Herbaciarnia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Herbaciarnia
Przy głównej drodze dzielnicy Enfield umiejscowiona jest maleńka, skromna herbaciarnia z pomarańczowymi kotarami w oknach i kolorowym szyldem ponad drzwiami, usytuowana między księgarnią a warzywniakiem. Już z oddali zauważa się przytulny wystrój wnętrz i miłą, przyjazną atmosferę, która tu panuje, lecz brak tu tłoku, a samo miejsce nie należy do szczególnie popularnych czy też często odwiedzanych. Dla ceniących sobie ciszę i samotność klientów nie jest to jednak bynajmniej wada.
Już od progu progu wyczuwa się słodką woń wanilii, mięty i cykorii, a także pomarańczy, które mieszają się ze sobą niczym najpiękniejsze perfumy, zachęcając do wejścia do środka, zajęcia miejsca przy jednym z dziesięciu stoliczków choć na chwilkę. Naprzeciw wejścia i okien znajduje się niewielka lada pełna słoiczków z najróżniejszymi herbatami, sprowadzanymi ze wszelkich zakątków świata. Nieopodal zaś umiejscowiono tacę z ciasteczkami. Na parapetach poustawiane zostały kolorowe obrazki w jasnych ramkach, jasne kafle na podłodze lśnią w blasku lamp. Całe to niewielkie pomieszczenie jest niewątpliwie miłym dla oka, przyjaznym, przytulnym i estetycznym miejscem.
Już od progu progu wyczuwa się słodką woń wanilii, mięty i cykorii, a także pomarańczy, które mieszają się ze sobą niczym najpiękniejsze perfumy, zachęcając do wejścia do środka, zajęcia miejsca przy jednym z dziesięciu stoliczków choć na chwilkę. Naprzeciw wejścia i okien znajduje się niewielka lada pełna słoiczków z najróżniejszymi herbatami, sprowadzanymi ze wszelkich zakątków świata. Nieopodal zaś umiejscowiono tacę z ciasteczkami. Na parapetach poustawiane zostały kolorowe obrazki w jasnych ramkach, jasne kafle na podłodze lśnią w blasku lamp. Całe to niewielkie pomieszczenie jest niewątpliwie miłym dla oka, przyjaznym, przytulnym i estetycznym miejscem.
Więź między sobą a Louvelem uważał za wyjątkową, może nie wybijającą się spośród rodzinnych kontaktów - nie iskrzyła się tu płomienna nienawiść, nie zżyli się ze sobą tak mocno, by potrafili odczytywać swoje myśli - lecz za brata Magnus pewnie wskoczyłby w ten ogień, pielęgnując braterskie przywiązanie. W kryzysowych momentach (pamiętny rok, który odcisnął na Rowle'u dotkliwe piętno, odczuwalne w złych chwilach nad wyraz mocno) Louvel był przy nim, to na nim polegał i na niego liczył. Pozornie odrzucając wszelką pomoc, potrzebował jej desperacko, co jego brat dostrzegał i milcząco trwał przy nim, dopóki nie zdusił swych słabości. Działając w cichym porozumieniu pozbyli się kłopotliwej siostry, na zawsze skrywając tajemnicę w pokrytym pajęczynami kufrze. Znali się dobrze, swoje namiętności, swoje grzeszki, swoje urazy, więc sojusz opierał się na podstawach solidnych, kamieniach węgielnych prawdziwej przyjaźni. Na zaufaniu. Czasami frasował się, iż Louvel uczynił dla niego więcej, niż on kiedykolwiek zrobił dla niego; nie cierpiał mieć długów, także względem własnej rodziny, lecz prędko zakrywał te wyrzuty sumienia prostymi postanowieniami, że nigdy nie zawiedzie brata. Nieustannie musieli zmagać się z drobnymi przeciwnościami, kłodami rzucanymi mimochodem przez kapryśną Fortunę, a naruszenia prywatnego wszechświata często prowadziły do trzęsień silniejszych, niż skutki katastrof pełnowymiarowych. Magnus podzielał zatem troski: o przyszłość nazwiska, o ponowny ożenek brata - przypuszczał, że prędzej czy później to nastąpi - o rozkwit małej Arleen, oczka w głowie ojca. Odrywał się tym sposobem od własnych zmartwień, skalibrowanych w zupełnie odmienny sposób, dotykających kwestii drażliwych, ważnych dla całej czarodziejskiej społeczności. Brakowało mu tego zamkniętego światka, lecz nie odstąpiłby za nic od raz wybranej ścieżki. Kariery oraz... osobistego zaangażowania w zakulisową walkę?
-Drogi bracie, naprawdę doceniam twoją troskę - rzekł, błyskając nieco zmęczonym acz szczerym uśmiechem. Przynajmniej zyskał pewność, że jeśli nie daj Salazarze zostanie kaleką, to Louvel się na niego nie wypnie - śmiem jednak przypuszczać, że zacząłbym przejawiać podobne symptomy, jak alkoholik nagle odcięty od Ognistej Whisky Ogdena - powiedział nieco żartobliwie, choć spora część tego pewnie pokryłaby się ze stanem rzeczywistym. Praca stanowiła ledwie ułamek jego czasu, resztę - wraz z rewolucyjnymi myślami - przeznaczał na realną walkę, obmawianą i knutą w znamienitym gronie gotowych na wiele idealistów. Rzecz prawie tak zajmująca, jak wychowanie dzieci (córek), z czym zmagali się obydwoje, dzieląc wspólnie porażki i sukcesy.
-Znasz moją słabość - przyznał bez cienia wstydu, nieco wyolbrzymiając rzeczywistość, choć lubował się w wytwornych ubiorach. Nie równał się za to na pewno z Helene, gotową przebierać się co godzinę w nowe sukienki - apodyktyczność wyjdzie naszym dziewczynkom na zdrowie. Byle tylko duma i władczość nie przybrała kierunku butnej arogancji - westchnął, martwiąc się o swoją starszą córkę. Była niesamowicie podobna do matki, czy powinien domniemywać, że w okresie nastoletniego buntu i ona podniesie na niego rękę?
Uwagi Louvela jak zawsze wyważone i na miejscu nieco podbudowały przekonanie Magnusa, raczej niechętnego do wybiegania myślami w tak (nie)daleką przyszłość. Racjonalny głos brata często miał spory wpływ na decyzje starszego Rowle'a, który wbrew doświadczeniu pozostał w gorącej wodzie kąpany.
-Praktyczna nauka etykiety nie ominie ich na bankietach i przyjęciach, zaś w Hogwarcie mogłyby zyskać złe wzorce. Domowi profesorowie są równie wymagający, a ponadto, prywatne lekcje pozwolą dzieciom już od początku rozwijać swoje talenty. Nauka przedmiotów nie tylko szkolnych, lecz dodatkowych pozwoli im na więcej swobody w wakacje - dodał, machinalnie gładząc porcelanową filiżankę. Coraz bardziej przekonywał się do opcji pozostawienia Helene w domu, pod okiem najlepszych guwernerów - Arleen z pewnością odziedziczyła złote usta po ojcu - stwierdził, aprobująco kiwając głowę - moje latorośle mają zaś niezwykłą smykałkę do tańca, chociaż to zdecydowanie nie moja zasługa - zakpił, nawiązując do swoich dwóch lewych stóp i notorycznego deptania po palcach w jakiejkolwiek próbie poruszania się w rytm muzyki. Prychnął lekko, na poły rozeźlony, na poły zwyczajnie zirytowany dociekaniem Louevela, zmuszającego go do podjęcia niewygodnego tematu, którego nie mógł taktownie zbyć milczeniem, nie wobec swego brata.
-Odniosłem wrażenie, że zauroczyła się którymś z lordów Durham, mimochodem usłyszałem, jak mówiła o tym Mely. Machnąłbym na to ręką, lecz nic nie wskazuje na to, by fascynacja jej minęła - powiedział, kręcąc głową. Czy Louvel mógł doradzić mu coś ponad zmienieniem rzeczonego Burke'a w jakiegoś obrzydliwego robala?
-Drogi bracie, naprawdę doceniam twoją troskę - rzekł, błyskając nieco zmęczonym acz szczerym uśmiechem. Przynajmniej zyskał pewność, że jeśli nie daj Salazarze zostanie kaleką, to Louvel się na niego nie wypnie - śmiem jednak przypuszczać, że zacząłbym przejawiać podobne symptomy, jak alkoholik nagle odcięty od Ognistej Whisky Ogdena - powiedział nieco żartobliwie, choć spora część tego pewnie pokryłaby się ze stanem rzeczywistym. Praca stanowiła ledwie ułamek jego czasu, resztę - wraz z rewolucyjnymi myślami - przeznaczał na realną walkę, obmawianą i knutą w znamienitym gronie gotowych na wiele idealistów. Rzecz prawie tak zajmująca, jak wychowanie dzieci (córek), z czym zmagali się obydwoje, dzieląc wspólnie porażki i sukcesy.
-Znasz moją słabość - przyznał bez cienia wstydu, nieco wyolbrzymiając rzeczywistość, choć lubował się w wytwornych ubiorach. Nie równał się za to na pewno z Helene, gotową przebierać się co godzinę w nowe sukienki - apodyktyczność wyjdzie naszym dziewczynkom na zdrowie. Byle tylko duma i władczość nie przybrała kierunku butnej arogancji - westchnął, martwiąc się o swoją starszą córkę. Była niesamowicie podobna do matki, czy powinien domniemywać, że w okresie nastoletniego buntu i ona podniesie na niego rękę?
Uwagi Louvela jak zawsze wyważone i na miejscu nieco podbudowały przekonanie Magnusa, raczej niechętnego do wybiegania myślami w tak (nie)daleką przyszłość. Racjonalny głos brata często miał spory wpływ na decyzje starszego Rowle'a, który wbrew doświadczeniu pozostał w gorącej wodzie kąpany.
-Praktyczna nauka etykiety nie ominie ich na bankietach i przyjęciach, zaś w Hogwarcie mogłyby zyskać złe wzorce. Domowi profesorowie są równie wymagający, a ponadto, prywatne lekcje pozwolą dzieciom już od początku rozwijać swoje talenty. Nauka przedmiotów nie tylko szkolnych, lecz dodatkowych pozwoli im na więcej swobody w wakacje - dodał, machinalnie gładząc porcelanową filiżankę. Coraz bardziej przekonywał się do opcji pozostawienia Helene w domu, pod okiem najlepszych guwernerów - Arleen z pewnością odziedziczyła złote usta po ojcu - stwierdził, aprobująco kiwając głowę - moje latorośle mają zaś niezwykłą smykałkę do tańca, chociaż to zdecydowanie nie moja zasługa - zakpił, nawiązując do swoich dwóch lewych stóp i notorycznego deptania po palcach w jakiejkolwiek próbie poruszania się w rytm muzyki. Prychnął lekko, na poły rozeźlony, na poły zwyczajnie zirytowany dociekaniem Louevela, zmuszającego go do podjęcia niewygodnego tematu, którego nie mógł taktownie zbyć milczeniem, nie wobec swego brata.
-Odniosłem wrażenie, że zauroczyła się którymś z lordów Durham, mimochodem usłyszałem, jak mówiła o tym Mely. Machnąłbym na to ręką, lecz nic nie wskazuje na to, by fascynacja jej minęła - powiedział, kręcąc głową. Czy Louvel mógł doradzić mu coś ponad zmienieniem rzeczonego Burke'a w jakiegoś obrzydliwego robala?
Magnus Rowle
Zawód : reporter Walczącego Maga
Wiek : 35
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
O mój słodki Salazarze, o mój słodki
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
Powiedz mi, że warto
Że przejdziemy przez to wszystko gładko
Będzie wiosna dla mych dzieci przez kolejne tysiąc lat
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Więź rodzeństwa jest niezwykle cenna kiedy niemożliwe jest utworzenie silnej relacji na linii rodzic-dziecko. Naturalnym odruchem było szukanie wsparcia w rodzeństwie, nawet młodszym jak w przypadku Magnusa. Nie zdołali podobną opieką otoczyć siostrę, robaczywym owocem ich rodzinnego drzewa - być może jej przyszłość malowałaby się inaczej gdyby w porę wyciągnęli do niej pomocną dłoń. Niestety rola kobiety ograniczana była bardzo mocno, ich przyszłością nikt się nie interesował - dopóki nie zamierzali jej wręczyć innemu rodowi. Później znów odcinali się od swojej krewnej wszystkie obowiązki zrzucając na barki nowej rodziny - kobieta w ognisku domowym jako córka bądź siostra to element zmienny, nietrwały, przechodzący z rąk do rąk. Jedynym mankamentem mogłaby być jej niezdolność do rodzenia dzieci, brak atrakcyjności czy jawna krnąbrność, co dyskwalifikowałoby ją jako przyszłą żonę, wręcz zapewniając jej wieczny pobyt w rodzinnej posiadłości jako stara panna. Dopóki Maeve nie prezentowała podobnych wad, istniała jako pełnoprawna, pełnowartościowa kobieta mająca w przyszłości zostać oddana mężowi - nie stanowiła tym samym żadnej większej wartości dla swoich braci. Louvel czasem żałował, że nie podjął trudu w wyciągnięciu jej z bagna, w którym tak długo tkwiła. Teraz było już za późno, zatem nie wracał do tematu często, mając inne problemy na głowie - przyszłość córki była jednym z nich. W każdym razie może to właśnie w tym tkwił problem - Arleen potrzebowała rodzeństwa? Pytanie, czy jeśli doczeka się samych braci, nie przesunie się samoistnie w pole niegdyś zajmowane przez własną ciotkę?
- Cóż, każdy odurza się czym chce. Jesteś już dużym chłopcem, dlatego oszczędzę ci kazań - uciął krótko, kwitując wypowiedź delikatnym uśmiechem. Rozmowa z bratem oraz pyszna herbata napawały go dobrym humorem, bez względu na treść poruszanych tematów - będącymi wręcz na wskroś pesymistycznymi. Czerpał jak najwięcej informacji ze strony Magnusa, analizował je we własnym zakresie przepuszczając przez sito własnego rozsądku oraz przypieczętowując konkretne wnioski.
- Na szczęście my nie dopuszczamy do takich sytuacji - odparł, uspokajając zarówno siebie jak i swojego rozmówcę. Dopił swoją herbatę, ułożył wygodniej w fotelu rozmyślając nad rzuconymi argumentami zamykającymi tak naprawdę całą dyskusję w tych kilku zdaniach. Starszy Rowle miał rację, a Lou zdążył już mu przytaknąć. - Taniec jest odpowiednim zajęciem dla dziewcząt, chociaż u nas budzi dość mieszane uczucia - stwierdził w zamyśleniu, które chwilę później poszybowało do problemu brata z najstarszą córką. Związki młodziutkich kobiet ze starszymi mężczyznami nikogo nie gorszyły, o ile oboje uzyskali odpowiedni pułap dorosłości, lecz zdaniem Louvela, to zmartwienie było mocno na wyrost.
- Wydaje mi się, że każdy na pewnym etapie życia przeżywa fascynację kimś starszym - zaczął niby ostrożnie, lecz wiadomo, że słowa te były podszyte aluzją. - Helene jest jeszcze młoda, sądzę, że u niej te miłostki będą się zmieniać jak w kalejdoskopie. Póki co powinieneś się cieszyć, że padło na lorda Durham, a nie na bojówkarza z Pokątnej lub lorda Devon czy innego Dorset - wyjaśnił nie bez obrzydzenia widocznego na twarzy oraz słyszalnego w kpiącym głosie. Nawet porozmawiali o tym dłużej, dochodząc do jako-takiego kompromisu, a później wyszli odwiedzając jeszcze kilka miejsc i dopiero dużo później rozchodząc się do swoich dworów.
zt x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Cóż, każdy odurza się czym chce. Jesteś już dużym chłopcem, dlatego oszczędzę ci kazań - uciął krótko, kwitując wypowiedź delikatnym uśmiechem. Rozmowa z bratem oraz pyszna herbata napawały go dobrym humorem, bez względu na treść poruszanych tematów - będącymi wręcz na wskroś pesymistycznymi. Czerpał jak najwięcej informacji ze strony Magnusa, analizował je we własnym zakresie przepuszczając przez sito własnego rozsądku oraz przypieczętowując konkretne wnioski.
- Na szczęście my nie dopuszczamy do takich sytuacji - odparł, uspokajając zarówno siebie jak i swojego rozmówcę. Dopił swoją herbatę, ułożył wygodniej w fotelu rozmyślając nad rzuconymi argumentami zamykającymi tak naprawdę całą dyskusję w tych kilku zdaniach. Starszy Rowle miał rację, a Lou zdążył już mu przytaknąć. - Taniec jest odpowiednim zajęciem dla dziewcząt, chociaż u nas budzi dość mieszane uczucia - stwierdził w zamyśleniu, które chwilę później poszybowało do problemu brata z najstarszą córką. Związki młodziutkich kobiet ze starszymi mężczyznami nikogo nie gorszyły, o ile oboje uzyskali odpowiedni pułap dorosłości, lecz zdaniem Louvela, to zmartwienie było mocno na wyrost.
- Wydaje mi się, że każdy na pewnym etapie życia przeżywa fascynację kimś starszym - zaczął niby ostrożnie, lecz wiadomo, że słowa te były podszyte aluzją. - Helene jest jeszcze młoda, sądzę, że u niej te miłostki będą się zmieniać jak w kalejdoskopie. Póki co powinieneś się cieszyć, że padło na lorda Durham, a nie na bojówkarza z Pokątnej lub lorda Devon czy innego Dorset - wyjaśnił nie bez obrzydzenia widocznego na twarzy oraz słyszalnego w kpiącym głosie. Nawet porozmawiali o tym dłużej, dochodząc do jako-takiego kompromisu, a później wyszli odwiedzając jeszcze kilka miejsc i dopiero dużo później rozchodząc się do swoich dworów.
zt x2
[bylobrzydkobedzieladnie]
When you're standing on the crossroads that you cannot comprehend - just remember that death is not the end
Ostatnio zmieniony przez Louvel Rowle dnia 29.11.17 11:42, w całości zmieniany 1 raz
|?? maja
Czuła się zdecydowanie lepiej, chociaż dalej odczuwała zmęczenie trawionego chorobą i anomaliami organizmu. Nie traciła jednak pamięci tak często, jak kiedyś i widać sprowadzani do domu medycy rzeczywiście wiedzieli co robili. Sama sceptycznie podchodziła do ich działań - a przynajmniej do momentu, w którym zasugerowali, że nie powinna siedzieć w zamknięciu, w czeluściach swojej komnaty, bez dostępu do ingrediencji i ludzi, którzy życzą jej dobrze.
Fakt, że Lupus nie żywi do niej urazy, a nawet ochoczo chce opowiedzieć jej o swoim życiu (rozumiała, że szpital nie był do tego najlepszym miejscem) w gruncie rzeczy poprawił jej nastrój bardziej, niż ciche przyzwolenie na opuszczanie Westmorland. Dotychczas każde spotkanie ze świadomą jej problemów zdrowotnych osobą kończyło się na pełnych współczucia uśmiechach i litościwych spojrzeniach, gdy uparta jak osioł mówiła, że przecież nic jej nie jest i jeszcze nie umiera. Wiedziała więc, że w przypadku tej osoby nic takiego miejsca - raczej - mieć nie będzie. Na miejsce przybyła sporo przed czasem; nie spóźniała się nigdy, wolała być na miejscu zbyt wcześnie, niż zbyt późno - była to jedna z cech charakteru, którą odziedziczyła chyba po ojcu, bo wybranka jego serca, matka Slughorn miała w tej kwestii zgoła odmienne zdanie. Wychodziła bowiem z założenia, że czasami nawet lepiej "odpowiednio" się spóźnić - ta zasada w jej przypadku tyczyła się szczególnie salonowych spotkań, a ona, jako jej córka, nigdy tego nie popierała. Chciała, by świat na nią patrzył, jednak nie przez pryzmat osoby, która notorycznie nie przychodzi na czas, zaś wokół swojego wejścia robi sporo zamieszania.
Zająwszy jedno z odleglejszych miejsc, niemal w samym kącie, poprawiła ruchem dłoni suknię - gruby atłas, bordowe tło, a na nim z rzadka kwiatuszki i dzwonki z jednym zielonym listkiem. Wzór radosny i lekki, pasujący do lekko śniadej cery właścicielki i jej ciemnych włosów, które po wszystkich przejściach zdawały się pociemnieć, a cera jeszcze bardziej zblednąć. Tym razem udało jej się wynegocjować, by skrzat towarzyszył jej jedynie do momentu zjawienia się lorda Black - w końcu w towarzystwie uzdrowiciela, który chyba wiedział najlepiej jakim niezdyscyplinowanym pacjentem jest, nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo.
Czuła się zdecydowanie lepiej, chociaż dalej odczuwała zmęczenie trawionego chorobą i anomaliami organizmu. Nie traciła jednak pamięci tak często, jak kiedyś i widać sprowadzani do domu medycy rzeczywiście wiedzieli co robili. Sama sceptycznie podchodziła do ich działań - a przynajmniej do momentu, w którym zasugerowali, że nie powinna siedzieć w zamknięciu, w czeluściach swojej komnaty, bez dostępu do ingrediencji i ludzi, którzy życzą jej dobrze.
Fakt, że Lupus nie żywi do niej urazy, a nawet ochoczo chce opowiedzieć jej o swoim życiu (rozumiała, że szpital nie był do tego najlepszym miejscem) w gruncie rzeczy poprawił jej nastrój bardziej, niż ciche przyzwolenie na opuszczanie Westmorland. Dotychczas każde spotkanie ze świadomą jej problemów zdrowotnych osobą kończyło się na pełnych współczucia uśmiechach i litościwych spojrzeniach, gdy uparta jak osioł mówiła, że przecież nic jej nie jest i jeszcze nie umiera. Wiedziała więc, że w przypadku tej osoby nic takiego miejsca - raczej - mieć nie będzie. Na miejsce przybyła sporo przed czasem; nie spóźniała się nigdy, wolała być na miejscu zbyt wcześnie, niż zbyt późno - była to jedna z cech charakteru, którą odziedziczyła chyba po ojcu, bo wybranka jego serca, matka Slughorn miała w tej kwestii zgoła odmienne zdanie. Wychodziła bowiem z założenia, że czasami nawet lepiej "odpowiednio" się spóźnić - ta zasada w jej przypadku tyczyła się szczególnie salonowych spotkań, a ona, jako jej córka, nigdy tego nie popierała. Chciała, by świat na nią patrzył, jednak nie przez pryzmat osoby, która notorycznie nie przychodzi na czas, zaś wokół swojego wejścia robi sporo zamieszania.
Zająwszy jedno z odleglejszych miejsc, niemal w samym kącie, poprawiła ruchem dłoni suknię - gruby atłas, bordowe tło, a na nim z rzadka kwiatuszki i dzwonki z jednym zielonym listkiem. Wzór radosny i lekki, pasujący do lekko śniadej cery właścicielki i jej ciemnych włosów, które po wszystkich przejściach zdawały się pociemnieć, a cera jeszcze bardziej zblednąć. Tym razem udało jej się wynegocjować, by skrzat towarzyszył jej jedynie do momentu zjawienia się lorda Black - w końcu w towarzystwie uzdrowiciela, który chyba wiedział najlepiej jakim niezdyscyplinowanym pacjentem jest, nie groziło jej żadne niebezpieczeństwo.
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
/18.05
Zaręczyny przebiegły można powiedzieć bezboleśnie, a przynajmniej bardzo się starałem, by tak właśnie było. Nie zauważyłem ani jednego nieprzychylnego spojrzenia ojca skierowanego w moją stronę, lord Acrux także wydawał się być zadowolony z przebiegu uroczystej kolacji dla obu rodzin. To wiele dla mnie znaczyło, bo nigdy nie chciałem ich zawieść. Jako człowiek silnie uzależniony od rodziny oraz niesamowicie jej wdzięczny za wszystko, co miałem, nie protestowałem ani nie dopuszczałem się żadnego sabotażu tamtej uroczystości. Nie mogłem co prawda skłamać, że Victoria była moją ukochaną, ale przyjaźń też była ciepłym, dobrym uczuciem, całkiem porządnym na start; tak postanowiłem sobie wmówić, by oddalające się coraz mocniej marzenie o powrocie do niej nie bolało aż tak mocno. Musiałem pogodzić się z rzeczywistością oraz zupełnie innym kierunkiem własnej przyszłości, w końcu tego ode mnie oczekiwano.
List od Estelle przybył dość niespodziewanie, ale dzięki tej śmiałej propozycji mogłem odciąć się zarówno od tematu świeżych zaręczyn jak i pracy w szpitalu, która była mocno absorbująca i wyczerpująca jednocześnie. Przydałoby się naładować nieco dodatkową energią, skoro nadchodzące tygodnie, a nawet miesiące malowały się raczej ciężej niż lżej. Tylko nie wiedziałem dlaczego naszym celem miała być pospolita knajpka, herbaciarnia, kiedy stać nas było na więcej. Nie ośmieliłem się protestować; powiedzmy, że oddałem tym razem palmę decyzji Slughornównie. Tak bardzo narzekała, że nie zezwalam jej na całkowicie nic, to teraz ja postanowiłem dostosować się do niej.
Nie wiedziałem tylko czy naprawdę chciałem opowiadać o swoim życiu. W gruncie rzeczy nie było ono zbyt interesujące. Ciągle kursowałem od domu do pracy lub zwyczajnie siedziałem w szpitalu aż do zmiany dyżuru, czyli niesamowicie długo; z tego powodu trochę obawiałem się tego spotkania. Czy będę potrafił sprostać wygórowanym wymaganiom kapryśnej damy. Miałem się zaraz o tym przekonać, bo właśnie przekroczyłem próg tego zastanawiającego przybytku.
Rozejrzałem się po wnętrzu dość niechętnie, surowym spojrzeniem otaksowując krzątającą się usługę. Równie niechętnie zdjąłem wierzchnią szatę zawieszając ją na publicznym wieszaku. Emocje trzymałem w ryzach starając się nie dać do zrozumienia Estelle, że nie trafiła z pomysłem na miejsce spotkania. Zamiast tego wypatrzyłem jej sylwetkę siedzącą przy jednym z dalszych stolików; podszedłem do niej powoli, skłoniłem się i dopiero wtedy zasiadłem naprzeciwko.
- Witaj. Co u rodziny? – zagadnąłem, nie chcąc maltretować jej pytaniami o zdrowie. Na pewno miała ich dość, a i ja wiedziałem raczej o nim więcej niż inni postronni. Kątem oka zerknąłem na skrzata.
Zaręczyny przebiegły można powiedzieć bezboleśnie, a przynajmniej bardzo się starałem, by tak właśnie było. Nie zauważyłem ani jednego nieprzychylnego spojrzenia ojca skierowanego w moją stronę, lord Acrux także wydawał się być zadowolony z przebiegu uroczystej kolacji dla obu rodzin. To wiele dla mnie znaczyło, bo nigdy nie chciałem ich zawieść. Jako człowiek silnie uzależniony od rodziny oraz niesamowicie jej wdzięczny za wszystko, co miałem, nie protestowałem ani nie dopuszczałem się żadnego sabotażu tamtej uroczystości. Nie mogłem co prawda skłamać, że Victoria była moją ukochaną, ale przyjaźń też była ciepłym, dobrym uczuciem, całkiem porządnym na start; tak postanowiłem sobie wmówić, by oddalające się coraz mocniej marzenie o powrocie do niej nie bolało aż tak mocno. Musiałem pogodzić się z rzeczywistością oraz zupełnie innym kierunkiem własnej przyszłości, w końcu tego ode mnie oczekiwano.
List od Estelle przybył dość niespodziewanie, ale dzięki tej śmiałej propozycji mogłem odciąć się zarówno od tematu świeżych zaręczyn jak i pracy w szpitalu, która była mocno absorbująca i wyczerpująca jednocześnie. Przydałoby się naładować nieco dodatkową energią, skoro nadchodzące tygodnie, a nawet miesiące malowały się raczej ciężej niż lżej. Tylko nie wiedziałem dlaczego naszym celem miała być pospolita knajpka, herbaciarnia, kiedy stać nas było na więcej. Nie ośmieliłem się protestować; powiedzmy, że oddałem tym razem palmę decyzji Slughornównie. Tak bardzo narzekała, że nie zezwalam jej na całkowicie nic, to teraz ja postanowiłem dostosować się do niej.
Nie wiedziałem tylko czy naprawdę chciałem opowiadać o swoim życiu. W gruncie rzeczy nie było ono zbyt interesujące. Ciągle kursowałem od domu do pracy lub zwyczajnie siedziałem w szpitalu aż do zmiany dyżuru, czyli niesamowicie długo; z tego powodu trochę obawiałem się tego spotkania. Czy będę potrafił sprostać wygórowanym wymaganiom kapryśnej damy. Miałem się zaraz o tym przekonać, bo właśnie przekroczyłem próg tego zastanawiającego przybytku.
Rozejrzałem się po wnętrzu dość niechętnie, surowym spojrzeniem otaksowując krzątającą się usługę. Równie niechętnie zdjąłem wierzchnią szatę zawieszając ją na publicznym wieszaku. Emocje trzymałem w ryzach starając się nie dać do zrozumienia Estelle, że nie trafiła z pomysłem na miejsce spotkania. Zamiast tego wypatrzyłem jej sylwetkę siedzącą przy jednym z dalszych stolików; podszedłem do niej powoli, skłoniłem się i dopiero wtedy zasiadłem naprzeciwko.
- Witaj. Co u rodziny? – zagadnąłem, nie chcąc maltretować jej pytaniami o zdrowie. Na pewno miała ich dość, a i ja wiedziałem raczej o nim więcej niż inni postronni. Kątem oka zerknąłem na skrzata.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dobór miejsca stanowił dla niej niemałe wyzwanie. Wiedziała, że ich: osoby pochodzące z zamożnych rodzin o ważnych nazwiskach stać było w zasadzie na każde z miejsc w Anglii, a jednak przed pójściem w miejsce godne ich statusu majątkowego powstrzymywało ją wiele czynników. Po pierwsze, atmosfera - sztywna, pełna zasad i zachowań. Po drugie, tam ściany miały oczy i uszy i wiedziały wszystko, a jej zdrowiu niepotrzebne były teraz plotki o domniemanym romansie z lordem Black, tak jak zarzucono jej to w przypadku przyjacielskich spotkań z Quentinem.
Gdy Lupus pojawił się, ciemnowłosa odprawiła skrzata kiwnięciem głowy, przenosząc wzrok na swojego towarzysza. Widziała, że coś go trapi - nie znali się przecież od dziś, a praca, w której sporo czasu spędzali razem zdołała nauczyć ją odczytywania emocji z twarzy mężczyzny. Wiedziała kiedy miał jej dość, wiedziała też kiedy rzeczywiście się o nią martwił.
- W porządku. Wszystko powoli wraca do normy, chociaż dalej roztaczają nade mną swoją uciążliwą opiekę. - Odparła spokojnie, zerkając na przyniesione im ówcześnie zamówione przez nią herbaty. Sobie owocową, Lupusowi czarną, czyli taką jaką zwykle widywała w jego kubku w pracy i istotnie taką, jak jego charakter. - Ponoć ojciec ma wobec mnie i Evelyn jakieś plany, ale jak na razie ze mną o nich nie rozmawiają. Przypuszczam, że nie chcą mnie martwić, a jednak samo zatajanie tego przede mną wyprowadza mnie z równowagi i nie pomaga. Oczywiście mogę się domyślać jakiego pokroju są te plany. - Nalała z małego dzbanuszka zaparzonej herbaty do filiżanki, po czym ujęła ją w dłonie. Przyjemne ciepło porcelany ogrzewało jej zmarznięte dłonie, przez co zawiesiła wzrok w naparze na dłuższą chwilę. - Jak samopoczucie, Lupusie? Mam nadzieję, że raduje cię fakt, że dzisiaj nie będziesz musiał za mną biegać i siłą podawać mi leków. - Uśmiechnęła się rozbawiona, przenosząc ponownie spojrzenie na swojego towarzysza. Miała nadzieję, że nie gniewa się za nią za ostatnie spotkanie i chociaż teraz przyzna, że w pewien sposób dalej darzy ją sympatią, jak i te wybryki, które z pewnością dostarczają mu rozrywki na ciągnących się w nieskończoność dyżurach.
Gdy Lupus pojawił się, ciemnowłosa odprawiła skrzata kiwnięciem głowy, przenosząc wzrok na swojego towarzysza. Widziała, że coś go trapi - nie znali się przecież od dziś, a praca, w której sporo czasu spędzali razem zdołała nauczyć ją odczytywania emocji z twarzy mężczyzny. Wiedziała kiedy miał jej dość, wiedziała też kiedy rzeczywiście się o nią martwił.
- W porządku. Wszystko powoli wraca do normy, chociaż dalej roztaczają nade mną swoją uciążliwą opiekę. - Odparła spokojnie, zerkając na przyniesione im ówcześnie zamówione przez nią herbaty. Sobie owocową, Lupusowi czarną, czyli taką jaką zwykle widywała w jego kubku w pracy i istotnie taką, jak jego charakter. - Ponoć ojciec ma wobec mnie i Evelyn jakieś plany, ale jak na razie ze mną o nich nie rozmawiają. Przypuszczam, że nie chcą mnie martwić, a jednak samo zatajanie tego przede mną wyprowadza mnie z równowagi i nie pomaga. Oczywiście mogę się domyślać jakiego pokroju są te plany. - Nalała z małego dzbanuszka zaparzonej herbaty do filiżanki, po czym ujęła ją w dłonie. Przyjemne ciepło porcelany ogrzewało jej zmarznięte dłonie, przez co zawiesiła wzrok w naparze na dłuższą chwilę. - Jak samopoczucie, Lupusie? Mam nadzieję, że raduje cię fakt, że dzisiaj nie będziesz musiał za mną biegać i siłą podawać mi leków. - Uśmiechnęła się rozbawiona, przenosząc ponownie spojrzenie na swojego towarzysza. Miała nadzieję, że nie gniewa się za nią za ostatnie spotkanie i chociaż teraz przyzna, że w pewien sposób dalej darzy ją sympatią, jak i te wybryki, które z pewnością dostarczają mu rozrywki na ciągnących się w nieskończoność dyżurach.
better never means better for everyone. it always means worse for some.
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W atmosferze sztywnej oraz pełnej zasad czułem się jak ryba w wodzie. Nie zawsze miałem na to ochotę, owszem; zdarzały się momenty, w których miałem dość wszechobecnej obserwacji każdego mojego kroku, ale takie sytuacje miały miejsce dość rzadko. Przynajmniej w porównaniu do rozpasanej młodzieży, która przejawiała buntownicze tendencje do uciekania od powinności oraz domowego ogniska, woląc udawać niezależnych i przy tym jakże dorosłych. Niepotrzebujących czepiającej się ich rodziny. Nigdy nie potrafiłem zrozumieć tych ludzi i gdyby Estelle wprost powiedziała mi, co jej za pomysł przyświecał podczas wybierania tego miejsca, byłbym jeszcze mniej zadowolony. Czasem niewiedza zdecydowane popłacała, tak jak w tym przypadku. Może nie byłem wniebowzięty aranżacją podrzędnej herbaciarni, ale też nie okazywałem jawnie swojego rozczarowania, nie chcąc sprawić Slughornównie przykrości. Doceniałem, że chciała się ze mną spotkać, w dodatku nie w Świętym Mungu. I że postanowiła dłużej nie walczyć z moimi zaleceniami. W końcu nie robiłem jej tego na złość, a dla jej dobra. Zdrowie było najważniejsze; odkąd pracowałem w szpitalu, choć będąc Blackiem również to dostrzegałem, widziałem na własne oczy do czego doprowadzają choroby oraz zaniedbania zdrowotne. Wtedy pieniądze, władza czy potężne zdolności magiczne okazywały się być bezradne wobec trawiącej ciało niedyspozycji. Mój ród mógłby doprawdy wiele osiągnąć gdyby nie wyniszczające choroby genetyczne mnożące się bez liku w dość wąskiej puli genowej. Z drugiej strony lepiej w ten sposób niż mieszać się ze szlamem.
Obojętnie odprowadziłem spojrzeniem skrzata, aż ten zniknął w teleportacyjnym dymie. Przeniosłem wtedy uważne spojrzenie na swą towarzyszkę. Wkrótce potem zjawiły się zamówione herbaty, a ta należąca do mnie aż zaskoczyła mnie swoją trafnością. Idealnie komponowała się w mój gust. Była czarna, mocna i gorzka i jedyną jej wadą była zbyt wysoka temperatura.
- I bardzo dobrze, nie warto ignorować zdrowotne problemy. To wszystko z troski – przytaknąłem, może odrobinę zbyt surowym tonem. Ale tak już miałem, że lubiłem niekiedy grać mądrego wykładowcę pouczającego krnąbrne dzieci o konsekwencjach niezażywania odpowiednich leków. – Na pewno chodzi o zaręczyny. To już czas, kiedy powinnyście mieć godnych narzeczonych, a prędko po tym też mężów – odpowiedziałem, niestety stojąc po stronie lorda Slughorna. Evelyn co prawda miała jeszcze czas, ale niestety Estelle niebezpiecznie zbliżała się do granicy staropanieństwa, która powinna być ujmą dla każdej szanującej się damy. Tego jednak nie zamierzałem powiedzieć. Zamiast tego podmuchałem na gorący napar i upiłem z filiżanki kilka drobnych łyków. – Na pewno wszystko pójdzie dobrze. Znam waszego ojca nie od dziś, nie da wam zrobić krzywdy – dodałem, chcąc ją uspokoić, bo zapewne moje słowa wzbudzały niepokój. – Nie da się ukryć, że to najmilsza wieść od ostatniego czasu – odparłem, nie kryjąc ulgi wyraźnie odznaczającej się na mojej zmęczonej twarzy. – Mam dużo pracy w maju – dopowiedziałem odnośnie samopoczucia.
Obojętnie odprowadziłem spojrzeniem skrzata, aż ten zniknął w teleportacyjnym dymie. Przeniosłem wtedy uważne spojrzenie na swą towarzyszkę. Wkrótce potem zjawiły się zamówione herbaty, a ta należąca do mnie aż zaskoczyła mnie swoją trafnością. Idealnie komponowała się w mój gust. Była czarna, mocna i gorzka i jedyną jej wadą była zbyt wysoka temperatura.
- I bardzo dobrze, nie warto ignorować zdrowotne problemy. To wszystko z troski – przytaknąłem, może odrobinę zbyt surowym tonem. Ale tak już miałem, że lubiłem niekiedy grać mądrego wykładowcę pouczającego krnąbrne dzieci o konsekwencjach niezażywania odpowiednich leków. – Na pewno chodzi o zaręczyny. To już czas, kiedy powinnyście mieć godnych narzeczonych, a prędko po tym też mężów – odpowiedziałem, niestety stojąc po stronie lorda Slughorna. Evelyn co prawda miała jeszcze czas, ale niestety Estelle niebezpiecznie zbliżała się do granicy staropanieństwa, która powinna być ujmą dla każdej szanującej się damy. Tego jednak nie zamierzałem powiedzieć. Zamiast tego podmuchałem na gorący napar i upiłem z filiżanki kilka drobnych łyków. – Na pewno wszystko pójdzie dobrze. Znam waszego ojca nie od dziś, nie da wam zrobić krzywdy – dodałem, chcąc ją uspokoić, bo zapewne moje słowa wzbudzały niepokój. – Nie da się ukryć, że to najmilsza wieść od ostatniego czasu – odparłem, nie kryjąc ulgi wyraźnie odznaczającej się na mojej zmęczonej twarzy. – Mam dużo pracy w maju – dopowiedziałem odnośnie samopoczucia.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Przewróciła oczami, bo Lupus nie powiedział jej w zasadzie nic nowego. Wciąż słyszała to samo; to z troski, taka jest rodzina, to dla twojego dobra, bądź wdzięczna za taką opiekę... słuchała podobnych argumentów od blisko półtorej miesiąca w milczeniu i pozornym spokojem, choć z każdym kolejnym wzrastała w niej chęć rzucenia komuś jęzlepa prosto w twarz, byleby tylko przestał mówić. Wysłuchała więc i teraz, kiwając głową, choć myśli szlachcianki błądziły w zupełnie innych rejonach, niźli problemy zdrowotne. Uniosła wzrok na swojego towarzysza, wzdychając.
- Prawdopodobnie o to właśnie chodzi. - Przytaknęła z zaskakującą jak na nią łatwością. - Co nie zmienia faktu, że w związku z moim stanem zdrowia dostałam dziwny immunitet nietykalności na jakiś czas. Znowu. - W zasadzie śmieszyło ją to podejście do sprawy; nikt nie miał pewności kiedy jej się poprawi i czy w ogóle się poprawi, dlatego czekanie na cud, po którym dopiero mogliby zaoferować rękę swojej córki mężczyźnie z zaprzyjaźnionego rodu było po prostu zabawne. Bo co jeśli teraz jej się poprawi, a za jakiś czas znowu pogorszy i przykładowo narzeczony unieważni zaręczyny? To dopiero byłby cios w honor i dumę! Nie podzieliła się swoimi obawami, zamiast tego napiła się przestudzonej herbaty i później uśmiechnęła się równie szczerze, co on.
- Pracoholizm to niezbyt dobra cecha. - Przypomniała mu delikatnie o tym, że nie jest zwykłym uzdrowicielem a lordem-uzdrowicielem, więc powinien szanować się bardziej. Za jej słowami zresztą leżało drugie dno, bo sugerowała mu, że skoro jest lordem, to obowiązują go wciąż te same zasady co ją - był w wieku, w którym też powinien myśleć o narzeczonej. - Szczególnie, jeśli planuje się rodzinę. - Biorąc go pod włos oczekiwała, że wreszcie poruszy ten temat, niezmiernie ją interesujący. W ostatnim czasie okoliczności nie sprzyjały, nie czuła się dobrze a szpitalne sale miały uszy. Może to była tajemnica i dlatego nie chciał wtedy mówić? Jedno było pewne: nie zamierzała odpuścić i dać mu spokoju, a subtelnie przymusić do mówienia.
- Prawdopodobnie o to właśnie chodzi. - Przytaknęła z zaskakującą jak na nią łatwością. - Co nie zmienia faktu, że w związku z moim stanem zdrowia dostałam dziwny immunitet nietykalności na jakiś czas. Znowu. - W zasadzie śmieszyło ją to podejście do sprawy; nikt nie miał pewności kiedy jej się poprawi i czy w ogóle się poprawi, dlatego czekanie na cud, po którym dopiero mogliby zaoferować rękę swojej córki mężczyźnie z zaprzyjaźnionego rodu było po prostu zabawne. Bo co jeśli teraz jej się poprawi, a za jakiś czas znowu pogorszy i przykładowo narzeczony unieważni zaręczyny? To dopiero byłby cios w honor i dumę! Nie podzieliła się swoimi obawami, zamiast tego napiła się przestudzonej herbaty i później uśmiechnęła się równie szczerze, co on.
- Pracoholizm to niezbyt dobra cecha. - Przypomniała mu delikatnie o tym, że nie jest zwykłym uzdrowicielem a lordem-uzdrowicielem, więc powinien szanować się bardziej. Za jej słowami zresztą leżało drugie dno, bo sugerowała mu, że skoro jest lordem, to obowiązują go wciąż te same zasady co ją - był w wieku, w którym też powinien myśleć o narzeczonej. - Szczególnie, jeśli planuje się rodzinę. - Biorąc go pod włos oczekiwała, że wreszcie poruszy ten temat, niezmiernie ją interesujący. W ostatnim czasie okoliczności nie sprzyjały, nie czuła się dobrze a szpitalne sale miały uszy. Może to była tajemnica i dlatego nie chciał wtedy mówić? Jedno było pewne: nie zamierzała odpuścić i dać mu spokoju, a subtelnie przymusić do mówienia.
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Doskonale wiedziałem, że Estelle ma dość takiego tłumaczenia, ale dopóki było ono tym prawdziwym, dopóty miała je słyszeć. Wszyscy się o nią martwili, włącznie ze mną, dlatego podobne zachowanie nie powinno jej dziwić. I tak nic do niej nie docierało, więc widocznie musieliśmy jej podobne słowa tłuc do głowy do końca życia albo i dłużej. Nie komentowałem jednak jej niezadowolonej miny, nawet jeśli tak ostentacyjne wywracanie oczami nie uchodziło damie z dobrego domu; postanowiłem zignorować wszystkie niewygodne fakty, a zamiast tego zająć się piciem ulubionej herbaty. Gorzka, pozostawiająca cierpki posmak ma końcu języka; wprost idealna. Tylko nadal zbyt ciepła, ale radziłem sobie jak tylko mogłem.
Wysłuchałem jej wypowiedzi w milczeniu, jednocześnie intensywnie się przyglądając się jej twarzy. Bledszej niż zwykle, ale wyjątkowo muśnięte energią… determinacją? Obserwowanie jej było dość ciekawe, a przynajmniej odwracało uwagę od obskurnego miejsca, w którym się znajdowaliśmy.
Sprawa Estelle była dość skomplikowana. Nie powinna dłużej unikać zamążpójścia, ale z drugiej strony jej stan zdrowia nie sprzyjał żadnym interesom z innymi rodami.
- Może wydadzą cię za kuzyna Slughorna. Takie rozwiązanie ma wiele plusów, przede wszystkim brak konieczności opuszczania rodowej posiadłości. I problemy zdrowotne nie powinny być w tej sytuacji problemem – wypowiedziałem swoją opinię na ten temat. Gdybym był jej ojcem, tak właśnie rozwiązałbym tę sytuację. Nie było to rozwiązanie dochodowe, ale pozwalało uniknąć skandalu związanego ze staropanieństwem oraz chorobą. I tak jej starsi bracia odwalili większość roboty, za to Evelyn pewnie domknie temat. Dlatego nie przejmowałbym się tak bardzo na jej miejscu, ale dla każdego szczęście oznaczało co innego. Może pozostanie na zawsze przy rodzinie jako panna? Lady Adelaide Nott całkiem nieźle sobie w tej roli radziła.
- Nie, o ile nie przynosi chwały rodzinie – odparłem, pozornie neutralnie. Jednak zwykle irytowały mnie uwagi dotyczące pracy oraz mojego pracoholizmu. To, że byłem ambitny, nie uważałem za wadę, a wręcz przeciwnie. Inni powinni brać ze mnie przykład, a nie jeszcze wytykać mnie palcami. Choć nie dotyczyło to kobiet, oczywiście. Praca nie była dla nich. – Myślę, że podołam temu zadaniu – dodałem, uspokajając się. Nabrałem kilku intensywniejszych wdechów. – Zapytaj wprost – poprosiłem, przenosząc spojrzenie z filiżanki ponownie na twarz towarzyszki.
Wysłuchałem jej wypowiedzi w milczeniu, jednocześnie intensywnie się przyglądając się jej twarzy. Bledszej niż zwykle, ale wyjątkowo muśnięte energią… determinacją? Obserwowanie jej było dość ciekawe, a przynajmniej odwracało uwagę od obskurnego miejsca, w którym się znajdowaliśmy.
Sprawa Estelle była dość skomplikowana. Nie powinna dłużej unikać zamążpójścia, ale z drugiej strony jej stan zdrowia nie sprzyjał żadnym interesom z innymi rodami.
- Może wydadzą cię za kuzyna Slughorna. Takie rozwiązanie ma wiele plusów, przede wszystkim brak konieczności opuszczania rodowej posiadłości. I problemy zdrowotne nie powinny być w tej sytuacji problemem – wypowiedziałem swoją opinię na ten temat. Gdybym był jej ojcem, tak właśnie rozwiązałbym tę sytuację. Nie było to rozwiązanie dochodowe, ale pozwalało uniknąć skandalu związanego ze staropanieństwem oraz chorobą. I tak jej starsi bracia odwalili większość roboty, za to Evelyn pewnie domknie temat. Dlatego nie przejmowałbym się tak bardzo na jej miejscu, ale dla każdego szczęście oznaczało co innego. Może pozostanie na zawsze przy rodzinie jako panna? Lady Adelaide Nott całkiem nieźle sobie w tej roli radziła.
- Nie, o ile nie przynosi chwały rodzinie – odparłem, pozornie neutralnie. Jednak zwykle irytowały mnie uwagi dotyczące pracy oraz mojego pracoholizmu. To, że byłem ambitny, nie uważałem za wadę, a wręcz przeciwnie. Inni powinni brać ze mnie przykład, a nie jeszcze wytykać mnie palcami. Choć nie dotyczyło to kobiet, oczywiście. Praca nie była dla nich. – Myślę, że podołam temu zadaniu – dodałem, uspokajając się. Nabrałem kilku intensywniejszych wdechów. – Zapytaj wprost – poprosiłem, przenosząc spojrzenie z filiżanki ponownie na twarz towarzyszki.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W odpowiedzi wzruszyła niezbyt kulturalnie ramionami. O tym nie pomyślała, chociaż słowa Lupusa otworzyły jej głowę na nowe myślenie - może faktycznie wydadzą ją za kuzyna? W gruncie rzeczy znali się dobrze, nie musiałaby zmieniać nazwiska i wciąż byłaby blisko rodziny. Nikt nie zwróciłby też uwagi na jej chorobę, przynajmniej nie tak, żeby od razu posądzać ród Slughornów o córkę niezdatną do użytku. Uśmiechając się na tą jakże utopijną wizję małżeństwa, zamoczyła wreszcie wargi w ciepłej herbacie. Przez moment rozkoszowała się jej ciepłem i wyrazistym smakiem, który zdążyła zapomnieć. W ostatnim czasie nie pijała ani kawy ani herbaty, posiłkując się wodą, świeżymi sokami i eliksirami wzmacniającymi, odnoszącymi coraz marniejsze skutki.
- Z drugiej strony, Adelaide zdaje się nie narzekać na swoje życie. - Powiedziała spokojnie, trochę ciszej, niepokojąco odgadując myśli lorda Blacka. Chociaż myślenie o lady Nott samo w sobie nie było zaskakujące - w końcu zbliżał się sabat, na którym nie zamierzała pojawić się żadna z sióstr. W zasadzie, Estelle nie miała zamiaru a Evelyn wykazując się siostrzaną przysięgą uznała, że zostanie wraz z nią tego dnia w domu.
Poprawiając się w fotelu, westchnęła i odstawiła filiżankę na spodeczek. Pierwszy raz w życiu poprosił ją o zadanie pytania wprost, nie uciekając od tematu! Musiała zapisać to w notesie z wielkim wykrzyknikiem, jako swój mały sukces albo wielką rezygnację Lupusa.
- Co z twoją narzeczoną? - Spytała zgodnie z jego wolą, czując się niezwykle dziwnie, ale zarazem przyjemnie, czując się prawie tak, jakby zdradzał jej właśnie sekret na nieśmiertelność czy tajemny przepis na magiczne ciasto. I nie dodała nic więcej, wbijając oczekujące spojrzenie w swojego towarzysza - chciała, by to on teraz mówił, zwierzył się z problemów, wątpliwości czy natrętnych myśli. W końcu od tego byli przyjaciele, zaś oni już spokojnie mogli aspirować do tej kategorii.
- Z drugiej strony, Adelaide zdaje się nie narzekać na swoje życie. - Powiedziała spokojnie, trochę ciszej, niepokojąco odgadując myśli lorda Blacka. Chociaż myślenie o lady Nott samo w sobie nie było zaskakujące - w końcu zbliżał się sabat, na którym nie zamierzała pojawić się żadna z sióstr. W zasadzie, Estelle nie miała zamiaru a Evelyn wykazując się siostrzaną przysięgą uznała, że zostanie wraz z nią tego dnia w domu.
Poprawiając się w fotelu, westchnęła i odstawiła filiżankę na spodeczek. Pierwszy raz w życiu poprosił ją o zadanie pytania wprost, nie uciekając od tematu! Musiała zapisać to w notesie z wielkim wykrzyknikiem, jako swój mały sukces albo wielką rezygnację Lupusa.
- Co z twoją narzeczoną? - Spytała zgodnie z jego wolą, czując się niezwykle dziwnie, ale zarazem przyjemnie, czując się prawie tak, jakby zdradzał jej właśnie sekret na nieśmiertelność czy tajemny przepis na magiczne ciasto. I nie dodała nic więcej, wbijając oczekujące spojrzenie w swojego towarzysza - chciała, by to on teraz mówił, zwierzył się z problemów, wątpliwości czy natrętnych myśli. W końcu od tego byli przyjaciele, zaś oni już spokojnie mogli aspirować do tej kategorii.
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Brak kultury u Estelle oraz jawne ignorowanie wszystkiego, czego nas nauczyli, powoli stawała się dość irytująca. Bardzo wiele energii wkładałem w to, by tego w żaden sposób nie okazać, to także byłoby niegrzeczne. Zacząłem zauważać w niej wiele podobieństw do Alpharda, kiedy miał swoje napady melancholii. Kobiety dodatkowo były obciążone humorkami oraz niezwykle kruchą strukturą psychiczną, przez co potrafiły obrazić się dosłownie o wszystko, każde najmniejsze głupstwo. Kontakty z nimi to było stąpanie po kruchym lodzie, należało przede wszystkim zachować skrajną ostrożność. To sprawiało, że nie komentowałem większości zdarzeń toczących tę rozmowę. Chętniej zatykałem sobie usta filiżanką dobrej herbaty, choć zrozumiałem, że w tym tempie picia za chwilę zobaczę dno naczynia.
Nie wiedziałem jakie myśli chodziło po głowie Slughornówny. A jednak to ona mnie zdziwiła, odczytując moje rozważania. Drgnąłem niespokojnie, bo nie wypowiedziałem tych słów na głos, nie wspomniałem wcale o lady Nott. Wzbudziło to we mnie niepokój; skąd wiedziała? Czyżby znała się na legilimencji? Nie, nonsens. Nie mogłaby wedrzeć się do umysłu bez bólu głowy. To musiał być zwykły przypadek, nic poza tym.
- Lady Adelaide wygrywa dzięki swojej charyzmie i determinacji – odparłem neutralnie, nie sugerując wcale, że Estelle tego brakowało. Choć tak przedstawiała się prawda. Siedząca naprzeciwko mnie kobieta miała wiele zalet, ale jej podstawowym problemem był ośli upór. Zawsze stawiała się w poprzek, byleby wyszło na jej; a cały sekret tkwił raczej w subtelnej sztuce manipulacji i sprytu. Przynajmniej takie metody stosowała przywołana przez nas matrona. Ustawić się w roli starej panny, z którą każdy się liczył, zamiast wytykać palcami i wydziedziczać, nie było wcale tak prosto jak mogłoby się wydawać. Do tego potrzeba było mnóstwa siły. Tak uważałem jako ten, kto miał więcej praw z racji bycia mężczyzną, a widział swoje ograniczenia. Przy jeszcze większych należało się starać jeszcze bardziej.
- Czuje się dobrze, dziękuję – odparłem na pytanie, nieświadom sedna sprawy. Miała okazję wypytać go o cokolwiek, wybrała narzeczoną, choć zadane pytanie było mocno nieprecyzyjne. Ale i tak znając życie to właśnie ja zostanę winny lakonicznej odpowiedzi. Zawsze jednak mogła dopytać, ale herbata się skończyła.
Nie wiedziałem jakie myśli chodziło po głowie Slughornówny. A jednak to ona mnie zdziwiła, odczytując moje rozważania. Drgnąłem niespokojnie, bo nie wypowiedziałem tych słów na głos, nie wspomniałem wcale o lady Nott. Wzbudziło to we mnie niepokój; skąd wiedziała? Czyżby znała się na legilimencji? Nie, nonsens. Nie mogłaby wedrzeć się do umysłu bez bólu głowy. To musiał być zwykły przypadek, nic poza tym.
- Lady Adelaide wygrywa dzięki swojej charyzmie i determinacji – odparłem neutralnie, nie sugerując wcale, że Estelle tego brakowało. Choć tak przedstawiała się prawda. Siedząca naprzeciwko mnie kobieta miała wiele zalet, ale jej podstawowym problemem był ośli upór. Zawsze stawiała się w poprzek, byleby wyszło na jej; a cały sekret tkwił raczej w subtelnej sztuce manipulacji i sprytu. Przynajmniej takie metody stosowała przywołana przez nas matrona. Ustawić się w roli starej panny, z którą każdy się liczył, zamiast wytykać palcami i wydziedziczać, nie było wcale tak prosto jak mogłoby się wydawać. Do tego potrzeba było mnóstwa siły. Tak uważałem jako ten, kto miał więcej praw z racji bycia mężczyzną, a widział swoje ograniczenia. Przy jeszcze większych należało się starać jeszcze bardziej.
- Czuje się dobrze, dziękuję – odparłem na pytanie, nieświadom sedna sprawy. Miała okazję wypytać go o cokolwiek, wybrała narzeczoną, choć zadane pytanie było mocno nieprecyzyjne. Ale i tak znając życie to właśnie ja zostanę winny lakonicznej odpowiedzi. Zawsze jednak mogła dopytać, ale herbata się skończyła.
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sama przyłapała się na tym, że od rana miała muchy w nosie i za nic były wszelkie zasady, zaś wybór Lupusa na osobę, przy której mogła się tak zachowywać był trochę omylny. W każdym razie nie zamierzała tego komentować, a on doskonale widział, że czasami tak bywało. Mniej więcej też przez to wybrała takie miejsce, w którym nikt ze znajomych rodziców nie bywał, by oszczędzić sobie późniejszych rozmów. Nie skomentowała słów mężczyzny o charyzmie i determinacji, posyłając mu jedynie pełne niezrozumienia spojrzenie. Sugerował, że ona tych cech nie posiadała? Zdążyła zapomnieć jak taktowny bywał. W ostatnim czasie faktycznie może i trochę zapominała o tych cechach, ale miała na głowie sporo zmartwień i nic, co mogłoby chociaż trochę poprawić humor. Upiła herbaty, odłożyła filiżankę na spodeczek, o czym usiadła wygodnie w fotelu.
- Czyli jednak. Dlaczego nie podzieliłeś się dobrymi nowinami? - Obwiniała go, faktycznie, ale o to, że jej nie powiedział. Już od dawna uważała, że weszli na poziom dobrych znajomych a nie znajomych z pracy, dlatego czuła się urażona przez sposób w jaki dowiedziała się o zaręczynach lorda Blacka. Nawet jeśli nie były to szczęśliwe zaręczyny - przecież i tak mógł jej powiedzieć! Zasugerowała mu cierpkim uśmiechem swoje rozczarowanie.
- Spokojnie, nie będę dopytywać o detale. - No przecież wcale nie interesowała się tym jak, gdzie, kiedy, za ile ślub, czy raczej się nie śpieszą... - Pozostaje mi życzyć ci powodzenia, Lupusie. Cieszę się, że chociaż u ciebie układa się po twojej myśli. - Powróciwszy do picia herbaty, zamilkła, zastanawiając się nad pewną kwestią. W końcu nie zaprosiła go tu bez powodu. Dopijając słodkawy napój do końca, przechwyciła spojrzenie ciemnych oczu towarzysza.
- Słyszałam, że rodzice planowali wysłać mnie do Francji. Nie wiem kiedy i nie wiem na jak długo, dlatego chciałam się pożegnać. Na wszelki wypadek. - Spoważniała nagle, by wreszcie podnieść się z miejsca. Nie była dobra w pożegnaniach, uznała więc, że musi załatwić to szybko i bezboleśnie. - Napisz do mnie czasem i postaraj się nie zapracować na śmierć. - Bez namysłu pochyliła się nad najpewniej zaskoczonym lordem, całując go po przyjacielsku w policzek. Potem dodała jeszcze kilka słów o tym, żeby nie robił nic wbrew sobie i że pewnie zatęskni za tak trudnym pacjentem jak ona, aż wreszcie udała się do wyjścia.
zt
- Czyli jednak. Dlaczego nie podzieliłeś się dobrymi nowinami? - Obwiniała go, faktycznie, ale o to, że jej nie powiedział. Już od dawna uważała, że weszli na poziom dobrych znajomych a nie znajomych z pracy, dlatego czuła się urażona przez sposób w jaki dowiedziała się o zaręczynach lorda Blacka. Nawet jeśli nie były to szczęśliwe zaręczyny - przecież i tak mógł jej powiedzieć! Zasugerowała mu cierpkim uśmiechem swoje rozczarowanie.
- Spokojnie, nie będę dopytywać o detale. - No przecież wcale nie interesowała się tym jak, gdzie, kiedy, za ile ślub, czy raczej się nie śpieszą... - Pozostaje mi życzyć ci powodzenia, Lupusie. Cieszę się, że chociaż u ciebie układa się po twojej myśli. - Powróciwszy do picia herbaty, zamilkła, zastanawiając się nad pewną kwestią. W końcu nie zaprosiła go tu bez powodu. Dopijając słodkawy napój do końca, przechwyciła spojrzenie ciemnych oczu towarzysza.
- Słyszałam, że rodzice planowali wysłać mnie do Francji. Nie wiem kiedy i nie wiem na jak długo, dlatego chciałam się pożegnać. Na wszelki wypadek. - Spoważniała nagle, by wreszcie podnieść się z miejsca. Nie była dobra w pożegnaniach, uznała więc, że musi załatwić to szybko i bezboleśnie. - Napisz do mnie czasem i postaraj się nie zapracować na śmierć. - Bez namysłu pochyliła się nad najpewniej zaskoczonym lordem, całując go po przyjacielsku w policzek. Potem dodała jeszcze kilka słów o tym, żeby nie robił nic wbrew sobie i że pewnie zatęskni za tak trudnym pacjentem jak ona, aż wreszcie udała się do wyjścia.
zt
Estelle Slughorn
Zawód : alchemik w św. Mungu
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
better never means better for everyone. it always means worse for some.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Niestety najważniejsze było dla mnie dobre wychowanie. Nie lubiłem kobiet niezdecydowanych oraz kapryśnych, prawdopodobnie z półwilą nie wytrzymałbym za długo, kiedy opadłyby już zachwyty nad jej urodą oraz urokiem. Estelle pomimo braku takiej przodkini w najbliższym drzewie genealogicznym odznaczała się nadzwyczajną buńczucznością i nie wiedziałem czym było to spowodowane. W końcu była rozsądną kobietą, z dobrej rodziny, bez zdradzieckich ciągotek, więc co poszło nie tak? Wiele razy się nad tym zastanawiałem, ale szanowałem jej umiejętności oraz ją samą. Nawet jeśli jej zachowanie mijało się z wychowaniem, które wyniosłem z domu. Starałem się być tolerancyjny, szczególnie, że naprawdę ceniłem Slughornównę. To ona była tą odpowiedzialną siostrą, dlatego zaskarbiła sobie moją sympatię, którą chyba starała się naumyślnie przerwać wiedząc o moich poglądach. Byłem jednak uparty.
Usłyszałem oskarżycielski ton, za którym poszło równie niezadowolone spojrzenie. Westchnąłem, nie wiedząc dlaczego jej tego nie powiedziałem. Powodów było wiele, ale co najmniej połowa z nich musiała pozostać tajemnicą.
- To sprawa sprzed dwóch dni, nie było jeszcze okazji. Oficjalnie ogłosimy je na sabacie organizowanym przez lady Nott – powiedziałem jedynie, tłumacząc się trochę, ale chyba byłem jej to winien. Te kilka słów wyjaśnień. Dopiłem ostatki herbaty żałując, że ta skończyła się tak szybko. Fatum niewielkich filiżanek.
- Nie obawiałem się tego – odparłem neutralnie. Mogłem jej powiedzieć, jak było, choć musiała być tego świadoma. Wszystkie aranżowane małżeństwa wyglądały identycznie.
Nie mogłem powstrzymać skrzywienia na twarzy. Po mojej myśli, dobre sobie. Jednak skinąłem głową w podzięce, tak jak wypadało. Nie wiedziałem na ile było to szczere, ale nie wnikałem. Obserwowałem kobietę uważnie, choć nienachalnie, od czasu do czasu spoglądając to na naczynia, to na wnętrze lokalu. Dopiero jej późniejsze słowa sprawiły, że zastygłem w miejscu i posłałem jej nierozumiejące spojrzenie. Dlaczego ją tam wysyłali? Chcieli się pozbyć problemu? Nie mieściło mi się to w głowie.
- Mam nadzieję, że szybko wrócisz – odparłem jedynie. Skoro taka była wola jej nestora oraz rodziców, to nie miała nic do powiedzenia. Ja tym bardziej. – Uważaj na siebie i nie ładuj się w następne kłopoty – dodałem. Bezpośredniość w postaci buziaka mnie zmroziła, ale zachowałem niewzruszoną, pokerową twarz. – Napiszę – zapewniłem. I pokiwałem głową. Tak, z pewnością zatęsknię za adrenaliną jakiej mi przysparzała. Zapłaciłem za nas rachunek, ubrałem się i sam niewiele później opuściłem to obskurne miejsce.
z/t
Usłyszałem oskarżycielski ton, za którym poszło równie niezadowolone spojrzenie. Westchnąłem, nie wiedząc dlaczego jej tego nie powiedziałem. Powodów było wiele, ale co najmniej połowa z nich musiała pozostać tajemnicą.
- To sprawa sprzed dwóch dni, nie było jeszcze okazji. Oficjalnie ogłosimy je na sabacie organizowanym przez lady Nott – powiedziałem jedynie, tłumacząc się trochę, ale chyba byłem jej to winien. Te kilka słów wyjaśnień. Dopiłem ostatki herbaty żałując, że ta skończyła się tak szybko. Fatum niewielkich filiżanek.
- Nie obawiałem się tego – odparłem neutralnie. Mogłem jej powiedzieć, jak było, choć musiała być tego świadoma. Wszystkie aranżowane małżeństwa wyglądały identycznie.
Nie mogłem powstrzymać skrzywienia na twarzy. Po mojej myśli, dobre sobie. Jednak skinąłem głową w podzięce, tak jak wypadało. Nie wiedziałem na ile było to szczere, ale nie wnikałem. Obserwowałem kobietę uważnie, choć nienachalnie, od czasu do czasu spoglądając to na naczynia, to na wnętrze lokalu. Dopiero jej późniejsze słowa sprawiły, że zastygłem w miejscu i posłałem jej nierozumiejące spojrzenie. Dlaczego ją tam wysyłali? Chcieli się pozbyć problemu? Nie mieściło mi się to w głowie.
- Mam nadzieję, że szybko wrócisz – odparłem jedynie. Skoro taka była wola jej nestora oraz rodziców, to nie miała nic do powiedzenia. Ja tym bardziej. – Uważaj na siebie i nie ładuj się w następne kłopoty – dodałem. Bezpośredniość w postaci buziaka mnie zmroziła, ale zachowałem niewzruszoną, pokerową twarz. – Napiszę – zapewniłem. I pokiwałem głową. Tak, z pewnością zatęsknię za adrenaliną jakiej mi przysparzała. Zapłaciłem za nas rachunek, ubrałem się i sam niewiele później opuściłem to obskurne miejsce.
z/t
Lupus Black
Zawód : Uzdrowiciel na oddziale urazów pozaklęciowych
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Szedł podróżny w wilczurze, zaszedł mu wilk drogę.
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
"Znaj z odzieży - rzekł człowiek - co jestem, co mogę".
Wprzód się rozśmiał, rzekł potem człeku wilk ponury;
"Znam, żeś słaby, gdy cudzej potrzebujesz skóry".
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 12 maja
Denerwował się wychodzeniem z domu – swobodnie czuł się tak naprawdę wyłącznie w swoich czterech ścianach, lekko otumaniony ścinającym z nóg zapachem z kociołka – a ostrzegawczy zapalnik w jego głowie pojawiał się szczególnie w przypadku tak zwanych, spotkań w interesach. Nie znosił takowych, nie wiedząc, czego może, a czego powinien się spodziewać, czego nie wypada mu mówić, a co powinien uwzględnić w swym retorycznym popisie (przypominającym raczej niezręczny, pijacki bełkot niż oratorską sztukę), jak właściwie ma postępować z kimś zainteresowanym ścisłą współpracą. Omawianie szczegółów wydawało mu się całkowicie zbędne: nigdy nie angażował się w wielkie plany i marzenia swych zleceniodawców, będąc jedynie trybikiem w ogromnej maszynie prowadzącej do celu. Celów, niezliczonych, różnych, ale niezmiennie bez najmniejszego znaczenia; Robin nie dociekał przeznaczenia produktów swoich rąk, całkowicie skoncentrowany wyłącznie na własnym udziale i swojej roli, nie uwzględniając połączenia drogą implikacji. Receptura, mieszek z ingrediencjami, złoto, w drodze wymiany za doskonale uwarzony eliksir. Nie potrzebował bonusów, nie nawiązywał znajomości na chwiejnym, zawodowym gruncie, nie budował tak przyjaźni, akceptując wyłącznie rozchodzącą się cichą renomę. Na tę jednak zasługiwał, toteż nie oponował przed przyjmowaniem nieznajomych, sygnujących się nazwiskiem starych druhów. Odwrotnie od dziwacznych schadzek, w jakich nie miał zamiaru brać udziału, jeśli trwały powyżej kwadransa i skupiały się na drążeniu detali nieistotnych z alchemicznego punktu widzenia oraz nieważnych dla samego Robina, głęboko obojętnego na cudze perypetie. Masowa produkcja trutek na ludzi chyba oddarła go z człowieczeństwa, lecz w tym fachu zachowanie zimnej krwi i stalowych nerwów było wręcz pożądanym czynnikiem. Alchemik idealny, bez sentymentów, bez obrzydzenia, bez uczuć, zdolny do wygotowania w swoim kociołku wszystkiego: od miłości aż po śmierć. Przypuszczał, że właśnie pozornie niemożliwego oczekuje od niego teoretyczny klient i wyłącznie dlatego zgodził się widzieć z szczurowatym mężczyzną, jak wyobrażał sobie Fishera, gorąco zachwalanego przez jednego z zaufanych ludzi Robina. Chwalonego właściwie z ekscytacją tak dużą, że powinno go to zaniepokoić, lecz i tak był dostatecznie spięty, by nie zwracać uwagi na tę nadmierną egzaltację. Zjawił się w lokalu nieznacznie przed czasem – wolał pozostać na pozycji gospodarza spotkania, móc ocenić, zanim sam zostanie oceniony – zajmując jeden z nielicznych wolnych stolików. Wciśnięty w kąt pomieszczenia, z dala od wesołego zgiełku przyjemnej, przytulnej restauracyjki, w której Robin czuł się jak alien, groteskowy przeklejony do bajki z zupełnie innego wymiaru szczęśliwych zakończeń. Odprawił kelnera, nie przejawiając najmniejszego zainteresowania sprawdzeniem karty, ani nawet grzecznościowym poproszeniem o herbatę. Pot spływał po jego czole jak po karkołomnym wysiłku, kiedy podrygiwał nerwowo na każde trzaśnięcie drzwi, klucząc rozbieganym spojrzeniem do wsuwających się do środka sylwetek. Za każdym skrzypnięciem nawiasów zmagał się z rozczarowaniem i rozdrażnieniem (dziwnie było mu je diagnozować, gdyż odznaczał się wręcz anielską cierpliwością), krztusząc się kolejnymi łykami powietrza, pachnącego szarlotką z cynamonem. Słodycz, wywołująca mdłości, wyciągnął z kieszeni poszarpaną chustkę i otarł nią twarz, nagle podskakując na krześle, kiedy w wypolerowanym stole dostrzegł odbicie kobiety, bezpardonowo dosiadającej się do niego i wyciągającej ku niemu smukłą dłoń.
-Charlie Fisher – przedstawiła się nieco ochrypłym, niskim głosem, całkowicie rujnując wizje Robina o układaniu się z wątłym, szczuplutkim, przezroczystym mężczyzną. Młodzieniec instynktownie potrząsnął jej ręką, uprzednio mało dyskretnie wycierając spoconą dłoń w sztruksowe spodnie, lecz wciąż uporczywie milczał, kompletnie wybity ze znanego sobie rytmu. Jasne, miał do czynienia z kobietami i te go nie onieśmielały: względem żadnej nie żywił romantycznych uczuć, ani choćby cienia pożądliwego zainteresowania, aczkolwiek konsultowanie się z przedstawicielką płci pięknej w kwestiach stricte konsumpcyjnych, zdecydowanie przekraczało jego możliwości socjalizacji. Odchrząknął jednak, chcąc nabrać rozpędu do dyskusji, dźwiękonaśladowcze odgłosy musiały zastąpić rozplątujący supełki nerwów aromat palonego opium.
-Czego chcesz? – wydusił z siebie mało subtelnie, nie zmieniając standardów niezbyt eleganckiego zachowania tylko dlatego, że miał do czynienia z kobietą. Był profesjonalistą w swojej dziedzinie, kulejąc w każdej innej, a najbardziej w najprostszej i najoczywistszej, wymagającej wyłącznie szczątkowego zaangażowania społecznego.
-Wellick doskonale cię opisał – skwitowała kobieta, mierząc Robina nieprzyjemnym, prześwietlającym spojrzeniem, zatrzymującym się dłużej niż to było konieczne bezpośrednio na jego twarzy. W jej ciepłych oczach widział własne, zimne, rybie, zmrużone ze strachu i zwężone z niechęci.
-Musiał zatem wspomnieć, że nie zwykłem marnować niczego, czasu w szczególności – warknął nieuprzejmie, mrugając kilkakrotnie lewą powieką, nie kontrolując już uciekania jej w dół – do rzeczy – zażądał, strzępiąc rogi starej chusteczki, która i tak wyglądała już jak z gardła wyjęta. Nie podobała mu się ta sytuacja, Fisher w roli rozmówczyni deprymowała go – nie wiedział, czy zna się na eliksirach, jak dużo usłyszała od Wellicka – niech go szlag – i czy faktycznie potrzebuje od niego tylko i wyłącznie jednej usługi. Kobieta zaskoczyła go znowu, bezpośrednio po ostrych słowach sięgając do torebki i wyciągając niej złożoną kartkę, gestem zachęcając do zajrzenia do środka. Robin ostrożnie uchylił skrzydełka pergaminu, ogniskując wzrok pośrodku, gdzie prostymi, drukowanymi literami zapisano dwie nazwy oraz dwie daty. Pokręcił głową, odkładając kartę na lnianą serwetę i zaciskając usta w zadziwiająco wąską linię.
-W tym czasie to niewykonalne – powiedział krótko, unosząc się z miejsca, zamierzając wstać, trzasnąć drzwiami, zniknąć oraz skreślić Wellicka z kajetu nielicznych zaufanych ludzi. Powstrzymał go jednak zdecydowany dotyk, władcze zaciśnięcie palców na jego ramieniu. Kiedy kobieta wstała, odkrył, że jest prawie tego samego wzrostu, co on.
-Wiem. Sprawdzałam, czy nie wciśniesz mi badziewia – odparła, zagradzając Hawthorne’owi drogę ucieczki – Fiolki Felix felicis potrzebuję za pół roku od dziś. Otrzymasz ode mnie ingrediencje starczące do uwarzenia trzech porcji, jeśli ci się uda niczego nie zepsuć, dwie są dla ciebie. Drugi eliksir chcę odebrać za trzy dni, w tym samym miejscu. Będą towarzyszyć mi dwaj mężczyźni, ale nie zwracaj na nich uwagi, nie są ważni. Buteleczka ma być zapakowana i opieczętowana woskiem. Dziś płacę połowę za truciznę, drugą część otrzymasz po wywiązaniu się z zadania. Złoto za eliksir szczęścia dostaniesz w całości – wyłuszczyła mu prędko, pozbawionym emocji szeptem. Rzeczowo, nie zagłębiając się w personalne detale, tak, jak Robin lubił, choć nadal był przekonany, iż dałby radę załatwić to listownie.
-Dasz głowę, że twoja gospodyni nie przegląda listów? – spytała kobieta, wyzywająco, jakby czytając mu w myślach, przez co Hawthorne skulił się nieznacznie, chowając szyję w otoczeniu wątłych ramion, przestrzelony na wylot niepokojącym wrażeniem. Bez słowa wyciągnął rękę po zapłatę, dyskretnie wręczony mieszek mignął wyprawioną skórą, zanim rozpłynął się w przepastnych kieszeniach zbyt dużej kurtki chłopaka, wciąż przekonanego, że pakuje się w ogromną kabałę.
-Trzy dni, w tym samym miejscu, o tej samej porze – powtórzył z gulą w gardle, zanim wymknął się z potrzasku, prędkim krokiem wypadając z herbaciarni i równie szybkim marszem przemierzając ulice Londynu, w poszukiwaniu dogodnego miejsca do teleportacji. Prócz tego zlecenia miał dużo pracy, a rozmowa – choć treściwa – wyżęła go z niezbędnej energii. Kiedy wrócił do domu, przystąpił jednak do przygotowań, niektóre składniki należało bowiem odpowiednio spreparować, by osiągnąć jeszcze silniejszy efekt. Pęsetą wyjął ze słoja tuzin starannie odliczonych kolców jeżozwierza i umieścił je w głębokim talerzu, wypełnionym wodą. Powinny się namoczyć, uwalniając swoje składniki, które i tak miały znaleźć się w eliksirze, wraz z wodą, jako niezbędna baza. Ususzone muchomory pokroił, oddzielając kapelusze od nóżek, tych nie potrzebował, istotna była sama blaszka trującego grzyba. Uzyskane części przykrył papierowym ręcznikiem, chowając je w najmniej nasłonecznionym miejscu, po czym zerknął, czy aby w swoich podręcznych zapasach ma wszystko, czego potrzebuje. Resztą zajmie się jutro - eliksir miał dość czasu, by dojrzeć, a on dość, by odpocząć.
zt
Denerwował się wychodzeniem z domu – swobodnie czuł się tak naprawdę wyłącznie w swoich czterech ścianach, lekko otumaniony ścinającym z nóg zapachem z kociołka – a ostrzegawczy zapalnik w jego głowie pojawiał się szczególnie w przypadku tak zwanych, spotkań w interesach. Nie znosił takowych, nie wiedząc, czego może, a czego powinien się spodziewać, czego nie wypada mu mówić, a co powinien uwzględnić w swym retorycznym popisie (przypominającym raczej niezręczny, pijacki bełkot niż oratorską sztukę), jak właściwie ma postępować z kimś zainteresowanym ścisłą współpracą. Omawianie szczegółów wydawało mu się całkowicie zbędne: nigdy nie angażował się w wielkie plany i marzenia swych zleceniodawców, będąc jedynie trybikiem w ogromnej maszynie prowadzącej do celu. Celów, niezliczonych, różnych, ale niezmiennie bez najmniejszego znaczenia; Robin nie dociekał przeznaczenia produktów swoich rąk, całkowicie skoncentrowany wyłącznie na własnym udziale i swojej roli, nie uwzględniając połączenia drogą implikacji. Receptura, mieszek z ingrediencjami, złoto, w drodze wymiany za doskonale uwarzony eliksir. Nie potrzebował bonusów, nie nawiązywał znajomości na chwiejnym, zawodowym gruncie, nie budował tak przyjaźni, akceptując wyłącznie rozchodzącą się cichą renomę. Na tę jednak zasługiwał, toteż nie oponował przed przyjmowaniem nieznajomych, sygnujących się nazwiskiem starych druhów. Odwrotnie od dziwacznych schadzek, w jakich nie miał zamiaru brać udziału, jeśli trwały powyżej kwadransa i skupiały się na drążeniu detali nieistotnych z alchemicznego punktu widzenia oraz nieważnych dla samego Robina, głęboko obojętnego na cudze perypetie. Masowa produkcja trutek na ludzi chyba oddarła go z człowieczeństwa, lecz w tym fachu zachowanie zimnej krwi i stalowych nerwów było wręcz pożądanym czynnikiem. Alchemik idealny, bez sentymentów, bez obrzydzenia, bez uczuć, zdolny do wygotowania w swoim kociołku wszystkiego: od miłości aż po śmierć. Przypuszczał, że właśnie pozornie niemożliwego oczekuje od niego teoretyczny klient i wyłącznie dlatego zgodził się widzieć z szczurowatym mężczyzną, jak wyobrażał sobie Fishera, gorąco zachwalanego przez jednego z zaufanych ludzi Robina. Chwalonego właściwie z ekscytacją tak dużą, że powinno go to zaniepokoić, lecz i tak był dostatecznie spięty, by nie zwracać uwagi na tę nadmierną egzaltację. Zjawił się w lokalu nieznacznie przed czasem – wolał pozostać na pozycji gospodarza spotkania, móc ocenić, zanim sam zostanie oceniony – zajmując jeden z nielicznych wolnych stolików. Wciśnięty w kąt pomieszczenia, z dala od wesołego zgiełku przyjemnej, przytulnej restauracyjki, w której Robin czuł się jak alien, groteskowy przeklejony do bajki z zupełnie innego wymiaru szczęśliwych zakończeń. Odprawił kelnera, nie przejawiając najmniejszego zainteresowania sprawdzeniem karty, ani nawet grzecznościowym poproszeniem o herbatę. Pot spływał po jego czole jak po karkołomnym wysiłku, kiedy podrygiwał nerwowo na każde trzaśnięcie drzwi, klucząc rozbieganym spojrzeniem do wsuwających się do środka sylwetek. Za każdym skrzypnięciem nawiasów zmagał się z rozczarowaniem i rozdrażnieniem (dziwnie było mu je diagnozować, gdyż odznaczał się wręcz anielską cierpliwością), krztusząc się kolejnymi łykami powietrza, pachnącego szarlotką z cynamonem. Słodycz, wywołująca mdłości, wyciągnął z kieszeni poszarpaną chustkę i otarł nią twarz, nagle podskakując na krześle, kiedy w wypolerowanym stole dostrzegł odbicie kobiety, bezpardonowo dosiadającej się do niego i wyciągającej ku niemu smukłą dłoń.
-Charlie Fisher – przedstawiła się nieco ochrypłym, niskim głosem, całkowicie rujnując wizje Robina o układaniu się z wątłym, szczuplutkim, przezroczystym mężczyzną. Młodzieniec instynktownie potrząsnął jej ręką, uprzednio mało dyskretnie wycierając spoconą dłoń w sztruksowe spodnie, lecz wciąż uporczywie milczał, kompletnie wybity ze znanego sobie rytmu. Jasne, miał do czynienia z kobietami i te go nie onieśmielały: względem żadnej nie żywił romantycznych uczuć, ani choćby cienia pożądliwego zainteresowania, aczkolwiek konsultowanie się z przedstawicielką płci pięknej w kwestiach stricte konsumpcyjnych, zdecydowanie przekraczało jego możliwości socjalizacji. Odchrząknął jednak, chcąc nabrać rozpędu do dyskusji, dźwiękonaśladowcze odgłosy musiały zastąpić rozplątujący supełki nerwów aromat palonego opium.
-Czego chcesz? – wydusił z siebie mało subtelnie, nie zmieniając standardów niezbyt eleganckiego zachowania tylko dlatego, że miał do czynienia z kobietą. Był profesjonalistą w swojej dziedzinie, kulejąc w każdej innej, a najbardziej w najprostszej i najoczywistszej, wymagającej wyłącznie szczątkowego zaangażowania społecznego.
-Wellick doskonale cię opisał – skwitowała kobieta, mierząc Robina nieprzyjemnym, prześwietlającym spojrzeniem, zatrzymującym się dłużej niż to było konieczne bezpośrednio na jego twarzy. W jej ciepłych oczach widział własne, zimne, rybie, zmrużone ze strachu i zwężone z niechęci.
-Musiał zatem wspomnieć, że nie zwykłem marnować niczego, czasu w szczególności – warknął nieuprzejmie, mrugając kilkakrotnie lewą powieką, nie kontrolując już uciekania jej w dół – do rzeczy – zażądał, strzępiąc rogi starej chusteczki, która i tak wyglądała już jak z gardła wyjęta. Nie podobała mu się ta sytuacja, Fisher w roli rozmówczyni deprymowała go – nie wiedział, czy zna się na eliksirach, jak dużo usłyszała od Wellicka – niech go szlag – i czy faktycznie potrzebuje od niego tylko i wyłącznie jednej usługi. Kobieta zaskoczyła go znowu, bezpośrednio po ostrych słowach sięgając do torebki i wyciągając niej złożoną kartkę, gestem zachęcając do zajrzenia do środka. Robin ostrożnie uchylił skrzydełka pergaminu, ogniskując wzrok pośrodku, gdzie prostymi, drukowanymi literami zapisano dwie nazwy oraz dwie daty. Pokręcił głową, odkładając kartę na lnianą serwetę i zaciskając usta w zadziwiająco wąską linię.
-W tym czasie to niewykonalne – powiedział krótko, unosząc się z miejsca, zamierzając wstać, trzasnąć drzwiami, zniknąć oraz skreślić Wellicka z kajetu nielicznych zaufanych ludzi. Powstrzymał go jednak zdecydowany dotyk, władcze zaciśnięcie palców na jego ramieniu. Kiedy kobieta wstała, odkrył, że jest prawie tego samego wzrostu, co on.
-Wiem. Sprawdzałam, czy nie wciśniesz mi badziewia – odparła, zagradzając Hawthorne’owi drogę ucieczki – Fiolki Felix felicis potrzebuję za pół roku od dziś. Otrzymasz ode mnie ingrediencje starczące do uwarzenia trzech porcji, jeśli ci się uda niczego nie zepsuć, dwie są dla ciebie. Drugi eliksir chcę odebrać za trzy dni, w tym samym miejscu. Będą towarzyszyć mi dwaj mężczyźni, ale nie zwracaj na nich uwagi, nie są ważni. Buteleczka ma być zapakowana i opieczętowana woskiem. Dziś płacę połowę za truciznę, drugą część otrzymasz po wywiązaniu się z zadania. Złoto za eliksir szczęścia dostaniesz w całości – wyłuszczyła mu prędko, pozbawionym emocji szeptem. Rzeczowo, nie zagłębiając się w personalne detale, tak, jak Robin lubił, choć nadal był przekonany, iż dałby radę załatwić to listownie.
-Dasz głowę, że twoja gospodyni nie przegląda listów? – spytała kobieta, wyzywająco, jakby czytając mu w myślach, przez co Hawthorne skulił się nieznacznie, chowając szyję w otoczeniu wątłych ramion, przestrzelony na wylot niepokojącym wrażeniem. Bez słowa wyciągnął rękę po zapłatę, dyskretnie wręczony mieszek mignął wyprawioną skórą, zanim rozpłynął się w przepastnych kieszeniach zbyt dużej kurtki chłopaka, wciąż przekonanego, że pakuje się w ogromną kabałę.
-Trzy dni, w tym samym miejscu, o tej samej porze – powtórzył z gulą w gardle, zanim wymknął się z potrzasku, prędkim krokiem wypadając z herbaciarni i równie szybkim marszem przemierzając ulice Londynu, w poszukiwaniu dogodnego miejsca do teleportacji. Prócz tego zlecenia miał dużo pracy, a rozmowa – choć treściwa – wyżęła go z niezbędnej energii. Kiedy wrócił do domu, przystąpił jednak do przygotowań, niektóre składniki należało bowiem odpowiednio spreparować, by osiągnąć jeszcze silniejszy efekt. Pęsetą wyjął ze słoja tuzin starannie odliczonych kolców jeżozwierza i umieścił je w głębokim talerzu, wypełnionym wodą. Powinny się namoczyć, uwalniając swoje składniki, które i tak miały znaleźć się w eliksirze, wraz z wodą, jako niezbędna baza. Ususzone muchomory pokroił, oddzielając kapelusze od nóżek, tych nie potrzebował, istotna była sama blaszka trującego grzyba. Uzyskane części przykrył papierowym ręcznikiem, chowając je w najmniej nasłonecznionym miejscu, po czym zerknął, czy aby w swoich podręcznych zapasach ma wszystko, czego potrzebuje. Resztą zajmie się jutro - eliksir miał dość czasu, by dojrzeć, a on dość, by odpocząć.
zt
Robin Hawthorne
Zawód : Alchemik z powołania
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I have seen the moment of my greatness flicker,
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
And I have seen the eternal Footman hold my coat, and snicker
And in short, I was afraid.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| 04.10
Błędny Rycerz zawiózł Charlene po pracy prosto do herbaciarni w Enfield, gdzie miała się spotkać z klientem chcącym zamówić u niej eliksiry. Nie było to dla niej pierwsze takie spotkanie; poza swoją główną pracą dla Munga często dorabiała sobie indywidualnymi zleceniami dla czarodziejów potrzebujących leczniczych specyfików od licencjonowanego alchemika, ale zdarzały się i zlecenia od rozmaitych osób zajmujących się magicznymi stworzeniami lub pracującymi w rezerwatach. To była poniekąd spuścizna pracy rodziców; jej ojciec pracował w Wydziale Zwierząt, choć zajmował się raczej papierkową robotą, a matka w przeszłości czasem warzyła eliksiry dla magizoologów, bo sama pasjonowała się magiczną fauną. Dzięki rodzicom i Charlie miała ponadprzeciętną wiedzę o zwierzętach i w głębi duszy ciekawiła ją ich praca. Podziwiała też odwagę ludzi pracujących z tak niebezpiecznymi stworzeniami jak smoki.
Oprócz pracy dla Munga i odpłatnych zleceń poświęcała też dużo czasu na warzenie eliksirów dla Zakonu, te warzyła jednak całkowicie za darmo. A że ingrediencje nie brały się z powietrza i nie materializowały się w jej pracowni znikąd, musiała też gdzieś zarobić na ich zakup. Ale praca na rzecz Zakonu oraz indywidualne zlecenia dla klientów, którzy najczęściej dowiadywali się o niej pocztą pantoflową, dawały jej wbrew pozorom sporo – poszerzała swoje horyzonty i miała okazję warzyć coś więcej niż tylko same eliksiry lecznicze, do których była ograniczona praca w Mungu. Ograniczanie się do tylko jednej dziedziny nie było zbyt rozwojowe, jeśli chciało się zajść w niej naprawdę daleko.
Zawsze trochę onieśmielały ją spotkania ze szlachcicami. Niektórzy byli zupełnie w porządku i zachowywali się normalnie, jak poznany parę miesięcy temu Anthony Macmillan, do którego zapałała szczerą sympatią, ale niektórzy byli okropni i nadęci. Nie miała pojęcia, na kogo natrafi tym razem, ale zawsze starała się podchodzić do ludzi bez odgórnych uprzedzeń i nie szufladkować całej grupy na podstawie kilku jednostkowych przypadków. Kim był Percival Nott? Był jak Anthony czy raczej jak okropny Lupus Black, któremu w Mungu starała się schodzić z drogi odkąd podpadła mu i to nawet nie z własnej winy? Rzecz jasna Charlie nie miała pojęcia o znajomości Percivala z Benem ani o tym, że to właśnie on był tym tajemniczym nawróconym rycerzem, o którym jej krewny opowiadał na spotkaniu Zakonu. Była zbyt młoda, by pamiętać szkolnych przyjaciół kuzyna, który skończył Hogwart zanim ona zaczęła. Nie wiedziała o Nottcie niczego – poza tym, że najwyraźniej był smokologiem i potrzebował eliksirów na wyprawę.
Usiadła przy jednym z wolnych stolików na uboczu. Był to lokal dość przeciętnego standardu, ale Charlie nie było stać na lokale wyższej klasy, w jakich zwykle woleli bywać błękitnokrwiści. Była tylko skromną alchemiczką, która większość swojej pensji wydawała na ingrediencje i inne pomoce niezbędne do warzenia eliksirów i doskonalenia się w trudnej sztuce alchemii, w której pragnęła kiedyś osiągnąć naprawdę wybitny poziom, który umożliwi jej realizację badawczych aspiracji. Oby Percivalowi Nottowi nie przeszkadzała mierna jakość tego przybytku; samej Charlie się tu podobało i już tu niegdyś była, dlatego wybrała właśnie to miejsce. Spokojne, niepozorne i neutralne, przesycone zapachem herbaty, idealne do spotkań w celu zawodowym.
Nie wiedziała nawet, jak Nott miał wyglądać, więc uważnie przyglądała się każdemu, kto wchodził do pomieszczenia. Podejrzewała jednak, że szlachetnie urodzony czarodziej będzie wyróżniał się z daleka i od razu go pozna, kiedy tu wejdzie. Zdążyła zamówić sobie herbatę i napawała się jej wonią, tak różną od zapachu zwykłych domowych mieszanek.
Błędny Rycerz zawiózł Charlene po pracy prosto do herbaciarni w Enfield, gdzie miała się spotkać z klientem chcącym zamówić u niej eliksiry. Nie było to dla niej pierwsze takie spotkanie; poza swoją główną pracą dla Munga często dorabiała sobie indywidualnymi zleceniami dla czarodziejów potrzebujących leczniczych specyfików od licencjonowanego alchemika, ale zdarzały się i zlecenia od rozmaitych osób zajmujących się magicznymi stworzeniami lub pracującymi w rezerwatach. To była poniekąd spuścizna pracy rodziców; jej ojciec pracował w Wydziale Zwierząt, choć zajmował się raczej papierkową robotą, a matka w przeszłości czasem warzyła eliksiry dla magizoologów, bo sama pasjonowała się magiczną fauną. Dzięki rodzicom i Charlie miała ponadprzeciętną wiedzę o zwierzętach i w głębi duszy ciekawiła ją ich praca. Podziwiała też odwagę ludzi pracujących z tak niebezpiecznymi stworzeniami jak smoki.
Oprócz pracy dla Munga i odpłatnych zleceń poświęcała też dużo czasu na warzenie eliksirów dla Zakonu, te warzyła jednak całkowicie za darmo. A że ingrediencje nie brały się z powietrza i nie materializowały się w jej pracowni znikąd, musiała też gdzieś zarobić na ich zakup. Ale praca na rzecz Zakonu oraz indywidualne zlecenia dla klientów, którzy najczęściej dowiadywali się o niej pocztą pantoflową, dawały jej wbrew pozorom sporo – poszerzała swoje horyzonty i miała okazję warzyć coś więcej niż tylko same eliksiry lecznicze, do których była ograniczona praca w Mungu. Ograniczanie się do tylko jednej dziedziny nie było zbyt rozwojowe, jeśli chciało się zajść w niej naprawdę daleko.
Zawsze trochę onieśmielały ją spotkania ze szlachcicami. Niektórzy byli zupełnie w porządku i zachowywali się normalnie, jak poznany parę miesięcy temu Anthony Macmillan, do którego zapałała szczerą sympatią, ale niektórzy byli okropni i nadęci. Nie miała pojęcia, na kogo natrafi tym razem, ale zawsze starała się podchodzić do ludzi bez odgórnych uprzedzeń i nie szufladkować całej grupy na podstawie kilku jednostkowych przypadków. Kim był Percival Nott? Był jak Anthony czy raczej jak okropny Lupus Black, któremu w Mungu starała się schodzić z drogi odkąd podpadła mu i to nawet nie z własnej winy? Rzecz jasna Charlie nie miała pojęcia o znajomości Percivala z Benem ani o tym, że to właśnie on był tym tajemniczym nawróconym rycerzem, o którym jej krewny opowiadał na spotkaniu Zakonu. Była zbyt młoda, by pamiętać szkolnych przyjaciół kuzyna, który skończył Hogwart zanim ona zaczęła. Nie wiedziała o Nottcie niczego – poza tym, że najwyraźniej był smokologiem i potrzebował eliksirów na wyprawę.
Usiadła przy jednym z wolnych stolików na uboczu. Był to lokal dość przeciętnego standardu, ale Charlie nie było stać na lokale wyższej klasy, w jakich zwykle woleli bywać błękitnokrwiści. Była tylko skromną alchemiczką, która większość swojej pensji wydawała na ingrediencje i inne pomoce niezbędne do warzenia eliksirów i doskonalenia się w trudnej sztuce alchemii, w której pragnęła kiedyś osiągnąć naprawdę wybitny poziom, który umożliwi jej realizację badawczych aspiracji. Oby Percivalowi Nottowi nie przeszkadzała mierna jakość tego przybytku; samej Charlie się tu podobało i już tu niegdyś była, dlatego wybrała właśnie to miejsce. Spokojne, niepozorne i neutralne, przesycone zapachem herbaty, idealne do spotkań w celu zawodowym.
Nie wiedziała nawet, jak Nott miał wyglądać, więc uważnie przyglądała się każdemu, kto wchodził do pomieszczenia. Podejrzewała jednak, że szlachetnie urodzony czarodziej będzie wyróżniał się z daleka i od razu go pozna, kiedy tu wejdzie. Zdążyła zamówić sobie herbatę i napawała się jej wonią, tak różną od zapachu zwykłych domowych mieszanek.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Spóźnił się – kilka minut, na pewno nie więcej, ale gdy popychał niepozorne drzwi prowadzące do niewielkiej herbaciarni, minutowa wskazówka zapiętego na nadgarstku zegarka przesunięta już była stanowczo za daleko, napełniając jego płuca lekkim, fantomowym uczuciem zdenerwowania. Nie miał w zwyczaju kazać na siebie czekać, nie znosił braku punktualności, znacznie bardziej woląc pojawić się na miejscu spotkania ze sporym wyprzedzeniem, ale tym razem pokonała go kompletna nieznajomość londyńskiej dzielnicy. W pierwszej chwili, gdy otrzymał od Charlene informację z adresem, pomyślał, że musiała się pomylić – nie znał żadnego lokalu znajdującego się w pobliżu – ale koniec końców postanowił zawierzyć alchemiczce; nie przewidział jednak, że odnalezienie herbaciarni, sprytnie ukrytej wśród jednakowych uliczek, przysporzy mu tylu problemów. W efekcie krążył dookoła celu przez ostatnich piętnaście minut, w akcie ostatecznej desperacji decydując się zapytać o wskazówki przypadkowego mugola (który spojrzał na niego nieco dziwnie, gdy między wierszami wspomniał coś o świstokliku); wchodząc do schowanego za pomarańczowymi zasłonkami lokalu był już więc nieznacznie zdyszany, miał jednak nadzieję, że panna Leighton jeszcze nie zdążyła znudzić się czekaniem i wyjść.
Zatrzymał się zaraz za drzwiami, zsuwając z ramion ciemny płaszcz i odwieszając go na upchnięty w kącie stojak, wykorzystując tę chwilę na rozejrzenie się po pomieszczeniu. Herbaciarnia zdecydowanie nie przypominała swoim wyglądem (ani lokalizacją) żadnego z miejsc, w których zazwyczaj bywał, ale nie przeszkadzało mu to w żadnym stopniu. Wprost przeciwnie; szum wywołany przez zbliżający się wielkimi krokami szczyt w Stonehenge powodował, że przebywanie wśród arystokratycznej części magicznego świata stawało się powoli nie do zniesienia, i takie momenty normalności pozwalały Percivalowi na wzięcie głębszego oddechu. Tym bardziej kojącego, że ostatnie dni stanowiły dla niego męczący, nieprzerwany festiwal udawania – nie mógł zdradzić się ze swoimi poglądami zbyt wcześnie, nigdy nie zgodzono by się na jego udział w wiecu, gdyby to zrobił – dlatego słysząc utyskiwania na aktualnie rządzącego ministra i rzucane na wiatr słowa o konieczności usunięcia go ze stanowiska, tylko grzecznie potakiwał, starając się za wszelką cenę uniknąć zaangażowania w dyskusję.
Był to też jeden z powodów, dla którego intensywniej niż kiedykolwiek rzucił się w wir pracy, przekuwając całą frustrację i niepokój na wysiłki w zorganizowaniu pierwszej, zagranicznej wyprawy. Pisał listy, umawiał się na spotkania, zdobywał zezwolenia – słowem, robił wszystko, byle tylko jak najmniej przebywać w przytłaczających go z każdej strony murach Ashfield Manor. Jego dzisiejsze spotkanie też miało mieć charakter zawodowy; gdy rozglądał się po zajętych stolikach, z miejsca odrzucając siedzącą najbliżej postać staruszki oraz szepczącą do siebie parę, nie miał pojęcia, że w istocie szukał właśnie kuzynki Bena.
Znalazł ją – chyba? – przy jednym ze stolików na uboczu. Ruszył w tamtym kierunku, zatrzymując spojrzenie na łagodnej twarzy i jasnych włosach; wydawała mu się młodsza, niż początkowo sądził, spodziewając się spotkać raczej czarownicę w średnim wieku, ale dawno już nauczył się nie lekceważyć niczyich umiejętności ze względu na niewielką ilość lat na karku. Znał smokologów, podróżników, badaczy znacznie młodszych od siebie, a jednak mogących pochwalić się imponującą wiedzą. – Panna Leighton? – zapytał, ze słabo wyczuwalnymi nutami niepewności, dźwięczącymi między głoskami. Zaczekał na jakiekolwiek potwierdzenie, że właśnie nie robił z siebie idioty, czy to w postaci werbalnego przytaknięcia, czy potwierdzającego gestu, po czym wyciągnął dłoń na powitanie. – Percival. Dziękuję, że zgodziła się pani ze mną porozmawiać – odezwał się, uśmiechając się przyjaźnie; w jego oczach błysnęło lekkie zakłopotanie. – I przepraszam za spóźnienie, nie bywam w tej dzielnicy często – wyjaśnił, próbując ocenić, czy była urażona albo wyraźnie zniecierpliwiona. – Chociaż może powinienem, miejsce wydaje się urocze – dodał jeszcze po sekundowej pauzie. – Pójdę zamówić herbatę. Czy mogę zaproponować coś w ramach przeprosin? Przechodząc, widziałem chyba tacę z ciastami – zapytał, zerkając w stronę lady; w powietrzu rzeczywiście unosił się przyjemny zapach cynamonu.
Zatrzymał się zaraz za drzwiami, zsuwając z ramion ciemny płaszcz i odwieszając go na upchnięty w kącie stojak, wykorzystując tę chwilę na rozejrzenie się po pomieszczeniu. Herbaciarnia zdecydowanie nie przypominała swoim wyglądem (ani lokalizacją) żadnego z miejsc, w których zazwyczaj bywał, ale nie przeszkadzało mu to w żadnym stopniu. Wprost przeciwnie; szum wywołany przez zbliżający się wielkimi krokami szczyt w Stonehenge powodował, że przebywanie wśród arystokratycznej części magicznego świata stawało się powoli nie do zniesienia, i takie momenty normalności pozwalały Percivalowi na wzięcie głębszego oddechu. Tym bardziej kojącego, że ostatnie dni stanowiły dla niego męczący, nieprzerwany festiwal udawania – nie mógł zdradzić się ze swoimi poglądami zbyt wcześnie, nigdy nie zgodzono by się na jego udział w wiecu, gdyby to zrobił – dlatego słysząc utyskiwania na aktualnie rządzącego ministra i rzucane na wiatr słowa o konieczności usunięcia go ze stanowiska, tylko grzecznie potakiwał, starając się za wszelką cenę uniknąć zaangażowania w dyskusję.
Był to też jeden z powodów, dla którego intensywniej niż kiedykolwiek rzucił się w wir pracy, przekuwając całą frustrację i niepokój na wysiłki w zorganizowaniu pierwszej, zagranicznej wyprawy. Pisał listy, umawiał się na spotkania, zdobywał zezwolenia – słowem, robił wszystko, byle tylko jak najmniej przebywać w przytłaczających go z każdej strony murach Ashfield Manor. Jego dzisiejsze spotkanie też miało mieć charakter zawodowy; gdy rozglądał się po zajętych stolikach, z miejsca odrzucając siedzącą najbliżej postać staruszki oraz szepczącą do siebie parę, nie miał pojęcia, że w istocie szukał właśnie kuzynki Bena.
Znalazł ją – chyba? – przy jednym ze stolików na uboczu. Ruszył w tamtym kierunku, zatrzymując spojrzenie na łagodnej twarzy i jasnych włosach; wydawała mu się młodsza, niż początkowo sądził, spodziewając się spotkać raczej czarownicę w średnim wieku, ale dawno już nauczył się nie lekceważyć niczyich umiejętności ze względu na niewielką ilość lat na karku. Znał smokologów, podróżników, badaczy znacznie młodszych od siebie, a jednak mogących pochwalić się imponującą wiedzą. – Panna Leighton? – zapytał, ze słabo wyczuwalnymi nutami niepewności, dźwięczącymi między głoskami. Zaczekał na jakiekolwiek potwierdzenie, że właśnie nie robił z siebie idioty, czy to w postaci werbalnego przytaknięcia, czy potwierdzającego gestu, po czym wyciągnął dłoń na powitanie. – Percival. Dziękuję, że zgodziła się pani ze mną porozmawiać – odezwał się, uśmiechając się przyjaźnie; w jego oczach błysnęło lekkie zakłopotanie. – I przepraszam za spóźnienie, nie bywam w tej dzielnicy często – wyjaśnił, próbując ocenić, czy była urażona albo wyraźnie zniecierpliwiona. – Chociaż może powinienem, miejsce wydaje się urocze – dodał jeszcze po sekundowej pauzie. – Pójdę zamówić herbatę. Czy mogę zaproponować coś w ramach przeprosin? Przechodząc, widziałem chyba tacę z ciastami – zapytał, zerkając w stronę lady; w powietrzu rzeczywiście unosił się przyjemny zapach cynamonu.
do not stand at my grave and weep
I am not there
I do not sleep
I am not there
I do not sleep
Herbaciarnia
Szybka odpowiedź