Most Westminster
AutorWiadomość
Most Westminster
Ten najsłynniejszy angielski most ulokowany tuż obok Pałacu Westminsterskiego łączy ze sobą kluczowe londyńskie dzielnice: Lambeth i Westminster. Tak jak większość mostów przewieszonych nad rzeką Tamizą, tak i ten służy zarówno do przemieszczania się nim pieszo, jak i obsługuje ruch samochodowy, stąd w każdej chwili panuje na nim gwar i tłok. Najstarszy w Londynie, posiadający ponad stuletnią historię pamięta kadencje kilku mugolskich premierów Anglii, a także i Ministrów Magii, wielokrotnie zresztą próbujących zatuszować przed niemagiczną społecznością wojenne zniszczenia tudzież skutki mniej lub bardziej zmyślnych zaklęć. Zbudowany ze stalowej konstrukcji z siedmioma łukami pomalowany został na zielono, tak jak pomalowane są siedzenia w Izbie Gmin, która umiejscowiona jest w samym Pałacu Westminster. Nie brak tu jednak również odwołania do Ministerstwa Magii - na niektórych z łuków umiejscowiono fioletowe pasy, tym razem nawiązujące do kolorów szat członków Wizengamotu.
W tej lokacji obowiązuje bonus do rzutu kością w wysokości +5 dla Rycerzy Walpurgii i +10 dla Śmierciożerców.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nie był w stanie powiedzieć, który z nich wpadł na genialny pomysł wybycia ze Świńskiego Łba przy pomocy Sieci Fiuu. To chyba był Garrett, ale równie dobrze mógł być to barman, który chciał zapewnić sobie spokój. Rozszczepienie zwykle powodowało sporo zamieszania. Stanęli więc w kominku i Barty był pewien, że powiedział wyraźnie:
- Dom Weasley!
Kominek chyba jednak zrozumiał go nieco inaczej. Nie wiedzieć czemu zamiast w domu Garretta bądź jakiegokolwiek innego rudzielca wylądowali w okolicy Pałacu Westminsterskiego. Hereward nie był w stanie powiedzieć, czyje palenisko ich wypluło, ale jego właściciel nie zachował się wiele lepiej. I tak znaleźli się na dworze, na moście Westimnsterskim z ćwiartką ognistej w szklanej butelce. Jak, kiedy i po co ją wzięli, Barty też nie wiedział. Ale zupełnie się tym nie przejął. Wypił przypominając sobie toast. Nie był pewien czy w Świńskim Łbie go wzniósł, więc wyciągnął butelkę w górę.
- Za Horacego, najhuczniejszego czarodzieja - wychylił trochę ognistej i podał ją przyjacielowi. Zarzucił mu rękę na ramię i spróbował skierować się w którąkolwiek stronę. Jakoś dziwnie, szło mu się tak jednocześnie łatwiej i trudniej.
- Wiesz, Garrett, co? Muszę ci powiedzieć, że ja Albusa bardzo szanowałem. I napijmy się za niego. - Dopiero, gdy podniósł rękę zdał sobie sprawę, że nie ma w niej butelki. Na szczęście, a może nieszczęście nieopodal dostrzegł grupkę ludzi, którzy zmierzali w ich kierunku. Z obserwacji Herewarda jednoznacznie wynikało, że mają ze sobą alkohol.
- Hej - wybełkotał, gdy zbliżyli się na tyle, by móc go usłyszeć. - Za Albusa i Horacego, najlepszych ludzi, niech im ziemia lekką będzie - w oczach pojawiły mu się łzy, kiedy spojrzał w gwiazdy i pomyślał, że żaden z czarodziejów nie zobaczy już tej pięknej nocy i ciemnych fal Tamizy. Zrobiło mu się tak niesamowicie przykro, że musiał mocniej wesprzeć się na Garretcie.
- To takie nieuczciwe - jęknął przeciągle.
- Dom Weasley!
Kominek chyba jednak zrozumiał go nieco inaczej. Nie wiedzieć czemu zamiast w domu Garretta bądź jakiegokolwiek innego rudzielca wylądowali w okolicy Pałacu Westminsterskiego. Hereward nie był w stanie powiedzieć, czyje palenisko ich wypluło, ale jego właściciel nie zachował się wiele lepiej. I tak znaleźli się na dworze, na moście Westimnsterskim z ćwiartką ognistej w szklanej butelce. Jak, kiedy i po co ją wzięli, Barty też nie wiedział. Ale zupełnie się tym nie przejął. Wypił przypominając sobie toast. Nie był pewien czy w Świńskim Łbie go wzniósł, więc wyciągnął butelkę w górę.
- Za Horacego, najhuczniejszego czarodzieja - wychylił trochę ognistej i podał ją przyjacielowi. Zarzucił mu rękę na ramię i spróbował skierować się w którąkolwiek stronę. Jakoś dziwnie, szło mu się tak jednocześnie łatwiej i trudniej.
- Wiesz, Garrett, co? Muszę ci powiedzieć, że ja Albusa bardzo szanowałem. I napijmy się za niego. - Dopiero, gdy podniósł rękę zdał sobie sprawę, że nie ma w niej butelki. Na szczęście, a może nieszczęście nieopodal dostrzegł grupkę ludzi, którzy zmierzali w ich kierunku. Z obserwacji Herewarda jednoznacznie wynikało, że mają ze sobą alkohol.
- Hej - wybełkotał, gdy zbliżyli się na tyle, by móc go usłyszeć. - Za Albusa i Horacego, najlepszych ludzi, niech im ziemia lekką będzie - w oczach pojawiły mu się łzy, kiedy spojrzał w gwiazdy i pomyślał, że żaden z czarodziejów nie zobaczy już tej pięknej nocy i ciemnych fal Tamizy. Zrobiło mu się tak niesamowicie przykro, że musiał mocniej wesprzeć się na Garretcie.
- To takie nieuczciwe - jęknął przeciągle.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ten pomysł zdawał mu się genialny do momentu, gdy w zapijaczonym umyśle urodziła się cicha myśl, że przecież w jego mieszkaniu nie ma kominka podłączonego do sieci fiuu. Mimo to zdusił zbędne wątpliwości - pewien, że są tylko efektem zmącenia myśli przez wysokoprocentowe trunki - i powtórzył dom Weasley zaraz za Herewardem. Cokolwiek miało to znaczyć.
Znaczyło rzeczywiście tyle, że po chwili wylądował tuż obok Barty'ego na obco szorstkim dywanie w orientalne wzory, który śmierdział naftaliną. A ledwie sekundy potem (sam nie wiedział, jak do tego doszło) delikatne krople deszczu (który mógł być tylko wytworem jego wyobraźni) zraszał delikatnie dwie burze rudych kosmyków.
- Horacy chyba mnie nie lubił - powiedział nagle Garrett z niepowstrzymanym smutkiem i melancholią. - Kiedyś prawie wysadziłem go w powietrze. Blekot i waleria-coś-tam zawsze wyglądały dla mnie tak samo - westchnął nostalgicznie, wbijając wzrok w fale kołyszące się spokojnie, otępiale przyjrzał się gwiazdom odbitym na powierzchni Tamizy. Wzniósł toast raz jeszcze, chciał stuknąć butelką o butelkę Barty'ego, nie rejestrując, że znajdowali się w posiadaniu wyłącznie jednej. Dlatego napotkał powietrze, tracąc równowagę, jednak tylko po to, by za chwilę znów ją złapać i zaśmiać się żałośnie (z samego siebie?, do własnych myśli?, z nieprzytomnego spojrzenia przyjaciela? - sam nie wiedział).
- Albus mógłby nie umierać - przytaknął z entuzjazmem Barty'emu, podając mu butelkę. W tym momencie dostrzegł jednak, że Herewarda nie było już obok. Wziął kolejny, jak się okazało, ostatni łyk Ognistej, pozostawił butelkę (wyjątkowo nierozsądnie) na chodniku z myślą, że zaraz po nią wróci i zadba o to, aby mugole nie znaleźli magicznych trunków. Chwilę później już o tym nie pamiętał - rzucił się w szaleńczą pogoń za rudym przyjacielem, być może chwiejąc się nieco przy każdym kroku.
- Ej, Barty - rzucił niewyraźnie, lustrując wzrokiem zbliżających się ludzi - niestety dostrzegł wyłącznie ciemność, ciemne płaszcze, ciemne włosy, ciemne twarze i ciemne spojrzenia. - A co, jeśli oni nie są - zastanawiał się zdecydowanie zbyt głośno, kompletnie ignorując fakt, że oni doskonale mogli go usłyszeć - nie są tacy jak myyy? - dokończył, jednocześnie starając się przytrzymać Herewarda, kiedy ten jakoś zbyt bezwładnie wsparł się na jego ramieniu, prawie strącając ich obu w ciemne fale Tamizy. Przesłanie pytania zdawało mu się oczywiste - stojący przed nimi ludzie mogli okazać się mugolami. Spojrzał na nich raz jeszcze. Ciemne płaszcze, ciemne twarze... Psia mać, co, jeśli to były dementory?
Znaczyło rzeczywiście tyle, że po chwili wylądował tuż obok Barty'ego na obco szorstkim dywanie w orientalne wzory, który śmierdział naftaliną. A ledwie sekundy potem (sam nie wiedział, jak do tego doszło) delikatne krople deszczu (który mógł być tylko wytworem jego wyobraźni) zraszał delikatnie dwie burze rudych kosmyków.
- Horacy chyba mnie nie lubił - powiedział nagle Garrett z niepowstrzymanym smutkiem i melancholią. - Kiedyś prawie wysadziłem go w powietrze. Blekot i waleria-coś-tam zawsze wyglądały dla mnie tak samo - westchnął nostalgicznie, wbijając wzrok w fale kołyszące się spokojnie, otępiale przyjrzał się gwiazdom odbitym na powierzchni Tamizy. Wzniósł toast raz jeszcze, chciał stuknąć butelką o butelkę Barty'ego, nie rejestrując, że znajdowali się w posiadaniu wyłącznie jednej. Dlatego napotkał powietrze, tracąc równowagę, jednak tylko po to, by za chwilę znów ją złapać i zaśmiać się żałośnie (z samego siebie?, do własnych myśli?, z nieprzytomnego spojrzenia przyjaciela? - sam nie wiedział).
- Albus mógłby nie umierać - przytaknął z entuzjazmem Barty'emu, podając mu butelkę. W tym momencie dostrzegł jednak, że Herewarda nie było już obok. Wziął kolejny, jak się okazało, ostatni łyk Ognistej, pozostawił butelkę (wyjątkowo nierozsądnie) na chodniku z myślą, że zaraz po nią wróci i zadba o to, aby mugole nie znaleźli magicznych trunków. Chwilę później już o tym nie pamiętał - rzucił się w szaleńczą pogoń za rudym przyjacielem, być może chwiejąc się nieco przy każdym kroku.
- Ej, Barty - rzucił niewyraźnie, lustrując wzrokiem zbliżających się ludzi - niestety dostrzegł wyłącznie ciemność, ciemne płaszcze, ciemne włosy, ciemne twarze i ciemne spojrzenia. - A co, jeśli oni nie są - zastanawiał się zdecydowanie zbyt głośno, kompletnie ignorując fakt, że oni doskonale mogli go usłyszeć - nie są tacy jak myyy? - dokończył, jednocześnie starając się przytrzymać Herewarda, kiedy ten jakoś zbyt bezwładnie wsparł się na jego ramieniu, prawie strącając ich obu w ciemne fale Tamizy. Przesłanie pytania zdawało mu się oczywiste - stojący przed nimi ludzie mogli okazać się mugolami. Spojrzał na nich raz jeszcze. Ciemne płaszcze, ciemne twarze... Psia mać, co, jeśli to były dementory?
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Świat obracał się zdecydowanie za szybko. Za każdym razem, kiedy spróbował spojrzeć na niego nieco trzeźwiejszym okiem miał wrażenie, że nie nadąża, że wszystko mu ucieka. Dlatego ne próbował więcej oddzielać swojego umysłu od ciała znajdującego się w stanie wskazującym i pozwolił zarówno myślom jak i kończynom pozostać pijanymi. Co oczywiście zaowocowało takimi niesamowitymi przygodami jak zwiedzanie dywanu w cudzym i obcym domu.
- Też nie byłem nigdy dobry z eliksirów - wybełkotał. - Do klubu nie należałem. Polubiliśmy się jak ten... no... przestałem mu kociołki na lekcjach wysadzać.
To była prawda, praca sprawiła, że między Herewardem i Horacym zakwitła nić porozumienia. Lepiej dogadywali się, kiedy oboje byli profesorami. Barty zamyślił się spoglądając w fale Tamizy. Ogarniająca nostalgia wprawiała go w coraz podlejszy nastrój. Prądy rzeki porywały wszystko, co się na niej znalazło, skrzynie, kłody i roztrzaskiwały o brzeg. Ludzi budowali statki i myśleli, że panują nad żywiołem, a on nagle pokazywał im, że tak nie jest. Zupełnie jak w życiu. Jesteśmy tylko kawałkiem drewna rzuconym do rzeki, która szarpie nami z jednego brzegu do drugiego, by w końcu roztrzaskać nas i wyrzucić bezużyteczne resztki.
- Tak - potwierdził zamyślonym głosem. - Albus powinien żyć.
Nie obchodziło go kim są obcy ludzie. Dementorzy, nie dementorzy, niech obchodzą żałobę razem z nim.
- To nie ma znaczenia - starał się przekonać Garretta. - To nie ma znaczenia - powtarzał raz za razem. - Jak nie są, to będą! - Postanowił nagle i sięgnął za pazuchę. Ręka zaplątała mu się w szatę, próbując ją wyjąć zaczął kręcić się wokół własnej osi niczym pies łapiący ogon.
- Zaraz wam pokażę! - Zwrócił się do ludzi cały czas się obracając. Wreszcie z radosnym okrzykiem wyjął coś z kieszeni i uniósł nad głowę. Z uśmiechem na ustach skierował patyczek, który dzierżył w ręce w stronę butelki.
- Wingardium leviosa!
I nic się nie stało. Spojrzał zdziwiony na różdżkę i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że próbuje czarować papierosem. Zdumienie tak go przytłoczyło, że z tego wszystkiego aż usiadł opierając się o barierkę mostu.
- A to ci niespodzianka - powiedział głosem pełnym niedowierzania i pokręcił głową. Okazało się to złym pomysłem, bo chwilę później już nie siedział, a leżał na chodniku. - Widziałeś, Garry? - Zapytał jakby nie był pewien czy to wydarzyło się naprawdę, czy tylko mu się zdawało.
- Też nie byłem nigdy dobry z eliksirów - wybełkotał. - Do klubu nie należałem. Polubiliśmy się jak ten... no... przestałem mu kociołki na lekcjach wysadzać.
To była prawda, praca sprawiła, że między Herewardem i Horacym zakwitła nić porozumienia. Lepiej dogadywali się, kiedy oboje byli profesorami. Barty zamyślił się spoglądając w fale Tamizy. Ogarniająca nostalgia wprawiała go w coraz podlejszy nastrój. Prądy rzeki porywały wszystko, co się na niej znalazło, skrzynie, kłody i roztrzaskiwały o brzeg. Ludzi budowali statki i myśleli, że panują nad żywiołem, a on nagle pokazywał im, że tak nie jest. Zupełnie jak w życiu. Jesteśmy tylko kawałkiem drewna rzuconym do rzeki, która szarpie nami z jednego brzegu do drugiego, by w końcu roztrzaskać nas i wyrzucić bezużyteczne resztki.
- Tak - potwierdził zamyślonym głosem. - Albus powinien żyć.
Nie obchodziło go kim są obcy ludzie. Dementorzy, nie dementorzy, niech obchodzą żałobę razem z nim.
- To nie ma znaczenia - starał się przekonać Garretta. - To nie ma znaczenia - powtarzał raz za razem. - Jak nie są, to będą! - Postanowił nagle i sięgnął za pazuchę. Ręka zaplątała mu się w szatę, próbując ją wyjąć zaczął kręcić się wokół własnej osi niczym pies łapiący ogon.
- Zaraz wam pokażę! - Zwrócił się do ludzi cały czas się obracając. Wreszcie z radosnym okrzykiem wyjął coś z kieszeni i uniósł nad głowę. Z uśmiechem na ustach skierował patyczek, który dzierżył w ręce w stronę butelki.
- Wingardium leviosa!
I nic się nie stało. Spojrzał zdziwiony na różdżkę i dopiero wtedy zdał sobie sprawę, że próbuje czarować papierosem. Zdumienie tak go przytłoczyło, że z tego wszystkiego aż usiadł opierając się o barierkę mostu.
- A to ci niespodzianka - powiedział głosem pełnym niedowierzania i pokręcił głową. Okazało się to złym pomysłem, bo chwilę później już nie siedział, a leżał na chodniku. - Widziałeś, Garry? - Zapytał jakby nie był pewien czy to wydarzyło się naprawdę, czy tylko mu się zdawało.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- No, ten klub był bez sensu - burknął, a w sercu Garretta na nowo narodziła się nienawiść do wychowanków Domu Węża, od wielu lat pokryta cienką warstwą zapomnienia. Zdawało mu się, że wyrósł z tego, że w obliczu czyhającego zagrożenia priorytety okazały się zgoła inne. Teraz jednak Grindelwald odszedł w zapomnienie (chociaż przez chwilę rozważał, czy jedna z zakapturzonych postaci nie była właśnie nim; gdy wyobraził sobie upokorzenie, jakiego by wtedy doznał, zdawało mu się, że wytrzeźwiał - na szczęście było to tylko złudne wrażenie), a razem z nim wszystkie aktualne troski. - Bo tam byli ci wszyscy... no, Ślizgoni i w ogóle - westchnął z czystym dramatyzmem tańczącym wśród niewyraźnych zgłosek.
I wtedy przypomniał sobie, że Albus, w pośmiertnym podrygu obdarowując go niebezpiecznymi informacjami, zapewne uznał go za człowieka odpowiedzialnego - w tym momencie parsknął niepowstrzymanym śmiechem godnym człowieka niespełna rozumu i w rozradowaniu nie zauważył nawet, że Barty postanowił nawrócić mugoli (albo dementory, przeszło mu przez myśl, gdy spostrzegł coś na kształt zdziwienia na rozmazanych twarzach nieznajomych) na magię. A nawet jeśli zauważyłby, to i tak nie uznałby zachowania przyjaciela za coś niecodziennego. W tym błogosławionym stanie cała egzystencja, włącznie ze wszystkimi jej zawirowaniami, nabierała nagle niepodważalnego sensu.
- Może źle zaakte... zaka... zaak-psia-mać-centowałeś - zauważył z rezygnacją, nie dostrzegając nawet, że Hereward wcale nie dzierżył w dłoni różdżki. Uwadze Garretta nie umknął jednak fakt, że zakapturzone postacie umknęły, zupełnie, jakby rozpłynęły się w powietrzu, wróciły do mroku, do którego należały. - Ale zadziałało chyba - dodał z podziwem, wbijając spojrzenie w niebo - dlaczego wcześniej nie zauważył, że gwiazdy tak pięknie żarzyły się na tle nieskończonego granatu? - bo przegoniłeś dementory. Razem z ich butelkami.
Podziwiał oszroniony srebrem nieboskłon jeszcze przez chwilę, rozmyślając nad kruchością ludzkiego istnienia, kiedy usłyszał coś na kształt stukotu, łomotu i głuchego klapnięcia jednocześnie; przez chwilę rozglądał się za źródłem odgłosu, aż wreszcie napotkał spojrzeniem przyjaciela, który przyglądał się chodnikowi z wyjątkowo bliskiej perspektywy.
- Barty - zdziwił się. Procesy myślowe zajęły mu trochę za dużo czasu, ale w końcu chwiejnie podreptał w kierunku szanowanego profesora (dla przypomnienia - dostojnie leżącego teraz na moście w samym centrum Londynu) i zaoferował mu pomocną dłoń; podnoszenie Herewarda skończyło się tak, że - nie wiadomo w którym momencie - Garry znalazł się tuż koło niego, boleśnie upadając na chodnik. Świat wkoło zawirował, gwiazdy zalśniły jaśniej.
- Kiedyś oglądałem gwiazdy z Margaux - powiedział znikąd, tępo wpatrując się w niebo i czując, jak całe rozbawienie ucieka przez rozdrapane rany.
I wtedy przypomniał sobie, że Albus, w pośmiertnym podrygu obdarowując go niebezpiecznymi informacjami, zapewne uznał go za człowieka odpowiedzialnego - w tym momencie parsknął niepowstrzymanym śmiechem godnym człowieka niespełna rozumu i w rozradowaniu nie zauważył nawet, że Barty postanowił nawrócić mugoli (albo dementory, przeszło mu przez myśl, gdy spostrzegł coś na kształt zdziwienia na rozmazanych twarzach nieznajomych) na magię. A nawet jeśli zauważyłby, to i tak nie uznałby zachowania przyjaciela za coś niecodziennego. W tym błogosławionym stanie cała egzystencja, włącznie ze wszystkimi jej zawirowaniami, nabierała nagle niepodważalnego sensu.
- Może źle zaakte... zaka... zaak-psia-mać-centowałeś - zauważył z rezygnacją, nie dostrzegając nawet, że Hereward wcale nie dzierżył w dłoni różdżki. Uwadze Garretta nie umknął jednak fakt, że zakapturzone postacie umknęły, zupełnie, jakby rozpłynęły się w powietrzu, wróciły do mroku, do którego należały. - Ale zadziałało chyba - dodał z podziwem, wbijając spojrzenie w niebo - dlaczego wcześniej nie zauważył, że gwiazdy tak pięknie żarzyły się na tle nieskończonego granatu? - bo przegoniłeś dementory. Razem z ich butelkami.
Podziwiał oszroniony srebrem nieboskłon jeszcze przez chwilę, rozmyślając nad kruchością ludzkiego istnienia, kiedy usłyszał coś na kształt stukotu, łomotu i głuchego klapnięcia jednocześnie; przez chwilę rozglądał się za źródłem odgłosu, aż wreszcie napotkał spojrzeniem przyjaciela, który przyglądał się chodnikowi z wyjątkowo bliskiej perspektywy.
- Barty - zdziwił się. Procesy myślowe zajęły mu trochę za dużo czasu, ale w końcu chwiejnie podreptał w kierunku szanowanego profesora (dla przypomnienia - dostojnie leżącego teraz na moście w samym centrum Londynu) i zaoferował mu pomocną dłoń; podnoszenie Herewarda skończyło się tak, że - nie wiadomo w którym momencie - Garry znalazł się tuż koło niego, boleśnie upadając na chodnik. Świat wkoło zawirował, gwiazdy zalśniły jaśniej.
- Kiedyś oglądałem gwiazdy z Margaux - powiedział znikąd, tępo wpatrując się w niebo i czując, jak całe rozbawienie ucieka przez rozdrapane rany.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Garrett zdawał się nie zwracać uwagi na dziwne ruchy gwiazd, które rozmazywały się przy każdym obrocie głową. Przeklęta karuzela, która sprawiała, że człowiek czuł mdłości. Hereward, by uniknąć oglądania świata zamknął oczy. I to okazało się błędem. Nie mogąc skupić wzroku na żadnym stałym punkcie odnosił wrażenie jakby robił nieskończenie długie salto w tył. Jak łatwo się domyślić, nie pomogło to na nieprzyjemne rzeczy dziejące się w jego żołądku.
- Chyba jestem pijany - mruknął nawet nie próbując się podnosić. Ledwo usłyszał przyjaciela wypowiadającego jego imię. Zagłuszył przejeżdżający nieopodal autobus. Hereward dałby sobie włosy przefarbować, że był to Błędny Rycerz. I wtedy wpadł na genialny pomysł.
- Garrett! - Radośnie zakrzyknął nieco głośniej niż wymagała tego nocna pora. - Wiem jak dojedziemy do domu!
Rozradowany spróbował się podnieść z pomocą przyjaciela, co skończyło się kolejnym upadkiem na cztery litery. Jak ma zawołać transport, skoro nawet nie może ustać? Przecież wcale nie wypili tak dużo. Wstydź się, Barty - odezwał się jakiś wredny głosik w jego głowie, który brzmiał dziwnie podobnie do głosu jego szkolnej miłości. Na szczęście zakrzyczał go szybko jego drogi przyjaciel zwany alkoholem. Oczywiście w tym momencie Herewardowi nawet przez myśl nie przeszło, że kiedy jutro już się rozstaną pozostanie niesmak i ból, dosłownie.
- Ale się porobiło - mruknął do Garretta. - Jesteś pewien, że to takich bohaterów potrzebuje ten świat?
Do rudej głowy Herewarda napływało coraz więcej paskudnych myśli, coraz bardziej zastanawiał się nad tym, co robi, gdzie jest i jak jeszcze może się zbłaźnić. I chociaż alkohol jeszcze walczył fakt, że zdawał się momentami przegrywać drobne potyczki oznaczał jedno - zbliżała się trzeźwość. A ta lepiej żeby dopadła w domu. Dlatego Hereward ponownie podjął, tym razem udaną próbę powstania. Dopiero wtedy dotarły do niego słowa Garretta, który już nie wydawał się nawet w połowie tak szczęśliwy jak chwilę wcześniej. Barty wyciągnął rękę, by pomóc mu wstać. Tym razem udało mu się uniknąć obicia tyłka o niezbyt wygodny chodnik.
- Chodź - mrukną ciągnąc rudzielca na sraj drogi i wyciągając różdżkę. - Teraz najlepsze, co możemy zrobić to iść spać. Odstawię cię pod dom i pojadę do siebie. I na Merlina, obyśmy przeżyli jutrzejszy dzień - wymruczał cały czas wzywając Błędnego Rycerza, który jawił się właśnie jako zbawienie ich dzisiejszej tułaczki po odmętach rozpaczy i żałości.
- Chyba jestem pijany - mruknął nawet nie próbując się podnosić. Ledwo usłyszał przyjaciela wypowiadającego jego imię. Zagłuszył przejeżdżający nieopodal autobus. Hereward dałby sobie włosy przefarbować, że był to Błędny Rycerz. I wtedy wpadł na genialny pomysł.
- Garrett! - Radośnie zakrzyknął nieco głośniej niż wymagała tego nocna pora. - Wiem jak dojedziemy do domu!
Rozradowany spróbował się podnieść z pomocą przyjaciela, co skończyło się kolejnym upadkiem na cztery litery. Jak ma zawołać transport, skoro nawet nie może ustać? Przecież wcale nie wypili tak dużo. Wstydź się, Barty - odezwał się jakiś wredny głosik w jego głowie, który brzmiał dziwnie podobnie do głosu jego szkolnej miłości. Na szczęście zakrzyczał go szybko jego drogi przyjaciel zwany alkoholem. Oczywiście w tym momencie Herewardowi nawet przez myśl nie przeszło, że kiedy jutro już się rozstaną pozostanie niesmak i ból, dosłownie.
- Ale się porobiło - mruknął do Garretta. - Jesteś pewien, że to takich bohaterów potrzebuje ten świat?
Do rudej głowy Herewarda napływało coraz więcej paskudnych myśli, coraz bardziej zastanawiał się nad tym, co robi, gdzie jest i jak jeszcze może się zbłaźnić. I chociaż alkohol jeszcze walczył fakt, że zdawał się momentami przegrywać drobne potyczki oznaczał jedno - zbliżała się trzeźwość. A ta lepiej żeby dopadła w domu. Dlatego Hereward ponownie podjął, tym razem udaną próbę powstania. Dopiero wtedy dotarły do niego słowa Garretta, który już nie wydawał się nawet w połowie tak szczęśliwy jak chwilę wcześniej. Barty wyciągnął rękę, by pomóc mu wstać. Tym razem udało mu się uniknąć obicia tyłka o niezbyt wygodny chodnik.
- Chodź - mrukną ciągnąc rudzielca na sraj drogi i wyciągając różdżkę. - Teraz najlepsze, co możemy zrobić to iść spać. Odstawię cię pod dom i pojadę do siebie. I na Merlina, obyśmy przeżyli jutrzejszy dzień - wymruczał cały czas wzywając Błędnego Rycerza, który jawił się właśnie jako zbawienie ich dzisiejszej tułaczki po odmętach rozpaczy i żałości.
Ocalałeś, bo byłeś pierwszy
Ocalałeś, bo byłeś
Ocalałeś, bo byłeś
ostatni
Hereward Bartius
Zawód : Profesor w Hogwarcie
Wiek : 33
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Na szczęście był tam las.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Garrett melodramatycznie westchnął.
- Cotyniepowiesz - mruknął pod nosem, choć ze względu na bełkotliwie, niewyraźnie sklejone zgłoski przypominało to bardziej czwarte zaklęcie niewybaczalne, które Weasley wymyślił na poczekaniu. A mogło skutkować ono wszystkim - może poważnym uszkodzeniem mózgu, które objawiałoby się dożywotnim stanem umysłu człowieka upojonego nadmierną ilością Ognistej. Niemal się wzdrygnął. Uderzyła go kolejna fala melancholii, spojrzał w gwiazdy, w bezkresną ciemność, na wzburzoną powierzchnię rzeki i zdziwił się, gdy spostrzegł odbity w niej nieboskłon; zakręciło mu się w głowie, nie rozróżniał już stron świata, chodnik mylił mu się ze ścianą.
- Nie, ja się nigdzie nie teleportuję - jęknął z dezaprobatą, resztkami trzeźwego (ha, jakiego?) umysłu sprzeciwiając się wizji rozszczepionych kończyn, która wkrótce rozjaśniała przed jego oczami; krew była tak niewyraźna, jak rozmywający się świat, błyskający za każdym razem, gdy nieopodal przejeżdżał bliżej nieokreślony pojazd, mordując mrok niepokojącym światłem. Czarodziejski świat spajał się z magicznym, tworząc nierozerwalną mozaikę - a co najzabawniejsze, Garrettowi nie przeszkadzało to w najmniejszym stopniu.
Otworzył usta, by zareagować na kolejne jego słowa, lecz natychmiast je zamknął. Widmo Margaux rozproszyło się, tak samo jak rozproszyły się wszystkie inne słowa - pozostał tylko wstyd, cień rzucany przez rozsądek, którym powinni móc się szczycić, a który uciekł pomiędzy kolejnymi łapczywymi łykami alkoholu. Coś nacisnęło jego klatkę piersiową i już chciał to odgonić, kiedy zauważył, że to tylko wyrzuty sumienia. Odczuwał potrzebę, by głośno przeprosić, choć sam nie wiedział, za co. Rozchylił wargi raz jeszcze, zamknął je ponownie, czując się jak rzucająca niemymi obelgami ryba.
- Od jutra naprawdę będę odpowiedzialny - oświadczył (prawie) uroczyście i wyjątkowo żałośnie, niezwykle osobiście odbierając słowa Herewarda. Nie, nie takich bohaterów potrzebował ten świat. Ale na horyzoncie nie majaczyli się inni, lepsi, gotowi do walki. To właśnie czyniło ich wyjątkowych, idealnych - że pomimo dławiącego ich strachu nie wahali się. Ani chwili. - Na pewno trafisz sam do domu? - upewnił się wciąż niewyraźnym, zmęczonym tonem głosu i choć Barty urodził się cztery lata wcześniej, w Garrym uruchomił się tryb starszego brata, który pragnął mieć wszystko pod kontrolą i upewnić się, czy na pewno wszyscy pozostawali bezpieczni.
Garrett nie wiedział, jak udało mu się wejść do Błędnego Rycerza, jak zapłacił, jakimi słowami powitał kierowcę. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był moment, gdy opadł na łóżko i bezpardonowo oparł głowę o szybę, co okazało się błędem. Uderzył nią z impetem o szkło dokładnie wtedy, gdy Błędny Rycerz zatrzymał się z piskiem opon nieopodal jego mieszkania. Weasley rozchylił powieki, nie był pewien, kiedy w ogóle je zamknął.
- Dzięki, Barty - wymamrotał, pocierając dłonią skroń; westchnął ciężko na myśl, że rano dostrzeże na niej pokaźnych rozmiarów siniaka. Zamaskuje go zaklęciami. Bądź zastanowi się nad wiarygodną, bohaterską historią, która wytłumaczyłaby fioletowego krwiaka zdobiącego jego twarz. - Tylko nie wysiadaj w Dover - dodał jeszcze na odchodne, wypadając z autobusu i jakimś cudem trafiając do mieszkania. Była późna noc, rodzeństwo musiało być pogrążone we śnie. Nie chciał, żeby Lyra zobaczyła go w takim stanie.
| zt x2
- Cotyniepowiesz - mruknął pod nosem, choć ze względu na bełkotliwie, niewyraźnie sklejone zgłoski przypominało to bardziej czwarte zaklęcie niewybaczalne, które Weasley wymyślił na poczekaniu. A mogło skutkować ono wszystkim - może poważnym uszkodzeniem mózgu, które objawiałoby się dożywotnim stanem umysłu człowieka upojonego nadmierną ilością Ognistej. Niemal się wzdrygnął. Uderzyła go kolejna fala melancholii, spojrzał w gwiazdy, w bezkresną ciemność, na wzburzoną powierzchnię rzeki i zdziwił się, gdy spostrzegł odbity w niej nieboskłon; zakręciło mu się w głowie, nie rozróżniał już stron świata, chodnik mylił mu się ze ścianą.
- Nie, ja się nigdzie nie teleportuję - jęknął z dezaprobatą, resztkami trzeźwego (ha, jakiego?) umysłu sprzeciwiając się wizji rozszczepionych kończyn, która wkrótce rozjaśniała przed jego oczami; krew była tak niewyraźna, jak rozmywający się świat, błyskający za każdym razem, gdy nieopodal przejeżdżał bliżej nieokreślony pojazd, mordując mrok niepokojącym światłem. Czarodziejski świat spajał się z magicznym, tworząc nierozerwalną mozaikę - a co najzabawniejsze, Garrettowi nie przeszkadzało to w najmniejszym stopniu.
Otworzył usta, by zareagować na kolejne jego słowa, lecz natychmiast je zamknął. Widmo Margaux rozproszyło się, tak samo jak rozproszyły się wszystkie inne słowa - pozostał tylko wstyd, cień rzucany przez rozsądek, którym powinni móc się szczycić, a który uciekł pomiędzy kolejnymi łapczywymi łykami alkoholu. Coś nacisnęło jego klatkę piersiową i już chciał to odgonić, kiedy zauważył, że to tylko wyrzuty sumienia. Odczuwał potrzebę, by głośno przeprosić, choć sam nie wiedział, za co. Rozchylił wargi raz jeszcze, zamknął je ponownie, czując się jak rzucająca niemymi obelgami ryba.
- Od jutra naprawdę będę odpowiedzialny - oświadczył (prawie) uroczyście i wyjątkowo żałośnie, niezwykle osobiście odbierając słowa Herewarda. Nie, nie takich bohaterów potrzebował ten świat. Ale na horyzoncie nie majaczyli się inni, lepsi, gotowi do walki. To właśnie czyniło ich wyjątkowych, idealnych - że pomimo dławiącego ich strachu nie wahali się. Ani chwili. - Na pewno trafisz sam do domu? - upewnił się wciąż niewyraźnym, zmęczonym tonem głosu i choć Barty urodził się cztery lata wcześniej, w Garrym uruchomił się tryb starszego brata, który pragnął mieć wszystko pod kontrolą i upewnić się, czy na pewno wszyscy pozostawali bezpieczni.
Garrett nie wiedział, jak udało mu się wejść do Błędnego Rycerza, jak zapłacił, jakimi słowami powitał kierowcę. Ostatnią rzeczą, jaką pamiętał, był moment, gdy opadł na łóżko i bezpardonowo oparł głowę o szybę, co okazało się błędem. Uderzył nią z impetem o szkło dokładnie wtedy, gdy Błędny Rycerz zatrzymał się z piskiem opon nieopodal jego mieszkania. Weasley rozchylił powieki, nie był pewien, kiedy w ogóle je zamknął.
- Dzięki, Barty - wymamrotał, pocierając dłonią skroń; westchnął ciężko na myśl, że rano dostrzeże na niej pokaźnych rozmiarów siniaka. Zamaskuje go zaklęciami. Bądź zastanowi się nad wiarygodną, bohaterską historią, która wytłumaczyłaby fioletowego krwiaka zdobiącego jego twarz. - Tylko nie wysiadaj w Dover - dodał jeszcze na odchodne, wypadając z autobusu i jakimś cudem trafiając do mieszkania. Była późna noc, rodzeństwo musiało być pogrążone we śnie. Nie chciał, żeby Lyra zobaczyła go w takim stanie.
| zt x2
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
7 września
Trudno było skupić się na pracy po czymś takim. Palec nieprzyzwyczajony do pierścionka nie pozwalał zapomnieć, tak jak starannie złożony pergamin schowany na samym dnie szuflady. Poza tym rzucane jej ukradkiem spojrzenia były aż nadto wymowne, jednak nie zamierzała się nimi przejmować. Skrobała nerwowo po dokumentach, wyczekując końca pracy, a jej zniecierpliwienie tylko wzrosło, kiedy do jej biurka dotarła lakoniczna karteczka od Alfreda. To dodatkowo rozproszyło jej myśli, zmuszając do ciągłego zerkania na zegar. Odkładając ostatnie sprawozdania przed wyjściem czuła narastającą ekscytację na myśl o spotkaniu z Alfredem. Już nie lordem Parkinsonem, tylko właśnie Alfredem, który jeszcze parę godzin temu klęczał obok jej miejsca pracy na lodowatej, twardej posadzce. Pospiesznie zapinała guziki płaszcza, wychodząc z Ministerstwa.
Nie miała pojęcia, dlaczego wybrał akurat Most Westminster, ale właściwie nie miało to dla niej większego znaczenia. Miejsce na spacer jak każde inne (choć, oczywiście, milej byłoby w parku lub innym zielonym miejscu, jednak nie miała najmniejszego zamiaru wybrzydzać), może nieco hałaśliwe i zaludnione mugolami, ale nie była tu pierwszy raz, zapewne też nie ostatni.
Nie była pewna, czy przybyła na miejsce nieco przed czasem, czy też Alfred się spóźniał (co było niekulturalne, ale całkowicie zrozumiałe, bo uprzedzał, że nie jest pewien, czy wyrobi się z pracą), tak czy inaczej nie dostrzegała swojego narzeczonego (na samą myśl przechodził ją przyjemny dreszcz). Przystanęła przy barierce, odwracając się tyłem do ulicy i zatopiła spojrzenie w wodach Tamizy. Oparła łokcie o kamień w nieco nonszalanckim geście wychylając się nieco, by obserwować lepiej rzekę, rozmyślając jednocześnie o... Alfredzie, oczywiście. Czy było cokolwiek, ktokolwiek inny, kto mógłby zaprzątać teraz jej myśli? Dotknęła pierścionka, z zamyśleniem przekręcając go na palcu. Szmaragd wzmagał tylko pragnienie szybkiego spotkania z Parkinsonem, przypominał o zieleni jego oczu podczas oświadczyn. Z mocno bijącym sercem przypominała je sobie sekunda po sekundzie. Uczucia gwarantowały, że nie zapomni ich nigdy, że zawsze będzie czuć... Musnęła opuszkami palców usta, niemal bojąc się chociażby myśleć o tych nieprzyzwoitych pocałunkach. A jednocześnie pozwalała sobie na to, przymykając lekko oczy, zastanawiając się, czy będzie ich więcej. Zaraz skarciła się w myślach. Nie powinna o nich myśleć, jeszcze nie.
Trudno było skupić się na pracy po czymś takim. Palec nieprzyzwyczajony do pierścionka nie pozwalał zapomnieć, tak jak starannie złożony pergamin schowany na samym dnie szuflady. Poza tym rzucane jej ukradkiem spojrzenia były aż nadto wymowne, jednak nie zamierzała się nimi przejmować. Skrobała nerwowo po dokumentach, wyczekując końca pracy, a jej zniecierpliwienie tylko wzrosło, kiedy do jej biurka dotarła lakoniczna karteczka od Alfreda. To dodatkowo rozproszyło jej myśli, zmuszając do ciągłego zerkania na zegar. Odkładając ostatnie sprawozdania przed wyjściem czuła narastającą ekscytację na myśl o spotkaniu z Alfredem. Już nie lordem Parkinsonem, tylko właśnie Alfredem, który jeszcze parę godzin temu klęczał obok jej miejsca pracy na lodowatej, twardej posadzce. Pospiesznie zapinała guziki płaszcza, wychodząc z Ministerstwa.
Nie miała pojęcia, dlaczego wybrał akurat Most Westminster, ale właściwie nie miało to dla niej większego znaczenia. Miejsce na spacer jak każde inne (choć, oczywiście, milej byłoby w parku lub innym zielonym miejscu, jednak nie miała najmniejszego zamiaru wybrzydzać), może nieco hałaśliwe i zaludnione mugolami, ale nie była tu pierwszy raz, zapewne też nie ostatni.
Nie była pewna, czy przybyła na miejsce nieco przed czasem, czy też Alfred się spóźniał (co było niekulturalne, ale całkowicie zrozumiałe, bo uprzedzał, że nie jest pewien, czy wyrobi się z pracą), tak czy inaczej nie dostrzegała swojego narzeczonego (na samą myśl przechodził ją przyjemny dreszcz). Przystanęła przy barierce, odwracając się tyłem do ulicy i zatopiła spojrzenie w wodach Tamizy. Oparła łokcie o kamień w nieco nonszalanckim geście wychylając się nieco, by obserwować lepiej rzekę, rozmyślając jednocześnie o... Alfredzie, oczywiście. Czy było cokolwiek, ktokolwiek inny, kto mógłby zaprzątać teraz jej myśli? Dotknęła pierścionka, z zamyśleniem przekręcając go na palcu. Szmaragd wzmagał tylko pragnienie szybkiego spotkania z Parkinsonem, przypominał o zieleni jego oczu podczas oświadczyn. Z mocno bijącym sercem przypominała je sobie sekunda po sekundzie. Uczucia gwarantowały, że nie zapomni ich nigdy, że zawsze będzie czuć... Musnęła opuszkami palców usta, niemal bojąc się chociażby myśleć o tych nieprzyzwoitych pocałunkach. A jednocześnie pozwalała sobie na to, przymykając lekko oczy, zastanawiając się, czy będzie ich więcej. Zaraz skarciła się w myślach. Nie powinna o nich myśleć, jeszcze nie.
Maire Parkinson
Zawód : Służby Administracyjne Wizengamotu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
And I know that I can survive
I'll walk through fire to save my life
I'll walk through fire to save my life
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Alfred niedowierzał. Wszystko wyglądało jak w bajce spisanej w jednej ze starych ksiąg trzymanych pod kluczem w bibliotece Parkinsonów. Nie sądził, że Maire przyjmie jego oświadczyny. Był tak zdeterminowany… Nie zgodziłby się, gdyby Nestor narzucił im to małżeństwo. Nie chciał jej zmuszać do życia w klatce. Parkinson o dziwo w tej sytuacji pokazał niesamowite poświęcenie. Z jednej strony wiedział, że list od Nestora to już nie przelewki, a z drugiej był w stanie narazić imię rodziny, aby żyć dalej w swojej absurdalnej wolności. Nie zdawał sobie sprawy, że szlacheckie korzenie to skute kajdany. Od małego uczyli go, co ma mówić i uważać na dany temat. Wpajano mu coś i przypominali, że zawsze ma „własne zdanie”. Tylko ta wypowiedź musiała zostać przefiltrowana przez odpowiednie sita: dyplomacji, kindersztuby, szacunku i wartości rodzinnych. W efekcie czego, nic nie może zostać wypowiedziane. Pewnie dlatego u Parkinsonów zamiast muzyki odbijała się od ścian nieznośna cisza. Niedopowiedzenia i brak własnej opinii doprowadzał do szału. Wszak jak miała wyglądać rozmowa, w której żadna ze składowych nie mogła się pojawić?
Dzisiejsze zadanie było wyjątkowo trudne. Nie dość, że musiał zmierzyć się ze swoją powinnością, to w pracy ponownie wylądował na Nokturnie. Wszelkie siniaki mógł zatuszować dzięki metamorfomagii, ale nie o to chodziło. Cały czas myśląc o Maire, zastanawiał się, czy podjął dobrą decyzję. A co jeśli swoją pracą, członkostwem w Rycerzach narażał ją na niebezpieczeństwo? Nie chciał, aby kiedykolwiek przez niego się smuciła. Wtedy między nimi zapadłaby nieznośna cisza, a Alfred nie byłby w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. „Wiedziałaś, kogo bierzesz za męża” byłoby zbyt gorzkie i brutalne. Czy Maire w ogóle zdawała sobie sprawę o niebezpieczeństwie jego zawodu? Wszystko wyrwało się spod kontroli. Wskazówki zegara przesuwały się nieubłaganie, a Alfred nie wiedział, kiedy będzie mógł zmienić swoją postać i teleportować się prosto do Ministerstwa. Rzadko kiedy siedział przy biurku. Wiedźma Straż zawsze działa w terenie, więc nie powinien ją aż tak dziwić Most Westminister znajdujący się niedaleko Najwyższej Instytucji Magicznej w Londynie. Kończąc swoje interesy, obiecał sobie, że odetnie Maire od wszelkiego zła, w które zdążył wdepnąć. Nie zdawała sobie nawet sprawy, w jakich firmach Alfred był udziałowcem i jak często odwiedzał Śmiertelny Nokturn. I nie tylko po to, aby palić opium. U mężczyzn sama forma zaręczyn była pozbawiona jakiś prezentów. Wszak nie miał jak obracać pierścionkiem i zastanawiać się, czy zieleń herbu wybija kolor oczu. U mężczyzn panika zaczynała i kończyła się na koniuszku języka. Tego, który wymówił niszczące wolność zdanie, tego, który dotykał jej ust i absurdalnie obiecywał nie tylko ślub, ale całego siebie, tego, który uczył ją grzechu w ramach dobrego smaku i miłości, której nie miała prawa jeszcze znać. Wracając do swojej postaci, czuł to pieczenie języka, przypominającego o sterroryzowaniu całego działu, ale i o pocałunkach, które do tamtej pory nigdy nie miały miejsca. Serce mu kołatało cały dzień, a w tym wieku to wręcz niebezpieczne, aczkolwiek uzależniające. Zauważając jej drobną postać, na jego twarzy pojawiła się dziwna, namiastka uśmiechu. Czyli to nie był jednak sen? Czy wypełniała już polecenia przyszłego męża? Objął ją od tyłu, dłonie delikatnie układając na talii. Maire była dużo niższa, więc mógł ucałować czubek jej głowy, zapamiętując po raz kolejny zapach włosów. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że to będzie jego amortencja, nie potrzebował jej wywaru do eliksirów jak panienka Bulstrode.
- Dałaś radę z wszystkimi teczkami, czy tylko jedna z nich cię absorbowała? – spytał bezczelnie, mając chociaż malutką nadzieję, że nie tylko on był wybitny z rytmu i nie mógł się na niczym innym skupić tylko na słodkiej Maire.
Dzisiejsze zadanie było wyjątkowo trudne. Nie dość, że musiał zmierzyć się ze swoją powinnością, to w pracy ponownie wylądował na Nokturnie. Wszelkie siniaki mógł zatuszować dzięki metamorfomagii, ale nie o to chodziło. Cały czas myśląc o Maire, zastanawiał się, czy podjął dobrą decyzję. A co jeśli swoją pracą, członkostwem w Rycerzach narażał ją na niebezpieczeństwo? Nie chciał, aby kiedykolwiek przez niego się smuciła. Wtedy między nimi zapadłaby nieznośna cisza, a Alfred nie byłby w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa. „Wiedziałaś, kogo bierzesz za męża” byłoby zbyt gorzkie i brutalne. Czy Maire w ogóle zdawała sobie sprawę o niebezpieczeństwie jego zawodu? Wszystko wyrwało się spod kontroli. Wskazówki zegara przesuwały się nieubłaganie, a Alfred nie wiedział, kiedy będzie mógł zmienić swoją postać i teleportować się prosto do Ministerstwa. Rzadko kiedy siedział przy biurku. Wiedźma Straż zawsze działa w terenie, więc nie powinien ją aż tak dziwić Most Westminister znajdujący się niedaleko Najwyższej Instytucji Magicznej w Londynie. Kończąc swoje interesy, obiecał sobie, że odetnie Maire od wszelkiego zła, w które zdążył wdepnąć. Nie zdawała sobie nawet sprawy, w jakich firmach Alfred był udziałowcem i jak często odwiedzał Śmiertelny Nokturn. I nie tylko po to, aby palić opium. U mężczyzn sama forma zaręczyn była pozbawiona jakiś prezentów. Wszak nie miał jak obracać pierścionkiem i zastanawiać się, czy zieleń herbu wybija kolor oczu. U mężczyzn panika zaczynała i kończyła się na koniuszku języka. Tego, który wymówił niszczące wolność zdanie, tego, który dotykał jej ust i absurdalnie obiecywał nie tylko ślub, ale całego siebie, tego, który uczył ją grzechu w ramach dobrego smaku i miłości, której nie miała prawa jeszcze znać. Wracając do swojej postaci, czuł to pieczenie języka, przypominającego o sterroryzowaniu całego działu, ale i o pocałunkach, które do tamtej pory nigdy nie miały miejsca. Serce mu kołatało cały dzień, a w tym wieku to wręcz niebezpieczne, aczkolwiek uzależniające. Zauważając jej drobną postać, na jego twarzy pojawiła się dziwna, namiastka uśmiechu. Czyli to nie był jednak sen? Czy wypełniała już polecenia przyszłego męża? Objął ją od tyłu, dłonie delikatnie układając na talii. Maire była dużo niższa, więc mógł ucałować czubek jej głowy, zapamiętując po raz kolejny zapach włosów. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że to będzie jego amortencja, nie potrzebował jej wywaru do eliksirów jak panienka Bulstrode.
- Dałaś radę z wszystkimi teczkami, czy tylko jedna z nich cię absorbowała? – spytał bezczelnie, mając chociaż malutką nadzieję, że nie tylko on był wybitny z rytmu i nie mógł się na niczym innym skupić tylko na słodkiej Maire.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Zapatrzona w rzekę, pogrążona w słodkich, niewinnych marzeniach nawet nie dostrzegła obecności Alfreda. Zresztą, metamorfomagia nie była z pewnością jedyną jego szpiegowską umiejętnością, nieprawdaż? Drgnęła z zaskoczenia w odpowiedzi na niespodziewany dotyk. Nawet gdyby nie unikała tak bardzo kontaktu z kimkolwiek, dłonie na talii w takim momencie byłyby zbyt dużym zdziwieniem, o czym Alfred mógłby się dość boleśnie przekonać, gdyby nie miał tak charakterystycznych perfum. Zaczerpnęła gwałtownie powietrza, upajając się tym zapachem, który od dawna już towarzyszył jej eliksirom wzmacniającym. Obronny odruch nie był już potrzebny - i choć faktem było, że nie była przyzwyczajona do męskiej bliskości, to z nieprzyzwoitą rozkoszą zgadzała się na dotyk. Nie musiała już walczyć. Nie musiała już się oburzać i cofać gwałtownie dłoni, kiedy ich palce przypadkiem się zetkną, wzbraniać się przed jego ustami, uciekać przed każdym kontaktem. Pozwalała sobie na przyspieszony puls i ciepło rozlewające się po całym ciele, choć wciąż towarzyszyła im niepewność, brak przyzwyczajenia do tak otumaniającej obecności.
- Przecież wiesz doskonale, Alfredzie - och, jak cudownie było porzucić swój upór w mówieniu do niego lordzie Parkinson - że jestem całkowicie oddana swojej pracy bez względu na okoliczności. - Nie mógł zobaczyć rozbawionego uśmiechu na twarzy Maire, kiedy się z nim droczyła, pozwalając sobie musnąć palcami dłoń mężczyzny opartą na jej talii. - Choć nie wiem, czy nie będziesz musiał odwiedzić mnie raz jeszcze. Niemal przeoczyłam straszliwy błąd w jednym z dokumentów. - przyznała się w końcu. Chociaż tak ekscentryczne odwiedziny Alfreda miały pozostać w jej pamięci na zawsze, nie była pewna, czy chciałaby, aby musiał ją odwiedzać w celu prawdziwego przesłuchania. W jej pracy niewielki błąd mógł wywołać katastrofę, a ona była dziś tak roztargniona, że musiała sprawdzać wszystko po kilka razy. Przyznawanie się do słabości, do emocji było czymś tak sprzecznym ze szlachetnym wychowaniem, że pomimo całego roku, pomimo oświadczyn, czuła się teraz nieswojo. Kiedy już się do niego odwróciła, na jej twarzy gościł zdystansowany uśmiech. Zbyt długo nosiła maskę, by teraz tak po prostu się otworzyć. Przysunęła się bliżej, sięgając dłońmi do nieznacznie przekrzywionego kołnierzyka jego koszuli, by poprawić ją z troską. Mogła mieć problem z okazywaniem uczuć, ale z tego drobnego, niewinnego gestu odczytać było można cały ich ogrom.
- Mam nadzieję, że nie byłeś tak roztargniony jak ja. - Mała, słodka aktoreczka. Oczywiście, że mocno pragnęła, żeby myślał tylko o niej przez cały dzień. Z drugiej strony jego praca była naprawdę niebezpieczna - choć, jak każdy, Maire wiedziała tylko, że to bardzo tajne i bardzo straszne zadania, ale w rzeczywistości nie miała najmniejszego pojęcia, czym zajmuje się Alfred - więc niedobrze byłoby, gdyby nie mógł skupić się na swoim zadaniu. Ale cóż to dla lorda Parkinsona? Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, o ile rzeczywistość przewyższała jej wyobrażenia ryzyka, jakiego się podejmował. Oboje igrali ze śmiercią, tyle, że on sam wybrał ten los. I jemu za to płacili, czerpał z tego satysfakcję. Ona mogła tylko skrywać się za wymówkami, zatajając prawdę o swoim zdrowiu przed niemal całym światem, karmić się nadzieją płynącą ze słów ojca zapewniającego, że jest o wiele silniejsza niż jej matka. Powinnaś mu powiedzieć, podpowiadał rozum, ale serce obawiało się odrzucenia. Uparcie spychała myśl o swoim tchórzostwie na same krańce umysłu, tłumacząc się oczekiwaniem na odpowiednią chwilę, która miała nigdy nie nadejść. Zrywanie zaręczyn z takiego powodu byłoby irracjonalne i mogłoby mocno nadszarpnąć stosunki Parkinson - Bulstrode, ale stanowiło jakiś chwiejny argument, który Alfred mógłby wykorzystać przeciwko niej, gdyby tylko tego zechciał. Nie mogła o tym myśleć. Strach mieszał się z wyrzutami sumienia. Czy nie miała prawa pragnąć szczęścia, zapominając na moment o ciążącym na niej przekleństwie? Nawet nie zauważała, jak zmieniło się jej myślenie pod wpływem zielonookiego mężczyzny. Początkowo wzbraniała się przed najmniejszym wspomnieniem o małżeństwie, teraz zaś bała się, że nie dojdzie ono do skutku. Nie do końca rozumiała, na co tak naprawdę się decyduje.
- Przecież wiesz doskonale, Alfredzie - och, jak cudownie było porzucić swój upór w mówieniu do niego lordzie Parkinson - że jestem całkowicie oddana swojej pracy bez względu na okoliczności. - Nie mógł zobaczyć rozbawionego uśmiechu na twarzy Maire, kiedy się z nim droczyła, pozwalając sobie musnąć palcami dłoń mężczyzny opartą na jej talii. - Choć nie wiem, czy nie będziesz musiał odwiedzić mnie raz jeszcze. Niemal przeoczyłam straszliwy błąd w jednym z dokumentów. - przyznała się w końcu. Chociaż tak ekscentryczne odwiedziny Alfreda miały pozostać w jej pamięci na zawsze, nie była pewna, czy chciałaby, aby musiał ją odwiedzać w celu prawdziwego przesłuchania. W jej pracy niewielki błąd mógł wywołać katastrofę, a ona była dziś tak roztargniona, że musiała sprawdzać wszystko po kilka razy. Przyznawanie się do słabości, do emocji było czymś tak sprzecznym ze szlachetnym wychowaniem, że pomimo całego roku, pomimo oświadczyn, czuła się teraz nieswojo. Kiedy już się do niego odwróciła, na jej twarzy gościł zdystansowany uśmiech. Zbyt długo nosiła maskę, by teraz tak po prostu się otworzyć. Przysunęła się bliżej, sięgając dłońmi do nieznacznie przekrzywionego kołnierzyka jego koszuli, by poprawić ją z troską. Mogła mieć problem z okazywaniem uczuć, ale z tego drobnego, niewinnego gestu odczytać było można cały ich ogrom.
- Mam nadzieję, że nie byłeś tak roztargniony jak ja. - Mała, słodka aktoreczka. Oczywiście, że mocno pragnęła, żeby myślał tylko o niej przez cały dzień. Z drugiej strony jego praca była naprawdę niebezpieczna - choć, jak każdy, Maire wiedziała tylko, że to bardzo tajne i bardzo straszne zadania, ale w rzeczywistości nie miała najmniejszego pojęcia, czym zajmuje się Alfred - więc niedobrze byłoby, gdyby nie mógł skupić się na swoim zadaniu. Ale cóż to dla lorda Parkinsona? Nie zdawała sobie nawet sprawy z tego, o ile rzeczywistość przewyższała jej wyobrażenia ryzyka, jakiego się podejmował. Oboje igrali ze śmiercią, tyle, że on sam wybrał ten los. I jemu za to płacili, czerpał z tego satysfakcję. Ona mogła tylko skrywać się za wymówkami, zatajając prawdę o swoim zdrowiu przed niemal całym światem, karmić się nadzieją płynącą ze słów ojca zapewniającego, że jest o wiele silniejsza niż jej matka. Powinnaś mu powiedzieć, podpowiadał rozum, ale serce obawiało się odrzucenia. Uparcie spychała myśl o swoim tchórzostwie na same krańce umysłu, tłumacząc się oczekiwaniem na odpowiednią chwilę, która miała nigdy nie nadejść. Zrywanie zaręczyn z takiego powodu byłoby irracjonalne i mogłoby mocno nadszarpnąć stosunki Parkinson - Bulstrode, ale stanowiło jakiś chwiejny argument, który Alfred mógłby wykorzystać przeciwko niej, gdyby tylko tego zechciał. Nie mogła o tym myśleć. Strach mieszał się z wyrzutami sumienia. Czy nie miała prawa pragnąć szczęścia, zapominając na moment o ciążącym na niej przekleństwie? Nawet nie zauważała, jak zmieniło się jej myślenie pod wpływem zielonookiego mężczyzny. Początkowo wzbraniała się przed najmniejszym wspomnieniem o małżeństwie, teraz zaś bała się, że nie dojdzie ono do skutku. Nie do końca rozumiała, na co tak naprawdę się decyduje.
Maire Parkinson
Zawód : Służby Administracyjne Wizengamotu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
And I know that I can survive
I'll walk through fire to save my life
I'll walk through fire to save my life
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dwójka czarodziejów wyglądała nietuzinkowo w mugolskim zgiełku. Wyglądała jak porcelanowa laleczka, jeszcze nieświadoma, co ją spotka. Alfred wierzył w dziwne przeznaczenie, które da jej siłę na zrozumienie wartości Parkinsonów. Miała mało czasu, nie tylko Nestor rodu ich pospieszał, ale cały świat czekał na potomka. Alfred na razie nie potrafił o tym myśleć. Wciąż podważał swoją męską decyzję. Czy przypadek mógł zadecydować o ich szczęściu? Zachowywali się jak marionetki w teatrze rodu szlacheckiego. Niby chcieli być panami własnego życia, a sznurkami poruszał tylko nestor. Maire nawet nie była aż tak świadoma, że przez najbliższe miesiące po ślubie, większość spraw zostanie zepchnięta na dalszy plan tylko po to, aby zapewnić dziedzica. Alfred nie widział siebie w roli ojca, chciał odkładać to na ostatnią chwilę, ale zegar biologiczny i sam rozsądek wychowania dziecka podpowiadał mu, że czas najwyższy. Nie chciał uczyć go prawdziwych wartości Parkinsonów, ale czegoś co sprawi, że będzie dobrym człowiekiem. Takim, który będzie darzył ojca szacunkiem, a nie nienawiścią. To sprawiało, że Alfred nie czuł się dobrze, przeważał głos jego ojca w głowie, który powtarzał jak mantrę o obowiązkach szlachcica. Maire wyglądała jak mała księżniczka, do której przyjechał książę na czarnym końcu, burząc cały wyidealizowany świat. A on uparcie chciał wywrócić ten świat do góry nogami i nawet mugolski zgiełk mu w tym nie przeszkodzi.
- Każdy docenia twoją pracę – odpowiedział zgodnie z pracą, gryząc się w język, aby nie dodać „mozolną”. Nie było ani jednego urzędnika, który nie wiedziałby, co wyprawia Maire w Służbach Administracyjnych. Była niezastąpiona, a duma wypełniała gdzieś serce Alfreda, gdy na korytarzach przez rok i zażyłej znajomości, słyszał pochwały – Z racji tego, że jestem twoim narzeczonym, nie mam prawa już wykonywania swoich obowiązków w twoim dziale, aczkolwiek myślę, że moi koledzy nie będą chcieli mi się narażać – starał się na dyplomację, ale musiał podkreślić, że od jakiś sześciu godzin są już narzeczeństwem, a po drugie Wiedźma Straż naprawdę rzadko kiedy działała w Ministerstwie. To musiały być wyjątkowe okoliczności, gdy podważali czyjąś wiedzę i umiejętności. Zaplatając palce, przyciągnął Maire do siebie. Druga dłonią jeszcze raz dotknął jej włosów, chcąc sprawdzić, czy są tak samo miękkie jak wtedy, gdy… Głowa uciekła do wspomnień, a nogi już ruszyły w stronę barierek.
- Nie bój się, trzymam cię – przeszedł przez ową przeszkodę, co dla mugoli mogło wydawać się dziwne, jeśli nie wiedzieli, że tuż za barierką znajdują się schodki do ścieżki wzdłuż brzegu Tamizy. Rzadko kiedy ktoś tam chodził, więc to była idealna ucieczka od mugolskiego zgiełku. Gdy znaleźli się już pod mostem, a Alfred wciąż trzymał jej dłoń, chcąc być pewnym, że nie poślizgnie się, nie… Skąd w nim ta troska? Obrócił ją wokół własnej osi i lekko uśmiechnął. Dlaczego cieszył się z jej błędu? Na pewno go wymyśliła, była tak skrupulatna, że jej „pomyłki” nie były niczym szczególnym. Alfred rozglądał się, czy nikt ich nie obserwuje, obydwoje na pewno starali się nie chodzić w czarodziejskich szatach, gdy czasami trzeba było wyskoczyć do centrum Londynu i coś załatwić. Dotknął jej policzka, odgarniając kosmyk włosów. W tym geście pojawiła się jakaś dziwna czułość, niezrozumiana żądza bycia blisko z Maire. Nigdy się tak nie czuł, to było wyjątkowe.
- U nas to nie są tylko plamy atramentu – zażartował, bo czasami tak rozumiał jej „błąd” w dokumentach: okropna niebieska plama, która rozlała się akurat na środku pergaminu. Poczuł dziwną potrzebę szczerości, więc sprawdzając jeszcze raz, czy nikogo nie ma na trasie, pokazał wszystkie swoje karty. Patrząc na nią, jego twarz powoli, wręcz kontrolowanie, zmieniała swoją barwę. Nagle na skórze pojawiła się liczna gama kolorowych siniaków, a na linii szczęki paskudne otarcie.
- Sprawy służbowe nie idą czasami po naszej myśli – znów pojawiło się to magiczne określenie. Gdy zobaczyła część jego obrażeń, jak na zawołanie zaczął je tuszować. Metamorfomagia była kluczem do wielu spraw, nie tylko tych związanych z Wiedźmą Strażą. Czy właśnie tak powinien zdradzać jej każdy swój sekret?
- Każdy docenia twoją pracę – odpowiedział zgodnie z pracą, gryząc się w język, aby nie dodać „mozolną”. Nie było ani jednego urzędnika, który nie wiedziałby, co wyprawia Maire w Służbach Administracyjnych. Była niezastąpiona, a duma wypełniała gdzieś serce Alfreda, gdy na korytarzach przez rok i zażyłej znajomości, słyszał pochwały – Z racji tego, że jestem twoim narzeczonym, nie mam prawa już wykonywania swoich obowiązków w twoim dziale, aczkolwiek myślę, że moi koledzy nie będą chcieli mi się narażać – starał się na dyplomację, ale musiał podkreślić, że od jakiś sześciu godzin są już narzeczeństwem, a po drugie Wiedźma Straż naprawdę rzadko kiedy działała w Ministerstwie. To musiały być wyjątkowe okoliczności, gdy podważali czyjąś wiedzę i umiejętności. Zaplatając palce, przyciągnął Maire do siebie. Druga dłonią jeszcze raz dotknął jej włosów, chcąc sprawdzić, czy są tak samo miękkie jak wtedy, gdy… Głowa uciekła do wspomnień, a nogi już ruszyły w stronę barierek.
- Nie bój się, trzymam cię – przeszedł przez ową przeszkodę, co dla mugoli mogło wydawać się dziwne, jeśli nie wiedzieli, że tuż za barierką znajdują się schodki do ścieżki wzdłuż brzegu Tamizy. Rzadko kiedy ktoś tam chodził, więc to była idealna ucieczka od mugolskiego zgiełku. Gdy znaleźli się już pod mostem, a Alfred wciąż trzymał jej dłoń, chcąc być pewnym, że nie poślizgnie się, nie… Skąd w nim ta troska? Obrócił ją wokół własnej osi i lekko uśmiechnął. Dlaczego cieszył się z jej błędu? Na pewno go wymyśliła, była tak skrupulatna, że jej „pomyłki” nie były niczym szczególnym. Alfred rozglądał się, czy nikt ich nie obserwuje, obydwoje na pewno starali się nie chodzić w czarodziejskich szatach, gdy czasami trzeba było wyskoczyć do centrum Londynu i coś załatwić. Dotknął jej policzka, odgarniając kosmyk włosów. W tym geście pojawiła się jakaś dziwna czułość, niezrozumiana żądza bycia blisko z Maire. Nigdy się tak nie czuł, to było wyjątkowe.
- U nas to nie są tylko plamy atramentu – zażartował, bo czasami tak rozumiał jej „błąd” w dokumentach: okropna niebieska plama, która rozlała się akurat na środku pergaminu. Poczuł dziwną potrzebę szczerości, więc sprawdzając jeszcze raz, czy nikogo nie ma na trasie, pokazał wszystkie swoje karty. Patrząc na nią, jego twarz powoli, wręcz kontrolowanie, zmieniała swoją barwę. Nagle na skórze pojawiła się liczna gama kolorowych siniaków, a na linii szczęki paskudne otarcie.
- Sprawy służbowe nie idą czasami po naszej myśli – znów pojawiło się to magiczne określenie. Gdy zobaczyła część jego obrażeń, jak na zawołanie zaczął je tuszować. Metamorfomagia była kluczem do wielu spraw, nie tylko tych związanych z Wiedźmą Strażą. Czy właśnie tak powinien zdradzać jej każdy swój sekret?
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Serpentyna raniła życie Maire nie tylko bezpośrednio. Odebrała jej matkę, nim jeszcze zdołała naprawdę ją poznać. Jak wiele pamięta się z pierwszych pięciu lat życia? Tak wiele zapisuje się w naszej podświadomości, ale trudno przywołać wspomnienia. Przez dorastanie, stawanie się kobietą nikt Maire nie przeprowadził. Ojciec był wspaniałym towarzyszem i nauczycielem, ale nie był w stanie zastąpić matczynej opieki. Guwernantki mogły uczyć ją dobierania sukni do okazji, zachowania przy stole, ale nie były naprawdę zaangażowane w proces rozwoju dojrzewającej dziewczyny. Beatrice, ach, droga Beatrice była cudowną przyjaciółką, ale patrzyła z tej samej perspektywy. Bulstrode posiadała rozległą wiedzę, nie miała problemów z odnalezieniem się w świecie, ze swoją tożsamością, ale czegoś brakowało, jakiejś samoświadomości. Żadna z ciotek nie była osobą, na której chciałaby się wzorować. W lustrze widziała odbicie swojej matki i zastanawiała się, czy umierając będzie cierpieć tak jak ona.
Nie było osoby, która zastąpiłaby puste miejsce, nauczyła patrzeć na świat w mniej analityczny, kontrolujący sposób. Obowiązki wobec rodu były czymś znanym, naturalnym, ale czy Maire rozumiała choć częściowo, co oznaczały? Spędzenie całego życia z jednym mężczyzną, który może być opiekunem i obrońcą albo koszmarem i katem. Urodzenie dziecka, wychowanie go. Pełnienie roli żony, matki, damy, gospodyni, przede wszystkim - kobiety. Naiwnie trwała w chwili obecnej, skupiając się na tym jak jej serce drżało na widok Alfreda, ale nie potrafiła, nie umiała wyobrazić sobie rzeczywistości ich wspólnego życia. Życia przytłoczonego złotymi kajdanami.
Uśmiechnęła się lekko, słysząc coś na kształt komplementu z jego ust, zaś kolejne słowa wywołały zaróżowienie policzków. Narzeczonym. Po jej karku przebiegł przyjemny dreszcz, kiedy melodyjne słowo wibrowało gdzieś w powietrzu, upewniając ją, że to nie był sen. A może wciąż śniła? Bliskość Alfreda, który jeszcze przyciągnął ją do siebie odbierała zdolność trzeźwego myślenia. Poszłaby za nim wszędzie, nawet jeśli nie miała pojęcia, czemu przechodzi przez barierkę. Bez wahania jednak również ją pokonała (z jego pomocą, trudno przejść przez przeszkodę pilnując sukienki), dopiero wtedy dostrzegając schodki. Nie miała pojęcia o ich istnieniu, właściwie nieczęsto przemieszczała się bez wyraźnej konieczności poza granice magicznego świata. - Nie boję się. - odpowiedziała niemal odruchowo, unosząc nieco podbródek w geście niemalże dziecięcego uporu. Ona miała udowadniać, że nie boi się niczego, on miał w to nie wierzyć i ochraniać przed całym światem. Otaczać ramieniem, kiedy schodzili po śliskich schodkach, żeby mogła wtedy zachwycać się jego siłą, perfumami, wzrostem. - Zapomniałeś, że pióro jest silniejsze od miecza? - wytknęła mu, wtulając policzek w jego dłoń. Może to były jedynie plamy atramentu, niemal niezauważalne skreślenia lub poprawki paru słów, ale mogły mieć niekiedy ogromne znaczenie. W końcu chodziło o Wizengamot.
Patrzyła na niego z uwagą, gdy zamilknął, nie spodziewając się zupełnie takiego obrotu sprawy - w ciągu krótkiej chwili jej oczom ukazała się poobijana twarz Alfreda. Nie była na to przygotowana. Objawiał jej nie tylko prawdę (a przynajmniej niewielki jej wycinek) o swojej pracy, ale i metamorfomagię. Ale co w tym momencie interesowała ją ta umiejętność? Choć twarz Parkinsona była już bez skazy, nietknięta, w jej przestraszonych oczach wciąż widać było odbicia siniaków, otarcia. Nie miała pojęcia co powiedzieć, cofnęła się tylko o krok w tył, kiedy potrzeba muśnięcia jego ran czułymi palcami walczyła z obawą. Przed czym? Szczerością? Nerwowo szukała w kieszeni płaszcza swojej haftowanej chusteczki, czując jak kręci jej się w głowie, jak pulsuje czoło. Zdążyła przyłożyć materiał do nosa nim jeszcze pierwsza kropelka krwi zdążyła spłynąć.
- Nie powinieneś mnie tak denerwować. - rzuciła nieporadnie, odwracając głowę, by nie widział jak napięcie uchodzi z niej plamiąc wyszyte inicjały. Nie widział, nie pytał, nie podejrzewał. Chciała się nim zaopiekować, pocałować każdą ranę skrytą pod maską metamorfomagii, ale jej okropny, egoistyczny organizm nie chciał na to pozwolić.
Nie było osoby, która zastąpiłaby puste miejsce, nauczyła patrzeć na świat w mniej analityczny, kontrolujący sposób. Obowiązki wobec rodu były czymś znanym, naturalnym, ale czy Maire rozumiała choć częściowo, co oznaczały? Spędzenie całego życia z jednym mężczyzną, który może być opiekunem i obrońcą albo koszmarem i katem. Urodzenie dziecka, wychowanie go. Pełnienie roli żony, matki, damy, gospodyni, przede wszystkim - kobiety. Naiwnie trwała w chwili obecnej, skupiając się na tym jak jej serce drżało na widok Alfreda, ale nie potrafiła, nie umiała wyobrazić sobie rzeczywistości ich wspólnego życia. Życia przytłoczonego złotymi kajdanami.
Uśmiechnęła się lekko, słysząc coś na kształt komplementu z jego ust, zaś kolejne słowa wywołały zaróżowienie policzków. Narzeczonym. Po jej karku przebiegł przyjemny dreszcz, kiedy melodyjne słowo wibrowało gdzieś w powietrzu, upewniając ją, że to nie był sen. A może wciąż śniła? Bliskość Alfreda, który jeszcze przyciągnął ją do siebie odbierała zdolność trzeźwego myślenia. Poszłaby za nim wszędzie, nawet jeśli nie miała pojęcia, czemu przechodzi przez barierkę. Bez wahania jednak również ją pokonała (z jego pomocą, trudno przejść przez przeszkodę pilnując sukienki), dopiero wtedy dostrzegając schodki. Nie miała pojęcia o ich istnieniu, właściwie nieczęsto przemieszczała się bez wyraźnej konieczności poza granice magicznego świata. - Nie boję się. - odpowiedziała niemal odruchowo, unosząc nieco podbródek w geście niemalże dziecięcego uporu. Ona miała udowadniać, że nie boi się niczego, on miał w to nie wierzyć i ochraniać przed całym światem. Otaczać ramieniem, kiedy schodzili po śliskich schodkach, żeby mogła wtedy zachwycać się jego siłą, perfumami, wzrostem. - Zapomniałeś, że pióro jest silniejsze od miecza? - wytknęła mu, wtulając policzek w jego dłoń. Może to były jedynie plamy atramentu, niemal niezauważalne skreślenia lub poprawki paru słów, ale mogły mieć niekiedy ogromne znaczenie. W końcu chodziło o Wizengamot.
Patrzyła na niego z uwagą, gdy zamilknął, nie spodziewając się zupełnie takiego obrotu sprawy - w ciągu krótkiej chwili jej oczom ukazała się poobijana twarz Alfreda. Nie była na to przygotowana. Objawiał jej nie tylko prawdę (a przynajmniej niewielki jej wycinek) o swojej pracy, ale i metamorfomagię. Ale co w tym momencie interesowała ją ta umiejętność? Choć twarz Parkinsona była już bez skazy, nietknięta, w jej przestraszonych oczach wciąż widać było odbicia siniaków, otarcia. Nie miała pojęcia co powiedzieć, cofnęła się tylko o krok w tył, kiedy potrzeba muśnięcia jego ran czułymi palcami walczyła z obawą. Przed czym? Szczerością? Nerwowo szukała w kieszeni płaszcza swojej haftowanej chusteczki, czując jak kręci jej się w głowie, jak pulsuje czoło. Zdążyła przyłożyć materiał do nosa nim jeszcze pierwsza kropelka krwi zdążyła spłynąć.
- Nie powinieneś mnie tak denerwować. - rzuciła nieporadnie, odwracając głowę, by nie widział jak napięcie uchodzi z niej plamiąc wyszyte inicjały. Nie widział, nie pytał, nie podejrzewał. Chciała się nim zaopiekować, pocałować każdą ranę skrytą pod maską metamorfomagii, ale jej okropny, egoistyczny organizm nie chciał na to pozwolić.
Maire Parkinson
Zawód : Służby Administracyjne Wizengamotu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
And I know that I can survive
I'll walk through fire to save my life
I'll walk through fire to save my life
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie znał jej sekretów. Od dawna próbował ją rozgryźć, a nadal trzymała w sobie tajemnice, która wyniszczała ją od środka. Może nie była świadoma, że Alfred dokonał świadomego wyboru i czegokolwiek by się o jej zdrowiu nie dowiedział, nie miałoby żadnego wpływu na pierścionek oraz propozycje oświadczyn. Oczywiście plotki o jej złym prowadzeniu się, uzależnienia, kłamstwa mogłyby bardzo zaboleć Alfreda. Wszak przez rok ich znajomość była aż za bardzo niewinna, aby w ogóle przyszło mu na myśl, że może grać na kilka frontów. Jej choroba nie miałaby wpływu na decyzję Alfreda, lecz na pewno z większą troską zacząłby ją traktować. Zabraniałby jej wielu rzeczy, ale wszystko dla jej dobra. Na pewno by to zrozumiała, skoro on by jej nie odtrącił.
W świecie szlacheckich rodów życie dotyczyło kontroli. Nie należało pokazywać emocji, słabości, braku wychowania i szacunku. Działali jak marionetki Nestora. Zebrani klaskali i cieszyli się jak małe dzieci, gdy grali według reguł. Jeśli słuchasz „rad” Nestora, masz nazwisko. Alfred, mając już trzydzieści sześć lat, dorobił się własnej fortuny, więc wydziedziczenie nie wiązałoby się nawet z utratą pieniędzy. Ale nazwisko to marka i nic gorszego nie można zrobić szlachcicowi, niż zabrać mu przynależenie do jakieś grupy. Parkinson nie był pieskiem salonowym, więc nie cieszył się wszystkimi sabatami i przyjęciami. On chciał tylko dumnie wypinać pierś i akcentować swoje nazwisko. W ich związku miało być inaczej. Alfred pragnął, aby Maire zburzyła jego ciszę. Nauczyła wymawiania większej ilości słów w jednym zdaniu, opowiadaniu o swoich pasjach, pomysłach, o tym co czuje i uważa. Parkinson był zbyt zamknięty, a to zdecydowanie było spowodowane sposobem wychowania. Wielu mogło mówić, że przecież szlachcie nic nie brakowało, więc dlaczego miał jakąś skazę na psychice? Nikomu nie wytłumaczył jeszcze o chodzi z kredkami. I może lepiej, aby to zostało tajemnicą. Zaprowadził ją do swojej odskoczni po pracy bez żadnych „ale”. Chciał wprowadzając Maire powoli w swój zagadkowy świat. Odpowiedział uśmiechem na dziwną czułość. Nawet zaczepnie kciukiem dotknął kości policzkowej Maire. Och, miała taką nieprzeciętną urodę.
- Powiedz to żołnierzom, który polegli – nie umniejszał roli jej pracy. O nie, po prostu dyplomacja sprawdzała się dobrze w murach Ministerstwa, a nie tu, w terenie. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak często sięgał po różdżkę w godzinach pracy. I to nie po to, aby podpalić swojego papierosa. To było niesamowite, że gdy Maire była blisko, uważał, że podjął słuszną decyzję. Bał się, że charakter ojca obudzi się w nim jak na zawołanie, gdy będzie mógł posiąść swoją żonę, ale nigdy nie potrafiłby podnieść ręki na kobietę. Jego ojciec był naprawdę plugawy, że bił matkę jak mugloska szmatę.
- To nic wielkiego, bywało gorzej – odpowiedział, zupełnie się tym nie przejmując. Przyzwyczaił się i całkowicie zaakceptował ryzyko związane z pracą. Nie było to już nic nadzwyczajnego, więc też nie sądził, że dla Maire będzie to aż tak druzgocące. Przystanął i obserwował, co się dzieje. Maire nie mogłaby odczytać nic z jego twarzy, ale w głębi czuł przerażenie. To on doprowadził ją do takiego stanu?
- Co się dzieje? – spytał zdezorientowany, chwytając kobiecą twarz w swoje dłonie. Uważnie jej się przyglądał, nie mógł patrzeć na cierpienie żadnej kobiety, a już na pewno nie swojej narzeczonej. Krew ubrudziła jego dłonie, a on próbował odczytać w jasnozielonych oczach, dlaczego jest osłabiona. Nie potrafił przeprosić, bo według niego wcale nie zrobił nic złego.
- Za dużo wrażeń na dziś, chyba powinnaś się położyć. Nic mi nie jest, to tylko kilka siniaków – ponownie dawał swoje zapewnienie o prawidłowym samopoczuciu, wciąż wpatrując się w jej oczy. Musiał się przy tym całkowicie nachylić, a krew cieknąca po dłoni wcale mu nie przeszkadzała. Przechwycił od niej chusteczkę i przycisnął do nosa – Pochyl się do przodu – rozkazał, mocno trzymając ją w swoich ramionach. Na tej trasie nie było żadnej ławki, więc była skazana na niego.
W świecie szlacheckich rodów życie dotyczyło kontroli. Nie należało pokazywać emocji, słabości, braku wychowania i szacunku. Działali jak marionetki Nestora. Zebrani klaskali i cieszyli się jak małe dzieci, gdy grali według reguł. Jeśli słuchasz „rad” Nestora, masz nazwisko. Alfred, mając już trzydzieści sześć lat, dorobił się własnej fortuny, więc wydziedziczenie nie wiązałoby się nawet z utratą pieniędzy. Ale nazwisko to marka i nic gorszego nie można zrobić szlachcicowi, niż zabrać mu przynależenie do jakieś grupy. Parkinson nie był pieskiem salonowym, więc nie cieszył się wszystkimi sabatami i przyjęciami. On chciał tylko dumnie wypinać pierś i akcentować swoje nazwisko. W ich związku miało być inaczej. Alfred pragnął, aby Maire zburzyła jego ciszę. Nauczyła wymawiania większej ilości słów w jednym zdaniu, opowiadaniu o swoich pasjach, pomysłach, o tym co czuje i uważa. Parkinson był zbyt zamknięty, a to zdecydowanie było spowodowane sposobem wychowania. Wielu mogło mówić, że przecież szlachcie nic nie brakowało, więc dlaczego miał jakąś skazę na psychice? Nikomu nie wytłumaczył jeszcze o chodzi z kredkami. I może lepiej, aby to zostało tajemnicą. Zaprowadził ją do swojej odskoczni po pracy bez żadnych „ale”. Chciał wprowadzając Maire powoli w swój zagadkowy świat. Odpowiedział uśmiechem na dziwną czułość. Nawet zaczepnie kciukiem dotknął kości policzkowej Maire. Och, miała taką nieprzeciętną urodę.
- Powiedz to żołnierzom, który polegli – nie umniejszał roli jej pracy. O nie, po prostu dyplomacja sprawdzała się dobrze w murach Ministerstwa, a nie tu, w terenie. Nawet nie zdawała sobie sprawy, jak często sięgał po różdżkę w godzinach pracy. I to nie po to, aby podpalić swojego papierosa. To było niesamowite, że gdy Maire była blisko, uważał, że podjął słuszną decyzję. Bał się, że charakter ojca obudzi się w nim jak na zawołanie, gdy będzie mógł posiąść swoją żonę, ale nigdy nie potrafiłby podnieść ręki na kobietę. Jego ojciec był naprawdę plugawy, że bił matkę jak mugloska szmatę.
- To nic wielkiego, bywało gorzej – odpowiedział, zupełnie się tym nie przejmując. Przyzwyczaił się i całkowicie zaakceptował ryzyko związane z pracą. Nie było to już nic nadzwyczajnego, więc też nie sądził, że dla Maire będzie to aż tak druzgocące. Przystanął i obserwował, co się dzieje. Maire nie mogłaby odczytać nic z jego twarzy, ale w głębi czuł przerażenie. To on doprowadził ją do takiego stanu?
- Co się dzieje? – spytał zdezorientowany, chwytając kobiecą twarz w swoje dłonie. Uważnie jej się przyglądał, nie mógł patrzeć na cierpienie żadnej kobiety, a już na pewno nie swojej narzeczonej. Krew ubrudziła jego dłonie, a on próbował odczytać w jasnozielonych oczach, dlaczego jest osłabiona. Nie potrafił przeprosić, bo według niego wcale nie zrobił nic złego.
- Za dużo wrażeń na dziś, chyba powinnaś się położyć. Nic mi nie jest, to tylko kilka siniaków – ponownie dawał swoje zapewnienie o prawidłowym samopoczuciu, wciąż wpatrując się w jej oczy. Musiał się przy tym całkowicie nachylić, a krew cieknąca po dłoni wcale mu nie przeszkadzała. Przechwycił od niej chusteczkę i przycisnął do nosa – Pochyl się do przodu – rozkazał, mocno trzymając ją w swoich ramionach. Na tej trasie nie było żadnej ławki, więc była skazana na niego.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Bulstrode znani byli ze swoich manipulatorskich zdolności, do odgrywania roli tych, którzy pociągają za sznurki nie angażując się pozornie w życie polityczne. Wprawdzie ojciec Maire nie próbował nawet być szarą eminencją, poświęcając się badaniom nieba, ale nie oznaczało, że krew płynąca w jego żyłach była słabsza. Zdarzało jej się widzieć, jak bez trudu okręcał sobie ludzi wokół palca, podsuwając im idee, które uznawali za swoje - nie była synem, którego Mathias mógłby nauczyć gierek salonowych, ale poplątane ścieżki losu sprawiły, że byli sobie bardzo bliscy, przez co jej wychowanie obfitowało również i w takie życiowe lekcje. W swojej nieco naiwnej niewinności nie korzystała często ze zdobytej wiedzy, ograniczając się właśnie do zakładania maski, szczelnie skrywającej jej uczuciowe, rozedrgane serce przez światem, który nie akceptował spontaniczności, poddawania się temperamentom. Maska będąca drugą twarzą towarzyszyła jej niemal nieustannie, momentami przywierając do skóry bardziej, że Maire by tego pragnęła. Jednak cienka granica pomiędzy prawdą, a wyuczonym fałszem była subtelna, lecz istniała. I choć przekroczenie jej nie było proste, to było możliwe. Może bolesne, ryzykowne i nieodwracalne, ale możliwe. I choć rozum wciąż nie był pewien, czy właśnie tego pragnie, to oczy błagały, by ją uwolnił, całując raz jeszcze, pozwalając obojgu uciec ze złotej klatki powinności i reguł.
- Nie miałam tego na myśli. - odpowiedziała cicho, nie do końca pewna, czy rzeczywiście nie to miała na myśli. Jak wielu wojnom można było zapobiec podejmując właściwe decyzje w odpowiednim czasie - jak wiele osób mogło zginąć przez jeden podpis. Daleka była od nazywania kogokolwiek mięsem armatnim, ale zawiłe meandry ludzkiego umysłu, dyplomacji, uważała za bardziej znaczące od brutalnej siły. Czyż nie to wpajano jej od dziecka? Jednym Imperiusem można było utrzymać świat w ryzach i choć brzydziła się czarną magią, nie mogła nie przyznać, że lepsze było przejęcie umysłu jednostki niż pozwolenie na panowanie chaosu. Jeśli w żyłach płynęła szlachetna krew, nawet niewinność była wykrzywiona, zepsuta.
- Nie, nie... - szeptała, usiłując bez większego przekonania wyrwać się spod jego uspokajającej władzy. Kręciła głową, nie chcąc oddać mu chusteczki, nie chcąc plamić jego dłoni własną krwią, spływającą drobnymi kroplami powolnie, ale nieprzerwanie. Próba uwolnienia z jego silnych, opiekuńczych ramion jedynie pogarszała sytuację, kiedy Maire walczyła sama ze sobą, nie chcąc się poddać poczuciu, że powinna odpowiedzieć szczerością na szczerość.
- Zaraz minie, naprawdę nie ma sensu się tym przejmować. - nieopatrznie przyznała się do doświadczenia z takimi problemami. Czuła, jak gdzieś w kącikach jej oczu zbierają się niechciane łzy. Nie pozwoliła im spłynąć po policzkach. Bezsilnie szamotała się sama ze sobą, z Alfredem, z własnym organizmem, niczym mała łódeczka targana falami, na które nie miała najmniejszego wpływu. Wyleczenie było kwestią paru minut, jednak pytania Alfreda wbijały w nią długie szpilki, sięgające serca. Nie miała pojęcia, czy bardziej bolesne będzie przyznanie się do tego, że tak długo to ukrywała (ale dlaczego miała zdradzać mu swoją tajemnice, dlaczego? dotychczas był przecież jedynie przyjacielem), czy może zmierzenie się z rozbiciem tęczowej bańki, w której znajdowali się od kilku godzin. Ale czyż to nie on ją przebił wyjawieniem własnego sekretu? Pozwalała mu otulać się silnymi ramionami, w których najchętniej zostałaby na zawsze. Szkoda, że zawsze mogło trwać tak krótko. - To żadna nowość. - przyznała w końcu niechętnie, nie patrząc mu w oczy tylko w ziemię - w końcu sam nakazał jej pochylić głowę - bo chyba jednak wolałaby przesłuchanie, niż to nagłe wyznanie. Krew przestała już płynąć, czuła to wyraźnie i odchyliła głowę, chcąc się upewnić. Wyglądała bardziej jak upośledzony wampir pijący krew nosem niż szlachcianka na romantycznym spacerze. Kto by ją zechciał? - Jestem chora, to Serpentyna. - wyrzuciła z siebie w końcu niemal lodowato, odbierając mu zabarwioną miejscami na ciemny odcień czerwieni chusteczkę, jakby próbowała całkowicie się odciąć od jego pomocy i zakrwawionych dłoni. Przedstawiając mu swoją nieodłączną towarzyszkę nie czuła ulgi ani przejęcia. Istniała jedynie sucha beznamiętność, kiedy odwróciła się tyłem do Alfreda i wbiła ponure spojrzenie w Tamizę, nie chcąc widzieć jego reakcji. Oszukany? Rozczarowany? Rozgoryczony? Gniewny? Ukrywała swoją chorobę całe życie, pozwalając jedynie paru osobom wydrzeć sobie tajemnicę, ukrywała ją przez okrągły rok ich znajomości, cudownym zbiegiem losu nigdy nie dostając ataku dokładnie w tym momencie, kiedy chował się pod jej biurko lub znienacka całował, jakby jego kojąca obecność doskonale przeciwdziałała emocjom, jakie jej towarzyszyły. A jednak teraz, akurat teraz wstrętny, nieposłuszny organizm będący jej wrogiem musiał objawić swoją niemoc, swoją słabość i najsilniejszą broń wymierzoną przeciwko niej. Mogła oczywiście uraczyć Alfreda porcją doskonale przygotowanych kłamstw, zgodzić się z wersją o przemęczeniu, przytaknąć biednie główką, słaniając się na nogach. Przez moment, wpatrując się w ciemną, wzburzoną wodę żałowała swojej decyzji, pragnęła cofnąć czas i wtulać się w jego ramiona. Ale nie mogła go okłamać. Nie po tym, jak jej zaufał. Nawet jeśli miał teraz odejść bez słowa, wzgardzić wybrakowaną towarzyszką, której tak nieopatrznie poświęcił rok ze swojego cennego życia, a ona miała żałować swojej nagłej szczerości albo umrzeć tutaj z rozpaczy - była mu winna właśnie tyle. Prawdę.
- Nie miałam tego na myśli. - odpowiedziała cicho, nie do końca pewna, czy rzeczywiście nie to miała na myśli. Jak wielu wojnom można było zapobiec podejmując właściwe decyzje w odpowiednim czasie - jak wiele osób mogło zginąć przez jeden podpis. Daleka była od nazywania kogokolwiek mięsem armatnim, ale zawiłe meandry ludzkiego umysłu, dyplomacji, uważała za bardziej znaczące od brutalnej siły. Czyż nie to wpajano jej od dziecka? Jednym Imperiusem można było utrzymać świat w ryzach i choć brzydziła się czarną magią, nie mogła nie przyznać, że lepsze było przejęcie umysłu jednostki niż pozwolenie na panowanie chaosu. Jeśli w żyłach płynęła szlachetna krew, nawet niewinność była wykrzywiona, zepsuta.
- Nie, nie... - szeptała, usiłując bez większego przekonania wyrwać się spod jego uspokajającej władzy. Kręciła głową, nie chcąc oddać mu chusteczki, nie chcąc plamić jego dłoni własną krwią, spływającą drobnymi kroplami powolnie, ale nieprzerwanie. Próba uwolnienia z jego silnych, opiekuńczych ramion jedynie pogarszała sytuację, kiedy Maire walczyła sama ze sobą, nie chcąc się poddać poczuciu, że powinna odpowiedzieć szczerością na szczerość.
- Zaraz minie, naprawdę nie ma sensu się tym przejmować. - nieopatrznie przyznała się do doświadczenia z takimi problemami. Czuła, jak gdzieś w kącikach jej oczu zbierają się niechciane łzy. Nie pozwoliła im spłynąć po policzkach. Bezsilnie szamotała się sama ze sobą, z Alfredem, z własnym organizmem, niczym mała łódeczka targana falami, na które nie miała najmniejszego wpływu. Wyleczenie było kwestią paru minut, jednak pytania Alfreda wbijały w nią długie szpilki, sięgające serca. Nie miała pojęcia, czy bardziej bolesne będzie przyznanie się do tego, że tak długo to ukrywała (ale dlaczego miała zdradzać mu swoją tajemnice, dlaczego? dotychczas był przecież jedynie przyjacielem), czy może zmierzenie się z rozbiciem tęczowej bańki, w której znajdowali się od kilku godzin. Ale czyż to nie on ją przebił wyjawieniem własnego sekretu? Pozwalała mu otulać się silnymi ramionami, w których najchętniej zostałaby na zawsze. Szkoda, że zawsze mogło trwać tak krótko. - To żadna nowość. - przyznała w końcu niechętnie, nie patrząc mu w oczy tylko w ziemię - w końcu sam nakazał jej pochylić głowę - bo chyba jednak wolałaby przesłuchanie, niż to nagłe wyznanie. Krew przestała już płynąć, czuła to wyraźnie i odchyliła głowę, chcąc się upewnić. Wyglądała bardziej jak upośledzony wampir pijący krew nosem niż szlachcianka na romantycznym spacerze. Kto by ją zechciał? - Jestem chora, to Serpentyna. - wyrzuciła z siebie w końcu niemal lodowato, odbierając mu zabarwioną miejscami na ciemny odcień czerwieni chusteczkę, jakby próbowała całkowicie się odciąć od jego pomocy i zakrwawionych dłoni. Przedstawiając mu swoją nieodłączną towarzyszkę nie czuła ulgi ani przejęcia. Istniała jedynie sucha beznamiętność, kiedy odwróciła się tyłem do Alfreda i wbiła ponure spojrzenie w Tamizę, nie chcąc widzieć jego reakcji. Oszukany? Rozczarowany? Rozgoryczony? Gniewny? Ukrywała swoją chorobę całe życie, pozwalając jedynie paru osobom wydrzeć sobie tajemnicę, ukrywała ją przez okrągły rok ich znajomości, cudownym zbiegiem losu nigdy nie dostając ataku dokładnie w tym momencie, kiedy chował się pod jej biurko lub znienacka całował, jakby jego kojąca obecność doskonale przeciwdziałała emocjom, jakie jej towarzyszyły. A jednak teraz, akurat teraz wstrętny, nieposłuszny organizm będący jej wrogiem musiał objawić swoją niemoc, swoją słabość i najsilniejszą broń wymierzoną przeciwko niej. Mogła oczywiście uraczyć Alfreda porcją doskonale przygotowanych kłamstw, zgodzić się z wersją o przemęczeniu, przytaknąć biednie główką, słaniając się na nogach. Przez moment, wpatrując się w ciemną, wzburzoną wodę żałowała swojej decyzji, pragnęła cofnąć czas i wtulać się w jego ramiona. Ale nie mogła go okłamać. Nie po tym, jak jej zaufał. Nawet jeśli miał teraz odejść bez słowa, wzgardzić wybrakowaną towarzyszką, której tak nieopatrznie poświęcił rok ze swojego cennego życia, a ona miała żałować swojej nagłej szczerości albo umrzeć tutaj z rozpaczy - była mu winna właśnie tyle. Prawdę.
Maire Parkinson
Zawód : Służby Administracyjne Wizengamotu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
And I know that I can survive
I'll walk through fire to save my life
I'll walk through fire to save my life
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Serpentyna nie była sprawą, którą sobie zażyczyła, pogrążając się w marzeniach pięciolatki. Wtedy na pewno planowała swój ślub, wyobrażała sobie małżonka… Był ciekawa, czy których z jej dziecięcych marzeń zostało zrealizowane. Nie bez kozery niektóre rody trzymały się razem. Zarówno Bulstrode jak i Parkinsonów mogła charakteryzować maska, o czym na pewno obydwoje się przekonają w dalszej części wątku. Obydwa rody były jedne z najbardziej wpływowych, za razem konserwatywnych. Nie mieliby takiej pozycji, bez szemranych interesów, manipulacji i chwytów poniżej pasa. Doskonale wiedzieli jak rozegrać każdą grę, aby wyjść z niej zwycięsko. Guwernantki nie tylko uczyły młode damy odpowiedniego dobierania garderoby, słów i gestów, ale także bycia szyją dla swojego mężczyzny. Nikt się nie spodziewał, że kobiety miały aż tak wielki wpływ na swoich mężów. Chociaż rzadko kiedy ktoś pytał je o zdanie, one wiedziały jak rozrzucić sidła manipulacji, aby wyszło po kobiecej myśli.
- Wiem – odpowiedział jakże krótko, ale to wiele mówiło. Wiedział, że nie umniejsza roli jego pracy ani on nie robił tego z jej obowiązkami. Obydwoje mieli ważną rolę w Ministerstwie Magii i cieszył się, że jego narzeczona jest taką zdolną, docenianą czarownicą. Czasami rozczulała go ta niewinność Maire. Chociaż wiedziała o istnieniu czarnej magii, nie dopuszczała do siebie jej potężnych możliwości. Na szczęście Alfred nie mógł opowiedzieć jej o Rycerzach, wtedy zaczęłaby się już porządnie o niego bać.
Zaczęła błędne koło. Im bardziej się wyrywała, tym uścisk Alfreda przybierał na sile. Nie chciał ją kontrolować, ale musiał być pewny, że nic jej nie jest. Wszak w czyich ramionach była bardziej bezpieczna niż człowieka od „brudnej roboty”? Serce waliło mu jak oszalałe, a rozum dopuszczał do siebie absurdalną wersję, że to on ją zranił. Ale czy to było możliwe?
- Zaraz? – spytał wściekły, nie wiedząc, co się tu dzieje. Co ukrywała przed nim przez cały rok przyjaźni? Chciał się na nią wydrzeć i doprowadzić do porządku. Nie tak, nie tak powinna się zachowywać jego żona. Nie była ani posłuszna ani… nie odnosiła się z szacunkiem. Okłamała go. „To żadna nowość” odbijało się echem w jego głowie. Co to na szorty Selwyna znaczyło? Trzymał ją w silnym uścisku, bojąc się, że zaraz mu zemdleje. Czekał na jakieś wyjaśnienia, nie ucieknie od prawdy. Chwycił jej włosy i schował je pod ubranie, aby nie zasłaniały jej twarzy i nie ubrudziły się od krwi. Dotyk nagich pleców Maire nie podziałał na niego jak grom z jasnego nieba. Był zbyt skupiony na jej stanie zdrowia, aby celebrować kolejny krok poznawania jej ciała. Cisza i napięcie między nimi wzrastało z każdą sekundą. Gdy Maire uniosła głowę i wyprostowała się, rzeczywiście nie wyglądała jak bogini. Nie mogli wyciągnąć tu różdżek, żadne z nich nie znało się na magii leczniczej. Alfred wyciągnął jedynie swoją czystą chusteczkę i podał Maire.
Jestem chora, to Serpentyna
Ja pierdole, pomyślał Alfred i zwalił mu się na głowę cały świat. Strumień lodowatego powietrza uderzył w niego, zwalając prawie z nóg. Na twarz wkradała się maska wyćwiczonej obojętności, więc dobrze, że się odwróciła i nie mogła widzieć tego spojrzenia. Nie potrafił zdefiniować, co czuje. Rozczarowanie własnymi marzeniami, pragnął oszukać los i Nestora, a pogrążył całe swoje życie. Wybrał na swoją narzeczoną kobietę, która prawdopodobnie nie da mu dzieci, którą będzie musiał się w każdej chwili opiekować i nauczyć jeszcze bardziej ukrywać swoje obrażenia. Wyciągnął papierosa, lecz zanim go odpalił wypuścił ciężko powietrze. Szybkie potarcie końcówki o wierzch dłoni, a przyjemny dym dotarł do jego nozdrzy. Pierwszy buch, drugi buch, trzeci. Sekundy mijały, a między nimi tango tańczyła cisza. Muzyka wiatru i schodzącego słońca nadawała rytm i próbowała zmusić do jakiś słów. Ile mógł wpatrywać się w jej plecy, udawać, że wszystko jest w porządku, a poza tym nadal uważać ją za swoją narzeczoną? Wtedy zdał sobie sprawę, że nie tolerowałby u niej żadnego uzależnienia i nieodpowiedzialnego zachowania, ale na Serpentynę nie miała wpływu. Mogła się tylko pilnować, umniejszać skutki jej objawów, lecz nic więcej. Zgasił papierosa, wrzucając go do Tamizy. Te czarodziejskie na pewno nie zaśmiecały środowiska.
- Znajdziemy dobrego uzdrowiciela – te trzy słowa stanowiły obietnicę większą niż „czy wyjdziesz za mnie”. One oznaczały, że wziął na siebie każdy skutek podjętej decyzji i zostanie z nią do końca życia. Tak jak złączy ich Ministerstwo i rodzące się uczucie. Lojalnie, wiernie, oddanie. Zastąpił jej drogę, uniemożliwiając dłuższe podziwianie Tamizy.
- Powiem ci to tylko raz i zapamiętaj każde moje słowo, Maire – nie spodziewała się, że Alfred powie na raz więcej niż jedno zdanie. – Jesteś wyjątkową, zdolną czarownicą. Jako przyszła pani Parkinson, masz złożyć obietnicę, że będziesz o siebie dbać i nigdy więcej nie będziesz przede mną nic ukrywać, a tym bardziej, panno Bulstrode, okłamywać. Zadbam o ciebie jak tylko potrafię, ale koniec z kłamstwami, rozumiesz? – słowa wypływały z ust Alfreda w przemyślany, kontrolowany sposób. Trzymał ponownie jej twarz w swoich dłoniach, wpatrując się w oczy, składając nie tylko obietnicę, ale zobowiązanie.
- Wiem – odpowiedział jakże krótko, ale to wiele mówiło. Wiedział, że nie umniejsza roli jego pracy ani on nie robił tego z jej obowiązkami. Obydwoje mieli ważną rolę w Ministerstwie Magii i cieszył się, że jego narzeczona jest taką zdolną, docenianą czarownicą. Czasami rozczulała go ta niewinność Maire. Chociaż wiedziała o istnieniu czarnej magii, nie dopuszczała do siebie jej potężnych możliwości. Na szczęście Alfred nie mógł opowiedzieć jej o Rycerzach, wtedy zaczęłaby się już porządnie o niego bać.
Zaczęła błędne koło. Im bardziej się wyrywała, tym uścisk Alfreda przybierał na sile. Nie chciał ją kontrolować, ale musiał być pewny, że nic jej nie jest. Wszak w czyich ramionach była bardziej bezpieczna niż człowieka od „brudnej roboty”? Serce waliło mu jak oszalałe, a rozum dopuszczał do siebie absurdalną wersję, że to on ją zranił. Ale czy to było możliwe?
- Zaraz? – spytał wściekły, nie wiedząc, co się tu dzieje. Co ukrywała przed nim przez cały rok przyjaźni? Chciał się na nią wydrzeć i doprowadzić do porządku. Nie tak, nie tak powinna się zachowywać jego żona. Nie była ani posłuszna ani… nie odnosiła się z szacunkiem. Okłamała go. „To żadna nowość” odbijało się echem w jego głowie. Co to na szorty Selwyna znaczyło? Trzymał ją w silnym uścisku, bojąc się, że zaraz mu zemdleje. Czekał na jakieś wyjaśnienia, nie ucieknie od prawdy. Chwycił jej włosy i schował je pod ubranie, aby nie zasłaniały jej twarzy i nie ubrudziły się od krwi. Dotyk nagich pleców Maire nie podziałał na niego jak grom z jasnego nieba. Był zbyt skupiony na jej stanie zdrowia, aby celebrować kolejny krok poznawania jej ciała. Cisza i napięcie między nimi wzrastało z każdą sekundą. Gdy Maire uniosła głowę i wyprostowała się, rzeczywiście nie wyglądała jak bogini. Nie mogli wyciągnąć tu różdżek, żadne z nich nie znało się na magii leczniczej. Alfred wyciągnął jedynie swoją czystą chusteczkę i podał Maire.
Jestem chora, to Serpentyna
Ja pierdole, pomyślał Alfred i zwalił mu się na głowę cały świat. Strumień lodowatego powietrza uderzył w niego, zwalając prawie z nóg. Na twarz wkradała się maska wyćwiczonej obojętności, więc dobrze, że się odwróciła i nie mogła widzieć tego spojrzenia. Nie potrafił zdefiniować, co czuje. Rozczarowanie własnymi marzeniami, pragnął oszukać los i Nestora, a pogrążył całe swoje życie. Wybrał na swoją narzeczoną kobietę, która prawdopodobnie nie da mu dzieci, którą będzie musiał się w każdej chwili opiekować i nauczyć jeszcze bardziej ukrywać swoje obrażenia. Wyciągnął papierosa, lecz zanim go odpalił wypuścił ciężko powietrze. Szybkie potarcie końcówki o wierzch dłoni, a przyjemny dym dotarł do jego nozdrzy. Pierwszy buch, drugi buch, trzeci. Sekundy mijały, a między nimi tango tańczyła cisza. Muzyka wiatru i schodzącego słońca nadawała rytm i próbowała zmusić do jakiś słów. Ile mógł wpatrywać się w jej plecy, udawać, że wszystko jest w porządku, a poza tym nadal uważać ją za swoją narzeczoną? Wtedy zdał sobie sprawę, że nie tolerowałby u niej żadnego uzależnienia i nieodpowiedzialnego zachowania, ale na Serpentynę nie miała wpływu. Mogła się tylko pilnować, umniejszać skutki jej objawów, lecz nic więcej. Zgasił papierosa, wrzucając go do Tamizy. Te czarodziejskie na pewno nie zaśmiecały środowiska.
- Znajdziemy dobrego uzdrowiciela – te trzy słowa stanowiły obietnicę większą niż „czy wyjdziesz za mnie”. One oznaczały, że wziął na siebie każdy skutek podjętej decyzji i zostanie z nią do końca życia. Tak jak złączy ich Ministerstwo i rodzące się uczucie. Lojalnie, wiernie, oddanie. Zastąpił jej drogę, uniemożliwiając dłuższe podziwianie Tamizy.
- Powiem ci to tylko raz i zapamiętaj każde moje słowo, Maire – nie spodziewała się, że Alfred powie na raz więcej niż jedno zdanie. – Jesteś wyjątkową, zdolną czarownicą. Jako przyszła pani Parkinson, masz złożyć obietnicę, że będziesz o siebie dbać i nigdy więcej nie będziesz przede mną nic ukrywać, a tym bardziej, panno Bulstrode, okłamywać. Zadbam o ciebie jak tylko potrafię, ale koniec z kłamstwami, rozumiesz? – słowa wypływały z ust Alfreda w przemyślany, kontrolowany sposób. Trzymał ponownie jej twarz w swoich dłoniach, wpatrując się w oczy, składając nie tylko obietnicę, ale zobowiązanie.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Most Westminster
Szybka odpowiedź