagshot, by jej śmierć, ich przewodniczki, oraz śmierć wszystkich zaangażowanych w wielkie idee zakonników, nie została zapomniana oraz by przypominała o tym, że wciąż należało walczyć o wolność dla wszystkich magicznych i niemagicznych członków społeczności.
Pomnik Pamięci stoi na otoczonej lasem niewielkiej, okrągłej polanie blisko granicy z lasem.
Pomnik Pamięci stoi na otoczonej lasem niewielkiej, okrągłej polanie blisko granicy z lasem.
Czarodzieje zgromadzili się pod pomnikiem upamiętniającym ofiary wojny. W tych ostatnich chwilach bycia razem zdążyli wymienić się eliksirami, przedmiotami, pokłócić się, niemalże wyznać miłość i pożegnać. Wszyscy mieli świadomość, że czekało ich nie lada wyzwanie. Wejście do Tower nie było bowiem naukową wycieczką do rezerwatu jednorożców, zwykłą misją, czy nawet ryzykowna wyprawą po pieczywo do niebezpiecznego Londynu. Więzienie roiło się od strażników i zabezpieczeń, o czym najlepiej wiedzieli aurorzy dość dobrze zaznajomieni z tamtym miejscem. Posiadając jednak wiedzę o dawnym funkcjonowaniu więzienia, a także informacjach przekazanych niegdyś przez Harolda Longbottoma na wzgórzu odnośnie Azkabanu i dementorów, mogli poprowadzić ludzi ku zwycięstwu.
Kiedy niebo zaczęło jaśnieć, jeszcze nim pierwsze promienie słońca przebiły się przez linię horyzontu, pod pomnikiem pojawił się Harold Longbottom. Zbliżając się do grupy wyciągnął rękę do stojącego na uboczu Foxa:
— Dobrze, że wróciłeś — powitał go krótko, konkretnie, ruszając po chwili ku gwardzistom, między którymi stanął. Rozejrzał się dookoła, przyglądając wszystkim zgromadzonym. Tym, którzy szykowali się do wyprawy. — Jesteście dobrze przygotowani — zaczął, spoglądając na Kierana, któremu skinął głową. — Macie doświadczonego i rozsądnego lidera, zaprowadzi was na miejsce i sprawnie przeprowadzi przez całą akcję— zwrócił się do Zakonników, wyruszających pod komandem Rinehearta, a później spojrzał w drugą stronę. — Farley dobrze wie, z czym wam się przyjdzie mierzyć. Będzie mógł was wesprzeć i uprzedzić o tym, czego należy się spodziewać. Pilnuj się — dodał ciszej i spojrzał na Alexandra, mając na uwadze jego ostatnie problemy i dolegliwości. Położył mu rękę na ramieniu i zacisnął na niej palce, wierzył w niego. — Pamiętajcie o waszych celach i wróćcie jak najszybciej. Nie planujemy kolejnych akcji ratunkowych. Tower to nie miejsce na brawurę. Jesteście grupą i macie działać jak grupa, nie próbujcie się popisać, na to przyjdzie jeszcze czas. W więzieniu bądźcie ostrożni, mądrzy i przebiegli. W Azkabanie pamiętajcie, że czas działa na waszą niekorzyść, dementorzy będą czyhać na waszą słabość i wątpliwości. Jeśli uda wam się kogoś przy okazji ocalić, zróbcie to. Jeśli będziecie musieli pozbawić kogoś życia, nie wahajcie się. Jesteśmy w stanie wojny, oni nie będą mieć dla was żadnej litości.— Zamilkł na chwilę, po czym spojrzał na Gwen. — Przygotujcie się na ich powrót.— Więcej mówić nie musiał, wszystko przedstawił jej w liście.
Spojrzał po nich ostatni raz, po czym odwrócił się i ruszył, a wszyscy ruszyli za nim w stronę portalu, przez który przedostali się do Zakazanego Lasu. To tam po raz ostatni mogli spojrzeć na siebie wzajemnie, nim się rozdzielą. Zarówno Kieran, jak i Alexander przekazali wszystkim członkom grup, dokąd mają się teleportować. Wszyscy, po kolei, zaczęli znikać pośród gęstych drzew i ciemnej wciąż nocy, a brzęczeniu świerszczy i szumowi wiatru towarzyszyły kolejne trzaski deportacji.
| Zostaliście podzieleni na grupy:
Grupa 1 czeka na post Mistrza Gry w Bramie Zdrajców
1. Alexander Farley
2. William Moore
3. Lydia Moore
4. Cedric Dearborn
5. Michael Tonks
6. Vincent Rineheart
Grupa 2 - czeka na post Mistrza Gry na Dziedzińcu
1. Kieran Rineheart
2. Anthony Skamander
3. Frederic Fox
4. Maeve Clearwater
5. Hannah Wright
6. Lucinda Hensley
Pozostali mogą kontynuować wątek w tym miejscu, już bez Mistrza Gry.
Kiedy niebo zaczęło jaśnieć, jeszcze nim pierwsze promienie słońca przebiły się przez linię horyzontu, pod pomnikiem pojawił się Harold Longbottom. Zbliżając się do grupy wyciągnął rękę do stojącego na uboczu Foxa:
— Dobrze, że wróciłeś — powitał go krótko, konkretnie, ruszając po chwili ku gwardzistom, między którymi stanął. Rozejrzał się dookoła, przyglądając wszystkim zgromadzonym. Tym, którzy szykowali się do wyprawy. — Jesteście dobrze przygotowani — zaczął, spoglądając na Kierana, któremu skinął głową. — Macie doświadczonego i rozsądnego lidera, zaprowadzi was na miejsce i sprawnie przeprowadzi przez całą akcję— zwrócił się do Zakonników, wyruszających pod komandem Rinehearta, a później spojrzał w drugą stronę. — Farley dobrze wie, z czym wam się przyjdzie mierzyć. Będzie mógł was wesprzeć i uprzedzić o tym, czego należy się spodziewać. Pilnuj się — dodał ciszej i spojrzał na Alexandra, mając na uwadze jego ostatnie problemy i dolegliwości. Położył mu rękę na ramieniu i zacisnął na niej palce, wierzył w niego. — Pamiętajcie o waszych celach i wróćcie jak najszybciej. Nie planujemy kolejnych akcji ratunkowych. Tower to nie miejsce na brawurę. Jesteście grupą i macie działać jak grupa, nie próbujcie się popisać, na to przyjdzie jeszcze czas. W więzieniu bądźcie ostrożni, mądrzy i przebiegli. W Azkabanie pamiętajcie, że czas działa na waszą niekorzyść, dementorzy będą czyhać na waszą słabość i wątpliwości. Jeśli uda wam się kogoś przy okazji ocalić, zróbcie to. Jeśli będziecie musieli pozbawić kogoś życia, nie wahajcie się. Jesteśmy w stanie wojny, oni nie będą mieć dla was żadnej litości.— Zamilkł na chwilę, po czym spojrzał na Gwen. — Przygotujcie się na ich powrót.— Więcej mówić nie musiał, wszystko przedstawił jej w liście.
Spojrzał po nich ostatni raz, po czym odwrócił się i ruszył, a wszyscy ruszyli za nim w stronę portalu, przez który przedostali się do Zakazanego Lasu. To tam po raz ostatni mogli spojrzeć na siebie wzajemnie, nim się rozdzielą. Zarówno Kieran, jak i Alexander przekazali wszystkim członkom grup, dokąd mają się teleportować. Wszyscy, po kolei, zaczęli znikać pośród gęstych drzew i ciemnej wciąż nocy, a brzęczeniu świerszczy i szumowi wiatru towarzyszyły kolejne trzaski deportacji.
| Zostaliście podzieleni na grupy:
Grupa 1 czeka na post Mistrza Gry w Bramie Zdrajców
1. Alexander Farley
2. William Moore
3. Lydia Moore
4. Cedric Dearborn
5. Michael Tonks
6. Vincent Rineheart
Grupa 2 - czeka na post Mistrza Gry na Dziedzińcu
1. Kieran Rineheart
2. Anthony Skamander
3. Frederic Fox
4. Maeve Clearwater
5. Hannah Wright
6. Lucinda Hensley
Pozostali mogą kontynuować wątek w tym miejscu, już bez Mistrza Gry.
Nie lubiła pożegnań. Nigdy ich nie lubiła, a zwłaszcza wtedy, gdy miała świadomość, że żegnani ludzie mogą nie wrócić w komplecie. Wyruszali na bardzo niebezpieczną wyprawę prosto do jaskini smoka. Do miejsca, gdzie roiło się od wrogów. Wydawała eliksiry każdemu, kto o nie poprosił, ciesząc się, że mogła zrobić chociaż tyle po tym, jak na dwa długie miesiące wycofała się z życia. Dziś, w tak ważnym momencie, była tu z nimi, dając eliksiry i żegnając się z nimi cicho, gdy nadeszła pora opuszczenia Oazy. Spojrzała na Michaela, zapewniając go, że zatroszczy się o Kerstin, jeśli będzie ona tego potrzebować. Na pewno niełatwo było mu zostawiać młodszą siostrę, ale tu była bezpieczna i wśród przyjaciół. Czekanie tu było lepsze niż samotność w pustym domu, gdzie wszystko przypominało o będącym w niebezpieczeństwie rodzeństwie.
Harold Longbottom pojawił się o świcie, jak zwykle rzeczowy i konkretny. Z pewnością stoczył w swoim życiu niejedną walkę. Charlie nie wiedziała, czy wyruszał razem z nimi, czy nie, ale tak czy inaczej wiedziała, że Zakonnicy wyprawiający się po Just byli zdolni i silni. Jeśli ktokolwiek na świecie mógł ją ocalić, to byli to ludzie, którzy właśnie opuszczali Oazę. Oby Justine wciąż pozostawała żywa. Spędziła tam miesiąc i nie wiadomo było, co się z nią działo. Pewne było jedno – nic dobrego.
Natomiast oni, alchemicy i uzdrowiciele, mieli pozostać tutaj, w bezpiecznym miejscu z dala od ognia walki. To Charlie całkowicie odpowiadało, naprawdę nie czułaby się na siłach, żeby podejmować się takich akcji. Ale tu, w Oazie, również byli potrzebni. Ktoś przecież musiał czekać na powracających Zakonników, którzy mogli potrzebować ich pomocy. Oby nie potrzebowali, ale musieli być gotowi na taką ewentualność.
Na dłużej zatrzymała wzrok zwłaszcza na Hannah, przejęta myślą, że jeśli coś pójdzie nie tak, może stracić kolejnego członka rodziny. Kiedy wszyscy Zakonnicy zniknęli, znów rozejrzała się po twarzach tych, którzy zostali. Kerstin, Gwen, Asbjorn oraz jej byli już współpracownicy z lecznicy. Była też Roselyn, dawno nie widziana kuzynka, która mogła zobaczyć, że Charlie wyglądała lepiej niż początkiem lipca, nie przypominała już tego wraku człowieka z nierówno pościnanymi, tłustymi włosami, a wyglądała w miarę normalnie, choć wciąż była blada i chuda. Jej włosy sięgały już lekko za ramiona i były równe.
Każdy z nich właśnie kogoś pożegnał, ale musieli być dobrej myśli i wierzyć, że to nie było ostatnie pożegnanie.
Gdy podeszła do niej Ida, Charlie uśmiechnęła się do niej blado. Z Munga pamiętała ją nieco mgliście, bardziej wyraźne były wspomnienia z lecznicy, choć nie zdążyły się poznać bliżej, gdyż po listach gończych Charlie była zmuszona do odejścia. Nie tylko dla siebie, ale i dla nich; w przeciwieństwie do Alexandra i Just nie mogła zamaskować tożsamości metamorfomagią, a rozpoznanie i donos ściągnęłyby niebezpieczeństwo również na resztę obsady lecznicy oraz na pacjentów. Poza tym nie tak łatwo byłoby opuszczać Oazę, ktoś musiałby ją wpuszczać i wypuszczać, a w maju, czerwcu i pierwszej połowie lipca i tak ledwie potrafiła zmusić się do tego, by wstać z łóżka, ubrać się i coś zjeść, nie mówiąc o pracy. Żałowała tego; lecznica może nie była Mungiem, ale dawała namiastkę normalności oraz możliwość pomagania potrzebującym.
- Lepiej niż wcześniej – odpowiedziała szczerze. Czuła się lepiej niż w maju czy czerwcu, prawdopodobnie największy mrok miała już za sobą, od sierpnia nadszedł czas godzenia się z losem i uczenia się akceptacji obecnego stanu rzeczy, w którym nic nie było tak, jak należy. Ale w podobnym położeniu byli wszyscy mieszkańcy Oazy. Wszyscy coś stracili, nikt nie był tu z kaprysu. Każdy trafił tu, bo musiał. – Jakoś żyję. Staram się znowu angażować w życie Oazy. Być potrzebna.– Swego rodzaju punktem zwrotnym była „przygoda” z wężem mackowym na początku sierpnia. Po tym zdarzeniu Charlie nieco się otrząsnęła i przestała zamykać się w swojej chacie, a zaangażowała się znowu w warzenie mikstur i różne formy pomocy takie jak udzielanie lekcji garstce dzieciaków z okolicznych chatek, o co poprosiły ją ich matki. Nie mogła wiecznie się zamykać, nawet jeśli jej życie zamknęło się w Oazie i od dawna nie miała okazji jej opuścić. Tęskniła za życiem, które kiedyś wiodła. Za wolnością, za Kornwalią, za rodziną. – Teraz martwię się o nich. Ale musimy wierzyć, że wrócą. Kto miałby dać radę, jak nie oni? – zastanowiła się. Musieli kurczowo trzymać się nadziei. I czekać. Nic więcej już nie mogli zrobić dla tych, którzy wyruszyli po Just, od teraz wszystko zależało od ich umiejętności. I pewnie odrobiny szczęścia. Oby mieli go jak najwięcej. Domyślała się, kto z nich był najważniejszy dla Idy. – Alex radził sobie już z nie takimi opałami. – Był w Zakonie dłużej od niej, przeszedł próbę, przeżył utratę pamięci, także miał za sobą depresję. Choć był tak młody, był bardzo silnym czarodziejem. I choć sama była zmartwiona, chciała choć odrobinę podnieść Idę na duchu. Gdyby wszyscy pogrążyli się w czarnych myślach, ich oczekiwanie na wieści byłoby prawdziwą udręką. Spędziła już zbyt wiele tygodni w mrocznej otchłani i wiedziała, że to nic dobrego.
Nie wiedziała jednak do końca, co powinna zrobić teraz. Czy powinni czekać tu, przy pomniku? Czy w jakimś innym miejscu? Spojrzała niepewnie na otaczające ją kobiety. Nie chciała samotnie tkwić w chatce. Żadna z nich nie powinna być teraz sama.
Harold Longbottom pojawił się o świcie, jak zwykle rzeczowy i konkretny. Z pewnością stoczył w swoim życiu niejedną walkę. Charlie nie wiedziała, czy wyruszał razem z nimi, czy nie, ale tak czy inaczej wiedziała, że Zakonnicy wyprawiający się po Just byli zdolni i silni. Jeśli ktokolwiek na świecie mógł ją ocalić, to byli to ludzie, którzy właśnie opuszczali Oazę. Oby Justine wciąż pozostawała żywa. Spędziła tam miesiąc i nie wiadomo było, co się z nią działo. Pewne było jedno – nic dobrego.
Natomiast oni, alchemicy i uzdrowiciele, mieli pozostać tutaj, w bezpiecznym miejscu z dala od ognia walki. To Charlie całkowicie odpowiadało, naprawdę nie czułaby się na siłach, żeby podejmować się takich akcji. Ale tu, w Oazie, również byli potrzebni. Ktoś przecież musiał czekać na powracających Zakonników, którzy mogli potrzebować ich pomocy. Oby nie potrzebowali, ale musieli być gotowi na taką ewentualność.
Na dłużej zatrzymała wzrok zwłaszcza na Hannah, przejęta myślą, że jeśli coś pójdzie nie tak, może stracić kolejnego członka rodziny. Kiedy wszyscy Zakonnicy zniknęli, znów rozejrzała się po twarzach tych, którzy zostali. Kerstin, Gwen, Asbjorn oraz jej byli już współpracownicy z lecznicy. Była też Roselyn, dawno nie widziana kuzynka, która mogła zobaczyć, że Charlie wyglądała lepiej niż początkiem lipca, nie przypominała już tego wraku człowieka z nierówno pościnanymi, tłustymi włosami, a wyglądała w miarę normalnie, choć wciąż była blada i chuda. Jej włosy sięgały już lekko za ramiona i były równe.
Każdy z nich właśnie kogoś pożegnał, ale musieli być dobrej myśli i wierzyć, że to nie było ostatnie pożegnanie.
Gdy podeszła do niej Ida, Charlie uśmiechnęła się do niej blado. Z Munga pamiętała ją nieco mgliście, bardziej wyraźne były wspomnienia z lecznicy, choć nie zdążyły się poznać bliżej, gdyż po listach gończych Charlie była zmuszona do odejścia. Nie tylko dla siebie, ale i dla nich; w przeciwieństwie do Alexandra i Just nie mogła zamaskować tożsamości metamorfomagią, a rozpoznanie i donos ściągnęłyby niebezpieczeństwo również na resztę obsady lecznicy oraz na pacjentów. Poza tym nie tak łatwo byłoby opuszczać Oazę, ktoś musiałby ją wpuszczać i wypuszczać, a w maju, czerwcu i pierwszej połowie lipca i tak ledwie potrafiła zmusić się do tego, by wstać z łóżka, ubrać się i coś zjeść, nie mówiąc o pracy. Żałowała tego; lecznica może nie była Mungiem, ale dawała namiastkę normalności oraz możliwość pomagania potrzebującym.
- Lepiej niż wcześniej – odpowiedziała szczerze. Czuła się lepiej niż w maju czy czerwcu, prawdopodobnie największy mrok miała już za sobą, od sierpnia nadszedł czas godzenia się z losem i uczenia się akceptacji obecnego stanu rzeczy, w którym nic nie było tak, jak należy. Ale w podobnym położeniu byli wszyscy mieszkańcy Oazy. Wszyscy coś stracili, nikt nie był tu z kaprysu. Każdy trafił tu, bo musiał. – Jakoś żyję. Staram się znowu angażować w życie Oazy. Być potrzebna.– Swego rodzaju punktem zwrotnym była „przygoda” z wężem mackowym na początku sierpnia. Po tym zdarzeniu Charlie nieco się otrząsnęła i przestała zamykać się w swojej chacie, a zaangażowała się znowu w warzenie mikstur i różne formy pomocy takie jak udzielanie lekcji garstce dzieciaków z okolicznych chatek, o co poprosiły ją ich matki. Nie mogła wiecznie się zamykać, nawet jeśli jej życie zamknęło się w Oazie i od dawna nie miała okazji jej opuścić. Tęskniła za życiem, które kiedyś wiodła. Za wolnością, za Kornwalią, za rodziną. – Teraz martwię się o nich. Ale musimy wierzyć, że wrócą. Kto miałby dać radę, jak nie oni? – zastanowiła się. Musieli kurczowo trzymać się nadziei. I czekać. Nic więcej już nie mogli zrobić dla tych, którzy wyruszyli po Just, od teraz wszystko zależało od ich umiejętności. I pewnie odrobiny szczęścia. Oby mieli go jak najwięcej. Domyślała się, kto z nich był najważniejszy dla Idy. – Alex radził sobie już z nie takimi opałami. – Był w Zakonie dłużej od niej, przeszedł próbę, przeżył utratę pamięci, także miał za sobą depresję. Choć był tak młody, był bardzo silnym czarodziejem. I choć sama była zmartwiona, chciała choć odrobinę podnieść Idę na duchu. Gdyby wszyscy pogrążyli się w czarnych myślach, ich oczekiwanie na wieści byłoby prawdziwą udręką. Spędziła już zbyt wiele tygodni w mrocznej otchłani i wiedziała, że to nic dobrego.
Nie wiedziała jednak do końca, co powinna zrobić teraz. Czy powinni czekać tu, przy pomniku? Czy w jakimś innym miejscu? Spojrzała niepewnie na otaczające ją kobiety. Nie chciała samotnie tkwić w chatce. Żadna z nich nie powinna być teraz sama.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
I odeszli. Zniknęli w oddali, wyruszając na misję, z której mogli nie powrócić. Słowa Longbottoma mogły być pokrzepiające, ale Gwen jakoś wcale nie czuła się z ich powodu pewniej. Gdy Kerry chwyciła ją za łokieć panna Grey nie próbowała się wyrywać, potulnie zbliżając się do przyjaciółki. Wypłakane łzy nieco pomagały, choć nie na tyle, na ile malarka by sobie tego życzyła. Przeszło jej przez myśl, że to trochę paradoksalne. Wcześniej to ona musiała pocieszać ją, prawda? Kerstin zdążyła już jednak chyba trochę przywyknąć do sytuacji, a to, że Michael ryzykował życiem jako auror było dla niej czymś stosunkowo naturalnym. Chyba. Gwen jednak nie miała się kiedy do tego przyzwyczaić. Poza tym wyczytała w powieściach kryminalnych, że członek rodziny nie powinien być zaangażowany w sprawy związane z nim osobiście, co brzmiało w uszach dziewczyny całkiem logicznie, a kto jak nie Michael był takim zaangażowanym w sprawie Justine? Poza tym nie była w stanie się oszukiwać. Gdyby ktoś pozwolił jej uratować tylko jedno z tych dwóch żyć jedno miałoby dla niej większą wagę. Ta świadomość jedynie potęgowała jej wyrzuty sumienia.
– Wcale nie musi – wymruczała pod nosem, choć wiedziała, że Kerstin w dużej mierze ma rację. Mogła sobie gdybać, mogła pragnąć, aby Michael tam nie szedł, ale miała wrażenie, że nawet rozkaz Longbottoma by go nie powstrzymał. Po prostu by wziął i poszedł. – Tak… wrócą… – oby.
Kiwnęła trochę nieprzytomnie głową na słowa lorda Longbottoma. Tak, wiedziała co ma robić. Lada moment mieli się wszyscy zebrać i przejść do zadania, które wyznaczył im przywódca. Właściwie była mu za to wdzięczna. Skupi się na pracy, na czymś pożytecznym, dzień jakoś minie i wtedy… Och. Zaraz. Nie teraz. W tej chwili nie była chyba jeszcze wstanie, aby wejść w rolę dowódcy ich niewielkiej polowej ekipy, w której i tak było za mało rąk, by wszystko przygotować w tak krótkim czasie.
– Kiedyś myślałam, że Michael jest straszny, wiesz? Pamiętasz? Mówiłam ci o tym – powiedziała, wzdychając. – I pomyśleć, że mi przeszło, jak zobaczyłam go w tej… no wiesz… wilczej formie. – Pokręciła głową, sama do siebie. – Ale oni, tam w Azkabanie… chyba powinni się jednak bać.
Zabicie wilkołaka chyb mimo wszystko nie powinno być takie proste. Nawet w ludzkiej formie. Prawda? To była nieco pokrzepiająca myśl. Tak odrobinkę.
– Wcale nie musi – wymruczała pod nosem, choć wiedziała, że Kerstin w dużej mierze ma rację. Mogła sobie gdybać, mogła pragnąć, aby Michael tam nie szedł, ale miała wrażenie, że nawet rozkaz Longbottoma by go nie powstrzymał. Po prostu by wziął i poszedł. – Tak… wrócą… – oby.
Kiwnęła trochę nieprzytomnie głową na słowa lorda Longbottoma. Tak, wiedziała co ma robić. Lada moment mieli się wszyscy zebrać i przejść do zadania, które wyznaczył im przywódca. Właściwie była mu za to wdzięczna. Skupi się na pracy, na czymś pożytecznym, dzień jakoś minie i wtedy… Och. Zaraz. Nie teraz. W tej chwili nie była chyba jeszcze wstanie, aby wejść w rolę dowódcy ich niewielkiej polowej ekipy, w której i tak było za mało rąk, by wszystko przygotować w tak krótkim czasie.
– Kiedyś myślałam, że Michael jest straszny, wiesz? Pamiętasz? Mówiłam ci o tym – powiedziała, wzdychając. – I pomyśleć, że mi przeszło, jak zobaczyłam go w tej… no wiesz… wilczej formie. – Pokręciła głową, sama do siebie. – Ale oni, tam w Azkabanie… chyba powinni się jednak bać.
Zabicie wilkołaka chyb mimo wszystko nie powinno być takie proste. Nawet w ludzkiej formie. Prawda? To była nieco pokrzepiająca myśl. Tak odrobinkę.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Nie mogła powstrzymać tego gestu słabości - kiedy pojawił się pan Minister Longbottom, żeby zapowiedzieć początek wyprawy, Kerstin przyłożyła dłonie do twarzy i zasłoniła oczy, nie chcąc wyłapać momentu, w którym oni wszyscy znikną. Nie chciała tego tak zapamiętywać; najbliższych sobie czarodziei rozpływających się w powietrzu (i nie wracających nigdy więcej). W pamięci wolała utrwalić sobie Michaela spłoszonego, ale miło zaskoczonego, otoczonego bliskimi - z Gwen w ramionach, Hanią przy boku i Kerstin za plecami, zawsze gotową, żeby wesprzeć go z drugiego planu, z cienia, z zaciszu domowego ogniska. W spokoju, który nagle zapanował, słyszała wyraźnie słowa Ministra, jakby wykrzykiwał jej to wszystko przy uszach.
Starała się uwierzyć w to, że naprawdę są dobrze przygotowani, mają świetnego lidera, że wrócą jak najszybciej. Oddech uwiązł jej jednak w gardle, gdy dotarło do niej ostrzeżenie. Może będą musieli zabijać, inaczej nie dało się zwyciężyć z bezlitosnym wrogiem. Przełknęła łzy, zanim zdążyłyby popłynąć, otworzyła oczy dopiero wtedy, gdy powietrze pod pomnikiem stało się lżejsze, rzadsze, bo zniknął tłum, który mógłby wypełniać je ciepłem.
Powoli opuściła dłonie i otuliła nimi szarpiącego się Toma. Wdech, wydech. Tak jak to wielokrotnie powtarzała innym.
- Wrócą - powtórzyła po raz kolejny z pewnością, której wcale nie czuła, a potem odgarnęła z czoła kosmyki zachodzące na oczy i posłała Gwen uśmiech. No, grymas bardziej, ale starała się, ile mogła, żeby okazać w nim determinację. - Wiemy, co mamy robić. Od razu weźmy się do roboty, nie wszystko jest jeszcze w pełni gotowe. - Podrapała Toma uspokajająco za uszkiem. - Spokojnie, maluszku. Znajdę dla ciebie bezpieczny kąt.
Z jej ust wyrwał się wilgotny dźwięk, prawie chichot, gdy przyjaciółka zdecydowała się zwierzyć. Akurat teraz, choć w sumie, co w tym było dziwnego? Nie powinni skupiać się na stresie, tylko na dobrych wspomnieniach, dziś silniej niż kiedykolwiek. Nie mogli dać się złamać, za dużo mieli do stracenia - jak Florence Nightingale w szpitalu w Scutari, Kerstin musiała być silna, niezłomna, pewna swego i gotowa do opieki nad rannymi, niezależnie od efektu misji.
- Mike wygląda czasem strasznie... zwłaszcza jak jest głodny. Ale to jest dobry człowiek. I silny wojownik - Złapała Gwendolyn za dłoń i ścisnęła pokrzepiająco. - Wybacz, że zapytam, ale ty to mi chyba odpowiesz szczerze... słyszałam, że te dementory, o których oni mówili, odbierają szczęście i rozum... to na pewno, ale wydaje mi się, że gdzieś... że gdzieś podsłuchałam, że one mogą zabrać duszę. Michael powiedział, że to nieprawda. To jest... jak myślisz? - Przygryzła usta, nagle tracąc pewność, czy w ogóle chce usłyszeć odpowiedź.
Starała się uwierzyć w to, że naprawdę są dobrze przygotowani, mają świetnego lidera, że wrócą jak najszybciej. Oddech uwiązł jej jednak w gardle, gdy dotarło do niej ostrzeżenie. Może będą musieli zabijać, inaczej nie dało się zwyciężyć z bezlitosnym wrogiem. Przełknęła łzy, zanim zdążyłyby popłynąć, otworzyła oczy dopiero wtedy, gdy powietrze pod pomnikiem stało się lżejsze, rzadsze, bo zniknął tłum, który mógłby wypełniać je ciepłem.
Powoli opuściła dłonie i otuliła nimi szarpiącego się Toma. Wdech, wydech. Tak jak to wielokrotnie powtarzała innym.
- Wrócą - powtórzyła po raz kolejny z pewnością, której wcale nie czuła, a potem odgarnęła z czoła kosmyki zachodzące na oczy i posłała Gwen uśmiech. No, grymas bardziej, ale starała się, ile mogła, żeby okazać w nim determinację. - Wiemy, co mamy robić. Od razu weźmy się do roboty, nie wszystko jest jeszcze w pełni gotowe. - Podrapała Toma uspokajająco za uszkiem. - Spokojnie, maluszku. Znajdę dla ciebie bezpieczny kąt.
Z jej ust wyrwał się wilgotny dźwięk, prawie chichot, gdy przyjaciółka zdecydowała się zwierzyć. Akurat teraz, choć w sumie, co w tym było dziwnego? Nie powinni skupiać się na stresie, tylko na dobrych wspomnieniach, dziś silniej niż kiedykolwiek. Nie mogli dać się złamać, za dużo mieli do stracenia - jak Florence Nightingale w szpitalu w Scutari, Kerstin musiała być silna, niezłomna, pewna swego i gotowa do opieki nad rannymi, niezależnie od efektu misji.
- Mike wygląda czasem strasznie... zwłaszcza jak jest głodny. Ale to jest dobry człowiek. I silny wojownik - Złapała Gwendolyn za dłoń i ścisnęła pokrzepiająco. - Wybacz, że zapytam, ale ty to mi chyba odpowiesz szczerze... słyszałam, że te dementory, o których oni mówili, odbierają szczęście i rozum... to na pewno, ale wydaje mi się, że gdzieś... że gdzieś podsłuchałam, że one mogą zabrać duszę. Michael powiedział, że to nieprawda. To jest... jak myślisz? - Przygryzła usta, nagle tracąc pewność, czy w ogóle chce usłyszeć odpowiedź.
O ile Gwen wierzyła w magiczne umiejętności Zakonników i w niektórych przypadkach po prostu doskonale wiedziała, że to uzdolnieni czarodzieje, dla których zaklęcia ofensywne i defensywne są błahostką, o tyle akurat samego ich przygotowania do akcji nie była wcale taka pewna. Teraz to wróg miał przewagę. To on dyktował, gdzie mają się pojawić i na pewno już tam na nich czekał. Nawet, jeśli Ministerstwo nie znało planów Longbottoma przecież musiało wiedzieć, że Zakon nie zostawia swoich. Byli przygotowani, tego była pewna. Mieli większe środki, więcej ludzi… Zakonnicy znikali po to, by wziąć udział w rzezi i to ta świadomość tak zmrażała Gwen, wywołując u niej wszechogarniający lęk. Czy życie jednej z nich naprawdę było tego warte? Jeśli wszyscy wrócą żywi: to tak. Ale jeśli nie?
Pokiwała głową, po raz pierwszy również głaszcząc kotka. Miał miłe futerko. Takie… uspakajające w tym dotyku. Czarne, choć nie wzbudzające lęku. W przeciwieństwie do tego wszystkiego, co działo się dookoła.
– T… tak. Musimy powoli iść – powiedziała, wiedząc, że dosłownie lada moment wszyscy pozostali, którzy chcieli pomóc, mieli zebrać się w wyznaczonym miejscu. Na razie jednak dalej tkwiła w bezruchu, wszczepiona w przyjaciółkę, ze wzrokiem utkwionym w pomniku.
Wysłuchała kolejnych słów Kerstin.
– Silny – potwierdziła. Co do tego nie było wątpliwości. Tak samo jak nie było jej w stosunku do poczciwości Tonksa. Gwen nie znała wielu odważniejszych i bardziej dobrodusznych osób, nawet jeśli Michael czasem był w tymuroczo zakłopotany. Zmarszczyła jednak brwi, słysząc o dementorach, a w jej glos ponownie wkradł się niepokój: – Kerry… ja… nigdy nie spotkałam żadnego. Ale… ale to jest… podstawowa informacja o nich. I… Michael… na pewno o tym wie. Kerstin: oni istnieją po to, aby odbierać dusze. To straszne stworzenia, bardzo straszne. Ale… ale nie martw się, jest przeciwko nim zaklęcie. I… i Michael na pewno bardzo dobrze je zna, Just… Just również. Pokazać ci je? Mogę spróbować – zaproponowała, sięgając po różdżkę.
Kojąca obecność patronusa powinna się im teraz przydać. Obydwóm. Dlatego Gwen, mimo złego nastroju i mimo trzęsącej się dłoni, postarała się przywołać szczęśliwe wspomnienie.
– Expecto Patronum – wyszeptała.
Pokiwała głową, po raz pierwszy również głaszcząc kotka. Miał miłe futerko. Takie… uspakajające w tym dotyku. Czarne, choć nie wzbudzające lęku. W przeciwieństwie do tego wszystkiego, co działo się dookoła.
– T… tak. Musimy powoli iść – powiedziała, wiedząc, że dosłownie lada moment wszyscy pozostali, którzy chcieli pomóc, mieli zebrać się w wyznaczonym miejscu. Na razie jednak dalej tkwiła w bezruchu, wszczepiona w przyjaciółkę, ze wzrokiem utkwionym w pomniku.
Wysłuchała kolejnych słów Kerstin.
– Silny – potwierdziła. Co do tego nie było wątpliwości. Tak samo jak nie było jej w stosunku do poczciwości Tonksa. Gwen nie znała wielu odważniejszych i bardziej dobrodusznych osób, nawet jeśli Michael czasem był w tym
Kojąca obecność patronusa powinna się im teraz przydać. Obydwóm. Dlatego Gwen, mimo złego nastroju i mimo trzęsącej się dłoni, postarała się przywołać szczęśliwe wspomnienie.
– Expecto Patronum – wyszeptała.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Ostatnio zmieniony przez Gwendolyn Grey dnia 08.11.20 15:36, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Gwendolyn Grey' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 62
'k100' : 62
Zmiął krótki, choć wystarczająco treściwy, list od Gwen, wrzucając go do popielniczki; słowa spopieliły się szybko, rozdrażnienie Burroughsa trwać miało znacznie dłużej. Do ostatniej chwili łudził się, że będzie tam z nimi. Ale właściwie czego się spodziewał, skoro wrócił do Oazy ledwie miesiąc (niecały?) temu? Że minister nie będzie miał co do niego żadnych wątpliwości? Że wyznaczy akurat jego do misji, która wymagała zgarnięcia najbardziej wykwalifikowanych osób? Że...
Otrzymał inne polecenie; przez kilka godzin miał stać na warcie, przy wejściu do Oazy. Nie oponował, właściwie było mu to nawet na rękę, dzięki temu oazowy gwar zostawi za sobą i zajmie się czymś konkretnym w Zakazanym Lesie. Narzucił wysłużoną, ciemną pelerynę, która miała sprawić, że stopi się z tłem; na miejsce dotarł z różdżką w dłoni, nasłuchując tego, co chciał powiedzieć mu las - dziś jednak wyjątkowo trudno było się skoncentrować, odciąć, po prostu wykonywać polecenie. Myślami wciąż krążył wokół tego, co w Tower będzie czyhać na ledwie garstkę Zakonników. Samo wdarcie się do twierdzy było skomplikowane - wyjście z niej żywym...
Po krótkiej wymianie zdań i upewnieniu się, że Asbjorn jest tym, za kogo się podaje, Burroughs pomógł mu dostać się do Oazy, a sam zaczął odliczać ostatnie minuty warty; zdał pokrótce raport swojemu zmiennikowi i - zahaczając o chatkę, gdzie zrzucił z siebie zbyt ciepłą pelerynę - czym prędzej udał się w pobliże pomnika pamięci. Bliżej podszedł dopiero wtedy, kiedy nikogo z uczestniczących w akcji nie było już na miejscu; pozostali zgromadzili się tam najpewniej za sprawą Gwen. Sam nie był do końca pewien, w czym tak właściwie mógłby pomóc, lecz w gruncie rzeczy i tak potrzebował zająć czymś ręce. A przede wszystkim głowę.
- Cześć - rzucił do wszystkich, prześlizgując się spojrzeniem po zgromadzonych i wyławiając spośród nich te znajome twarze; choć więcej uwagi poświecił osobom, o których jeszcze za dużo nie wiedział. Jednocześnie sięgnął do tylnej kieszeni po papierośnicę i pozwolił sobie zapalić jednego papierosa; najpewniej minie jeszcze chwila, nim Gwen powie im, co tak właściwie mieli dzisiaj robić. Jednego był pewien - nie zmruży oka, póki Zakonnicy nie znajdą się w Oazie.
Otrzymał inne polecenie; przez kilka godzin miał stać na warcie, przy wejściu do Oazy. Nie oponował, właściwie było mu to nawet na rękę, dzięki temu oazowy gwar zostawi za sobą i zajmie się czymś konkretnym w Zakazanym Lesie. Narzucił wysłużoną, ciemną pelerynę, która miała sprawić, że stopi się z tłem; na miejsce dotarł z różdżką w dłoni, nasłuchując tego, co chciał powiedzieć mu las - dziś jednak wyjątkowo trudno było się skoncentrować, odciąć, po prostu wykonywać polecenie. Myślami wciąż krążył wokół tego, co w Tower będzie czyhać na ledwie garstkę Zakonników. Samo wdarcie się do twierdzy było skomplikowane - wyjście z niej żywym...
Po krótkiej wymianie zdań i upewnieniu się, że Asbjorn jest tym, za kogo się podaje, Burroughs pomógł mu dostać się do Oazy, a sam zaczął odliczać ostatnie minuty warty; zdał pokrótce raport swojemu zmiennikowi i - zahaczając o chatkę, gdzie zrzucił z siebie zbyt ciepłą pelerynę - czym prędzej udał się w pobliże pomnika pamięci. Bliżej podszedł dopiero wtedy, kiedy nikogo z uczestniczących w akcji nie było już na miejscu; pozostali zgromadzili się tam najpewniej za sprawą Gwen. Sam nie był do końca pewien, w czym tak właściwie mógłby pomóc, lecz w gruncie rzeczy i tak potrzebował zająć czymś ręce. A przede wszystkim głowę.
- Cześć - rzucił do wszystkich, prześlizgując się spojrzeniem po zgromadzonych i wyławiając spośród nich te znajome twarze; choć więcej uwagi poświecił osobom, o których jeszcze za dużo nie wiedział. Jednocześnie sięgnął do tylnej kieszeni po papierośnicę i pozwolił sobie zapalić jednego papierosa; najpewniej minie jeszcze chwila, nim Gwen powie im, co tak właściwie mieli dzisiaj robić. Jednego był pewien - nie zmruży oka, póki Zakonnicy nie znajdą się w Oazie.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie było czasu do stracenia, im szybciej się za to wszystko wezmą, tym mniej Kerstin będzie mieć czasu na kulenie się w kącie i obgryzanie paznokci. Właściwie Zakonnicy dopiero co zniknęli, a jej żołądek już wywracał się na drugą stronę, już chciałaby ich zobaczyć z powrotem, wszystkich w wielkim tłumie przy tym samym pomniku, ale z jedną czarodziejką więcej... I Tom chyba podzielał tę niecierpliwość, te obawy, bowiem coraz mocniej wpijał małe pazurki w jej kołnierz. Za chwilę będzie musiała odstawić go gdzieś, gdzie się na pewno nie zgubi ani nie zrobi sobie krzywdy. W zamiarze miała chęć poprosić o to Charlie, widziała ją tu niedawno. Dużo miała zwierząt w domku, a chociaż wszyscy będą na pewno bardzo zajęci, Kerry wolała go zamknąć u niej z resztą kotów zamiast nosić wszędzie ze sobą. Chyba mu to dobrze zrobi, prawda? Spędzi trochę czasu ze swoimi, nie będzie musiał stresować się w samotności. Tak jak Kerstin przez długie, ciągnące się jak najgorsza choroba tygodnie.
Gwen była jeszcze trochę rozkojarzona, ale zdołała skupić się dość, aby odpowiedzieć na jej pytanie. Z początku Kerry wzruszyła jedynie ramionami, ponieważ, cóż, dla niej nawet najbardziej podstawowe informacje nie były podstawowe, nie chodziła z nimi do szkoły, przestała też podbierać rodzeństwu książki w czwartej klasie, bo opisy magicznego świata zamiast wzbudzać w niej zazdrość, zaczęły przerażać.
Słusznie, najwyraźniej. Słysząc odpowiedź z wrażenia prawie upuściła kota.
- Istnieją w tym celu? Och, jak coś może istnieć po to, żeby odbierać dusze? Co to za... plugawe istoty ciemności? - Strasznie patetycznie zabrzmiało, ale czy nie tak właśnie było? - Jak to możliwe, że czarodzieje w ogóle używają ich... do czegokolwiek? To jest absurd! I co z takim człowiekiem bez duszy się dzieje? Co dementory robią z tą duszą? - Chyba zaczynała hiperwentylować; zupełnie nie potrafiła sobie tego wyobrazić, to przecież niemożliwe, nie można było zabrać komuś duszy! - Ale czekaj, czy to nie jest... Gwen, to jest dowód na to, że ludzie mają duszę! - Kerstin otworzyła oczy szeroko, jakby właśnie poznała wszystkie tajemnice wszechświata, wolną dłonią zasłoniła rozchylone usta, zadrżała i spojrzała w niebo. Tyle myśli przeleciało jej na raz przez głowę; czy jej dusza jest czysta? czy jest dobrym człowiekiem?, że aż jej się zrobiło słabo i na moment zapomniała o tym, co mieli robić. No tak, brat już jej kiedyś opowiadał, że w szkole mieli duchy, które ich oprowadzały po korytarzach, ale to jej się wydawało, że jest po prostu kolejny rodzaj magicznego stworzenia, a nie realna dusza.
Na szczęście Gwen przywołała ją do porządku w kilku słowach. Michael, Just, zaklęcie. O nie, a co będzie z ich duszami? Oczy znów przymgliła jej cienka warstewka łez, ale postarała się skupić na tym, co pokazała jej przyjaciółka. Biały obłoczek formujący się w postać małej kozy zdawał się epatować ciepłem. Zauroczona, wyciągnęła dłoń, żeby ją pogłaskać, ale ta od razu rozpłynęła się w powietrzu. A wraz z nią dobry nastrój Kerstin, której usta niechybnie wygięły się w podkówkę.
- Gwen, ale... oni na pewno zabrali Just różdżkę! - wydusiła ochryple. - O Boże, a jak duszę jej też zabiorą?
Gwen była jeszcze trochę rozkojarzona, ale zdołała skupić się dość, aby odpowiedzieć na jej pytanie. Z początku Kerry wzruszyła jedynie ramionami, ponieważ, cóż, dla niej nawet najbardziej podstawowe informacje nie były podstawowe, nie chodziła z nimi do szkoły, przestała też podbierać rodzeństwu książki w czwartej klasie, bo opisy magicznego świata zamiast wzbudzać w niej zazdrość, zaczęły przerażać.
Słusznie, najwyraźniej. Słysząc odpowiedź z wrażenia prawie upuściła kota.
- Istnieją w tym celu? Och, jak coś może istnieć po to, żeby odbierać dusze? Co to za... plugawe istoty ciemności? - Strasznie patetycznie zabrzmiało, ale czy nie tak właśnie było? - Jak to możliwe, że czarodzieje w ogóle używają ich... do czegokolwiek? To jest absurd! I co z takim człowiekiem bez duszy się dzieje? Co dementory robią z tą duszą? - Chyba zaczynała hiperwentylować; zupełnie nie potrafiła sobie tego wyobrazić, to przecież niemożliwe, nie można było zabrać komuś duszy! - Ale czekaj, czy to nie jest... Gwen, to jest dowód na to, że ludzie mają duszę! - Kerstin otworzyła oczy szeroko, jakby właśnie poznała wszystkie tajemnice wszechświata, wolną dłonią zasłoniła rozchylone usta, zadrżała i spojrzała w niebo. Tyle myśli przeleciało jej na raz przez głowę; czy jej dusza jest czysta? czy jest dobrym człowiekiem?, że aż jej się zrobiło słabo i na moment zapomniała o tym, co mieli robić. No tak, brat już jej kiedyś opowiadał, że w szkole mieli duchy, które ich oprowadzały po korytarzach, ale to jej się wydawało, że jest po prostu kolejny rodzaj magicznego stworzenia, a nie realna dusza.
Na szczęście Gwen przywołała ją do porządku w kilku słowach. Michael, Just, zaklęcie. O nie, a co będzie z ich duszami? Oczy znów przymgliła jej cienka warstewka łez, ale postarała się skupić na tym, co pokazała jej przyjaciółka. Biały obłoczek formujący się w postać małej kozy zdawał się epatować ciepłem. Zauroczona, wyciągnęła dłoń, żeby ją pogłaskać, ale ta od razu rozpłynęła się w powietrzu. A wraz z nią dobry nastrój Kerstin, której usta niechybnie wygięły się w podkówkę.
- Gwen, ale... oni na pewno zabrali Just różdżkę! - wydusiła ochryple. - O Boże, a jak duszę jej też zabiorą?
Serce Gwen naprawdę było w tej chwili rozdarte. Chyba najgorsza była świadomość, że Michael może nie wrócić, a ona... ona nie odważyła mu się t e g o powiedzieć. Zaczynała żałować, że z jej gardła nie wydobył się t a m t e n dźwięk, choć dobrze wiedziała, że Tonks nie potrzebował teraz dodatkowych powodów do rozmyślań. Miał się skupić na misji. I w ogóle nie powinien nigdy wiedzieć o tym, co Gwen do niego czuje. Nie, nie, to nie jej sprawa, nie jej życie, on ją przecież ledwo znał! No, nie tak ledwo, ale jednak ledwo. Tak. Rudowłosa nie potrafiła wyplątać się z własnych myśli.
Mimo opuchniętych od płaczu oczu uśmiechnęła się smutno do Kerry, odpowiadając na pytanie:
– To właśnie... są po prostu... plugawe istoty ciemności. Bardziej plugawych i bardziej złych stworzeń chyba nie ma. Z tego, co wiem. – Wzruszyła drżącymi ramionami. – Nie wiem, Kerry, czarodzieje robią dużo głupot. Sama wiesz. No ale... potężni czarnoksiężnicy są silni nawet bez różdżek i wiesz, czasem takie zabezpieczenie... może... może jest potrzebne. Nie wiem. Nie znam się. One chyba ją po prostu... połykają? Nigdy nad tym nie myślałam, nie spotkałam żadnego.
Zaśmiała się cichutko i krótko, pytając:
– Nigdy nie widziałaś ducha? – Gwen wydawało się to oczywiste, choć dopiero teraz załapała, że... – Właściwie... Na Merlina, Kerry, ty... ty... masz rację. I wszyscy...mieli racje. Skoro dusza istnieje to Bóg też musi, a skoro tak... Kerry, nawet, jeśli Michaelowi i Justne coś się stanie.... nawet jeśli... – Głos jej się załamał. Musiała wziąć głęboki oddech i odegnać zbierające się w oczach łzy: – ...nawet jeśli nie wrócą, Kerry. To nie będzie koniec. Nie może być, bo przecież dusza istnieje. To... byłoby straszne, ale... – Pokiwała głową sama do siebie. Nie aż tak straszne jak świadomość całkowitego odejścia. Jeśli Justine i Michael odeszliby w ramiona Stwórcy (a to dobrzy ludzie, m u s i a ł przyjąć ich do siebie) to oznaczało, że być może po prostu jeszcze kiedyś się spotkają. W innym życiu, nie wiadomo, w jaki sposób, ale.... ale jednak.
Pokręciła głową, słysząc słowa spanikowanej Kerry.
– Nie mogą. Nie myśl tak. Nie odbiorą, nie mogą, jeśli... jeśli jest tu ktokolwiek więcej, Kerry to... to on na to nie pozwoli – powiedziała cicho. – A my... chyba musimy się przygotować.
Mimo opuchniętych od płaczu oczu uśmiechnęła się smutno do Kerry, odpowiadając na pytanie:
– To właśnie... są po prostu... plugawe istoty ciemności. Bardziej plugawych i bardziej złych stworzeń chyba nie ma. Z tego, co wiem. – Wzruszyła drżącymi ramionami. – Nie wiem, Kerry, czarodzieje robią dużo głupot. Sama wiesz. No ale... potężni czarnoksiężnicy są silni nawet bez różdżek i wiesz, czasem takie zabezpieczenie... może... może jest potrzebne. Nie wiem. Nie znam się. One chyba ją po prostu... połykają? Nigdy nad tym nie myślałam, nie spotkałam żadnego.
Zaśmiała się cichutko i krótko, pytając:
– Nigdy nie widziałaś ducha? – Gwen wydawało się to oczywiste, choć dopiero teraz załapała, że... – Właściwie... Na Merlina, Kerry, ty... ty... masz rację. I wszyscy...mieli racje. Skoro dusza istnieje to Bóg też musi, a skoro tak... Kerry, nawet, jeśli Michaelowi i Justne coś się stanie.... nawet jeśli... – Głos jej się załamał. Musiała wziąć głęboki oddech i odegnać zbierające się w oczach łzy: – ...nawet jeśli nie wrócą, Kerry. To nie będzie koniec. Nie może być, bo przecież dusza istnieje. To... byłoby straszne, ale... – Pokiwała głową sama do siebie. Nie aż tak straszne jak świadomość całkowitego odejścia. Jeśli Justine i Michael odeszliby w ramiona Stwórcy (a to dobrzy ludzie, m u s i a ł przyjąć ich do siebie) to oznaczało, że być może po prostu jeszcze kiedyś się spotkają. W innym życiu, nie wiadomo, w jaki sposób, ale.... ale jednak.
Pokręciła głową, słysząc słowa spanikowanej Kerry.
– Nie mogą. Nie myśl tak. Nie odbiorą, nie mogą, jeśli... jeśli jest tu ktokolwiek więcej, Kerry to... to on na to nie pozwoli – powiedziała cicho. – A my... chyba musimy się przygotować.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Martwiła się o Zakonników, którzy wyruszyli. O każdego z nich. Jednocześnie czuła pewną ulgę, że nie tylko ona jedna pozostała w Oazie, że byli i inni, którzy także nie zdecydowali się na udział w ryzykownej akcji. Dzięki temu czuła się mniej winna swojego tchórzostwa. Poza tym od pewnego czasu i tak nie była już częścią Zakonu, nie była do niczego zobowiązana. To, że przyniosła eliksiry, wynikało po prostu z tego, że przyzwoitość nakazywała jej pomoc w takim zakresie, do jakiego była zdolna. Miała mikstury, więc je przyniosła, obdzielając nimi każdego zainteresowanego. Żeby to robić nie potrzebowała przecież nosić statusu Zakonniczki, na który nie zasługiwała, którego nigdy nie powinna była nosić i gdyby nie nosiła, może dziś nadal mogłaby bezpiecznie żyć w Kornwalii, starając się egzystować jak najbardziej normalnie i możliwie daleko od wojennych spraw. Ale eliksir już się rozlał, płaciła za konsekwencje lekkomyślnych decyzji, choć niektórzy z mieszkańców Oazy i tak tu trafili mimo że nigdy nie należeli do Zakonu. Bo po prostu mieli pecha czymś nie podpasować władzy.
Wciąż tęskniła za utraconym życiem i żałowała pewnych decyzji, nawet jeśli zazwyczaj dusiła to w sobie, wiedząc że niewielu okazałoby jej zrozumienie. W czasach wojny nie było przyzwolenia na słabość. Jednocześnie zastanawiała się też nad straszliwymi losami Justine i nad tym, czy wrogowie zdołali wydobyć od niej informacje zagrażające Zakonnikom i mieszkańcom Oazy, także jej. Może nawet tutaj nie będzie już mogła czuć się bezpieczna? Poruszyła się niespokojnie, licząc jednak na pozytywny finał całej sytuacji. Na to, że Zakonnicy za kilka godzin wrócą tu z żywą Just, i że nikomu ani spośród nich, ani mieszkańców Oazy, nie wydarzy się żadna krzywda. Zbyt wiele ponosili wszyscy strat i sama myśl o tym, że ktoś może nie wrócić, że na Pomniku Pamięci może pojawić się kolejne imię, była zdecydowanie przerażająca.
Odnalazła spojrzeniem sam pomnik, wspominając przelotnie dzień, kiedy wyryła na nim imię Very, która była w Zakonie krótko, ale miała dzielne i waleczne serce, i gdyby żyła, dziś zapewne wyruszyłaby z innymi do Azkabanu, aby służyć pomocą w zakresie klątw i magii obronnej, na czym się świetnie znała. A Charlie musiałaby drżeć ze strachu jeszcze bardziej. Nie pytała nikogo o pozwolenie odnośnie tego, czy może wyryć jej imię, po prostu to zrobiła, zdobywając się w tym momencie na odwagę i nie licząc się z możliwymi sprzeciwami ludzi, którzy mogli uznać, że Vera zrobiła zbyt niewiele, by móc być tam umieszczoną. Za niecały miesiąc miał minąć rok, odkąd zaginęła i jak się potem okazało, umarła. Już prawie rok żyła bez ukochanej siostry. Kiedy tak obserwowała pomnik prawie nie słuchała rozmów innych, pogrążyła się w zadumie nad tym, co było i nad tym, co dopiero mogło się wydarzyć. A później, gdy nadszedł odpowiedni czas by pomóc w przygotowaniach do powrotu, pozostało jej opuścić plac i udać się do jaskini alchemika, choć wcześniej odniosła do chatki nierozdane Zakonnikom mikstury. Miała tu głównie eliksiry bojowe, a czuła, że kiedy wrócą, najlepiej będzie uwarzyć eliksiry lecznicze, które będą już na nich czekać.
| zt., idę tutaj
[bylobrzydkobedzieladnie]
Wciąż tęskniła za utraconym życiem i żałowała pewnych decyzji, nawet jeśli zazwyczaj dusiła to w sobie, wiedząc że niewielu okazałoby jej zrozumienie. W czasach wojny nie było przyzwolenia na słabość. Jednocześnie zastanawiała się też nad straszliwymi losami Justine i nad tym, czy wrogowie zdołali wydobyć od niej informacje zagrażające Zakonnikom i mieszkańcom Oazy, także jej. Może nawet tutaj nie będzie już mogła czuć się bezpieczna? Poruszyła się niespokojnie, licząc jednak na pozytywny finał całej sytuacji. Na to, że Zakonnicy za kilka godzin wrócą tu z żywą Just, i że nikomu ani spośród nich, ani mieszkańców Oazy, nie wydarzy się żadna krzywda. Zbyt wiele ponosili wszyscy strat i sama myśl o tym, że ktoś może nie wrócić, że na Pomniku Pamięci może pojawić się kolejne imię, była zdecydowanie przerażająca.
Odnalazła spojrzeniem sam pomnik, wspominając przelotnie dzień, kiedy wyryła na nim imię Very, która była w Zakonie krótko, ale miała dzielne i waleczne serce, i gdyby żyła, dziś zapewne wyruszyłaby z innymi do Azkabanu, aby służyć pomocą w zakresie klątw i magii obronnej, na czym się świetnie znała. A Charlie musiałaby drżeć ze strachu jeszcze bardziej. Nie pytała nikogo o pozwolenie odnośnie tego, czy może wyryć jej imię, po prostu to zrobiła, zdobywając się w tym momencie na odwagę i nie licząc się z możliwymi sprzeciwami ludzi, którzy mogli uznać, że Vera zrobiła zbyt niewiele, by móc być tam umieszczoną. Za niecały miesiąc miał minąć rok, odkąd zaginęła i jak się potem okazało, umarła. Już prawie rok żyła bez ukochanej siostry. Kiedy tak obserwowała pomnik prawie nie słuchała rozmów innych, pogrążyła się w zadumie nad tym, co było i nad tym, co dopiero mogło się wydarzyć. A później, gdy nadszedł odpowiedni czas by pomóc w przygotowaniach do powrotu, pozostało jej opuścić plac i udać się do jaskini alchemika, choć wcześniej odniosła do chatki nierozdane Zakonnikom mikstury. Miała tu głównie eliksiry bojowe, a czuła, że kiedy wrócą, najlepiej będzie uwarzyć eliksiry lecznicze, które będą już na nich czekać.
| zt., idę tutaj
[bylobrzydkobedzieladnie]
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Ostatnio zmieniony przez Charlene Leighton dnia 17.01.21 13:16, w całości zmieniany 2 razy
Prawdziwym szczęściem było, że nie zaczęły z Gwendolyn drążyć tematu dementorów zanim Zakonnicy i ich sprzymierzeńcy zniknęli, aby udać się na - czy odważyłaby się powiedzieć to na głos? - samobójczą misję. Kerstin już wcześniej czuła olbrzymi ciężar sprzecznych emocji, nie potrafiła jasno określić swojego stosunku do ich planu, może nawet nie musiała, bo przecież ani się bardzo na magii nie znała ani nie była dobrym strategiem. Wiedziała na pewno, że bezczynność jest nie do zniesienia, chyba nawet bardziej dla Michaela niż dla niej, i że muszą uratować Justine najszybciej, jak to możliwe, bo i tak zwlekali już zbyt długo. Po drugiej stronie wagi znajdowało się jednak życie brata, przyjaciół i masy innych dobrych ludzi - nie musiała ich nawet znać z imienia, żeby wiedzieć, że są szlachetni i że nie zasługują na śmierć, bo nikt inny nie zaangażowałby się w taki projekt, nie podjął walki za jedno, niewinne życie.
Z tym, że dotąd przekonana była, że gra toczy się wyłącznie o to - o życia. I chociaż utrata bliskich była najokropniejszą rzeczą, jaką potrafiła sobie wyobrazić, zdołała pogodzić się z myślą, że Zakonnicy są tego ryzyka świadomi i że podejmują się go dobrowolnie. Jakby jednak zareagowała, gdyby wiedziała, że szachowali nie tylko własnym życiem, ale też duszą? Pozwoliłaby na to Michaelowi? A co z Just?
- Och, Gwen, boli mnie głowa - sapnęła, przyciskając palce do skroni, a drugą dłonią obejmując wiercącego się kota. - Nie chcę już o tym słyszeć. Nie chcę o tym myśleć nawet - Czym w ogóle było połykanie duszy? - Ale mówisz, że da się przed tym obronić? A odkręcić się to jakoś da? - Nie umiałaby sobie tego wyobrazić. - Albo wiesz co, nie, nie mów! Nic już o nich nie mówmy. Musimy poczekać, aż Zakonnicy wrócą i wtedy zobaczymy. Na pewno będą cali. A jeżeli nie, to na pewno nie dadzą sobie odebrać duszy! - Kerstin tak przynajmniej uważała, że gdyby znalazła się na ich miejscu, wolałaby się zabić niż na to pozwolić. Kładła nieco histeryczny nacisk na słowa "nie" i "na pewno", ale wiedziała, że jeżeli sama sobie nie wmówi, że będzie dobrze, to nie będzie w stanie skupić się na pracy, a tej miały aż nadto.
Spojrzała na Gwen ponuro, ze zwieszonymi ramionami, z ledwością powstrzymując łzy, a potem objęła ją ramionami i przyciągnęła do uścisku, ostrożnego, żeby nie zmiażdżyć prychającego Toma.
- Mam nadzieję. Wierzę. Będę się modlić - Nie była dotąd nadzwyczaj religijną osobą, lecz jeżeli był jakikolwiek właściwy moment na proszenie Boga o pomoc, to ten. - Jak... - westchnęła i oparła policzek na obojczyku Gwen - Jak to się skończy, pójdziesz ze mną do kościoła? Chyba muszę się wyspowiadać - mruknęła smętnie, głęboko w sercu chowając nadzieję, że poza pokutą będzie miała powód do składania dziękczynienia.
/zt dla mnie i dla Gwen
Z tym, że dotąd przekonana była, że gra toczy się wyłącznie o to - o życia. I chociaż utrata bliskich była najokropniejszą rzeczą, jaką potrafiła sobie wyobrazić, zdołała pogodzić się z myślą, że Zakonnicy są tego ryzyka świadomi i że podejmują się go dobrowolnie. Jakby jednak zareagowała, gdyby wiedziała, że szachowali nie tylko własnym życiem, ale też duszą? Pozwoliłaby na to Michaelowi? A co z Just?
- Och, Gwen, boli mnie głowa - sapnęła, przyciskając palce do skroni, a drugą dłonią obejmując wiercącego się kota. - Nie chcę już o tym słyszeć. Nie chcę o tym myśleć nawet - Czym w ogóle było połykanie duszy? - Ale mówisz, że da się przed tym obronić? A odkręcić się to jakoś da? - Nie umiałaby sobie tego wyobrazić. - Albo wiesz co, nie, nie mów! Nic już o nich nie mówmy. Musimy poczekać, aż Zakonnicy wrócą i wtedy zobaczymy. Na pewno będą cali. A jeżeli nie, to na pewno nie dadzą sobie odebrać duszy! - Kerstin tak przynajmniej uważała, że gdyby znalazła się na ich miejscu, wolałaby się zabić niż na to pozwolić. Kładła nieco histeryczny nacisk na słowa "nie" i "na pewno", ale wiedziała, że jeżeli sama sobie nie wmówi, że będzie dobrze, to nie będzie w stanie skupić się na pracy, a tej miały aż nadto.
Spojrzała na Gwen ponuro, ze zwieszonymi ramionami, z ledwością powstrzymując łzy, a potem objęła ją ramionami i przyciągnęła do uścisku, ostrożnego, żeby nie zmiażdżyć prychającego Toma.
- Mam nadzieję. Wierzę. Będę się modlić - Nie była dotąd nadzwyczaj religijną osobą, lecz jeżeli był jakikolwiek właściwy moment na proszenie Boga o pomoc, to ten. - Jak... - westchnęła i oparła policzek na obojczyku Gwen - Jak to się skończy, pójdziesz ze mną do kościoła? Chyba muszę się wyspowiadać - mruknęła smętnie, głęboko w sercu chowając nadzieję, że poza pokutą będzie miała powód do składania dziękczynienia.
/zt dla mnie i dla Gwen
| 23 września
Dłuższą chwilę stał w całkowitym milczeniu, nieruchomo, wpatrując się w kamienny łuk tak wyraźnie odznaczający się na pustym polu polany. Zaplótł dłonie za sobą, trochę jak podczas pierwszych zbiórek aurorskiego kursu, gdy kazali im stawać w szeregu. Tak samo wyprostowany, chociaż w ciemnych ślepiach brakowało ówczesnego, zapalczywego błysku, który nadawał ma naturę gorejącego jasno ognia. I może ktoś powiedziałby, że pozostały w nim tylko popioły, ale nie czuł się wypalony. Przyglądał się wewnętrznemu płomieniu bardziej jak spienionej formie wulkanicznej lawy. Gorejącej, ale skumulowanej, opatrzonej ścianami oklumencji, nie pozwalając na nieujarzmiony wybuch. Opanowanej.
Przymknął powieki, pozwalając, by ogarnęła go ciemność, skupiając się na tym co słyszał i czuł. Na wewnętrznej intuicji, która reagowała impulsem, gdy któryś ze zmysłów chwytał wrażenie niebezpieczeństwa. Nie na tym jednak skupiał się dzisiejszego poranka. Świtało, gdy zniknął z korytarza szpitala polowego, pojawiając się właściwie tylko na noc, opadając na jedno z prowizorycznych posłań. Zauważył nawet, że łatwiej zasypiało mu się na podłodze z cienkim pledem, który chronił przed chłodem, niż na bardziej miękkim posłaniu. A szarpany koszmarami wolał nie burzyć snu innym.
Pamiętał zbyt dobrze o środkach ostrożności, które zastosować miał na sobie. Obserwował swoje myśli i zachowania i względnie poprosił o podobną ocenę kuzyna. ostatecznie, godząc się na rozmowę ze znawcą od łamania klątw. Mężczyzna, którego zapamiętał, jako tego, który... poczęstował go papierosem, gdy głód odezwał się niezapowiedziany. Potem dochodziły inne elementy tożsamości. Młodszy Rineheart był jednak jeszcze niewiadomą składającą się z kilku pośrednich spostrzeżeń i faktów, jakie otrzymał. Widział też, że znajdował się blisko samej Tonks, nie próbując nadwyrężać swojej obecności. Cokolwiek się działo, potrzebowała teraz przestrzeni, zapewne podobnej, w jakiej sam się zanurzał.
Kilka papierosów, jakie udało mu się dostać, dozował. Zmięte, tytoniowe zwitki nie miały właściwie żadnej, odżywczej wartości, a jednak pozwalały mu na moment wykraść fragment utraconej normalności. Powoli rozplótł palce, sięgając dłonią do kieszeni koszuli, w której schował dzisiejszego papierosa. Nie wyciągał go jeszcze. Zapachniało słabym ziołem, ale dopiero po chwili rozchylił powieki, czując i słysząc wyraźnie, że w okolicy nie jest już osamotniony. Nie odwracał się, skupiając uwagę na niewyraźnych krokach, na szumie przesuwanych liści, czy trzasku niewidocznej gałązki. Miał miękkie kroki, czy niepewne? Potem docierały go inne wrażenia, składające się powoli na obraz oczekiwanego towarzysza.
Odetchnął cicho, rozluźniając w końcu obie dłonie i opuszczając je luźno. Odwrócił się przez ramię wiedząc, że Rinehart jest już blisko - Przyszedłeś. Dziękuję - odezwał się na powitanie nieco chłodniej niż przypuszczał. Zreflektował się po chwili, marszcząc ciemne brwi. Zbyt łatwo przychodziło mu dystansować od siebie wszystkich i tylko niewielki krąg wpuszczając bliżej, przełamując postawione wokół mury. Przez kilka sekund, czujnie lustrował twarz nie-znajomego, instynktownie starając się wychwycić coś więcej, ponad wypowiadane słowa. Odruch aurora - Skamander - odezwał się powtórnie, bardziej oficjalnie przedstawiając swoją tożsamość. Vincent niekoniecznie musiał go znać, a jeśli się nie mylił, pojawił się w Zakonie, gdy on sam tkwił już w Tower. Kim właściwie był? Skamander dopiero miał się przekonać, na wstępie jednak zyskując kilka rekomendacyjnych pozytywów.
| Rzucam sobie na powięzienne komplikacje zgodne z tym postem
Dłuższą chwilę stał w całkowitym milczeniu, nieruchomo, wpatrując się w kamienny łuk tak wyraźnie odznaczający się na pustym polu polany. Zaplótł dłonie za sobą, trochę jak podczas pierwszych zbiórek aurorskiego kursu, gdy kazali im stawać w szeregu. Tak samo wyprostowany, chociaż w ciemnych ślepiach brakowało ówczesnego, zapalczywego błysku, który nadawał ma naturę gorejącego jasno ognia. I może ktoś powiedziałby, że pozostały w nim tylko popioły, ale nie czuł się wypalony. Przyglądał się wewnętrznemu płomieniu bardziej jak spienionej formie wulkanicznej lawy. Gorejącej, ale skumulowanej, opatrzonej ścianami oklumencji, nie pozwalając na nieujarzmiony wybuch. Opanowanej.
Przymknął powieki, pozwalając, by ogarnęła go ciemność, skupiając się na tym co słyszał i czuł. Na wewnętrznej intuicji, która reagowała impulsem, gdy któryś ze zmysłów chwytał wrażenie niebezpieczeństwa. Nie na tym jednak skupiał się dzisiejszego poranka. Świtało, gdy zniknął z korytarza szpitala polowego, pojawiając się właściwie tylko na noc, opadając na jedno z prowizorycznych posłań. Zauważył nawet, że łatwiej zasypiało mu się na podłodze z cienkim pledem, który chronił przed chłodem, niż na bardziej miękkim posłaniu. A szarpany koszmarami wolał nie burzyć snu innym.
Pamiętał zbyt dobrze o środkach ostrożności, które zastosować miał na sobie. Obserwował swoje myśli i zachowania i względnie poprosił o podobną ocenę kuzyna. ostatecznie, godząc się na rozmowę ze znawcą od łamania klątw. Mężczyzna, którego zapamiętał, jako tego, który... poczęstował go papierosem, gdy głód odezwał się niezapowiedziany. Potem dochodziły inne elementy tożsamości. Młodszy Rineheart był jednak jeszcze niewiadomą składającą się z kilku pośrednich spostrzeżeń i faktów, jakie otrzymał. Widział też, że znajdował się blisko samej Tonks, nie próbując nadwyrężać swojej obecności. Cokolwiek się działo, potrzebowała teraz przestrzeni, zapewne podobnej, w jakiej sam się zanurzał.
Kilka papierosów, jakie udało mu się dostać, dozował. Zmięte, tytoniowe zwitki nie miały właściwie żadnej, odżywczej wartości, a jednak pozwalały mu na moment wykraść fragment utraconej normalności. Powoli rozplótł palce, sięgając dłonią do kieszeni koszuli, w której schował dzisiejszego papierosa. Nie wyciągał go jeszcze. Zapachniało słabym ziołem, ale dopiero po chwili rozchylił powieki, czując i słysząc wyraźnie, że w okolicy nie jest już osamotniony. Nie odwracał się, skupiając uwagę na niewyraźnych krokach, na szumie przesuwanych liści, czy trzasku niewidocznej gałązki. Miał miękkie kroki, czy niepewne? Potem docierały go inne wrażenia, składające się powoli na obraz oczekiwanego towarzysza.
Odetchnął cicho, rozluźniając w końcu obie dłonie i opuszczając je luźno. Odwrócił się przez ramię wiedząc, że Rinehart jest już blisko - Przyszedłeś. Dziękuję - odezwał się na powitanie nieco chłodniej niż przypuszczał. Zreflektował się po chwili, marszcząc ciemne brwi. Zbyt łatwo przychodziło mu dystansować od siebie wszystkich i tylko niewielki krąg wpuszczając bliżej, przełamując postawione wokół mury. Przez kilka sekund, czujnie lustrował twarz nie-znajomego, instynktownie starając się wychwycić coś więcej, ponad wypowiadane słowa. Odruch aurora - Skamander - odezwał się powtórnie, bardziej oficjalnie przedstawiając swoją tożsamość. Vincent niekoniecznie musiał go znać, a jeśli się nie mylił, pojawił się w Zakonie, gdy on sam tkwił już w Tower. Kim właściwie był? Skamander dopiero miał się przekonać, na wstępie jednak zyskując kilka rekomendacyjnych pozytywów.
| Rzucam sobie na powięzienne komplikacje zgodne z tym postem
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Ostatnio zmieniony przez Samuel Skamander dnia 25.01.21 16:17, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Samuel Skamander' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 2
'k6' : 2
Przez ostatnie, ciężkie i mozolne dni był w rodzimej Irlandii tylko przez moment. Cisza, która opanowała wychłodzone domostwo przywoływała niedawne wspomnienia, wzmacniała nieprzerwalne obawy, potęgowała zgryźliwe, nakładające się na siebie szepty, wnikające między cienkie warstwy niewyleczonego umysłu. Kontrolnie prześlizgnął się po wszystkich pomieszczeniach zabierając najpotrzebniejsze przedmioty: kilka woreczków z przygotowanymi ingrediencjami, pergaminy upstrzone ciasnymi notatkami oraz ciepłe okrycie wierzchnie, którego tak bardzo mu teraz brakowało. Szczenięca istota, która zazwyczaj wypełniania swą obecnością każde pomieszczenie, tymczasowo znajdowała się u dalekich sąsiadów, zdziwionych wizytą nieznajomego jegomościa. Oprzątnął jeszcze porozrzucane po salonie papiery oraz pozostałości po herbacianych naparach, którymi raczył się podczas codziennej, wielogodzinnej pracy. Za każdym razem oglądał się za siebie gdy szmer poruszonej przez wiatr gałęzi szorował po zabrudzonym i zakurzonym szkle. Drżał mimowolnie słysząc niespodziewane chrobotanie przypominające ludzkie kroki, stukot ptasich odnóży zagnieżdżonych w spróchniałych belkach drewnianego strychu. A co jeśli ktoś go obserwował? Czekając na odpowiedni moment, chciał ponownie zaprosić go do lodowatego, zdemolowanego podziemia? A może pragnął dopełnić jego przeznaczenie pozostawione w odległej, bezdennej ciemnicy? To właśnie tam praktycznie otarł się o śmierć pogodzony z własnym, ostatecznym końcem. Westchnął niespokojnie zbierając się do wyjścia. Dłoń chybotała się na wszystkie strony trzymając zardzewiały klucz. Przeklął pod nosem zmęczony własną nieporadnością. Drobne krople jesiennego deszczu opadały na ziemię w swym jednostajnym rytmie. Ciężkie chmury przetaczały się przez szaro-białe niebo zakrywając wątłe promienie słońca, pragnące przebić się przez umierające korony. Zmarszczył brwi czując jak wilgotne drobiny uderzają w skórę twarzy. Nasunął na siebie cienki kaptur i robiąc kilka kroków do przodu teleportował się w bezpieczną okolicę. Resztę drogi pokonał na miotle przywieszonej do pleców za pomocą skórzanego paska.
Osoba, dla której zapuścił się w bezdenny odmęt chłodnego i pochmurnego popołudnia, była dla niego niepoznaną tajemnicą. Strudzony cień długowłosego mężczyzny pojawił się jedynie przez krótką chwilę wśród innych, ocalałych Zakonników. Zapamiętał charakterystyczny materiał więziennego stroju, nieobecny wzrok, zmarnowaną, zaniedbaną sylwetkę, która doznała niejednej, niepotrzebnej krzywdy. Poczęstował go ziołowym dusicielem, którego w tym momencie mielił między spierzchniętymi wargami. Wątłe stróżki niebieskawego dymu unosiły się do góry zakrywając zmęczone, zarośnięte policzki. Za wszelką cenę starał się nie odnajdywać ów znanego już nazwiska w czeluściach przenikliwej pamięci. Niejednokrotnie wypowiadane przez kobietę, na której tak bardzo mu zależało, pozwoliło na wyimaginowaną nadinterpretację oraz śmiałe porównania. Nie potrafił powiedzieć z jaką konkurencją przyszło mu się mierzyć: czy odstawał pod względem fizycznej aparycji, wrodzonego intelektu, umiejętności magicznych, które przez cały czas starał się tak zapalczywie kształcić? A może wyróżniało go specyficzne podejście do życia, pozycja w rebelianckiej organizacji, do której dołączył z przymusu i poczucia obowiązku? Czyżby był pewniejszy siebie, odważniejszy, twardo stąpający po ziemi? Nie pastwił się w destruktywnej przeszłości, która zatrzymywała go na każdym kroku; nie pozwalała na dostrzeżenie wyraźnych zalet, potencjału oraz całkowitej przydatności? Wszystkie wątpliwości miały znaleźć swe ujście za kilka, wydłużonych minut.
Szedł powolnie, nie spiesząc się. Spoglądając pod podeszwy ciężkich butów przyglądał się zawilgoconej roślinności, która zawsze przyciągała jego uwagę. Tutejsze okazy były nadzwyczajne, pochodziły z zupełnie innej planety. Deszcz zaprzestał zalewać strumieniami otaczający, lekko zamglony świat, jednakże dość przenikliwy chłód zagnieździł się między odsłoniętymi szczelinami cienkiego materiału. Papieros, który palił z nadmierną czcią, zakończył swój żywot schowany do metalowego pudełka trzymanego w podręcznej, skórzanej torbie. Wiatr bujał pojedyncze liście wydając specyficzny, odrobinę nostalgiczny dźwięk. W oddali rysował się strzelisty kształt kamiennego pomnika, o którym miał okazję co nieco usłyszeć. Przystanął na chwilę podziwiając jego wielkość i majestat. Symbol zjednoczenia, uhonorowanie przewodniczki, której nie miał okazji poznać osobiście; której wielkość pozostanie w pasjonujących legendach szeptanych długimi wieczorami. Westchnął ciężko zbliżając się do rosłego, odwróconego samotnika. Gdy ten stanął z nim twarzą w twarz, ciemnowłosy uniósł brwi w zaskoczeniu zawieszając jasne tęczówki na poważnej twarzy: – Nie ma problemu. – odpowiedział w podobnym, chłodnym tonie odchrząkając znacząco. Czuł się odrobinę nieswojo, lecz nie zamierzał tego okazać. Wzrok przebywał na nieznanym towarzyszu zdecydowanie zbyt długo, lecz nie mógł oprzeć się pokusie wybadania chociażby najmniejszego elementu, drobnego wyróżnika. Odruch byłego więźnia znów minimalnie go zaskoczył. Zmarszczył brwi; chciał wyciągnąć rękę w geście powitania, lecz cofnął się w ostatnim momencie wtórując: – Rineheart. Vincent Rineheart. – wyrzucił płasko stojąc w bezruchu. Zamierzał kontynuować: – Zanim przejdziemy do najważniejszej części, będę musiał zadać ci kilka, kluczowych pytań. Pomogą mi rozeznać się w sytuacji i ewentualnie naprowadzić na trop domniemanego przekleństwa. – wyjaśnił kiwając głową. – Może zechcesz usiąść? – zaproponował nie tylko ze względu na wygodę, a stan pourazowy, który nadal na sobie nosili.
Osoba, dla której zapuścił się w bezdenny odmęt chłodnego i pochmurnego popołudnia, była dla niego niepoznaną tajemnicą. Strudzony cień długowłosego mężczyzny pojawił się jedynie przez krótką chwilę wśród innych, ocalałych Zakonników. Zapamiętał charakterystyczny materiał więziennego stroju, nieobecny wzrok, zmarnowaną, zaniedbaną sylwetkę, która doznała niejednej, niepotrzebnej krzywdy. Poczęstował go ziołowym dusicielem, którego w tym momencie mielił między spierzchniętymi wargami. Wątłe stróżki niebieskawego dymu unosiły się do góry zakrywając zmęczone, zarośnięte policzki. Za wszelką cenę starał się nie odnajdywać ów znanego już nazwiska w czeluściach przenikliwej pamięci. Niejednokrotnie wypowiadane przez kobietę, na której tak bardzo mu zależało, pozwoliło na wyimaginowaną nadinterpretację oraz śmiałe porównania. Nie potrafił powiedzieć z jaką konkurencją przyszło mu się mierzyć: czy odstawał pod względem fizycznej aparycji, wrodzonego intelektu, umiejętności magicznych, które przez cały czas starał się tak zapalczywie kształcić? A może wyróżniało go specyficzne podejście do życia, pozycja w rebelianckiej organizacji, do której dołączył z przymusu i poczucia obowiązku? Czyżby był pewniejszy siebie, odważniejszy, twardo stąpający po ziemi? Nie pastwił się w destruktywnej przeszłości, która zatrzymywała go na każdym kroku; nie pozwalała na dostrzeżenie wyraźnych zalet, potencjału oraz całkowitej przydatności? Wszystkie wątpliwości miały znaleźć swe ujście za kilka, wydłużonych minut.
Szedł powolnie, nie spiesząc się. Spoglądając pod podeszwy ciężkich butów przyglądał się zawilgoconej roślinności, która zawsze przyciągała jego uwagę. Tutejsze okazy były nadzwyczajne, pochodziły z zupełnie innej planety. Deszcz zaprzestał zalewać strumieniami otaczający, lekko zamglony świat, jednakże dość przenikliwy chłód zagnieździł się między odsłoniętymi szczelinami cienkiego materiału. Papieros, który palił z nadmierną czcią, zakończył swój żywot schowany do metalowego pudełka trzymanego w podręcznej, skórzanej torbie. Wiatr bujał pojedyncze liście wydając specyficzny, odrobinę nostalgiczny dźwięk. W oddali rysował się strzelisty kształt kamiennego pomnika, o którym miał okazję co nieco usłyszeć. Przystanął na chwilę podziwiając jego wielkość i majestat. Symbol zjednoczenia, uhonorowanie przewodniczki, której nie miał okazji poznać osobiście; której wielkość pozostanie w pasjonujących legendach szeptanych długimi wieczorami. Westchnął ciężko zbliżając się do rosłego, odwróconego samotnika. Gdy ten stanął z nim twarzą w twarz, ciemnowłosy uniósł brwi w zaskoczeniu zawieszając jasne tęczówki na poważnej twarzy: – Nie ma problemu. – odpowiedział w podobnym, chłodnym tonie odchrząkając znacząco. Czuł się odrobinę nieswojo, lecz nie zamierzał tego okazać. Wzrok przebywał na nieznanym towarzyszu zdecydowanie zbyt długo, lecz nie mógł oprzeć się pokusie wybadania chociażby najmniejszego elementu, drobnego wyróżnika. Odruch byłego więźnia znów minimalnie go zaskoczył. Zmarszczył brwi; chciał wyciągnąć rękę w geście powitania, lecz cofnął się w ostatnim momencie wtórując: – Rineheart. Vincent Rineheart. – wyrzucił płasko stojąc w bezruchu. Zamierzał kontynuować: – Zanim przejdziemy do najważniejszej części, będę musiał zadać ci kilka, kluczowych pytań. Pomogą mi rozeznać się w sytuacji i ewentualnie naprowadzić na trop domniemanego przekleństwa. – wyjaśnił kiwając głową. – Może zechcesz usiąść? – zaproponował nie tylko ze względu na wygodę, a stan pourazowy, który nadal na sobie nosili.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Pomnik pamięci. Wiedziała, jakie znaczenie miał, dlaczego powstał. A jednak, oprócz właściwych skojarzeń, ciężko było pozbyć się wrażenia, jakby stał nad grobem. Wspomnienie, gdy zaciskał zbielałe od chłodu dłonie i uderzał w kamień nagrobku, rozmazując plamy krwi, a potem rozsypując garście zmarzniętej ziemi. Ten dawny płomień, który wiele lat temu pchnął go do tak desperackich czynów, wydawał się dziś odległy. Wciąż błyszczący, ale dostrzegany z daleka, jak złowieszczy, wołający o uwagę ognik. Czy po to, by go zwieść, czy wyprowadzić na bardziej znajomą ścieżkę - nie wiedział. Mimo to, stał przed kamiennym łukiem z cisnącym się skojarzeniem pogrzebowego obrazu. Nawet, jeśli była to tylko projekcja zmęczonego umysłu, realność wrażeń nie chciała ustąpić, potęgując nocne koszmary i odzywając się nawet w dzień. Jak teraz.
Nie minęło wiele czasu, odkąd wrócił. Czuł się obco. Nie na miejscu. Uparcie ignorował napływające podobnie wrażenia, skupiając się działaniu. Odnajdowaniu kilku znajomych fragmentów, które składały mu rzeczywistość w całość. Słuchał o zmianach, powodach, źródłach, o wojnie. I tej ostatniej poświęcał najwięcej uwagi, odtwarzając kolejne wydarzenia, których nie był świadkiem, zamknięty w Białej Wieży. Żywe wspomnienia uwięzienia miały go dręczyć jeszcze jakiś czas, ale z równie upartą naturą, trudno byłoby go odwieść od wiary, że poradzi sobie ze wszystkim. W końcu przetrwał. Przeżył kolejny raz, wyrywając się z ramion śmierci. A może ta unikała z nim spotkania, jak drocząca się kochanka?
Nie oczekiwał i nie potrzebował współczucia. Przeciskał wezbrany we krwi żal i gorycz przez żelazne postrzeganie ścieżki, jaką obrał kiedyś i wrócił z zamiarem kontynuowania także dziś. Nie zaprzeczał cierpieniu, którego doświadczył, ale nie miał prawa się w nim zanurzać, jak we wciągających piaskach duny. Był żołnierzem - jak mawialiby mugole. Był wojownikiem. Bronią w egzekwowaniu sprawiedliwości. I dopóki był potrzebny, nie mógł wyprzeć się powinności, którą nałożono mu na barki za jego zgodą. Jak to szło? Aurorskie powiedzenie, które tak często słyszał i sam wyrył w sercu?
“Tchórzem jest ten, kto choć zna swój obowiązek, uchyla się od wykonania go”
Tak.
Jedno, przeciągłe spojrzenie na kamienny podest, urwana myśl i wrócił do teraz. Do słabości, z której się wyrwał, mimo, że jej trucizna wciąż tkała się splecioną nicią na jego ciele, raz za razem, starając się wedrzeć do umysłu, jak przepełniony furią legilimenta. Były nawet koszmarne momenty, w których zdawało mu się, że był upiornym duchem nie zdającym sobie sprawy, że jest martwy i włóczący się po świecie, coraz bardziej zatapiając w piekło wojny. Nie. Nie mógł stać się kimś takim. Żył. Musiał.
Zdążył zauważyć, że lepiej czuł się na otwartej przestrzeni. Zamknięte pomieszczenia wywoływały w nim często niekontrolowaną chęć wyrwania się, przenosząc fałszywe wrażenie powrotu do więziennej celi. Zbyt mało czasu minęło, by zdołał zapanować na od odruchami, ale - na zewnątrz czuł się lepiej. łatwiej było mu kontrolować siebie. I nie licząc wydarzeń, które miały miejsce w trakcie niekończących się przesłuchań, brał pod uwagę możliwość, że mogli zrobić mu coś więcej, gdy nie udało im się wyciągnąć informacji. Klątwa. Jeśli takową posiadał - nie był świadom, nie licząc przepowiedni, którą słyszał podczas Próby. Ale to sylwetka czarodzieja, który zgodził się na spotkanie miała rozwiać wątpliwości. I jego własne i te, należące do śledzących go niepewnie spojrzeń. Podejrzliwych.
Nie starał się tłumaczy, czy zaprzeczać. Wiedział, jakie zagrożenie stanowić mogą czarnomagiczne klątwy. A Rineheart miał być specjalistą, za którego zdolności poręczał nawet Anthony. A oprócz kilku wspomnianych mu kilku informacji i powiązaniu z Kieranem, Skamander nie wiedział wiele. Ale wiedzę potrafił uzupełnić sam.
Nie wahał się przed czujną obserwacją czarodzieja. Prześlizgnął się przez twarz, jak przez okładkę księgi, którą planował przeczytać. Chwytał zmiany i cienie, które smagały oblicze Vincenta, ale ocenę trzymał na wodzy. Pierwsze wrażenie bywało tylko jedną z masek, jaką niemal każdy nakładał przy obcych. Ile takich i jak trwałych było w zasięgu ciemnowłosego towarzysza?
Skinął krótko głową na pierwszą odpowiedź i oficjalną formę przedstawienia tożsamości - Samuel Skamander - dookreślił, przypominając sobie, że do tej pory, samego imienia nie miał okazji przedstawić. Konwersacyjne zagajenia mieli za sobą - W porządku. Pytaj - kiwnął ze zrozumieniem głową, chociaż coś niekontrolowanego, hamowanego, błysnęło w ciemnych źrenicach - Odpowiem na każde wedle potrzeby - raz jeszcze chłód wdarł się do głosu, ale tym razem nie starał się jej złagodzić, kierując ją jednak do własnych myśli.
Kolejne pytanie przyjął z niejaką konsternacją - Usiąść? - uniósł brew, ale pokręcił głową. Jeśli miał się poddać pomocy czarodzieja, powinien współpracować - właściwie...co? - zaczął, rejestrując, jak dziwna mgła zstępuje najpierw na obraz i widok czarodzieja przed nim. Potem na świadomość, którą zaczęła oklejać ciemność i na koniec zatykając mu uszy przenikliwym piskiem - Nie... - zupełnie jak inkantacja zaklęcia, chciał zmusić ciało do posłuszeństwa, ale znienawidzona słabość pożerała ciało, a nim Skamander właściwie zareagował, ciemność pochłonęła go całkowicie, w jakimś odległym wrażeniu czując, jak upada na ziemię.
Nie minęło wiele czasu, odkąd wrócił. Czuł się obco. Nie na miejscu. Uparcie ignorował napływające podobnie wrażenia, skupiając się działaniu. Odnajdowaniu kilku znajomych fragmentów, które składały mu rzeczywistość w całość. Słuchał o zmianach, powodach, źródłach, o wojnie. I tej ostatniej poświęcał najwięcej uwagi, odtwarzając kolejne wydarzenia, których nie był świadkiem, zamknięty w Białej Wieży. Żywe wspomnienia uwięzienia miały go dręczyć jeszcze jakiś czas, ale z równie upartą naturą, trudno byłoby go odwieść od wiary, że poradzi sobie ze wszystkim. W końcu przetrwał. Przeżył kolejny raz, wyrywając się z ramion śmierci. A może ta unikała z nim spotkania, jak drocząca się kochanka?
Nie oczekiwał i nie potrzebował współczucia. Przeciskał wezbrany we krwi żal i gorycz przez żelazne postrzeganie ścieżki, jaką obrał kiedyś i wrócił z zamiarem kontynuowania także dziś. Nie zaprzeczał cierpieniu, którego doświadczył, ale nie miał prawa się w nim zanurzać, jak we wciągających piaskach duny. Był żołnierzem - jak mawialiby mugole. Był wojownikiem. Bronią w egzekwowaniu sprawiedliwości. I dopóki był potrzebny, nie mógł wyprzeć się powinności, którą nałożono mu na barki za jego zgodą. Jak to szło? Aurorskie powiedzenie, które tak często słyszał i sam wyrył w sercu?
“Tchórzem jest ten, kto choć zna swój obowiązek, uchyla się od wykonania go”
Tak.
Jedno, przeciągłe spojrzenie na kamienny podest, urwana myśl i wrócił do teraz. Do słabości, z której się wyrwał, mimo, że jej trucizna wciąż tkała się splecioną nicią na jego ciele, raz za razem, starając się wedrzeć do umysłu, jak przepełniony furią legilimenta. Były nawet koszmarne momenty, w których zdawało mu się, że był upiornym duchem nie zdającym sobie sprawy, że jest martwy i włóczący się po świecie, coraz bardziej zatapiając w piekło wojny. Nie. Nie mógł stać się kimś takim. Żył. Musiał.
Zdążył zauważyć, że lepiej czuł się na otwartej przestrzeni. Zamknięte pomieszczenia wywoływały w nim często niekontrolowaną chęć wyrwania się, przenosząc fałszywe wrażenie powrotu do więziennej celi. Zbyt mało czasu minęło, by zdołał zapanować na od odruchami, ale - na zewnątrz czuł się lepiej. łatwiej było mu kontrolować siebie. I nie licząc wydarzeń, które miały miejsce w trakcie niekończących się przesłuchań, brał pod uwagę możliwość, że mogli zrobić mu coś więcej, gdy nie udało im się wyciągnąć informacji. Klątwa. Jeśli takową posiadał - nie był świadom, nie licząc przepowiedni, którą słyszał podczas Próby. Ale to sylwetka czarodzieja, który zgodził się na spotkanie miała rozwiać wątpliwości. I jego własne i te, należące do śledzących go niepewnie spojrzeń. Podejrzliwych.
Nie starał się tłumaczy, czy zaprzeczać. Wiedział, jakie zagrożenie stanowić mogą czarnomagiczne klątwy. A Rineheart miał być specjalistą, za którego zdolności poręczał nawet Anthony. A oprócz kilku wspomnianych mu kilku informacji i powiązaniu z Kieranem, Skamander nie wiedział wiele. Ale wiedzę potrafił uzupełnić sam.
Nie wahał się przed czujną obserwacją czarodzieja. Prześlizgnął się przez twarz, jak przez okładkę księgi, którą planował przeczytać. Chwytał zmiany i cienie, które smagały oblicze Vincenta, ale ocenę trzymał na wodzy. Pierwsze wrażenie bywało tylko jedną z masek, jaką niemal każdy nakładał przy obcych. Ile takich i jak trwałych było w zasięgu ciemnowłosego towarzysza?
Skinął krótko głową na pierwszą odpowiedź i oficjalną formę przedstawienia tożsamości - Samuel Skamander - dookreślił, przypominając sobie, że do tej pory, samego imienia nie miał okazji przedstawić. Konwersacyjne zagajenia mieli za sobą - W porządku. Pytaj - kiwnął ze zrozumieniem głową, chociaż coś niekontrolowanego, hamowanego, błysnęło w ciemnych źrenicach - Odpowiem na każde wedle potrzeby - raz jeszcze chłód wdarł się do głosu, ale tym razem nie starał się jej złagodzić, kierując ją jednak do własnych myśli.
Kolejne pytanie przyjął z niejaką konsternacją - Usiąść? - uniósł brew, ale pokręcił głową. Jeśli miał się poddać pomocy czarodzieja, powinien współpracować - właściwie...co? - zaczął, rejestrując, jak dziwna mgła zstępuje najpierw na obraz i widok czarodzieja przed nim. Potem na świadomość, którą zaczęła oklejać ciemność i na koniec zatykając mu uszy przenikliwym piskiem - Nie... - zupełnie jak inkantacja zaklęcia, chciał zmusić ciało do posłuszeństwa, ale znienawidzona słabość pożerała ciało, a nim Skamander właściwie zareagował, ciemność pochłonęła go całkowicie, w jakimś odległym wrażeniu czując, jak upada na ziemię.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Pomnik Pamięci
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda