Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda
Pomnik Pamięci
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Pomnik Pamięci
Łuk z kamieni stanowiący symbol jedności Zakonu Feniksa w chwilach, gdy owa jedność wystawiona była na największą próbę, również ku pamięci odgonionych magicznych anomalii nękających Wielką Brytanię. Postawiono go po odejściu Bathildy Bagshot, by jej śmierć, ich przewodniczki, oraz śmierć wszystkich zaangażowanych w wielkie idee zakonników, nie została zapomniana oraz by przypominała o tym, że wciąż należało walczyć o wolność dla wszystkich magicznych i niemagicznych członków społeczności.
Pomnik Pamięci stoi na otoczonej lasem niewielkiej, okrągłej polanie blisko granicy z lasem.
Pomnik Pamięci stoi na otoczonej lasem niewielkiej, okrągłej polanie blisko granicy z lasem.
Proste zadanie, jakie zostało mu wyznaczone – ustawienie krzeseł przy nabierającym kształtu i schludnego wyglądu stole – pomogło mu w uporządkowaniu rozbieganych chaotycznie myśli, skupieniu na teraźniejszości i zaprzestaniu (przynajmniej na chwilę) układania we własnej głowie dziesiątek ponurych scenariuszy. Nadal był co prawda świadomy rzucanych w jego stronę spojrzeń (w jednym momencie jego oczy natrafiły na nieodgadniony, wiecznie surowy wzrok Kierana, na co jego własne wnętrzności zdawały się na chwilę zacisnąć w ciasny supeł), ale zdał sobie również sprawę z faktu, że jego osobisty dyskomfort nie był aktualnie istotny. Wszyscy otaczający go ludzie zebrali się tutaj, żeby uczcić pamięć poległych przyjaciół; osób mu nieznanych, anonimowych nazwisk (choć jak się okazało – nie wszystkich) wyrytych na pomniku, którzy jednak przez jakiś czas działali, poświęcali się i tworzyli historię Zakonu Feniksa. Historię, której ciężaru coraz trudniej mu było nie odczuwać, gdy wyłapywał pojedyncze słowa, interakcje, gdy zatrzymywał spojrzenie na sylwetce przyjaciela, obracającego się wśród zgromadzonych na polanie czarodziejów, jakby był w domu; dziwnie było mu to obserwować, przywykł go oglądania Bena w środowisku doskonale sobie znanym, na szkolnych korytarzach albo smoczych wyprawach, albo na terenach rezerwatu, w którym obaj pracowali; tutaj był obcy, z każdą chwilą uświadamiając sobie, jak bardzo.
Gdy stoły były już ustawione, rozstawione i zastawione, a gęstniejącą ciemność rozproszyło światło zawieszonych w powietrzu lampionów (budzących u niego mgliste skojarzenie z tymi ciasno oplatającymi sufit piwnicy zaginionych), odsunął od siebie niepotrzebne myśli, przystając nieco z tyłu – i skupiając się w pełni na słowach Jackie. Prostych i pięknych jednocześnie, sprawiających, że poniekąd zaczął żałować: że opamiętał się tak późno, że wcześniej nie miał odwagi, by wypowiedzieć głośno swoje myśli – nie mówiąc już o jawnym przeciwstawieniu się tym złym, plugawym, które na jego oczach przeobrażały się w jeszcze gorsze czyny, a on nie zrobił nic, żeby im przeszkodzić, bojąc się upadku i obdarcia z przywilejów – podczas gdy ci, których upamiętniali dzisiaj, oddali w obronie swoich przekonań to, co mieli najcenniejsze. I nie tylko oni, przeniósł wzrok na Jaimiego, kiedy Gwardzista również się odezwał, przypominając też o wszystkich innych, bezimiennych wojownikach i niewinnych ofiarach – z trudem powstrzymując się przed pokrzepiającym gestem, położeniem dłoni na szerokich barkach lub dyskretnym zaciśnięciem palców na męskim nadgarstku.
Wziął do ręki znicz, skinieniem głowy dziękując osobie, która mu go przekazała, i myśląc, że chociaż nie znał właścicieli wyrytych w kamieniu nazwisk, to być może był im coś winien – i to znacznie więcej niż płomyk magicznego ognia i kwiaty złożone pod pomnikiem; nie mógł im już pomóc, ani cofnąć tego, co zrobił, ale mógł poświęcić resztę pozostałych mu dni na kontynuowanie tego, co zaczęli – i z tą myślą pochylił się nad kamienną płytą, końcem różdżki zapalając znicz. Później wyprostował się i wycofał, powracając na swoje poprzednie miejsce, i przepuszczając innych, obserwując kolejne jaśniejące pod pomnikiem światła.
przepraszam najmocniej za spóźnienie!
Gdy stoły były już ustawione, rozstawione i zastawione, a gęstniejącą ciemność rozproszyło światło zawieszonych w powietrzu lampionów (budzących u niego mgliste skojarzenie z tymi ciasno oplatającymi sufit piwnicy zaginionych), odsunął od siebie niepotrzebne myśli, przystając nieco z tyłu – i skupiając się w pełni na słowach Jackie. Prostych i pięknych jednocześnie, sprawiających, że poniekąd zaczął żałować: że opamiętał się tak późno, że wcześniej nie miał odwagi, by wypowiedzieć głośno swoje myśli – nie mówiąc już o jawnym przeciwstawieniu się tym złym, plugawym, które na jego oczach przeobrażały się w jeszcze gorsze czyny, a on nie zrobił nic, żeby im przeszkodzić, bojąc się upadku i obdarcia z przywilejów – podczas gdy ci, których upamiętniali dzisiaj, oddali w obronie swoich przekonań to, co mieli najcenniejsze. I nie tylko oni, przeniósł wzrok na Jaimiego, kiedy Gwardzista również się odezwał, przypominając też o wszystkich innych, bezimiennych wojownikach i niewinnych ofiarach – z trudem powstrzymując się przed pokrzepiającym gestem, położeniem dłoni na szerokich barkach lub dyskretnym zaciśnięciem palców na męskim nadgarstku.
Wziął do ręki znicz, skinieniem głowy dziękując osobie, która mu go przekazała, i myśląc, że chociaż nie znał właścicieli wyrytych w kamieniu nazwisk, to być może był im coś winien – i to znacznie więcej niż płomyk magicznego ognia i kwiaty złożone pod pomnikiem; nie mógł im już pomóc, ani cofnąć tego, co zrobił, ale mógł poświęcić resztę pozostałych mu dni na kontynuowanie tego, co zaczęli – i z tą myślą pochylił się nad kamienną płytą, końcem różdżki zapalając znicz. Później wyprostował się i wycofał, powracając na swoje poprzednie miejsce, i przepuszczając innych, obserwując kolejne jaśniejące pod pomnikiem światła.
przepraszam najmocniej za spóźnienie!
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Pominęłaś, że Poppy przyniosła zupę gulaszową, sałatkę jarzynową i ciasto jagodowe.
Wieńce z kwiatów splatała w milczeniu, jedynie pomrukując mhmm, bądź udzielając zdawkowych, krótkich odpowiedzi na słowa i sugestie Charlene; nie czuła się dziś w nastroju do rozmowy, pogrążona w smutku i nostalgii, tęsknocie za tymi, którzy odeszli. Jeszcze bardziej niż zwykle czuła na barkach ciężarach tego, co działo się wokół. Nie używała czarów, by zająć czymś dłonie i myśli, w czasie, gdy inni przygotowywali stoły na uroczystą stypę, która miała odbyć się po części oficjalnej. Unosiła czasami spojrzenie na kamienny łuk, upamiętniający zmarłych, lecz rozlegające się wokół rozmowy ją rozpraszały. Entuzjastyczne, radosne, wesołe. Poppy nie potrafiła zrozumieć źródła tej dziwnej euforii w tak ważnej i trudnej dla nich wszystkich chwili. Nie zdecydowała się tym razem nikogo ni skarcić, ni pouczyć, każdy miał własne sumienie; wiedzę o tym jak zachować się na pogrzebie powinni byli wynieść z domu rodzinnego, to nie ona powinna była im matkować. Wiedziała, że mają serca po właściwej stronie, odwagę w nich i będą walczyć aż do końca, lecz czasami miała wrażenie, że bardzo lekko podchodzą do tego, co się działo, jakby obok, jakby ich to wcale nie dotykało. Ona sama czuła, że dotknęło ją bardzo boleśnie, choć nie odniosła nigdy żadnych ran.
Podniosła czujnie spojrzenie, kiedy Charlene poderwała się z miejsca i entuzjastycznie ruszyła w kierunku mężczyzny, którego nazwala Percivalem. Znieruchomiała ściskając w dłoniach jeden z wieńców, a oczy rozszerzyły się odrobinę; nie spodziewała się, że ta twarz będzie jej znajoma. Przez chwilę zastanawiała się, czy powinna była podejść, lecz towarzystwo rozwrzeszczanego, rozentuzjazmowanego młodzieńca skutecznie ją do tego zniechęciło. Poppy zdecydowała się zaczekać na boku, gdy kończyli przygotowywać stoły, zajęła się w tym czasie nakładaniem tego, co przyniosła do półmisków i waz, które dzięki czarom utrzymywały ciepło zupy gulaszowej.
Odstawiwszy ostatnie naczynie na długi stół wygładziła spódnicę sukienki i podążyła w stronę kamiennego łuku, gdzie zgromadzili się także inni i panna Rineheart szykowała się do wygłoszenia przemowy; nie spodziewała się, że strony tak szorstkiej kobiety padnie tyle pięknych słów, czuła się wzruszona i poruszona. Niebieskie oczy Poppy prędko zrobiły się szkliste, a gdy Jackie wspomniała o profesor Bagshot, ukradkiem otarła łzy kraciastą chusteczką. Minęły trzy miesiące, lecz tęsknota za kobietą, która stała się jej mentorką i przewodzicielką, ogromnym autorytetem, wcale nie osłabła.
- Oczywiście - odpowiedziała cicho, kiedy aurorka wywołała ją i Charlene; razem z alchemiczką rozdała zebranym wieńce i znicze, by mogli złożyć je pod pomnikiem pamięci; podając znicz Percivalowi utkwiła w nim spojrzenie o dwa uderzenia serca zbyt długo, lecz prędko przywołała się do porządku i ruszyła dalej. Sama także położyła pod łukiem kwiaty - miała ochotę, by coś powiedzieć, ale dławił ją smutek i nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa.
Wieńce z kwiatów splatała w milczeniu, jedynie pomrukując mhmm, bądź udzielając zdawkowych, krótkich odpowiedzi na słowa i sugestie Charlene; nie czuła się dziś w nastroju do rozmowy, pogrążona w smutku i nostalgii, tęsknocie za tymi, którzy odeszli. Jeszcze bardziej niż zwykle czuła na barkach ciężarach tego, co działo się wokół. Nie używała czarów, by zająć czymś dłonie i myśli, w czasie, gdy inni przygotowywali stoły na uroczystą stypę, która miała odbyć się po części oficjalnej. Unosiła czasami spojrzenie na kamienny łuk, upamiętniający zmarłych, lecz rozlegające się wokół rozmowy ją rozpraszały. Entuzjastyczne, radosne, wesołe. Poppy nie potrafiła zrozumieć źródła tej dziwnej euforii w tak ważnej i trudnej dla nich wszystkich chwili. Nie zdecydowała się tym razem nikogo ni skarcić, ni pouczyć, każdy miał własne sumienie; wiedzę o tym jak zachować się na pogrzebie powinni byli wynieść z domu rodzinnego, to nie ona powinna była im matkować. Wiedziała, że mają serca po właściwej stronie, odwagę w nich i będą walczyć aż do końca, lecz czasami miała wrażenie, że bardzo lekko podchodzą do tego, co się działo, jakby obok, jakby ich to wcale nie dotykało. Ona sama czuła, że dotknęło ją bardzo boleśnie, choć nie odniosła nigdy żadnych ran.
Podniosła czujnie spojrzenie, kiedy Charlene poderwała się z miejsca i entuzjastycznie ruszyła w kierunku mężczyzny, którego nazwala Percivalem. Znieruchomiała ściskając w dłoniach jeden z wieńców, a oczy rozszerzyły się odrobinę; nie spodziewała się, że ta twarz będzie jej znajoma. Przez chwilę zastanawiała się, czy powinna była podejść, lecz towarzystwo rozwrzeszczanego, rozentuzjazmowanego młodzieńca skutecznie ją do tego zniechęciło. Poppy zdecydowała się zaczekać na boku, gdy kończyli przygotowywać stoły, zajęła się w tym czasie nakładaniem tego, co przyniosła do półmisków i waz, które dzięki czarom utrzymywały ciepło zupy gulaszowej.
Odstawiwszy ostatnie naczynie na długi stół wygładziła spódnicę sukienki i podążyła w stronę kamiennego łuku, gdzie zgromadzili się także inni i panna Rineheart szykowała się do wygłoszenia przemowy; nie spodziewała się, że strony tak szorstkiej kobiety padnie tyle pięknych słów, czuła się wzruszona i poruszona. Niebieskie oczy Poppy prędko zrobiły się szkliste, a gdy Jackie wspomniała o profesor Bagshot, ukradkiem otarła łzy kraciastą chusteczką. Minęły trzy miesiące, lecz tęsknota za kobietą, która stała się jej mentorką i przewodzicielką, ogromnym autorytetem, wcale nie osłabła.
- Oczywiście - odpowiedziała cicho, kiedy aurorka wywołała ją i Charlene; razem z alchemiczką rozdała zebranym wieńce i znicze, by mogli złożyć je pod pomnikiem pamięci; podając znicz Percivalowi utkwiła w nim spojrzenie o dwa uderzenia serca zbyt długo, lecz prędko przywołała się do porządku i ruszyła dalej. Sama także położyła pod łukiem kwiaty - miała ochotę, by coś powiedzieć, ale dławił ją smutek i nie była w stanie wykrztusić z siebie słowa.
Poppy Pomfrey
Zawód : pielęgniarka w Hogwarcie
Wiek : 25 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
nie przeczułam w głębi snu,
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
że jeżeli gdzieś jest piekło,
to tu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Przywitał się z pozostałymi osobami. Do jednych nawet podszedł, żeby ścisnąć dłoń, a innych przywitał z oddali. Odwdzięczył się przyjaznym uśmiechem pannie Wright, jej bratu i Nottowi, którego dobrze zapamiętał ze spotkania w Stonehenge i któremu także zawdzięczał życie. Tak samo zareagował widząc pannę Leighton, ale akurat w tym momencie ta odwróciła wzrok. Przywitał się nawet z Abbottem, który zupełnie go zignorował. Nie miał mu tego za złe. Doskonale rozumiał czym taka reakcja była spowodowana. Dotychczas byli jak pies i kot. Poza tym, Lucan i tak jasno przedstawiał swoje stanowisko wobec osoby Anthony’ego od… samego początku ich znajomości. Od samego początku przebywania w jednym domu wspólnym w Hogwarcie. Macmillan starał się udawać, że zupełnie nic się nie stało. Nic innego nie mógł przecież zrobić. Nie było tym bardziej sensu w narzucaniu się.
Przyglądał się całej krzątaninie wokół wydarzenia. Oczekiwał, że panna Rineheart będzie miała odrobinę czasu by zwrócić na niego na chwilę uwagę, byleby tylko odpowiedzieć na jego krótkie pytanie. Ta miała jednak dużo pracy, więc nie dziwił się, że został zignorowany. Postanowił jednak jak najdalej oddalić się od całego zamieszania razem z przygotowanym przez siebie origami. Nie chciał przecież nikomu przeszkadzać, a czuł się wyjątkowo ponuro biorąc udział w pogrzebie, który przypominał mu o innej uroczystości tego typu. Uznał też, że papierowe figurki były mimo wszystko dobrze przygotowane. Gdyby nie były, kobieta by to zauważyła. Stanął bliżej lasu. Sięgnął przy tym ukradkiem do swojej kieszeni by wyciągnąć piersiówkę i popić z niej kilka łyków (i licząc na to, że nikt tego nie zauważył). Oparł się o jedno z drzew otaczającego wokół lasu i dalej obserwował całe zamieszanie. Wyciągnął jednego papierowego łabędzia, na którym wypisał imię swojej dawnej ukochanej i uśmiechnął się żałośnie.
Zazdrościł wszystkim dość dobrego nastroju, szczególnie podczas tak ponurego wydarzenia jakim był pogrzeb. Przypominało mu to, po trochu, domową atmosferę w rezydencji, choć okazja wcale nie była taka wesoła. Wysłuchał też przemówienia panny Rineheart. Potem odebrał znicz, który zapalił i złożył pod pomnikiem, by znowu oddalić się od otoczenia.
Przyglądał się całej krzątaninie wokół wydarzenia. Oczekiwał, że panna Rineheart będzie miała odrobinę czasu by zwrócić na niego na chwilę uwagę, byleby tylko odpowiedzieć na jego krótkie pytanie. Ta miała jednak dużo pracy, więc nie dziwił się, że został zignorowany. Postanowił jednak jak najdalej oddalić się od całego zamieszania razem z przygotowanym przez siebie origami. Nie chciał przecież nikomu przeszkadzać, a czuł się wyjątkowo ponuro biorąc udział w pogrzebie, który przypominał mu o innej uroczystości tego typu. Uznał też, że papierowe figurki były mimo wszystko dobrze przygotowane. Gdyby nie były, kobieta by to zauważyła. Stanął bliżej lasu. Sięgnął przy tym ukradkiem do swojej kieszeni by wyciągnąć piersiówkę i popić z niej kilka łyków (i licząc na to, że nikt tego nie zauważył). Oparł się o jedno z drzew otaczającego wokół lasu i dalej obserwował całe zamieszanie. Wyciągnął jednego papierowego łabędzia, na którym wypisał imię swojej dawnej ukochanej i uśmiechnął się żałośnie.
Zazdrościł wszystkim dość dobrego nastroju, szczególnie podczas tak ponurego wydarzenia jakim był pogrzeb. Przypominało mu to, po trochu, domową atmosferę w rezydencji, choć okazja wcale nie była taka wesoła. Wysłuchał też przemówienia panny Rineheart. Potem odebrał znicz, który zapalił i złożył pod pomnikiem, by znowu oddalić się od otoczenia.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stała przed przyjaciółką ze spokojem, choć w jej wnętrzu kotłowało się sporo emocji. Wzrokiem lustrowała jej twarz, a gdy wyciągnęła dłonie, spojrzała na nie, by za chwilę wyciągnąć dłonie i ująć jedną z nich podsuwając bliżej. Skamander zawsze lekceważył takie otarcie, Jackie robiła podobnie, ona sama też zaczęła. Uniosła wzrok, gdy ta zaczęła mówić. Wywróciła lekko oczami na jej słowa, a na kolejne przyciągnęła ją do siebie i zamknęła w uścisku.
- Możemy mieć różne zdania. Ale rozmawiajmy, Jacks. - poprosiła by za chwilę puścić ją z objęć w których ją trzymała. - Dobrze wszystko wygląda. - powiedziała jeszcze, uśmiechając się do niej i cofając o krok. Odsunęła się obok, zaplatając dłonie na piersi i przesunęła spojrzeniem po zgromadzonych ludziach.
- Tak. Trzeba je przywrócić do normalnych rozmiarów. - powiedziała do Lucana, który podszedł do nich, wskazując na znicze, które położyła niedaleko. Czuła spokój, nie odchodziła już od kamiennej rzeźby. Zamilkła, kiedy Jackie zaczęła mówić, wsłuchując się w jej słowa. Wiatr rozwiał jej jasne włosy, a niebieskie tęczówki na kilka chwil dłużej zatrzymały się na nazwisku Potterów, usta zacisnęły się w wąską kreskę. Skinęła głową, gdy Jackie zwróciła się bezpośrednio do niej, rozłożone pod pomnikiem znicze, proste, ale w swej prostocie piękne już w odpowiedniej wielkości stały znicze. Wyciągnęła z kieszeni białą różdżkę, którą machając raz po razie zapalała kolejne z nich, było ich sporo, odpowiednio dużo, więc przestępowała o krok, pozwalając by Lucan zajął się wręczaniem ich zakonnikom. Gdy skończyła i odwróciła się, jej wzrok padł na brata, któremu skinęła lekko głową.
- Uczcijmy też tych, którym pomóc nam się nie udało. - powiedziała głośniej chwilę po Benie, podchodząc znów do Jackie, przy której znajdowała się wcześniej. Nie zawsze wygrywali. Nie zawsze byli w stanie dotrzeć na czas. Podczas przesłuchań dotarła do matki za późno, dosłownie chwilę po tym, jak ta wydała z siebie ostatnie tchnienie. Pamiętała jak wyglądało jej ciało. Pamiętała też dzieci, których nie uratowali i te, które zmarły z wycieńczenia.
- Możemy mieć różne zdania. Ale rozmawiajmy, Jacks. - poprosiła by za chwilę puścić ją z objęć w których ją trzymała. - Dobrze wszystko wygląda. - powiedziała jeszcze, uśmiechając się do niej i cofając o krok. Odsunęła się obok, zaplatając dłonie na piersi i przesunęła spojrzeniem po zgromadzonych ludziach.
- Tak. Trzeba je przywrócić do normalnych rozmiarów. - powiedziała do Lucana, który podszedł do nich, wskazując na znicze, które położyła niedaleko. Czuła spokój, nie odchodziła już od kamiennej rzeźby. Zamilkła, kiedy Jackie zaczęła mówić, wsłuchując się w jej słowa. Wiatr rozwiał jej jasne włosy, a niebieskie tęczówki na kilka chwil dłużej zatrzymały się na nazwisku Potterów, usta zacisnęły się w wąską kreskę. Skinęła głową, gdy Jackie zwróciła się bezpośrednio do niej, rozłożone pod pomnikiem znicze, proste, ale w swej prostocie piękne już w odpowiedniej wielkości stały znicze. Wyciągnęła z kieszeni białą różdżkę, którą machając raz po razie zapalała kolejne z nich, było ich sporo, odpowiednio dużo, więc przestępowała o krok, pozwalając by Lucan zajął się wręczaniem ich zakonnikom. Gdy skończyła i odwróciła się, jej wzrok padł na brata, któremu skinęła lekko głową.
- Uczcijmy też tych, którym pomóc nam się nie udało. - powiedziała głośniej chwilę po Benie, podchodząc znów do Jackie, przy której znajdowała się wcześniej. Nie zawsze wygrywali. Nie zawsze byli w stanie dotrzeć na czas. Podczas przesłuchań dotarła do matki za późno, dosłownie chwilę po tym, jak ta wydała z siebie ostatnie tchnienie. Pamiętała jak wyglądało jej ciało. Pamiętała też dzieci, których nie uratowali i te, które zmarły z wycieńczenia.
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Nie chciała powodować w zgromadzonych przed pomnikiem czarodziejach strachu czy zwątpienia, ale czuła, że nie jest na tyle wprawionym mówcą, żeby zagrzać do walki którekolwiek ze zranionych serc. Mówiła to, co leżało jej na sercu, ale co wcześniej starannie układała w domu, chodząc od ściany do ściany i machając dłonią niczym wahadłem metronomu, jakby to miało jej pomóc w złożeniu myśli w jedną całość. Wszyscy zamilkli, pochylili głowy, w skupieniu marszczyli brwi, jednak emocje stały się niemal takie same w oczach każdego i właśnie to mogło być, mimo okazji, dowodem na piękno jedności – w smutku i radości zawsze razem. Nie przyszli wszyscy, ale ci którzy zdecydowali się na ten jeden niewielki krok również zasługiwali na część chwały godną każdego poświęcenia. Bo poświęcić siebie oznacza oddać swój czas, swoją siłę, swoje ja – w każdym możliwym ujęciu.
Wzięła kolejny głęboki wdech, gdy skończyła mówić, rozglądając się uważnie po wszystkich twarzach, których jej wzrok mógł dojrzeć. Nie stała na żadnym cokole, podwyższeniu – byli równi, wszyscy walczyli o to samo. O wolność dla całej magicznej społeczności. Spojrzała na Charlie i Poppy, gdy te kładły pod pomnikiem iglasty wieniec, by za chwilę podarować każdemu drobny kwiat, który każdy mógł położyć od siebie. To był element spajający, zależało jej na nim. Przyjęła od nich pamiątkę, również od Justine i Lucana, kładąc obie jako jedna z ostatnich. Światła pobłyskiwały już w skupieniu, cicho, w melancholijnych podrygach kołysząc się razem z wiatrem. Stanęła niedaleko Anthony’ego, bo to jego jako następnego chciała poprosić o usługę. Jej wzrok przykuł Ben, później znów zerknąć w stronę Tonks, którzy dodali coś bardzo ważnego od siebie. Pokiwała głową.
– Tak – przytaknęła. – Pamięć o tych, których imion nie znamy i pewnie nigdy nie poznamy też jest ważne. Czujemy żal i smutek z ich powodu, z powodu naszych porażek i błędów, ale zawsze musimy iść do przodu, nie poddawać się, nie być biernymi. – spojrzała na Anthony’ego. – Jest ich wystarczająco wiele, Anthony, żeby starczyło dla każdego z nas. Mógłbyś? – zachęciła go do podarowania każdego jednej papierowej figurki. – Te magiczne ptaki miały symbolizować dobre wspomnienia o tych, którzy odeszli. Każdemu z nas jest ciężko, ale sądzę, że potrzeba nam nadziei i siły na następne dni, by wiedzieć, że damy radę postawić kolejny krok i znów rzucić kolejne celne zaklęcie. Nadziei w formie właśnie takich prostych, pozytywnych myśli, które pomogą nam pamiętać, że w ciemności światło lśni najjaśniej. Dookoła nas trwa wojna – będzie to powtarzała, musieli być świadomi. – ale jesteśmy zobowiązani do tego, by nieść je tam, gdzie go brakuje.
Magiczne ptaki miały zająć miejsca w koronach drzew rozkładających gałęzie nad pomnikiem pamięci, miały trwać tam jako symbol i przypomnienie, że wciąż wolność była w zasięgu ich ręki, wystarczyło tylko po nią tylko sięgnąć.
| Czas na odpis trwa do 10.01 do godziny 23.
Menu: paszteciki, tarta wiśniowa, ciasteczka cynamonowe, szarlotka, kanapki z szynką, serem i szczypiorkiem, zgrzewka piwa, ciasto budyniowe, kruche ciasteczka, 6 butelek ognistej, miód pitny, zupa gulaszowa, sałatka jarzynowa, ciasto jagodowe
Wzięła kolejny głęboki wdech, gdy skończyła mówić, rozglądając się uważnie po wszystkich twarzach, których jej wzrok mógł dojrzeć. Nie stała na żadnym cokole, podwyższeniu – byli równi, wszyscy walczyli o to samo. O wolność dla całej magicznej społeczności. Spojrzała na Charlie i Poppy, gdy te kładły pod pomnikiem iglasty wieniec, by za chwilę podarować każdemu drobny kwiat, który każdy mógł położyć od siebie. To był element spajający, zależało jej na nim. Przyjęła od nich pamiątkę, również od Justine i Lucana, kładąc obie jako jedna z ostatnich. Światła pobłyskiwały już w skupieniu, cicho, w melancholijnych podrygach kołysząc się razem z wiatrem. Stanęła niedaleko Anthony’ego, bo to jego jako następnego chciała poprosić o usługę. Jej wzrok przykuł Ben, później znów zerknąć w stronę Tonks, którzy dodali coś bardzo ważnego od siebie. Pokiwała głową.
– Tak – przytaknęła. – Pamięć o tych, których imion nie znamy i pewnie nigdy nie poznamy też jest ważne. Czujemy żal i smutek z ich powodu, z powodu naszych porażek i błędów, ale zawsze musimy iść do przodu, nie poddawać się, nie być biernymi. – spojrzała na Anthony’ego. – Jest ich wystarczająco wiele, Anthony, żeby starczyło dla każdego z nas. Mógłbyś? – zachęciła go do podarowania każdego jednej papierowej figurki. – Te magiczne ptaki miały symbolizować dobre wspomnienia o tych, którzy odeszli. Każdemu z nas jest ciężko, ale sądzę, że potrzeba nam nadziei i siły na następne dni, by wiedzieć, że damy radę postawić kolejny krok i znów rzucić kolejne celne zaklęcie. Nadziei w formie właśnie takich prostych, pozytywnych myśli, które pomogą nam pamiętać, że w ciemności światło lśni najjaśniej. Dookoła nas trwa wojna – będzie to powtarzała, musieli być świadomi. – ale jesteśmy zobowiązani do tego, by nieść je tam, gdzie go brakuje.
Magiczne ptaki miały zająć miejsca w koronach drzew rozkładających gałęzie nad pomnikiem pamięci, miały trwać tam jako symbol i przypomnienie, że wciąż wolność była w zasięgu ich ręki, wystarczyło tylko po nią tylko sięgnąć.
| Czas na odpis trwa do 10.01 do godziny 23.
Menu: paszteciki, tarta wiśniowa, ciasteczka cynamonowe, szarlotka, kanapki z szynką, serem i szczypiorkiem, zgrzewka piwa, ciasto budyniowe, kruche ciasteczka, 6 butelek ognistej, miód pitny, zupa gulaszowa, sałatka jarzynowa, ciasto jagodowe
pora, żebyś ty powstał i biegł, chociaż ty nie wiesz,
gdzie jest cel i brzeg,
ty widzisz tylko, że
ogień świat pali
Jackie Rineheart
Zawód : auror
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
only now do i see the big picture
but i swear that
these scars are
fine
but i swear that
these scars are
fine
OPCM : 25+3
UROKI : 10+2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 12
SPRAWNOŚĆ : 14
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Zakonu Feniksa
Również znicz od niego ułożył się w niecce dłoni, by ostatecznie znaleźć się tuż pod pomnikiem - jeden blask więcej, kolejny płomień pamięci.
Poczuł się jak wtedy, gdy w ciasnym salonie spletli swoje ręce, w formie memoriału ojca, po którym nie zostało nawet ciało, i wrócili do tych momentów, kiedy zapamiętali go najjaśniej - a wszystko to z uśmiechem na ustach, pomimo łez chowających się w materiał swetra lub za dużej marynarki, wygrzebanej z ojcowskich rzeczy.
- Żadnej posępnej miny - błyskawicznie zakamuflował smutek uśmiechem, który posłał Steffenowi - sporo butelek jest do obalenia, to prawda… - dużo pięknych pań również się tutaj krząta, cisnęło się na usta, lecz zamiast rozglądać się wokół, kontemplując niewątpliwy urok członkiń Zakonu, całkiem przypadkiem spojrzał w stronę tej jednej - drobny, niebieski kwiat wplątany w jej kok z tej odległości wyglądał jak niezapominajka - zamierzasz poznać je wszystkie czy ograniczysz się do jakiejś konkretnej? - dopytał szeptem, nie chcąc zaburzać podniosłej atmosfery rozmową o prozie uczuciowego życia Steffa, choć zaintrygowało go, która dokładnie wpadła Cattermole’owi w oko (a może pomieścił je tam wszystkie?).
Przemowa poruszyła nawet jego zmurszałe serce; prosta i szczera, trafiła też do niego, choć przecież nazwiska wypisane na pomniku brzmiały obco. Spojrzał na Bena, który napomknął o bezimiennych bohaterach, zastanawiając się, ilu ich było. O ilu śmierciach nigdy nie dowie się nikt - poza świadkami walczącymi u ich boku, korzystającymi z ich pomocy. Oni też zasługiwali na pamięć.
Tak samo jak ci, którym nie udało się pomóc, o czym przypomniała Justine. Ginęli w ciszy, czekając na ratunek, na wybawienie - może teraz, gdy powstała Oaza, uda się ocalić więcej żyć. To miejsce stało się dziedzictwem wszystkich bezimiennych.
Papierowe ptaki nieść miały na skrzydłach dobre wspomnienia, symbol ten ponownie przypomniał mu wieczór sprzed lat, stanowił też impuls do tego, by zabrać głos i coś zaproponować.
- Najpewniej nie jestem tu jedyną osobą, która nie miała szansy poznać ich - mimowolnie objął wzrokiem listę nazwisk, przez chwilę w ciszy przesuwając spojrzenie od góry do samego dołu, nie pomijając ani jednego - wszystkich, a papierowe figurki, choć absolutnie piękne, przypominają o wspomnieniach, których nie możemy z wami dzielić - nie chciał tworzyć sztucznego podziału, mieli być wspólnotą, lecz z racji długości stażu poszczególnych osób podział ten powstał samoistnie - podzielcie się nimi - w nieco mniej symboliczny sposób - zasugerował z zaskakująco łagodnym, jak na niego, uśmiechem - chętnie dowiemy się czegoś o osobach - nie powinien występować w imieniu kolektywu, ale tę spontaniczną przemowę trudno było nazwać idealną nie tylko z tego powodu - które wspominacie, o tych, którzy tworzyli Zakon przed nami… może opowiecie coś o nich, przytoczycie historie z ich udziałem - powiecie coś o żywych, nie o martwych; pokażecie ich takimi, jacy chcieliby być zapamiętani. - Kiedy, jak nie teraz, jest czas na to, by wspomnieć ich wszystkich i poświęcić im chwilę uwagi - dodał jeszcze, zerkając w stronę Jackie, która przygotowywała to spotkanie - jej decyzja najpewniej będzie wiążąca.
Może nie powinien wychodzić przed szereg - niewiele znaczył, sporo osób pewnie nie wiedziało, kim w ogóle jest. Ale autentycznie chciał dowiedzieć się o wspomnianych czegoś więcej, stworzyć sobie ich obraz - z krwi i kości. Roześmiać się, słysząc o tym, co kiedyś zrobili. Niech będą też ludźmi, a nie tylko pomnikiem.
Mniej zadumy, mniej bolesnych słów - te już padły. Czas usłyszeć i te, które sprawią, że na twarzach zebranych pojawią się uśmiechy, a w oczach skrzyć się będą łzy wzruszenia.
Poczuł się jak wtedy, gdy w ciasnym salonie spletli swoje ręce, w formie memoriału ojca, po którym nie zostało nawet ciało, i wrócili do tych momentów, kiedy zapamiętali go najjaśniej - a wszystko to z uśmiechem na ustach, pomimo łez chowających się w materiał swetra lub za dużej marynarki, wygrzebanej z ojcowskich rzeczy.
- Żadnej posępnej miny - błyskawicznie zakamuflował smutek uśmiechem, który posłał Steffenowi - sporo butelek jest do obalenia, to prawda… - dużo pięknych pań również się tutaj krząta, cisnęło się na usta, lecz zamiast rozglądać się wokół, kontemplując niewątpliwy urok członkiń Zakonu, całkiem przypadkiem spojrzał w stronę tej jednej - drobny, niebieski kwiat wplątany w jej kok z tej odległości wyglądał jak niezapominajka - zamierzasz poznać je wszystkie czy ograniczysz się do jakiejś konkretnej? - dopytał szeptem, nie chcąc zaburzać podniosłej atmosfery rozmową o prozie uczuciowego życia Steffa, choć zaintrygowało go, która dokładnie wpadła Cattermole’owi w oko (a może pomieścił je tam wszystkie?).
Przemowa poruszyła nawet jego zmurszałe serce; prosta i szczera, trafiła też do niego, choć przecież nazwiska wypisane na pomniku brzmiały obco. Spojrzał na Bena, który napomknął o bezimiennych bohaterach, zastanawiając się, ilu ich było. O ilu śmierciach nigdy nie dowie się nikt - poza świadkami walczącymi u ich boku, korzystającymi z ich pomocy. Oni też zasługiwali na pamięć.
Tak samo jak ci, którym nie udało się pomóc, o czym przypomniała Justine. Ginęli w ciszy, czekając na ratunek, na wybawienie - może teraz, gdy powstała Oaza, uda się ocalić więcej żyć. To miejsce stało się dziedzictwem wszystkich bezimiennych.
Papierowe ptaki nieść miały na skrzydłach dobre wspomnienia, symbol ten ponownie przypomniał mu wieczór sprzed lat, stanowił też impuls do tego, by zabrać głos i coś zaproponować.
- Najpewniej nie jestem tu jedyną osobą, która nie miała szansy poznać ich - mimowolnie objął wzrokiem listę nazwisk, przez chwilę w ciszy przesuwając spojrzenie od góry do samego dołu, nie pomijając ani jednego - wszystkich, a papierowe figurki, choć absolutnie piękne, przypominają o wspomnieniach, których nie możemy z wami dzielić - nie chciał tworzyć sztucznego podziału, mieli być wspólnotą, lecz z racji długości stażu poszczególnych osób podział ten powstał samoistnie - podzielcie się nimi - w nieco mniej symboliczny sposób - zasugerował z zaskakująco łagodnym, jak na niego, uśmiechem - chętnie dowiemy się czegoś o osobach - nie powinien występować w imieniu kolektywu, ale tę spontaniczną przemowę trudno było nazwać idealną nie tylko z tego powodu - które wspominacie, o tych, którzy tworzyli Zakon przed nami… może opowiecie coś o nich, przytoczycie historie z ich udziałem - powiecie coś o żywych, nie o martwych; pokażecie ich takimi, jacy chcieliby być zapamiętani. - Kiedy, jak nie teraz, jest czas na to, by wspomnieć ich wszystkich i poświęcić im chwilę uwagi - dodał jeszcze, zerkając w stronę Jackie, która przygotowywała to spotkanie - jej decyzja najpewniej będzie wiążąca.
Może nie powinien wychodzić przed szereg - niewiele znaczył, sporo osób pewnie nie wiedziało, kim w ogóle jest. Ale autentycznie chciał dowiedzieć się o wspomnianych czegoś więcej, stworzyć sobie ich obraz - z krwi i kości. Roześmiać się, słysząc o tym, co kiedyś zrobili. Niech będą też ludźmi, a nie tylko pomnikiem.
Mniej zadumy, mniej bolesnych słów - te już padły. Czas usłyszeć i te, które sprawią, że na twarzach zebranych pojawią się uśmiechy, a w oczach skrzyć się będą łzy wzruszenia.
from underneath the rubble,
sing the rebel song
sing the rebel song
Keat Burroughs
Zawód : rebeliant
Wiek : 24
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
some days, I feel everything at once, other - nothing at all. I don't know what's worse: drowning beneath the waves or dying from the thirst.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przyglądał się pozostałym, co jakiś czas wpatrując się we własną figurkę z papieru. Zdawał się być wyraźnie przygnębiony, choć starał się zachowywać kamienną twarz. Wyglądało też na to, że planował ponownie dyskretnie sięgnąć do kieszeni po swoją piersiówkę, ale przeszkodziła mu w tym Jackie. Obecność panny Rineheart wyraźnie wybudziła go z zamyślenia nad tym, co minęło i rozproszyło ochotę do sięgnięcia po niezbyt przyjemny nałóg. Na jej kolejne słowa, kiwnął jedynie głową, potwierdzając jej prośbę.
– Tak, oczywiście – odpowiedział na głos, chcąc być przy tym pewnym, że na pewno dobrze zrozumiała jego gest. Przygotował sporo origami o różnych kolorach. Chwycił za wielkie, choć lekkie pudło.
Pierwszą osobą, której zaoferował papierową figurkę była właśnie Jackie. Uśmiechnął się skromnie. Następnie zaczął krążyć wśród pozostałych, dając jednak pierwszeństwo paniom (na ile to było możliwe, ponieważ niegrzecznym by było pomijać panów tuż obok pań) i serdecznie zachęcając je do wzięcia jednej z papierowych figurek, od czasu do czasu przepraszając za nieściągnięcie kapelusza ze swojej głowy. Przy okazji skorzystał z momentu, żeby serdeczniej przywitać się z niektórymi osobami, których dotychczas nie wypatrzył lub przypadkiem nie zauważył, między innymi z panną Leighton czy też Wright.
Po rozdaniu origami, odłożył pudło z jeszcze kilkoma figurkami tuż przy lesie. Sam miał nadzieję pożegnać się raczej na zawsze z osobą, o której nie potrafił zapomnieć przez wiele lat. Każde wspomnienie było wyjątkowo gorzkie i nieprzyjemne, a jednak przyciągało jak żadne inne. Wiedział jednak to, co na głos powiedziała panna Rineheart. Każdy z tutaj zebranych na pewno potrzebował ogromnych pokładów siły i wsparcia, żeby móc przeciwstawić się czarnej magii, która na nich czekała. Słowa Justine sprawiły, że spochmurniał ponownie i znowu zaczął spoglądać w papierowego ptaka. Z kolejnych rozmyślań wybudził go jednak głos Keatona, która prawie w ogóle nie poznawał. Uśmiechnął się przyjemnie kiedy usłyszał jego propozycję, zerknął jednak na osoby, które w Zakonie były dłużej od niego. Sam chciał usłyszeć opowieści o wypisanych nazwiskach. Czekał jednak na pozostałych, którzy zawiesili by swoje origami.
|Skrótowo: rozdaję origami.
– Tak, oczywiście – odpowiedział na głos, chcąc być przy tym pewnym, że na pewno dobrze zrozumiała jego gest. Przygotował sporo origami o różnych kolorach. Chwycił za wielkie, choć lekkie pudło.
Pierwszą osobą, której zaoferował papierową figurkę była właśnie Jackie. Uśmiechnął się skromnie. Następnie zaczął krążyć wśród pozostałych, dając jednak pierwszeństwo paniom (na ile to było możliwe, ponieważ niegrzecznym by było pomijać panów tuż obok pań) i serdecznie zachęcając je do wzięcia jednej z papierowych figurek, od czasu do czasu przepraszając za nieściągnięcie kapelusza ze swojej głowy. Przy okazji skorzystał z momentu, żeby serdeczniej przywitać się z niektórymi osobami, których dotychczas nie wypatrzył lub przypadkiem nie zauważył, między innymi z panną Leighton czy też Wright.
Po rozdaniu origami, odłożył pudło z jeszcze kilkoma figurkami tuż przy lesie. Sam miał nadzieję pożegnać się raczej na zawsze z osobą, o której nie potrafił zapomnieć przez wiele lat. Każde wspomnienie było wyjątkowo gorzkie i nieprzyjemne, a jednak przyciągało jak żadne inne. Wiedział jednak to, co na głos powiedziała panna Rineheart. Każdy z tutaj zebranych na pewno potrzebował ogromnych pokładów siły i wsparcia, żeby móc przeciwstawić się czarnej magii, która na nich czekała. Słowa Justine sprawiły, że spochmurniał ponownie i znowu zaczął spoglądać w papierowego ptaka. Z kolejnych rozmyślań wybudził go jednak głos Keatona, która prawie w ogóle nie poznawał. Uśmiechnął się przyjemnie kiedy usłyszał jego propozycję, zerknął jednak na osoby, które w Zakonie były dłużej od niego. Sam chciał usłyszeć opowieści o wypisanych nazwiskach. Czekał jednak na pozostałych, którzy zawiesili by swoje origami.
|Skrótowo: rozdaję origami.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Złożyła kwiaty w ciszy, milcząco oddając część zmarłym i zaginionym. Tym wszystkim, którzy powinni dzisiaj być tu z nimi, ale także tym, którzy ginęli lub znikali niewinnie, cierpiąc przez anomalie, rząd Malfoya lub samego Voldemorta i jego zwolenników. Także ludziom, którym Zakon mimo najszczerszych chęci i starań pomóc nie zdołał, choć akurat Charlie nie była na żadnej tego typu misji, nie była w Azkabanie, ani na wspomnianej przez Bena Wyspie Rzeźb, więc nie musiała zmagać się z takimi dylematami jak Zakonnicy o dłuższym stażu. Nigdy nie narażała swojego życia, nie przeżyła tego co oni, jej skóra była wolna od blizn, które oplatały coraz gęstszą siatką wielu znanych jej ludzi. Ale tak jak oni chciała dziś pożegnać tych, którzy odeszli zbyt wcześnie.
Wiązanka, skromna, ale solidna, spoczęła u stóp pomnika po przemowie Jackie, a wzrok alchemiczki błądził przez chwilę po kamiennym łuku. Zaś myśli – one błądziły znacznie dalej, wśród wspomnień, ale także rozważań o tym, jaka czekała ich przyszłość. Oddawała się zadumie i wyciszeniu, radosny nastrój przygotowań chwilowo gdzieś znikł, bo każdy na swój sposób przeżywał podniosłą przemowę Jackie i moment oddania czci zmarłym.
Otrzepała spódnicę, podnosząc się z kucek po starannym ułożeniu wieńca u podstawy łuku, by następnie rozdać każdemu z Zakonników kwiaty. Każdej osobie, do której podeszła, posłała lekki, blady uśmiech, choć najdłużej zatrzymała spojrzenie na tych bardziej znajomych. Hannah, Ben, Percival, Michael, a także Anthony, na widok którego bardzo starała się nie zarumienić i szybko odeszła dalej, rozdając resztę kwiatów. Każdy mógł złożyć coś od siebie. Niektórzy nawet decydowali się coś powiedzieć. Może ona też powinna? Póki co zawahała się, słuchając głosów innych. Stanęła gdzieś niedaleko Hannah i Percivala, splatając dłonie i znów wbijając wzrok w łuk. Jej oczy nadal były lekko szkliste, była poruszona tym momentem i wypełniał ją żal, tym bardziej osobisty, że sama też kogoś straciła, kogoś kto był jej najbliższy na świecie.
Jackie po chwili odezwała się znowu, mówiąc o ptakach pamięci, które po chwili zaczął rozdawać Anthony. Gdy podszedł do niej, Charlie znów spłoniła rumieńcem, ale przywitała go grzecznie i z sympatią, starając się ignorować walenie serca w wątłej piersi, a także falę skomplikowanych uczuć. Dlaczego on tak na nią działał?
- Dziękuję – szepnęła do niego cicho, sięgając do pudełka, skąd wyciągnęła jednego z papierowych ptaków. Wybrany przez nią miał ładny, niebieski kolor. Lubiła niebieski.
Trzymając go w dłoniach i czekając na moment, kiedy będzie mogła go zawiesić na drzewie, myślała nie tylko o profesor Bagshot i nazwiskach wyrytych na szarych kamieniach. Jej myśli egoistycznie uciekły do Very. Zaginionej pięć miesięcy temu siostry, za którą tęskniła. Motyw ptaków pamięci przypomniał jej, jak dwa miesiące temu odwiedziła w Londynie miejsce zwane Piwnicą Zaginionych, gdzie zapaliła dla siostry lampion. Spotkała tam Percivala, który także przeżywał swoje straty. Jej spojrzenie odruchowo odszukało sylwetkę Blake’a, zastanawiając się, czy odwiedzał tamtą piwnicę później. Sama nie miała odwagi, bojąc się, że zastanie lampion Very pozbawiony światła.
Ze wspomnieniami siostry przed oczami w końcu zawiesiła origami, wciąż nieświadoma tego, czego dowie się już jutro. Teraz wciąż jeszcze miała nadzieję. Próbowała sięgnąć siostry myślami, gdziekolwiek teraz była. Pod jej powiekami znów zapiekły łzy.
Mężczyzna, który wcześniej przedstawił jej się jako Keat, zadał pytania, pod którymi i ona mogła się podpisać. Bo choć była w Zakonie jedenaście miesięcy, nie wiedziała zbyt wiele o początkach, nie poznała wielu ludzi tworzących fundamenty Zakonu, a w każdym razie nie bezpośrednio. Nie mogła zatem opowiedzieć mu o zmarłych, których nazwiska widniały na łuku.
- Ja także nie poznałam Zakonników zmarłych w pierwszych miesiącach istnienia organizacji, przed moim dołączeniem do niej, ale też chciałabym usłyszeć o nich więcej – powiedziała cicho i niezbyt pewnie, nigdy nie miała zbyt wiele śmiałości do odzywania się głośno w tłumie ludzi i stresowała się tym, co sobie o niej pomyślą. Ot, typowe irracjonalne obawy nieśmiałej osoby. – Ale pamiętam z paru spotkań Herewarda... – zawahała się na moment, pamiętając, jak w czerwcu ubiegłego roku bawiła się na jego ślubie, choć jego samego nie znała zbyt dobrze, poza tym, że miała okazję usłyszeć o jego transmutacyjnych umiejętnościach, bo sama też interesowała się tą dziedziną. – I oczywiście profesor Bagshot, jej ciepło, życzliwość i niezwykłą mądrość, których nie szczędziła nikomu. Była wspaniałą osobą i niezwykle utalentowaną czarownicą, bez której świat na pewno nie będzie już taki sam, ale która za życia zrobiła dla niego wiele dobrego. – Pewnie nie mówiła nic nowego, ale nie chciała cały czas milczeć, chciała zwerbalizować wdzięczność, którą czuła do starej profesor, i żal, że już nigdy więcej nie będzie jej wśród Zakonników, a ona sama już nigdy nie będzie miała okazji wypytać jej o żadne sprawy związane z wiedzą i nauką.
Ale zanim znowu się odezwała, poważnie się zawahała. To, o czym chciała wspomnieć, było dla niej bardziej osobiste niż wspomnienie profesor Bagshot. Ale kiedy miała o tym powiedzieć, jak nie teraz, na etapie wspominek o utraconych Zakonnikach, zmarłych lub zaginionych, od dawna nieobecnych?
- Jako, że pewnie większość z nas kogoś straciła lub zna kogoś, kto poniósł jakąś osobistą stratę w tych minionych tragicznych miesiącach... chciałabym, skoro już tu jesteśmy, wspomnieć też o innej osobie, która była z nami krótko i nowi pośród was także mogą jej nie pamiętać, ale która przynajmniej dla mnie była ważna. Vera była moją siostrą, zdolną łamaczką klątw oddaną temu, w co wierzyła i odważnie stawiającą czoła przeciwnościom. Zaginęła w październiku z powodu anomalii. Nadal jej nie odnaleziono. Nie wiadomo, czy żyje, bo wszelki ślad po niej zaginął – dodała, spuszczając wzrok częściowo z zażenowania, a częściowo dlatego, by inni nie widzieli łez grożących spłynięciem po policzkach. Nie była przyzwyczajona do wyrażania swojego bólu publicznie, najczęściej dusiła go w sobie i starała się zagłuszyć przez oddawanie się pracy dla Munga i dla Zakonu. Przepracowywała ból i tęsknotę, próbując pomagać tym, którym nadal dało się pomóc. Bardzo dziwnie było jej mówić o Verze w tak licznym gronie ludzi w większości mało jej znanych na gruncie prywatnym, ale ostatecznie Vera do dnia swojego zaginięcia także była Zakonniczką, nie mniej ważną niż jakikolwiek inny członek organizacji. Dziwnie było mówić o niej też w kontekście tego, że nie była (jak myślała) martwa, a tylko zaginiona, ale pragnęła oddać cześć i jej, zadbać o to, by jej pamięć trwała. Anomalie, pożar ministerstwa oraz działalność rycerzy Walpurgii przyniosły ze sobą wiele takich zaginięć, z których duża część nigdy nie pozostanie wyjaśniona, zaś rodziny zawsze już będą trwały w niepewności i lęku co do losów bliskich, których ciała nie zostały znalezione. Zaginieni bliscy i przyjaciele też zasługiwali na pamięć.
Jednocześnie czekała na to, by wysłuchać historii innych i wraz z nimi należycie powspominać także tych, których sama nie znała, a którzy też oczekiwali na należyte upamiętnienie.
Wiązanka, skromna, ale solidna, spoczęła u stóp pomnika po przemowie Jackie, a wzrok alchemiczki błądził przez chwilę po kamiennym łuku. Zaś myśli – one błądziły znacznie dalej, wśród wspomnień, ale także rozważań o tym, jaka czekała ich przyszłość. Oddawała się zadumie i wyciszeniu, radosny nastrój przygotowań chwilowo gdzieś znikł, bo każdy na swój sposób przeżywał podniosłą przemowę Jackie i moment oddania czci zmarłym.
Otrzepała spódnicę, podnosząc się z kucek po starannym ułożeniu wieńca u podstawy łuku, by następnie rozdać każdemu z Zakonników kwiaty. Każdej osobie, do której podeszła, posłała lekki, blady uśmiech, choć najdłużej zatrzymała spojrzenie na tych bardziej znajomych. Hannah, Ben, Percival, Michael, a także Anthony, na widok którego bardzo starała się nie zarumienić i szybko odeszła dalej, rozdając resztę kwiatów. Każdy mógł złożyć coś od siebie. Niektórzy nawet decydowali się coś powiedzieć. Może ona też powinna? Póki co zawahała się, słuchając głosów innych. Stanęła gdzieś niedaleko Hannah i Percivala, splatając dłonie i znów wbijając wzrok w łuk. Jej oczy nadal były lekko szkliste, była poruszona tym momentem i wypełniał ją żal, tym bardziej osobisty, że sama też kogoś straciła, kogoś kto był jej najbliższy na świecie.
Jackie po chwili odezwała się znowu, mówiąc o ptakach pamięci, które po chwili zaczął rozdawać Anthony. Gdy podszedł do niej, Charlie znów spłoniła rumieńcem, ale przywitała go grzecznie i z sympatią, starając się ignorować walenie serca w wątłej piersi, a także falę skomplikowanych uczuć. Dlaczego on tak na nią działał?
- Dziękuję – szepnęła do niego cicho, sięgając do pudełka, skąd wyciągnęła jednego z papierowych ptaków. Wybrany przez nią miał ładny, niebieski kolor. Lubiła niebieski.
Trzymając go w dłoniach i czekając na moment, kiedy będzie mogła go zawiesić na drzewie, myślała nie tylko o profesor Bagshot i nazwiskach wyrytych na szarych kamieniach. Jej myśli egoistycznie uciekły do Very. Zaginionej pięć miesięcy temu siostry, za którą tęskniła. Motyw ptaków pamięci przypomniał jej, jak dwa miesiące temu odwiedziła w Londynie miejsce zwane Piwnicą Zaginionych, gdzie zapaliła dla siostry lampion. Spotkała tam Percivala, który także przeżywał swoje straty. Jej spojrzenie odruchowo odszukało sylwetkę Blake’a, zastanawiając się, czy odwiedzał tamtą piwnicę później. Sama nie miała odwagi, bojąc się, że zastanie lampion Very pozbawiony światła.
Ze wspomnieniami siostry przed oczami w końcu zawiesiła origami, wciąż nieświadoma tego, czego dowie się już jutro. Teraz wciąż jeszcze miała nadzieję. Próbowała sięgnąć siostry myślami, gdziekolwiek teraz była. Pod jej powiekami znów zapiekły łzy.
Mężczyzna, który wcześniej przedstawił jej się jako Keat, zadał pytania, pod którymi i ona mogła się podpisać. Bo choć była w Zakonie jedenaście miesięcy, nie wiedziała zbyt wiele o początkach, nie poznała wielu ludzi tworzących fundamenty Zakonu, a w każdym razie nie bezpośrednio. Nie mogła zatem opowiedzieć mu o zmarłych, których nazwiska widniały na łuku.
- Ja także nie poznałam Zakonników zmarłych w pierwszych miesiącach istnienia organizacji, przed moim dołączeniem do niej, ale też chciałabym usłyszeć o nich więcej – powiedziała cicho i niezbyt pewnie, nigdy nie miała zbyt wiele śmiałości do odzywania się głośno w tłumie ludzi i stresowała się tym, co sobie o niej pomyślą. Ot, typowe irracjonalne obawy nieśmiałej osoby. – Ale pamiętam z paru spotkań Herewarda... – zawahała się na moment, pamiętając, jak w czerwcu ubiegłego roku bawiła się na jego ślubie, choć jego samego nie znała zbyt dobrze, poza tym, że miała okazję usłyszeć o jego transmutacyjnych umiejętnościach, bo sama też interesowała się tą dziedziną. – I oczywiście profesor Bagshot, jej ciepło, życzliwość i niezwykłą mądrość, których nie szczędziła nikomu. Była wspaniałą osobą i niezwykle utalentowaną czarownicą, bez której świat na pewno nie będzie już taki sam, ale która za życia zrobiła dla niego wiele dobrego. – Pewnie nie mówiła nic nowego, ale nie chciała cały czas milczeć, chciała zwerbalizować wdzięczność, którą czuła do starej profesor, i żal, że już nigdy więcej nie będzie jej wśród Zakonników, a ona sama już nigdy nie będzie miała okazji wypytać jej o żadne sprawy związane z wiedzą i nauką.
Ale zanim znowu się odezwała, poważnie się zawahała. To, o czym chciała wspomnieć, było dla niej bardziej osobiste niż wspomnienie profesor Bagshot. Ale kiedy miała o tym powiedzieć, jak nie teraz, na etapie wspominek o utraconych Zakonnikach, zmarłych lub zaginionych, od dawna nieobecnych?
- Jako, że pewnie większość z nas kogoś straciła lub zna kogoś, kto poniósł jakąś osobistą stratę w tych minionych tragicznych miesiącach... chciałabym, skoro już tu jesteśmy, wspomnieć też o innej osobie, która była z nami krótko i nowi pośród was także mogą jej nie pamiętać, ale która przynajmniej dla mnie była ważna. Vera była moją siostrą, zdolną łamaczką klątw oddaną temu, w co wierzyła i odważnie stawiającą czoła przeciwnościom. Zaginęła w październiku z powodu anomalii. Nadal jej nie odnaleziono. Nie wiadomo, czy żyje, bo wszelki ślad po niej zaginął – dodała, spuszczając wzrok częściowo z zażenowania, a częściowo dlatego, by inni nie widzieli łez grożących spłynięciem po policzkach. Nie była przyzwyczajona do wyrażania swojego bólu publicznie, najczęściej dusiła go w sobie i starała się zagłuszyć przez oddawanie się pracy dla Munga i dla Zakonu. Przepracowywała ból i tęsknotę, próbując pomagać tym, którym nadal dało się pomóc. Bardzo dziwnie było jej mówić o Verze w tak licznym gronie ludzi w większości mało jej znanych na gruncie prywatnym, ale ostatecznie Vera do dnia swojego zaginięcia także była Zakonniczką, nie mniej ważną niż jakikolwiek inny członek organizacji. Dziwnie było mówić o niej też w kontekście tego, że nie była (jak myślała) martwa, a tylko zaginiona, ale pragnęła oddać cześć i jej, zadbać o to, by jej pamięć trwała. Anomalie, pożar ministerstwa oraz działalność rycerzy Walpurgii przyniosły ze sobą wiele takich zaginięć, z których duża część nigdy nie pozostanie wyjaśniona, zaś rodziny zawsze już będą trwały w niepewności i lęku co do losów bliskich, których ciała nie zostały znalezione. Zaginieni bliscy i przyjaciele też zasługiwali na pamięć.
Jednocześnie czekała na to, by wysłuchać historii innych i wraz z nimi należycie powspominać także tych, których sama nie znała, a którzy też oczekiwali na należyte upamiętnienie.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
- Oczywiście, że nie. Są teraz modne, bardziej eleganckie. - Rozumiała podejście Hannah i jej skojarzenie, jednak moda powoli zaczynała się zmieniać, choć pewnie dużo czasu minie nim czarodzieje również odczują wpływy z mugolskich trendów. Nim jednak zdążyła się na dobre przysłuchać niepokojącej rozmowie Benjamina z Hannah, Jackie zabrała głos. Dzisiaj nie było czasem, które mieli poświęcić na okazywanie swojej siły, a na refleksję płynącą gdzieś z głębokich odmętów serc. Nie znała wielu nazwisk, które wypisane zostały przez zakonniczkę, jednak wiedziała za jakim imieniem dzisiaj będzie tęsknić.
Stanęła gdzieś z tyłu, jednak tak, by nie odcinać się od reszty. Przy przymknięciu powiek do pamięci wrócił Azkaban. Karmazyn zalewający pomnik, który nie został poddany refleksji przez nią ani przez chwilę, choć wszedł w pamięć głęboko, nie pozwalając zapomnieć. Wtedy myślała jedynie o odpowiedzialności, jaką poniosła za niewielkie, skryte ciało dziecka na rękach. By jak najszybciej zabrać ją w miejsce odległe od tamtego, bezpieczne. Miejsce, które dzięki nim stało się tym, co widzą teraz - przystanią odległą od wszelkiego zła. Żałowała, że w tamtej chwili nie zatrzymała się choć na chwilę, jednak ta chwila mogła okazać się zgubna dla bańki jej kruchej odwagi. Musiała biec. Musiała biec dalej.
Pamiętała profesor Bagshot. Sklejała ich razem jak coś, czego tak bardzo potrzebowali, w jaki sposób teraz sobie poradzą? Jak schować w kieszeń wszystkie różnice i oczekiwania, gdy nie będą prowadzeni przez jeden, konkretny plan. Nawet gdy w złości zdawała sobie sprawę, że nie wiedzieli wszystkiego, co powinni, gdy narażano ich życie, wiedziała, że miało to swój cel. Jednak to nie to imię dzisiaj miało wołać jej serce.
Znów przymknęła oczy, gdy tylko Anthony wręczył jej papierowego ptaka. Ścisnęła go lekko w dłoni, wzięła głęboki oddech, by myślami przywołać siwe włosy skąpane w letnim słońcu, pośród zapachu świeżej trawy, porywanej przez chłodny, zachodni wiatr. Mądre, niebieskie oczy i słowa, których nigdy nikt nie potrafił wypowiadać w taki sposób, jak posiadacz chrapliwego głosu zbliżonego do dziadkowego. Wybaczające spojrzenie, gdy wybaczał zbłądzenia i porażki. I ta jedyna, bolesna i smutna iskra zza cienkich okularów, gdy Arabella trzymała dłoń ciotki, odchodząc w stronę jej domu, a my musieliśmy już iść.
Nigdy nie umiała go właściwie pożegnać, tak jakby tego chciał. I dzisiaj jej się to nie uda, bo spod zaciśniętych powiek spłynęły słone łzy. A Marcella wiedziała, że nieważne czy na tym świecie go zabraknie, nie chciałby patrzeć na jej łzy, a zobaczyć siłę, której zawsze brakuje. Miała tyle pytań. Czy uśmiechnąłby się widząc ją tutaj?
Dlaczego odszedłeś nie mówiąc mi, co mam zrobić, tato?
Nie odezwała się ani słowem, będąc pewną, że ciężkie pociągnięcie nosem będzie wystarczająco wymowne dla wszystkich wokół. I choć skupiła swoje myśli na ojcu, wiedziała, że dzisiaj uroni łzę za każdą tę osobę, która nie miała okazji otrzymać żadnej. Fakt, że nie chciała wypuścić złożonego w jej dłoniach ptaka było wymowne. Wydusiła z siebie jedynie ciche i zduszone Przepraszam, lekko zakrywając usta.
| przepraszam, byłam pewna, że pisałam w poprzedniej kolejce, jestem gapą
ps. muzyka
Stanęła gdzieś z tyłu, jednak tak, by nie odcinać się od reszty. Przy przymknięciu powiek do pamięci wrócił Azkaban. Karmazyn zalewający pomnik, który nie został poddany refleksji przez nią ani przez chwilę, choć wszedł w pamięć głęboko, nie pozwalając zapomnieć. Wtedy myślała jedynie o odpowiedzialności, jaką poniosła za niewielkie, skryte ciało dziecka na rękach. By jak najszybciej zabrać ją w miejsce odległe od tamtego, bezpieczne. Miejsce, które dzięki nim stało się tym, co widzą teraz - przystanią odległą od wszelkiego zła. Żałowała, że w tamtej chwili nie zatrzymała się choć na chwilę, jednak ta chwila mogła okazać się zgubna dla bańki jej kruchej odwagi. Musiała biec. Musiała biec dalej.
Pamiętała profesor Bagshot. Sklejała ich razem jak coś, czego tak bardzo potrzebowali, w jaki sposób teraz sobie poradzą? Jak schować w kieszeń wszystkie różnice i oczekiwania, gdy nie będą prowadzeni przez jeden, konkretny plan. Nawet gdy w złości zdawała sobie sprawę, że nie wiedzieli wszystkiego, co powinni, gdy narażano ich życie, wiedziała, że miało to swój cel. Jednak to nie to imię dzisiaj miało wołać jej serce.
Znów przymknęła oczy, gdy tylko Anthony wręczył jej papierowego ptaka. Ścisnęła go lekko w dłoni, wzięła głęboki oddech, by myślami przywołać siwe włosy skąpane w letnim słońcu, pośród zapachu świeżej trawy, porywanej przez chłodny, zachodni wiatr. Mądre, niebieskie oczy i słowa, których nigdy nikt nie potrafił wypowiadać w taki sposób, jak posiadacz chrapliwego głosu zbliżonego do dziadkowego. Wybaczające spojrzenie, gdy wybaczał zbłądzenia i porażki. I ta jedyna, bolesna i smutna iskra zza cienkich okularów, gdy Arabella trzymała dłoń ciotki, odchodząc w stronę jej domu, a my musieliśmy już iść.
Nigdy nie umiała go właściwie pożegnać, tak jakby tego chciał. I dzisiaj jej się to nie uda, bo spod zaciśniętych powiek spłynęły słone łzy. A Marcella wiedziała, że nieważne czy na tym świecie go zabraknie, nie chciałby patrzeć na jej łzy, a zobaczyć siłę, której zawsze brakuje. Miała tyle pytań. Czy uśmiechnąłby się widząc ją tutaj?
Dlaczego odszedłeś nie mówiąc mi, co mam zrobić, tato?
Nie odezwała się ani słowem, będąc pewną, że ciężkie pociągnięcie nosem będzie wystarczająco wymowne dla wszystkich wokół. I choć skupiła swoje myśli na ojcu, wiedziała, że dzisiaj uroni łzę za każdą tę osobę, która nie miała okazji otrzymać żadnej. Fakt, że nie chciała wypuścić złożonego w jej dłoniach ptaka było wymowne. Wydusiła z siebie jedynie ciche i zduszone Przepraszam, lekko zakrywając usta.
| przepraszam, byłam pewna, że pisałam w poprzedniej kolejce, jestem gapą
ps. muzyka
nim w popiół się zmienię, będę wielkim
płomieniem
Propozycja Keatona niezwykle go zaskoczyła, wcale nie negatywnie - po prostu nie spodziewał się po tym łapserdaku takiej czułej szczerości, chęci poznania tych, od których odciął go los. Łypnął na niego już mniej złowrogo, nie dziwiąc się, że tak dobrze odnalazł się w kompanii niezwykle żywiołowego Steffena. - No, coś mądrego żeś powiedział - skwitował pogodnie, nie wiedząc czemu, spoglądając przy tym na Hannah a nie na zadumanego, łagodnie przemawiającego Burroughsa. Otrząsnął się jednak z podejrzliwości, przyjmując od Anthony'ego papierowego ptaka, przy okazji poklepując przyjaciela wspierająco po ramieniu. Od dawna nie mieli czasu spokojnie wypić całej beczki ognistej whisky, należało to nadrobić, może nie dziś, a w bardziej optymistycznych okolicznościach. Oby takie kiedyś nadeszły. - O każdym chciałbym powiedzieć coś dobrego, ale nocy by na to nie starczyło - kontynuował, wzdychając ciężko, ale na jego ustach błąkał się uśmiech. Smutny, nostalgiczny, w którym czaiło się trochę bólu. Przerzucił papierową ozdobę z ręki do ręki, nieco gniotąc przy tym dzióbek stworzonka, na moment zdekoncentrowany zastanawianiem się nad tym, jaki gatunek stanowił pierwowzór wykonanej magicznej sztuki. - To sójka? - spytał z głupia frant, przyglądając się nieco już zmiętym skrzydełkom, ale mimo tego postanowił położyć już ptaszka na przeznaczonym mu miejscu. Bez problemu sięgnął ku najwyższej, zwisającej nad pomnikiem gałęzi i umieścił tam barwny symbol nadziei, o jakim tak pięknie mówiła Jackie. Akurat w momencie, gdy Charlene wspomniała o Herewardzie. Jaimie znów westchnął i odwrócił się w stronę zastawionych stołów. - Lepiej chyba mówić o naszych przyjaciołach na siedząco, co wy na to? - zaproponował, nie chcąc stać dłużej tak blisko pomniku, który mimo swego uroku, ciągle wydawał mu się boleśnie pogrzebowy, jak ciężkie kamienie chroniące groby przed rozkopaniem. Lub wydostanie się na zewnątrz inferiusów stworzonych rękami popleczników Czarnego Pana.
- Hereward to był niezły urwipołeć. Wiadomo, profesura, ale poza tym...wiecie, że podobno nie nosił niczego pod kiltem? - podzielił się gorącą plotką, uśmiechnięty, choć w oczach czaił się smutek. Chciał, by poległych zapamiętano tak, jako ludzi, ze swoimi wadami i zaletami, zabawnymi tekstami bądź wymiętymi koszulami; by nie zatarli się w pamięci. On sam przynajmniej tak właśnie chciałby zachować się w ludzkiej pamięci, nie jako wyniosły pomnik ze spiżu. - A Charlus i Dorea - to dopiero była parka. Przypominali mi trochę moich rodziców, bardzo się kochali i próbowali, pomimo tych okropieństw, stworzyć dobrą rodzinę - kontynuował, postanawiając zasiąść na jednym z krzeseł, pilnując, by miejsce obok pozostało wolne dla Percivala. Zerknął na niego z ukosa, chcąc dodać mu otuchy, upewnić się, że jakoś odnajduje się w tej przygnębiająco-swobodnej atmosferze. - Luno odszedł jako jeden z pierwszych, zakatowano go - dorzucił czysto informacyjnie, zapewne psując wesoły charakter wcześniejszych wypowiedzi, po czym sięgnął po dwie kanapki z szynką, głową kiwając Macmillanowi w znanym geście, sugerującym rozlanie do szklanek napitku.
- Hereward to był niezły urwipołeć. Wiadomo, profesura, ale poza tym...wiecie, że podobno nie nosił niczego pod kiltem? - podzielił się gorącą plotką, uśmiechnięty, choć w oczach czaił się smutek. Chciał, by poległych zapamiętano tak, jako ludzi, ze swoimi wadami i zaletami, zabawnymi tekstami bądź wymiętymi koszulami; by nie zatarli się w pamięci. On sam przynajmniej tak właśnie chciałby zachować się w ludzkiej pamięci, nie jako wyniosły pomnik ze spiżu. - A Charlus i Dorea - to dopiero była parka. Przypominali mi trochę moich rodziców, bardzo się kochali i próbowali, pomimo tych okropieństw, stworzyć dobrą rodzinę - kontynuował, postanawiając zasiąść na jednym z krzeseł, pilnując, by miejsce obok pozostało wolne dla Percivala. Zerknął na niego z ukosa, chcąc dodać mu otuchy, upewnić się, że jakoś odnajduje się w tej przygnębiająco-swobodnej atmosferze. - Luno odszedł jako jeden z pierwszych, zakatowano go - dorzucił czysto informacyjnie, zapewne psując wesoły charakter wcześniejszych wypowiedzi, po czym sięgnął po dwie kanapki z szynką, głową kiwając Macmillanowi w znanym geście, sugerującym rozlanie do szklanek napitku.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Żałowała, że nie było jej dane poznać osobiście większości ludzi, których dziś żegnali. A jeśli kogoś znała, to na pewno nie na gruncie Zakonu. Dlatego właśnie jej smutek nie był tak głęboki jak był w przypadku ludzi, którzy znali poległych dużo lepiej, a niektórzy może nawet walczyli z nimi ramię w ramię. Przez te wszystkie miesiące między Zakonnikami na pewno wytworzyły się więzi dla niej póki co niedostępne. Była prawdopodobnie jedną z najświeższych nabytków, dopiero stawiała pierwsze kroki w organizacji, tworzyła pierwsze wspólne wspomnienia z nimi. Bo nawet jeśli wielu otaczających ją teraz czarodziejów znała wcześniej, dotąd były to znajomości w zupełnie innym charakterze. Zaś teraz mieli wszyscy razem walczyć o lepsze jutro. Podejrzewała, że wspólna walka zmienia ludzi i łączące ich więzi, które przechodzą na zupełnie inny poziom.
Już jakiś czas temu mogła zaobserwować zmianę tych kilku Zakonników, o których wiedziała i których znała już wcześniej. Najbardziej jaskrawym przykładem była chyba Justine, która kompletnie nie przypominała tej starej siebie. Czy każdy z nich tak się zmieniał? Czy tylko ci najmocniej zaangażowani lub o najdłuższym stażu, którzy naoglądali się najwięcej okropieństw?
Złożyła pod pomnikiem kwiat i symboliczny znicz, po czym odsunęła się, by przepuścić innych i wróciła na swoje miejsce gdzieś w tłumie Zakonników, nie na samym przedzie, ale i nie zupełnie z tyłu. Dobrze widziała łuk, a także słyszała każdego, kto się odzywał. Jej spojrzenie na dłużej zatrzymało się na Jackie, wygłaszającej kolejną mowę o żalu i smutku, ale i o pamięci, pielęgnowaniu wspomnień i nadziei. Mężczyzna nazwany Anthonym, którego twarz wydawała się Jamie skądś znajoma, rozdawał ptaki pamięci. Jamie wzięła jednego, obracając go lekko w palcach. Choć nie znała poległych Zakonników i nie wiedziała, jak wiele znaczyła dla innych profesor Bagshot, zamierzała wraz z nimi oddać cześć ich pamięci.
Nie mogła nie pomyśleć też o swoim ojcu, który wiele ją nauczył i ukształtował jej system moralny, a który zginął w tragicznym czerwcowym pożarze. To głównie jego pamięć tkwiła w jej sercu, gdy zawieszała swojego ptaka pamięci na drzewie, ale zainteresowały ją słowa Keata.
Była zaskoczona że tego typu słowa padły właśnie z jego ust (choć po sylwestrze w Dolinie Godryka jej zdanie o nim trochę zmieniło się na korzyść w stosunku do tego, co było w Hogwarcie), ale mogłaby się pod nimi podpisać. Bo i ona chciałaby dowiedzieć się czegoś więcej o tym, jacy ci ludzie byli za życia, zanim stali się tylko imionami wyrytymi na szarych kamieniach budujących pomnik i garścią wspomnień niesionych przez tych, którzy mieli okazję ich poznać. Kiedyś byli przecież ludźmi z krwi i kości, takimi jak każde z nich, a za swoje przekonania i pragnienie lepszego jutra zapłacili najwyższą cenę. W jakich okolicznościach? O to akurat wolała nie pytać, wystarczająco makabryczny był koniec Charlusa i Dorei, którzy mieszkali w Dolinie Godryka, tak jak i ona, no i z Potterami łączyło ją pewne pokrewieństwo przez matkę.
- Też chętnie poznam wasze historie o nich, skoro nie miałam okazji poznać ich samych. W każdym razie nie jako Zakonników – powiedziała głośno po tym, jak przemówił Keat, po czym rozejrzała się po twarzach zebranych. Domyślała się, że Gwardziści musieli być w organizacji od dawna, ale stażu innych nie znała. Pozostawało jej teraz w ciszy i skupieniu posłuchać słów tych, którzy mieli coś do powiedzenia o utraconych członkach organizacji.
Już jakiś czas temu mogła zaobserwować zmianę tych kilku Zakonników, o których wiedziała i których znała już wcześniej. Najbardziej jaskrawym przykładem była chyba Justine, która kompletnie nie przypominała tej starej siebie. Czy każdy z nich tak się zmieniał? Czy tylko ci najmocniej zaangażowani lub o najdłuższym stażu, którzy naoglądali się najwięcej okropieństw?
Złożyła pod pomnikiem kwiat i symboliczny znicz, po czym odsunęła się, by przepuścić innych i wróciła na swoje miejsce gdzieś w tłumie Zakonników, nie na samym przedzie, ale i nie zupełnie z tyłu. Dobrze widziała łuk, a także słyszała każdego, kto się odzywał. Jej spojrzenie na dłużej zatrzymało się na Jackie, wygłaszającej kolejną mowę o żalu i smutku, ale i o pamięci, pielęgnowaniu wspomnień i nadziei. Mężczyzna nazwany Anthonym, którego twarz wydawała się Jamie skądś znajoma, rozdawał ptaki pamięci. Jamie wzięła jednego, obracając go lekko w palcach. Choć nie znała poległych Zakonników i nie wiedziała, jak wiele znaczyła dla innych profesor Bagshot, zamierzała wraz z nimi oddać cześć ich pamięci.
Nie mogła nie pomyśleć też o swoim ojcu, który wiele ją nauczył i ukształtował jej system moralny, a który zginął w tragicznym czerwcowym pożarze. To głównie jego pamięć tkwiła w jej sercu, gdy zawieszała swojego ptaka pamięci na drzewie, ale zainteresowały ją słowa Keata.
Była zaskoczona że tego typu słowa padły właśnie z jego ust (choć po sylwestrze w Dolinie Godryka jej zdanie o nim trochę zmieniło się na korzyść w stosunku do tego, co było w Hogwarcie), ale mogłaby się pod nimi podpisać. Bo i ona chciałaby dowiedzieć się czegoś więcej o tym, jacy ci ludzie byli za życia, zanim stali się tylko imionami wyrytymi na szarych kamieniach budujących pomnik i garścią wspomnień niesionych przez tych, którzy mieli okazję ich poznać. Kiedyś byli przecież ludźmi z krwi i kości, takimi jak każde z nich, a za swoje przekonania i pragnienie lepszego jutra zapłacili najwyższą cenę. W jakich okolicznościach? O to akurat wolała nie pytać, wystarczająco makabryczny był koniec Charlusa i Dorei, którzy mieszkali w Dolinie Godryka, tak jak i ona, no i z Potterami łączyło ją pewne pokrewieństwo przez matkę.
- Też chętnie poznam wasze historie o nich, skoro nie miałam okazji poznać ich samych. W każdym razie nie jako Zakonników – powiedziała głośno po tym, jak przemówił Keat, po czym rozejrzała się po twarzach zebranych. Domyślała się, że Gwardziści musieli być w organizacji od dawna, ale stażu innych nie znała. Pozostawało jej teraz w ciszy i skupieniu posłuchać słów tych, którzy mieli coś do powiedzenia o utraconych członkach organizacji.
Nieco zagubiony Steff - to w końcu jego pierwsza publiczna uroczystość jako Zakonnika, tyle odpowiedzialności i tyle nowych twarzy... - uśmiechnął się blado i spojrzał na Keata z nieskrywanym ciepłem. To jego przyjaciel - szczery, ogarnięty i ścigający spiskowców na Sylwestrze! Ha!
Zawiesił ornament na drzewie, które zaczynało wyglądać pięknie z delikatnymi ptakami na pierwszych wiosennych liściach. Zaczął słuchać opowieści o ludziach, których nigdy nie znał, a w gardle rosła mu gorzka gula - pomimo empatii, nie umiał opłakiwać ludzi, których nie pamiętał, ale wspomnienia przypomniały mu o Howardzie, o wszystkich pięknych chwilach w Ministerstwie. O tym, że ktoś w niego wierzył, o tym, że kiedyś zajmował się poważnymi rzeczami i nikt nie prosił go o warzenie kawy. Zamrugał, chcąc przepędzić z oczu irytujące pieczenie, a potem odchrząknął.
-I... jeśli ktoś znał ich jako Zakonników, wspomnijmy o ofiarach pożaru w Ministerstwie. - zaproponował nieśmiało i nieco piskliwie, trochę bojąc się zabrać głos. -Wiem, że niektórzy nie wiedzieli nic o Zakonie, ale są ofiarami naszych wrogów... i mój mentor, pan Howard, on o was wiedział i wam sprzyjał. Chciał polecić mnie do Zakonu, ale nie zdążył, dowiedziałem się dopiero od Bertiego... - bąknął nieśmiało i spuścił głowę. Dopiero po kilku sekundach odważył się podnieść wzrok, spoglądając w stronę Marcelli. Nie wiedział, jak umarł jej tata, ale rozmawiali o nim dwa tygodnie temu i...
Ojej ojej, o nie. Marcella płakała?!
Dyskretnie cofnął się do tyłu, a potem podreptał cichutko w jej stronę, domyślając się powodu jej żalu.
-Cśś, spokojnie. - szepnął, przystając za panną Figg i kładąc dłonie na jej ramionach. -To pożegnanie, nie ma co się wstydzić... łez. - dodał, słyszalnie tylko dla niej, tak aby nie przeszkadzać w uroczystości. Jeśli chciała, mogła ukryć twarz w jego płaszczu i płakać sobie w spokoju. Nic się nie działo, nic się nie stało. Był przekonany, że niejednemu puszczą dzisiaj łzy z oczu, zwłaszcza, że Keat zaproponował aby dodać osobiste słowa do każdego z pożegnanych, a osobista szczerość wzbudzała takie właśnie emocje.
Zawiesił ornament na drzewie, które zaczynało wyglądać pięknie z delikatnymi ptakami na pierwszych wiosennych liściach. Zaczął słuchać opowieści o ludziach, których nigdy nie znał, a w gardle rosła mu gorzka gula - pomimo empatii, nie umiał opłakiwać ludzi, których nie pamiętał, ale wspomnienia przypomniały mu o Howardzie, o wszystkich pięknych chwilach w Ministerstwie. O tym, że ktoś w niego wierzył, o tym, że kiedyś zajmował się poważnymi rzeczami i nikt nie prosił go o warzenie kawy. Zamrugał, chcąc przepędzić z oczu irytujące pieczenie, a potem odchrząknął.
-I... jeśli ktoś znał ich jako Zakonników, wspomnijmy o ofiarach pożaru w Ministerstwie. - zaproponował nieśmiało i nieco piskliwie, trochę bojąc się zabrać głos. -Wiem, że niektórzy nie wiedzieli nic o Zakonie, ale są ofiarami naszych wrogów... i mój mentor, pan Howard, on o was wiedział i wam sprzyjał. Chciał polecić mnie do Zakonu, ale nie zdążył, dowiedziałem się dopiero od Bertiego... - bąknął nieśmiało i spuścił głowę. Dopiero po kilku sekundach odważył się podnieść wzrok, spoglądając w stronę Marcelli. Nie wiedział, jak umarł jej tata, ale rozmawiali o nim dwa tygodnie temu i...
Ojej ojej, o nie. Marcella płakała?!
Dyskretnie cofnął się do tyłu, a potem podreptał cichutko w jej stronę, domyślając się powodu jej żalu.
-Cśś, spokojnie. - szepnął, przystając za panną Figg i kładąc dłonie na jej ramionach. -To pożegnanie, nie ma co się wstydzić... łez. - dodał, słyszalnie tylko dla niej, tak aby nie przeszkadzać w uroczystości. Jeśli chciała, mogła ukryć twarz w jego płaszczu i płakać sobie w spokoju. Nic się nie działo, nic się nie stało. Był przekonany, że niejednemu puszczą dzisiaj łzy z oczu, zwłaszcza, że Keat zaproponował aby dodać osobiste słowa do każdego z pożegnanych, a osobista szczerość wzbudzała takie właśnie emocje.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nadeszła kolejna część przemowy, wtrącenia innych osób nie sprawiły jednak, żeby Jackie zabrakło wiary w wypowiadane słowa. Trzymali jeden front, chcieli upamiętnić bojowników o równość całego czarodziejskiego społeczeństwa i wszystkie ofiary. Sens jej słów stał się dzięki temu mocniejszy, wybrzmiał bardziej, trafiając nawet do zastygłego w powadze i beznamiętności Kierana. Zdawał sobie sprawę z tego, że wiele osób za zwykłą przyzwoitość zapłaciło własną krwią. Sam nie miał okazji doznać wielkich cierpień w walce, utrata ucha w Azkabanie wydawała się wręcz czymś trywialnym w obliczu poświęceń innych. Powinien zrobić więcej, na całe szczęście miał przed sobą drogę wytyczoną już przez innych, młodszych i gorliwszych. W ciemności światło lśni najjaśniej. Musiał wierzyć, że to prawda, a najgorsza chwila pozwoli wykrzesać z serca jeszcze więcej odwagi, przesunięta granica wytrzymałości pomoże rozwinąć w pełni skryty potencjał. Każda próba jest nowym doświadczeniem. Im dłużej wpatrywał się w pomnik, tym bardziej przekonany był odnośnie tego, co powinien zrobić. Walka ze złem przez całe życie była dla niego najważniejsza, nauczył się nie potrzebować wiele, odcinać się od emocji. Jedno nieoczekiwane zdarzenie nie mogło tego zmącić.
Papierowe ptaki rozdał Anthony, na którego Kieran spojrzał ukradkiem. Kolejny czarodziej, który w jego oczach był niegdyś jedynie dzieciakiem. Otaczali go dziś ludzie, o różnych historiach, poglądach, potrzebach. Chciałby widzieć w nich żołnierzy, którzy w krytycznej chwili nie zawahają się zadać ciosu wrogowi. Nie dla wszystkich było to osiągalne. Gdy puścił złożonego z papieru ptaka, nie towarzyszyła temu żadna ciepła myśl, nie miał takich wiele, musiał wygrzebywać je z przeszłości, bardzo odległej, w dużej mierze zabarwionej żywą do dziś goryczą. I nie miał nic do powiedzenia, gdy młody sojusznik zaproponował rozpocząć głośne wspominki o poległych. Ben odpowiedział na to wezwanie, ruszył do stołu i mówił, nadając ofiarom kolorytu. Siłą Zakonu Feniksa byli ludzie. Było ich więcej, niż osoby zgromadzone na tej polanie w Oazie, niektórzy mniej zaangażowani, cisi, mimo to bardzo pomocni. Zerknął na Marcellę, w duchu mając dla niej inną radę niż młodszy towarzysz. Otrzyj łzy, odrzuć słabości, walcz z dumnie podniesioną głową.
Nagle drgnął, gdy poczuł się dziwnie dotknięty wzmianką Charlie o Verze. Postać młodej czarownicy zaczęła go w ciągu ostatnich dni prześladować. Nie mógł jeszcze dziś nic powiedzieć, najpierw musiał się upewnić. Jutro z samego rana otrzyma ekspertyzę od różdżkarza i wtedy uda się do Leighton i ostatecznie zweryfikuje co jest prawdą. Na razie usiadł przy jednym z końców rzędu stołu i milcząco spoglądał na talerz leżący przed nim. Instynktownie zapragnął znów zaznać ukojenia, zanurzyć się w cieple i uciec od myśli nawet do kłopotliwych emocji. Ale po chwili znów sobie przypomniał, że nie powinien czuć, to trąciło słabością.
Papierowe ptaki rozdał Anthony, na którego Kieran spojrzał ukradkiem. Kolejny czarodziej, który w jego oczach był niegdyś jedynie dzieciakiem. Otaczali go dziś ludzie, o różnych historiach, poglądach, potrzebach. Chciałby widzieć w nich żołnierzy, którzy w krytycznej chwili nie zawahają się zadać ciosu wrogowi. Nie dla wszystkich było to osiągalne. Gdy puścił złożonego z papieru ptaka, nie towarzyszyła temu żadna ciepła myśl, nie miał takich wiele, musiał wygrzebywać je z przeszłości, bardzo odległej, w dużej mierze zabarwionej żywą do dziś goryczą. I nie miał nic do powiedzenia, gdy młody sojusznik zaproponował rozpocząć głośne wspominki o poległych. Ben odpowiedział na to wezwanie, ruszył do stołu i mówił, nadając ofiarom kolorytu. Siłą Zakonu Feniksa byli ludzie. Było ich więcej, niż osoby zgromadzone na tej polanie w Oazie, niektórzy mniej zaangażowani, cisi, mimo to bardzo pomocni. Zerknął na Marcellę, w duchu mając dla niej inną radę niż młodszy towarzysz. Otrzyj łzy, odrzuć słabości, walcz z dumnie podniesioną głową.
Nagle drgnął, gdy poczuł się dziwnie dotknięty wzmianką Charlie o Verze. Postać młodej czarownicy zaczęła go w ciągu ostatnich dni prześladować. Nie mógł jeszcze dziś nic powiedzieć, najpierw musiał się upewnić. Jutro z samego rana otrzyma ekspertyzę od różdżkarza i wtedy uda się do Leighton i ostatecznie zweryfikuje co jest prawdą. Na razie usiadł przy jednym z końców rzędu stołu i milcząco spoglądał na talerz leżący przed nim. Instynktownie zapragnął znów zaznać ukojenia, zanurzyć się w cieple i uciec od myśli nawet do kłopotliwych emocji. Ale po chwili znów sobie przypomniał, że nie powinien czuć, to trąciło słabością.
We can make it out alive under cover of the night; Trees are burning, ravens fly, smoke is filling up the sky,
WE ARE RUNNING OUT OF TIME
Kieran Rineheart
Zawód : Rebeliant, auror
Wiek : 54
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowiec
I pochwalam tajń życia w pieśni
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
i w milczeniu,
Pogodny mądrym smutkiem
i wprawny w cierpieniu.
OPCM : 40 +5
UROKI : 30 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 1
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 20 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
To mimo wszystko była zdecydowanie poruszająca ceremonia. Spoglądając na pomnik, Lucan próbował przypomnieć sobie twarze tych wszystkich, których znał, a którzy już odeszli - a przecież było ich znacznie, znacznie więcej. Nie wszystkie nazwiska z listy znał. A na wspomnienie tego, co działo się na tej samej wyspie, na której znajdowali się obecnie - ale zanim stała się ich schronieniem - bezwiednie zacisnął pięści. Jackie mówiła prosto, ale bardzo pięknie. Natura pomnika, wokół którego się zgromadzili, bardzo pasowała do zakonu - brak mu było elegancji i piękna, był raczej surowy i skromny. Choć trzeba było przyznać, że ozdobiony kwiatami, niegasnącymi zniczami i ptaszkami origami, monument wyglądał naprawdę pięknie.
Lucan stał przy pomniku kilka chwil dłużej. Nawet gdy inni zaczęli się już powoli rozchodzić w stronę rozstawionych stół i krzeseł, Abbott obracał w dłoni papierową ozdobę, wciąż wpatrując się w kamień i rozważając na kruchością życia oraz śmiercią. Nie płakał, choć czuł wyraźnie, jakby coś ciężkiego zalęgło mu się w piersi. Ledwie kilka tygodni temu jego żona poinformowała go o tym, że pod sercem nosi drugiego jego potomka. I niezwykle smuciła go myśl, że w pierwszym odruchu wcale nie odczuł radości. Nie, tak jak w przypadku pierwszego dziecka, kiedy czasy były spokojniejsze. Tym razem najpierw przeraził się tym, co może przynieść przyszłość. Jak bardzo wojenna zawierucha wpłynie na najmłodszych, na tych, którzy byli ich nadzieją. Gdy w końcu mężczyzna zdecydował się zwiesić na gałęzi trzymaną wcześniej papierową ptaszynę, po cichu wyraził swoją własną nadzieję - że świat jutra będzie lepszy. Po to, aby poświęcenie poległych nie poszło na marne, a także po to, aby przyszłe pokolenia mogły w spokoju poznawać świat... i dostrzegać w nim tylko piękno, nie obawiając się o swoje własne życia.
Właśnie taką nadzieję miał symbolizować jego ptaszek.
- Hereward... to dopiero był mistrz transmutacji, co? - Abbott nie poznał go zbyt dobrze. Nie należał do organizacji aż tak długo, kiedy siostra wprowadziła go w ich szeregi organizacja istniała już jakiś czas... i już zdążyła odnieść straty w ludziach. Utrata każdego z nich była okropna, choć jednak śmierć Bartiusa wstrząsnęła Lucanem najmocniej. Choć odpychał od siebie te koszmary, był przerażony myślą, że mógłby skończyć tak samo. - Oby każde z nich nad nami czuwało - powiedział cicho. Nie była to najbardziej porywająca mowa - ba, ledwie kilka słów. Ale choć zwykle języka w gębie mu nie brakowało, dziś ciężko mu było coś z siebie wydusić. Szczególnie gdy spoglądał na pomnik z wyrytymi nazwiskami.
Lucan stał przy pomniku kilka chwil dłużej. Nawet gdy inni zaczęli się już powoli rozchodzić w stronę rozstawionych stół i krzeseł, Abbott obracał w dłoni papierową ozdobę, wciąż wpatrując się w kamień i rozważając na kruchością życia oraz śmiercią. Nie płakał, choć czuł wyraźnie, jakby coś ciężkiego zalęgło mu się w piersi. Ledwie kilka tygodni temu jego żona poinformowała go o tym, że pod sercem nosi drugiego jego potomka. I niezwykle smuciła go myśl, że w pierwszym odruchu wcale nie odczuł radości. Nie, tak jak w przypadku pierwszego dziecka, kiedy czasy były spokojniejsze. Tym razem najpierw przeraził się tym, co może przynieść przyszłość. Jak bardzo wojenna zawierucha wpłynie na najmłodszych, na tych, którzy byli ich nadzieją. Gdy w końcu mężczyzna zdecydował się zwiesić na gałęzi trzymaną wcześniej papierową ptaszynę, po cichu wyraził swoją własną nadzieję - że świat jutra będzie lepszy. Po to, aby poświęcenie poległych nie poszło na marne, a także po to, aby przyszłe pokolenia mogły w spokoju poznawać świat... i dostrzegać w nim tylko piękno, nie obawiając się o swoje własne życia.
Właśnie taką nadzieję miał symbolizować jego ptaszek.
- Hereward... to dopiero był mistrz transmutacji, co? - Abbott nie poznał go zbyt dobrze. Nie należał do organizacji aż tak długo, kiedy siostra wprowadziła go w ich szeregi organizacja istniała już jakiś czas... i już zdążyła odnieść straty w ludziach. Utrata każdego z nich była okropna, choć jednak śmierć Bartiusa wstrząsnęła Lucanem najmocniej. Choć odpychał od siebie te koszmary, był przerażony myślą, że mógłby skończyć tak samo. - Oby każde z nich nad nami czuwało - powiedział cicho. Nie była to najbardziej porywająca mowa - ba, ledwie kilka słów. Ale choć zwykle języka w gębie mu nie brakowało, dziś ciężko mu było coś z siebie wydusić. Szczególnie gdy spoglądał na pomnik z wyrytymi nazwiskami.
We carry on through the stormTired soldiers in this war
Remember what we're fighting for
Remember what we're fighting for
Lucan Abbott
Zawód : Znawca prawa, pracownik Służb Administracyjnych Wizengamotu
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
If you can't fly, run
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
If you can't run, walk
If you can't walk, crawl!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wziął do ręki papierową figurkę, na moment zawieszając spojrzenie na rozdającym je Anthonym. Chociaż robił wszystko, żeby zapomnieć, łącznie z desperackimi próbami opanowania oklumencji, nie potrafił nie pamiętać: ich ostatniego spotkania, Voldemorta stojącego nad nieruchomym ciałem arystokraty, czarnych peleryn łopoczących złowrogo nad ich głowami; chciał coś powiedzieć, ale słowa go zawiodły – skinął mu więc jedynie głową, w ten sposób starając się przekazać milczącą nadzieję, że jeszcze będą mieć okazję porozmawiać.
Kiedy członkowie Zakonu Feniksa zaczęli wspominać utraconych przyjaciół, nie zabierał głosu, nie wiedząc, co mógłby powiedzieć. Nie znał osobiście żadnej z noszących wymienione nazwiska osób, nie potrafiłby przytoczyć żadnej związanej z nimi historii, i – prawdę mówiąc – nie był też pewien, czy chciał je usłyszeć, pozwalając nabrać mglistym wyrzutom sumienia realnych, żywych kształtów, zbudowanych nie z paru liter wypisanych wsiąkającym szybko w pergamin atramentem, a z prawdziwych wspomnień, wciąż trwających w pamięci tych, których polegli pozostawili za sobą. Przez moment miał ochotę się wycofać, zakończyć swój udział w ceremonii na zapaleniu symbolicznego znicza pod pomnikiem i zawieszeniu na gałęzi papierowego ptaka – ale gdzieś między uformowaniem się tego pomysłu w jego umyśle, a wcieleniem go w życie, natrafił spojrzeniem na parę czekoladowych tęczówek – i wiedział, że nie mógł po raz kolejny stchórzyć, uciekając przed odpowiedzialnością.
Więc słuchał – zająwszy pozostawione mu przez Bena miejsce, raczej unikając wpatrywania się w przemawiających, przynajmniej dopóki głosu nie zabrała Charlie. Zerknął w jej stronę kątem oka, wiedząc doskonale, czyje imię pojawi się na jej ustach, zanim jeszcze zdążyła wspomnieć o Verze. Oficjalnie wciąż zaginionej, ale nie dającej żadnego znaku życia tak długo, że mówienie o niej na uroczystości pożegnalnej nie wydało się wcale nie na miejscu. Dla niego – mógł się jedynie domyślać, jak trudne pogodzenie się z tą perspektywą musiało być dla Charlene, choć napięcie odciśnięte w jej głosie stanowiło tu pewną podpowiedź. Zawahał się na sekundę, wciąż nie decydując się odezwać, ale dyskretnie wyciągając dłoń, żeby w geście dodającym otuchy ścisnąć lekko kobiecy nadgarstek; przelotnie, krótko, ale już bez niepewności – tę zdążyły zetrzeć ostatnie tygodnie oraz długa rozmowa, przeprowadzona pod zbudowanym z lampionów sufitem piwnicy zaginionych.
Kiedy członkowie Zakonu Feniksa zaczęli wspominać utraconych przyjaciół, nie zabierał głosu, nie wiedząc, co mógłby powiedzieć. Nie znał osobiście żadnej z noszących wymienione nazwiska osób, nie potrafiłby przytoczyć żadnej związanej z nimi historii, i – prawdę mówiąc – nie był też pewien, czy chciał je usłyszeć, pozwalając nabrać mglistym wyrzutom sumienia realnych, żywych kształtów, zbudowanych nie z paru liter wypisanych wsiąkającym szybko w pergamin atramentem, a z prawdziwych wspomnień, wciąż trwających w pamięci tych, których polegli pozostawili za sobą. Przez moment miał ochotę się wycofać, zakończyć swój udział w ceremonii na zapaleniu symbolicznego znicza pod pomnikiem i zawieszeniu na gałęzi papierowego ptaka – ale gdzieś między uformowaniem się tego pomysłu w jego umyśle, a wcieleniem go w życie, natrafił spojrzeniem na parę czekoladowych tęczówek – i wiedział, że nie mógł po raz kolejny stchórzyć, uciekając przed odpowiedzialnością.
Więc słuchał – zająwszy pozostawione mu przez Bena miejsce, raczej unikając wpatrywania się w przemawiających, przynajmniej dopóki głosu nie zabrała Charlie. Zerknął w jej stronę kątem oka, wiedząc doskonale, czyje imię pojawi się na jej ustach, zanim jeszcze zdążyła wspomnieć o Verze. Oficjalnie wciąż zaginionej, ale nie dającej żadnego znaku życia tak długo, że mówienie o niej na uroczystości pożegnalnej nie wydało się wcale nie na miejscu. Dla niego – mógł się jedynie domyślać, jak trudne pogodzenie się z tą perspektywą musiało być dla Charlene, choć napięcie odciśnięte w jej głosie stanowiło tu pewną podpowiedź. Zawahał się na sekundę, wciąż nie decydując się odezwać, ale dyskretnie wyciągając dłoń, żeby w geście dodającym otuchy ścisnąć lekko kobiecy nadgarstek; przelotnie, krótko, ale już bez niepewności – tę zdążyły zetrzeć ostatnie tygodnie oraz długa rozmowa, przeprowadzona pod zbudowanym z lampionów sufitem piwnicy zaginionych.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Pomnik Pamięci
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: Reszta świata :: Inne miejsca :: Mniejsze wyspy :: Oaza Harolda