Główny korytarz
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Główny korytarz
Korytarz prowadzący między innymi do gabinetu Ministra Magii przepełniony jest bogactwem. Czerwony dywan, rzeźby i obrazy wiszące na ścianach sprawiają, że miejsce to przypomina raczej galerię sztuki, niż siedzibę magicznego rządu. Przed rozmawiające obrazy w korytarzu panuje nieustający szum. Przy ścianach korytarza stoją liczne kanapy, na których można odpocząć i porozmawiać, choć w praktyce mało kto sobie na to pozwala. W końcu nikt nie chce, aby Minister przyłapał go na lenistwie! Pracownicy wyższego rzędu często nie mają jednak świadomości, że za niektórymi obrazami kryją się przejścia, prowadzące do bardzo biednych, wąskich i brudnych korytarzy, w których znajdują się pomieszczenia personelu technicznego.
Gdy tylko sowa z listem wyleciała przez okno, Mildred pognała do rodzinnej biblioteki, w której spędziła kilka kolejnych godzin; nie spała przez całą noc, wertując kolejne księgi i szukając choćby najmniejszej wzmianki o podobnym problemie, ale – co w zasadzie było rzeczą dość oczywistą – nie znalazła absolutnie nic. Księgozbiór Crabbe'ów uwzględniał raczej pozycje traktujące o ekonomii, żeglarstwie i sztuce, te ostatnie znała zresztą niemal na pamięć, za to był wyjątkowo ubogi w dzieła mówiące o wariującej magii transportowej (jak ją roboczo i z drwiną nazywała). Mówiąc wprost, znalazła okrągłe zero wiadomości na ten temat, dlatego gdy tylko rankiem słońce ledwie zaczęło wyglądać znad szczytów zabudowań, przeniosła się do Ministerstwa Magii i zanurzyła w archiwach swojego działu.
Po raz pierwszy odkąd zaczęła pracować w Departamencie Transportu Magicznego nie uważała tej roboty za nudną; wypełnianie tony papierów, wystawianie zezwoleń, nadzorowanie tworzenia świstoklików (podczas gdy sama tak bardzo pragnęła je tworzyć!) oraz dorywcza pomoc w innych, jeszcze bardziej nużących zajęciach w pozostałych urzędach Departamentu było dla niej niemal karą, ale dzisiaj czuła się w końcu przydatna. Przynajmniej do momentu, gdy ze złością odrzucała kolejne teczki i pudła, w których nie znajdywała nic wartościowego, co mogłoby choć w minimalnym stopniu wytłumaczyć, dlaczego w jej pokoju zmaterializował się ten cygański pomiot. Jedynie kilka zgłoszeń awarii związanych z zanieczyszczonym proszkiem Fiuu, które pochodziły jednak sprzed wielu miesięcy.
Oczywiście naturalnym działaniem byłoby poinformowanie o wszystkim swojego przełożonego, jednakże Mildred nie darzyła go ani zaufaniem, ani nie miała wielkiej wiary w jego kompetencje. Poza tym, co przyznawała z ciężkim zgrzytaniem zębami, Ignatius był raczej człowiekiem, który kobiety widział na salonach i w domowych pieleszach, a nie biegające po ministerialnych korytarzach. W najbardziej optymistycznej wersji po prostu by ją zignorował; w tych mniej radosnych zapewne zawalił kolejnymi nudnymi zajęciami, aby do końca stażu nie wychynęła zza swojego biurka nawet o milimetr.
Miała jednak w Ministerstwie sojuszników, których mogła się poradzić, a przede wszystkim z którymi mogła się podzielić swoimi podejrzeniami; ludzi mających na tyle władzy, aby pchnąć sprawę wyżej, gdyby istniała taka konieczność, a przy tym wartych zaufania, by móc im powiedzieć całą prawdę bez obawy, że zostanie skompromitowana. Ponury świat konwenansów bywał bowiem w niektórych kwestiach bezlitosny i często żadne tłumaczenia nie były w stanie uchronić młodej panny przed potępieniem socjety, nawet jeśli to n a p r a w d ę nie była jej wina, że spędziła chwilę sam na sam z jakimś śmierdzącym obdartusem. Miała zresztą podejrzenia, że w tym przypadku nawet towarzystwo przyzwoitki mogło coś zmienić; nawet kilka sekund w obecności Jamesa było ryzykiem, że zaraziła się jakąś syfiastą chorobą takich ludzi.
- Wczoraj wieczorem w mojej sypialni był Cygan – powiedziała, gdy już weszli do środka, a ona usiadła na całkiem wygodnym fotelu, sekundę później reflektując się błyskawicznie na widok miny Corneliusa. No tak, może niefortunnie to ujęła. - Mam na myśli, że pojawił się niezaproszony, wyskakując z kominka. Użył sieci Fiuu, a mój pokój od dawna nie jest do niej nawet podłączony – wyjaśniła już nieco dokładniej, modląc się w duchu, aby wujaszek nie zszedł jej tutaj na zawał po wcześniejszych rewelacjach; jeden problem naraz, Mildred, upomniała się. - Oczywiście po ostatnich wydarzeniach sieć została naprawiona i dopuszczona do użytku – aż za dobrze pamiętała te góry dokumentów, które musiała sprawdzać i potwierdzać każde odnawiane połączenie – nasi pracownicy wykonali naprawdę niesamowitą robotę, ale... - zamilkła na chwilę, aby ubrać w słowa to, co chciała powiedzieć, a jednocześnie nie wyjść na ogromną panikarę. - Czy to możliwe, że ktoś mógł... przejąć niektóre połączenia? - zapytała cicho, jakby w obawie przed podsłuchaniem, robiąc przy tym bardzo wyraźny akcent na słowie „ktoś”. Nie musiała tego uściślać, wiedziała, że Cornelius doskonale wie, kogo miała na myśli. Istniała tylko jedna grupa wyrzutków i rebeliantów, która nadal nie chciała się podporządkować nowemu ministrowi i wprowadzanym prawom; grupa gotowa podejmować wszelkie działania, aby przywrócić poprzedni stan.
Po raz pierwszy odkąd zaczęła pracować w Departamencie Transportu Magicznego nie uważała tej roboty za nudną; wypełnianie tony papierów, wystawianie zezwoleń, nadzorowanie tworzenia świstoklików (podczas gdy sama tak bardzo pragnęła je tworzyć!) oraz dorywcza pomoc w innych, jeszcze bardziej nużących zajęciach w pozostałych urzędach Departamentu było dla niej niemal karą, ale dzisiaj czuła się w końcu przydatna. Przynajmniej do momentu, gdy ze złością odrzucała kolejne teczki i pudła, w których nie znajdywała nic wartościowego, co mogłoby choć w minimalnym stopniu wytłumaczyć, dlaczego w jej pokoju zmaterializował się ten cygański pomiot. Jedynie kilka zgłoszeń awarii związanych z zanieczyszczonym proszkiem Fiuu, które pochodziły jednak sprzed wielu miesięcy.
Oczywiście naturalnym działaniem byłoby poinformowanie o wszystkim swojego przełożonego, jednakże Mildred nie darzyła go ani zaufaniem, ani nie miała wielkiej wiary w jego kompetencje. Poza tym, co przyznawała z ciężkim zgrzytaniem zębami, Ignatius był raczej człowiekiem, który kobiety widział na salonach i w domowych pieleszach, a nie biegające po ministerialnych korytarzach. W najbardziej optymistycznej wersji po prostu by ją zignorował; w tych mniej radosnych zapewne zawalił kolejnymi nudnymi zajęciami, aby do końca stażu nie wychynęła zza swojego biurka nawet o milimetr.
Miała jednak w Ministerstwie sojuszników, których mogła się poradzić, a przede wszystkim z którymi mogła się podzielić swoimi podejrzeniami; ludzi mających na tyle władzy, aby pchnąć sprawę wyżej, gdyby istniała taka konieczność, a przy tym wartych zaufania, by móc im powiedzieć całą prawdę bez obawy, że zostanie skompromitowana. Ponury świat konwenansów bywał bowiem w niektórych kwestiach bezlitosny i często żadne tłumaczenia nie były w stanie uchronić młodej panny przed potępieniem socjety, nawet jeśli to n a p r a w d ę nie była jej wina, że spędziła chwilę sam na sam z jakimś śmierdzącym obdartusem. Miała zresztą podejrzenia, że w tym przypadku nawet towarzystwo przyzwoitki mogło coś zmienić; nawet kilka sekund w obecności Jamesa było ryzykiem, że zaraziła się jakąś syfiastą chorobą takich ludzi.
- Wczoraj wieczorem w mojej sypialni był Cygan – powiedziała, gdy już weszli do środka, a ona usiadła na całkiem wygodnym fotelu, sekundę później reflektując się błyskawicznie na widok miny Corneliusa. No tak, może niefortunnie to ujęła. - Mam na myśli, że pojawił się niezaproszony, wyskakując z kominka. Użył sieci Fiuu, a mój pokój od dawna nie jest do niej nawet podłączony – wyjaśniła już nieco dokładniej, modląc się w duchu, aby wujaszek nie zszedł jej tutaj na zawał po wcześniejszych rewelacjach; jeden problem naraz, Mildred, upomniała się. - Oczywiście po ostatnich wydarzeniach sieć została naprawiona i dopuszczona do użytku – aż za dobrze pamiętała te góry dokumentów, które musiała sprawdzać i potwierdzać każde odnawiane połączenie – nasi pracownicy wykonali naprawdę niesamowitą robotę, ale... - zamilkła na chwilę, aby ubrać w słowa to, co chciała powiedzieć, a jednocześnie nie wyjść na ogromną panikarę. - Czy to możliwe, że ktoś mógł... przejąć niektóre połączenia? - zapytała cicho, jakby w obawie przed podsłuchaniem, robiąc przy tym bardzo wyraźny akcent na słowie „ktoś”. Nie musiała tego uściślać, wiedziała, że Cornelius doskonale wie, kogo miała na myśli. Istniała tylko jedna grupa wyrzutków i rebeliantów, która nadal nie chciała się podporządkować nowemu ministrowi i wprowadzanym prawom; grupa gotowa podejmować wszelkie działania, aby przywrócić poprzedni stan.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
-Słucham?! - wyrwało mu się zanim zdążył usiąść naprzeciwko Mildred. Górował teraz nad nią, zaciskając na biurku palce aż do białości, poruszony i—co zdarzało mu się rzadko—szczerze zszokowany. Na szczęście, kuzynka prędko udzieliła wyjaśnień przynajmniej co do sposobu pojawienia się Cygana, ale te wcale nie uspokoiły Corneliusa. Sypialnia, najintymniejsza przestrzeń młodej panienki. To oczywiste, że nie podłączyłaby do sieci tamtego kominka, pewnie nawet jej ojciec na to nie wpadł. Wierzył jej, a przynajmniej chciał jej wierzyć, choć obecność intruza w sypialni panny była skandaliczna i domyślał się, ile mogło ją kosztować przyznanie się do tak upokarzającej i traumatycznej sytuacji. (Właściwie, może nieco mniej niż sądził, biorąc pod uwagę, że płynnie przeszła do dyskusji o sieci Fiuu? Jego matka też miała zimną krew, gdy była jeszcze zdrowa.)
Mimowolnie pomknął myślami do spokojnej chwili w grobowcu Sallowów, miejscu równie intymnym dla przeżywającego żałobę Corneliusa, co sypialnia dla Mildred. Kilka miesięcy temu odwiedzał płytę nagrobną brata, jedynej osoby, której starta szczerze zabolała i której obecność byłaby zdolna zachwiać przekonaniami Corneliusa—może to lepiej, że zginął przed wojną. (Czy Mildred pamiętała dobrze wuja, tragicznie zmarłego przed kilkoma laty? Solas był łagodniejszy niż Cornelius, zawsze miał dla ludzi dobre słowo, a dla kuzynek czekoladowe żaby. I nigdy, przenigdy nie szedł na kompromisy, czego Cornelius mu zazdrościł dopóki nie dowiedział się, że bezkompromisowość w ściąganiu klątw doprowadziła brata do samozapłonu). Wtedy, gdy przeżywał ciche chwile żałoby, w rodzinnym mauzoleum niespodziewanie zjawił się niski i ogorzały chłopiec, najprawdopodobniej Cygan, jedna z niewielu osób znających brudny sekret Corneliusa, choć Sallow nie znał nawet jego imienia. Niegdyś chciał uciszyć go pieniędzmi, w rodzinnym grobowcu chciał już chyba uciszyć go na zawsze—ale przecież w Anglii było wielu Cyganów, intruzem w sypialni Mildred nie mógł być tamten, prawda?
Ale jeśli tak—to czy taki gówniarz mógł uknuć spisek na wszystko, co Sallowowi drogie? Pamięć brata, kuzynkę? Nie, to nonsensowne. Nie powinien szukać wszędzie zbiegów okoliczności, wynikających zapewne z paranoi spowodowanej utrzymywaniem w sekrecie istnienia jasnowłosego bękarta. Zamrugał, gdy uświadomił sobie, że mimowolnie szuka na twarzy Mildred podobieństwa z rysami Marceliusa—po pierwsze, nie powinien o tym myśleć wcale, a po drugie chłopak był skażony brudną krwią swojej matki i to po niej, nie Crabbach i Sallowach, musiał odziedziczyć lekkomyślność, arogancję i pochopność.
- Mildred, na Merlina, po kolei. Nie mów do mnie o sieciach Fiuu zanim nie powiesz, czy nic ci nie zrobił? - zaniepokoił się, blady i przejęty. Może i dziewczyna miała stalowe nerwy, ale był jej wujem. Pobladł, uświadamiając sobie, że choć potrafił wybrnąć słowem z każdej sytuacji i choć zlecił redaktorom "Walczącego Maga" przeprowadzenie wywiadów ze zbrukanymi przez mugoli czarodziejkami, to nie miałby pojęcia co powiedzieć Mildred, osobie, na której naprawdę mu zależało. Zatuszujemy to? Znam ludzi, którzy w razie czego podadzą ci Rue? Jedyne słowa, jakie przychodziły mu do głowy były bezosobowe i nieadekwatne. Matka wiedziałaby, co powiedzieć. Nawet Solas wiedziałby, co powiedzieć.
Potarł skroń dłonią, spowodowana niewyspaniem migrena jedynie się zintensyfikowała.
- A czy to możliwe, że na kraj mogła spaść kometa? - westchnął. Mildred była dorosła, czas nie grać przed nią propagandy. - Nie wiem, moja droga, ale to rzecz jasna nie jest jasna odpowiedź. Wyślijmy do waszej kamienicy kogoś dyskretnego by sprawdził kominki, a ty nie mów o tym nikomu ani słowa. - takie incydenty narażały reputację nie tylko jej, ale i całej sieci Fiuu. - Czy rozpoznałaś, kto to był? Co mówił, czy chciał szpiegować w waszym domu czy to był zamach na ciebie? Wciąż jesteś anonimowa, moja droga, ale nie całkiem. Mugole, dzikusi i rebelianci - zniżył głos do szeptu, choć w teorii we własnym gabinecie nie obawiał się podsłuchów. W teorii. -zabiliby na miejscu każdą czarodziejkę, a co dopiero z waszej... naszej rodziny. - w trakcie wojny Cornelius stał się personą publiczną i do tej pory martwił się głównie o żonę, najbardziej oczywisty cel dla wrogów, ale teraz uświadomił sobie, że nawet mała Mildred była zagrożona.
Mimowolnie pomknął myślami do spokojnej chwili w grobowcu Sallowów, miejscu równie intymnym dla przeżywającego żałobę Corneliusa, co sypialnia dla Mildred. Kilka miesięcy temu odwiedzał płytę nagrobną brata, jedynej osoby, której starta szczerze zabolała i której obecność byłaby zdolna zachwiać przekonaniami Corneliusa—może to lepiej, że zginął przed wojną. (Czy Mildred pamiętała dobrze wuja, tragicznie zmarłego przed kilkoma laty? Solas był łagodniejszy niż Cornelius, zawsze miał dla ludzi dobre słowo, a dla kuzynek czekoladowe żaby. I nigdy, przenigdy nie szedł na kompromisy, czego Cornelius mu zazdrościł dopóki nie dowiedział się, że bezkompromisowość w ściąganiu klątw doprowadziła brata do samozapłonu). Wtedy, gdy przeżywał ciche chwile żałoby, w rodzinnym mauzoleum niespodziewanie zjawił się niski i ogorzały chłopiec, najprawdopodobniej Cygan, jedna z niewielu osób znających brudny sekret Corneliusa, choć Sallow nie znał nawet jego imienia. Niegdyś chciał uciszyć go pieniędzmi, w rodzinnym grobowcu chciał już chyba uciszyć go na zawsze—ale przecież w Anglii było wielu Cyganów, intruzem w sypialni Mildred nie mógł być tamten, prawda?
Ale jeśli tak—to czy taki gówniarz mógł uknuć spisek na wszystko, co Sallowowi drogie? Pamięć brata, kuzynkę? Nie, to nonsensowne. Nie powinien szukać wszędzie zbiegów okoliczności, wynikających zapewne z paranoi spowodowanej utrzymywaniem w sekrecie istnienia jasnowłosego bękarta. Zamrugał, gdy uświadomił sobie, że mimowolnie szuka na twarzy Mildred podobieństwa z rysami Marceliusa—po pierwsze, nie powinien o tym myśleć wcale, a po drugie chłopak był skażony brudną krwią swojej matki i to po niej, nie Crabbach i Sallowach, musiał odziedziczyć lekkomyślność, arogancję i pochopność.
- Mildred, na Merlina, po kolei. Nie mów do mnie o sieciach Fiuu zanim nie powiesz, czy nic ci nie zrobił? - zaniepokoił się, blady i przejęty. Może i dziewczyna miała stalowe nerwy, ale był jej wujem. Pobladł, uświadamiając sobie, że choć potrafił wybrnąć słowem z każdej sytuacji i choć zlecił redaktorom "Walczącego Maga" przeprowadzenie wywiadów ze zbrukanymi przez mugoli czarodziejkami, to nie miałby pojęcia co powiedzieć Mildred, osobie, na której naprawdę mu zależało. Zatuszujemy to? Znam ludzi, którzy w razie czego podadzą ci Rue? Jedyne słowa, jakie przychodziły mu do głowy były bezosobowe i nieadekwatne. Matka wiedziałaby, co powiedzieć. Nawet Solas wiedziałby, co powiedzieć.
Potarł skroń dłonią, spowodowana niewyspaniem migrena jedynie się zintensyfikowała.
- A czy to możliwe, że na kraj mogła spaść kometa? - westchnął. Mildred była dorosła, czas nie grać przed nią propagandy. - Nie wiem, moja droga, ale to rzecz jasna nie jest jasna odpowiedź. Wyślijmy do waszej kamienicy kogoś dyskretnego by sprawdził kominki, a ty nie mów o tym nikomu ani słowa. - takie incydenty narażały reputację nie tylko jej, ale i całej sieci Fiuu. - Czy rozpoznałaś, kto to był? Co mówił, czy chciał szpiegować w waszym domu czy to był zamach na ciebie? Wciąż jesteś anonimowa, moja droga, ale nie całkiem. Mugole, dzikusi i rebelianci - zniżył głos do szeptu, choć w teorii we własnym gabinecie nie obawiał się podsłuchów. W teorii. -zabiliby na miejscu każdą czarodziejkę, a co dopiero z waszej... naszej rodziny. - w trakcie wojny Cornelius stał się personą publiczną i do tej pory martwił się głównie o żonę, najbardziej oczywisty cel dla wrogów, ale teraz uświadomił sobie, że nawet mała Mildred była zagrożona.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Za każdym razem w obecności Corneliusa przechodziła przez ten sam problem: jak powinna się zachowywać, jak go traktować, jak się do niego odnosić? Z pozoru rzecz wydawała się oczywista, był od niej starszy i miał wyższą pozycję społeczną, a jako członkowi rodziny w sposób naturalny należał mu się szacunek, niemniej coś w sposobie, w jakim z nią rozmawiał i jak na nią patrzył – bez tego szlacheckiego zadufania w sobie i protekcjonalności w głosie – sprawiało, że Mildred niekiedy się w tym wszystkim gubiła. Nie przywykła w swoim najbliższym otoczeniu do czegoś podobnego; sztywne konwenanse były obecne na każdym etapie jej wychowania i choć Cornelius w żaden sposób nigdy im nie uchybił, w jego obecności czuła się w pewnym sensie wolna. Nadal jednak nie umiała określić ani opisać, na czym to uczucie konkretnie polegało. Wiedziała za to na pewno, że kiedy pojawiały się kłopoty, to do niego wolała się zgłosić jako pierwszego.
- Zrobił? - zapytała nieco zdezorientowana, próbując samej sobie odpowiedzieć na to pytanie. Czy nieco urażona duma i pognieciona spódnica zasługiwały na miano „czegoś”? Zaświniony pyłem z kominka pokój, który z powodu braku służby (i wewnętrznego zainteresowania panny Crabbe utrzymaniem w nim czystości) i tak nie wyglądał jak z katalogu meblarskiego? Miała już odpowiedzieć, że nie stało się jej nic złego, a nawet nic wartego większej uwagi niż ledwie wzmianki o całej sytuacji, że ucięli sobie tylko niemiłą pogawędkę podszytą małą sprzeczką oraz inwektywami, kiedy dotarło do niej, co jeszcze mogło się kryć pod słowami Corneliusa. Poczuła jak podstępny rumieniec wypełza na jej twarz i potrzebowała trzech bardzo długich oddechów, aby poradzić sobie z tym paskudnym zdrajcą niewieścich emocji.
- Wuju! - podniosła nieco głos, odrobinę acz zauważalnie i obrzuciła go spojrzeniem na wpół urażonym, na wpół zszokowanym. - Umiem sobie poradzić z wątpliwym elementem, nic mi nie zrobił. Uciekł jak szczur. Nie ma potrzeby, abyś się martwił o moją reputację – dodała już spokojniej, nie wyjaśniając przy tym, że jeśli Cornelius miałby się przejmować reputacją swojej kuzynki, to powinien szukać źródła w innych aspektach niż wieczorne spotkania w jej sypialni. Mógłby chociażby zobaczyć te z jej obrazów, które skrzętnie ukrywała, a nie tylko ugładzone i grzeczne wersje, które zamierzała niedługo zaprezentować szerszej publiczności. Och, owszem, o b a rodzaje jej dzieł niewątpliwie świadczyły o pewnym talencie i doskonałości, zrzućmy okowy fałszywej skromności, niemniej nie każdy rodzaj sztuki mogła swobodnie prezentować. Z drugiej strony musiała przyznać, że w jego zachowaniu i wyraźnej trosce było coś rozczulającego, co nie pozwalało jej się długo boczyć na jego obcesowość. Nie pamiętała, kiedy jej własny ojciec wyraził zainteresowanie jej reputacją. Póki grzecznie malowała i nie musiał jej ściągać z pokładów statków, panowała między nimi milcząca zgoda. - Nic mi nie jest – powtórzyła jeszcze raz z wyraźnym naciskiem, dając tym samym znać, że uważa ten temat za zakończony. Urocza troska czy nie, Mildred nie zamierzała dyskutować o takich sprawach, gdy mieli bardziej naglące rzeczy do omówienia.
- Myślisz że wysłanie kogoś nie wprowadzi paniki? - zapytała z niepokojem w głosie. Nagle coś przyszło jej do głowy. Że też wcześniej tego nie skojarzyła! - Od jakiegoś czasu w Departamencie weryfikujemy wybrane kominki, rzekomo dla bezpieczeństwa najważniejszych osób i lokacji na Wyspach. - Zamyśliła się, stukając nieświadomie opuszkami palców w oparcie swojego krzesła. Doprawdy, jak mogła jej umknąć taka oczywistość! Przecież sama niedawno rozmawiała o tym z lady Selwyn, sama sprawdzała jej kominek tłumacząc kontrolę nielegalnymi podpięciami pod sieć Fiuu. Na Merlina, Mildred, jak mogłaś nie połączyć kropek, złajała w myślach samą siebie, zanim podjęła rozmowę. - Nie wiem, czy byłam bezpośrednim celem, wuju – powiedziała nadal w lekkim zamyśleniu. - Ten intruz wydawał się całkowicie zaskoczony swoim pojawieniem się u mnie, a nie byłoby tak, gdyby wiedział, co robi. Ale owszem, rozpoznałam go – stukanie w oparcie stało się bardziej nerwowe, wywołane irytacją samego wspomnienia sytuacji sprzed kilku godzin. Mały, parchaty śmieć. - Nazywa się James Doe, znam go jeszcze ze szkoły, niestety z tych mniej przyjemnych okoliczności – skrzywiła się z jawną niechęcią.
- Zrobił? - zapytała nieco zdezorientowana, próbując samej sobie odpowiedzieć na to pytanie. Czy nieco urażona duma i pognieciona spódnica zasługiwały na miano „czegoś”? Zaświniony pyłem z kominka pokój, który z powodu braku służby (i wewnętrznego zainteresowania panny Crabbe utrzymaniem w nim czystości) i tak nie wyglądał jak z katalogu meblarskiego? Miała już odpowiedzieć, że nie stało się jej nic złego, a nawet nic wartego większej uwagi niż ledwie wzmianki o całej sytuacji, że ucięli sobie tylko niemiłą pogawędkę podszytą małą sprzeczką oraz inwektywami, kiedy dotarło do niej, co jeszcze mogło się kryć pod słowami Corneliusa. Poczuła jak podstępny rumieniec wypełza na jej twarz i potrzebowała trzech bardzo długich oddechów, aby poradzić sobie z tym paskudnym zdrajcą niewieścich emocji.
- Wuju! - podniosła nieco głos, odrobinę acz zauważalnie i obrzuciła go spojrzeniem na wpół urażonym, na wpół zszokowanym. - Umiem sobie poradzić z wątpliwym elementem, nic mi nie zrobił. Uciekł jak szczur. Nie ma potrzeby, abyś się martwił o moją reputację – dodała już spokojniej, nie wyjaśniając przy tym, że jeśli Cornelius miałby się przejmować reputacją swojej kuzynki, to powinien szukać źródła w innych aspektach niż wieczorne spotkania w jej sypialni. Mógłby chociażby zobaczyć te z jej obrazów, które skrzętnie ukrywała, a nie tylko ugładzone i grzeczne wersje, które zamierzała niedługo zaprezentować szerszej publiczności. Och, owszem, o b a rodzaje jej dzieł niewątpliwie świadczyły o pewnym talencie i doskonałości, zrzućmy okowy fałszywej skromności, niemniej nie każdy rodzaj sztuki mogła swobodnie prezentować. Z drugiej strony musiała przyznać, że w jego zachowaniu i wyraźnej trosce było coś rozczulającego, co nie pozwalało jej się długo boczyć na jego obcesowość. Nie pamiętała, kiedy jej własny ojciec wyraził zainteresowanie jej reputacją. Póki grzecznie malowała i nie musiał jej ściągać z pokładów statków, panowała między nimi milcząca zgoda. - Nic mi nie jest – powtórzyła jeszcze raz z wyraźnym naciskiem, dając tym samym znać, że uważa ten temat za zakończony. Urocza troska czy nie, Mildred nie zamierzała dyskutować o takich sprawach, gdy mieli bardziej naglące rzeczy do omówienia.
- Myślisz że wysłanie kogoś nie wprowadzi paniki? - zapytała z niepokojem w głosie. Nagle coś przyszło jej do głowy. Że też wcześniej tego nie skojarzyła! - Od jakiegoś czasu w Departamencie weryfikujemy wybrane kominki, rzekomo dla bezpieczeństwa najważniejszych osób i lokacji na Wyspach. - Zamyśliła się, stukając nieświadomie opuszkami palców w oparcie swojego krzesła. Doprawdy, jak mogła jej umknąć taka oczywistość! Przecież sama niedawno rozmawiała o tym z lady Selwyn, sama sprawdzała jej kominek tłumacząc kontrolę nielegalnymi podpięciami pod sieć Fiuu. Na Merlina, Mildred, jak mogłaś nie połączyć kropek, złajała w myślach samą siebie, zanim podjęła rozmowę. - Nie wiem, czy byłam bezpośrednim celem, wuju – powiedziała nadal w lekkim zamyśleniu. - Ten intruz wydawał się całkowicie zaskoczony swoim pojawieniem się u mnie, a nie byłoby tak, gdyby wiedział, co robi. Ale owszem, rozpoznałam go – stukanie w oparcie stało się bardziej nerwowe, wywołane irytacją samego wspomnienia sytuacji sprzed kilku godzin. Mały, parchaty śmieć. - Nazywa się James Doe, znam go jeszcze ze szkoły, niestety z tych mniej przyjemnych okoliczności – skrzywiła się z jawną niechęcią.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
W świecie Corneliusa urażona duma i pognieciona spódnica z pewnością zasługiwały na miano czegoś—ukłucie sumienia podczas zabijania mugoli opuściło go zresztą na dobre w dniu, gdy jeden z mugolaków w upokarzający ukradł mu różdżkę i zmusił do ubrudzenia sobie spodni—ale być może Mildred dopiero uczyła się życia. Nie mógł przyśpieszyć jej lekcji, ani porozmawiać z nią od serca w sposób, w jaki być może uczyniłby z męskim krewnym. W teorii starał się nie zapominać o tym, że jest młodą panną, z założenia delikatną, znającą swoje miejsce i trzymającą się z dala od kłopotów. W praktyce słyszał czasem przekąs w jej głosie i subtelnie podsycał jej uprzedzenia, nieco wyżej unosił kąciki ust gdy zdobyła się na złośliwy żart (jeszcze wyżej, gdy jej ojcu umykała ironia) i stopniowo przestał traktować ją jak dziecko. Chyba wtedy, gdy przestała być dzieckiem i została w Hogwarcie prefekt. Rozpoznał w jej listownych opowieściach satysfakcję, którą odczuwał samemu gdy karał krnąbrnych uczniów. Jeśli zwierzała mu się z wymierzania kar, to z upodobaniem doradzał jej surowsze i lamentował nad tym, że w jego czasach prefekci mogli odejmować więcej punktów na raz niż w jej. Popierał też naukowe zapędy kuzynki i był bardzo dumny, że trafiła do Ravenclaw, podobnie jak on.
- Jesteś już dorosła, a taka jest rzeczywistość. - wyjaśnił z pozornym spokojem (w istocie wciąż szargały nim nerwy, a w zielonych oczach lśniły na przemian wściekłość i troska) w odpowiedzi na jej zszokowane spojrzenie. Może i wychowała się w bańce i samemu chętnie by ją tam zatrzymał, ale trwała wojna, a ona nie była jedną z nijakich dalszych krewnych, z którymi mógł co najwyżej porozmawiać o pogodzie. Miała charakter. - Zresztą, oni nie pytaliby cię o metrykę. - dodał gorzko. Zlecił kiedyś swoim stażystom pisanie propagandowych artykułów o mugolskich przestępstwach na nieletnich czarownicach i nie był pewien, czy miał na to jakiekolwiek dowody, ale gdzieś po drodze uwierzył we własną propagandę, dyktowaną logiką i brutalnością świata. - Może chciał tylko was okraść, bandyci tylko korzystają z okazji na grabież po katastrofie. - westchnął, z niepokojem myśląc o tym, że nawet Londyn, propagandowy klejnot Rycerzy, nie wydawał się już nieskazitelnie bezpieczny. Meteoryty zrujnowały zresztą ogromne połacie miasta, nie zdziwiłby się, gdyby poszkodowani mieszkańcy uciekli się do grabieży. Może nawet zrozumiałby moralne dylematy niegdyś uczciwych czarodziejów, którzy stracili wszystko... ale Mildred rozpoczęła opowieść od Cygana, a oni nigdy nie byli uczciwymi czarodziejami.
- Na szczęście. - uśmiechnął się przepraszająco, nie chciał jej zawstydzić. Ale... -...ale wiesz, że nawet gdyby... coś się kiedyś stało, możesz przyjść do mnie. - dodał, uciekając wzrokiem w stronę kałamarza, bowiem temat w istocie był bardzo niezręczny, ale niezbędny. Zatuszuję to lepiej, niż zrobiłby to twój ojciec. Tragedie na wojnie się zdarzały, ale żadna nie powinna dotknąć reputacji jego rodziny, a mała Mildred nigdy nie powinna pozostać bez wsparcia.
- Myślę, że da się kogoś wezwać dyskretnie. - odezwał się powoli, zadowolony, że Mildred myśli o takich rzeczach. Chyba mógłby powołać się na własny autorytet i zorganizować jakąś dyskretną przysługę przez znajomych w Ministerstwie, albo może nawet poprosić o zorganizowanie wszystkiego Edmunda (jeden z jego podwładnych był mu bezgranicznie wierny i w przeciwieństwie do Sallowa, anonimowy), ale Mildred wpadła na lepszy pomysł. - Doskonale, dasz radę to zorganizować ze swojego działu? - upewnił się, rad, że kuzynka poradzi sobie samodzielnie i bez jego protekcji. - Powołaj się na zabytkowe walory waszej kamienicy, gdyby czysta krew Crabbe'ów nie wystarczyła. - doradził, choć ton jego głosu sugerował, że wystarczyć powinna. To czarodzieje półkrwi stanowili większość społeczeństwa, a środki ministerialne nie powinny iść na ich ochronę dopóki kominek czystokrwistej Mildred nie jest sprawdzony, nieprawdaż?
- Szczerze zaskoczony? - upewnił się, próbując uspokoić samego siebie. Jaka szkoda, że Mildred nie znała legilimencji i nie mogła sprawdzić tego od razu. Może to faktycznie zbieg okoliczności, a nie żaden spisek, zawiązany przez mściwego przyjaciela nieślubnego syna i prześladujący go we własnym gabinecie. Może to inny Cygan. Oby to był inny Cygan. - Doe. Jak pospolicie. - powtórzył, przeciągając sylaby, a wiadomość, że znali się ze szkoły nieco popsuła mu humor. Może w Anglii było wielu młodych Cyganów. Tamten, który przyjaźnił się z jego synem nazywał się podobno Patrin Tremaine, choć Cornelius wiedział o tym jedynie od policjantów z Tower. Pamiętał też wspomnienie wykradzione chłopakowi, w którym kłamał na temat swojej tożsamości. Zabawne—poznał smak wspomnień tamtego Cygana, sprawił mu niewyobrażalny ból, ale nadal nie znał jego imienia. Nie słyszał jak mówili do siebie z Marceliusem, musiał polegać na niekompetentnych (skoro wypuścili go na wolność; Cornelius nie użył wtedy swoich wpływów aby zatrzymano go na dłużej, nie chcąc zdradzać przesadnego zainteresowania portowym szczurem) strażnikach więzienia i uspokajać własną paranoję by tłumaczyć sobie, że Mildred zaatakował kto inny niż jego.
Nie mógł wszędzie widzieć cieni własnych błędów, na Merlina.
Mógł za to nienawidzić wszystkich Cyganów, szczególnie tych, którzy zakłócali spokój małej Millie.
- Z jakich okoliczności? - zainteresował się. - Nawet jeśli nic ci nie zrobił, żaden Cygan - ani chłopiec, ani półkrwi czarodziej, ani tchórzliwy szczur - nie powinien stresować cię w środku nocy, moja droga. Sytuacja, w jakiej cię napadł jest zbyt... zawstydzająca i wzbudzająca potencjalną panikę, byś mogła opowiedzieć o niej policji albo komukolwiek. - skwitował trzeźwo. - Ale - uśmiechnął się złośliwie - myślę, że jeśli hipotetycznie oskarżyłabyś kiedyś Cygana o kradzież na ulicy, albo nawet o próbę napadu, nikt ze służb nie będzie zanadto wątpił w twoją wersję wydarzeń. - czysto hipotetycznie, Millie, ale mam nadzieję, że wiesz, że tak działa świat.
- Jesteś już dorosła, a taka jest rzeczywistość. - wyjaśnił z pozornym spokojem (w istocie wciąż szargały nim nerwy, a w zielonych oczach lśniły na przemian wściekłość i troska) w odpowiedzi na jej zszokowane spojrzenie. Może i wychowała się w bańce i samemu chętnie by ją tam zatrzymał, ale trwała wojna, a ona nie była jedną z nijakich dalszych krewnych, z którymi mógł co najwyżej porozmawiać o pogodzie. Miała charakter. - Zresztą, oni nie pytaliby cię o metrykę. - dodał gorzko. Zlecił kiedyś swoim stażystom pisanie propagandowych artykułów o mugolskich przestępstwach na nieletnich czarownicach i nie był pewien, czy miał na to jakiekolwiek dowody, ale gdzieś po drodze uwierzył we własną propagandę, dyktowaną logiką i brutalnością świata. - Może chciał tylko was okraść, bandyci tylko korzystają z okazji na grabież po katastrofie. - westchnął, z niepokojem myśląc o tym, że nawet Londyn, propagandowy klejnot Rycerzy, nie wydawał się już nieskazitelnie bezpieczny. Meteoryty zrujnowały zresztą ogromne połacie miasta, nie zdziwiłby się, gdyby poszkodowani mieszkańcy uciekli się do grabieży. Może nawet zrozumiałby moralne dylematy niegdyś uczciwych czarodziejów, którzy stracili wszystko... ale Mildred rozpoczęła opowieść od Cygana, a oni nigdy nie byli uczciwymi czarodziejami.
- Na szczęście. - uśmiechnął się przepraszająco, nie chciał jej zawstydzić. Ale... -...ale wiesz, że nawet gdyby... coś się kiedyś stało, możesz przyjść do mnie. - dodał, uciekając wzrokiem w stronę kałamarza, bowiem temat w istocie był bardzo niezręczny, ale niezbędny. Zatuszuję to lepiej, niż zrobiłby to twój ojciec. Tragedie na wojnie się zdarzały, ale żadna nie powinna dotknąć reputacji jego rodziny, a mała Mildred nigdy nie powinna pozostać bez wsparcia.
- Myślę, że da się kogoś wezwać dyskretnie. - odezwał się powoli, zadowolony, że Mildred myśli o takich rzeczach. Chyba mógłby powołać się na własny autorytet i zorganizować jakąś dyskretną przysługę przez znajomych w Ministerstwie, albo może nawet poprosić o zorganizowanie wszystkiego Edmunda (jeden z jego podwładnych był mu bezgranicznie wierny i w przeciwieństwie do Sallowa, anonimowy), ale Mildred wpadła na lepszy pomysł. - Doskonale, dasz radę to zorganizować ze swojego działu? - upewnił się, rad, że kuzynka poradzi sobie samodzielnie i bez jego protekcji. - Powołaj się na zabytkowe walory waszej kamienicy, gdyby czysta krew Crabbe'ów nie wystarczyła. - doradził, choć ton jego głosu sugerował, że wystarczyć powinna. To czarodzieje półkrwi stanowili większość społeczeństwa, a środki ministerialne nie powinny iść na ich ochronę dopóki kominek czystokrwistej Mildred nie jest sprawdzony, nieprawdaż?
- Szczerze zaskoczony? - upewnił się, próbując uspokoić samego siebie. Jaka szkoda, że Mildred nie znała legilimencji i nie mogła sprawdzić tego od razu. Może to faktycznie zbieg okoliczności, a nie żaden spisek, zawiązany przez mściwego przyjaciela nieślubnego syna i prześladujący go we własnym gabinecie. Może to inny Cygan. Oby to był inny Cygan. - Doe. Jak pospolicie. - powtórzył, przeciągając sylaby, a wiadomość, że znali się ze szkoły nieco popsuła mu humor. Może w Anglii było wielu młodych Cyganów. Tamten, który przyjaźnił się z jego synem nazywał się podobno Patrin Tremaine, choć Cornelius wiedział o tym jedynie od policjantów z Tower. Pamiętał też wspomnienie wykradzione chłopakowi, w którym kłamał na temat swojej tożsamości. Zabawne—poznał smak wspomnień tamtego Cygana, sprawił mu niewyobrażalny ból, ale nadal nie znał jego imienia. Nie słyszał jak mówili do siebie z Marceliusem, musiał polegać na niekompetentnych (skoro wypuścili go na wolność; Cornelius nie użył wtedy swoich wpływów aby zatrzymano go na dłużej, nie chcąc zdradzać przesadnego zainteresowania portowym szczurem) strażnikach więzienia i uspokajać własną paranoję by tłumaczyć sobie, że Mildred zaatakował kto inny niż jego.
Nie mógł wszędzie widzieć cieni własnych błędów, na Merlina.
Mógł za to nienawidzić wszystkich Cyganów, szczególnie tych, którzy zakłócali spokój małej Millie.
- Z jakich okoliczności? - zainteresował się. - Nawet jeśli nic ci nie zrobił, żaden Cygan - ani chłopiec, ani półkrwi czarodziej, ani tchórzliwy szczur - nie powinien stresować cię w środku nocy, moja droga. Sytuacja, w jakiej cię napadł jest zbyt... zawstydzająca i wzbudzająca potencjalną panikę, byś mogła opowiedzieć o niej policji albo komukolwiek. - skwitował trzeźwo. - Ale - uśmiechnął się złośliwie - myślę, że jeśli hipotetycznie oskarżyłabyś kiedyś Cygana o kradzież na ulicy, albo nawet o próbę napadu, nikt ze służb nie będzie zanadto wątpił w twoją wersję wydarzeń. - czysto hipotetycznie, Millie, ale mam nadzieję, że wiesz, że tak działa świat.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sama nie wiedziała, czy słowa Corneliusa bardziej uspokoiły, czy wprowadziły większy zamęt. Przez moment wierzyła, że ta cała sytuacja rzeczywiście była czystym przypadkiem, przypadki wszak chodzą po ludziach sobie tylko znanymi ścieżkami i nie trzymają się utartych schematów; lubią zaskakiwać w najmniej odpowiednim momencie, a Mildred niespecjalnie przepadała za niespodziewanym. Im jednak dłużej się nad tym zastanawiała, tym większe wątpliwości rozsiewały się w jej myślach, nie pozwalając podjąć ostatecznej decyzji, czy powinna się tym nieprzyjemnym wydarzeniem martwić, czy machnąć na nie ręką. Oczywiście ze względów osobistych i własnego bezpieczeństwa, gdyż bezpieczeństwo nowego magicznego świata było czymś zupełnie innym i nie zamierzała tego zostawiać bez uzyskania odpowiedzi, jak do tego doszło. Miała świadomość, że być może podchodzi do tego zbyt nieodpowiedzialnie; może i sama Mildred Crabbe była jedynie czystokrwistą czarownicą z porządnej rodziny i nie musiała się wszystkim przejmować, ale Mildred Crabbe, kuzynka potężnego urzędnika i propagandysty była już kimś innym. Powinna wziąć odpowiedzialność za rolę, która jej nieświadomie od niej samej przypadła.
- Jeszcze dzisiaj wszystko zorganizuję. Nie będzie z tym problemów, mój szef... – urwała i westchnęła wymownie – powiedzmy, że nie jest zbytnio zaangażowany w pracę, więc nawet nie zauważy jednej dodatkowej kontroli. - Mogłaby powiedzieć o Ignatiusie o wiele, wiele więcej, ale nie był to ani czas, ani miejsce na wylewanie żali związanych z jej przełożonym. Już sam fakt, że pracowała w miejscu, w którym nie czuła najmniejszej satysfakcji z tego, co robi, był wystarczająco irytujący, a na domiar złego dostała szefa, którego próg kompetencji kończył się na wysokości jego własnych kolan; naprawdę Mildred była gotowa przysiąc, że Ignatius potykał się o własne stopy, dlatego tak wolno chodził i zawsze się spóźniał. Może powinna porozmawiać z wujem o przeniesieniu do innego działu?
- Nie mam najmniejszego zamiaru zgłaszać tego służbom porządkowym i dawać pożywki plotkom – zapewniła go – w przeciwnym razie najpierw poinformowałabym rodziców. Po prostu bardzo się niepokoję, że ta sytuacja może się powtórzyć, jeśli nie u mnie, to u kogoś innego. Tak jak mówisz, trzeba to zbadać z zachowaniem najwyższej dyskrecji. Chciałam tylko, żebyś wiedział, że coś się dzieje. - Stukanie w oparcie fotela w końcu umilkło i Mildred powoli rozprostowała palce; jeszcze poprzedniego wieczora z taką nienawiścią zaciskała je na drewnianej różdżce, przez moment gotowa posunąć się do rzucenia paskudnego zaklęcia, aby zrobić k r z y w d ę drugiej osobie, a dzisiaj proszę, tymi samymi palcami wystukiwała z niepokojem poplątany rytm na innym drewnie. - Wiesz, wuju, w końcu jesteś mistrzem w tej całej informacji, więc powinieneś wiedzieć o wszystkim – dodała, uśmiechając się przy tym szczerze; w jej głosie oprócz szacunku brzmiała jednak i mała nuta przekory, bo panna Crabbe nie mogła sobie darować, aby nie zagrać na czułej strunie pochwał. Skoro działało w dzieciństwie, gdy się do niego przymilała, czemu miałoby nie zadziałać teraz?
Spojrzała na zegarek, siedem minut, czy da radę w tym czasie opowiedzieć całą szkolną historię, jaka ją łączyła z Jamesem? Nie, zdecydowanie za krótko, katalog przewin tego małego gada wymagał o wiele więcej czasu, ale i nie to było w tej sytuacji najważniejsze, postanowiła więc opowiedzieć o wszystkim w dosłownie telegraficznym skrócie.
- Och, sam rozumiesz, jacy są Cyganie – wzruszyła ramionami i skrzywiła się z niesmakiem, jakby poczuła pod nosem coś pachnącego wyjątkowo obrzydliwe – zawsze towarzyszą im kłopoty. Nie było miesiąca, żeby kilka razy nie miał szlabanu, ciągle jakieś bójki, wymykanie się, chyba nawet kilkakrotnie był oskarżany o kradzieże. Gdyby to ode mnie zależało, takie półmagiczne kreatury nigdy nie dostałyby różdżki do ręki i wstępu do Hogwartu – zmarszczyła brwi ogarnięta wyraźną niechęcią do samego faktu, że do magicznych szkół mają dostęp jednostki, które wybitnie się tam nie powinny znaleźć. Im była starsza, im więcej efektów wojny doświadczała na własnej skórze, tym jej nienawiść do wszystkiego co obce rosła z każdym dniem. W szkole jej poglądy nie były tak bardzo restrykcyjne, lecz znacznie płynniejsze; potrafiła zacisnąć zęby i współpracować nawet ze szlamą, jeśli znajdowała w takiej jednostce jakiś wyjątkowy talent albo umiejętność, którą mogła podejrzeć, wykorzystać i przyswoić dla swoich potrzeb. Dzisiaj nie była z tego dumna, a wstydliwą przeszłość ukrywała nawet przed Corneliusem, zwłaszcza że to między innymi pod jego wpływem w ostatnich miesiącach weryfikowała i kwestionowała swoje dotychczasowe poglądy.
- W każdym razie dziękuję, że potraktowałeś mnie poważnie – skinęła mu głową w geście wdzięczności. Więzy krwi lub nie, doświadczenie nauczyło ją, że jej pozycja społeczna w połączeniu z wiekiem i płcią dla wielu osób oznaczały przyzwolenie na to, aby traktować ją pobłażliwie a niekiedy nawet wykazywać się w jej towarzystwie impertynencją. Przy Corneliusie nie odczuwała zaś najmniejszej presji z tym związanej i chociaż nie mogła mu powiedzieć wszystkiego, bo młoda dama zawsze będzie mieć jakieś sekrety, to ze wszystkim innym zwracała się do niego bez strachu i obaw, że potraktuje ją jak nieopierzonego pisklaka i spławi zniecierpliwionym ruchem ręki. - A przy okazji skoro mowa o wdzięczności – zawahała się na krótką sekundę – byłabym zobowiązana, gdybyś szepnął o mnie dobre słowo naszej Namiestniczce. Chciałabym, aby objęła mnie i moją sztukę swoim mecenatem, a skoro dobrze się znacie... - zawiesiła głos, patrząc na niego niewinnymi oczętami niewinnego dziewczęcia, którym przecież była; a przynajmniej potrafiła takie bardzo dobrze odgrywać, kiedy zachodziła taka konieczność.
- Jeszcze dzisiaj wszystko zorganizuję. Nie będzie z tym problemów, mój szef... – urwała i westchnęła wymownie – powiedzmy, że nie jest zbytnio zaangażowany w pracę, więc nawet nie zauważy jednej dodatkowej kontroli. - Mogłaby powiedzieć o Ignatiusie o wiele, wiele więcej, ale nie był to ani czas, ani miejsce na wylewanie żali związanych z jej przełożonym. Już sam fakt, że pracowała w miejscu, w którym nie czuła najmniejszej satysfakcji z tego, co robi, był wystarczająco irytujący, a na domiar złego dostała szefa, którego próg kompetencji kończył się na wysokości jego własnych kolan; naprawdę Mildred była gotowa przysiąc, że Ignatius potykał się o własne stopy, dlatego tak wolno chodził i zawsze się spóźniał. Może powinna porozmawiać z wujem o przeniesieniu do innego działu?
- Nie mam najmniejszego zamiaru zgłaszać tego służbom porządkowym i dawać pożywki plotkom – zapewniła go – w przeciwnym razie najpierw poinformowałabym rodziców. Po prostu bardzo się niepokoję, że ta sytuacja może się powtórzyć, jeśli nie u mnie, to u kogoś innego. Tak jak mówisz, trzeba to zbadać z zachowaniem najwyższej dyskrecji. Chciałam tylko, żebyś wiedział, że coś się dzieje. - Stukanie w oparcie fotela w końcu umilkło i Mildred powoli rozprostowała palce; jeszcze poprzedniego wieczora z taką nienawiścią zaciskała je na drewnianej różdżce, przez moment gotowa posunąć się do rzucenia paskudnego zaklęcia, aby zrobić k r z y w d ę drugiej osobie, a dzisiaj proszę, tymi samymi palcami wystukiwała z niepokojem poplątany rytm na innym drewnie. - Wiesz, wuju, w końcu jesteś mistrzem w tej całej informacji, więc powinieneś wiedzieć o wszystkim – dodała, uśmiechając się przy tym szczerze; w jej głosie oprócz szacunku brzmiała jednak i mała nuta przekory, bo panna Crabbe nie mogła sobie darować, aby nie zagrać na czułej strunie pochwał. Skoro działało w dzieciństwie, gdy się do niego przymilała, czemu miałoby nie zadziałać teraz?
Spojrzała na zegarek, siedem minut, czy da radę w tym czasie opowiedzieć całą szkolną historię, jaka ją łączyła z Jamesem? Nie, zdecydowanie za krótko, katalog przewin tego małego gada wymagał o wiele więcej czasu, ale i nie to było w tej sytuacji najważniejsze, postanowiła więc opowiedzieć o wszystkim w dosłownie telegraficznym skrócie.
- Och, sam rozumiesz, jacy są Cyganie – wzruszyła ramionami i skrzywiła się z niesmakiem, jakby poczuła pod nosem coś pachnącego wyjątkowo obrzydliwe – zawsze towarzyszą im kłopoty. Nie było miesiąca, żeby kilka razy nie miał szlabanu, ciągle jakieś bójki, wymykanie się, chyba nawet kilkakrotnie był oskarżany o kradzieże. Gdyby to ode mnie zależało, takie półmagiczne kreatury nigdy nie dostałyby różdżki do ręki i wstępu do Hogwartu – zmarszczyła brwi ogarnięta wyraźną niechęcią do samego faktu, że do magicznych szkół mają dostęp jednostki, które wybitnie się tam nie powinny znaleźć. Im była starsza, im więcej efektów wojny doświadczała na własnej skórze, tym jej nienawiść do wszystkiego co obce rosła z każdym dniem. W szkole jej poglądy nie były tak bardzo restrykcyjne, lecz znacznie płynniejsze; potrafiła zacisnąć zęby i współpracować nawet ze szlamą, jeśli znajdowała w takiej jednostce jakiś wyjątkowy talent albo umiejętność, którą mogła podejrzeć, wykorzystać i przyswoić dla swoich potrzeb. Dzisiaj nie była z tego dumna, a wstydliwą przeszłość ukrywała nawet przed Corneliusem, zwłaszcza że to między innymi pod jego wpływem w ostatnich miesiącach weryfikowała i kwestionowała swoje dotychczasowe poglądy.
- W każdym razie dziękuję, że potraktowałeś mnie poważnie – skinęła mu głową w geście wdzięczności. Więzy krwi lub nie, doświadczenie nauczyło ją, że jej pozycja społeczna w połączeniu z wiekiem i płcią dla wielu osób oznaczały przyzwolenie na to, aby traktować ją pobłażliwie a niekiedy nawet wykazywać się w jej towarzystwie impertynencją. Przy Corneliusie nie odczuwała zaś najmniejszej presji z tym związanej i chociaż nie mogła mu powiedzieć wszystkiego, bo młoda dama zawsze będzie mieć jakieś sekrety, to ze wszystkim innym zwracała się do niego bez strachu i obaw, że potraktuje ją jak nieopierzonego pisklaka i spławi zniecierpliwionym ruchem ręki. - A przy okazji skoro mowa o wdzięczności – zawahała się na krótką sekundę – byłabym zobowiązana, gdybyś szepnął o mnie dobre słowo naszej Namiestniczce. Chciałabym, aby objęła mnie i moją sztukę swoim mecenatem, a skoro dobrze się znacie... - zawiesiła głos, patrząc na niego niewinnymi oczętami niewinnego dziewczęcia, którym przecież była; a przynajmniej potrafiła takie bardzo dobrze odgrywać, kiedy zachodziła taka konieczność.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Uniósł lekko brwi, słysząc krytykę Ignotusa padająca z ust Mildred. Być może samej dziewczynie wydawało się, że jest subtelna—i w obecności kogoś innego zapewne tak by zabrzmiała—ale Cornelius znał ją od dziecka, od lat wprawiał się w czytaniu ludzi, a na dodatek podzielał z Millie złośliwość, skrywaną pod maską grzeczności.
- Fakt, że nie będziesz miała z nim problemów działa na twoją korzyść... - przyznał, rozdzielając sprawy prywatne od profesjonalnych. Mildred była rodziną, reputacja była ważna, dobrze, że uda się jej samodzielnie prześlizgnąć w zaaranżowaniu odpowiednich procedur. -...ale czy nie uważasz, że w obecnym kryzysie wszyscy powinni być zaangażowani w pracę? - zapytał retorycznie, przekornie, ze złośliwym uśmieszkiem. - Niestety brakuje nam ludzi, straty spowodowane przez meteoryty były ogromne. - dodał mimochodem, ambiwalentnie i spoglądając Millie prosto w oczy. Trudno było stwierdzić, czy usprawiedliwia w ten sposób jej szefa czy też sugeruje jej pięcie się po szczeblach awansu, uzupełnienie braków wywołanych śmiercią. Obydwoje byli Krukonami, obydwoje musieli polubić zagadki, które strzegły Pokoju Wspólnego w ich wieży. Rozwiąż tą zagadkę i baw się dobrze, Millie.
- Powinnaś wiedzieć - i nikomu nie mówić - nagle spoważniał, a w jego niewzruszony wzrok zakradła się jakaś melancholia; cień troski starannie skrywanej nawet przed najbliższą rodziną - że mój poprzednik nie wywiązywał się ze swoich obowiązków, a konsekwencją, która spadła na jego głowę wcale nie był meteoryt. - przyznał cicho, bardzo cicho, celowo nie wchodząc w szczegóły. Millie była inteligentna. Ignotusa zawsze może spotkać podobnie nieszczęśliwa egzekucja, ale tak naprawdę Cornelius martwił się o siebie i o to, że jeśli nie uda mu się okiełznać propagandowego chaosu w kraju to nie będzie go przy Mildred wiecznie. Musiała dorosnąć już teraz (cóż, była dorosła, ale czasem o tym zapominał) by w razie czego potrafić znaleźć sobie miejsce w meandrach ministerialnych gier bez jego pomocy.
Pochlebstwa szybko poprawiły mu humor, wytrącając z zadumania nad własną śmiertelnością.
-Oczywiście, że powinienem wiedzieć o wszystkim. - potwierdził, jakby to nie budziło żadnych wątpliwości. Był zadowolony, że przynajmniej Mildred w tej rodzinie to rozumie. - Wszystkim w Ministerstwie, wszystkim w waszym domu - by was chronić, rzecz jasna - by chronić Millie, z resztą rodziny Crabbe nie był aż tak związany, niedomagająca matka była słabym spoiwem - i o wszystkim, co usłyszysz od koleżanek, na ulicach, lub nawet od plebsu, z którym - mam nadzieję - już więcej się nie zetkniesz. Miej uszy szeroko otwarte, Millie, wszystko może mi się przydać. - poprosił. Nie mógł i na razie chyba nie chciał jej zatrudnić, ale jeśli przyniesie mu cenne informacje, mogło się to zmienić — albo nagrodzi ją w inny sposób. - Jeden donos może uratować nasz kraj. - stwierdził patetycznie, propagandowo, w istocie mając na myśli (o czym Millie musiała wiedzieć) jeden donos może hojnie nas nagrodzić.
- Słyszałem. - odparł ostrożnie na słowa o rozumieniu, jacy są Cyganie. Rozumiał aż za dobrze, po tym jak miał nieszczęście poznać jednego z nich; nie miał jednak zamiaru przyznawać się Millie do tego, że któregokolwiek znał osobiście. Tamten bezimienny szczur, wywierający zły wpływ na jego syna i plugawiący rodzinne nagrobki, miał pozostać sekretem równie brudnym jak bękart z mugolką. W dodatku uraził personalnie dumę Sallowa - mogło być inaczej, tamten Cygan mógł pracować dla niego i donosić mu o krokach Marceliusa, mógł mieć pod dostatkiem jedzenia i pieniędzy. Ktoś roztropny przystałby na tą propozycję i Mildred faktycznie miała rację, niektórzy musieli być głupi po prostu od urodzenia. - Ładny cytat, prześlę go do Walczącego Maga. - uśmiechnął się, gdy nazwała ich półmagicznymi kreaturami. - Albo nie! Moja droga, znajdź jakąś koleżankę, której nazwiska możesz użyć i napisz list do "Czarownicy", wyrażający niepokój takimi kreaturami i prośbę o radę. Pisany damską ręką, rzecz jasna. - czas poszerzyć nieco propagandę. Nie miał nad "Czarownicą" takiej kontroli jak nad "Walczącym Magiem", ale redaktorki były konserwatywne i ostatnimi czasy profil gazety również odpowiadał ministerialnej propagandzie. Spróbowałby nie, dobrze, że nawet wśród tych głupich kwok nie było rebeliantek ani ryzykantek.
Poprosił właśnie Mildred o przysługę, a zatem i ona poprosiła jego—już o drugą. I to poważniejszą. Przez chwilę rozważał jej słowa, z jednej strony wcale nie chcąc jej odmówić, ale z drugiej nie chcąc jej przyzwyczaić do spełniania zachcianek bez mrugnięcia okiem.
Był jeszcze trzeci powód — zarówno jego dawne narzeczeństwo z Deirdre, obecnie stawiające ich obojga w niezręcznej pozycji w oczach ich rodzin i wymagające zamiecenia pod dywan; jak i powód świeższy i równie niezręczny jak znajomość z Cyganem. Kilka magicznych chwil na Festiwalu Lata, zbyt wiele wina, Deirdre stojąca zbyt blisko, myśli uciekające z dala od kochanej przecież żony w stronę dawnej narzeczonej, wspomnienie jej dotyku i wymykające się zbyt pośpiesznie słowa. Był mistrzem słów i opanowania, nie wiedział co go wtedy opętało i nigdy nie powinien był przypominać Deirdre dawnej miłości. Najwyraźniej miał słabość do niebezpiecznych kobiet.
Wziął głębszy oddech.
- Zawsze potraktuję cię poważnie, moja droga. W odróżnieniu od innych. - obiecał najpierw, nie odmawiając sobie wbicia subtelnej szpili jej ojcu. - Ale musisz zdawać sobie sprawę, że z uwagi na moją... długą znajomość - narzeczeństwo, dźwięk jej imienia na rodzinnych obiadach, głuche upokorzenie gdy znienacka został nie mężem, a starym kawalerem - z Namiestnik Mericourt, wstawienie się za tobą akurat u niej jest przysługą większą niż polecenie Twojego talentu komukolwiek innemu. Obiecaliśmy sobie z D... z Namiestnik Mericourt, że nie będziemy wracać do przeszłości - cóż, wtargnęła do jego sypialni, pokazała mu Mroczny Znak i zagroziła, by nigdy nie używał ich dawnej relacji przeciwko niej - więc jeśli doprowadzę do Waszego spotkania pamiętaj, by nigdy nie dać jej poznać, że wiesz o naszej prywatnej przeszłości. - ostrzegł Mildred przed oczywistymi oczywistościami, ale łagodny wyraz jego wzroku wskazywał na to, że "jeśli" przeciąga jedynie rozmowę, że spełni jej prośbę.
- Fakt, że nie będziesz miała z nim problemów działa na twoją korzyść... - przyznał, rozdzielając sprawy prywatne od profesjonalnych. Mildred była rodziną, reputacja była ważna, dobrze, że uda się jej samodzielnie prześlizgnąć w zaaranżowaniu odpowiednich procedur. -...ale czy nie uważasz, że w obecnym kryzysie wszyscy powinni być zaangażowani w pracę? - zapytał retorycznie, przekornie, ze złośliwym uśmieszkiem. - Niestety brakuje nam ludzi, straty spowodowane przez meteoryty były ogromne. - dodał mimochodem, ambiwalentnie i spoglądając Millie prosto w oczy. Trudno było stwierdzić, czy usprawiedliwia w ten sposób jej szefa czy też sugeruje jej pięcie się po szczeblach awansu, uzupełnienie braków wywołanych śmiercią. Obydwoje byli Krukonami, obydwoje musieli polubić zagadki, które strzegły Pokoju Wspólnego w ich wieży. Rozwiąż tą zagadkę i baw się dobrze, Millie.
- Powinnaś wiedzieć - i nikomu nie mówić - nagle spoważniał, a w jego niewzruszony wzrok zakradła się jakaś melancholia; cień troski starannie skrywanej nawet przed najbliższą rodziną - że mój poprzednik nie wywiązywał się ze swoich obowiązków, a konsekwencją, która spadła na jego głowę wcale nie był meteoryt. - przyznał cicho, bardzo cicho, celowo nie wchodząc w szczegóły. Millie była inteligentna. Ignotusa zawsze może spotkać podobnie nieszczęśliwa egzekucja, ale tak naprawdę Cornelius martwił się o siebie i o to, że jeśli nie uda mu się okiełznać propagandowego chaosu w kraju to nie będzie go przy Mildred wiecznie. Musiała dorosnąć już teraz (cóż, była dorosła, ale czasem o tym zapominał) by w razie czego potrafić znaleźć sobie miejsce w meandrach ministerialnych gier bez jego pomocy.
Pochlebstwa szybko poprawiły mu humor, wytrącając z zadumania nad własną śmiertelnością.
-Oczywiście, że powinienem wiedzieć o wszystkim. - potwierdził, jakby to nie budziło żadnych wątpliwości. Był zadowolony, że przynajmniej Mildred w tej rodzinie to rozumie. - Wszystkim w Ministerstwie, wszystkim w waszym domu - by was chronić, rzecz jasna - by chronić Millie, z resztą rodziny Crabbe nie był aż tak związany, niedomagająca matka była słabym spoiwem - i o wszystkim, co usłyszysz od koleżanek, na ulicach, lub nawet od plebsu, z którym - mam nadzieję - już więcej się nie zetkniesz. Miej uszy szeroko otwarte, Millie, wszystko może mi się przydać. - poprosił. Nie mógł i na razie chyba nie chciał jej zatrudnić, ale jeśli przyniesie mu cenne informacje, mogło się to zmienić — albo nagrodzi ją w inny sposób. - Jeden donos może uratować nasz kraj. - stwierdził patetycznie, propagandowo, w istocie mając na myśli (o czym Millie musiała wiedzieć) jeden donos może hojnie nas nagrodzić.
- Słyszałem. - odparł ostrożnie na słowa o rozumieniu, jacy są Cyganie. Rozumiał aż za dobrze, po tym jak miał nieszczęście poznać jednego z nich; nie miał jednak zamiaru przyznawać się Millie do tego, że któregokolwiek znał osobiście. Tamten bezimienny szczur, wywierający zły wpływ na jego syna i plugawiący rodzinne nagrobki, miał pozostać sekretem równie brudnym jak bękart z mugolką. W dodatku uraził personalnie dumę Sallowa - mogło być inaczej, tamten Cygan mógł pracować dla niego i donosić mu o krokach Marceliusa, mógł mieć pod dostatkiem jedzenia i pieniędzy. Ktoś roztropny przystałby na tą propozycję i Mildred faktycznie miała rację, niektórzy musieli być głupi po prostu od urodzenia. - Ładny cytat, prześlę go do Walczącego Maga. - uśmiechnął się, gdy nazwała ich półmagicznymi kreaturami. - Albo nie! Moja droga, znajdź jakąś koleżankę, której nazwiska możesz użyć i napisz list do "Czarownicy", wyrażający niepokój takimi kreaturami i prośbę o radę. Pisany damską ręką, rzecz jasna. - czas poszerzyć nieco propagandę. Nie miał nad "Czarownicą" takiej kontroli jak nad "Walczącym Magiem", ale redaktorki były konserwatywne i ostatnimi czasy profil gazety również odpowiadał ministerialnej propagandzie. Spróbowałby nie, dobrze, że nawet wśród tych głupich kwok nie było rebeliantek ani ryzykantek.
Poprosił właśnie Mildred o przysługę, a zatem i ona poprosiła jego—już o drugą. I to poważniejszą. Przez chwilę rozważał jej słowa, z jednej strony wcale nie chcąc jej odmówić, ale z drugiej nie chcąc jej przyzwyczaić do spełniania zachcianek bez mrugnięcia okiem.
Był jeszcze trzeci powód — zarówno jego dawne narzeczeństwo z Deirdre, obecnie stawiające ich obojga w niezręcznej pozycji w oczach ich rodzin i wymagające zamiecenia pod dywan; jak i powód świeższy i równie niezręczny jak znajomość z Cyganem. Kilka magicznych chwil na Festiwalu Lata, zbyt wiele wina, Deirdre stojąca zbyt blisko, myśli uciekające z dala od kochanej przecież żony w stronę dawnej narzeczonej, wspomnienie jej dotyku i wymykające się zbyt pośpiesznie słowa. Był mistrzem słów i opanowania, nie wiedział co go wtedy opętało i nigdy nie powinien był przypominać Deirdre dawnej miłości. Najwyraźniej miał słabość do niebezpiecznych kobiet.
Wziął głębszy oddech.
- Zawsze potraktuję cię poważnie, moja droga. W odróżnieniu od innych. - obiecał najpierw, nie odmawiając sobie wbicia subtelnej szpili jej ojcu. - Ale musisz zdawać sobie sprawę, że z uwagi na moją... długą znajomość - narzeczeństwo, dźwięk jej imienia na rodzinnych obiadach, głuche upokorzenie gdy znienacka został nie mężem, a starym kawalerem - z Namiestnik Mericourt, wstawienie się za tobą akurat u niej jest przysługą większą niż polecenie Twojego talentu komukolwiek innemu. Obiecaliśmy sobie z D... z Namiestnik Mericourt, że nie będziemy wracać do przeszłości - cóż, wtargnęła do jego sypialni, pokazała mu Mroczny Znak i zagroziła, by nigdy nie używał ich dawnej relacji przeciwko niej - więc jeśli doprowadzę do Waszego spotkania pamiętaj, by nigdy nie dać jej poznać, że wiesz o naszej prywatnej przeszłości. - ostrzegł Mildred przed oczywistymi oczywistościami, ale łagodny wyraz jego wzroku wskazywał na to, że "jeśli" przeciąga jedynie rozmowę, że spełni jej prośbę.
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czasami zapominała się w rozmowach z Corneliusem, pozwalając sobie na nieco więcej szczerości, niż wypadało ujawniać młodej dziewczynie; język sam układał się do zbyt szybkiego wypowiadania zgłosek, tworzenia słów i zdań, które niekiedy powinna może załagodzić lub ukryć pod powściągliwością wygłaszanych opinii. Ciężko było jej jednak nad tym zapanować, po części zaś nie chciała tego nawet robić, bo były to jedne z nielicznych momentów, gdy mogła na głos wyrzucić z siebie to, co tygodniami kłębiło się w jej nieuporządkowanych myślach.
- Może następnym razem meteoryty powinny lepiej celować i oszczędzić tych najbardziej przydatnych, a nie zadufanych obiboków – mruknęła cicho pod nosem, pozwalając sobie właśnie na jedną z tych szczerych chwil, w pełni świadomie gwałcąc przestrzeń hierarchicznej służebności. Może i Ignatius był jej szefem i winna mu była pewne... posłuszeństwo w sprawach urzędowych, ale nie zamierzała udawać, że ta praca jej odpowiada. Że jego towarzystwo jej odpowiada. Z drugiej strony jej niechęć do swojego przełożonego nie była jeszcze aż tak wielka, aby Mildred chciała szerzej rozważać plan delikatnie zasugerowany przez wuja. Niemniej dobrze było wiedzieć, że miała w zanadrzu jakąś alternatywę, nawet jeśli jej realizacja wiązałaby się z pewnymi niedogodnościami prawnymi. Cóż, trwała wojna, trupy nie były żadnym ewenementem.
- Zawsze mam otwarte uszy – zapewniła. Udało się jej nie skrzywić na dźwięk słowa donos; nie lubiła go, bo przywoływał nieprzyjemne wspomnienia ze szkoły, gdy wypowiedziane przez niewłaściwe usta w niewłaściwym czasie zabrzmiało jak obelga i choć tamta dziewczyna dość szybko zapłaciła za swój błąd, Mildred wciąż czuła tamto ukłucie wstydu. A przecież nie miała się czego wstydzić, wypełniła swój uczniowski obowiązek prefekta, informując nauczycieli o zakazanym zachowaniu. Więc dlaczego nadal ją to irytowało? - Chociaż obracam się głównie w odpowiednich kręgach, wuju – skinęła mu głową dając do zrozumienia, że część z tych kontaktów zawdzięcza właśnie jemu – więc jest mało prawdopodobne, aby usłyszeć tam coś podejrzanego. - Nagle przypomniała sobie o pewnej wizycie złożonej jednej ze szlachcianek i zamrugała gwałtownie, wpatrując się w Corneliusa z nagłym błyskiem w oku. - Ale wiem, w jaki sposób mogę zdobyć więcej informacji. Jestem stażystką – przypomniała mu, a podstępny uśmiech pojawił się na jej twarzy – w hierarchii stoję więc nieco wyżej od robaka... oj, wuju, to tylko metafora, wcale nie uważam się za kogoś gorszego – uspokoiła go, gdy tylko zobaczyła, jak już próbował protestować. - Chodzi o to, że na stażystów nikt nie zwraca uwagi, traktuje się nas jak powietrze, element krajobrazu. Rozmowy nie milkną, gdy wchodzimy do pomieszczeń... - zauważyła, że Cornelius zrozumiał, co miała na myśli i zadowolona z siebie dodała: - Myślę więc, że faktycznie będę mogła ci w jakimś stopniu pomóc.
I rzeczywiście tak myślała; w jej głowie zakiełkowała od dawna wyschnięta myśl, że jej praca może się na coś przydać, że ona sama nie jest tylko wytrenowanym przekładaczem dokumentów, gnijącym w ciasnym i ciemnym zakątku pokoju, w którym umieszczono jej biurko. Nie lubiła swojej pracy, bo uważała ją za bezsensowną i bezwartościową; dokładnie to samo mógł robić byle mugolak, któremu przypadkowo trafiłaby się odrobina magii. Ale teraz mogła przekuć swój największy koszmar w równie wielką zaletę. Gdyby tylko udało się jej podsłuchać coś na tyle ważnego, by choć odrobinę zachwiać ministerialnymi fundamentami...
- I oczywiście napiszę do Czarownicy – zgodziła się, chociaż w przeciwieństwie do wuja nie czuła się dobrze w propagandzie szerzonej słowem. Jej domeną walki o lepszy świat prawdziwych czarodziejów była sztuka wyrażana na płótnie, gloryfikująca potęgę magii i nicość mugolskiej bylejakości. - Jak młode dziewczęta z dobrych domów mogą się czuć bezpiecznie w obliczu półmagicznych oszustów, z którym przebywają już w szkole, na których natykają się na ulicy, którzy obsługują ich w sklepach? - zapytała modulowanym o ton wyżej głosem, udając przerażoną dziewczynę. - Czyż nie należy raz na zawsze zrobić z tym wszystkim porządku, oczyszczając nasz kraj z niebezpieczeństwa, jakim jest nieuporządkowany system pseudowartości, którymi kierują się mugole i podobni im oszuści, wykorzystujący namiastkę magii, aby udawać prawdziwych czarodziejów? - Odchrząknęła i jeszcze bardziej zawyżyła głos, wkładając w to swoje teatralne zdolności: - Jak mam kupić suknię na bal, jeśli w Magicznych Sz(m)atkach natrafię na cygańską mugolaczkę, która nie ma za grosz gustu?!
Och, była w tym oczywiście gruba przesada, ale Mildred nie mogła sobie darować tej drobnej uszczypliwości kierowanej w stronę tych wszystkich napuszonych szlachcianek, dla których szczytem osiągnięcia życiowego było niezalanie się popołudniową herbatą podczas przeglądania katalogów magicznej mody. Na szczęście jej własne życie oszczędziło jej zbyt licznych spotkań z osobnikami podobnego pokroju – trafiała raczej na dziewczęta świadome swojej pozycji i odpowiedzialności, jaka się z nią wiązała – bo nie była pewna, czy umiałaby się w ich towarzystwie zachować tak, jak przystało młodej damie. W czasach, gdy czysta krew czarodziejów była w ogromnym zagrożeniu, jakim stawało się jej bezrozumne r o z c i e ń c z a n i e, to przecież na młodym pokoleniu spoczywał obowiązek zachowania tradycji. A trudno nazwać tradycją zajadanie słodkich ciasteczek w salonie, burczenie na skrzata i granie na fortepianie, gdy magiczny świat płonął.
- Jakiej prywatnej przeszłości, wuju? - zapytała niewinnym tonem. - Ja nic nie wiem o waszej przeszłości – mało brakowało, a mrugnęłaby do niego porozumiewawczo, tracąc nieco ze swojej dojrzałej godności, nad którą tak uparcie pracowała. Powstrzymała się w porę, jednak jej spojrzenie i ton głosu wyraźnie sugerowały, że traktuje prośbę Corneliusa całkowicie poważnie i nie zamierza komukolwiek, a już zwłaszcza samej namiestniczce, wspominać o minionych czasach. Nie było to zresztą jej celem; chciała jedynie móc przedstawić w swoich referencjach nazwisko osoby, która mogłaby za nią poświadczyć.
Powiodła wzrokiem po ścianach gabinetu.
- Może powinnam coś ci namalować – zastanowiła się, a wizja obrazów spłynęła od razu do jej głowy. Spojrzała jeszcze raz na zegarek, który z wyrzutem oznajmiał, że przewidziany dla niej czas dobiegał końca i wstała ze swojego miejsca. Co prawda mogła założyć, że wuj darowałby jej dodatkowe chwile, gdyby wymagała tego sytuacja, lecz nie chciała niepotrzebnie przedłużać spotkania; zrobiła to, co zamierzała zrobić, poinformowała o wszystkim jedną z niewielu osób, którym ufała i nie musiała już sama dźwigać tego ciężaru. Poczuła ogromną ulgę, a skołatane myśli w końcu mogły się na chwilę uspokoić, pozwalając grzecznie się uporządkować. - Dziękuję za pomoc, nie będę ci już zawracać głowy. Wiem, że jesteś zapracowany, ale może mógłbyś nas niedługo odwiedzić. - Albo ona sama mogłaby odwiedzić jego, chociaż wolała się nie pojawiać bez zaproszenia; w końcu nie wiadomo, jak długo wuj zamierzał się cieszyć swoją żoną, a wizja przyłapania ich na dwuznacznej sytuacji niespecjalnie ją pociągała.
Aczkolwiek... to dopiero byłby obraz wart powieszenia w gabinecie.
- Może następnym razem meteoryty powinny lepiej celować i oszczędzić tych najbardziej przydatnych, a nie zadufanych obiboków – mruknęła cicho pod nosem, pozwalając sobie właśnie na jedną z tych szczerych chwil, w pełni świadomie gwałcąc przestrzeń hierarchicznej służebności. Może i Ignatius był jej szefem i winna mu była pewne... posłuszeństwo w sprawach urzędowych, ale nie zamierzała udawać, że ta praca jej odpowiada. Że jego towarzystwo jej odpowiada. Z drugiej strony jej niechęć do swojego przełożonego nie była jeszcze aż tak wielka, aby Mildred chciała szerzej rozważać plan delikatnie zasugerowany przez wuja. Niemniej dobrze było wiedzieć, że miała w zanadrzu jakąś alternatywę, nawet jeśli jej realizacja wiązałaby się z pewnymi niedogodnościami prawnymi. Cóż, trwała wojna, trupy nie były żadnym ewenementem.
- Zawsze mam otwarte uszy – zapewniła. Udało się jej nie skrzywić na dźwięk słowa donos; nie lubiła go, bo przywoływał nieprzyjemne wspomnienia ze szkoły, gdy wypowiedziane przez niewłaściwe usta w niewłaściwym czasie zabrzmiało jak obelga i choć tamta dziewczyna dość szybko zapłaciła za swój błąd, Mildred wciąż czuła tamto ukłucie wstydu. A przecież nie miała się czego wstydzić, wypełniła swój uczniowski obowiązek prefekta, informując nauczycieli o zakazanym zachowaniu. Więc dlaczego nadal ją to irytowało? - Chociaż obracam się głównie w odpowiednich kręgach, wuju – skinęła mu głową dając do zrozumienia, że część z tych kontaktów zawdzięcza właśnie jemu – więc jest mało prawdopodobne, aby usłyszeć tam coś podejrzanego. - Nagle przypomniała sobie o pewnej wizycie złożonej jednej ze szlachcianek i zamrugała gwałtownie, wpatrując się w Corneliusa z nagłym błyskiem w oku. - Ale wiem, w jaki sposób mogę zdobyć więcej informacji. Jestem stażystką – przypomniała mu, a podstępny uśmiech pojawił się na jej twarzy – w hierarchii stoję więc nieco wyżej od robaka... oj, wuju, to tylko metafora, wcale nie uważam się za kogoś gorszego – uspokoiła go, gdy tylko zobaczyła, jak już próbował protestować. - Chodzi o to, że na stażystów nikt nie zwraca uwagi, traktuje się nas jak powietrze, element krajobrazu. Rozmowy nie milkną, gdy wchodzimy do pomieszczeń... - zauważyła, że Cornelius zrozumiał, co miała na myśli i zadowolona z siebie dodała: - Myślę więc, że faktycznie będę mogła ci w jakimś stopniu pomóc.
I rzeczywiście tak myślała; w jej głowie zakiełkowała od dawna wyschnięta myśl, że jej praca może się na coś przydać, że ona sama nie jest tylko wytrenowanym przekładaczem dokumentów, gnijącym w ciasnym i ciemnym zakątku pokoju, w którym umieszczono jej biurko. Nie lubiła swojej pracy, bo uważała ją za bezsensowną i bezwartościową; dokładnie to samo mógł robić byle mugolak, któremu przypadkowo trafiłaby się odrobina magii. Ale teraz mogła przekuć swój największy koszmar w równie wielką zaletę. Gdyby tylko udało się jej podsłuchać coś na tyle ważnego, by choć odrobinę zachwiać ministerialnymi fundamentami...
- I oczywiście napiszę do Czarownicy – zgodziła się, chociaż w przeciwieństwie do wuja nie czuła się dobrze w propagandzie szerzonej słowem. Jej domeną walki o lepszy świat prawdziwych czarodziejów była sztuka wyrażana na płótnie, gloryfikująca potęgę magii i nicość mugolskiej bylejakości. - Jak młode dziewczęta z dobrych domów mogą się czuć bezpiecznie w obliczu półmagicznych oszustów, z którym przebywają już w szkole, na których natykają się na ulicy, którzy obsługują ich w sklepach? - zapytała modulowanym o ton wyżej głosem, udając przerażoną dziewczynę. - Czyż nie należy raz na zawsze zrobić z tym wszystkim porządku, oczyszczając nasz kraj z niebezpieczeństwa, jakim jest nieuporządkowany system pseudowartości, którymi kierują się mugole i podobni im oszuści, wykorzystujący namiastkę magii, aby udawać prawdziwych czarodziejów? - Odchrząknęła i jeszcze bardziej zawyżyła głos, wkładając w to swoje teatralne zdolności: - Jak mam kupić suknię na bal, jeśli w Magicznych Sz(m)atkach natrafię na cygańską mugolaczkę, która nie ma za grosz gustu?!
Och, była w tym oczywiście gruba przesada, ale Mildred nie mogła sobie darować tej drobnej uszczypliwości kierowanej w stronę tych wszystkich napuszonych szlachcianek, dla których szczytem osiągnięcia życiowego było niezalanie się popołudniową herbatą podczas przeglądania katalogów magicznej mody. Na szczęście jej własne życie oszczędziło jej zbyt licznych spotkań z osobnikami podobnego pokroju – trafiała raczej na dziewczęta świadome swojej pozycji i odpowiedzialności, jaka się z nią wiązała – bo nie była pewna, czy umiałaby się w ich towarzystwie zachować tak, jak przystało młodej damie. W czasach, gdy czysta krew czarodziejów była w ogromnym zagrożeniu, jakim stawało się jej bezrozumne r o z c i e ń c z a n i e, to przecież na młodym pokoleniu spoczywał obowiązek zachowania tradycji. A trudno nazwać tradycją zajadanie słodkich ciasteczek w salonie, burczenie na skrzata i granie na fortepianie, gdy magiczny świat płonął.
- Jakiej prywatnej przeszłości, wuju? - zapytała niewinnym tonem. - Ja nic nie wiem o waszej przeszłości – mało brakowało, a mrugnęłaby do niego porozumiewawczo, tracąc nieco ze swojej dojrzałej godności, nad którą tak uparcie pracowała. Powstrzymała się w porę, jednak jej spojrzenie i ton głosu wyraźnie sugerowały, że traktuje prośbę Corneliusa całkowicie poważnie i nie zamierza komukolwiek, a już zwłaszcza samej namiestniczce, wspominać o minionych czasach. Nie było to zresztą jej celem; chciała jedynie móc przedstawić w swoich referencjach nazwisko osoby, która mogłaby za nią poświadczyć.
Powiodła wzrokiem po ścianach gabinetu.
- Może powinnam coś ci namalować – zastanowiła się, a wizja obrazów spłynęła od razu do jej głowy. Spojrzała jeszcze raz na zegarek, który z wyrzutem oznajmiał, że przewidziany dla niej czas dobiegał końca i wstała ze swojego miejsca. Co prawda mogła założyć, że wuj darowałby jej dodatkowe chwile, gdyby wymagała tego sytuacja, lecz nie chciała niepotrzebnie przedłużać spotkania; zrobiła to, co zamierzała zrobić, poinformowała o wszystkim jedną z niewielu osób, którym ufała i nie musiała już sama dźwigać tego ciężaru. Poczuła ogromną ulgę, a skołatane myśli w końcu mogły się na chwilę uspokoić, pozwalając grzecznie się uporządkować. - Dziękuję za pomoc, nie będę ci już zawracać głowy. Wiem, że jesteś zapracowany, ale może mógłbyś nas niedługo odwiedzić. - Albo ona sama mogłaby odwiedzić jego, chociaż wolała się nie pojawiać bez zaproszenia; w końcu nie wiadomo, jak długo wuj zamierzał się cieszyć swoją żoną, a wizja przyłapania ich na dwuznacznej sytuacji niespecjalnie ją pociągała.
Aczkolwiek... to dopiero byłby obraz wart powieszenia w gabinecie.
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Nie chciał jawnie odnieść się do dowcipu Millie, nie w pracy, ale w jego oczach i tak pojawił się cieplejszy błysk, a kąciki ust wygięły się w mimowolnym uśmiechu. Lubił jej cięty język — może dlatego, że nie był jej ojcem i to nie jego rolą było pilnowanie jej wychowania (co nie zmieniało faktu, że lubił krytykować w myślach jej ojca za jakikolwiek aspekt wychowania córki; na jego miejscu zadbałby przecież o nią lepiej). A może dlatego, że jego matka również miała podobne poczucie humoru, a stal w jej oczach potrafiła skłonić do ustępstw nawet ojca.
Zanim zachorowała, rzecz jasna. Meteoryty nie uderzyły w Brazylię — tłumaczył jej ostatnio, zanim zapomniała, że na kraj spadły jakiekolwiek meteoryty. Pamiętała za to jego kłamstwo o podróży pierworodnego syna do Ameryki Południowej. Próbował nie myśleć o Solasie ani o ciężarze tego kłamstwa, ani o tym, że gdyby jego brat żył i porzucił durne łamanie klątw, to może to on piastowałby dziś prestiżowe stanowisko w Ministerstwie i może to on byłby szefem Mildred, a nie ten obecny głąb.
- To doskonała cecha. Słuchaj dużo, mów niewiele, uśmiechaj się nawet na dźwięk bzdur. - rozciągnął usta w uśmiechu. - A zajdziesz daleko, jak ja. - w jej wieku potrafił (choć nie lubił) milczeć, czekając na swoją szansę; nawet kilka lat temu pracował pod wodzą obiektywnie rzecz biorąc szalonej Wilhelminy Tuft. Doczekał się jednak swojej szansy i osiągnął pozycję, z której mógł sięgnąć po więcej. Chętnie przekazałby podobne rady synowi, ale na razie najwdzięczniejszą słuchaczką okazywała się Millie. Zamilkł, pozwalając jej samej dojść do tego gdzie i jak mogłaby mu pomóc i uśmiechnął się z satysfakcją.
- Tak, stażyści są niewidzialni. - choć nie jego stażyści, bo nie ufał nikomu i najchętniej czytałby im w myślach (musiały wystarczyć mu emocje). - Doskonale, moja droga. - pochwalił ją, w duchu łudząc się (być może niesłusznie), że samemu podsunąłby jej taki sam pomysł gdyby sama na niego nie wpadła. Tak samo, jak — gdy została prefekt — wraz z gratulacjami podsunął jej kilka dobrych rad, w tym tą, by nigdy nie wahała się poinformować nauczycieli o łamaniu regulaminu. Też unikał słowa donos, co nie zmieniało faktu, że uważał donosy za obywatelski obowiązek.
Słysząc teatralny monolog o "Czarownicy" nie mógł się powstrzymać i tym razem parsknął krótkim, serdecznym śmiechem. Spoważniał prędko, choć żaden z jego stażystów nie mógł ich zobaczyć — a przez myśl przemknęło mu, że chyba od ostatniej wizyty w Ludlow nie był rozbawiony, a nawet tam prześladowało go widmo meteorytów. Na sekundę zdołał o nich teraz zapomnieć, ale jak sprawić, by udało się to całemu krajowi?
- Żałuję, że ojciec nie doskonalił twoich zdolności pisarskich, Millie. - dzień bez przytyku wobec Crabbe'a był de facto dniem straconym. - Odnalazłabyś się w nowej propagandzie "Czarownicy" - gazeta nie kolaborowała z Ministerstwem formalnie, ale od wybuchu wojny zmieniła front na o wiele bardziej konserwatywny, co szczerze Corneliusa cieszyło. - Tylko pamiętaj, że mugolaków w Londynie już nie ma. - oficjalnie. Niepokoiło go to, czy po zrujnowaniu połowy miasta mogą się tu z powrotem przedostać.
Jeśli wyczuł niechęć siostrzenicy do szlachcianek, to w żaden sposób tego nie okazał. Samemu bywał wiernym sługą Averych, podobnie jak cała rodzina Sallowów; samemu został wiernym rzecznikiem i propagandzistą Malfoya, ale ludzie o ambicjach Corneliusa rzadko kiedy zadowalają się służalczością. Służba Czarnemu Panu pozwoliła mu piąć się wyżej i jeszcze wyżej, ale w głębi serca marzył o lepszej pozycji dla własnej rodziny — i o pozbawieniu tytułów zdrajców pokroju Prewettów, Weasleyów i innych, by zrobić w skorowidzu szlacheckim miejsce dla prawdziwie patriotycznych czarodziejów. Awans społeczny Mulciberów i Macnairów inspirował, a Sallow nie wierzył, nie w głębi serca, w wyższość szlacheckiej krwi. Wierzył w wyższość powiązań, majątków i propagandy. Chciał wierzyć w możliwość zbudowania nowego świata, choć dosłowny koniec świata zachwiał jego optymizmem.
Uśmiechnął się z satysfakcją, gdy zrozumieli się z Mildred w sprawie przeszłości.
- Poręczę za ciebie gdy znów spotkam się z namiestnik. Albo lepiej, napiszę do niej. - obiecał. Po Festiwalu Lata i zbyt prędko wskrzeszonych sentymentach wciąż odwlekał to spotkanie.
- Byłbym bardzo wdzięczny. Właściwie, chętnie zajrzę do was by obejrzeć twoje obrazy. Tylko znajdę trochę czasu. - uśmiechnął się przepraszająco. Pomimo awansu i słabości do eleganckich szat wciąż był stosunkowo oszczędny, kusiła go perspektywa otrzymania prezentu od siostrzenicy zamiast zlecania portretu rodzinnego jakiemuś profesjonalnemu artyście. Zresztą, pieniądze nie były jedyną walutą; mógł pomóc karierze Mildred choć wiedział, że kobiecie będzie na tym polu ciężej — i choć musiałby to omówić, na nieszczęście, z jej ojcem. - Gdy naprawimy szkody w Sallow Coppice, zrewanżujemy się tym samym. - odpowiedział czysto kurtuazyjnie, szkody wyrządzone przez meteoryty były prawdą, ale obecnie spędzał w Londynie więcej czasu niż w domu i wygodniej będzie odwiedzić Crabbów. Choć matka ucieszyłaby się z wizyty Mildred — jeszcze się nad tym zastanowi. - Muszę przygotować się na kolejne spotkanie. Cieszę się, że... - potrafił udać każde uczucie, ale mówienie o tych szczerych było czasem trudniejsze. -... nic ci nie jest, Mildred. I że przyszłaś z tym do mnie. - próbował nie myśleć o tym, co stałoby się gdyby nie wyszła ze spotkania z Cyganem cała i zdrowa i nieskalana. O tym, że się zmartwił, bo przecież miał już dość zmartwień.
Odprowadził Mildred do drzwi i rozdzielili się na korytarzu — Cornelius zajrzał jeszcze do biura swoich pracowników, by przywołać do siebie jednego z nieszczęśników celem zdania raportu z porannej prasy i popędzić resztę do intensywniejszej pracy.
/zt Cornelius
Zanim zachorowała, rzecz jasna. Meteoryty nie uderzyły w Brazylię — tłumaczył jej ostatnio, zanim zapomniała, że na kraj spadły jakiekolwiek meteoryty. Pamiętała za to jego kłamstwo o podróży pierworodnego syna do Ameryki Południowej. Próbował nie myśleć o Solasie ani o ciężarze tego kłamstwa, ani o tym, że gdyby jego brat żył i porzucił durne łamanie klątw, to może to on piastowałby dziś prestiżowe stanowisko w Ministerstwie i może to on byłby szefem Mildred, a nie ten obecny głąb.
- To doskonała cecha. Słuchaj dużo, mów niewiele, uśmiechaj się nawet na dźwięk bzdur. - rozciągnął usta w uśmiechu. - A zajdziesz daleko, jak ja. - w jej wieku potrafił (choć nie lubił) milczeć, czekając na swoją szansę; nawet kilka lat temu pracował pod wodzą obiektywnie rzecz biorąc szalonej Wilhelminy Tuft. Doczekał się jednak swojej szansy i osiągnął pozycję, z której mógł sięgnąć po więcej. Chętnie przekazałby podobne rady synowi, ale na razie najwdzięczniejszą słuchaczką okazywała się Millie. Zamilkł, pozwalając jej samej dojść do tego gdzie i jak mogłaby mu pomóc i uśmiechnął się z satysfakcją.
- Tak, stażyści są niewidzialni. - choć nie jego stażyści, bo nie ufał nikomu i najchętniej czytałby im w myślach (musiały wystarczyć mu emocje). - Doskonale, moja droga. - pochwalił ją, w duchu łudząc się (być może niesłusznie), że samemu podsunąłby jej taki sam pomysł gdyby sama na niego nie wpadła. Tak samo, jak — gdy została prefekt — wraz z gratulacjami podsunął jej kilka dobrych rad, w tym tą, by nigdy nie wahała się poinformować nauczycieli o łamaniu regulaminu. Też unikał słowa donos, co nie zmieniało faktu, że uważał donosy za obywatelski obowiązek.
Słysząc teatralny monolog o "Czarownicy" nie mógł się powstrzymać i tym razem parsknął krótkim, serdecznym śmiechem. Spoważniał prędko, choć żaden z jego stażystów nie mógł ich zobaczyć — a przez myśl przemknęło mu, że chyba od ostatniej wizyty w Ludlow nie był rozbawiony, a nawet tam prześladowało go widmo meteorytów. Na sekundę zdołał o nich teraz zapomnieć, ale jak sprawić, by udało się to całemu krajowi?
- Żałuję, że ojciec nie doskonalił twoich zdolności pisarskich, Millie. - dzień bez przytyku wobec Crabbe'a był de facto dniem straconym. - Odnalazłabyś się w nowej propagandzie "Czarownicy" - gazeta nie kolaborowała z Ministerstwem formalnie, ale od wybuchu wojny zmieniła front na o wiele bardziej konserwatywny, co szczerze Corneliusa cieszyło. - Tylko pamiętaj, że mugolaków w Londynie już nie ma. - oficjalnie. Niepokoiło go to, czy po zrujnowaniu połowy miasta mogą się tu z powrotem przedostać.
Jeśli wyczuł niechęć siostrzenicy do szlachcianek, to w żaden sposób tego nie okazał. Samemu bywał wiernym sługą Averych, podobnie jak cała rodzina Sallowów; samemu został wiernym rzecznikiem i propagandzistą Malfoya, ale ludzie o ambicjach Corneliusa rzadko kiedy zadowalają się służalczością. Służba Czarnemu Panu pozwoliła mu piąć się wyżej i jeszcze wyżej, ale w głębi serca marzył o lepszej pozycji dla własnej rodziny — i o pozbawieniu tytułów zdrajców pokroju Prewettów, Weasleyów i innych, by zrobić w skorowidzu szlacheckim miejsce dla prawdziwie patriotycznych czarodziejów. Awans społeczny Mulciberów i Macnairów inspirował, a Sallow nie wierzył, nie w głębi serca, w wyższość szlacheckiej krwi. Wierzył w wyższość powiązań, majątków i propagandy. Chciał wierzyć w możliwość zbudowania nowego świata, choć dosłowny koniec świata zachwiał jego optymizmem.
Uśmiechnął się z satysfakcją, gdy zrozumieli się z Mildred w sprawie przeszłości.
- Poręczę za ciebie gdy znów spotkam się z namiestnik. Albo lepiej, napiszę do niej. - obiecał. Po Festiwalu Lata i zbyt prędko wskrzeszonych sentymentach wciąż odwlekał to spotkanie.
- Byłbym bardzo wdzięczny. Właściwie, chętnie zajrzę do was by obejrzeć twoje obrazy. Tylko znajdę trochę czasu. - uśmiechnął się przepraszająco. Pomimo awansu i słabości do eleganckich szat wciąż był stosunkowo oszczędny, kusiła go perspektywa otrzymania prezentu od siostrzenicy zamiast zlecania portretu rodzinnego jakiemuś profesjonalnemu artyście. Zresztą, pieniądze nie były jedyną walutą; mógł pomóc karierze Mildred choć wiedział, że kobiecie będzie na tym polu ciężej — i choć musiałby to omówić, na nieszczęście, z jej ojcem. - Gdy naprawimy szkody w Sallow Coppice, zrewanżujemy się tym samym. - odpowiedział czysto kurtuazyjnie, szkody wyrządzone przez meteoryty były prawdą, ale obecnie spędzał w Londynie więcej czasu niż w domu i wygodniej będzie odwiedzić Crabbów. Choć matka ucieszyłaby się z wizyty Mildred — jeszcze się nad tym zastanowi. - Muszę przygotować się na kolejne spotkanie. Cieszę się, że... - potrafił udać każde uczucie, ale mówienie o tych szczerych było czasem trudniejsze. -... nic ci nie jest, Mildred. I że przyszłaś z tym do mnie. - próbował nie myśleć o tym, co stałoby się gdyby nie wyszła ze spotkania z Cyganem cała i zdrowa i nieskalana. O tym, że się zmartwił, bo przecież miał już dość zmartwień.
Odprowadził Mildred do drzwi i rozdzielili się na korytarzu — Cornelius zajrzał jeszcze do biura swoich pracowników, by przywołać do siebie jednego z nieszczęśników celem zdania raportu z porannej prasy i popędzić resztę do intensywniejszej pracy.
/zt Cornelius
Słowa palą,
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
więc pali się słowa. Nikt o treści popiołów nie pyta.
Cornelius Sallow
Zawód : Szef Biura Informacji, propagandzista
Wiek : 44
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
niech nie opuszcza ciebie twoja siostra Pogarda
OPCM : 8 +3
UROKI : 38 +8
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 1 +3
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Swoboda i pewna przewrotność, z jaką rozmawiała z Corneliusem, zdawała się być zarezerwowana wyłącznie dla ich szczególnej relacji. Mimo różnicy wieku i zajmowanego stanowiska, łączyło ich więcej niż krążąca w żyłach krew – rozwodniona, jak stwierdziliby niektórzy krytycy – coś więcej poza rodzinnymi tajemnicami. Niewypowiadane jeszcze głośno, oficjalnie z jej ust, ale schowane w głębokich aluzjach i rzucanych mimochodem uwagach pragnienie, by ich wspólny świat stał się naprawdę czysty. Dzisiaj pozwoliła sobie w tym temacie na więcej, odkryła przed wujem oczywistości, które budziły się w niej od miesięcy; odkąd tylko Londyn się wyludnił i gdy mogła dostrzec różnicę między przeszłością a teraźniejszością. Podobał się jej ten nowy świat, który mimo zniszczeń po meteorytach i straszących zewsząd gruzach był czarodziejsko piękny.
Panna Crabbe należała bez wątpienia do tych osób, które same podpaliłyby stolicę, byle się upewnić, że żaden mugolski szczur nie chowa się w kanałach.
- Gdyby tylko Czarownica poszła w kierunku grafik i zdjęć a nie tekstu, pierwsza zgłosiłabym się do pracy – uśmiechnęła się, przyzwyczajona do zawoalowanych lub bezpośrednio kąśliwych uwag o swoim ojcu. Był jej rodzicem i choćby z tego powodu należał mu się szacunek, więc rzadko kiedy podejmowała temat, pozwalając przytykom ze strony Corneliusa po prostu przebrzmieć. Pomijając chwile wzburzenia, gdy czuła się przez ojca niesprawiedliwie potraktowana; wtedy potrafiła uruchomić swój impertynencki, nieprzewidywany język. - Ale nic straconego, prawda, wuju? Zawsze mogę coś napisać i już rolą redaktora będzie zrobić z tego sensowny tekst – dodała, rozważając w myślach, czy faktycznie poważyłaby się na wysłanie artykułu. O podpisaniu go swoim nazwiskiem nie było oczywiście mowy, ale może faktycznie czytelnikom przyda się młody, świeży punkt widzenia? Zwłaszcza w piśmie takim jak to, gdzie zrezygnowano z napuszonego tonu znanego z Walczącego Maga czy wcześniej Proroka Codziennego.
- Zrezygnowałam chwilowo z malowania martwej natury – poinformowała wuja, dając mu subtelnie do zrozumienia, że zaoferowany mu obraz będzie bardziej osobisty niż puste szkice, którymi wypełnione są bogatsze domy i rezydencje. - Myślałam też o serii obrazów inspirowanych czarodziejskimi osiągnięciami, ukazującymi chwałę i potęgę naszego świata. Myślę, że namiestniczce mogłoby się to spodobać – przekrzywiła lekko głowę, nieco rozbawiona miną Corneliusa, gdy tylko wspominała o madame Mericourt. Była coraz ciekawsza, co stało za ich relacją – kobiecą ciekawością, która uwielbiała plotki, dramaty i zawirowania nie ze względu na wścibskie pragnienie wiedzy, co raczej dla nauki, jak mogą się potoczyć ludzkie losy.
- W każdym razie – podjęła po sekundzie, litując się nad wujem i jego miną – byłoby miło, gdybyście się pojawili we dwoje. Ciocia – wypowiadanie tego słowa w stosunku do damy niewiele od niej starszej było wciąż dziwne i wręcz nie na miejscu – mogłaby mi zapozować do portretu, nigdy nie widziałam tak delikatnie zarysowanej linii szczęki. - Podrapała się po brodzie, przywołując w myślach kobiecą twarz i jednocześnie zastanawiając się, jak jej ojciec przyjmie wizytę Corneliusa z żoną. Ostatnio bywał dość nerwowy w towarzystwie Sallowa. Chyba nawet on dostrzegał wyjątkową relację córki z wujem i najwyraźniej niezbyt mu się do podobało, chociaż Mildred przypuszczała, że ojciec ocenia tę znajomość w zupełnie innym kontekście. Nie wiedziała, czy ma się z tego śmiać, czy irytować.
Na znak Corneliusa podniosła się z fotela i rzuciła mu jeszcze jedno, pełne zrozumienia spojrzenie. Miała w nim nie tylko członka rodziny, ale i wspólnika w poglądach.
z/t
Panna Crabbe należała bez wątpienia do tych osób, które same podpaliłyby stolicę, byle się upewnić, że żaden mugolski szczur nie chowa się w kanałach.
- Gdyby tylko Czarownica poszła w kierunku grafik i zdjęć a nie tekstu, pierwsza zgłosiłabym się do pracy – uśmiechnęła się, przyzwyczajona do zawoalowanych lub bezpośrednio kąśliwych uwag o swoim ojcu. Był jej rodzicem i choćby z tego powodu należał mu się szacunek, więc rzadko kiedy podejmowała temat, pozwalając przytykom ze strony Corneliusa po prostu przebrzmieć. Pomijając chwile wzburzenia, gdy czuła się przez ojca niesprawiedliwie potraktowana; wtedy potrafiła uruchomić swój impertynencki, nieprzewidywany język. - Ale nic straconego, prawda, wuju? Zawsze mogę coś napisać i już rolą redaktora będzie zrobić z tego sensowny tekst – dodała, rozważając w myślach, czy faktycznie poważyłaby się na wysłanie artykułu. O podpisaniu go swoim nazwiskiem nie było oczywiście mowy, ale może faktycznie czytelnikom przyda się młody, świeży punkt widzenia? Zwłaszcza w piśmie takim jak to, gdzie zrezygnowano z napuszonego tonu znanego z Walczącego Maga czy wcześniej Proroka Codziennego.
- Zrezygnowałam chwilowo z malowania martwej natury – poinformowała wuja, dając mu subtelnie do zrozumienia, że zaoferowany mu obraz będzie bardziej osobisty niż puste szkice, którymi wypełnione są bogatsze domy i rezydencje. - Myślałam też o serii obrazów inspirowanych czarodziejskimi osiągnięciami, ukazującymi chwałę i potęgę naszego świata. Myślę, że namiestniczce mogłoby się to spodobać – przekrzywiła lekko głowę, nieco rozbawiona miną Corneliusa, gdy tylko wspominała o madame Mericourt. Była coraz ciekawsza, co stało za ich relacją – kobiecą ciekawością, która uwielbiała plotki, dramaty i zawirowania nie ze względu na wścibskie pragnienie wiedzy, co raczej dla nauki, jak mogą się potoczyć ludzkie losy.
- W każdym razie – podjęła po sekundzie, litując się nad wujem i jego miną – byłoby miło, gdybyście się pojawili we dwoje. Ciocia – wypowiadanie tego słowa w stosunku do damy niewiele od niej starszej było wciąż dziwne i wręcz nie na miejscu – mogłaby mi zapozować do portretu, nigdy nie widziałam tak delikatnie zarysowanej linii szczęki. - Podrapała się po brodzie, przywołując w myślach kobiecą twarz i jednocześnie zastanawiając się, jak jej ojciec przyjmie wizytę Corneliusa z żoną. Ostatnio bywał dość nerwowy w towarzystwie Sallowa. Chyba nawet on dostrzegał wyjątkową relację córki z wujem i najwyraźniej niezbyt mu się do podobało, chociaż Mildred przypuszczała, że ojciec ocenia tę znajomość w zupełnie innym kontekście. Nie wiedziała, czy ma się z tego śmiać, czy irytować.
Na znak Corneliusa podniosła się z fotela i rzuciła mu jeszcze jedno, pełne zrozumienia spojrzenie. Miała w nim nie tylko członka rodziny, ale i wspólnika w poglądach.
z/t
Mildred Crabbe
Zawód : Stażystka w Departamencie Transportu Magicznego
Wiek : 23
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 6
UROKI : 5
ALCHEMIA : 2
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 8
SPRAWNOŚĆ : 12
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Główny korytarz
Szybka odpowiedź