Główny korytarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Główny korytarz
Korytarz prowadzący między innymi do gabinetu Ministra Magii przepełniony jest bogactwem. Czerwony dywan, rzeźby i obrazy wiszące na ścianach sprawiają, że miejsce to przypomina raczej galerię sztuki, niż siedzibę magicznego rządu. Przed rozmawiające obrazy w korytarzu panuje nieustający szum. Przy ścianach korytarza stoją liczne kanapy, na których można odpocząć i porozmawiać, choć w praktyce mało kto sobie na to pozwala. W końcu nikt nie chce, aby Minister przyłapał go na lenistwie! Pracownicy wyższego rzędu często nie mają jednak świadomości, że za niektórymi obrazami kryją się przejścia, prowadzące do bardzo biednych, wąskich i brudnych korytarzy, w których znajdują się pomieszczenia personelu technicznego.
Nie odpowiedziała mu, nie spojrzała na niego nawet, choć napierał na jej biurko, tłum wypchnął go do pozostałych, zacisnął usta w wąską kreskę, ze złością, nie przestawał czuć okrutnego ścisku w żołądku. Bał się. O sekrety, które krył, o bliskich, którzy tu z nim byli, może nie powinni byli tu przychodzić? Może powinni byli zbiec z miasta, daleko, na półwysep, może powinien zostawić za sobą Arenę, wtedy ministerialni legilimenci by mu nie grozili. Dlaczego się nim interesowali, nie wiedział, nie rozumiał, jego ojciec był sadystą, miał wpływy i chciał go zamordować. Był sadystą, atakował wszystkich wokół, czy narażał teraz Aishę i Marię? Myśli sunęły przed siebie jak rwąca rzeka, chaotycznie i niezrozumiale, zbyt szybko, bał się, denerwował, oparł plecami o ścianę, poczuł na czole ciepłą dłoń, wsuniętą pod rozczochrane kosmyki złotych włosów, ciepłą, czułą, delikatną, zamknął oczy, jego głowa bezwiednie wsparła się o tę dłoń, szukając spokoju. Nie odezwał ni słowem, próbując uspokoić oddech. Nie jesteś rozpalony, mówiła, nie był, oczywiście, że nie. Dlaczego miałby być? Było mu zimno.
Przeklął, szeptem, kiedy usłyszał, że Jim miał być sam, miała mu towarzyszyć ta panienka, z którą spędzili Noc Tysiąca Gwiazd i młoda lady, co go czekało, usługiwanie tym panienkom? Nie wiedział jeszcze, że Igor był młodzieńcem, który taksował Marię spojrzeniem, ale zwrócił wzrok ku dziewczynie, bo wzięto ich razem, czy jego prośba została wzięta pod uwagę? Ale co z Aishą? Trafiła ze Steffenem, odbił się od ściany, żeby przedrzeć się do niego w tłumie, nie widzieli się odkąd zniknął na festiwalu, odkąd wybrał Bellę. Wiele się w tym czasie wydarzyło, ale nie rozmawiali. Czuł się przez niego opuszczony, gdy pozbawił go swojego wsparcia, ale Steffena to chyba nie obchodziło, dlaczego spodziewał się czegoś innego? To nie był pierwszy raz. Ścisnął jego ramię, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. Nie było trudno go odnaleźć, ściągnął go jego krzyk.
- Pilnuj Aishy, Steff. Nie spuszczaj jej z oka - rzucił, spodziewając się, że sam o tym nie pomyśli, że znów się zamyśli, bo zobaczy w chmurach Bellę. Ale to było ważne. Nie mogli lekceważyć niczego, co się tu działo. Nie mogli wiedzieć, co ich czeka. Nie mogli pozwolić, żeby dziewczynom coś się stało. Im też miała towarzyszyć jakaś panienka, może będą bezpieczni, ale dokąd ich wezmą - nie wiedział nikt. - Nie pozwól, żeby odeszła sama. - Pamiętał tamtego handlarza, jego dokumenty ślicznych dziewcząt, po tym, co się działo, Ministerstwo mogło szukać zarobku i mogło szukać go wszędzie. - Trzymaj się - wracając, rzucił do Jima, szukając jego spojrzenia, poradzą sobie. Cokolwiek by się nie działo, poradzą sobie. Czegokolwiek by od nich nie chcieli, najwyżej uciekną. Uważaj na siebie, Jim. - Chodźmy - zwrócił się do Marii, spoglądając przepraszająco na Aishę, przecież próbował. Próbował zawalczyć o to, żeby zostali razem. - Trzymaj się Steffena, Aisha. Rób, co mówi - poprosił, choć jego głos wciąż drżał niespokojnie, nim odeszli, nim Maria pochwyciła świstoklik. Wówczas dopiero uniósł wzrok wyzywająco, gdy znalazł się naprzeciw trzeciego, Igora, ale nie powiedział nic, zgromadzony w nim strach szybko przekuł się w złość, której emocje błysnęły w kontrastujących z jasną tęczówką źrenicach.
Przeklął, szeptem, kiedy usłyszał, że Jim miał być sam, miała mu towarzyszyć ta panienka, z którą spędzili Noc Tysiąca Gwiazd i młoda lady, co go czekało, usługiwanie tym panienkom? Nie wiedział jeszcze, że Igor był młodzieńcem, który taksował Marię spojrzeniem, ale zwrócił wzrok ku dziewczynie, bo wzięto ich razem, czy jego prośba została wzięta pod uwagę? Ale co z Aishą? Trafiła ze Steffenem, odbił się od ściany, żeby przedrzeć się do niego w tłumie, nie widzieli się odkąd zniknął na festiwalu, odkąd wybrał Bellę. Wiele się w tym czasie wydarzyło, ale nie rozmawiali. Czuł się przez niego opuszczony, gdy pozbawił go swojego wsparcia, ale Steffena to chyba nie obchodziło, dlaczego spodziewał się czegoś innego? To nie był pierwszy raz. Ścisnął jego ramię, chcąc zwrócić na siebie jego uwagę. Nie było trudno go odnaleźć, ściągnął go jego krzyk.
- Pilnuj Aishy, Steff. Nie spuszczaj jej z oka - rzucił, spodziewając się, że sam o tym nie pomyśli, że znów się zamyśli, bo zobaczy w chmurach Bellę. Ale to było ważne. Nie mogli lekceważyć niczego, co się tu działo. Nie mogli wiedzieć, co ich czeka. Nie mogli pozwolić, żeby dziewczynom coś się stało. Im też miała towarzyszyć jakaś panienka, może będą bezpieczni, ale dokąd ich wezmą - nie wiedział nikt. - Nie pozwól, żeby odeszła sama. - Pamiętał tamtego handlarza, jego dokumenty ślicznych dziewcząt, po tym, co się działo, Ministerstwo mogło szukać zarobku i mogło szukać go wszędzie. - Trzymaj się - wracając, rzucił do Jima, szukając jego spojrzenia, poradzą sobie. Cokolwiek by się nie działo, poradzą sobie. Czegokolwiek by od nich nie chcieli, najwyżej uciekną. Uważaj na siebie, Jim. - Chodźmy - zwrócił się do Marii, spoglądając przepraszająco na Aishę, przecież próbował. Próbował zawalczyć o to, żeby zostali razem. - Trzymaj się Steffena, Aisha. Rób, co mówi - poprosił, choć jego głos wciąż drżał niespokojnie, nim odeszli, nim Maria pochwyciła świstoklik. Wówczas dopiero uniósł wzrok wyzywająco, gdy znalazł się naprzeciw trzeciego, Igora, ale nie powiedział nic, zgromadzony w nim strach szybko przekuł się w złość, której emocje błysnęły w kontrastujących z jasną tęczówką źrenicach.
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Napięcie nie opuszcza ciała, podobnie jak dłonie nie przestają się pastwić nad oberwanymi skórkami przy paznokciach. Oczekiwanie na to, co miało nadejść było nieprzyjemne, a przy tym strasznie głupie. Bo czego miała się bać? Czego powinna się lękać? Nie zrobiła nic złego. Coś cicho szepcze, że jej mamma też nic nie zrobiła złego i to sprawia, że na moment zamiera w bezruchu. Czy będzie już tak zawsze? Ten dreszcz, ta nerwowość, to nieprzyjemne ssanie w żołądku nieprzypominające wcale głodu? Czy wspomnienia będą dręczyć ją tak mocno, że postawienie, chociażby kroku na terenie Londynu doprowadzać będzie ją do fizycznej choroby? Zaciska szczękę, potrząsając przy tym głową. To nie był odpowiedni moment ni miejsce na podobne rozmyślanie, przechodzenie wewnętrznych kryzysów zostawi sobie na później. Na razie miała tylko jedno zadanie dzielone na dwoje - przetrwać i wrócić. Może jeśli się postara, jeśli da z siebie wystarczająco wiele - ale nie wszystko, bo stolica bierze i bierze i bierze, nigdy nie oddaje - to będzie mogła skończyć cokolwiek miała robić szybciej. I pójść, zapomnieć. Och Gianna, aleś ty okrutna. Pomóc dobra rzecz przecież, jednak czy pomoc pod przymusem, groźbą, wciąż mogła za to uchodzić? Nie znała odpowiedzi, tak naprawdę nie wiedziała wiele, chociaż z wiekiem podobno człowiek stawał się mądrzejszy. Jeszcze tego nie dostrzegała. Dźgnięcie w bok skwitowała marsową miną, jej towarzyszka zmuszała ją do ruchu, to pójścia w ślad za kurczącą się kolejką. I kiedy staje przed urzędnikiem, podaje swoje dane, na moment zamiera jej serce, ma ochotę twarz skryć pod miękkością ciemnych kosmyków, odwrócić się całkowicie kiedy mierzy ją spojrzeniem. Jak kawał mięsa, który można wykorzystać. Znowu robiło się jej niedobrze. Oddycha w końcu, kiedy może się odsunąć, przepuścić kolejną osobę. I czeka, na to co każą, gdzie ją przydzielą.
W końcu urzędas się odzywa, zadufany bufon, dawkuje słowa, nie wyjaśnia wiele. Konkrety, konkrety, ale nie ma ich wystarczająco. Jest tylko wiele niewiadomych oraz ślepe posłuszeństwo. Wymieniane nazwiska przelatują tuż przy uchu, rozgląda się tylko przy tych znajomych, ścisk w piersi nie jest już obawą, a troską. Kolejne dźgnięcie, jej kolej. Obce nazwiska, obce twarze, wylądowała w grupie z paniczykiem. Pięknie. Głęboki wdech, przedstawienie musi trwać Gia. Nie ociąga się, Brama Zdrajców nie brzmi dobrze, jednak celowe opóźnianie podróży brzmi jeszcze gorzej. Odbiera świstoklik, czekając cierpliwie na resztę nieszczęsnych towarzyszy niedoli.
- Możemy ruszać? - możemy mieć to za sobą? pyta Moretti, a włoski akcent znaczy każdą zgłoskę. Nie wita się, chyba nikt tak naprawdę nie chce tutaj być.
W końcu urzędas się odzywa, zadufany bufon, dawkuje słowa, nie wyjaśnia wiele. Konkrety, konkrety, ale nie ma ich wystarczająco. Jest tylko wiele niewiadomych oraz ślepe posłuszeństwo. Wymieniane nazwiska przelatują tuż przy uchu, rozgląda się tylko przy tych znajomych, ścisk w piersi nie jest już obawą, a troską. Kolejne dźgnięcie, jej kolej. Obce nazwiska, obce twarze, wylądowała w grupie z paniczykiem. Pięknie. Głęboki wdech, przedstawienie musi trwać Gia. Nie ociąga się, Brama Zdrajców nie brzmi dobrze, jednak celowe opóźnianie podróży brzmi jeszcze gorzej. Odbiera świstoklik, czekając cierpliwie na resztę nieszczęsnych towarzyszy niedoli.
- Możemy ruszać? - możemy mieć to za sobą? pyta Moretti, a włoski akcent znaczy każdą zgłoskę. Nie wita się, chyba nikt tak naprawdę nie chce tutaj być.
Złoty klucz na dłoni, to nie mój dom
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Siwy włos na skroni - ucieknę stąd
Gia Moretti
Zawód : aktorka w wędrownej trupie teatralnej
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Nothing ever ends poetically.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
It ends and we turn it into poetry. All that blood was never once beautiful.
It was just red.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tłum zagęszczał się w nieprzyjemnej manierze, kąsając ciało bliskością innych, powietrze wypełniając zaś ciepłem zwielokrotnionych oddechów. Kolejka, jak to już bywało w podobnych skupiskach, zdawała się wymownie sygnalizować urzędniczą nieporadność, może też niesamowitą zdolność do zbędnego rozwlekania w czasie banalnych formalności. Rozbiegane nerwowo spojrzenia wahały się nad podpisem leciwego papierka, istotnie nieskrywającego chyba przecież żadnych enigmatycznych formuł, choć właśnie tego powodu wolał upatrywać się wśród niepewnych twarzy młodzieńców. Analfabetyzm byłby wszakże wybitnie kiepskim świadectwem ichniejszej wojny. Beznamiętną oceną okalał więc niemo większość tu zgromadzonych, ze zróżnicowanym entuzjazmem wpuszczając do myśli wszystkie znajome twarze. Zawieszone w otoczeniu osobliwej grupy oczy najdłużej lustrowały Marię, w bezgłosej konwersacji spojrzeń wyrażając, jakże prymitywnie banalne, pytanie: kim są ci ludzie? Był to jednak wyraz retoryczny, krótki ogląd sytuacji stworzył wszakże całkiem wyrazisty obrazek angielskiej biedoty, najpewniej też niechlubnie zbuntowanej, o krwi gorsząco brudnej i dobitnie rażących poglądach. Czy Elvira o tym wie?, chciałoby się dodać w tym leciwym złączeniu źrenic, ale zawstydzająca presja rozczarowania drapieżnika dopadła serce niewinnej ofiary; z cichej wymiany pozostał już tylko cierpki niesmak.
— Wiesz, jak jest... Dziesiąta woda po kisielu, ale wciąż rodzina — przeciągnął głoski w wyraźnym westchnieniu, słowa kierując w istocie do Mitcha, tym samym badawczo wyłapując nieopodal oblicze szanownego Bartemiusa. I jego wezwano tu dzisiaj w przywódczej dyrektywie? Śmiechu warte oczekiwanie najwyraźniej spłynąć musiało do rąk każdego zdolnego do pracy obywatela, zupełnie nie uwzględniając przy tym istotnych dla sprawy niuansów. Choćby takich, że paniska jego formatu niestworzone zostały do analogicznej pracy, godnej co najwyżej byle pospólstwa. Ponoć fizyczna robocizna kształtowała charaktery i temperowała porywy ducha; w cynicznym uśmiechu, prędzej jednak sympatii niźli szczerej złośliwości, umysł naszła myśl, że dzisiaj lekcja pokory dosięgnąć miała wybujale wrażliwego ego. Czy z samego sedna jego istnienia, oprócz potu, miały się wylać również siarczyste krople łez?
— Rad jestem, że już cię nie dręczą — tym razem przemówił w intymnej, norweskiej mowie do Varyi, pozwalając sobie na leniwe wejrzenie w zieloność jej oczu; niewyspana byłaś łagodniejsza, mógłby dodać tuż po szczerym wyznaniu osobistego zadowolenia, ale niewybredną uwagę skutecznie ściągnęła na siebie kolejna twarz. Imogen — półwila piękność, swoiste rozdwojenie jaźni na dwa kontrastujące ze sobą bieguny wrażeń, w tej pospolitej sytuacji zaskakująco spowite względną obojętnością, jakby po pierwszym kontakcie od ostatnich tygodni instynktowny afekt momentalnie zelżał, a wszelka treść nieujarzmionych emocji ostygła raptownością. Na jej ogólnikowe, choć imienne powitanie odpowiedział podobnym, lico zamykając w masce stateczności. — Uspokój się, z tego wszystkiego prawie zacząłeś się jąkać — szepnął do kuzyna, w tonie na pozór żartobliwym, choć końcówki zastałych głosek zdradzać się mogły nietypową rezerwą, gdy Traversówna posłała mu jedno z łaskawych spojrzeń uwagi, a on postanowił oznajmiać światu o brzmieniu swojego imienia. Jakby chciał tą niewinną uwagą chronić ich obydwoje: jego przed jej zdradliwym genem, ją zaś przed instrumentalnymi siłami męskich fantazji. Gdzieś niedaleko zamajaczyło charakterystyczne, niemożliwe do pomylenia z kimkolwiek innym, widmo Gudrun, kojarzone z dziwaczną niechęcią, zduszoną przez lata wzajemnej nieobecności, teraz pobudzoną na nowo iskrą zwyczajowego sceptycyzmu. Gdzieś niedaleko wykwitła też sylweta błyskotliwej Primrose, w jakże odważnym dla arystokratki kroju niespecjalnie zwiewnych spodni; przy ich ostatniej konwersacji jej głowa wisiała samotniczo nad akademickim bełkotem, a usta rzucały w eter imponujące niekiedy osądy, całkiem sprawnie oddając się polemice. Jej, w przeciwieństwie do córy Durmstrangu, w powitalnym geście pokłonił się miałkim, acz kurtuazyjnym, ruchem. Zburzeniem dystyngowanego obrazka już zaraz okazał się jednak on, ten przeklęty natręt Cattermole z biblioteki, nie pierwszy raz ostentacyjnie nacierający na jego przestrzeń i poczucie komfortu. Pod wpływem uderzenia ciało zawahało się w próbie odnalezienia równowagi, cyrk ten zakończył się jednak pomyślnym złapaniem balansu. Na usta cisnęło mu się wiele uwag, najpewniej niestety żałośnie eksponujących ich epistolarne potyczki, powstrzymał się więc od komentarza, którym ostatecznie — jakże trafnie — potraktował go Macnair. Chciałeś w ten sposób wymigać się od pracy, czy to raczej ta chora obsesja, którą niefortunnie mnie obdarzyłeś, Steffenie?
Dłużąca się chwila oczekiwania dobiegła wreszcie końca, wpierw zaznaczając się atramentem na stosownym kawałku pergaminu, później wyrastając w znudzonej gadce urzędnika, dzielącej ich wszystkich na osobliwe zespoły, nierzadko do równie osobliwych zadań. Towarzystwo Marysi nasyciło go znaczniejszym zadowoleniem, prędko zorientował się jednak, że rzeczony Marcel był jednym z jej wątpliwych kompanów, jakże zaciekle oznaczających go spojrzeniem nieskrywanej pretensji. O co tak właściwie, pojęcia mieć nie mógł, istotnie jednak zmrużone powieki zdradzać się mogły zanadto szczerą intencją pogardy. Odnalazłszy ich dwoje w grupie zgromadzonej nieopodal, już po lapidarnej chwili chwytał posłusznie świstoklik w kształcie skrzypiącego wiadra. Bez pojedynczego choćby wyrazu zainteresowania, bez słowa krótkiej inicjatywy, zerkając przelotnie na jedno i drugie w milczącej aprobacie wyrażonej skinieniem głowy.
Po prostu to odbębnijmy.
rzut na utrzymanie równowagi (?)
ekipa z mariny ztx3
— Wiesz, jak jest... Dziesiąta woda po kisielu, ale wciąż rodzina — przeciągnął głoski w wyraźnym westchnieniu, słowa kierując w istocie do Mitcha, tym samym badawczo wyłapując nieopodal oblicze szanownego Bartemiusa. I jego wezwano tu dzisiaj w przywódczej dyrektywie? Śmiechu warte oczekiwanie najwyraźniej spłynąć musiało do rąk każdego zdolnego do pracy obywatela, zupełnie nie uwzględniając przy tym istotnych dla sprawy niuansów. Choćby takich, że paniska jego formatu niestworzone zostały do analogicznej pracy, godnej co najwyżej byle pospólstwa. Ponoć fizyczna robocizna kształtowała charaktery i temperowała porywy ducha; w cynicznym uśmiechu, prędzej jednak sympatii niźli szczerej złośliwości, umysł naszła myśl, że dzisiaj lekcja pokory dosięgnąć miała wybujale wrażliwego ego. Czy z samego sedna jego istnienia, oprócz potu, miały się wylać również siarczyste krople łez?
— Rad jestem, że już cię nie dręczą — tym razem przemówił w intymnej, norweskiej mowie do Varyi, pozwalając sobie na leniwe wejrzenie w zieloność jej oczu; niewyspana byłaś łagodniejsza, mógłby dodać tuż po szczerym wyznaniu osobistego zadowolenia, ale niewybredną uwagę skutecznie ściągnęła na siebie kolejna twarz. Imogen — półwila piękność, swoiste rozdwojenie jaźni na dwa kontrastujące ze sobą bieguny wrażeń, w tej pospolitej sytuacji zaskakująco spowite względną obojętnością, jakby po pierwszym kontakcie od ostatnich tygodni instynktowny afekt momentalnie zelżał, a wszelka treść nieujarzmionych emocji ostygła raptownością. Na jej ogólnikowe, choć imienne powitanie odpowiedział podobnym, lico zamykając w masce stateczności. — Uspokój się, z tego wszystkiego prawie zacząłeś się jąkać — szepnął do kuzyna, w tonie na pozór żartobliwym, choć końcówki zastałych głosek zdradzać się mogły nietypową rezerwą, gdy Traversówna posłała mu jedno z łaskawych spojrzeń uwagi, a on postanowił oznajmiać światu o brzmieniu swojego imienia. Jakby chciał tą niewinną uwagą chronić ich obydwoje: jego przed jej zdradliwym genem, ją zaś przed instrumentalnymi siłami męskich fantazji. Gdzieś niedaleko zamajaczyło charakterystyczne, niemożliwe do pomylenia z kimkolwiek innym, widmo Gudrun, kojarzone z dziwaczną niechęcią, zduszoną przez lata wzajemnej nieobecności, teraz pobudzoną na nowo iskrą zwyczajowego sceptycyzmu. Gdzieś niedaleko wykwitła też sylweta błyskotliwej Primrose, w jakże odważnym dla arystokratki kroju niespecjalnie zwiewnych spodni; przy ich ostatniej konwersacji jej głowa wisiała samotniczo nad akademickim bełkotem, a usta rzucały w eter imponujące niekiedy osądy, całkiem sprawnie oddając się polemice. Jej, w przeciwieństwie do córy Durmstrangu, w powitalnym geście pokłonił się miałkim, acz kurtuazyjnym, ruchem. Zburzeniem dystyngowanego obrazka już zaraz okazał się jednak on, ten przeklęty natręt Cattermole z biblioteki, nie pierwszy raz ostentacyjnie nacierający na jego przestrzeń i poczucie komfortu. Pod wpływem uderzenia ciało zawahało się w próbie odnalezienia równowagi, cyrk ten zakończył się jednak pomyślnym złapaniem balansu. Na usta cisnęło mu się wiele uwag, najpewniej niestety żałośnie eksponujących ich epistolarne potyczki, powstrzymał się więc od komentarza, którym ostatecznie — jakże trafnie — potraktował go Macnair. Chciałeś w ten sposób wymigać się od pracy, czy to raczej ta chora obsesja, którą niefortunnie mnie obdarzyłeś, Steffenie?
Dłużąca się chwila oczekiwania dobiegła wreszcie końca, wpierw zaznaczając się atramentem na stosownym kawałku pergaminu, później wyrastając w znudzonej gadce urzędnika, dzielącej ich wszystkich na osobliwe zespoły, nierzadko do równie osobliwych zadań. Towarzystwo Marysi nasyciło go znaczniejszym zadowoleniem, prędko zorientował się jednak, że rzeczony Marcel był jednym z jej wątpliwych kompanów, jakże zaciekle oznaczających go spojrzeniem nieskrywanej pretensji. O co tak właściwie, pojęcia mieć nie mógł, istotnie jednak zmrużone powieki zdradzać się mogły zanadto szczerą intencją pogardy. Odnalazłszy ich dwoje w grupie zgromadzonej nieopodal, już po lapidarnej chwili chwytał posłusznie świstoklik w kształcie skrzypiącego wiadra. Bez pojedynczego choćby wyrazu zainteresowania, bez słowa krótkiej inicjatywy, zerkając przelotnie na jedno i drugie w milczącej aprobacie wyrażonej skinieniem głowy.
Po prostu to odbębnijmy.
rzut na utrzymanie równowagi (?)
ekipa z mariny ztx3
Igor Karkaroff
Zawód : pomocnik w domu pogrzebowym; początkujący zaklinacz; zarządca karczmy
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
his eyes are like angels
but his heart is
c o l d
but his heart is
c o l d
OPCM : 6 +3
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 17 +3
ZWINNOŚĆ : 9
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Ostrożnie zbliżyła się do Varyi. Pochwyciwszy nieme, swojskie spojrzenie i usłyszawszy skrępowany angielszczyzną, ciężki rosyjski akcent uniosła głowę nieco wyżej, śmielej. Ostrożnie skinęła młodej Mulciber, znajomej duszy, przy której nie musiała silić się na kurtuazyjne przyjemności. Wystarczała sama obecność. Ciche wspomnienia oszronionych murów Durmstrangu i przenikającego chłodu jeziora wyryte w ich żyłach. W ich oraz… Badawcze spojrzenie gładko prześlizgnęło się po dziwnie znajomych rysach. Nienachalnie, tak by przypadkiem nie zwrócić na siebie uwagi nieznajomego, ale by równocześnie ułatwić pamięci wygrzebanie zakurzonych danych. Starych obrazów młodej, buńczucznej twarzy, które wypłynęły na wierzch drążącego umysłu dopiero po usłyszeniu charakterystycznych (zakropionych czymś na wzór troski? Gudrun powstrzymała się przed zmarszczeniem brwi) norweskich zgłosek. Po dłuższej chwili namysłu oszczędnie skinęła Igorowi - miała nadzieję że jej nie pamiętał wątpiła by ten kojarzył ją z lat szkolnych, lecz z racji łączącego ich Durmstrangu należała mu się choćby namiastka szacunku - oraz towarzyszącemu mu mężczyźnie. Mitchowi, którego oczy zalśniły znajomym blaskiem. Wzrok sam strzelił w bok, anonsując zmęczony i podirytowany, a mimo to aksamitnie gładki, głos.
Imosia - usta same ułożyły się w nieme przywitanie. Ciało płynnie zwróciło ku Imogen. Spięta twarz minimalnie rozluźniła. Dotąd luźno spuszczone ręce drgnęły ku górze, po czym płynnie, maskując przyczynę własnego odruchu, wsunęły trzymaną książkę do głębokiej kieszeni płaszcza.
― Góra dobę ― Dyskretnie odchrząknęła. Przecież wypowiedziała słowa tym samym - do bólu suchym i monotonnym - tonem co zwykle, po co więc stawiała pauzę oddechową? Po co upewniała się, iż zabrzmi na pewno tak jak zawsze, tak jak powinna? ― tyle czasu nam najpewniej zajmą ― dokończyła, łagodnie obejmując spojrzeniem zaciśnięte, półwile dłonie. Inaczej kazaliby nam wziąć ze sobą ubrania na zmianę - kwaśno skwitowała w myślach. Zacisnęła usta, próbując znaleźć jakiekolwiek, nieograniczający się do podawania suchych danych, sposób na wyrażenie wsparcia. Kolejka, jednak nieubłaganie parła do przodu, zniecierpliwione tłumy napierały, zmęczoni ludzie potykali. Gudrun zerknęła przepraszająco na Imosię po raz ostatni, po czym uznając krzyk niezdarnego rówieśnika za znak, odwróciła się i pozwoliwszy czarnym rękawiczkom jedynie musnąć grzbiet nieskazitelnych dłoni, oddaliła się w kierunku urzędniczki.
Prędko i sprawnie podpisała dokumenty, po czym równie szybko udała się do siódmego okienka. Zmarszczyła delikatnie nos, próbując spamiętać wszystkie przydziały. Nie skojarzywszy ani jednego nazwiska padającego przy mieniu Travers, zacisnęła mocniej szczęki. Przynajmniej Varyi się poszczęściło. Tylko co jej po głośniejszych nazwiskach, jeśli najpewniej żadna z wymienionych dam nie była w stanie pojąć choćby słowa po norwesku? Nie wspominając już nawet o rosyjskim. Zobaczywszy jak Mitch rusza odebrać świstoklik, Gudrun przyspieszyła, zaś mijawszy Varyę pozwoliła sobie na krótkie pożegnanie ― Dasz radę ― norweskie słowa, mimo wszechogarniającego rumoru, pewnie wybrzmiały w powietrzu. Wszyscy damy sobie radę. Bezproblemowo.
Zdecydowanym krokiem podeszła do czekającego na uboczu Macnaira. W ciszy zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. ― Gudrun ― Goodie j e d y n i e dla Imosi, Laerke dla starych przyjaciół z Durmstranga, Borgin dla klientów. Zmrużyła delikatnie oczy, próbując złagodzić swoje nadal nadmiernie napięte nerwy. Kontrolnie zerknęła na wystające spod nogawek buty Timothee (czy Ministerstwo było naprawdę na tyle zdesperowane, by werbować uczniaków?) i Mitcha, zupełnie jakby odebrała ostrzeżenia tego drugiego z całkowitą powagą. ― Oby błoto było naszym największym zmartwieniem. ― Nim dotknęła guzika, iskierki rozbawienia zatańczyły na krawędzi chłodnych tęczówek.
Była szczerze ciekawa, jak jej towarzysze zniosą smród kanałów.
zt
Imosia - usta same ułożyły się w nieme przywitanie. Ciało płynnie zwróciło ku Imogen. Spięta twarz minimalnie rozluźniła. Dotąd luźno spuszczone ręce drgnęły ku górze, po czym płynnie, maskując przyczynę własnego odruchu, wsunęły trzymaną książkę do głębokiej kieszeni płaszcza.
― Góra dobę ― Dyskretnie odchrząknęła. Przecież wypowiedziała słowa tym samym - do bólu suchym i monotonnym - tonem co zwykle, po co więc stawiała pauzę oddechową? Po co upewniała się, iż zabrzmi na pewno tak jak zawsze, tak jak powinna? ― tyle czasu nam najpewniej zajmą ― dokończyła, łagodnie obejmując spojrzeniem zaciśnięte, półwile dłonie. Inaczej kazaliby nam wziąć ze sobą ubrania na zmianę - kwaśno skwitowała w myślach. Zacisnęła usta, próbując znaleźć jakiekolwiek, nieograniczający się do podawania suchych danych, sposób na wyrażenie wsparcia. Kolejka, jednak nieubłaganie parła do przodu, zniecierpliwione tłumy napierały, zmęczoni ludzie potykali. Gudrun zerknęła przepraszająco na Imosię po raz ostatni, po czym uznając krzyk niezdarnego rówieśnika za znak, odwróciła się i pozwoliwszy czarnym rękawiczkom jedynie musnąć grzbiet nieskazitelnych dłoni, oddaliła się w kierunku urzędniczki.
Prędko i sprawnie podpisała dokumenty, po czym równie szybko udała się do siódmego okienka. Zmarszczyła delikatnie nos, próbując spamiętać wszystkie przydziały. Nie skojarzywszy ani jednego nazwiska padającego przy mieniu Travers, zacisnęła mocniej szczęki. Przynajmniej Varyi się poszczęściło. Tylko co jej po głośniejszych nazwiskach, jeśli najpewniej żadna z wymienionych dam nie była w stanie pojąć choćby słowa po norwesku? Nie wspominając już nawet o rosyjskim. Zobaczywszy jak Mitch rusza odebrać świstoklik, Gudrun przyspieszyła, zaś mijawszy Varyę pozwoliła sobie na krótkie pożegnanie ― Dasz radę ― norweskie słowa, mimo wszechogarniającego rumoru, pewnie wybrzmiały w powietrzu. Wszyscy damy sobie radę. Bezproblemowo.
Zdecydowanym krokiem podeszła do czekającego na uboczu Macnaira. W ciszy zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. ― Gudrun ― Goodie j e d y n i e dla Imosi, Laerke dla starych przyjaciół z Durmstranga, Borgin dla klientów. Zmrużyła delikatnie oczy, próbując złagodzić swoje nadal nadmiernie napięte nerwy. Kontrolnie zerknęła na wystające spod nogawek buty Timothee (czy Ministerstwo było naprawdę na tyle zdesperowane, by werbować uczniaków?) i Mitcha, zupełnie jakby odebrała ostrzeżenia tego drugiego z całkowitą powagą. ― Oby błoto było naszym największym zmartwieniem. ― Nim dotknęła guzika, iskierki rozbawienia zatańczyły na krawędzi chłodnych tęczówek.
Była szczerze ciekawa, jak jej towarzysze zniosą smród kanałów.
zt
Idea solidarności społecznej była chwalebna, godna uznania i zapamiętania, lecz owa sławetna równość zgodnie, z którą miała być wprowadzona, nie brała pod uwagę ich predyspozycji. Stawili się prawie wszyscy, bogaci i biedni, czystokrwiści i posiadające brudną krew. Równi wobec machiny ministerialnej, która nie patrzyła na nazwiska. Byli dla niej tylko numerkami, kolejnymi jednostkami do wykorzystania. Mógł zrozumieć niechęć Imogen, która spędziła ostatnie dni na pomocy w swoim hrabstwie. Wiedział jak ciężko pracowała, by móc oferować choć ułamek potrzebnej pomocy. Zwłaszcza, że brakowało wszystkiego, on sam do teraz nie mógł pojąć pełnej skali nieszczęścia. W ciągu jednej nocy Surrey nawiedziły: upadek meteorytu, pożar, trzęsienie ziemi i na koniec dobijająco napotkała ich powódź. Jedyną pozytywną informacją było oddalenie od linii brzegowej, nie było szans na tsunami. Wszystkie inne plagi natury znalazły swoje miejsce ich hrabstwie, rozgościły się i wywołały zniszczenie.
– Nie każdy region może poszczycić się równie dobrymi opiekunami, co Traversowie. Potrzebują pomocy – zauważył cierpko, dzieląc się spojrzeniem z przyjaciółką. Nie wszyscy wiedzieli, jak zorganizować się w obliczu strat, które mieli. Spodziewał się, że mało który region został dotknięty równie mocno co Surrey, lecz każdy poniósł szkody. Dlatego mógł również zrozumieć milczenie Euphemii, która w swej naturze miała wybór milczenie, lecz teraz mogła odnaleźć dodatkowe powody. Tym razem jednak znalazła w sobie chęć, siłę lub przymus do zabrania głosu. Wielokrotnie przestrzegał ją, że jeśli nie znajdzie sposobu na pozbycie się milczenia z własnej duszy, nigdy nie zostanie usłyszana. Będzie niewidzialna, pozbawiona wszelkiej decyzyjności i uwagi.
– Na pewno nie w ministerstwie – zgodził się z kuzynką, gdyż nigdzie nie było to równie prawdziwe. Oskarżał wielu za brak wystarczającego oddania się sprawą ojczyzny, wręcz lekceważenia jej potrzeb i powinności. Jednakże Anglia zamiast błyszczeć, teraz płaczę w żałobie i cierpieniu. Ich rozmowa została przerwana, w końcu mieli się dowiedzieć jaki los miał ich czekać. Gdy usłyszał miejsce, w które się udają, miał ochotę westchnąć. Przynajmniej znajdywało się blisko, lecz nigdy nie miał zamiaru odwiedzić tego miejsca. Areszty zdecydowanie nie należały do lokacji, które przedstawiciele jego rodu winni odwiedzać. Nie znał również osób, które będą mu towarzyszyć, więc oznaczało to jedno – nie zasłużyli sobie nazwiskiem czy talentem na kojarzenie ich twarzy. Jednak obiecał sobie w dniu, gdy katastrofa znalazła ich, że odda się swoim powinnością. Nawet jeśli będzie musiał to robić z Fernsby i Moretti, kimkolwiek byli. Im lepiej się zorganizują, tym szybciej będą mogli opuścić bramę piekieł, którą spodziewał się tam zastać. Miał nadzieje, że żaden z nich nie zdążył poznać tego aresztu od drugiej strony, dla bezpieczeństwa ich wszystkich.
– Brama zdrajców czeka – odpowiedział Moretti, której charakterystyczny akcent od razu zdradził, gdzie jej matczyne tereny były. Rzucił jej dłuższe spojrzenie, nim potrząsnął głową i ruszył po zadania.
– Nie każdy region może poszczycić się równie dobrymi opiekunami, co Traversowie. Potrzebują pomocy – zauważył cierpko, dzieląc się spojrzeniem z przyjaciółką. Nie wszyscy wiedzieli, jak zorganizować się w obliczu strat, które mieli. Spodziewał się, że mało który region został dotknięty równie mocno co Surrey, lecz każdy poniósł szkody. Dlatego mógł również zrozumieć milczenie Euphemii, która w swej naturze miała wybór milczenie, lecz teraz mogła odnaleźć dodatkowe powody. Tym razem jednak znalazła w sobie chęć, siłę lub przymus do zabrania głosu. Wielokrotnie przestrzegał ją, że jeśli nie znajdzie sposobu na pozbycie się milczenia z własnej duszy, nigdy nie zostanie usłyszana. Będzie niewidzialna, pozbawiona wszelkiej decyzyjności i uwagi.
– Na pewno nie w ministerstwie – zgodził się z kuzynką, gdyż nigdzie nie było to równie prawdziwe. Oskarżał wielu za brak wystarczającego oddania się sprawą ojczyzny, wręcz lekceważenia jej potrzeb i powinności. Jednakże Anglia zamiast błyszczeć, teraz płaczę w żałobie i cierpieniu. Ich rozmowa została przerwana, w końcu mieli się dowiedzieć jaki los miał ich czekać. Gdy usłyszał miejsce, w które się udają, miał ochotę westchnąć. Przynajmniej znajdywało się blisko, lecz nigdy nie miał zamiaru odwiedzić tego miejsca. Areszty zdecydowanie nie należały do lokacji, które przedstawiciele jego rodu winni odwiedzać. Nie znał również osób, które będą mu towarzyszyć, więc oznaczało to jedno – nie zasłużyli sobie nazwiskiem czy talentem na kojarzenie ich twarzy. Jednak obiecał sobie w dniu, gdy katastrofa znalazła ich, że odda się swoim powinnością. Nawet jeśli będzie musiał to robić z Fernsby i Moretti, kimkolwiek byli. Im lepiej się zorganizują, tym szybciej będą mogli opuścić bramę piekieł, którą spodziewał się tam zastać. Miał nadzieje, że żaden z nich nie zdążył poznać tego aresztu od drugiej strony, dla bezpieczeństwa ich wszystkich.
– Brama zdrajców czeka – odpowiedział Moretti, której charakterystyczny akcent od razu zdradził, gdzie jej matczyne tereny były. Rzucił jej dłuższe spojrzenie, nim potrząsnął głową i ruszył po zadania.
Bartemius Crouch
Zawód : Aspirujący filozof, przyszły znawca prawa, stażysta w Międzynarodowym Urzędzie Prawa Czarodziejów
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
To uśmiech młodego mężczyzny, który wiedział, że niezależnie od jej prawdy, jego własna była ważniejsza.
OPCM : 10
UROKI : 12 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 8 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Pragnął zapalić. Na Merlina jak bardzo chciał się teraz zaciągnąć papierosem, ale istniała spora szansa, że jakiś urzędas zaraz przyjdzie i objedzie go jak burą sukę od góry do dołu. Poczeka, aż wyjdzie z budynku, aż znajdzie się w miejscu gdzie nikt mu nie zarzuci, że tak nie wypada. Co to w ogóle znczy, że nie wypada? Jakaś grupa sobie wymyśliła, że skoro oni nie palą to inni też nie mogą. To ta grupa miała problem, a nie palący, ale musieli sprawić, że palący też będą mieć problem. Dzięki temu wszyscy tkwią w problemie, który jedni narzucają, a drudzy nie wiedzą jak rozwiązać.
Wobec tego zwyczajnie przystanął patrząc jak ci z nazwiskami i ci, którzy pozostawali anonimowi zbierają się pod siódemką, aby usłyszeć co ich czeka dalej. List był enigmatyczny, ale nie podejrzewał, że praca będzie lekka i przyjemna. Kraj był w ruinie - slogan stał się rzeczywistością. Gównianą, taką w jakiej nie chciał istnieć, a jednak mu przyszło w niej żyć. Wcześniej różdżka nie działała, teraz już nie odmawiała współpracy, ale nie mógł z całkowitą pewnością stwierdzić co przyniesie kolejny dzień.
Ministerstwo Magii nakazywało pomoc, łapało się każdej metody, aby w jakiś sposób polepszyć sytuację. Nie miał im tego za złe, ale on sam zasuwał w porcie i wolał z chłopakami dalej go naprawiać niż iść gdzie indziej. Nie chciał się listowanie tłumaczyć więc uznał, że podpadać Ministerstwu nie chciał.
Dlatego też słuchał wczytywanych nazwisk i tego do jakich miejsc zostali przydzieli. Jemu trafił się paniczyk oraz pannica z włoskim nazwiskiem, a do tego Brama Zdrajców. Nie ma to jak popatrzeć na więzienie, do którego akurat Fernsby mógł trafić ze swoimi skłonnościami do wpadania w kłopoty. Dostrzegł komu podawany jest ich świstoklik więc śmiałym krokiem długich nóg skierował się ku dziewczynie. Wszyscy byli w podobnym wieku, widać, że władza dokładnie się rozeznała kto jest młody, silny i nie ma zobowiązań więc można go posłać na roboty.
Wyminął chłopaka, który wcześniej wpadł na innych robiąc wokół siebie zamieszanie i dołączył do dwójki, z która miał dzielić dzisiejszy dzień. Wyciągnął dłoń do świstoklika; zapowiadały się długie godziny pracy, z których wróci całkowicie wypompowany. Nic, czego wcześniej by nie doświadczył.
-To lecimy.
|Ekipa od Bramy Zdrajców 3x zt
Wobec tego zwyczajnie przystanął patrząc jak ci z nazwiskami i ci, którzy pozostawali anonimowi zbierają się pod siódemką, aby usłyszeć co ich czeka dalej. List był enigmatyczny, ale nie podejrzewał, że praca będzie lekka i przyjemna. Kraj był w ruinie - slogan stał się rzeczywistością. Gównianą, taką w jakiej nie chciał istnieć, a jednak mu przyszło w niej żyć. Wcześniej różdżka nie działała, teraz już nie odmawiała współpracy, ale nie mógł z całkowitą pewnością stwierdzić co przyniesie kolejny dzień.
Ministerstwo Magii nakazywało pomoc, łapało się każdej metody, aby w jakiś sposób polepszyć sytuację. Nie miał im tego za złe, ale on sam zasuwał w porcie i wolał z chłopakami dalej go naprawiać niż iść gdzie indziej. Nie chciał się listowanie tłumaczyć więc uznał, że podpadać Ministerstwu nie chciał.
Dlatego też słuchał wczytywanych nazwisk i tego do jakich miejsc zostali przydzieli. Jemu trafił się paniczyk oraz pannica z włoskim nazwiskiem, a do tego Brama Zdrajców. Nie ma to jak popatrzeć na więzienie, do którego akurat Fernsby mógł trafić ze swoimi skłonnościami do wpadania w kłopoty. Dostrzegł komu podawany jest ich świstoklik więc śmiałym krokiem długich nóg skierował się ku dziewczynie. Wszyscy byli w podobnym wieku, widać, że władza dokładnie się rozeznała kto jest młody, silny i nie ma zobowiązań więc można go posłać na roboty.
Wyminął chłopaka, który wcześniej wpadł na innych robiąc wokół siebie zamieszanie i dołączył do dwójki, z która miał dzielić dzisiejszy dzień. Wyciągnął dłoń do świstoklika; zapowiadały się długie godziny pracy, z których wróci całkowicie wypompowany. Nic, czego wcześniej by nie doświadczył.
-To lecimy.
|Ekipa od Bramy Zdrajców 3x zt
I'm dishonest...
...and a dishonest man you can always trust to be dishonest. Honestly. It's the honest ones you want to watch out for, because you can never predict when they're going to do something incredibly... stupid.
Kenneth Fernsby
Zawód : Marynarz, przemytnik
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Jestem nieuczciwy i uczciwie możesz liczyć na moją nieuczciwość.
OPCM : 15 +3
UROKI : 10 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Nie czuł się tu dobrze, nie czuł się swobodnie — był czujny, ale nie spodziewał się, że istniała jakakolwiek szansa na to, że ich rozdzielą. Dlaczego by mieli? Pojawili się tu wszyscy razem, nie znali ich możliwości, nie znali słabych ani mocnych punktów. Oczywistością wydało mu się, że przegrupują ich w najprostszy sposób. Dopiero jak usłyszał za sobą Marcela, który domagał się, by przydzielili ich razem do jednego zadania, zdał sobie sprawę, że bardzo się mógł pomylić.
— Nie rozdzielą nas — odpowiedział Marceliusowi pewien swoich słów. Wierzył w to, naprawdę, choć kiełkowała w nim już myśl, że ich i innych mężczyzn oddelegują do prac fizycznych, a kobiety do delikatniejszych zadań. Spojrzał więc prędko na Aishę, chcąc jej obiecać, że jej nie zostawi, ale słowa utknęły mu w gardle. Ale przecież wśród kobiet nie mogły na nią czyhać niebezpieczeństwa. Rozejrzał się dookoła, dostrzegając gdzieś za sobą piękną, i jaśniejącą pośród motłochu postać Imogen — a przynajmniej przez chwilę zdawało mu się, że tu była. Tylko co miał robić tu ten kwiat pośród ludzi takich jak oni zebranych w ciasnej kolejce jak bydło prowadzone na rzeź.
Znajomy głos po chwili kazał mu się odwrócić raz jeszcze i tam dostrzegł Steffena, który zdawał się tłumaczyć przed jakimś pajacem. Chciał mu pomagać, ale ruszyli dalej. Spojrzał na Marię, która wskazała kierunek, aż stanęli przed nieznanym mu człowiekiem w okularach. Yana Blythe, usłyszał tuż obok siebie. Rozejrzał się, szukając spojrzeniem dziewczyny, której pomogli w dniu katastrofy. Nie mógł się z nią znaleźć, znała go pod innym imieniem. Nie ufał jej, nie będzie mu przychylna, nie zachowa tego dla siebie. Bedford Square. Nie słyszał ani imienia Carringtona ani siostry tuż przy swoim. Zaraz potem dowiedział, dlaczego. Gia Moretti. Gia tu była. Stanął na palcach i zaczął się rozglądać, nie ośmielił się jednak krzyknąć, kiedy przemawiał urzędnik. Steffen miał być z Aishą, wiedział, że z nim będzie relatywnie bezpieczna — nie był tego pewien, przyjaciel był roztrzepany, a przy Imogen — bo, u licha, naprawdę tu była, straci przecież głowę.
— Złapiemy się po wszystkim. Odprowadzę ją — powiedział do Marcela bardziej niż do Marii, po czym chwycił siostrę za dłoń i pociągnął w stronę jej grupy, w stronę miejsca, które miało ich przenieść świstoklikiem na miejsce. — Załatwię to — powiedział ciszej do Aishy i stanął przy świstokliku prowadzącym nad rzekę Severn. — Steffen! — krzyknął za przyjacielem i zaraz potem znów zerknął na Aishę. — Nie zostawię cię— zapewnił ją. Czuł, że się bała — czuła się tu obco, niezbyt bezpiecznie. Nie dostrzegł jeszcze nigdzie Imogen, ale chwycił za świstoklik od razu, gotów do przeniesienia.
— Nie rozdzielą nas — odpowiedział Marceliusowi pewien swoich słów. Wierzył w to, naprawdę, choć kiełkowała w nim już myśl, że ich i innych mężczyzn oddelegują do prac fizycznych, a kobiety do delikatniejszych zadań. Spojrzał więc prędko na Aishę, chcąc jej obiecać, że jej nie zostawi, ale słowa utknęły mu w gardle. Ale przecież wśród kobiet nie mogły na nią czyhać niebezpieczeństwa. Rozejrzał się dookoła, dostrzegając gdzieś za sobą piękną, i jaśniejącą pośród motłochu postać Imogen — a przynajmniej przez chwilę zdawało mu się, że tu była. Tylko co miał robić tu ten kwiat pośród ludzi takich jak oni zebranych w ciasnej kolejce jak bydło prowadzone na rzeź.
Znajomy głos po chwili kazał mu się odwrócić raz jeszcze i tam dostrzegł Steffena, który zdawał się tłumaczyć przed jakimś pajacem. Chciał mu pomagać, ale ruszyli dalej. Spojrzał na Marię, która wskazała kierunek, aż stanęli przed nieznanym mu człowiekiem w okularach. Yana Blythe, usłyszał tuż obok siebie. Rozejrzał się, szukając spojrzeniem dziewczyny, której pomogli w dniu katastrofy. Nie mógł się z nią znaleźć, znała go pod innym imieniem. Nie ufał jej, nie będzie mu przychylna, nie zachowa tego dla siebie. Bedford Square. Nie słyszał ani imienia Carringtona ani siostry tuż przy swoim. Zaraz potem dowiedział, dlaczego. Gia Moretti. Gia tu była. Stanął na palcach i zaczął się rozglądać, nie ośmielił się jednak krzyknąć, kiedy przemawiał urzędnik. Steffen miał być z Aishą, wiedział, że z nim będzie relatywnie bezpieczna — nie był tego pewien, przyjaciel był roztrzepany, a przy Imogen — bo, u licha, naprawdę tu była, straci przecież głowę.
— Złapiemy się po wszystkim. Odprowadzę ją — powiedział do Marcela bardziej niż do Marii, po czym chwycił siostrę za dłoń i pociągnął w stronę jej grupy, w stronę miejsca, które miało ich przenieść świstoklikiem na miejsce. — Załatwię to — powiedział ciszej do Aishy i stanął przy świstokliku prowadzącym nad rzekę Severn. — Steffen! — krzyknął za przyjacielem i zaraz potem znów zerknął na Aishę. — Nie zostawię cię— zapewnił ją. Czuł, że się bała — czuła się tu obco, niezbyt bezpiecznie. Nie dostrzegł jeszcze nigdzie Imogen, ale chwycił za świstoklik od razu, gotów do przeniesienia.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Widać musieli przejść jeszcze jedno biurokratyczne sitko. Jeszcze raz trzeba było podać swoje imię i nazwisko i jak zwykle poczekać. Timothee czasem miał wrażenie, że wszelkie urzędy nie tyle mają za zadanie służyć obywatelom w różnych sprawach, a raczej wyrabiać w nich cierpliwość, która przecież jest cnotą, co nie? Chociaż w sumie, mimo swojego młodzieńczego idealizmu, gdzieś tam zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że wprawienie wielkiej biurokratycznej machiny w ruch musiało wymagać czasu.
Na szczęście kolejny urzędnik, kiedy już wszyscy się zebrali, nie zamierzał zwlekać i od razu przeszedł do sedna. Timothee ze względu na głos mężczyzny musiał się wyjątkowo skupiać na tym co miał do przekazania, żeby wszystko dobrze zrozumieć. No cóż, zbyt długo nie dotrzymał towarzystwa Vivienne. Trochę w głębi duszy liczył na to, że może trafią gdzieś razem. Tak się jednak nie stało, a młody Lestrange, nie był w stanie powstrzymać nieznacznego grymasu w momencie kiedy wyczytane zostało nazwisko Multon i kiedy sam dowiedział się gdzie został wysłany. Serio. Do kanałów? Gdyby ktoś mu powiedział jeszcze kwadrans temu, że zatęskni za czyszczeniem terrariów w Rezerwacie to by go chyba wyśmiał. Proszę, jak szybko mogła się zmienić perspektywa. Gdyby nie to, że mieli mu towarzyszyć czarodzieje z porządnych rodzin, to mógłby podejrzewać, że to jakiś odwet za to, że jest Francuzem czy coś w tym guście. Jedyne pocieszenie było w tym, że Vivienne chyba trafiła w jakieś przyjemniejsze miejsce.
- Timothee Lestrange- przedstawił się również z przyzwyczajenia dodając jeszcze nazwisko.
-Aha… ale coś mi mówi, że do błota to by nas nie wysyłali. – mruknął jedynie nadal wyraźnie niezadowolony z miejsca w które mieli się udać. Mimo to sięgnął również do guzika, który miał ich przenieść do celu. Przecież nie będzie tutaj zaraz robić sceny, że nie chce i się nie zgadza. W duszy oczywiście tak było, ale zamierzał znieść to z godnością. Pytanie tylko czy mu się uda. Może będą mieli szczęście i to nie będzie używana nitka? Może trochę się łudził.
| zt do Kanałów
Na szczęście kolejny urzędnik, kiedy już wszyscy się zebrali, nie zamierzał zwlekać i od razu przeszedł do sedna. Timothee ze względu na głos mężczyzny musiał się wyjątkowo skupiać na tym co miał do przekazania, żeby wszystko dobrze zrozumieć. No cóż, zbyt długo nie dotrzymał towarzystwa Vivienne. Trochę w głębi duszy liczył na to, że może trafią gdzieś razem. Tak się jednak nie stało, a młody Lestrange, nie był w stanie powstrzymać nieznacznego grymasu w momencie kiedy wyczytane zostało nazwisko Multon i kiedy sam dowiedział się gdzie został wysłany. Serio. Do kanałów? Gdyby ktoś mu powiedział jeszcze kwadrans temu, że zatęskni za czyszczeniem terrariów w Rezerwacie to by go chyba wyśmiał. Proszę, jak szybko mogła się zmienić perspektywa. Gdyby nie to, że mieli mu towarzyszyć czarodzieje z porządnych rodzin, to mógłby podejrzewać, że to jakiś odwet za to, że jest Francuzem czy coś w tym guście. Jedyne pocieszenie było w tym, że Vivienne chyba trafiła w jakieś przyjemniejsze miejsce.
- Timothee Lestrange- przedstawił się również z przyzwyczajenia dodając jeszcze nazwisko.
-Aha… ale coś mi mówi, że do błota to by nas nie wysyłali. – mruknął jedynie nadal wyraźnie niezadowolony z miejsca w które mieli się udać. Mimo to sięgnął również do guzika, który miał ich przenieść do celu. Przecież nie będzie tutaj zaraz robić sceny, że nie chce i się nie zgadza. W duszy oczywiście tak było, ale zamierzał znieść to z godnością. Pytanie tylko czy mu się uda. Może będą mieli szczęście i to nie będzie używana nitka? Może trochę się łudził.
| zt do Kanałów
Łatwiej było skupić uwagę na niepokoju, który ścigał kogoś innego. Umykała więc - całkiem zwinnie - od źródła hałasu, tańczących w jej głowie cieni. Spychała szumiące drganie w piersi - zbyt dziś płochliwe - by wesprzeć ciemność źrenic na tych jasnych, zasnutych smutkiem, wciąż niewypowiedzianym, bo nie wszystko przecież dało się ubrać w słowa. Ciepło, które wraz z bliskością oferowała, otrzymywała w zamian. Tak było dobrze. Przechylała ciała na drugi bok, gdy tylko czuła pewne ściśnięcie dłoni brata, czujnie też śledząc jej tor, gdy odsunął się, równając krok z Marcelem. Oddychała jakoś spokojniej z pewnością, że ich obecność, wiązała lęk w węzeł, bo ten dzielony - był mniejszy. Nie tak przytłaczający - Nie patrz tak na to - poruszyła kciukiem, rysując na jasnej cerze niewyraźny wzór, traktując skórę jak pergamin malarski - Nie rozdzielą - zaczęła najpierw, mimowolnie uciekając wzrokiem do chłopców, jakby tam szukała potwierdzenia - ...a jak rozdzielą, znajdziemy się, na pewno - chciała być dzielna. Starała się bardzo, wciąż trzymając w sercu głębokie o tym postanowienie. I przecież, nie mogło byc inaczej. W końcu - z bratem się znalazła. I znalazła ich wszystkich, albo dała się znaleźć - nieważne - poproszę ładnie los, by rozłożył karty pomyślnie - odezwała się ciszej, tak, by szeptem oddechu, złożyć obietnicę przyjaciółce. A ta, szybko przeglądała jej plany dotyczące poczęstunku. Poznały się w niespokojnych okolicznościach, a czułość, jaką została obdarzona - mimo obcości - wnikał w serce, nie dając umknąć z zapomnieniem.
Kiwnięciem głowy, więc zgodziła się na połówkę kanapki, którą jednak wsunęła do torby. Na razie. Przymknęła przy tym powieki, rozmazując ukłucie na widok dziewczęcej dłoni przy czole jasnowłosego. Tak było dobrze. Tak, bo byli jej bliscy. A to co gdzieś niezrozumiałe i niewypowiedziane, nie miało prawa głosu. Skupienie przeniosła za to na to co było dalej. Przed nimi. Na wypełniane papiery, na tłumek, który wydawał się dziwną zbieraniną różności. A czekając już z przyjaciółką u boku, wciąż zaciskając paliczki na drobności jasnego przegubu. Z przejęciem obserwowała pochyloną nad stolikiem urzędniczki - postać Marcela. I nawet jeśli z bijącym zbyt szybko sercem słuchała - że jednak została rozdzielona, była wdzięczna, raz kolejny otrzymując zapewnienie, że tu, z nimi - była ważna. Była kochana.
Ramiona ściągnęła mocniej, usta na krótko zwarła, nie bardzo wiedząc co odpowiedzieć na pytanie Marii, której rękę wciąż przytrzymywała. Chłód lizał wnętrze piersi, zwijał palce w drobne pięści, które zaraz rozluźniała. I chociaż usłyszała przecież znajomą tożsamość, która miała jej towarzyszyć - niespokojność szumiała nieprzyjemnie, w kpinie. A byc może, za złożoną tak pewnie obietnicę - Znajdziemy - kiwnęła nieśmiało głową, gdy żegnali się z nią, ale nim zniknęli, złapała jeszcze rękaw Marcela, nim ruszył ku miejscu ze świetlikiem. Puściła je zresztą, uderzenia serca potem - weźcie jeszcze to - wolną ręką wysunęła zawiniątko z torby, w której znajdowały się smażone placuszki bokhola. Nie czekała na odmowę, odwróciła się prędko do Jimmiego, splatając z nim dłoń. I chociaż łzy ulgi nie popłynęły, w przełknęła narastająca w gardle gulę. Zupełnie już opierała się na sile prowadzącego ją, starszego Doe.
- Bałam się, że zostanę sama - jak dawno temu - przyznała w końcu, pozwalając sobie dopiero teraz na prawdę, która ściskała za krtań, wierciła się zdradziecko. A czerń - ta znajoma, bliska, mieszcząca się w źrenicy chłopaka, chwytała zręcznie lęk, zamykała w ręku i gniotła, jak nieznośnego owada - dziękuję - przeskoczyła lekko na rodzimy język, ścigając uwagą i Steffena, który miał pojawić się za chwilę przy świstokliku, nie tylko wiedziony wyczytaną listą, ale - i wołaniem jej brata.
Jedyne, czego nie była teraz pewna, to ślicznej panienki, na widok której, nawet jej robiło się goręcej.
Kiwnięciem głowy, więc zgodziła się na połówkę kanapki, którą jednak wsunęła do torby. Na razie. Przymknęła przy tym powieki, rozmazując ukłucie na widok dziewczęcej dłoni przy czole jasnowłosego. Tak było dobrze. Tak, bo byli jej bliscy. A to co gdzieś niezrozumiałe i niewypowiedziane, nie miało prawa głosu. Skupienie przeniosła za to na to co było dalej. Przed nimi. Na wypełniane papiery, na tłumek, który wydawał się dziwną zbieraniną różności. A czekając już z przyjaciółką u boku, wciąż zaciskając paliczki na drobności jasnego przegubu. Z przejęciem obserwowała pochyloną nad stolikiem urzędniczki - postać Marcela. I nawet jeśli z bijącym zbyt szybko sercem słuchała - że jednak została rozdzielona, była wdzięczna, raz kolejny otrzymując zapewnienie, że tu, z nimi - była ważna. Była kochana.
Ramiona ściągnęła mocniej, usta na krótko zwarła, nie bardzo wiedząc co odpowiedzieć na pytanie Marii, której rękę wciąż przytrzymywała. Chłód lizał wnętrze piersi, zwijał palce w drobne pięści, które zaraz rozluźniała. I chociaż usłyszała przecież znajomą tożsamość, która miała jej towarzyszyć - niespokojność szumiała nieprzyjemnie, w kpinie. A byc może, za złożoną tak pewnie obietnicę - Znajdziemy - kiwnęła nieśmiało głową, gdy żegnali się z nią, ale nim zniknęli, złapała jeszcze rękaw Marcela, nim ruszył ku miejscu ze świetlikiem. Puściła je zresztą, uderzenia serca potem - weźcie jeszcze to - wolną ręką wysunęła zawiniątko z torby, w której znajdowały się smażone placuszki bokhola. Nie czekała na odmowę, odwróciła się prędko do Jimmiego, splatając z nim dłoń. I chociaż łzy ulgi nie popłynęły, w przełknęła narastająca w gardle gulę. Zupełnie już opierała się na sile prowadzącego ją, starszego Doe.
- Bałam się, że zostanę sama - jak dawno temu - przyznała w końcu, pozwalając sobie dopiero teraz na prawdę, która ściskała za krtań, wierciła się zdradziecko. A czerń - ta znajoma, bliska, mieszcząca się w źrenicy chłopaka, chwytała zręcznie lęk, zamykała w ręku i gniotła, jak nieznośnego owada - dziękuję - przeskoczyła lekko na rodzimy język, ścigając uwagą i Steffena, który miał pojawić się za chwilę przy świstokliku, nie tylko wiedziony wyczytaną listą, ale - i wołaniem jej brata.
Jedyne, czego nie była teraz pewna, to ślicznej panienki, na widok której, nawet jej robiło się goręcej.
...światło zbudź,
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Co stracone znajdź,
I wróć mi dawny skarb
Ostatnio zmieniony przez Aisha Doe dnia 23.02.24 22:44, w całości zmieniany 1 raz
Aisha Doe
Zawód : tancerka, przyszły alchemik, siostra
Wiek : 18
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Prick your finger on a spinning wheel
But don’t make a sound
But don’t make a sound
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Miała ochotę zapaść się pod ziemię, skulić w sobie i zatkać uszy, kiedy kakofonia najróżniejszych głosów wżerała się w jej bębenki. Za dużo bodźców. Sowy latające pod sufitem, gorąc emanujący z otaczających ją ludzi i lęk, ten absurdalny lęk, który tylko pogłębiał się z każdym kolejnym krokiem. W tym wszystkim nie dostrzegła Yany, która posyłała jej uśmiech gdzieś pomiędzy złożeniem podpisów i zebraniem się wokół urzędnika z okienka numer siedem. Wzrok miała wlepiony gdzieś na poziomie łokci pozostałych osób, oderwany i mętny.
Drgnęła dopiero, kiedy urzędnik odchrząknął. Uniosła zaskoczone spojrzenie, wyraźnie wyrwana z zamyślenia, jednak jej oczy zaraz spochmurniały. Całą swoją uwagę skupiła na słowach mężczyzny, które stopniowo odganiały wszystkie czarne scenariusze, jakie do tej pory zdążyła wykreować w swojej głowie. Z początku była skonfundowana, nie bardzo rozumiejąc, czego od niej oczekiwano; z czasem wszystko się wyklarowało i chociaż nie mogła powiedzieć, że odetchnęła z ulgą, tak na pewno jej ramiona rozluźniły się nieznacznie. I wtedy też wreszcie dostrzegła Yanę; chciała się uśmiechnąć, ale kąciki ust nie zamierzały współpracować. Zamiast tego kiwnęła w jej kierunku głową. Mimo wszystko dobrze było ją widzieć, szczególnie całą i zdrową.
W milczeniu oczekiwała, aż zostanie wyczytana. Nieznacznie uniosła brwi, kiedy jej nazwisko padło obok tych szczególnie istotnych dla magicznego społeczeństwa. Szybko jednak schowała swoje zdziwienie, mimowolnie pozwalając ponuremu wyrazowi powrócić na jej twarz. Ogród magizoologiczny. Z pewnym ociąganiem, acz zdecydowanie niezamierzonym, zbliżyła się ku trójce kobiet, starając się obdarzyć je swoim zwyczajowym, łagodnym spojrzeniem. Musiała zebrać się w sobie. Wolała uniknąć zbędnych pytań, szczególnie ze strony osób lepiej usytuowanych w społeczeństwie, niż ona.
— Sohvi Blythe — przedstawiła się naprędce i ujęła wystawioną przez lady Burke dłoń. Przyjrzała się Euphemii i Varyi, te zaś częstując łagodnym skinięciem głowy, nie zamierzając przełamywać ich przestrzeni osobistej, jeśli niekoniecznie musiały wyrazić taką chęć. Zerknęła na pluszaka trzymanego przez Primrose. Odetchnęła, starając się zebrać myśli w kupę. — Nie wiem, czego powinnyśmy się spodziewać, ale uważajcie na siebie, proszę — zwróciła się do wszystkich zebranych kobiet, bo chociaż ich nie znała, tak przecież troska o innych była wryta w najgłębsze części duszy Sohvi.
Drgnęła dopiero, kiedy urzędnik odchrząknął. Uniosła zaskoczone spojrzenie, wyraźnie wyrwana z zamyślenia, jednak jej oczy zaraz spochmurniały. Całą swoją uwagę skupiła na słowach mężczyzny, które stopniowo odganiały wszystkie czarne scenariusze, jakie do tej pory zdążyła wykreować w swojej głowie. Z początku była skonfundowana, nie bardzo rozumiejąc, czego od niej oczekiwano; z czasem wszystko się wyklarowało i chociaż nie mogła powiedzieć, że odetchnęła z ulgą, tak na pewno jej ramiona rozluźniły się nieznacznie. I wtedy też wreszcie dostrzegła Yanę; chciała się uśmiechnąć, ale kąciki ust nie zamierzały współpracować. Zamiast tego kiwnęła w jej kierunku głową. Mimo wszystko dobrze było ją widzieć, szczególnie całą i zdrową.
W milczeniu oczekiwała, aż zostanie wyczytana. Nieznacznie uniosła brwi, kiedy jej nazwisko padło obok tych szczególnie istotnych dla magicznego społeczeństwa. Szybko jednak schowała swoje zdziwienie, mimowolnie pozwalając ponuremu wyrazowi powrócić na jej twarz. Ogród magizoologiczny. Z pewnym ociąganiem, acz zdecydowanie niezamierzonym, zbliżyła się ku trójce kobiet, starając się obdarzyć je swoim zwyczajowym, łagodnym spojrzeniem. Musiała zebrać się w sobie. Wolała uniknąć zbędnych pytań, szczególnie ze strony osób lepiej usytuowanych w społeczeństwie, niż ona.
— Sohvi Blythe — przedstawiła się naprędce i ujęła wystawioną przez lady Burke dłoń. Przyjrzała się Euphemii i Varyi, te zaś częstując łagodnym skinięciem głowy, nie zamierzając przełamywać ich przestrzeni osobistej, jeśli niekoniecznie musiały wyrazić taką chęć. Zerknęła na pluszaka trzymanego przez Primrose. Odetchnęła, starając się zebrać myśli w kupę. — Nie wiem, czego powinnyśmy się spodziewać, ale uważajcie na siebie, proszę — zwróciła się do wszystkich zebranych kobiet, bo chociaż ich nie znała, tak przecież troska o innych była wryta w najgłębsze części duszy Sohvi.
retrouver le soleil qui nous manque, qui va brûler toutes nos peines
le soleil qui nous hante
le soleil qui nous hante
Sohvi Blythe
Zawód : zielarka
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Wdowa
serce w strzępy potargane
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
słowa z błotem wymieszane
w śmieciach połamane róże
wypaliłeś żal na skórze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uzupełniwszy formularz, wstała i gotowa była ruszyć w stronę kolejnego okienka, gdy nagle z tłumu wyłoniła się znajoma czupryna.
— Timothee. — Dobrze było go widzieć. Obecność chłopaka dawała jej poczucie bezpieczeństwa w całym tym chaosie. Obdarzyła go uprzejmym uśmiechem i skinęła twierdząco głową. — Jasne, poczekam tu na ciebie.
Nie przypominała sobie, by wspominał o tym, że również otrzymał list z wezwaniem, ale wcale by jej nie zdziwiło, gdyby okazało się, że ta informacja po prostu wyleciała jej z głowy – ostatnimi czasy działo się tak wiele, że momentami ciężko było jej za wszystkim nadążyć. Natłok obowiązków i związany z tym stres skutecznie przytępiły jej pamięć.
— Najrozsądniej byłoby chyba według urodzenia, nie uważasz? — odpowiedziała na pytanie Lestrange'a, które zdążył rzucić na sekundę przed tym, nim przyszła jego kolej na wypełnienie formularza Wiedziała jednak, że to tylko gdybanie. Dopóki nie dostaną oficjalnych informacji, nie będą wiedzieli niczego na pewno.
Formalności przy stoliku poszły mu znacznie szybciej niż jej i już parę chwil później razem ruszyli w kierunku stanowiska numer siedem, do którego wiekowa urzędniczka oddelegowywała kolejnych petentów.
— Mam nadzieję, że trafimy gdzieś razem. — Posłała chłopakowi spojrzenie pełne optymizmu i dostrzegła, że jemu samemu po głowie chyba chodziły podobne myśli.
Ekscentryczny urzędnik, który sprawował nad wszystkim pieczę, miał jednak wobec nich zgoła inne plany i szybko stało się jasne, że jej wcześniejsza teoria na temat tego, jak zostaną pogrupowani, nie mogła być dalsza od prawdy. O ile nazwisko Blythe, jak przystało na właścicielkę pokaźnej kolekcji biżuterii, naturalnie obiło jej się już wcześniej o uszy, o tyle nazwiska Tremaine nie potrafiła skojarzyć z żadną mniej lub bardziej szanowaną rodziną. Spojrzała na Timotheego, który stał obok z nietęgą miną. Wyglądało na to, że on również nie był zachwycony swoim przydziałem.
Skinięciem głowy pożegnała chłopaka i szepnąwszy mu słowa otuchy, rozejrzała się za wysoką dziewczyną, która w imieniu ich grupy zgłosiła się po świstoklik. Bedford Square? Z pewnością brzmiało to lepiej niż kanały czy ogród magizoologiczny.
| zt
— Timothee. — Dobrze było go widzieć. Obecność chłopaka dawała jej poczucie bezpieczeństwa w całym tym chaosie. Obdarzyła go uprzejmym uśmiechem i skinęła twierdząco głową. — Jasne, poczekam tu na ciebie.
Nie przypominała sobie, by wspominał o tym, że również otrzymał list z wezwaniem, ale wcale by jej nie zdziwiło, gdyby okazało się, że ta informacja po prostu wyleciała jej z głowy – ostatnimi czasy działo się tak wiele, że momentami ciężko było jej za wszystkim nadążyć. Natłok obowiązków i związany z tym stres skutecznie przytępiły jej pamięć.
— Najrozsądniej byłoby chyba według urodzenia, nie uważasz? — odpowiedziała na pytanie Lestrange'a, które zdążył rzucić na sekundę przed tym, nim przyszła jego kolej na wypełnienie formularza Wiedziała jednak, że to tylko gdybanie. Dopóki nie dostaną oficjalnych informacji, nie będą wiedzieli niczego na pewno.
Formalności przy stoliku poszły mu znacznie szybciej niż jej i już parę chwil później razem ruszyli w kierunku stanowiska numer siedem, do którego wiekowa urzędniczka oddelegowywała kolejnych petentów.
— Mam nadzieję, że trafimy gdzieś razem. — Posłała chłopakowi spojrzenie pełne optymizmu i dostrzegła, że jemu samemu po głowie chyba chodziły podobne myśli.
Ekscentryczny urzędnik, który sprawował nad wszystkim pieczę, miał jednak wobec nich zgoła inne plany i szybko stało się jasne, że jej wcześniejsza teoria na temat tego, jak zostaną pogrupowani, nie mogła być dalsza od prawdy. O ile nazwisko Blythe, jak przystało na właścicielkę pokaźnej kolekcji biżuterii, naturalnie obiło jej się już wcześniej o uszy, o tyle nazwiska Tremaine nie potrafiła skojarzyć z żadną mniej lub bardziej szanowaną rodziną. Spojrzała na Timotheego, który stał obok z nietęgą miną. Wyglądało na to, że on również nie był zachwycony swoim przydziałem.
Skinięciem głowy pożegnała chłopaka i szepnąwszy mu słowa otuchy, rozejrzała się za wysoką dziewczyną, która w imieniu ich grupy zgłosiła się po świstoklik. Bedford Square? Z pewnością brzmiało to lepiej niż kanały czy ogród magizoologiczny.
| zt
If you dance, I'll dance
And if you don't, I'll dance anyway
Zderzył się z impetem z Igorem, głuchy na pogardliwe słowa nieznajomego (Mitcha), utwierdzające go jedynie w niechęci do wielkomiejskich lalusiów (choć Steff spędził młodość w Londynie, faktycznie wychował się w małej mieścinie i, po kryjomu, tam powrócił) i niechęci do pomocy. Lądując na podłodze, zastanawiał się tylko nad tym, czy pociągnie za sobą eleganckiego Bułgara, ale niestety nie mógł jawnie chwycić go za irytująco czarne spodnie i ryzykować bójki w Ministerstwie. Wstał, udając oszołomienie i grając dalej rolę niepozornego przegrywa, rolę, która miała mu pomóc w kontrolowanej przez Rycerzy stolicy. Niepozorność przydała się już raz w porcie, gdy Adda przedstawiła go policjantom jako roztargnionego obywatela. Cofnął się zatem pozornie speszony, ale Igorowi posłał jeszcze lodowate spojrzenie przez ramię, ciekaw, czy ten Bułgar faktycznie zakasa rękawy w obronie nieswojej ojczyzny. Jemu by się nie chciało.
Może jego przedstawienie odniosło niewielki sukces, bo choć nikt nie zareagował na jego nieudolność (pewnie nie tak oczywistą, by naprawdę wymigać się od pracy, ale warto było spróbować), to przydzielono go do grupy z dziewczętami i to samą lady. Chyba nie odesłaliby ich do kopania rowów czy noszenia gruzu, prawda? Na moment zatrzymał spojrzenie na prześlicznej Imogen, ale dźwięk imienia i nazwiska Aishy szybko przywołał go do rzeczywistości. Z konsternacją spojrzał w stronę Jima, Marcela i Cyganki, nie spodziewając się, że ktoś mógłby rozdzielić rodzeństwo. Choć, może byli zarejestrowani inaczej? Nie zamierzał oczywiście dopytywać, zwłaszcza, gdy stała obok nich Maria - sympatyczna, ale wciąż nieznajoma; a jeśli bolesne słowa przyjaciół w namiocie wbiły mu cokolwiek do głowy, to to, że damskim uśmiechom nie należy ślepo ufać. Żona żoną, ale przy lady Imogen też miał zamiar mieć się na baczności, pomimo jej niewinnego wzroku, porcelanowej cery i anielskiej urody.
-Tak, jasne! - odpowiedział Marcelowi, który znalazł się u jego boku. -Wrócimy do - Doliny -domu. - mruknął zniżonym głosem, ale nie potrzebowali opracowywać planu, James już biegł do ich świstoklika.
-Dobrze, że jesteś, stary. - uśmiechnął się blado, nie chcąc zdradzać nerwowości; świadom, że są na nich oczy urzędników i nieprzychylnych rówieśników i że w teorii powinien po prostu cieszyć się z obecności kolegi i spędzonego wspólnie dnia. -Cześć, Aisha. - jego głos zmiękł, nie musiał już udawać dobrego humoru, gdy była obok. Szkoda, że Marcela przydzielono do innej grupy, w dodatku z Igorem, w trójkę byliby zgranym trio, a Steff pamiętał jak ładnie tańczyła na wiankach Aisha z jego przyjacielem. -Lećmy. - zaproponował, udając, że Jim znalazł się dokładnie w tej grupie, gdzie powinien. Najchętniej uruchomiłby świstoklik od razu, ale na razie go dotknął, nie mając odwagi zostawić za sobą lady Travers—choć gdyby była chłopcem, pewnie korciłoby go udać, że to Jim zajął miejsce trzeciej osoby z ich grupy. Chyba nic się nie stanie, jeśli polecą tam w czworkę, więc czekał aż Imogen dołączy do nich przy świstokliku.
Może jego przedstawienie odniosło niewielki sukces, bo choć nikt nie zareagował na jego nieudolność (pewnie nie tak oczywistą, by naprawdę wymigać się od pracy, ale warto było spróbować), to przydzielono go do grupy z dziewczętami i to samą lady. Chyba nie odesłaliby ich do kopania rowów czy noszenia gruzu, prawda? Na moment zatrzymał spojrzenie na prześlicznej Imogen, ale dźwięk imienia i nazwiska Aishy szybko przywołał go do rzeczywistości. Z konsternacją spojrzał w stronę Jima, Marcela i Cyganki, nie spodziewając się, że ktoś mógłby rozdzielić rodzeństwo. Choć, może byli zarejestrowani inaczej? Nie zamierzał oczywiście dopytywać, zwłaszcza, gdy stała obok nich Maria - sympatyczna, ale wciąż nieznajoma; a jeśli bolesne słowa przyjaciół w namiocie wbiły mu cokolwiek do głowy, to to, że damskim uśmiechom nie należy ślepo ufać. Żona żoną, ale przy lady Imogen też miał zamiar mieć się na baczności, pomimo jej niewinnego wzroku, porcelanowej cery i anielskiej urody.
-Tak, jasne! - odpowiedział Marcelowi, który znalazł się u jego boku. -Wrócimy do - Doliny -domu. - mruknął zniżonym głosem, ale nie potrzebowali opracowywać planu, James już biegł do ich świstoklika.
-Dobrze, że jesteś, stary. - uśmiechnął się blado, nie chcąc zdradzać nerwowości; świadom, że są na nich oczy urzędników i nieprzychylnych rówieśników i że w teorii powinien po prostu cieszyć się z obecności kolegi i spędzonego wspólnie dnia. -Cześć, Aisha. - jego głos zmiękł, nie musiał już udawać dobrego humoru, gdy była obok. Szkoda, że Marcela przydzielono do innej grupy, w dodatku z Igorem, w trójkę byliby zgranym trio, a Steff pamiętał jak ładnie tańczyła na wiankach Aisha z jego przyjacielem. -Lećmy. - zaproponował, udając, że Jim znalazł się dokładnie w tej grupie, gdzie powinien. Najchętniej uruchomiłby świstoklik od razu, ale na razie go dotknął, nie mając odwagi zostawić za sobą lady Travers—choć gdyby była chłopcem, pewnie korciłoby go udać, że to Jim zajął miejsce trzeciej osoby z ich grupy. Chyba nic się nie stanie, jeśli polecą tam w czworkę, więc czekał aż Imogen dołączy do nich przy świstokliku.
intellectual, journalist
little spy
little spy
Steffen Cattermole
Zawód : młodszy specjalista od klątw i zabezpieczeń w Gringottcie, po godzinach reporter dla "Czarownicy"
Wiek : 23
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
I like to go to places uninvited
OPCM : 30 +7
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 35 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 16
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Znużenie jak ciężkie zimowe futro opada na wąskie ramiona, ilość bodźców przytłacza, kiedy zmysły próbują skrupulatnie uporządkować panujący dookoła chaos głosów, gestów, powitań oraz zdań padających z ust. Jasne brwi marszczą się ledwie odrobinę, choć próżno na ładnej twarzy szukać jakiejkolwiek większej reakcji. Być może tylko wprawne oko mogłoby zauważyć subtelności składające się na mimikę arystokratki, a być może tak naprawdę wystarczyły lata wspólne spędzone oraz przezorność, jaka się z tym wiązała. Na lekki uścisk na palcach przyobleczonych w koronkowe rękawiczki, odpowiada równie ulotnym ściśnięciem i blady brąz tęczówek ledwie na moment wpada w zielone strumienie oczu lady Travers, łagodność migocze w nich na ułamek sekundy nim pozorność skupienia na nowo się rozproszy. Nie kwituje słów jasnowłosej, przechyla za to delikatnie głowę jakby niemo zachęcała Imogen do rozwinięcia myśli, to zagłębienia się w tym rozgoryczeniu traconego czasu. Bo taki był, absolutnie stracony w imię czego? Ukorzenia się, czy też niewyraźnej fotografii w nowym numerze Czarownicy? Nieistotne. Nie wtrącała się w rozmowę reszty grupy, stojąc nieruchomo niczym posąg, oczekując i nade wszystko obserwując. Kącik ust drga jedynie w momencie, gdy na jej uwagę odzywa się również i Bartemius. Czasem ją rozumiał, w większości nie rozumiał jednak wcale, przesadną ciszę dziewczęcia skazując na stos wad, które nie przystoją tym, co pragną się wybić na tle innych. Jednak drogi kuzyn nie zaznał przyjemności rozmowy z centaurami, nie rozsmakował się w wielogodzinnym warzeniu słów, gdzie cała konwersacja potrafiła zamknąć się w trzech zdaniach, które zwyczajnie wystarczały. Kiedyś jednak to pojmie, była o tym przekonana, a jego milczenie będzie równie dotkliwe, co narzucone klątwy. Niemniej wreszcie nagrodzono minuty, których nigdy nie odzyskają zdawkową przemową urzędnika, widmową wyższością co kładzie nacisk na każdą zgłoskę. I Euphemia czuje niemal dziecięce rozbawienie, radość drapieżnika, który zaraz to rozchyli paszczę nim zada ostateczny cios spetryfikowanej ze strachu ofierze. Bo czy ta buta nadal będzie mieć miejsce, kiedy z Ministerstwa podniosą się głosy dopominające się o zgoła inne wsparcie? Interesujące. Krótkie skinięcie głową w stronę dwójki szlachetnie urodzonych uchodzi za pożegnanie, nim niespiesznym krokiem skieruje się ku Primrose. Lady Burke przejęła stery, sięgając jako pierwsza po świstoklik i było to wręcz oczekiwanie, charakter niosący znamiona przywódcze wybijał się na tle sylwetek skulonych pod naporem niepewności. Przymyka na chwilę oczy, ogród magizoologiczny brzmiał całkiem przyjemnie, zapowiadał się miły dzień. Złota główka raz jeszcze skłoniła się na powitanie, tym razem ku Varyi oraz Sohvi, w przeciwieństwie do dziewcząt nie zabrała głosu, została już przecież przedstawiona przez brunetkę, którą obdarowała bladym uśmiechem.
- Byłoby miło, gdyby były tam akromantule - czy to szept, czy westchnienie wymyka się spomiędzy warg Effie, nie jest pewnym, to, czy ktokolwiek ją usłyszał też nie, kiedy łapie za fragment pluszaka. Być może jest to uwaga odnośnie słodkiej troski panny Blythe, a może to zwyczajnie życzenie rozczulonego raptownie serca podobnym wyobrażeniem. Nie ma to znaczenia, bo nim ktokolwiek zdąży zareagować, tak świstoklik uruchamia się, a czwórka dziewcząt znika.
| ztx4
- Byłoby miło, gdyby były tam akromantule - czy to szept, czy westchnienie wymyka się spomiędzy warg Effie, nie jest pewnym, to, czy ktokolwiek ją usłyszał też nie, kiedy łapie za fragment pluszaka. Być może jest to uwaga odnośnie słodkiej troski panny Blythe, a może to zwyczajnie życzenie rozczulonego raptownie serca podobnym wyobrażeniem. Nie ma to znaczenia, bo nim ktokolwiek zdąży zareagować, tak świstoklik uruchamia się, a czwórka dziewcząt znika.
| ztx4
A może to właśnie przemiana jest tym, przez co ludzie lękają się owadów. Nawet to, co najbardziej znane, może stać się obce, a na świecie nic nie jest stałe.
Euphemia Flint
Zawód : Dama, botanik teoretyczny, entomolog
Wiek : 20 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
You believe me like a God
I betray you like a man
I betray you like a man
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Powitawszy wszystkich, wydawała się spokojniejsza. Oglądała spokojnie widma znajomości, aktualnych i przeszłych, pośród Primrose, Bartemiusa czy Effie odnajdując spokój, bowiem to oni — podobnie jak ona — zostali posłani w miejsce, w którym znaleźć się w jej arystokratycznym mniemaniu nie powinni. Niepokój przeszywał mocniej, im intensywniej spoglądała na wszystkich wokół — Igor i Mitch, nawet wydawali się lekko podobni, Bartemius, którego chciałaby szczerze utulić w tęsknocie za braterską bliskością. Nie skwitowała jednak więcej słów, które skierowała do Effie, kręcąc po prostu z dezaprobatą głową, bowiem w istocie — mimo powszechnej łatki — była zbyt zmęczona na przepychanki i tłumaczenia. Wojna nie oszczędzała, a choć miała może więcej chleba na stole, to miała też więcej obaw szerszego kalibru; walka o kontrolę stanowiła apogeum, teraz miała mieć ją na piedestale, bo los — przekorna bestia — zrównał ich wszystkich do jednego poziomu.
— Norfolk walczy i wygrywamy tę walkę. Ale to nie wystarczy. — Odpowiedziała jednocześnie Varyi i Bartemiusowi, zaczerpując silniej powietrze.
Była wykończona i miała do tego prawo. Była wykończona, bo mimo jedwabiów, katastrofa nie ujmuje nikomu, a w jej dość troskliwym charakterze (choć samolubnym, bo altruizm nie tkwił w personie lady Travers) odnaleźć można było głębokie obawy o przyszłość. Tęsknotę i smutek, usilne spojrzenie wędrujące do ust Igora, jak gdyby wspomnienie cierpienia rozmyło coś innego, silniejszego. Tęsknotę za ramionami Gudrun, obawy o rozdzielenie z Effie, którą w ostatniej chwili pożegnała pocałunkiem w policzek. Jak tragicznie musiało być, że jej kaszmirowe sweterki mieszały się z zapachem potu prostaków? Jak tragicznie musiało być, gdy widziała podkrążone oczy Bartemiusa? Jak tragicznie było, że na jej własnych dłoniach goiły się odciski i oparzenia, wynikające z pracy?
— Spotkamy się. — Odparła jedynie, gdy usłyszawszy personalia lady Flint, nie usłyszała od razu swoich. Wezwana chwilę później, ujrzała jednak doskonale rozpoznawaną przez nią twarz. Steffen, brzmi trochę niemiecko. Nie uniosła dumnie głowy, nie zawahała się i nie skwitowała w żaden sposób narzuconego obowiązku, miast tego pożegnała Effie lekkim ściśnięciem dłoni, z powagą i spokojem podchodząc do brunetki i znanego jej... pracownika banku? Dziennikarza? Kim on był, może powinna się lepiej postarać, by się przekonać?
Skinięciem głowy przywitała współtowarzyszy, nie kwapiąc się na nic więcej. Spojrzenie na moment zawisło na Jimie, ale dalej interesował ją o wiele bardziej Steffen, którego obserwowała z lekko zmarszczonymi brwiami, gdy palce sięgnęły do guzika mankietu koszuli, tym metaforycznym i fizycznym gestem podwinięcia rękawów podkreślając wagę sytuacji.
— Streszczajmy się, nie ma czasu na zastanowienie — pierwsze słowa wybrzmiały z ust damy gorzko, ale ton nie wskazywał na złośliwość, gdy sięgnęła po podany im świstoklik. Chciała mieć to za sobą, wrócić do przyjętych obowiązków i to wcale nie znaczyło, że umywała się do pracy. Wręcz przeciwnie, kiedy jednak w sercu zagościły obawy o małych podopiecznych pozostawionych bez rodziców, dla których pozostawała jedyną, znaną osobą, nie miała zamiaru marnować czasu na coś innego, niż przebywanie w towarzystwie sierot.
zt x4, jak rozumiem.
— Norfolk walczy i wygrywamy tę walkę. Ale to nie wystarczy. — Odpowiedziała jednocześnie Varyi i Bartemiusowi, zaczerpując silniej powietrze.
Była wykończona i miała do tego prawo. Była wykończona, bo mimo jedwabiów, katastrofa nie ujmuje nikomu, a w jej dość troskliwym charakterze (choć samolubnym, bo altruizm nie tkwił w personie lady Travers) odnaleźć można było głębokie obawy o przyszłość. Tęsknotę i smutek, usilne spojrzenie wędrujące do ust Igora, jak gdyby wspomnienie cierpienia rozmyło coś innego, silniejszego. Tęsknotę za ramionami Gudrun, obawy o rozdzielenie z Effie, którą w ostatniej chwili pożegnała pocałunkiem w policzek. Jak tragicznie musiało być, że jej kaszmirowe sweterki mieszały się z zapachem potu prostaków? Jak tragicznie musiało być, gdy widziała podkrążone oczy Bartemiusa? Jak tragicznie było, że na jej własnych dłoniach goiły się odciski i oparzenia, wynikające z pracy?
— Spotkamy się. — Odparła jedynie, gdy usłyszawszy personalia lady Flint, nie usłyszała od razu swoich. Wezwana chwilę później, ujrzała jednak doskonale rozpoznawaną przez nią twarz. Steffen, brzmi trochę niemiecko. Nie uniosła dumnie głowy, nie zawahała się i nie skwitowała w żaden sposób narzuconego obowiązku, miast tego pożegnała Effie lekkim ściśnięciem dłoni, z powagą i spokojem podchodząc do brunetki i znanego jej... pracownika banku? Dziennikarza? Kim on był, może powinna się lepiej postarać, by się przekonać?
Skinięciem głowy przywitała współtowarzyszy, nie kwapiąc się na nic więcej. Spojrzenie na moment zawisło na Jimie, ale dalej interesował ją o wiele bardziej Steffen, którego obserwowała z lekko zmarszczonymi brwiami, gdy palce sięgnęły do guzika mankietu koszuli, tym metaforycznym i fizycznym gestem podwinięcia rękawów podkreślając wagę sytuacji.
— Streszczajmy się, nie ma czasu na zastanowienie — pierwsze słowa wybrzmiały z ust damy gorzko, ale ton nie wskazywał na złośliwość, gdy sięgnęła po podany im świstoklik. Chciała mieć to za sobą, wrócić do przyjętych obowiązków i to wcale nie znaczyło, że umywała się do pracy. Wręcz przeciwnie, kiedy jednak w sercu zagościły obawy o małych podopiecznych pozostawionych bez rodziców, dla których pozostawała jedyną, znaną osobą, nie miała zamiaru marnować czasu na coś innego, niż przebywanie w towarzystwie sierot.
zt x4, jak rozumiem.
ogień, morze i kobieta - trzy nieszczęścia.
Imogen Yaxley
Zawód : dama, poliglotka, tłumaczka języka rosyjskiego
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
rozpalasz ogień, niech płonie
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
nie mógłby żaden z nich temu
zapobiec
OPCM : 2
UROKI : 2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 2
TRANSMUTACJA : 9 +8
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Półwila
Neutralni
17.09, przed gabinetem Corneliusa (wejdziemy tam, tylko lokacja jest zajęta)
Gdyby Cornelius znalazł na parapecie list wysłany w środku nocy przez innego krewnego, przewróciłby oczyma albo pożalił się żonie, mamie lub nawet skrzatowi domowemu na swoje zabiegane życie. Miesiąc temu otrzymał długo wyczekiwany awans na szefa Biura Dezinformacji, którego nazwę zmienił natychmiast na Biuro Informacji. Zawsze chciał wygryźć swojego poprzednika i szczerze go nie znosił, ale to nie znaczy, że wiadomość o ścięciu rywala za niekompetencję przyjął obojętne. Propozycja od Ministra niosła za sobą jasną aluzję: albo Cornelius znajdzie sposób na propagandowe okiełznanie chaosu po katastrofalnej Nocy Tysiąca Gwiazd, albo podzieli los swojego poprzednika. Czasami próbował sobie wmawiać, że w przeciwieństwie do konkurenta jest odznaczonym medalami wojennymi Rycerzem Walpurgii i że Śmierciożercy nie pozbyliby się go z powodu kaprysu Cronusa Malfoya. Nie był jednak naiwny i wiedział, że jeśli nie znajdzie sposobu na zawładnięcie ludzkimi duszami i sercami, to zawiedzie również ich.
Jego tygodnie były wypełnione spotkaniami z przedstawicielami różnych działów Ministerstwa, próbami zapełnienia braków w kadrach, samotnym ślęczeniem nad artykułami i przemowami do późnej nocy, a także podróżami po kraju. Dziś jego kalendarz także był wypełniony. Choć charakter pisma Mildred przypomniał mu o tym, że poza upewnieniem się o bezpieczeństwie Crabbów nie znalazł dla niej czasu od miesiąca (z trudem znajdował go nawet dla własnej żony), to w pierwszym odruchu chciał westchnąć w duchu i znaleźć dla kuzynki pół godziny w przyszłym tygodniu.
A potem przeczytał treść jej listu.
Świat był pełen panien nadwrażliwych, rozpieszczonych i histerycznych, ale — zdaniem Corneliusa — jego krewna nigdy do nich nie należała. Mildred rozumiała, że był zapracowany (rozumieli się zresztą w wielu aspektach) i nawet gdy organizował jej staż, nie zawracałaby mu głowy bez powodu. Dlaczego miałaby pisać do niego tak nagle, w środku nocy i jeszcze żądać spotkania w tym samym dniu? Co mogło być tak dramatyczne, by nie móc zostać przekazane na piśmie? Jego pierwszą, niespokojną myślą było to, że jej ojciec wplątał się w coś idiotycznego. Cornelius kochał swoją matkę, ale jako dziecko był podświadomie zazdrosny o miłość, jaką okazywała swojemu młodszemu bratu; a jego własny ojciec nauczył go wtedy wielbić Sallowów i podchodzić do kompetencji Crabbów z lekkim przymrużeniem oka. Skreślił prędko kilka słów odpowiedzi, pod gabinetem o ósmej. Samemu zaczynał o siódmej, więc przegląd porannej prasy dokończy dla niego jeden za stażystów (na którym później się wyżyje), by mógł poświęcić kwadrans Mildred.
Zjawiła się punktualnie, ale niczego innego się po niej nie spodziewał. Otworzył drzwi, by osobiście wpuścić dziewczynę do gabinetu i niecierpliwym ruchem dłoni przegonił stamtąd swoją sekretarkę.
- Nigdy nie pisałaś do mnie w tym tonie. Co się stało? - zaczął prosto z mostu, dławiąc podejrzliwe czy chodzi o twojego ojca? Nie powinien jej antagonizować własnym podejściem do Crabbe'a, cieszył się, że mu ufała. - Mam kwadrans, opowiedz mi wszystko po kolei, ale zwięźle.
Skrzyżował ramiona i oparł się o biurko, obrzucając Mildred nieco łagodniejszym spojrzeniem.
Z pozoru blondynka wydawała się bardzo różna od swojej ciotki; kruczowłosej Dianthe Crabbe, ale oczy Mildred bywały równie przenikliwe jak te matki, zapamiętane z portretów rodzinnych i pielęgnowanych wspomnień. Dianthe chorowała od dawna, od śmierci Solasa mając problemy z rozróżnieniem jawy od wspomnień. Cornelius próbował pogodzić się z tym, że utracił matkę bezpowrotnie. A choć czasami Dianthe myślała, że mała Millie wciąż ma pięć lat, to doskonale wiedział, że oczekiwałaby od niego zadbania o krewniaczkę—i może dlatego miał dla Mildred więcej serca niż dla pozostałych ludzi w swoim otoczeniu.
W idealnym świecie to Cornelius byłby ojcem tej obiecującej młodej panny.
W idealnym świecie urodziłaby się mężczyzną.
Gdyby Cornelius znalazł na parapecie list wysłany w środku nocy przez innego krewnego, przewróciłby oczyma albo pożalił się żonie, mamie lub nawet skrzatowi domowemu na swoje zabiegane życie. Miesiąc temu otrzymał długo wyczekiwany awans na szefa Biura Dezinformacji, którego nazwę zmienił natychmiast na Biuro Informacji. Zawsze chciał wygryźć swojego poprzednika i szczerze go nie znosił, ale to nie znaczy, że wiadomość o ścięciu rywala za niekompetencję przyjął obojętne. Propozycja od Ministra niosła za sobą jasną aluzję: albo Cornelius znajdzie sposób na propagandowe okiełznanie chaosu po katastrofalnej Nocy Tysiąca Gwiazd, albo podzieli los swojego poprzednika. Czasami próbował sobie wmawiać, że w przeciwieństwie do konkurenta jest odznaczonym medalami wojennymi Rycerzem Walpurgii i że Śmierciożercy nie pozbyliby się go z powodu kaprysu Cronusa Malfoya. Nie był jednak naiwny i wiedział, że jeśli nie znajdzie sposobu na zawładnięcie ludzkimi duszami i sercami, to zawiedzie również ich.
Jego tygodnie były wypełnione spotkaniami z przedstawicielami różnych działów Ministerstwa, próbami zapełnienia braków w kadrach, samotnym ślęczeniem nad artykułami i przemowami do późnej nocy, a także podróżami po kraju. Dziś jego kalendarz także był wypełniony. Choć charakter pisma Mildred przypomniał mu o tym, że poza upewnieniem się o bezpieczeństwie Crabbów nie znalazł dla niej czasu od miesiąca (z trudem znajdował go nawet dla własnej żony), to w pierwszym odruchu chciał westchnąć w duchu i znaleźć dla kuzynki pół godziny w przyszłym tygodniu.
A potem przeczytał treść jej listu.
Świat był pełen panien nadwrażliwych, rozpieszczonych i histerycznych, ale — zdaniem Corneliusa — jego krewna nigdy do nich nie należała. Mildred rozumiała, że był zapracowany (rozumieli się zresztą w wielu aspektach) i nawet gdy organizował jej staż, nie zawracałaby mu głowy bez powodu. Dlaczego miałaby pisać do niego tak nagle, w środku nocy i jeszcze żądać spotkania w tym samym dniu? Co mogło być tak dramatyczne, by nie móc zostać przekazane na piśmie? Jego pierwszą, niespokojną myślą było to, że jej ojciec wplątał się w coś idiotycznego. Cornelius kochał swoją matkę, ale jako dziecko był podświadomie zazdrosny o miłość, jaką okazywała swojemu młodszemu bratu; a jego własny ojciec nauczył go wtedy wielbić Sallowów i podchodzić do kompetencji Crabbów z lekkim przymrużeniem oka. Skreślił prędko kilka słów odpowiedzi, pod gabinetem o ósmej. Samemu zaczynał o siódmej, więc przegląd porannej prasy dokończy dla niego jeden za stażystów (na którym później się wyżyje), by mógł poświęcić kwadrans Mildred.
Zjawiła się punktualnie, ale niczego innego się po niej nie spodziewał. Otworzył drzwi, by osobiście wpuścić dziewczynę do gabinetu i niecierpliwym ruchem dłoni przegonił stamtąd swoją sekretarkę.
- Nigdy nie pisałaś do mnie w tym tonie. Co się stało? - zaczął prosto z mostu, dławiąc podejrzliwe czy chodzi o twojego ojca? Nie powinien jej antagonizować własnym podejściem do Crabbe'a, cieszył się, że mu ufała. - Mam kwadrans, opowiedz mi wszystko po kolei, ale zwięźle.
Skrzyżował ramiona i oparł się o biurko, obrzucając Mildred nieco łagodniejszym spojrzeniem.
Z pozoru blondynka wydawała się bardzo różna od swojej ciotki; kruczowłosej Dianthe Crabbe, ale oczy Mildred bywały równie przenikliwe jak te matki, zapamiętane z portretów rodzinnych i pielęgnowanych wspomnień. Dianthe chorowała od dawna, od śmierci Solasa mając problemy z rozróżnieniem jawy od wspomnień. Cornelius próbował pogodzić się z tym, że utracił matkę bezpowrotnie. A choć czasami Dianthe myślała, że mała Millie wciąż ma pięć lat, to doskonale wiedział, że oczekiwałaby od niego zadbania o krewniaczkę—i może dlatego miał dla Mildred więcej serca niż dla pozostałych ludzi w swoim otoczeniu.
W idealnym świecie to Cornelius byłby ojcem tej obiecującej młodej panny.
W idealnym świecie urodziłaby się mężczyzną.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Główny korytarz
Szybka odpowiedź