Główny korytarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Główny korytarz
Korytarz prowadzący między innymi do gabinetu Ministra Magii przepełniony jest bogactwem. Czerwony dywan, rzeźby i obrazy wiszące na ścianach sprawiają, że miejsce to przypomina raczej galerię sztuki, niż siedzibę magicznego rządu. Przed rozmawiające obrazy w korytarzu panuje nieustający szum. Przy ścianach korytarza stoją liczne kanapy, na których można odpocząć i porozmawiać, choć w praktyce mało kto sobie na to pozwala. W końcu nikt nie chce, aby Minister przyłapał go na lenistwie! Pracownicy wyższego rzędu często nie mają jednak świadomości, że za niektórymi obrazami kryją się przejścia, prowadzące do bardzo biednych, wąskich i brudnych korytarzy, w których znajdują się pomieszczenia personelu technicznego.
Obrócił pióro w dłoni, zapisują coś w swoich notatkach. Lista naukowców, Horyzonty Zaklęć?
Dementory. Czy reszta go nie interesowała?
Właściwie...
...uniósł na Forsythię przenikliwe spojrzenie. Siostrzenica proponowała coś rozsądnego dla kogoś innego, chcąc ograniczyć nadmiar informacji i pracy. Tyle, że Cornelius Sallow lubił wiedzieć. Wszystko. O wszystkich. Wszystko mogło się kiedyś przydać.
-Właściwie, przyślij mi listę wszystkich ekspertów z dziedziny magizoologii, nie tylko pod względem dementorów. Najchętniej również tych, którzy zajmują się olbrzymami... - te nie budziły aż takiego lęku jak dementory, ale i tak były nowym elementem krajobrazu w Londynie -i... czy ktoś pisał już o wpływie mugoli na środowisko naturalne? Najlepiej krytycznie? Jeśli tak, potrzebuję kontaktu do niego. - myślał z pozoru na gorąco, ale ewidentnie układał w głowie jakiś plan.
Zaniepokoiło go, że siostrzenica zadaje się z jakimiś Polkami, ale Forsythia sprytnie z tego wybrnęła. Corneliusowi niełatwo było zaimponować, ale nazwisko rodu Burke robiło pewne wrażenie.
-No proszę, wygląda na to, że masz cenne znajomości. A ten profesor, publikował coś niedawno? - płynnie przeszedł z tematu magizoologów na alchemików, tak jakby nagle zainteresowali go wszyscy naukowcy. Nie miał zamiaru zdradzać konkretów Forsythii, ale od pewnego czasu faktycznie zastanawiał się nad głębszym zaangażowaniem świata nauki w ich sprawę. Wielu czarodziejów wciąż lękało się przemocy, podpis jakiegoś naukowca pod artykułem o szkodliwości mugoli mógłby przekonać ich subtelniej niż egzekucje na Connaught Square.
-Pomógł, ten magipsychiatra? - zapytał od niechcenia, z nietaktem, jakiego młode damy mogły spodziewać się jedynie po niewrażliwych wujach.
Szlama pozostanie szlamą. Uśmiechnął się z pozorną dumą, myśląc sobie, że Forsythia powtarza słowa Faustusa o wiele bardziej przekonująco, niż on słowa własnego ojca gdy był w jej wieku. I dobrze. Popełnił w młodości zbyt wiele błędów, których żałował do dzisiaj i których konsekwencje odczuwał do dzisiaj.
-No proszę, trochę wyobraźni masz. Nie jestem pewien, czy śmierciotule to dobry kierunek, ale przemyślę twoją sugestię. - uśmiechnął się blado, z cieniem aprobaty. To, co Forsythia odbierała jako bycie zostawioną samą, dla niego było daniem jej szansy, zmuszeniem do myślenia. Dziewczyna miała potencjał, a on chciał zobaczyć, jak można wykorzystać tą jej... karierę politycznie. Poradziłby sobie sam, zawodowo układał propagandę, ale w swoim mniemaniu rozmawiał z Forsythią dla jej własnego dobra. Kto wie, może powtórzy podobne pomysły na kolejnym bankiecie i przykuje tym samym uwagę jakiegoś odpowiedniego kawalera?
Ten jej były narzeczony wydawał się odrobinę nieokrzesany, mogła trafić na kogoś o jeszcze lepszym statucie społecznym. Wielka tragedia, ta śmierć, ale Faustus z pewnością wybrnie z tego zwycięsko dla rodziny. Cornelius miał tylko nadzieję, że kuzyn poważnie traktuje groźbę staropanieństwa jedynej córki - lata leciały, Forsythia była dość ekscentryczna, ale to już nie Corneliusa sprawa.
-To wszystko, dziękuję. - machnął niedbale ręką. Miał sporo pomysłów, musiał posiedzieć z nimi sam. Mogła odejść.
Dementory. Czy reszta go nie interesowała?
Właściwie...
...uniósł na Forsythię przenikliwe spojrzenie. Siostrzenica proponowała coś rozsądnego dla kogoś innego, chcąc ograniczyć nadmiar informacji i pracy. Tyle, że Cornelius Sallow lubił wiedzieć. Wszystko. O wszystkich. Wszystko mogło się kiedyś przydać.
-Właściwie, przyślij mi listę wszystkich ekspertów z dziedziny magizoologii, nie tylko pod względem dementorów. Najchętniej również tych, którzy zajmują się olbrzymami... - te nie budziły aż takiego lęku jak dementory, ale i tak były nowym elementem krajobrazu w Londynie -i... czy ktoś pisał już o wpływie mugoli na środowisko naturalne? Najlepiej krytycznie? Jeśli tak, potrzebuję kontaktu do niego. - myślał z pozoru na gorąco, ale ewidentnie układał w głowie jakiś plan.
Zaniepokoiło go, że siostrzenica zadaje się z jakimiś Polkami, ale Forsythia sprytnie z tego wybrnęła. Corneliusowi niełatwo było zaimponować, ale nazwisko rodu Burke robiło pewne wrażenie.
-No proszę, wygląda na to, że masz cenne znajomości. A ten profesor, publikował coś niedawno? - płynnie przeszedł z tematu magizoologów na alchemików, tak jakby nagle zainteresowali go wszyscy naukowcy. Nie miał zamiaru zdradzać konkretów Forsythii, ale od pewnego czasu faktycznie zastanawiał się nad głębszym zaangażowaniem świata nauki w ich sprawę. Wielu czarodziejów wciąż lękało się przemocy, podpis jakiegoś naukowca pod artykułem o szkodliwości mugoli mógłby przekonać ich subtelniej niż egzekucje na Connaught Square.
-Pomógł, ten magipsychiatra? - zapytał od niechcenia, z nietaktem, jakiego młode damy mogły spodziewać się jedynie po niewrażliwych wujach.
Szlama pozostanie szlamą. Uśmiechnął się z pozorną dumą, myśląc sobie, że Forsythia powtarza słowa Faustusa o wiele bardziej przekonująco, niż on słowa własnego ojca gdy był w jej wieku. I dobrze. Popełnił w młodości zbyt wiele błędów, których żałował do dzisiaj i których konsekwencje odczuwał do dzisiaj.
-No proszę, trochę wyobraźni masz. Nie jestem pewien, czy śmierciotule to dobry kierunek, ale przemyślę twoją sugestię. - uśmiechnął się blado, z cieniem aprobaty. To, co Forsythia odbierała jako bycie zostawioną samą, dla niego było daniem jej szansy, zmuszeniem do myślenia. Dziewczyna miała potencjał, a on chciał zobaczyć, jak można wykorzystać tą jej... karierę politycznie. Poradziłby sobie sam, zawodowo układał propagandę, ale w swoim mniemaniu rozmawiał z Forsythią dla jej własnego dobra. Kto wie, może powtórzy podobne pomysły na kolejnym bankiecie i przykuje tym samym uwagę jakiegoś odpowiedniego kawalera?
Ten jej były narzeczony wydawał się odrobinę nieokrzesany, mogła trafić na kogoś o jeszcze lepszym statucie społecznym. Wielka tragedia, ta śmierć, ale Faustus z pewnością wybrnie z tego zwycięsko dla rodziny. Cornelius miał tylko nadzieję, że kuzyn poważnie traktuje groźbę staropanieństwa jedynej córki - lata leciały, Forsythia była dość ekscentryczna, ale to już nie Corneliusa sprawa.
-To wszystko, dziękuję. - machnął niedbale ręką. Miał sporo pomysłów, musiał posiedzieć z nimi sam. Mogła odejść.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
- Wszystkich? – dopytała dla pewności, po czym skinęła głową. – To będzie długa lista – dodała i zastukała paznokciami o szkło szklanki. Czyli jednak będzie musiała poświęcić na to więcej czasu, niż zamierzała. Kolejne pytanie nieco zbiło ją z tropu, prawda była taka, że istniały publikacje, które o tym traktowały, a nawet znalazłoby się kilka stricte naukowych książek ostrzegających przed mugolską ekspansją na tereny zamieszkałe naturalnie przez magiczne stworzenia. I to był ten punkt jej światopoglądu, który stał naprawdę przeciwko niemagicznym. Niszczyli środowisko, niszczyli naturalne miejsca lęgu zwierząt, które nie zasługiwały na takie traktowanie. Brakowało w tym wszystkim harmonii i współgrania z naturą. Niszczycielska broń mugoli siała spustoszenie, porównywalnego do tego, które czyniła czarna magia, spaczając swoją plugawą mocą ziemię i serca ludzi. – Owszem, pisano o tym – jakiś smutek zawinął się wokół słów. – Dołączę odpowiednie nazwiska do listy – przytaknęła. Możliwe, że nie było to dobrym ruchem, gdy tak szkoda było jej tych, którzy umierali, tych, którzy wisieli na plakatach, a ich twarze były znajome, jednak magiczne stworzenia były równie ważne.
Nie wyceniała swoich znajomości, chociaż te z plakatów z pewnością wiele kosztowały. Jakkolwiek nie spodobałoby się to wielu, znajomości szlacheckie były równe tym z niższego stanu. Byli to ludzie – obchodziło ją, co mieli do powiedzenia, co nieśli w głowie i wyrażali w słowach, niżeli to gdzie i jako kto się urodzili. – Zapytam Frances, jest na bieżąco z jego pracami – odpowiedziała względem publikacji.
Pomógł, ten magipsychiatra? Sama nie znała na to odpowiedzi. Według karty pacjenta przecież poradziła sobie z tym wszystkim, przyjmowała odpowiednie leki. Po długim kroczeniu w ciemności znalazła światło, wychodząc i oddychając pełną piersią po żałobnym uderzeniu we własny umysł. Tylko potem… te wszystkie wydarzenia, zbiegi okoliczności i zazębianie się tragedii nadszarpywało zdrowie. Kiwnęła głową mechanicznie, wątpiąc, by wuj naprawdę przejmował się jej wizytami u uzdrowiciela. Cisnęła jej się na usta złośliwa uwaga, względem zachowania Corneliusa, jednak tak jak już wielokrotnie przyjęła na siebie jego ton. Zamknęła negatywne myśli – one musiały zostać na potem.
Przywykła do cytowania słów ojca, naśladowanie jego tonacji było łatwiejsze od splatania własnych kłamstw. Przecież ciągle to robiła – uczyła się, naśladowała, odbijała, niczym lustro, to jak grało jej otoczenie. Robiła to samo z Aquilą, która w swojej propagandowej wierze, zdążyła zapewnić młodej czarownicy całkiem pokaźny słowniczek cytatów. Trochę wyobraźni masz. Uniosła brew i westchnęła, nie mając słów komentarza do tego, jak Cornelius nie potrafił baczyć na słowa, gdy wokół nie było odpowiedniej publiczności. Szkaradny klaun i karykatura człowieka, który powinien osiągnąć znacznie więcej w rozwoju osobistym. – Służę pomocą w razie dodatkowych pytań – odpowiedziała beznamiętnie, nie siląc się na żaden uśmiech. Skinęła głową i odsunęła krzesło z głośnym piskiem, celowo. Ot, aby zirytować wuja na odchodne i ruszyła w kierunku drzwi. Chwyciła za klamkę i zawahała się, odwracając jeszcze na chwilę w kierunku Corneliusa, analizując jego sylwetkę. Sallow – w głowie zaświtało jej, to co opowiadała jej niedawno Frances, jednak spoglądając na polityka, zdała sobie sprawę, że zadawanie mu jakichkolwiek pytań było bezcelowe. Niech nie wie. – Miłego dnia – rzuciła beznamiętnie, po czym wyszła pospiesznym krokiem, kierując się do swojego biura, gdzie czekało na nią więcej pracy.
| zt
Nie wyceniała swoich znajomości, chociaż te z plakatów z pewnością wiele kosztowały. Jakkolwiek nie spodobałoby się to wielu, znajomości szlacheckie były równe tym z niższego stanu. Byli to ludzie – obchodziło ją, co mieli do powiedzenia, co nieśli w głowie i wyrażali w słowach, niżeli to gdzie i jako kto się urodzili. – Zapytam Frances, jest na bieżąco z jego pracami – odpowiedziała względem publikacji.
Pomógł, ten magipsychiatra? Sama nie znała na to odpowiedzi. Według karty pacjenta przecież poradziła sobie z tym wszystkim, przyjmowała odpowiednie leki. Po długim kroczeniu w ciemności znalazła światło, wychodząc i oddychając pełną piersią po żałobnym uderzeniu we własny umysł. Tylko potem… te wszystkie wydarzenia, zbiegi okoliczności i zazębianie się tragedii nadszarpywało zdrowie. Kiwnęła głową mechanicznie, wątpiąc, by wuj naprawdę przejmował się jej wizytami u uzdrowiciela. Cisnęła jej się na usta złośliwa uwaga, względem zachowania Corneliusa, jednak tak jak już wielokrotnie przyjęła na siebie jego ton. Zamknęła negatywne myśli – one musiały zostać na potem.
Przywykła do cytowania słów ojca, naśladowanie jego tonacji było łatwiejsze od splatania własnych kłamstw. Przecież ciągle to robiła – uczyła się, naśladowała, odbijała, niczym lustro, to jak grało jej otoczenie. Robiła to samo z Aquilą, która w swojej propagandowej wierze, zdążyła zapewnić młodej czarownicy całkiem pokaźny słowniczek cytatów. Trochę wyobraźni masz. Uniosła brew i westchnęła, nie mając słów komentarza do tego, jak Cornelius nie potrafił baczyć na słowa, gdy wokół nie było odpowiedniej publiczności. Szkaradny klaun i karykatura człowieka, który powinien osiągnąć znacznie więcej w rozwoju osobistym. – Służę pomocą w razie dodatkowych pytań – odpowiedziała beznamiętnie, nie siląc się na żaden uśmiech. Skinęła głową i odsunęła krzesło z głośnym piskiem, celowo. Ot, aby zirytować wuja na odchodne i ruszyła w kierunku drzwi. Chwyciła za klamkę i zawahała się, odwracając jeszcze na chwilę w kierunku Corneliusa, analizując jego sylwetkę. Sallow – w głowie zaświtało jej, to co opowiadała jej niedawno Frances, jednak spoglądając na polityka, zdała sobie sprawę, że zadawanie mu jakichkolwiek pytań było bezcelowe. Niech nie wie. – Miłego dnia – rzuciła beznamiętnie, po czym wyszła pospiesznym krokiem, kierując się do swojego biura, gdzie czekało na nią więcej pracy.
| zt
-Przeczytam całą. - obiecał ze zjadliwym uśmiechem. Forsythia w końcu z pewnością miała na względzie jego cenny czas. W głębi serca nie wierzył w końcu, by przepracowywała się w dziale magizoologii. Co mogli kazać jej tam robić, badać odchody aetonanów? Wolał nie wnikać, ale jeśli tak, to w jej interesie było spędzić kilka godzin nad papierami. Praca biurowa zawsze była stokroć lepsza od tej w terenie, przynajmniej dla Corneliusa.
Gdyby nie pracował w terenie, w młodości czyszcząc pamięć mugoli, nie poznałby co prawda Layli…
…ale to tylko kolejny dowód na to, że bezpieczniej było za biurkiem.
-Będę wdzięczny. - rzucił sucho, jedynie dla kurtuazji. Zepchnięcie na Forsythię ciężaru korespondencji było bardzo wygodne, przynajmniej jeśli chodziło o sprawy tak prozaiczne jak czyjeś prace naukowe.
Czy usłyszał w jej głosie smutek, czy jedynie mu się zdawało? Nie był uważnym słuchaczem, ale…
-Jeśli samą ciebie interesuje kwestia ochrony środowiska, Forsythio, możesz mi podesłać własne badania lub nawet felietony w tym temacie. - zaproponował. Nie był pewien, czy powinien dawać szansę komuś tak młodemu, dla propagandy korzystniejsze byłoby wsparcie znanych naukowców, ale nikomu nigdy nie zaszkodziło trochę zdrowego nepotyzmu.
Chyba nie spodobały się jej te słowa o magipsychiatrze, dziwnie zamilkła, ale nie zamierzał się przejmować jej uczuciami. Bardziej martwiły go własne - w październiku naprawdę źle sypiał, nie mógł się pozbyć natrętnych myśli o Celine i jelitach Layli i samej Layli i nawet zrobieniu sobie krzywdy, ale na szczęście część dolegliwości sama minęła, w niecały tydzień. Tylko wspomnienie śmierci matki własnego syna wciąż nawiedzało go w najmniej oczekiwanych momentach i być może nie opuści go już nigdy.
No nic, musiał z tym żyć. Był zbyt dumny, by rozpocząć terapię samemu, Forsythia nie chciała podzielić się wrażeniami i w sumie wątpił, czy ten uzdrowiciel naprawdę jej pomógł. Wydawała się jakaś… nieobecna.
Żałoba w końcu nigdy nie mija.
-Miłego dnia, Forsythio. I… dziękuję. - pożegnał się dość serdecznie jak na samego siebie, a potem zamknął drzwi i nachylił się nad notesem. Chwycił pióro w dłoń - miał mnóstwo planów i pomysłów, swoich i siostrzenicy. Czas przelać je na papier.
/zt
Gdyby nie pracował w terenie, w młodości czyszcząc pamięć mugoli, nie poznałby co prawda Layli…
…ale to tylko kolejny dowód na to, że bezpieczniej było za biurkiem.
-Będę wdzięczny. - rzucił sucho, jedynie dla kurtuazji. Zepchnięcie na Forsythię ciężaru korespondencji było bardzo wygodne, przynajmniej jeśli chodziło o sprawy tak prozaiczne jak czyjeś prace naukowe.
Czy usłyszał w jej głosie smutek, czy jedynie mu się zdawało? Nie był uważnym słuchaczem, ale…
-Jeśli samą ciebie interesuje kwestia ochrony środowiska, Forsythio, możesz mi podesłać własne badania lub nawet felietony w tym temacie. - zaproponował. Nie był pewien, czy powinien dawać szansę komuś tak młodemu, dla propagandy korzystniejsze byłoby wsparcie znanych naukowców, ale nikomu nigdy nie zaszkodziło trochę zdrowego nepotyzmu.
Chyba nie spodobały się jej te słowa o magipsychiatrze, dziwnie zamilkła, ale nie zamierzał się przejmować jej uczuciami. Bardziej martwiły go własne - w październiku naprawdę źle sypiał, nie mógł się pozbyć natrętnych myśli o Celine i jelitach Layli i samej Layli i nawet zrobieniu sobie krzywdy, ale na szczęście część dolegliwości sama minęła, w niecały tydzień. Tylko wspomnienie śmierci matki własnego syna wciąż nawiedzało go w najmniej oczekiwanych momentach i być może nie opuści go już nigdy.
No nic, musiał z tym żyć. Był zbyt dumny, by rozpocząć terapię samemu, Forsythia nie chciała podzielić się wrażeniami i w sumie wątpił, czy ten uzdrowiciel naprawdę jej pomógł. Wydawała się jakaś… nieobecna.
Żałoba w końcu nigdy nie mija.
-Miłego dnia, Forsythio. I… dziękuję. - pożegnał się dość serdecznie jak na samego siebie, a potem zamknął drzwi i nachylił się nad notesem. Chwycił pióro w dłoń - miał mnóstwo planów i pomysłów, swoich i siostrzenicy. Czas przelać je na papier.
/zt
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
|18.09.1958
Listy zostały wysłane do każdego kto spełniał wytyczne: zarejestrowana różdżka, wiek nieprzekraczający dwudziestego piątego roku życia w przypadku mężczyzn oraz dodatkowo brak męża oraz dzieci w przypadku kobiet.
Ministerstwo Magii od czasu nocy Tysiąca Gwiazd nie ustawało w pracy, a priorytetem była pomoc poszkodowanym, a tym był cały kraj. Każde hrabstwo, każde miasto i wioska odniosło wielkie szkody, a zasoby się kurczyły. Brakowało wszystkiego, rąk do pracy, przedmiotów pierwszej potrzeby, leków i bandaży. Młodzi ludzie mieli w sobie wiele energii oraz siły, jaką należało spożytkować. Wszyscy byli obywatelami tego kraju, mieli wobec niego obowiązki, z których mieli się teraz wywiązać.
Oczekiwano wstawiennictwa wszystkich, niezależnie od urodzenia czy nazwiska. W obliczu katastrofy i potrzeb byli sobie równi. Nie było lepszych i gorszych do pracy póki mieli sprawne ręce, nogi i siłę. Przed budynkiem Ministerstwa kłębił się gęsty tłum. Każdy kto chciał załatwić swoją sprawę musiał odstać swoje w kolejce i zgłosić z jakim tematem przyszedł. Kraj toczył kryzys, a władza starała się zapanować nad chaosem. Ci którzy dostali wezwanie do pracy społecznej zostali skierowani do odpowiedniego stolika za którym siedziała zgarbiona urzędniczka. Cienie pod oczami, poszarzała cera i cztery, opróżnione kubki po kawie świadczyły, że pracuje na pełnych obrotach, ale brakuje jej już sił. Uniosła ponure spojrzenie na petentów. Sięgając po kartkę papieru strąciła ręką stos kubków, które rozbiły się w drobny mak na chodniku. Nie zrobiło to na niej najmniejszego wrażenia, jakby taka sytuacja już miała wcześniej miejsce.
-Imię, nazwisko i podpis z dzisiejszą datą. Czytelnie. - Zaleciła wskazując odpowiednie kolumny, które mieli wypełnić. Po tych słowach wykonała szybki ruch różdżka, a kubki wróciły na swoje miejsce. -W środku czeka pan McStorm, stanowisko numer siedem. Wszystko wyjaśni. - Przybiła pieczątkę do uzupełnionego dokumentu, złożyła swój podpis potwierdzając tym samym ważność danych i odłożyła go na stos innych, które dziś wypełniła. -Szybciutko, kolejna osoba. - Gestem dłoni przywołała następną.
Mistrz Gry wita was na evencie “Rodacy do pracy!”
Ministerstwo Magii angażuje młodych ludzi w pomoc społeczną, zgodnie z artykułem w Walczącym Magu jaki pojawił się dnia 13 września 1958 roku.
Każda z postaci, która stawi się na wezwanie, zostanie przydzielona do punktu pomocowego.
Wątek będzie można zgłosić w wydarzeniu “Spokojnie jak na wojnie”.
W razie pytań zapraszam do Mistrza Gry (Primrose Burke)
Czas na odpis macie do 19.02 (poniedziałek), do godziny 21.00
Listy zostały wysłane do każdego kto spełniał wytyczne: zarejestrowana różdżka, wiek nieprzekraczający dwudziestego piątego roku życia w przypadku mężczyzn oraz dodatkowo brak męża oraz dzieci w przypadku kobiet.
Ministerstwo Magii od czasu nocy Tysiąca Gwiazd nie ustawało w pracy, a priorytetem była pomoc poszkodowanym, a tym był cały kraj. Każde hrabstwo, każde miasto i wioska odniosło wielkie szkody, a zasoby się kurczyły. Brakowało wszystkiego, rąk do pracy, przedmiotów pierwszej potrzeby, leków i bandaży. Młodzi ludzie mieli w sobie wiele energii oraz siły, jaką należało spożytkować. Wszyscy byli obywatelami tego kraju, mieli wobec niego obowiązki, z których mieli się teraz wywiązać.
Oczekiwano wstawiennictwa wszystkich, niezależnie od urodzenia czy nazwiska. W obliczu katastrofy i potrzeb byli sobie równi. Nie było lepszych i gorszych do pracy póki mieli sprawne ręce, nogi i siłę. Przed budynkiem Ministerstwa kłębił się gęsty tłum. Każdy kto chciał załatwić swoją sprawę musiał odstać swoje w kolejce i zgłosić z jakim tematem przyszedł. Kraj toczył kryzys, a władza starała się zapanować nad chaosem. Ci którzy dostali wezwanie do pracy społecznej zostali skierowani do odpowiedniego stolika za którym siedziała zgarbiona urzędniczka. Cienie pod oczami, poszarzała cera i cztery, opróżnione kubki po kawie świadczyły, że pracuje na pełnych obrotach, ale brakuje jej już sił. Uniosła ponure spojrzenie na petentów. Sięgając po kartkę papieru strąciła ręką stos kubków, które rozbiły się w drobny mak na chodniku. Nie zrobiło to na niej najmniejszego wrażenia, jakby taka sytuacja już miała wcześniej miejsce.
-Imię, nazwisko i podpis z dzisiejszą datą. Czytelnie. - Zaleciła wskazując odpowiednie kolumny, które mieli wypełnić. Po tych słowach wykonała szybki ruch różdżka, a kubki wróciły na swoje miejsce. -W środku czeka pan McStorm, stanowisko numer siedem. Wszystko wyjaśni. - Przybiła pieczątkę do uzupełnionego dokumentu, złożyła swój podpis potwierdzając tym samym ważność danych i odłożyła go na stos innych, które dziś wypełniła. -Szybciutko, kolejna osoba. - Gestem dłoni przywołała następną.
Ministerstwo Magii angażuje młodych ludzi w pomoc społeczną, zgodnie z artykułem w Walczącym Magu jaki pojawił się dnia 13 września 1958 roku.
Każda z postaci, która stawi się na wezwanie, zostanie przydzielona do punktu pomocowego.
Wątek będzie można zgłosić w wydarzeniu “Spokojnie jak na wojnie”.
W razie pytań zapraszam do Mistrza Gry (Primrose Burke)
Czas na odpis macie do 19.02 (poniedziałek), do godziny 21.00
Odpowiedziałam na wezwanie. Wiadomość, która nadleciała z Ministerstwa Magii, nie wywołała żadnych emocji. Była opakowanym elegancko srogim poleceniem, a takie przecież znałam, pod wykonywanie podobnych zostałam wytresowana. Służyć, wspierać, odpowiadać, być posłuszną i nieść dumę krewnym. Nie było mowy o buncie, nie było najmniejszej myśli związanej z ewentualnym niestawiennictwem. Byłam nowa na ziemiach angielskich, musiałam się dostosować, pokazać i przysłużyć tym obywatelom, a sprawności nigdy mi nie brakowało. Już od dawna działałam, nikt z nas nie spędził minionych tygodni zatrzaśnięty we własnych myślach. Wszyscy pracowaliśmy ciężko, by naprawić zdemolowany przez brutalne żywioły świat. Darowane niedźwiedziowi ziemie musiały być właściwie zaopiekowane, lecz przecież nie tylko one. Wędrówki łowcy sięgały dalej, mnóstwo zadań przepełniło pierwsze dni po gwiezdnej nocy. Potrzebowałam zapchać kalendarz sprawunkami, by pozostawić sobie jak najmniej przestrzeni do skotłowanych myśli. Sierpień zadręczał mnie wstrętnym, wciąż powracającym koszmarem, który upłynął dopiero wraz z nadejściem nowego miesiąca. Choć pozornie przyszła pora na odetchnięcie z ulgą, nikt nie spoczął na laurach. Dowodem mogły być kolejki i przetaczający się wokół gmachu ministerstwa tłumek młodych i starych – każdy miał palącą sprawę.
Zjawiłam się o wskazanej porze we wskazanym miejscu. Zgodnie z wolą władz, gotowa spełnić powinność, choć nieco niepewna w zakresie ewentualnego zrozumienia prędkiej, urzędniczej angielszczyzny. Miałam nadzieję, że znajdę gdzieś w tej kolejce znajomą twarz, którą będę mogła się podeprzeć w chwili językowej bolączki. Mówiłam coraz płynniej, coraz barwniej, choć bez tendencji do rozgadywania się mogłam uchodzić na nieco bardziej zamkniętą. Sznur młodych twarzy powoli posuwał się do przodu, nie widziałam, co dokładnie znajdowało się na samym końcu, ale spodziewałam się wejścia do gabinetu lub pracownika. Czego potrzebowali? O jaką pomoc chcieli poprosić? Nie, nie prosili. List był szorstkim żądaniem zaplecionym w formalną formułę. Mnie jednak nie wadziło to, nawykłam do podobnych komunikatów. Wiedziałam, że trzeba ruszyć do zajęć, że granice potrzeb nie kończyły się na własnym podwórku. Wkrótce przystanęłam za ostatnimi plecami. Z bezbarwnym spojrzeniem, w zupełnie zwyczajnym stroju o prostym kroju, w ponurych kolorach. Widziałam jednak, że niektórzy nie szczędzili środków, wybierając się do pracy w ozdobnych pelerynach. Posunęłam się zgodnie z ruchem gromady o krok do przodu i wtedy pomyślałam, że wyższa sylwetka tuż przede mną wydaje się nadzwyczaj znajoma. – Karkaroff – mruknęłam pod nosem z jakże soczystym rosyjskim akcentem, choć na tyle blisko niego, by mógł usłyszeć. Oczywiście, że tak. Jego też musieli wezwać. Dobrze było ujrzeć kogoś znajomego, kiedy żadne z nas nie mogło mieć pewności, co czekało tam na końcu. Kontrolnie wręcz rozejrzałam się wokół, lekko nawet wznosząc się na palcach, coby spomiędzy wyższych postaci wyłapać jakąś oswojoną głowę. Kto jeszcze przyszedł?
Zjawiłam się o wskazanej porze we wskazanym miejscu. Zgodnie z wolą władz, gotowa spełnić powinność, choć nieco niepewna w zakresie ewentualnego zrozumienia prędkiej, urzędniczej angielszczyzny. Miałam nadzieję, że znajdę gdzieś w tej kolejce znajomą twarz, którą będę mogła się podeprzeć w chwili językowej bolączki. Mówiłam coraz płynniej, coraz barwniej, choć bez tendencji do rozgadywania się mogłam uchodzić na nieco bardziej zamkniętą. Sznur młodych twarzy powoli posuwał się do przodu, nie widziałam, co dokładnie znajdowało się na samym końcu, ale spodziewałam się wejścia do gabinetu lub pracownika. Czego potrzebowali? O jaką pomoc chcieli poprosić? Nie, nie prosili. List był szorstkim żądaniem zaplecionym w formalną formułę. Mnie jednak nie wadziło to, nawykłam do podobnych komunikatów. Wiedziałam, że trzeba ruszyć do zajęć, że granice potrzeb nie kończyły się na własnym podwórku. Wkrótce przystanęłam za ostatnimi plecami. Z bezbarwnym spojrzeniem, w zupełnie zwyczajnym stroju o prostym kroju, w ponurych kolorach. Widziałam jednak, że niektórzy nie szczędzili środków, wybierając się do pracy w ozdobnych pelerynach. Posunęłam się zgodnie z ruchem gromady o krok do przodu i wtedy pomyślałam, że wyższa sylwetka tuż przede mną wydaje się nadzwyczaj znajoma. – Karkaroff – mruknęłam pod nosem z jakże soczystym rosyjskim akcentem, choć na tyle blisko niego, by mógł usłyszeć. Oczywiście, że tak. Jego też musieli wezwać. Dobrze było ujrzeć kogoś znajomego, kiedy żadne z nas nie mogło mieć pewności, co czekało tam na końcu. Kontrolnie wręcz rozejrzałam się wokół, lekko nawet wznosząc się na palcach, coby spomiędzy wyższych postaci wyłapać jakąś oswojoną głowę. Kto jeszcze przyszedł?
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spodziewała się dostać podobny list; czytała przecież gazety. Raczej nieintencjonalnie, zwłaszcza nie teraz, gdy ciągle szukała sobie zajęcia, byleby tylko nie myśleć, byle móc zdusić kłębiące się w niej emocje najmocniej i najgłębiej, jak tylko się dało. Egzemplarze Walczącego Maga trafiały w jej ręce niemalże przypadkiem, ale w pamięć zapadały jej słowa, które widziała. Słowa, które nazywały czarodziejów takich, jak ona podczarodziejami. Nie rozumiała ich, tego, czemu pojawiały się w ogóle na ramach gazet. Czemu używał ich Minister Magii, mający sprawować opiekę nad światem czarodziejów. Wiedziała, że nie była czystokrwistą czarownicą, że jej ojciec popełnił mezalians, ale Elvira wciąż powtarzała jej, że mimo tego jest pełnoprawną czarownicą. Dlaczego więc gazety posługiwały się takim językiem? Czemu Ministerstwo zwracało się o pomoc kogoś, kogo nie traktowali nawet jak pełnoprawnego czarodzieja? Obywatela?
Niemniej jednak wezwanie było wezwaniem. Patriotyczny obowiązek pomocy tym, którzy nie mieli tyle szczęścia co ona, co Gia, Yana i chłopcy był dla niej o tyle istotny, że na własne oczy widziała i poczuła bezmiar tragedii. Nawet jeżeli nie czuła się chciana przez tych, którzy wyznaczali prym działalności Ministerstwa. Ofiary nocy trzynastego sierpnia nie były niczemu winne. Zasługiwali na pomoc, nawet symboliczną. Tylko tyle mogła zrobić.
Na całe szczęście na miejscu nie zjawiła się sama. Towarzyszyła jej Aisha, jej kochana Aisha, ale także dwoje niespodziewanych na początku towarzyszy. Marcel i Jim również mieli spełnić swój obywatelski obowiązek, choć do tej pory nie pytała nikogo ze swych towarzyszy, co sądzili o tej całej sprawie. W kolejce ustawiła się w milczeniu, tuż obok przyjaciółki, oplatając jej ramię swoją ręką, aż wreszcie splotła palce ich rąk ze sobą, układając głowę na ramieniu dziewczęcia.
— Wszystko w porządku? — spytała, spoglądając w jej twarz od dołu, nim westchnęła ciężko i przymknęła oczy. Przez moment trwała tak w bezruchu, póki kolejka nie ruszyła się, a one razem z nimi. Wtedy też wyprostowała się na powrót, choć nie puszczała ręki Aishy. Przeszła kilka kroków, aby zniwelować powstałą dziurę, a gdy wszyscy zatrzymali się na powrót w miejscu, Maria sięgnęła do wiklinowego koszyka, który zabierała ze sobą na dalsze podróże. — Jesteście głodni? — zapytała, odwracając się w tył, do Marcela i Jima, w których kierunku wysunęła opakowane w papier, niegdyś będący dumnym wydaniem Czarownicy pakunek. W środku znajdowała się kanapka z własnoręcznie pieczonego przez Marię chleba. Dwie kromki rozdzielone zostały cienką, bo cienką, ale warstwą masła (które odkładała na specjalne okazje) oraz plastrami pieczonej papryki. Przygotowała ich trochę, przewidując, że czeka ich długie oczekiwanie w kolejce. Przynajmniej tyle mogła zrobić dla ich wspólnego komfortu, wciąż przecież była wdzięczna każdemu z nich. Marcelowi i Jimowi za przeżycie, tej feralnej nocy, Aishy — za przyjaźń, która zaczęła się właściwie przypadkiem, ale trwała do dziś dzień.
Dźwięk tłuczonych kubków sprawił, że podskoczyła w miejscu. W oczach niemal od razu stanęły łzy, ale widziała, że nikt inny nie zdawał się zareagować równie mocno, jak ona. Musiała zebrać się w sobie, przełknąć łzy, zatrzymać drżenie podbródka, w końcu nie dzieliło ich wiele od kobiety, która była sprawczynią zamieszania i niezbędnym elementem stawienia się na wezwanie Ministerstwa. Wreszcie Maria wypuściła ramię Aishy z uścisku, na moment spojrzała prosto w oczy przyjaciółki, chcąc pozwolić jej na ruszenie przodem, jeżeli chciała. Sama nie chciała czekać, nie dłużej, niż to było konieczne. Oby tylko wszystko już przeminęło, oby mogła zająć się czymś innym. Pomocą ludziom, to nawet czasem jej wychodziło.
Nachyliła się nad stolikiem, na którym podpisała czytelnie dokumenty. Następnie spojrzała na kobietę, która przekazała jej dalsze wskazówki. Gdy tylko skończyła mówić, Maria cofnęła się od kobiety, odchodząc w kierunku stanowiska numer siedem. Nie przeszła jednak całego dystansu, zatrzymując się w połowie drogi. Czekała na Aishę, Marcela i Jima.
Z nimi to wszystko wydawało się jakieś bardziej znośne. A ona — bardziej odważna.
Niemniej jednak wezwanie było wezwaniem. Patriotyczny obowiązek pomocy tym, którzy nie mieli tyle szczęścia co ona, co Gia, Yana i chłopcy był dla niej o tyle istotny, że na własne oczy widziała i poczuła bezmiar tragedii. Nawet jeżeli nie czuła się chciana przez tych, którzy wyznaczali prym działalności Ministerstwa. Ofiary nocy trzynastego sierpnia nie były niczemu winne. Zasługiwali na pomoc, nawet symboliczną. Tylko tyle mogła zrobić.
Na całe szczęście na miejscu nie zjawiła się sama. Towarzyszyła jej Aisha, jej kochana Aisha, ale także dwoje niespodziewanych na początku towarzyszy. Marcel i Jim również mieli spełnić swój obywatelski obowiązek, choć do tej pory nie pytała nikogo ze swych towarzyszy, co sądzili o tej całej sprawie. W kolejce ustawiła się w milczeniu, tuż obok przyjaciółki, oplatając jej ramię swoją ręką, aż wreszcie splotła palce ich rąk ze sobą, układając głowę na ramieniu dziewczęcia.
— Wszystko w porządku? — spytała, spoglądając w jej twarz od dołu, nim westchnęła ciężko i przymknęła oczy. Przez moment trwała tak w bezruchu, póki kolejka nie ruszyła się, a one razem z nimi. Wtedy też wyprostowała się na powrót, choć nie puszczała ręki Aishy. Przeszła kilka kroków, aby zniwelować powstałą dziurę, a gdy wszyscy zatrzymali się na powrót w miejscu, Maria sięgnęła do wiklinowego koszyka, który zabierała ze sobą na dalsze podróże. — Jesteście głodni? — zapytała, odwracając się w tył, do Marcela i Jima, w których kierunku wysunęła opakowane w papier, niegdyś będący dumnym wydaniem Czarownicy pakunek. W środku znajdowała się kanapka z własnoręcznie pieczonego przez Marię chleba. Dwie kromki rozdzielone zostały cienką, bo cienką, ale warstwą masła (które odkładała na specjalne okazje) oraz plastrami pieczonej papryki. Przygotowała ich trochę, przewidując, że czeka ich długie oczekiwanie w kolejce. Przynajmniej tyle mogła zrobić dla ich wspólnego komfortu, wciąż przecież była wdzięczna każdemu z nich. Marcelowi i Jimowi za przeżycie, tej feralnej nocy, Aishy — za przyjaźń, która zaczęła się właściwie przypadkiem, ale trwała do dziś dzień.
Dźwięk tłuczonych kubków sprawił, że podskoczyła w miejscu. W oczach niemal od razu stanęły łzy, ale widziała, że nikt inny nie zdawał się zareagować równie mocno, jak ona. Musiała zebrać się w sobie, przełknąć łzy, zatrzymać drżenie podbródka, w końcu nie dzieliło ich wiele od kobiety, która była sprawczynią zamieszania i niezbędnym elementem stawienia się na wezwanie Ministerstwa. Wreszcie Maria wypuściła ramię Aishy z uścisku, na moment spojrzała prosto w oczy przyjaciółki, chcąc pozwolić jej na ruszenie przodem, jeżeli chciała. Sama nie chciała czekać, nie dłużej, niż to było konieczne. Oby tylko wszystko już przeminęło, oby mogła zająć się czymś innym. Pomocą ludziom, to nawet czasem jej wychodziło.
Nachyliła się nad stolikiem, na którym podpisała czytelnie dokumenty. Następnie spojrzała na kobietę, która przekazała jej dalsze wskazówki. Gdy tylko skończyła mówić, Maria cofnęła się od kobiety, odchodząc w kierunku stanowiska numer siedem. Nie przeszła jednak całego dystansu, zatrzymując się w połowie drogi. Czekała na Aishę, Marcela i Jima.
Z nimi to wszystko wydawało się jakieś bardziej znośne. A ona — bardziej odważna.
Bądź sobą, zwłaszcza nie udawaj uczucia. Ani też nie podchodź cynicznie do miłości, albowiem wobec oschłości i rozczarowań ona jest wieczna jak trawa. Przyjmij spokojnie, co ci lata doradzają, z wdziękiem wyrzekając się spraw młodości. Rozwijaj siłę ducha, aby mogła cię osłonić w nagłym nieszczęściu. Lecz nie dręcz się tworami wyobraźni.
Maria Multon
Zawód : stażystka w rezerwacie jednorożców
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
You poor thing
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
sweet, mourning lamb
there's nothing you can do
OPCM : 12 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 16
Genetyka : Czarownica
Neutralni
List z Ministerstwa nie specjalnie mnie zaskoczył. W zasadzie się go spodziewałem, po tym jak przeczytałem artykuł w Walczącym Magu. Byłem gotowy do pomocy, w zasadzie od kataklizmu nie robiłem nic innego. Całe dnie wypełniały mi podróże w najbardziej zniszczone miejsca w hrabstwie w celu stworzenia raportów, które potem miałem przekazać rodzinie. Większą część nocy za to spędzałem siedząc nad dokumentami, tworząc projekty i przelewając pomysły na papier. Nigdy nie wiadomo, który z nich mógł się przydać, a zawsze było lepiej mieć jakiś plan awaryjny, gdyby pierwszy się nie powiódł. Walczyłem ze zmęczeniem przy pomocy dużej ilości kofeiny, która powoli już przestawała działać. Nie mogłem jednak siedzieć z założony rękami, kiedy inni robili co w ich mocy aby przyczynić się do poprawienia warunków bytowych ludzi, którzy ucierpieli najbardziej. Szczęście w tym nieszczęściu było takie, że nasz dom nie ucierpiał, a wszyscy jego domownicy mieli się dobrze. To było coś, co zdecydowanie podtrzymywało mnie na duchu, jednocześnie dając nowe pokłady motywacji do działania.
W wyznaczonym w liście dniu pojawiłem się w Londynie w towarzystwie kuzyna, który również otrzymał podobne wezwanie. Jak to mówią w kupie raźniej, kto wie, może po wszystkim skoczymy gdzieś się napić, chociaż po wczorajszym wieczorze, kiedy dla lekkiego resetu wypiłem kilka głębszych, nie byłem pewny czy będę miał siłę wlać w siebie dzisiaj jakikolwiek alkohol. Rano obudziłem się z lekkim kacem, ale dość szybko udało mi się go pozbyć. Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal odczuwałem skutki dnia poprzedniego.
- Więcej ich matka nie miała? - mruknąłem niezadowolony widząc ilość ludzi zgromadzonych w pomieszczeniu, w którym stało zaledwie jedno biurko, przy którym siedziała zdecydowanie zmęczona kobieta.
Jeśli chodziło o pracę potrafiłem być cierpliwy, jednak gdy w grę wchodziło stanie w kolejce, tu pojawiał się problem. Z drugiej jednak strony, widząc tych wszystkich ludzi, byłem zadowolony. Ludzkość miała szanse na przetrwanie skoro tyle młodych osób stawiło się tu dzisiaj by nieść pomoc innym, mniej lub bardziej poszkodowanym. Sam robiłem to z chęcią, mogąc jednocześnie dać świadectwo swoim umiejętnością. Miałem tylko nadzieję, że urzędnik przydzieli mnie do czegoś w czym naprawdę będę musiał się wykazać. Jeśli skieruje mnie do pomocy medycznej to nie będzie tam ze mnie żadnego pożytku, nie miałem w końcu kompletnie żadnej wiedzy w tym temacie.
W końcu oboje ustawiliśmy się w kolejce do stanowiska i czekaliśmy na swoją kolej. Przed nami było kilka osób, ale na szczęście kolejka posuwała się w szybkim tempie. Słysząc za plecami jak ktoś wymawia cicho nazwisko kuzyna, mimowolnie obróciłem lekko głową. Obrzuciłem dziewczynę zaciekawiony spojrzeniem, po czym przeniosłem wzrok na kuzyna.
- Znajoma? - uniosłem brew ku górze uśmiechając się pod nosem, jednocześnie lekko głową kiwając do tyłu, by wskazać mężczyźnie osobę, o której mówię.
W wyznaczonym w liście dniu pojawiłem się w Londynie w towarzystwie kuzyna, który również otrzymał podobne wezwanie. Jak to mówią w kupie raźniej, kto wie, może po wszystkim skoczymy gdzieś się napić, chociaż po wczorajszym wieczorze, kiedy dla lekkiego resetu wypiłem kilka głębszych, nie byłem pewny czy będę miał siłę wlać w siebie dzisiaj jakikolwiek alkohol. Rano obudziłem się z lekkim kacem, ale dość szybko udało mi się go pozbyć. Nie zmieniało to jednak faktu, że nadal odczuwałem skutki dnia poprzedniego.
- Więcej ich matka nie miała? - mruknąłem niezadowolony widząc ilość ludzi zgromadzonych w pomieszczeniu, w którym stało zaledwie jedno biurko, przy którym siedziała zdecydowanie zmęczona kobieta.
Jeśli chodziło o pracę potrafiłem być cierpliwy, jednak gdy w grę wchodziło stanie w kolejce, tu pojawiał się problem. Z drugiej jednak strony, widząc tych wszystkich ludzi, byłem zadowolony. Ludzkość miała szanse na przetrwanie skoro tyle młodych osób stawiło się tu dzisiaj by nieść pomoc innym, mniej lub bardziej poszkodowanym. Sam robiłem to z chęcią, mogąc jednocześnie dać świadectwo swoim umiejętnością. Miałem tylko nadzieję, że urzędnik przydzieli mnie do czegoś w czym naprawdę będę musiał się wykazać. Jeśli skieruje mnie do pomocy medycznej to nie będzie tam ze mnie żadnego pożytku, nie miałem w końcu kompletnie żadnej wiedzy w tym temacie.
W końcu oboje ustawiliśmy się w kolejce do stanowiska i czekaliśmy na swoją kolej. Przed nami było kilka osób, ale na szczęście kolejka posuwała się w szybkim tempie. Słysząc za plecami jak ktoś wymawia cicho nazwisko kuzyna, mimowolnie obróciłem lekko głową. Obrzuciłem dziewczynę zaciekawiony spojrzeniem, po czym przeniosłem wzrok na kuzyna.
- Znajoma? - uniosłem brew ku górze uśmiechając się pod nosem, jednocześnie lekko głową kiwając do tyłu, by wskazać mężczyźnie osobę, o której mówię.
Mitch Macnair
Zawód : Twórca magicznych budowli
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Czasem nie da się czegoś poskładać, trzeba wtedy sprzątnąć odłamki i zacząć budować od nowa.
OPCM : 5 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 15
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Czytała artykuły w Walczącym Magu, zdawała sobie sprawę, że Ministerstwo Magii może przypomnieć sobie i o niej. W obliczu mnogości ofiar liczyło się zapewne zaangażowanie każdej jednostki. Yana była młoda i z dobrej, czystokrwistej rodziny, w związku z tym spoczywały na niej pewne obowiązki. Kraj ucierpiał dość znacząco i choć minął już miesiąc, najwyraźniej wciąż nie uporano się ze wszystkimi zniszczeniami. Ministerialne służby z pewnością robiły co mogły, ale nie mogły same zająć się wszystkim, dlatego potrzebne było zaangażowanie zwykłych obywateli spoza ministerstwa.
Yana sama nie wiedziała, co właściwie miałaby robić. Jako że minął ponad miesiąc od Nocy Tysiąca Gwiazd, to było raczej za późno na opatrywanie rannych; ci którzy ucierpieli trzynastego sierpnia otrzymali pomoc w pierwszych dniach bądź umarli oczekując na nią, nikt kto wtedy ucierpiał raczej nie wytrzymałby kilku tygodni oczekiwania. Naprawianie szkód i zniszczonych budynków? Yana nie miała w sobie aż tyle fizycznych sił, by gołymi rękami przewalać kamienie, zresztą nie podejrzewała, by zaangażowano kobiety do takich czysto fizycznych zadań. Mogła w miarę swoich możliwości służyć wiedzą i umiejętnościami, i choć w żadnej dziedzinie nie była mistrzem (była na to zbyt młoda i zbyt niedawno skończyła szkołę), to z całą pewnością znalazłoby się coś, w czym mogłaby pomóc społeczeństwu. Nie uchyliła się więc od stawiennictwa, bo dbanie o kraj było wspólnym obowiązkiem wszystkich prawdziwych czarodziejów, a rodziny czystej krwi musiały nieść dobry przykład. Co pomyślano by o Blythe’ach, gdyby zignorowała wezwanie ministerstwa, które przecież jej rodzina popierała? Yana nie mogła pozwolić, by na jej rodzinę padł choć cień podejrzeń o ignorowanie postanowień władzy, dlatego w dniu wyznaczonym w liście zjawiła się w Londynie i dotarła do ministerstwa, w duchu wspominając tamten feralny dzień i ucieczkę z lasu Waltham. Miała wtedy szczęście, którego nie miało wielu innych. Przeżyła i musiała jakoś odnajdywać się w tej nowej rzeczywistości, ale zawsze była osobą upartą, zaś wcześniejsze trudne doświadczenia związane ze stratą matki, siostry i brata dość mocno ją zahartowały.
Przemierzyła korytarz zmierzając do miejsca określonego w liście. Miała na sobie schludną spódnicę, sweter i na to zarzuconą ciemnozieloną, długą do ziemi, rozpinaną z przodu szatę. Przed opuszczeniem domu starała się ujarzmić włosy, ale jak zwykle było to zadanie z góry skazane na klęskę, jej loki opierały się wszelkim próbom zmuszenia ich do grzecznego i łagodnego opadania na plecy. Ale przynajmniej nie wyglądały już, jakby właśnie zsiadła z miotły, choć i tak wyróżniała się z tłumu przez te bujne loki, w dodatku wyglądała na jeszcze dodatkowych parę centymetrów wyższą niż w rzeczywistości.
Rozejrzała się po twarzach zgromadzonych; w większości byli to młodzi czarodzieje, niektórzy trochę młodsi, niektórzy trochę starsi od niej. Przyszłość narodu, jak czasem mówiono o młodych. Rozejrzała się w poszukiwaniu wzrokiem kogoś znajomego. Czy dobrze jej się wydawało, czy dostrzegła w pobliżu sylwetkę Marii? Najpierw jednak podeszła do wyraźnie zmęczonej czarownicy i wypełniła podsunięty jej świstek odpowiednimi danymi, a potem odsunęła się, robiąc miejsce kolejnej osobie. Niedługo zapewne dowiedzą się, co dalej. Oddaliła się kawałeczek, ponownie szukając wzrokiem w tłumie Marii, która mignęła jej wcześniej. Zapewne także otrzymała wezwanie, więc bardzo prawdopodobne, że widziała właśnie ją.
Yana sama nie wiedziała, co właściwie miałaby robić. Jako że minął ponad miesiąc od Nocy Tysiąca Gwiazd, to było raczej za późno na opatrywanie rannych; ci którzy ucierpieli trzynastego sierpnia otrzymali pomoc w pierwszych dniach bądź umarli oczekując na nią, nikt kto wtedy ucierpiał raczej nie wytrzymałby kilku tygodni oczekiwania. Naprawianie szkód i zniszczonych budynków? Yana nie miała w sobie aż tyle fizycznych sił, by gołymi rękami przewalać kamienie, zresztą nie podejrzewała, by zaangażowano kobiety do takich czysto fizycznych zadań. Mogła w miarę swoich możliwości służyć wiedzą i umiejętnościami, i choć w żadnej dziedzinie nie była mistrzem (była na to zbyt młoda i zbyt niedawno skończyła szkołę), to z całą pewnością znalazłoby się coś, w czym mogłaby pomóc społeczeństwu. Nie uchyliła się więc od stawiennictwa, bo dbanie o kraj było wspólnym obowiązkiem wszystkich prawdziwych czarodziejów, a rodziny czystej krwi musiały nieść dobry przykład. Co pomyślano by o Blythe’ach, gdyby zignorowała wezwanie ministerstwa, które przecież jej rodzina popierała? Yana nie mogła pozwolić, by na jej rodzinę padł choć cień podejrzeń o ignorowanie postanowień władzy, dlatego w dniu wyznaczonym w liście zjawiła się w Londynie i dotarła do ministerstwa, w duchu wspominając tamten feralny dzień i ucieczkę z lasu Waltham. Miała wtedy szczęście, którego nie miało wielu innych. Przeżyła i musiała jakoś odnajdywać się w tej nowej rzeczywistości, ale zawsze była osobą upartą, zaś wcześniejsze trudne doświadczenia związane ze stratą matki, siostry i brata dość mocno ją zahartowały.
Przemierzyła korytarz zmierzając do miejsca określonego w liście. Miała na sobie schludną spódnicę, sweter i na to zarzuconą ciemnozieloną, długą do ziemi, rozpinaną z przodu szatę. Przed opuszczeniem domu starała się ujarzmić włosy, ale jak zwykle było to zadanie z góry skazane na klęskę, jej loki opierały się wszelkim próbom zmuszenia ich do grzecznego i łagodnego opadania na plecy. Ale przynajmniej nie wyglądały już, jakby właśnie zsiadła z miotły, choć i tak wyróżniała się z tłumu przez te bujne loki, w dodatku wyglądała na jeszcze dodatkowych parę centymetrów wyższą niż w rzeczywistości.
Rozejrzała się po twarzach zgromadzonych; w większości byli to młodzi czarodzieje, niektórzy trochę młodsi, niektórzy trochę starsi od niej. Przyszłość narodu, jak czasem mówiono o młodych. Rozejrzała się w poszukiwaniu wzrokiem kogoś znajomego. Czy dobrze jej się wydawało, czy dostrzegła w pobliżu sylwetkę Marii? Najpierw jednak podeszła do wyraźnie zmęczonej czarownicy i wypełniła podsunięty jej świstek odpowiednimi danymi, a potem odsunęła się, robiąc miejsce kolejnej osobie. Niedługo zapewne dowiedzą się, co dalej. Oddaliła się kawałeczek, ponownie szukając wzrokiem w tłumie Marii, która mignęła jej wcześniej. Zapewne także otrzymała wezwanie, więc bardzo prawdopodobne, że widziała właśnie ją.
Yana Blythe
Zawód : początkująca twórczyni talizmanów
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jeśli plan "A" nie wypali, to pamiętaj, że alfabet ma jeszcze 25 liter!
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 15 +3
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Spisana w formalnej manierze dyrektywa spłynęła niespodziewanie wprost w męskie ręce, dumnym tonem oznajmiając o spoczywającej na barkach, młodzieńczej powinności; wielkie angielskie imperium runęło, popłoch gonił strach, trwoga napędzała zaś bezmyślność. W jej mackach ludzie tracili miano jednostki, zyskiwali natomiast imię zjednoczonej masy, którą znacznie już łatwiej sterowało się w obliczu okrutnego kataklizmu. Odpowiedzią na jego konsekwencje miała być chyba piękna idea solidarności, zrównującej ich wszystkich w kolor jednolitej klasy, sprowadzającej ich wszystkich do prymitywnych marionetek. Siła jego rąk miała znaczyć tyle samo, co ta należąca do puszącego się w oburzeniu tym wezwaniem lorda; potęga jego sprawczości rysowała się ekwiwalentną istotą względem brudniejszych odeń chłystków z marginesu, stojących w rzędzie unitarnej kolejki. Wygłaszana w sile propagandy teoria czystokrwistego człowieka ustąpiła więc miejsca parszywemu utylitaryzmowi; każdemu nadano ciężkie brzemię odpowiedzialności za zdegradowany kraj i właśnie miało ich wszystkich teraz definiować. Obserwował to wszystko z maską krytycznej obojętności, bo choć zburzone podwaliny struktur społecznych tkane były dotąd z jawną przesadą, całkowita z nich rezygnacja zdawała się tylko obnażać słabości ludzi je kreujących. Cyniczny uśmiech wykwitł więc w doglądanym tu tłumie, gdzie arystokracja spotykała się z pospólstwem, mierność z absolutem, bieda z bogactwem, ale żadne słowo sprzeciwu nie odważyło się opuścić drżących w niecierpliwości warg. Nie służył tym ziemiom, konsekwentnie służył jednak swojemu namiestnikowi i matce; ta wierność, i wyłącznie ona, skierowała go dziś w odmęty ministerialnego gmachu, do samego serca biurokratycznych rozporządzeń, jakby rzeczywiście potrzebował jasnego rozkazu, jakby od miesiąca wcale nie angażował się już w działania na rzecz ichniejszego Suffolk. Cała ta interwencja wybrzmiewała zjawą zbędnego poruszenia, ale jako imigrant musiał odpowiedzieć na wezwanie ze szczególnym zaangażowaniem. Leniwy wzrok prześledził wskazówki na cyferblacie, później spoczął gdzieś na grupie oberwańców, pośród których dojrzał znajomą twarz. Maria, słodziutka ofiara losu, okrążona przez jakichś zubożałych wycieruchów i niebrzydką pannę, dokarmiała swoich wątpliwych kompanów. Posłał jej wymowne spojrzenie, rozdarte chyba jednocześnie w emocji zdziwienia i rozczarowania, prędko jednak porzucił jej sylwetkę na rzecz znajomego głosu, zaczepiającego go zza pleców zaakcentowanym szeptem.
— Mulciber — zauważył analogicznie w ramach suchego powitania, z wolna odwróciwszy się w jej kierunku; zaraz dobiegł go również głos kuzyna, któremu posłusznie postanowił przybliżyć postać burkliwej Rosjanki. — Daleka krewna — odparł wyraźnie, trochę może zbyt ostentacyjnie względem następnych słów, które w sugestywnym podszepcie kierował już tylko do Mitcha. — W innym wypadku nazywałbym ją pewnie kochanką... — Blade rozbawienie dopadło kątów twarzy, szybko rozmyte zostało jednak przez majaczącą nieopodal figurę Imogen, z którą od niezręcznego splotu przypadków nie zamienił choćby jednego słowa. A myślał, myślał o niej jeszcze długo, po części strapiony zaistniałą sytuacją, w istocie bardziej przejęty wyduszonym w afekcie sekretem, wiążącym jego świadomość jakimś drażniącym zobowiązaniem, jakby to w nim ulokowane było sedno zasłużonej dla zbrodniarza kary, jakby to od niego zależeć miało jej wyegzekwowanie. — Co z twoimi snami? Ustały? — dopytał wkrótce cicho Varyę, w dobrze jej znanej norweskiej mowie, niosącej w swoim wygłosie coś na wzór szczerej troski, nie natrętnego wścibstwa.
— Mulciber — zauważył analogicznie w ramach suchego powitania, z wolna odwróciwszy się w jej kierunku; zaraz dobiegł go również głos kuzyna, któremu posłusznie postanowił przybliżyć postać burkliwej Rosjanki. — Daleka krewna — odparł wyraźnie, trochę może zbyt ostentacyjnie względem następnych słów, które w sugestywnym podszepcie kierował już tylko do Mitcha. — W innym wypadku nazywałbym ją pewnie kochanką... — Blade rozbawienie dopadło kątów twarzy, szybko rozmyte zostało jednak przez majaczącą nieopodal figurę Imogen, z którą od niezręcznego splotu przypadków nie zamienił choćby jednego słowa. A myślał, myślał o niej jeszcze długo, po części strapiony zaistniałą sytuacją, w istocie bardziej przejęty wyduszonym w afekcie sekretem, wiążącym jego świadomość jakimś drażniącym zobowiązaniem, jakby to w nim ulokowane było sedno zasłużonej dla zbrodniarza kary, jakby to od niego zależeć miało jej wyegzekwowanie. — Co z twoimi snami? Ustały? — dopytał wkrótce cicho Varyę, w dobrze jej znanej norweskiej mowie, niosącej w swoim wygłosie coś na wzór szczerej troski, nie natrętnego wścibstwa.
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 16 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Długo mieliła w palcach list, jaki otrzymała z Ministerstwa. Ilekroć warzyła kolejne wyrazy, spojrzenie mgliło się nieokreśloną emocją. Z jednej strony, była to zwykła niechęć, z drugiej, szepczący nad uchem strach. Doskonale wiedziała, komu zawdzięczała wyrobione dokumenty i ostatnim, co chciała, to ściągać niepotrzebne podejrzenia swoją rozterką. I cokolwiek by nie mówić o autorach listów - do pomocy była chętna, cudze cierpliwie raniło i ją samą, a jednak - widziała dobro. Choćby to otrzymane w menażerii Woolmanów. Widziała i doświadczyła na własnej skórze ogromu katastrofy, jaka ostatniego dnia festiwalu, spadła na nich. Niebo runęło dosłownie, sypiąc gwiazdami, które zdradziecko - nie tak jak w starych opowieściach - niszczyły zamiast spełniać życzeń. Chyba, że było to jedno straszne i jeszcze straszniejszego kogoś.
Sam budynek Ministerstwa napawał ją niepokojem. Czuła się w nim więziona, duszność zamkniętych ścian sprawiała, że napięcie drgało pod jej skórą, jak burząca się krew. I tylko obecność Marii, jej ślicznej przyjaciółki, brata i Marcela - sprawiały, że ciężar rozmywał się, oddając jej lekkość kroków i lekki, znajomy dla niej uśmiech, który kołysał wargi spokojem. Cudze spojrzenia, która ślizgały się przez jej sylwetkę, już nie raziły tak mocno jak kiedyś. Przyzwyczaiła się do zbierania cudzej uwagi. Tej słusznej, mierzonej ciemnością męskich źrenic i tej niekoniecznie przychylnej. Ale tu, pośród dusznych murów korytarza, była jedną z młodych wezwanych i dopóki nie wyrwała jej stąd konieczność, podążała za wytycznymi i dźwiękiem rozsypywanych kubków przy stoliku z urzędnikiem.
Z wdzięcznością obejmowała rękę i ramie przyjaciółki. Jej bliskość rozmywała cierpkość okoliczności, odpychała gdzieś w głąb smugi ciemnych myśli. Na moment, na krótko, przytknęła własną skroń, do tej jasnej, otulonej puklami złota - Odpowiem - odezwała się cichutko raczej, ciepłem oddechu trafiając gdzieś w noc przyjaciółki - jeśli też na to samo pytanie mi odpowiesz - wystarczyło, że czuła drobność palców zaciśniętych wokół jej własnych, dokładnie tak, jak robiła to sama. Ale, byli razem. A za nimi jak dwie, chroniące je tarcze, stał Jimmy i Marcel. I choć w większej mierze, poświęcała uwagę Marii, z zamkniętymi oczami potrafiła wskazać ich obecność. Rozpoznawała miękkość kroków, czy znajomy ton głosu, szeptu czasem, cienia, który dawał tchnienie, gdy żar słońca palił jej lica.
Odetchnęła, gdy jasne pasma zsunęły się z ramienia, a przyjaciółka odsunęła głowę. A nawet gdyby chciała umknąć dłoni, paliczki oplotła wokół jasności nadgarstka czuło, nagląco. Kciukiem ledwie rysując gdzieś w zamkniętym wnętrzu, sobie znajome wzory. Kilka kroków później, ruszyła się kolejka, a one wraz z nią - Jadłam wcześniej, dziękuję - odpowiedziała niemal z nawyku. Nie potrzebowała wiele, a na pewno mniej, jak chłopcy. Tego, zdążyła się nauczyć już dawno - ...też mam przygotowane coś na później - dodała, spod jasnego uśmiechu i zmrużonych powiek zerkając na brata, a chociaż nie unikała jasnych oczu Marcela, czuła się dziś dziwnie... niepewnie w jego obecności. Tęskniła. Nie była tylko pewna, za czym dokładnie. Wolną dłonią wsunęła pod zakamarek zapiętej klapy torby, którą przerzuciła przez drugie ramię. Nie miała pojęcia - gdzie i na ile czasu mieli ich posłać. Miała tylko nadzieję, że nie będą rozdzielać.
Palce splotła mocniej na dłoni Mari, gdy oddalony od nich dźwięk, wprawił ją w drżenie. Miała świadomość, ile wysiłku kosztowało przyjaciółkę, by uspokoić rozedrganie. Miała nadzieję, że - chociaż nie powiedziała wiele - ciepło, które przekazywała, dodało odrobinę pewności - Jestem tu.
Zanim sama znalazła się przy biurku, taksowana zmęczonym wzrokiem urzędniczki, mimowolnie, obejrzała się przez ramię, jakby łaskotanie cudzego wzroku, liznęło ją po szyi. Niemal intuicyjnie, postawiła krok tak, by znaleźć się w cieniu brata. To zapewne sprawiło, że przodem poszła jasnowłosa. Dopiero potem odebrała dokument do uzupełnienia, wcześniej legitymując się odpowiednio tożsamością. Wypełnione kartki, oddała kobiecie przy biurku, a sama, spieszniej, dogoniła przyjaciółkę. Teraz, czekając już tylko na chłopców.
Dłoń Aishy, sięgnęła tej bladej, jaśniejszej.
Sam budynek Ministerstwa napawał ją niepokojem. Czuła się w nim więziona, duszność zamkniętych ścian sprawiała, że napięcie drgało pod jej skórą, jak burząca się krew. I tylko obecność Marii, jej ślicznej przyjaciółki, brata i Marcela - sprawiały, że ciężar rozmywał się, oddając jej lekkość kroków i lekki, znajomy dla niej uśmiech, który kołysał wargi spokojem. Cudze spojrzenia, która ślizgały się przez jej sylwetkę, już nie raziły tak mocno jak kiedyś. Przyzwyczaiła się do zbierania cudzej uwagi. Tej słusznej, mierzonej ciemnością męskich źrenic i tej niekoniecznie przychylnej. Ale tu, pośród dusznych murów korytarza, była jedną z młodych wezwanych i dopóki nie wyrwała jej stąd konieczność, podążała za wytycznymi i dźwiękiem rozsypywanych kubków przy stoliku z urzędnikiem.
Z wdzięcznością obejmowała rękę i ramie przyjaciółki. Jej bliskość rozmywała cierpkość okoliczności, odpychała gdzieś w głąb smugi ciemnych myśli. Na moment, na krótko, przytknęła własną skroń, do tej jasnej, otulonej puklami złota - Odpowiem - odezwała się cichutko raczej, ciepłem oddechu trafiając gdzieś w noc przyjaciółki - jeśli też na to samo pytanie mi odpowiesz - wystarczyło, że czuła drobność palców zaciśniętych wokół jej własnych, dokładnie tak, jak robiła to sama. Ale, byli razem. A za nimi jak dwie, chroniące je tarcze, stał Jimmy i Marcel. I choć w większej mierze, poświęcała uwagę Marii, z zamkniętymi oczami potrafiła wskazać ich obecność. Rozpoznawała miękkość kroków, czy znajomy ton głosu, szeptu czasem, cienia, który dawał tchnienie, gdy żar słońca palił jej lica.
Odetchnęła, gdy jasne pasma zsunęły się z ramienia, a przyjaciółka odsunęła głowę. A nawet gdyby chciała umknąć dłoni, paliczki oplotła wokół jasności nadgarstka czuło, nagląco. Kciukiem ledwie rysując gdzieś w zamkniętym wnętrzu, sobie znajome wzory. Kilka kroków później, ruszyła się kolejka, a one wraz z nią - Jadłam wcześniej, dziękuję - odpowiedziała niemal z nawyku. Nie potrzebowała wiele, a na pewno mniej, jak chłopcy. Tego, zdążyła się nauczyć już dawno - ...też mam przygotowane coś na później - dodała, spod jasnego uśmiechu i zmrużonych powiek zerkając na brata, a chociaż nie unikała jasnych oczu Marcela, czuła się dziś dziwnie... niepewnie w jego obecności. Tęskniła. Nie była tylko pewna, za czym dokładnie. Wolną dłonią wsunęła pod zakamarek zapiętej klapy torby, którą przerzuciła przez drugie ramię. Nie miała pojęcia - gdzie i na ile czasu mieli ich posłać. Miała tylko nadzieję, że nie będą rozdzielać.
Palce splotła mocniej na dłoni Mari, gdy oddalony od nich dźwięk, wprawił ją w drżenie. Miała świadomość, ile wysiłku kosztowało przyjaciółkę, by uspokoić rozedrganie. Miała nadzieję, że - chociaż nie powiedziała wiele - ciepło, które przekazywała, dodało odrobinę pewności - Jestem tu.
Zanim sama znalazła się przy biurku, taksowana zmęczonym wzrokiem urzędniczki, mimowolnie, obejrzała się przez ramię, jakby łaskotanie cudzego wzroku, liznęło ją po szyi. Niemal intuicyjnie, postawiła krok tak, by znaleźć się w cieniu brata. To zapewne sprawiło, że przodem poszła jasnowłosa. Dopiero potem odebrała dokument do uzupełnienia, wcześniej legitymując się odpowiednio tożsamością. Wypełnione kartki, oddała kobiecie przy biurku, a sama, spieszniej, dogoniła przyjaciółkę. Teraz, czekając już tylko na chłopców.
Dłoń Aishy, sięgnęła tej bladej, jaśniejszej.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaznaczył dzień w kalendarzu, skreślając kolejną miniętą dobę. Nowy początek, poranek z niewinną łagodność zapraszał w swe objęcia. Cisza i spokój wypełniały rodzinną posiadłość, tak różna od chaosu, który panował w nim kilka dni temu, gdy informacje o tragedii dotarły do domowników. Od niedowierzenia przez zaprzeczenie po nerwową chęć działania, zrobienia czegokolwiek. Kilka dni od tamtych wydarzeń krzyki się oddalały, lecz płacz pozostał. Poświęcał swój czas pomiędzy działaniami w terenie, nawet najprostszym wykazaniem się chęcią pomocy, a swoją pracę w ministerstwie, która była istotniejsza niż kiedykolwiek wcześniej. Stwierdzenie, że aparat państwowy nie był przygotowany na tego rodzaju zdarzenie to jak powiedzieć nic. Czy można było się jednak do niego przygotować? Niemożliwe, nie wierzył w to. Mimo upływu dni nadal potrzebny był ogrom pomocy, widział to zarówno po skali zniszczeń, jak i listach, które docierały do jego biurka. Wszyscy początkowo oczekiwali przełomu, lecz została tylko kasandryczna codzienność Nadal trwała żałoba w wielu domostwach, ludzie byli poszukiwani, ale każdy świt przynosił powolny powrót do normalności. Wykorzystywał swoje zdolności, największe atuty jakimi były kompetencje dyplomatyczne, nawet najbardziej pospolite kontakty. Spodziewał się jednak listu, który otrzymał. Artykuł w gazecie był swoistą odezwą do narodu, wezwaniem młodych do działania. Spędzając dużo czasu ze swoimi współtowarzyszami niedoli stażowej, powątpiewał, że każdy młodzieniec to kwiat narodu i nieoszlifowany diament, lecz zdawał sobie sprawę z niedoborów, z którymi mierzyło się ministerstwo. Okres wojny nie przysłużył się lepszej organizacji pracy, liczby urzędników, lecz katastrofy wywołały priorytetyzacje zadań. Początkowo zastanawiał się nad wysłaniem listu wskazującego, że jego praca obecnie przyda się przede wszystkim na piątym piętrze, lecz ostatecznie zdecydował, że zejście kilka pięter w dół nie wymagało od niego nadmiernego wysiłku i powinien przynajmniej przyjść i zauważyć jakie działanie zostaną podjęte. Jeśli umożliwi mu to chwilę wytchnienie bez złowieszczego wzroku szefa na plecach to była to wartość dodana. Pozostawił na swoim biurku porządek, wręcz w pedantycznym ułożeniu posegregował dokumenty. Wielu stażystów również dostało wezwania, więc gdy doszedł do korytarza spotkał wiele znajomych twarzy. Nigdy nie można było przez nimi uciec, cała jego kariera będzie z nimi współdzielona. Na korytarzu gromadziło się już całkiem sporo osób, dużej części nie znał, co sugerowało, że nie byli warci poznania. Inną kojarzył momentalnie, potrafiąc wyrecytować ich koneksje i genealogie, czasem szumne talenty. Nawet jednak wśród tłumów, gwiazdy jaśniały najbardziej. Przyciągały, kusiły i każdy oferował im moment swej uwagi. Nie wiedział na ile była to wila krew, na ile nazwisko i osobowość, lecz Imogen zawsze stawała się centrum wszechświata wielu. Nie był do końca pewien czy Euphemia zdawała sobie sprawę z cichych szeptów wokół nich. Przystanął obok nich, pozwalając sobie na odpuszczenie formalizmów.
– Służba dla kraju – rozpoczął z westchnięciem. – Jak można było odmówić.
Jeśli ktoś dopiero z powodu listu od ministerstwa rozpoczął swoje starania, oznaczało to, że jego priorytety powinny przejść pewną ewolucję. Patriotyzm wręcz wymagał działania, niekoniecznie wymuszone przez odgórne działania instytucji. Spojrzał ponad ich głowami, odnajdując wzrokiem Igora i Varye, z towarzyszącym im Mitchem, jeśli jego wzrok nie płatał mu psoty. Nawet imigranci zdecydowali się na pomoc, może jednak hasło o przymusowym przyprowadzeniu podziałało skutecznie. Może wynikało to jednak z chęci integracyjnych, chęci zadomowienia się w ich uroczym piekiełku.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Przymusowe doprowadzenie, grzmiał list. Wcale nie chciał się tu pojawić, a jednak miał świadomość, że nie przystępując do tych działań być może na zawsze zamknie sobie drogę do Londynu; drogę, która już i tak po rejestracyjnych zawirowaniach była bardzo wyboista. Czy mogli odnaleźć jego rodzinę? Nie sądził. Czy mogli im zaszkodzić? Nie wierzył. A jednak ciarki przebiegały mu po plecach na myśl, że musiał podjąć decyzję. Mógłby tego uniknąć; przecież ministerstwo nigdy nie robiło na nich żadnego wrażenia. Prawo czarodziejów nie było ich prawem, skoro mieli własne, ważniejsze od każdego innego, ale teraz, kiedy był prawie całkiem sam, kiedy byli we troje, ich prawo nie mogło ich chronić. Nie mogła chronić ich wspólnota romska, nie mogli strzec bliscy, wśród których czuli się bezpieczni, zaopiekowani i potrzebni. Stając przeciwko władzy przyznałby się otwarcie do rebelii, a on za rebelianta nigdy nie chciał być uznawany. Dotąd pragnął tylko wolności, spokoju i życia z dala od niezrozumiałej polityki.
Siostrę trzymał blisko siebie bojąc się, że straci ją w tłumie. Trzymał jej dłoń, opierał raz po raz w kolejce o jej ramię. Oczy strzelały po zgromadzonych ludziach. Zwykle takie miejsca służyły mu do konkretnych okazji, a jednak tu, pośród urzędników nie odważyłby się na taką zabawę. Kilka kroków w przód i znów się zatrzymali. Spojrzał na Marcela, nic nie mówiąc, ale doskonale wiedział, że dzielili podobne odczucia. Obejrzał się wokół, a potem znów ruszyli. Aisha szła przed nim, Maria trzymała ją za rękę. Jemu trudno się szło w ten sposób, puścił ją więc z drugiej strony, trzymając się jednak zaraz, aby jej nie zgubić.
— Zawsze — odparł, nigdy nie odmawiając jedzenia, szczególnie jeśli wyszło spod delikatnych dłoni Marii. Wciąż pamiętał smak tamtej dyni nadziewanej mięsem, wciąż był jej wdzięczny za tamten ratunek, poczęstunek i miłe popołudnie. Sięgnął po kanapkę i nie zaglądając do jej wnętrza wpakował ją do ust. Zebranych było sporo, a oni czekali tu już chwilę. Uśmiechnął się do jasnowłosej dziewczyny i z pełnymi ustami wybąkał coś niezgrabnie o tym, że było pyszne. Nie był pewien, czy zrozumiała, ale nie ryzykował już, bojąc się, że kęs wypadnie mu z buzi. Pęknięte szkło sprawiło, że na chwilę przestał przeżuwać i rozejrzał się wokół, w większości widząc jednak same potylice, które niewiele mu mówiły, aż w końcu jego wzrok spoczął na dziwnie spoglądającym w ich kierunku chłopaku. Zmarszczył brwi, zastygając ciemnym wzrokiem utkwionym w ciemnowłosym partaczu, wymuskanym synalku, który taksował wzrokiem dziewczęta.
Ruszył z miejsca zaraz potem, kończąc w międzyczasie kanapkę podarowaną od Marii. Zmięty papier wcisnął w kieszeń, już z pustymi ustami stając przy urzędniczką, która ze znużonym głosem nakazała wypełnić dokumenty. Wziął do ręki pióro i powoli, niezgrabnym pismem zaczął kreślić imię. Szybko jednak je skreślił przypominając sobie, że nie był dla nich Jamesem. W papierach nie widniał jako James Doe. Jeszcze raz zaczął podpisując się imieniem cygańskim nadanym mu przez matkę i nazwiskiem wybranym jako to, które miało go reprezentować podczas walki o życie w trakcie rejestracji różdżki. Skończywszy obrócił się do Marcela, nie słuchając już dalszych instrukcji kobiety. Tym samym — gdzie miał iść do kogo i po co, nie wiedział.
— Co teraz? — spytał szeptem Marię i Aishę, kiedy podszedł do nich, czekając też na Marcela. Jego wzrok spoczął na Yanie, która się do nich zbliżyła. Zmierzył ją wzrokiem i po chwili wahania skinął jej głową. Wypadało, bądź co bądź była dziewczyną. — Mamy gdzieś iść? — spytał, pochylając się do dziewczyn, a zaraz potem obrócił się za Marcelem. Źle czuł się w tym tłumie. Tłumie młodych ludzi zmuszonych do stawiennictwa pod wizją groźby.
Siostrę trzymał blisko siebie bojąc się, że straci ją w tłumie. Trzymał jej dłoń, opierał raz po raz w kolejce o jej ramię. Oczy strzelały po zgromadzonych ludziach. Zwykle takie miejsca służyły mu do konkretnych okazji, a jednak tu, pośród urzędników nie odważyłby się na taką zabawę. Kilka kroków w przód i znów się zatrzymali. Spojrzał na Marcela, nic nie mówiąc, ale doskonale wiedział, że dzielili podobne odczucia. Obejrzał się wokół, a potem znów ruszyli. Aisha szła przed nim, Maria trzymała ją za rękę. Jemu trudno się szło w ten sposób, puścił ją więc z drugiej strony, trzymając się jednak zaraz, aby jej nie zgubić.
— Zawsze — odparł, nigdy nie odmawiając jedzenia, szczególnie jeśli wyszło spod delikatnych dłoni Marii. Wciąż pamiętał smak tamtej dyni nadziewanej mięsem, wciąż był jej wdzięczny za tamten ratunek, poczęstunek i miłe popołudnie. Sięgnął po kanapkę i nie zaglądając do jej wnętrza wpakował ją do ust. Zebranych było sporo, a oni czekali tu już chwilę. Uśmiechnął się do jasnowłosej dziewczyny i z pełnymi ustami wybąkał coś niezgrabnie o tym, że było pyszne. Nie był pewien, czy zrozumiała, ale nie ryzykował już, bojąc się, że kęs wypadnie mu z buzi. Pęknięte szkło sprawiło, że na chwilę przestał przeżuwać i rozejrzał się wokół, w większości widząc jednak same potylice, które niewiele mu mówiły, aż w końcu jego wzrok spoczął na dziwnie spoglądającym w ich kierunku chłopaku. Zmarszczył brwi, zastygając ciemnym wzrokiem utkwionym w ciemnowłosym partaczu, wymuskanym synalku, który taksował wzrokiem dziewczęta.
Ruszył z miejsca zaraz potem, kończąc w międzyczasie kanapkę podarowaną od Marii. Zmięty papier wcisnął w kieszeń, już z pustymi ustami stając przy urzędniczką, która ze znużonym głosem nakazała wypełnić dokumenty. Wziął do ręki pióro i powoli, niezgrabnym pismem zaczął kreślić imię. Szybko jednak je skreślił przypominając sobie, że nie był dla nich Jamesem. W papierach nie widniał jako James Doe. Jeszcze raz zaczął podpisując się imieniem cygańskim nadanym mu przez matkę i nazwiskiem wybranym jako to, które miało go reprezentować podczas walki o życie w trakcie rejestracji różdżki. Skończywszy obrócił się do Marcela, nie słuchając już dalszych instrukcji kobiety. Tym samym — gdzie miał iść do kogo i po co, nie wiedział.
— Co teraz? — spytał szeptem Marię i Aishę, kiedy podszedł do nich, czekając też na Marcela. Jego wzrok spoczął na Yanie, która się do nich zbliżyła. Zmierzył ją wzrokiem i po chwili wahania skinął jej głową. Wypadało, bądź co bądź była dziewczyną. — Mamy gdzieś iść? — spytał, pochylając się do dziewczyn, a zaraz potem obrócił się za Marcelem. Źle czuł się w tym tłumie. Tłumie młodych ludzi zmuszonych do stawiennictwa pod wizją groźby.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Naprawdę nie chciał tu być, ale doskonale wiedział, że nie mógł tak po prostu zignorować listu. Bał się, bał się, bo w sercu chował sekrety, których nie powinni nigy poznać ci ludzie, odkąd trafił do Tower za kretyński wygłup, a skończył niemal martwy i legilimowany przed sadystycznego ojca, bał się tego miejsca. Co miało ich czekać na miejscu? Kto miał tu na nich czekać? Jego ojciec był wszędzie, wypisywał nawet listy do pana Carringtona, dlaczego miałoby nie być go tutaj? Bo nie żył, powtarzał sobie, nie żył, widział przecież, zostawił go za sobą daleko, zostawił go martwego. Nie mógł ich tutaj znaleźć. Nie mógł się tu pojawić. Nie żył, martwi nie wracali do żywych. A inni, czy inni byli jak on? Kto powstrzyma ich przed czytaniem ich myśli jak cholernej baśni, gdy tylko przejdą przez tę śmieszną komisję? Winien był lepiej się przygotować, ale czy w ogóle dało się przygotować na coś takiego? W najgorszym wypadku tu zginie, ale przecież i tak nie miał już ochoty żyć. Dlaczego zatem wciąż czuł strach? Stal, wsparty o ścianę, z rękoma założonymi na piersi, wzrok nie był w stanie dostrzec delegatów Ministerstwa Magii. Dostrzegł kogoś innego, chłystka, który śliskim spojrzeniem przyglądał się dziewczynom. A może, może rejestrowali ich tu z innego powodu, jak bydło, które dobrowolnie przyszło tu na rzeź. Nieśmieszne żarty z tą dobrowolnością. Zmarszczył brew, intensywnie przyglądając się profilowi Igora, nie zwracając przy tym uwagi ni na przejętą tłuczonym szkłem Marię, ni na skupioną na bracie Aishę.
Kiwnął przecząco głową, gdy spytała, czy był głodny, choć nigdy tego nie robił. Dziś nie był. Dziś jego żołądek zawinął się w ciasny supeł, a jego samego zaczynało naciągać na wymioty. Przewracało mu się w żołądku. Wiedział, do czego zdolni byli ci ludzie i wiedział, jak niewiele warte było dla nich ich życie. Nie jadł nic od rana, nie potrafił, podczas śniadania podłubał widelcem w jajecznicy i odsunął od siebie talerz, nim wybrał się w drogę do Ministerstwa Magii. Drażnił go zapach jedzenia, który rozniósł się, kiedy Jim zaczął pochłaniać kanapkę. Nie powiedział ni słowa, a na jego twarzy nie malowały się żadne myśli. Nie mogły, przecież wiedział. Maeve kazałby mu zachować kamienną twarz. Powiedziałaby, że tylko tak nie zwróci na siebie uwagi. Maria, Aisha, Jim, każda ręka kreśliła podpis, choć żadne z nich nie mogło wiedzieć, co tak naprawdę podpisywało. Czy wyrok śmierci na samego siebie? Im bardziej nie chciał myśleć o Oazie, tym wyraźniejszy kształtował się w jego głowie jej krajobraz, ile czasu minie, nim ktoś go wyciągnie?
A reszta? Co zrobią z resztą?
Carrington, Marcelius, podpisał się w ślad za innymi, bo przecież nic innego zrobić nie mógł, jednak jeszcze nim tłum go odepchnął, położył obie dłonie przed urzędniczką, zapierając się w tej pozycji.
- Musimy zostać razem. Dziewczyny nie mogą zostać same - poprawił się, gdy spontaniczne słowa, pozbawione sensu, wymknęły się z ust same. - One - wskazał palcem na Marię i Aishę. - Muszą być ze mną albo z nim. Z nami. - Wskazał na Jamesa. - Muszą, to... kulturowe. To ważne kulturowo - zaparł się, chcąc usłyszeć od niej potwierdzenie, nim ktoś najpewniej nie odciągnie go na bok, by zrobić miejsce kolejnym. Przeklął, gdy znalazł się obok Jima, kiwając głową na wskazane drzwi, numer siódmy, tam mieli przejść, przeszli, zawiesił głowę w dół.
Kiwnął przecząco głową, gdy spytała, czy był głodny, choć nigdy tego nie robił. Dziś nie był. Dziś jego żołądek zawinął się w ciasny supeł, a jego samego zaczynało naciągać na wymioty. Przewracało mu się w żołądku. Wiedział, do czego zdolni byli ci ludzie i wiedział, jak niewiele warte było dla nich ich życie. Nie jadł nic od rana, nie potrafił, podczas śniadania podłubał widelcem w jajecznicy i odsunął od siebie talerz, nim wybrał się w drogę do Ministerstwa Magii. Drażnił go zapach jedzenia, który rozniósł się, kiedy Jim zaczął pochłaniać kanapkę. Nie powiedział ni słowa, a na jego twarzy nie malowały się żadne myśli. Nie mogły, przecież wiedział. Maeve kazałby mu zachować kamienną twarz. Powiedziałaby, że tylko tak nie zwróci na siebie uwagi. Maria, Aisha, Jim, każda ręka kreśliła podpis, choć żadne z nich nie mogło wiedzieć, co tak naprawdę podpisywało. Czy wyrok śmierci na samego siebie? Im bardziej nie chciał myśleć o Oazie, tym wyraźniejszy kształtował się w jego głowie jej krajobraz, ile czasu minie, nim ktoś go wyciągnie?
A reszta? Co zrobią z resztą?
Carrington, Marcelius, podpisał się w ślad za innymi, bo przecież nic innego zrobić nie mógł, jednak jeszcze nim tłum go odepchnął, położył obie dłonie przed urzędniczką, zapierając się w tej pozycji.
- Musimy zostać razem. Dziewczyny nie mogą zostać same - poprawił się, gdy spontaniczne słowa, pozbawione sensu, wymknęły się z ust same. - One - wskazał palcem na Marię i Aishę. - Muszą być ze mną albo z nim. Z nami. - Wskazał na Jamesa. - Muszą, to... kulturowe. To ważne kulturowo - zaparł się, chcąc usłyszeć od niej potwierdzenie, nim ktoś najpewniej nie odciągnie go na bok, by zrobić miejsce kolejnym. Przeklął, gdy znalazł się obok Jima, kiwając głową na wskazane drzwi, numer siódmy, tam mieli przejść, przeszli, zawiesił głowę w dół.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Wezwanie ze strony Ministerstwa Magii było zaproszeniem nie do odrzucenia. Czytając Walczącego Maga wiedziała, że prędzej czy później takie listy zaczną krążyć po kraju. Wcześniej już widziała, że taka pomoc była potrzebna. Wraz z kuzynem wspierali szpital polowy, z własnej woli, choć mieli rozlewać tylko zupę. Wtedy nikt się ich nie spodziewał, teraz zaś byli na nich gotowi. Nie miała pojęcia jak przyda się jej pomoc, ale nie miała zamiaru odmawiać.
Durham potrzebowało również wsparcia, ale nie mogło samodzielnie funkcjonować bez zaopiekowanych sąsiadów. Należało działać i wspierać Ministertwo Magii, które samo nie mogło poradzić sobie z tragedią jaka spotkała społeczność magiczną. Niektórzy mówili, że to kara za ich działania, że sami wywołali ten kataklizm i to początek końca. czerwona kometa już nie wisiała na niebie niczym zły omen. Lady Burke uważała, że rzeczy się po prostu zdarzają i należy się z nimi zmierzyć. Ot, cała filozofia.
Koszmary całkowicie minęły, wysypiała się, odzyskiwała energię, w końcu mogła od nowa zacząć działać. A zapału do prac lady Burke nie brakowało. Wstając bladym świtem, codziennie spotykała się z zarządcami, wraz z ojcem i kuzynami pochylając się nad problemami ludzi starali się im pomóc. Nie zapominali też o swojej pracy, która napędzała gospodarkę i o kopalni. Jej jak najszybsze uruchomienie pomoże ludziom stanąć na nogi. Stanowiła w tej chwili więcej niż priorytet. Dzisiaj jednak miała inne zadanie.
Nie zważając na to, że inni będa patrzeć krzywo, ubrała spodnie. Publicznie po raz drugi, ale długa spódnica w takiej sytuacji zdawała się przeszkadzać. Przekonała się o tym już parę razy, a spodnie pozwalały na większą swobodę w pracy lub też krótsza spódnica, a takowe też już nosiła.
Dostrzegając tłum przed Ministerstwem Magii wiedziała, że musi uzbroić się w cierpliwość. Wielu zostało wezwanych do pomocy, a jeszcze więcej osób jej potrzebowało.
Dostrzegła kuzyna, który stał w otoczeniu panny Mulciber oraz Igora Karkaroffa. Wielu dostało wezwanie. Ustawiła się w kolejce, tak jak inni, czekając na wezwanie przez urzędniczkę. Sięgając po pióro do podpisania się uważała, aby niczego nie strącić. Jeszcze tego brakowało, aby dołożyła się do szkód. Odchodząc od stolika i kierując się pod numer siedem dostrzegła Yanę, z którą zaraz się zrównał widząc jak ta kogoś wypatruje wzrokiem. -Widzimy się ponownie, jak idą prace nad talizmanami? - Zagadnęła cicho nie chcąc wystraszyć dziewczyny swoim pojawieniem się tuż obok niej.
Durham potrzebowało również wsparcia, ale nie mogło samodzielnie funkcjonować bez zaopiekowanych sąsiadów. Należało działać i wspierać Ministertwo Magii, które samo nie mogło poradzić sobie z tragedią jaka spotkała społeczność magiczną. Niektórzy mówili, że to kara za ich działania, że sami wywołali ten kataklizm i to początek końca. czerwona kometa już nie wisiała na niebie niczym zły omen. Lady Burke uważała, że rzeczy się po prostu zdarzają i należy się z nimi zmierzyć. Ot, cała filozofia.
Koszmary całkowicie minęły, wysypiała się, odzyskiwała energię, w końcu mogła od nowa zacząć działać. A zapału do prac lady Burke nie brakowało. Wstając bladym świtem, codziennie spotykała się z zarządcami, wraz z ojcem i kuzynami pochylając się nad problemami ludzi starali się im pomóc. Nie zapominali też o swojej pracy, która napędzała gospodarkę i o kopalni. Jej jak najszybsze uruchomienie pomoże ludziom stanąć na nogi. Stanowiła w tej chwili więcej niż priorytet. Dzisiaj jednak miała inne zadanie.
Nie zważając na to, że inni będa patrzeć krzywo, ubrała spodnie. Publicznie po raz drugi, ale długa spódnica w takiej sytuacji zdawała się przeszkadzać. Przekonała się o tym już parę razy, a spodnie pozwalały na większą swobodę w pracy lub też krótsza spódnica, a takowe też już nosiła.
Dostrzegając tłum przed Ministerstwem Magii wiedziała, że musi uzbroić się w cierpliwość. Wielu zostało wezwanych do pomocy, a jeszcze więcej osób jej potrzebowało.
Dostrzegła kuzyna, który stał w otoczeniu panny Mulciber oraz Igora Karkaroffa. Wielu dostało wezwanie. Ustawiła się w kolejce, tak jak inni, czekając na wezwanie przez urzędniczkę. Sięgając po pióro do podpisania się uważała, aby niczego nie strącić. Jeszcze tego brakowało, aby dołożyła się do szkód. Odchodząc od stolika i kierując się pod numer siedem dostrzegła Yanę, z którą zaraz się zrównał widząc jak ta kogoś wypatruje wzrokiem. -Widzimy się ponownie, jak idą prace nad talizmanami? - Zagadnęła cicho nie chcąc wystraszyć dziewczyny swoim pojawieniem się tuż obok niej.
May god have mercy on my enemies
'cause I won't
'cause I won't
Primrose Burke
Zawód : Badacz artefaktów, twórca talizmanów, Dama
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Problem wyjątków od reguł polega na ustaleniu granicy.
OPCM : 4 +1
UROKI : 1
ALCHEMIA : 29 +2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 6 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Kiedy zobaczył list od Ministerstwa Magii w pierwszym odruchu stwierdził, że szanowny braciszek znów na niego doniósł. ten to był uparty jak stato kapturków i ciągle dążył do zwady, by potem przyjść z pytaniem i prośbą o radę jakby nic się nie stało. Dlatego też w pierwszym odruchu nie chciał otwierać listu, ba! nawet chciał spalić w piecu, ale w ostatnim momencie się opamiętał. Nie chciał Traversom robić problemów, co jak co, ale im zawdzięczał wiele, a oni regularnie przymykali oko na wszelkie jego przewiny. Wzdychając niemal dramatycznie otworzył kopertę i przeczytał wezwanie.
-Jeszcze czego… - mruknął pod nosem. Miał do naprawy statki, które zostały uszkodzone w wyniku deszczu meteorytów. Brzask poszedł w drzazgi, przerobiony na wykałaczki; nadal czuł ból kiedy o tym pomyślał. Marynarze potrzebowali pomocy przy budowie, a jego będą wysyłać na podcieranie czyiś tyłków? Niech ambitni młodzi uzdrowiciele pomagają, bogate paniczyki ruszą szanowne cztery litery i zobaczą jak żyje biedota.
Nie miał zamiaru tam iść, nie miał zamiaru marnować swojego czasu, który był na wagę złota.
A teraz stał w tej cholernej kolejce.
Słońce grzało niemiłosiernie, tłum gęstniał i woniał, jak to tłum - kapustą, przepoconymi ciałami i desperacją. Ludzie szukali pomocy. Rozumiał. Sam miał tyle szczęścia, że jakimś cudem jego dom jeszcze stał. Chociaż była dziura w dachu, była dziura w ścianie, których za cholerę nie mógł załatać. Magiczne kamienie zachwiały jakoś strukturą, tyle zrozumiał, magiczną i bujaj się teraz człowieku.
Jak nie sraczka to padaczka, tak mawiają, a on ostatnio był chodzącym pechem. Najpierw uznano go za oszusta, ponieważ różdżka zamieniła się na parę dni w zwyczajny patyk w jego dłoni, a teraz nad łazienka miał rozwieszoną płachtę materiału, która jako tako chroniła małe mieszkanko przed zalaniem w trakcie deszczu. Dobrze, że nie miał nic cennego, a parę zabezpieczeń chronił te, dziurawe teraz, cztery ściany przed złodziejami. W rozgoryczeniu od gorąca, przeszła mu myśl, że Ministerstwo powinno się zająć właśnie tym - szajkami, które grasowały i korzystały z zamieszania. Zaraz jednak stanął przed udręczoną urzędniczką i podpisał papiery, które sprawiły, że miał skierować się pod siódemkę. Jak sporo innych osób. Widział parę “ważnych” twarzy, a usta wykrzywiły się w nieznacznym, pogardliwym uśmiechu.
-Będzie zabawnie. - Mruknął pod nosem.
-Jeszcze czego… - mruknął pod nosem. Miał do naprawy statki, które zostały uszkodzone w wyniku deszczu meteorytów. Brzask poszedł w drzazgi, przerobiony na wykałaczki; nadal czuł ból kiedy o tym pomyślał. Marynarze potrzebowali pomocy przy budowie, a jego będą wysyłać na podcieranie czyiś tyłków? Niech ambitni młodzi uzdrowiciele pomagają, bogate paniczyki ruszą szanowne cztery litery i zobaczą jak żyje biedota.
Nie miał zamiaru tam iść, nie miał zamiaru marnować swojego czasu, który był na wagę złota.
A teraz stał w tej cholernej kolejce.
Słońce grzało niemiłosiernie, tłum gęstniał i woniał, jak to tłum - kapustą, przepoconymi ciałami i desperacją. Ludzie szukali pomocy. Rozumiał. Sam miał tyle szczęścia, że jakimś cudem jego dom jeszcze stał. Chociaż była dziura w dachu, była dziura w ścianie, których za cholerę nie mógł załatać. Magiczne kamienie zachwiały jakoś strukturą, tyle zrozumiał, magiczną i bujaj się teraz człowieku.
Jak nie sraczka to padaczka, tak mawiają, a on ostatnio był chodzącym pechem. Najpierw uznano go za oszusta, ponieważ różdżka zamieniła się na parę dni w zwyczajny patyk w jego dłoni, a teraz nad łazienka miał rozwieszoną płachtę materiału, która jako tako chroniła małe mieszkanko przed zalaniem w trakcie deszczu. Dobrze, że nie miał nic cennego, a parę zabezpieczeń chronił te, dziurawe teraz, cztery ściany przed złodziejami. W rozgoryczeniu od gorąca, przeszła mu myśl, że Ministerstwo powinno się zająć właśnie tym - szajkami, które grasowały i korzystały z zamieszania. Zaraz jednak stanął przed udręczoną urzędniczką i podpisał papiery, które sprawiły, że miał skierować się pod siódemkę. Jak sporo innych osób. Widział parę “ważnych” twarzy, a usta wykrzywiły się w nieznacznym, pogardliwym uśmiechu.
-Będzie zabawnie. - Mruknął pod nosem.
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Główny korytarz
Szybka odpowiedź