Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Pomnik Pamięci
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pomnik Pamięci
Łuk z kamieni stanowiący symbol jedności Zakonu Feniksa w chwilach, gdy owa jedność wystawiona była na największą próbę, również ku pamięci odgonionych magicznych anomalii nękających Wielką Brytanię. Postawiono go po odejściu Bathildy Bagshot, by jej śmierć, ich przewodniczki, oraz śmierć wszystkich zaangażowanych w wielkie idee zakonników, nie została zapomniana oraz by przypominała o tym, że wciąż należało walczyć o wolność dla wszystkich magicznych i niemagicznych członków społeczności.
Pomnik Pamięci stoi na otoczonej lasem niewielkiej, okrągłej polanie blisko granicy z lasem.
Pomnik Pamięci stoi na otoczonej lasem niewielkiej, okrągłej polanie blisko granicy z lasem.
Przewrotna przeszłość rebelianckiej organizacji, do której dołączył w postaci świeżego sojusznika, była mu całkowicie obca. Dostawał jedynie wątły skrawek istotnych informacji, który po głębszej analizie nie łączył się w żadną, konkretną całość. Zjawił się w kulminacyjnym trakcie nie mając wpływu na przeszłe, teraźniejsze, a także przyszłe działania. Stąpał po miękkiej ziemi bezpiecznego azylu, powstałego na zgliszczach dawnego więzienia; jak do tego doszło? Które jednostki były za to odpowiedzialne? Jakim cudem rozległe, wyspiarskie tereny zostały wyrwane z rąk bestialskiego wroga? Jak rozróżnić, wyróżnić prawdziwego oprawcę wśród tysięcy mijanych codziennie twarzy? Jakie, inne działania mieli na swoim koncie? Nie zadawał niewygodnych pytań obarczających bliskie, zaangażowane jednostki. Nie drążył tematu, widząc, że tak wiele procedur trzymano w ścisłej tajemnicy. Dostawał odmowy, błądził pomiędzy zdaniami, nie odnajdując własnego miejsca. Nie czuł przynależności będąc jedynie szarym pionkiem z konkretnymi, przydatnymi umiejętnościami. Wypełniał powinność, którą nałożył na przemęczone barki. Odpowiadał za grzechy narastające przez jedenaście długich i mozolnych lat. Walczył w imieniu pozostawionych i osamotnionych żywotów. Zależało mu jedynie na najbliższych; pragnął raz na zawsze spłacić obciążający dług.
Strzelisty kształt rosłego monumentu był jednoznacznym symbolem. Niósł pewne przesłanie, które dla niego było całkowicie obce. Nie brał udziału w mienionych zdarzeń, nie powiązywał samotnych kamieni do konkretnych, odważnych członków, którzy bez wahania poświęcili swe cenne życia dla dobra ogółu. Czy byłby w stanie dopuścić się tak bohaterskiego czynu? Jego rzadka krew nie zdobiła brukowej ulicy, nie rozlewała się po zielonej połaci pobliskiego lasu mszcząc to, co już minęło. Spoglądał w górę, wierzchołek rozpływał się w błękitnej tafli nieba; nic dla niego nie znaczył. Był jedynie zwykłą budowlą, mijaną niejednokrotnie podczas zagranicznych eskapad. Zauważył, iż ludzie uwielbiali w ten sposób bawić się w sentymenty, rozgrzebując dawne, zabliźnione rany.
Nie prosił o pochlebstwa. W całej, niezrównoważonej maskaradzie, która odbywała się w ostatnim czasie, nie był nikim istotnym. Powrócił do porzuconego świata, nie zdając sobie sprawy jak wiele niedogodności, przykrych konsekwencji uderzy w jego rosłą posturę. Starając się wrócić do normalności, wetrzeć między grube, niezrozumiałe warstwy nowej rzeczywistości, podejmował działania sprzeczne z ogólną filozofią postepowania. Nienawidził kraju, na którego ziemi odcisnął swój ślad, kilka miesięcy temu. Rozsypana na drobne kawałeczki stolica nie przypomniała dawnej, jaśniejącej świetności; to nie była jego ziemia. Nie był do niej przywiązany, nie odczuwał sentymentu, ciepłych obezwładniających wspomnień, które tak często zmieniały i wywracały typowe postrzeganie, przyjęte przez zwykłego człowieka. Nie rozumiał panującego konfliktu; pewne działania były dla niego absurdalne, bezmyślne i niezrozumiałe. Osadzona władza pragnęła wyzwolić prawdziwych czarodziejów, zabijając jednostki obdarzone wyjątkowym darem prawdziwej magii. Wyniszczali się od środka, wyburzali niesamowite, wieloletnie dziedzictwo. Zapętali się w niekonsekwencji, prowadzącej do całkowitej destrukcji. On sam, wziął w tym udział. Poczucie obowiązku przyrównało do konkretnej strony. Niezgodność poglądów pozostała niewypowiedziana, osadzona głęboko, pomiędzy zestresowanymi, zszarganymi wnętrznościami. Miał jeden cel, ochronić najbliższych, jednakże i ta sztuka wymykała się z drżących dłoni. Nie dawał sobie rady, ogromne poczucie winy narastało z każdym dniem tworząc niezdejmowalny balast.
Odpowiedział na prośbę wystosowaną przez Zakonnika. Nie odmówił przysługi obejmującej zakres kształconych umiejętności. Niesiony falą ostatnich doświadczeń, podejrzewał, iż ciemnowłosy mężczyzna mógł stać się ofiarą nieznanego, lecz niebezpiecznego przekleństwa. Nie wybierał klientów, starał się wykonać swą powinność pomimo myśli powracających do wymownych słów niewysokiej blondynki. Cokolwiek powiedziano mu na jego temat, nie miało to teraz najmniejszego znaczenia. Zmniejszył odległość zatrzymując się przed towarzyszem. Nie spuszczał błękitu tęczówek, który w badawczy, analityczny sposób wędrował po zmiennej mimice zupełnie obcej mu osoby. Nie wyciągał wniosków, choć pierwsze przemyślenia nawiedziły chłonną pamięć. Westchnął delikatnie słysząc bliźniacze przedstawienie tożsamości. Kiwnął głową porozumiewawczo, lecz zanim zaprezentował wiązankę pytań, wystosował pewną propozycję. Konsekwencje ostatniej wędrówki nie dawały mu spokoju. On sam czuł się osłabiony, osowiały, walczył z narastającymi migrenami. Nie wiedział co takiego przeszedł stojący nieopodal jegomość… Nie wyglądał zbyt dobrze, zadanie, które powierzono w jego ręce mogło zająć trochę więcej czasu. Zmarszczył brwi, gdy ten wyciągnął z jego wypowiedzi jedno, konkretne słowo, lecz po chwili stało się coś dziwnego, coś co podejrzewał. Zauważył zachwianie, dziwne zachowanie, rychłą nieobecność… Znalazł się przy długowłosym, pozwolił aby oparł się o jego ramię: – Wszystko w porządku? – zapytał stanowczo, przebijając się przez zamgloną i zamroczoną świadomość. Konkretnym ruchem nakazał, aby ten oderwał stopy od miękkiego podłoża, przeszedł kilka centymetrów w prawo i opadł na zimny, rozbielony kamień. – Hej, Skamander, wracaj. – rzucił jeszcze kontrolując stan. Żałował, że nie miał żadnego naczynia ze świeżą wodą. Miał jednak nadzieję, iż chwilowa niedyspozycyjność przeminie bez pomocy uzdrowiciela.
Strzelisty kształt rosłego monumentu był jednoznacznym symbolem. Niósł pewne przesłanie, które dla niego było całkowicie obce. Nie brał udziału w mienionych zdarzeń, nie powiązywał samotnych kamieni do konkretnych, odważnych członków, którzy bez wahania poświęcili swe cenne życia dla dobra ogółu. Czy byłby w stanie dopuścić się tak bohaterskiego czynu? Jego rzadka krew nie zdobiła brukowej ulicy, nie rozlewała się po zielonej połaci pobliskiego lasu mszcząc to, co już minęło. Spoglądał w górę, wierzchołek rozpływał się w błękitnej tafli nieba; nic dla niego nie znaczył. Był jedynie zwykłą budowlą, mijaną niejednokrotnie podczas zagranicznych eskapad. Zauważył, iż ludzie uwielbiali w ten sposób bawić się w sentymenty, rozgrzebując dawne, zabliźnione rany.
Nie prosił o pochlebstwa. W całej, niezrównoważonej maskaradzie, która odbywała się w ostatnim czasie, nie był nikim istotnym. Powrócił do porzuconego świata, nie zdając sobie sprawy jak wiele niedogodności, przykrych konsekwencji uderzy w jego rosłą posturę. Starając się wrócić do normalności, wetrzeć między grube, niezrozumiałe warstwy nowej rzeczywistości, podejmował działania sprzeczne z ogólną filozofią postepowania. Nienawidził kraju, na którego ziemi odcisnął swój ślad, kilka miesięcy temu. Rozsypana na drobne kawałeczki stolica nie przypomniała dawnej, jaśniejącej świetności; to nie była jego ziemia. Nie był do niej przywiązany, nie odczuwał sentymentu, ciepłych obezwładniających wspomnień, które tak często zmieniały i wywracały typowe postrzeganie, przyjęte przez zwykłego człowieka. Nie rozumiał panującego konfliktu; pewne działania były dla niego absurdalne, bezmyślne i niezrozumiałe. Osadzona władza pragnęła wyzwolić prawdziwych czarodziejów, zabijając jednostki obdarzone wyjątkowym darem prawdziwej magii. Wyniszczali się od środka, wyburzali niesamowite, wieloletnie dziedzictwo. Zapętali się w niekonsekwencji, prowadzącej do całkowitej destrukcji. On sam, wziął w tym udział. Poczucie obowiązku przyrównało do konkretnej strony. Niezgodność poglądów pozostała niewypowiedziana, osadzona głęboko, pomiędzy zestresowanymi, zszarganymi wnętrznościami. Miał jeden cel, ochronić najbliższych, jednakże i ta sztuka wymykała się z drżących dłoni. Nie dawał sobie rady, ogromne poczucie winy narastało z każdym dniem tworząc niezdejmowalny balast.
Odpowiedział na prośbę wystosowaną przez Zakonnika. Nie odmówił przysługi obejmującej zakres kształconych umiejętności. Niesiony falą ostatnich doświadczeń, podejrzewał, iż ciemnowłosy mężczyzna mógł stać się ofiarą nieznanego, lecz niebezpiecznego przekleństwa. Nie wybierał klientów, starał się wykonać swą powinność pomimo myśli powracających do wymownych słów niewysokiej blondynki. Cokolwiek powiedziano mu na jego temat, nie miało to teraz najmniejszego znaczenia. Zmniejszył odległość zatrzymując się przed towarzyszem. Nie spuszczał błękitu tęczówek, który w badawczy, analityczny sposób wędrował po zmiennej mimice zupełnie obcej mu osoby. Nie wyciągał wniosków, choć pierwsze przemyślenia nawiedziły chłonną pamięć. Westchnął delikatnie słysząc bliźniacze przedstawienie tożsamości. Kiwnął głową porozumiewawczo, lecz zanim zaprezentował wiązankę pytań, wystosował pewną propozycję. Konsekwencje ostatniej wędrówki nie dawały mu spokoju. On sam czuł się osłabiony, osowiały, walczył z narastającymi migrenami. Nie wiedział co takiego przeszedł stojący nieopodal jegomość… Nie wyglądał zbyt dobrze, zadanie, które powierzono w jego ręce mogło zająć trochę więcej czasu. Zmarszczył brwi, gdy ten wyciągnął z jego wypowiedzi jedno, konkretne słowo, lecz po chwili stało się coś dziwnego, coś co podejrzewał. Zauważył zachwianie, dziwne zachowanie, rychłą nieobecność… Znalazł się przy długowłosym, pozwolił aby oparł się o jego ramię: – Wszystko w porządku? – zapytał stanowczo, przebijając się przez zamgloną i zamroczoną świadomość. Konkretnym ruchem nakazał, aby ten oderwał stopy od miękkiego podłoża, przeszedł kilka centymetrów w prawo i opadł na zimny, rozbielony kamień. – Hej, Skamander, wracaj. – rzucił jeszcze kontrolując stan. Żałował, że nie miał żadnego naczynia ze świeżą wodą. Miał jednak nadzieję, iż chwilowa niedyspozycyjność przeminie bez pomocy uzdrowiciela.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Żałował, że tak jak potrafił odciąć emocje od widoku obcych spostrzeżeń, jak odsuwane uczucia przepływały obok, nie burząc krwi wybuchem gniewu, tak zamknąć i zgnieść słabość napływającą niepostrzeżenie. Zdradliwie. Miał nieodparte wrażenia, że koszmary przebytych doświadczeń, tortur i dźwięku własnego krzyku, będzie długo odbijał się w czaszce, jak wśród ścian zatęchłych celi. I nie miał najmniejszego wpływu na ich fale. Wystarczał impuls, na pozór drobny, który szybował atakował nagle, pozbawiając go tarczy. Być może też nawet wybrane miejsce spotkania miało przypomnieć się upadkiem. Tyle, że problemem, nie było otoczenie, a on sam.
Wykrzywione postrzeganie rzeczywistości, przesiąknięte gęstym mrokiem umysł, więziony długimi kajdanami wspomnień, wciąż nie uznawał w całości prawdy o wolności, którą otrzymał na nowo. Ociemniały, który odzyskał wzrok. Zbudzony ze zbyt długiego koszmaru, przypominając sobie na nowo, co rzeczywiście należało do wytworu jego umysłu, a co do świata realnego, niejednokrotnie myląc strony.
Nie zdołał pozbyć się szeptów, które zdawały się dźwięczeć mu w uszach, niezależnie od ilości zebranych wokół osób. Nawet będąc sam, chwytał upiorne cienie głosów gdzieś na skraju rozumienia. I uparcie powtarzał w głowie teraźniejszość, która miał przed sobą, by nie utracić gruntu świadomości. Ta, czasem stawała się murem, który bronił go przed upadkiem, czasem woda, w którą zaglądał, jak do studni, a czasem dziurawym dnem przelatywał przez ciemność, która wchłaniała go, drwiąc z niemej prośby o siłę. I nikt nie musiał mu wskazywać na możliwość, że szaleństwo które szczerzyło się do niego w koszmarach, plątało nici nie tylko traumy, choroby. Zbyt wiele razy zderzał się z klątwami w pracy, by zignorować nieprzyjemne wrażenie, że i jego poddano działaniu plugawej magii. Nie tylko tej bezpośredniej, ale ukrytej. Czającej się by pożreć, gdy tylko upadnie.
W jakiś sposób łatwiej było mu zwrócić się o pomoc do obcego. Kogoś, kto stanowił ledwie mglisty obraz informacji i zarysu tożsamości. Być może, nieświadomie jednak, wychwycił więcej, chwytając ulotną potrzebę konfrontacji z tajemnicami, które teraźniejszość mu szykowała. Nie potrzebował ich weryfikacji od razu, zawieszając w czasie nieujawnione pytania. Na wierzch wystawiał konieczność zderzenia się faktami, które miały wskazać kolejne kroki działania. Uwięziony w klątwie stanowiłby zagrożenie nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich, za których obiecał walczyć.
Ściana kolumny, wypełniona szeregiem imion, stanowiły dziwaczny odnośnik do zastałej rzeczywistości. W pokrętny sposób, umysł szukał tam jego tożsamości, jakby w sennym przekonaniu, że powraca jako duch, szukający więżących go na ziemi łańcuchów. Jednocześnie, wyraźnie czuł chłód powietrza i szorstki dotyk zmiętej koszuli, którą ktoś podsunął mu do zmiany z więziennych łachmanów. Dotyk czarnej ziemi pod palcami dłoni, którą kilka chwil wcześniej zgarnął, równie silnie pachniała wilgocią. Żył. A sylwetka, z którą przyszło mu się spotkać, dawała mu kolejny powód, by wierzyć, że to nie duch nawiedzał Oazę. Chyba, że z duchem też właśnie się widział...?
Wzrok, który taksował jego postać, zdawał się sięgać dalej, niż sobie tego życzył. W milczeniu jednak, otulając się chłodną maską obronnej obojętności, ucinając napływ emocji kołyszących się na spierzchniętych ustach, odbijające się w równie śledzących go ślepiach. I wystarczyła dosłownie chwila. Szczerzący się zawistnie cień zadrwił, pochłaniając jego umysł, nim zdążył właściwie odpowiedzieć towarzyszowi. Stracił poczucie czasu, zanurzony w przenikliwym pisku, ale, pomiędzy sztormem otumaniających go fal, poczuł opór. To nie miękka ziemia powitała go upadkiem. To nie piasek powitał go chrzęstem, a męskie ramię, które zatrzymało lot w dół.
Niewyraźny jęk wymknął się z zaciskanych szczęk. Wciąż nie będące słowami, ale pozostając wołaniem, walką, która wynurzała go z nieprzytomności. Gorąc u chłód jednocześnie przenikały ociężałe ciało, ostatecznie wynurzając go z płytkich odmętów ciemności. Dłonie opadły, szukając oparcia na szorstkiej powierzchni kamienia, przy którym się znalazł z pomocą łamacza klątw - ...Wróciłem - ochryple odpowiedział, chociaż czuł, jak głos drżał. Nie był nawet pewien, czy zwracał się do Vincenta, czy do całego świata, który uznał go za martwego. Mrok w końcu opuścił powieki, odsłaniając plamy światła w postaci towarzyszącej mu sylwetki. Oddychał ciężko, odzyskując równowagę i w końcu gasząc pisk, który echem dźwięczał mu w uszach. Powoli, przekręcił głowę w stronę czarodzieja - Kontynuuj - wychrypiał ponownie. Potrzebował chwili, by wrócić do zmysłów, a pytania, na które miał odpowiedzieć, mogły mu w tym pomóc, skupiając myśli na faktach. Wracając go do rzeczywistości. Wracając mu przeciekającą przez palce prawdę o sobie.
Wykrzywione postrzeganie rzeczywistości, przesiąknięte gęstym mrokiem umysł, więziony długimi kajdanami wspomnień, wciąż nie uznawał w całości prawdy o wolności, którą otrzymał na nowo. Ociemniały, który odzyskał wzrok. Zbudzony ze zbyt długiego koszmaru, przypominając sobie na nowo, co rzeczywiście należało do wytworu jego umysłu, a co do świata realnego, niejednokrotnie myląc strony.
Nie zdołał pozbyć się szeptów, które zdawały się dźwięczeć mu w uszach, niezależnie od ilości zebranych wokół osób. Nawet będąc sam, chwytał upiorne cienie głosów gdzieś na skraju rozumienia. I uparcie powtarzał w głowie teraźniejszość, która miał przed sobą, by nie utracić gruntu świadomości. Ta, czasem stawała się murem, który bronił go przed upadkiem, czasem woda, w którą zaglądał, jak do studni, a czasem dziurawym dnem przelatywał przez ciemność, która wchłaniała go, drwiąc z niemej prośby o siłę. I nikt nie musiał mu wskazywać na możliwość, że szaleństwo które szczerzyło się do niego w koszmarach, plątało nici nie tylko traumy, choroby. Zbyt wiele razy zderzał się z klątwami w pracy, by zignorować nieprzyjemne wrażenie, że i jego poddano działaniu plugawej magii. Nie tylko tej bezpośredniej, ale ukrytej. Czającej się by pożreć, gdy tylko upadnie.
W jakiś sposób łatwiej było mu zwrócić się o pomoc do obcego. Kogoś, kto stanowił ledwie mglisty obraz informacji i zarysu tożsamości. Być może, nieświadomie jednak, wychwycił więcej, chwytając ulotną potrzebę konfrontacji z tajemnicami, które teraźniejszość mu szykowała. Nie potrzebował ich weryfikacji od razu, zawieszając w czasie nieujawnione pytania. Na wierzch wystawiał konieczność zderzenia się faktami, które miały wskazać kolejne kroki działania. Uwięziony w klątwie stanowiłby zagrożenie nie tylko dla siebie, ale dla wszystkich, za których obiecał walczyć.
Ściana kolumny, wypełniona szeregiem imion, stanowiły dziwaczny odnośnik do zastałej rzeczywistości. W pokrętny sposób, umysł szukał tam jego tożsamości, jakby w sennym przekonaniu, że powraca jako duch, szukający więżących go na ziemi łańcuchów. Jednocześnie, wyraźnie czuł chłód powietrza i szorstki dotyk zmiętej koszuli, którą ktoś podsunął mu do zmiany z więziennych łachmanów. Dotyk czarnej ziemi pod palcami dłoni, którą kilka chwil wcześniej zgarnął, równie silnie pachniała wilgocią. Żył. A sylwetka, z którą przyszło mu się spotkać, dawała mu kolejny powód, by wierzyć, że to nie duch nawiedzał Oazę. Chyba, że z duchem też właśnie się widział...?
Wzrok, który taksował jego postać, zdawał się sięgać dalej, niż sobie tego życzył. W milczeniu jednak, otulając się chłodną maską obronnej obojętności, ucinając napływ emocji kołyszących się na spierzchniętych ustach, odbijające się w równie śledzących go ślepiach. I wystarczyła dosłownie chwila. Szczerzący się zawistnie cień zadrwił, pochłaniając jego umysł, nim zdążył właściwie odpowiedzieć towarzyszowi. Stracił poczucie czasu, zanurzony w przenikliwym pisku, ale, pomiędzy sztormem otumaniających go fal, poczuł opór. To nie miękka ziemia powitała go upadkiem. To nie piasek powitał go chrzęstem, a męskie ramię, które zatrzymało lot w dół.
Niewyraźny jęk wymknął się z zaciskanych szczęk. Wciąż nie będące słowami, ale pozostając wołaniem, walką, która wynurzała go z nieprzytomności. Gorąc u chłód jednocześnie przenikały ociężałe ciało, ostatecznie wynurzając go z płytkich odmętów ciemności. Dłonie opadły, szukając oparcia na szorstkiej powierzchni kamienia, przy którym się znalazł z pomocą łamacza klątw - ...Wróciłem - ochryple odpowiedział, chociaż czuł, jak głos drżał. Nie był nawet pewien, czy zwracał się do Vincenta, czy do całego świata, który uznał go za martwego. Mrok w końcu opuścił powieki, odsłaniając plamy światła w postaci towarzyszącej mu sylwetki. Oddychał ciężko, odzyskując równowagę i w końcu gasząc pisk, który echem dźwięczał mu w uszach. Powoli, przekręcił głowę w stronę czarodzieja - Kontynuuj - wychrypiał ponownie. Potrzebował chwili, by wrócić do zmysłów, a pytania, na które miał odpowiedzieć, mogły mu w tym pomóc, skupiając myśli na faktach. Wracając go do rzeczywistości. Wracając mu przeciekającą przez palce prawdę o sobie.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Pomnik Pamięci
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda