Connaught Square
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Connaught Square
To na tym placu znajdującym się w centralnym Londynie przez przeszło 500 lat dokonywano publicznych egzekucji na wrogach państwa, zdrajcach i niewinnych. Szubienicy, która stanowiła główne narzędzie władzy, już nie ma, a plac stanowi tylko ślad na mapie turystycznej, ale wciąż wysłany jest brukiem i obsadzony liczną zielenią, dzięki czemu wielu mieszkańców Londynu wybiera go jako miejsce dla licznych spacerów. Wieczorami, gdy w latarniach zapala się jasne światło, na uliczkach można dostrzec ducha włoskiej tancerki, Marii Taglioni, która Connaught Square niegdyś nazywała swoim domem. Po okolicy krąży plotka, że jest ona tylko iluzją wyczarowaną przez jej zdolnego, angielskiego kochanka.
Pojawienie się zamaskowanego skazańca wzbudziło w nim niezdrową ciekawość. Znacznie większą niż to, co stanie się z trójką kroczących ku śmierci — widywał ją tak często, że nie robiła na nim wrażenia podobnego temu, które odczuwali otaczający go ludzie. Piękna, majestatyczna i intrygująca została obdarta z tajemniczych szat już dawno temu. Rozbierał ją, kawałek po kawałku, rozkładał na czynniki pierwsze. Była już tylko procesem, który poddawał głębokiej analizie. Dlatego nie wyciągnął różdżki, by wymierzyć w któregokolwiek z nich. Przyglądał się temu, który został wprowadzany w sposób podsycający zainteresowanie. Dzisiejsza gwiazda wieczoru. Kimkolwiek był, spojrzenie wielu czarodziejów na placu ruszyło w jego kierunku. Może on jeden zostanie zapamiętany? Może był kimś wartym uwagi? Członkiem Zakonu Feniksa? Czy nie byłoby to piękne zakończenie dnia, gdyby mogli stracić jednego z wrogów podczas publicznej egzekucji? Ale czy gdyby był jednym z nich, nikt nie przybyłby mu na ratunek? Rozejrzał się jeszcze dookoła, szukając znajomych, choć wątpił, aby ktokolwiek wywieszony na listach gończych się tu znalazł. Wątpił też, by ktokolwiek zechciał zakłócić tę uroczystość. Zbyt wielu było tu ludzi postronnych, nie tylko będących częścią spektaklu, żądających krwi, ale takich, którzy stawili się tu ze strachu i w poczuciu obowiązku wobec Lorda Voldemorta.
Inkantacja, którą wybrał Black zwróciła jego uwagę. Obrócił głowę.
—Dostrzegam w tobie miłosierdzie — zakpił, spoglądając na Alpharda, kiedy ten wysunął różdżkę i skierował ją w stronę skazańca. — Jesteś wśród samych swoich, nie krępuj się— dodał zachęcająco i uśmiechnął się rozbawiony, ponownie spoglądając na przemarsz. — Chyba, że to rozgrzewka.
Posypały się zaklęcia, ludzie byli żądni krwi. Ci wokół nich patrzyli na idących głównie z wrogością, ale byli też tacy, którzy zdawali się znaleźć tu z całkowitego przypadku. Jego siostra nie była. Dumnie zadzierała brodę, udowadniając, że to właśnie tu jest jej miejsce. Czy to ta pewność siebie go przyciągnęła ku niej, czy przekora w pokonywaniu granic i barier, jakie wyznaczała sobie i innym? Stanął blisko niej, stykając się z nią ramieniem.
— Czulszego powitania nie mógłbym oczekiwać. Czym sobie na to zasłużyłem? Czyżbym wysłał po alkoholu spóźniony prezent na urodziny?— Nie, wiedział, że nie. Nie zrobiłby niczego podobnego. A prezentów nie dawał. — Lordzie Black, Yana Dolohov — przedstawił arystokracie numerolożkę, nie spuszczając z niej przy tym wzroku. — Raczej spodziewałbym się haseł udowadniających ich winę. Śmierć Malfoyowi, albo niech żyje Longbottom dodałaby tej scenie dramatyzmu. W swoich kręgach zostaliby uznani za bohaterów, a ten tłum by ich pożarł od razu — a przynajmniej ta część, która rzucała w nich zaklęciami.
Na jej ostatnie pytanie nie odpowiedział. Podążył spojrzeniem w tamtą stronę — do zamaskowanego skazańca i zamyślił się; też bowiem chciałby wiedzieć.
Inkantacja, którą wybrał Black zwróciła jego uwagę. Obrócił głowę.
—Dostrzegam w tobie miłosierdzie — zakpił, spoglądając na Alpharda, kiedy ten wysunął różdżkę i skierował ją w stronę skazańca. — Jesteś wśród samych swoich, nie krępuj się— dodał zachęcająco i uśmiechnął się rozbawiony, ponownie spoglądając na przemarsz. — Chyba, że to rozgrzewka.
Posypały się zaklęcia, ludzie byli żądni krwi. Ci wokół nich patrzyli na idących głównie z wrogością, ale byli też tacy, którzy zdawali się znaleźć tu z całkowitego przypadku. Jego siostra nie była. Dumnie zadzierała brodę, udowadniając, że to właśnie tu jest jej miejsce. Czy to ta pewność siebie go przyciągnęła ku niej, czy przekora w pokonywaniu granic i barier, jakie wyznaczała sobie i innym? Stanął blisko niej, stykając się z nią ramieniem.
— Czulszego powitania nie mógłbym oczekiwać. Czym sobie na to zasłużyłem? Czyżbym wysłał po alkoholu spóźniony prezent na urodziny?— Nie, wiedział, że nie. Nie zrobiłby niczego podobnego. A prezentów nie dawał. — Lordzie Black, Yana Dolohov — przedstawił arystokracie numerolożkę, nie spuszczając z niej przy tym wzroku. — Raczej spodziewałbym się haseł udowadniających ich winę. Śmierć Malfoyowi, albo niech żyje Longbottom dodałaby tej scenie dramatyzmu. W swoich kręgach zostaliby uznani za bohaterów, a ten tłum by ich pożarł od razu — a przynajmniej ta część, która rzucała w nich zaklęciami.
Na jej ostatnie pytanie nie odpowiedział. Podążył spojrzeniem w tamtą stronę — do zamaskowanego skazańca i zamyślił się; też bowiem chciałby wiedzieć.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Nie krył teatralnego oburzenia, kiedy Sigrun odpowiedziała mu na tyle poważnie, że pewnie niejeden opuściłby plac. -Pić, tańczyć, śpiewać niezbyt bardzo- rzucił kpiąco nie rozumiejąc do końca powagi sytuacji. Działy się ważne rzeczy, to było niezaprzeczalne, jednak triumfowali, winni byli chełpić się tym zwycięstwem, świętować go na swój sposób i obserwować z dawką satysfakcji. Był rad, był dumny, że miasto w końcu zostało oczyszczone – ludzie, którzy nigdy nie powinni mieć do niego wstępu zostali wytępieni niczym karaluchy, a szczurom, którym udało się uciec, lecz tylko czas dzielił ich od finalnej zagład. Ileż można było się ukrywać? -Myślę, że idealne- odparł Deirdre, której głos doskonale znał. Była poważna, cóż jak zwykle. Odwróciwszy się uśmiechnął się z charakterystyczną dla siebie dawką ironii, po czym łupnął z piersiówki wiedząc, że nie czynił nic złego. Robił dla organizacji tyle ile mógł, angażował się we wszystkie sprawy, wypełniał misje – jakim zatem błędem było porządne napicie podczas, gdy wrogowie mieli zginąć za swe przewinienia? Mógłby oglądać to bez końca – tylko z innymi aktorami w roli głównej.
Nigdy nie był przykładem, nie chciał nim być. Był sobą; człowiekiem pozbawionym litości, mężczyzną ukazującym swe pożądane strony czynem, nie słowem, facetem lojalnym do utraty tchu. Dlatego napił się po raz kolejny wpatrując się w twarze zdrajców niczym w obrazek, parszywy portret zagubienia, osób idących na śmierć dla idei, wiary jaka była wyśnioną opowiastką. -Myślałem, że już nie dotrzesz- rzucił widząc zbliżającego się Goyla. Zaraz po tym jak przywitał się uściśnięciem dłoni wysunął w jego kierunku trunek, jakiego do tej pory mu odmawiano. Czy on też zamierzał stać i patrzeć się przed siebie? Skazani zbliżali się, czego nie przyszło mu przegapić.
Wsuwając dłoń w kieszeń czarnej szaty przechylił głowę, a następnie powędrował wzrokiem wzdłuż ich twarzy – zmęczonych, nędznych, niegodnych by iść pamiętną uliczką. Crucio pomyślał celując wężowym drewnem wprost w Dylan Chambers’a. Chciał niewerbalnym zaklęciem utrudnić mu tę rozrywkę.
Nigdy nie był przykładem, nie chciał nim być. Był sobą; człowiekiem pozbawionym litości, mężczyzną ukazującym swe pożądane strony czynem, nie słowem, facetem lojalnym do utraty tchu. Dlatego napił się po raz kolejny wpatrując się w twarze zdrajców niczym w obrazek, parszywy portret zagubienia, osób idących na śmierć dla idei, wiary jaka była wyśnioną opowiastką. -Myślałem, że już nie dotrzesz- rzucił widząc zbliżającego się Goyla. Zaraz po tym jak przywitał się uściśnięciem dłoni wysunął w jego kierunku trunek, jakiego do tej pory mu odmawiano. Czy on też zamierzał stać i patrzeć się przed siebie? Skazani zbliżali się, czego nie przyszło mu przegapić.
Wsuwając dłoń w kieszeń czarnej szaty przechylił głowę, a następnie powędrował wzrokiem wzdłuż ich twarzy – zmęczonych, nędznych, niegodnych by iść pamiętną uliczką. Crucio pomyślał celując wężowym drewnem wprost w Dylan Chambers’a. Chciał niewerbalnym zaklęciem utrudnić mu tę rozrywkę.
Drew Macnair
Zawód : Namiestnik hrabstwa Suffolk, fascynat nakładania klątw
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
Danger is a beautiful thing when it is purposefully sought out.
OPCM : 40
UROKI : 2 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +4
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 4
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Metamorfomag
Śmierciożercy
The member 'Drew Macnair' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'k10' : 2
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 4, 7, 2, 2, 1, 3, 2, 7
#1 'k100' : 36
--------------------------------
#2 'k10' : 2
--------------------------------
#3 'k8' : 8, 4, 7, 2, 2, 1, 3, 2, 7
Poniekąd imponowała jej umiejętność Drew do zachowania doskonałego, zjadliwego humoru niezależnie od sytuacji. Z podobną ostrą ironią znosił porażki i celebrował zwycięstwa, a nieodłącznym atrybutem, oprócz tego specyficznego podejścia do świata, zdawały się otaczające go opary alkoholu. Deirdre powstrzymała westchnienie, czasem czuła się jak przesadnie odpowiedzialna matka i opiekunka Rycerzy, choć tak naprawdę bliżej było jej do sztywnej prefektki psującej każdą zabawę w Pokoju Wspólnym Ślizgonów swoim deklamowaniem regulaminu szkoły oraz groźną ukarania szlabanem pomimo (podobno nieistniejącej) solidarności wychowanków Salazara Slytherina. Lata minęły, zasady znacznie się zmieniły, sama Dei także, lecz usztywniony kręgosłup moralny przez większość czasu uniemożliwiał rozluźnienie. To zdarzało się rzadko, ale jeśli już, obejmowało ją całkowicie, zamieniając w rozpasaną, pozbawioną granic drapieżniczkę, nonszalancką, wyzywającą i zdegenerowaną do szpiku kości. Dziś nie wypuszczała tej części siebie na wolność, zbytnio przejęta pierwszą oficjalną egzekucją wrogów ludu. Czujnie rozglądała się po placu, chcąc dostrzec nie tylko sojuszników, ale i potencjalnych wywrotowców - wątpiła, by ci pojawili się w tłumie, wszędzie krążyli ministerialni strażnicy, na placu znajdowali się się też najwierniejsi słudzy Lorda Voldemorta, a ci nie przebierali w środkach. Pomimo to rozsądek oraz przesadna podejrzliwość nakazywała uważność, nieprzesadną, miała wszak tego dnia inne zadanie do wykonania.
- Gdybyś przyniósł wytrawne wino z ubiegłego stulecia, przechowywane w mocno wypalonych, dębowych beczkach, może też bym się skusiła - odparła spokojnie Drew, bez megalomanii, czysto informacyjnie. Zadziwiające, jak winna piwniczka merliniej pamięci sir Corentina, skryta pod Białą Willą, wyostrzyła sommelierski gust Mericourt. Na świętowanie przyjdzie czas później. Przekręciła głowę w stronę Sigrun i gdyby nie lustrzana maska, odbijająca na swej powierzchni maskę czarownicy, ta mogłaby dostrzec lekki uśmiech. - Szampan i Mantykora, to równie niespotykane porównanie, co talent i szlamy - skomentowała, podejrzewając, że Macnair wcale nie proponował ostryg, szampana oraz recitalu nieznanego artysty - czy czegoś w tym wyrafinowanym guście. Nie zmieniało to faktu, że Deirdre nie odmówiłaby kontynuacji tak dobrze rozpoczętego dnia. Zmierzającego ku punktowi kulminacyjnemu; w końcu dostrzegła prowadzonych skazańców, przyglądała się im, nie tłumowi, nie pozwalając zerknąć ponownie w stronę loży honorowej; jej uwagę przykuł czwarty z zbrodniarzy; o nim nie wiedziała nic wcześniej. Niedobrze, powinna się przygotować, ale nie czuła paniki, raczej ciekawość.
- Gdybyś przyniósł wytrawne wino z ubiegłego stulecia, przechowywane w mocno wypalonych, dębowych beczkach, może też bym się skusiła - odparła spokojnie Drew, bez megalomanii, czysto informacyjnie. Zadziwiające, jak winna piwniczka merliniej pamięci sir Corentina, skryta pod Białą Willą, wyostrzyła sommelierski gust Mericourt. Na świętowanie przyjdzie czas później. Przekręciła głowę w stronę Sigrun i gdyby nie lustrzana maska, odbijająca na swej powierzchni maskę czarownicy, ta mogłaby dostrzec lekki uśmiech. - Szampan i Mantykora, to równie niespotykane porównanie, co talent i szlamy - skomentowała, podejrzewając, że Macnair wcale nie proponował ostryg, szampana oraz recitalu nieznanego artysty - czy czegoś w tym wyrafinowanym guście. Nie zmieniało to faktu, że Deirdre nie odmówiłaby kontynuacji tak dobrze rozpoczętego dnia. Zmierzającego ku punktowi kulminacyjnemu; w końcu dostrzegła prowadzonych skazańców, przyglądała się im, nie tłumowi, nie pozwalając zerknąć ponownie w stronę loży honorowej; jej uwagę przykuł czwarty z zbrodniarzy; o nim nie wiedziała nic wcześniej. Niedobrze, powinna się przygotować, ale nie czuła paniki, raczej ciekawość.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Trójce zwolenników Harolda Longbottoma niewątpliwie zagwarantowano prawdziwą drogę przez mękę. Im bardziej zbliżali się do podestu, na którym mieli stracić życie, tym łatwiej było zebranym na placu czarodziejom dostrzec cienie pod ich oczami, brudne łachmany i niezdrowy koloryt cery. Nie widać było żadnych powierzchownych ran, ale nietrudno było stwierdzić, że mieli za sobą ciężkie tygodnie. Ich koniec zaś nie miał być wcale prostszy. Gdy tylko padło pierwsze zaklęcie, w ślad za nim pomknęły inne; niezdrowa atmosfera udzielała się zebranym, niby magiczna mgła, która przenika do krwiobiegu i przejmuje władzę nad umysłem. Łatwiej uwolnić swoje najgorsze instynkty, kiedy inni wokół robią to samo, gdy można wyczuć społeczne przyzwolenie.
Zaklęcie Sigrun nie miało mocy i prędko zgasło. Koniec różdżki Elviry rozbłysł, lecz na tym się skończyło. Promień zaklęcia Alpharda Blacka poszybował gdzieś ponad głowami trójki skazanych. Mathieu Rosier wycelował jednak bezbłędnie. Jego czarnomagiczny czar ugodził Caradoca Morgana prosto w brzuch, a ten zatrzymał się nagle, na jego twarzy pojawił się wyraźnie grymas bólu. Stęknął, próbując dać krok do przodu, lecz kamienie, które pojawiły się w jego żołądku, ciążyły mu okrutnie. Policjant pchnął go brutalnie i dopiero wówczas ruszył do przodu, ociężałym, wolniejszym krokiem, niektórzy w tłumie zaczęli się śmiać. Zaklęcie Caelana, trafiło do celu, nie miało jednak takiej mocy jak zazwyczaj i nie zadało Dylanowi Chambersowi tyle bólu. Promień odrzucił jego głowę lekko do góry, jakby ktoś lekko przyłożył mu pięścią w szczękę, lecz zniósł to z honorem - o ile można było o nim mówić. Panna Chang, wiedziona skojarzeniem przez wysoki wzrost drugiego skazańca, wyczarowała włócznię, która ugodziła Benedicta Pearsona w bark. Krótko krzyknął i omal się nie przewrócił na Dylana, lecz odzyskał równowagę. Nie wydawał się załamany, jedynie jeszcze bardziej zmarkotniał i wbił wzrok w bose stopy. Okrutny czar, jaki zamierzał wymierzyć Chambersowi Drew, chybił celu w ostatniej chwili i poszybował w górę, ponad głowami tłumu - i miał szczęście, że trafił w ścianę budynku, a nie niewinnego obywatela.
Niektórzy z zebranych powstrzymało się od rzucenia własnego czaru, nie hamowało to jednak innych. Błyskały promienie zaklęć, zaś ostatni marsz skazańców na pewno nie należał do łatwych. Potykali się, byli przewracani, szata Chambersa zajęła się ogniem, na który zareagował niemal panicznie, szybko jednak udało mi się go ugasić. Caradoc wypluł kilka ślimaków, jakby było mu mało kamieni w żołądku, a jego twarz zrosiły krople potu. Na twarzy Dylana pojawiło się jeszcze więcej bolesnych pryszczy, zaś nogi Benedicta zaczęły wykonywać dziwne pląsy, kiedy ugodziło go Tarantallegra, co na kilka chwil zatrzymało cały pochód, lecz wzbudziło rozbawienie tłumu.
W końcu jednak pchnięto ich do przodu. Gdy skazańcy byli już blisko, przechodzili obok miejsca wydzielonego dla najważniejszych gości, Dylan Chambers zwrócił tam swoje spojrzenie, jego oczy zaś rozbłysły niezdrowo. Rzucił się w bok, zaciskając dłonie na szarfie, brzęcząc kajdanami.
- Błagam, proszę, pomóżcie mi, nie pozwólcie im na to, jestem za młody, moja żona... ja... błagam panią i panią... - wyjęczał płaczliwie, niemal szlochając, zwracając się do Evandry i Isabelli, jakby próbując poruszyć kobiece serca i wzbudzić w nich litość.
Strażnik zareagował jednak bardzo szybko, złapał go za szatę i odciągnął, brutalnie popchnął w stronę podestu, na który bez zbędnej zwłoki ich wprowadzono. Gdy tylko ustawiono ich na podeście, a za każdym z nich stał strażnik, gotów, by pchnąć ich w odpowiedniej chwili na kolana, w powietrzu zmaterializowały się trzy magiczne gilotyny, lśniące, ciężkie ostrza, które jedynie czekały na to, by uwolnić je zaklęciem i opaść na szyje skazańców, by oddzielić głowę od tułowia. Tylko Dylan Chambers wciąż cicho szlochał. Benedict wydawał się być duchem gdzieś indziej, a na twarzy Caradoca malował się zacięty, nienawistny niemal wyraz.
Sigrun spojrzała na Caelana, gdy spytał, czy naprawdę ma pilnować Drew.
- A jak sądzisz? - spytała, nie starając się nawet ukryć ironii; nie mówiła przecież poważnie, Macnair nie miał pięciu lat (chociaż jego niefrasobliwe zachowanie niekiedy mogło człowieka zwieść), a na przedramieniu nosił Mroczny Znak. Zwróciła spojrzenie na Deirdre, gdy wspomniała o wytrawnym winie z ubiegłego stulecia. Cóż, na pewno brzmiało na drogie. - Jesteś pewna, że nie powinnaś zajmować miejsca tam? - Z lekkim rozbawieniem wskazała brodą ku loży honorowej. To arystokracja zwykle wybrzydzała nad alkoholami i właściwie wszystkim. Francuskie pieski. - Może i to, i to? Chyba nie macie braków w tej Mantykorze, hmm? - odpowiedziała Caelanowi, który wydawał się dziwnie poirytowany. A może jedynie się tak Rookwood wydawało, zawsze przecież brzmiał burkliwie. - Na szczęście szlamy, w przeciwieństwie do szampana, na pewno tam nie uświadczysz. Zawsze brzydziła mnie myśl, że ze szklanki, z której piję w barze mogła pić jakaś szlama.
A odwiedziła przecież nie jeden bar i nie tylko taki, gdzie wstęp mieli jedynie czarodzieje czystokrwiści, choć z zasady unikała miejsc, gdzie otwarcie przyjmowali szlamy z otwartymi rękami.
Próba rzucenia Imperio zakończyła się fiaskiem, lecz tłum nie zawiódł - skazańcy i tak odbyli prawdziwy przemarsz wstydu.
Duże zainteresowanie wzbudziło pojawienie się czwartego mężczyzny, którego tożsamość skrywał czarny worek. Ludzie zerkali na niego z ciekawością i szeptali między sobą, lecz tylko jedna osoba nie potrafiła zaczekać cierpliwie. Lyall wymierzył w nieznajomego silne i celne zaklęcie, strażnik zaś nie zdążył go osłonić. Diffindo przecięło kaptur, materiał opadł na ziemię, zaś oczom wszystkich ukazała się twarz Rodericka Smitha, pałkarza Jastrzębii z Falmouth, który kilka tygodni wcześniej posłał tłuczek w stronę magicznej policji i został aresztowany. Drugi ze strażników natychmiast podszedł do Deirdre i Sigrun, by pochylić się ku nim i wyszeptać do czarownic nerwowo kilka słów.
Działanie Lyalla, który zakłócił przebieg egzekucji, nie pozostało jednak bez odpowiedzi, zbliżył się do niego bowiem jeden z policjantów.
- Co to miało być? Lepiej się zachowuj - ostrzegł go.
Wskazał ręką na wielką, brązową górę przy jednym z wejściu na plac, a przynajmniej wydawać się mogło, że to jedynie góra - jeden z olbrzymów, przeciągniętych na stronę Rycerzy Walpurgii, stał nieruchomo przy ścianie kamienicy, obserwując uważnie otoczenie. Kichnął nagle, a kichnął tak mocno, że wzniecony wiatr zerwał kilku czarownicom tiary z głów.
Czas na odpis do 16.09, 23:59.
Zaklęcie Sigrun nie miało mocy i prędko zgasło. Koniec różdżki Elviry rozbłysł, lecz na tym się skończyło. Promień zaklęcia Alpharda Blacka poszybował gdzieś ponad głowami trójki skazanych. Mathieu Rosier wycelował jednak bezbłędnie. Jego czarnomagiczny czar ugodził Caradoca Morgana prosto w brzuch, a ten zatrzymał się nagle, na jego twarzy pojawił się wyraźnie grymas bólu. Stęknął, próbując dać krok do przodu, lecz kamienie, które pojawiły się w jego żołądku, ciążyły mu okrutnie. Policjant pchnął go brutalnie i dopiero wówczas ruszył do przodu, ociężałym, wolniejszym krokiem, niektórzy w tłumie zaczęli się śmiać. Zaklęcie Caelana, trafiło do celu, nie miało jednak takiej mocy jak zazwyczaj i nie zadało Dylanowi Chambersowi tyle bólu. Promień odrzucił jego głowę lekko do góry, jakby ktoś lekko przyłożył mu pięścią w szczękę, lecz zniósł to z honorem - o ile można było o nim mówić. Panna Chang, wiedziona skojarzeniem przez wysoki wzrost drugiego skazańca, wyczarowała włócznię, która ugodziła Benedicta Pearsona w bark. Krótko krzyknął i omal się nie przewrócił na Dylana, lecz odzyskał równowagę. Nie wydawał się załamany, jedynie jeszcze bardziej zmarkotniał i wbił wzrok w bose stopy. Okrutny czar, jaki zamierzał wymierzyć Chambersowi Drew, chybił celu w ostatniej chwili i poszybował w górę, ponad głowami tłumu - i miał szczęście, że trafił w ścianę budynku, a nie niewinnego obywatela.
Niektórzy z zebranych powstrzymało się od rzucenia własnego czaru, nie hamowało to jednak innych. Błyskały promienie zaklęć, zaś ostatni marsz skazańców na pewno nie należał do łatwych. Potykali się, byli przewracani, szata Chambersa zajęła się ogniem, na który zareagował niemal panicznie, szybko jednak udało mi się go ugasić. Caradoc wypluł kilka ślimaków, jakby było mu mało kamieni w żołądku, a jego twarz zrosiły krople potu. Na twarzy Dylana pojawiło się jeszcze więcej bolesnych pryszczy, zaś nogi Benedicta zaczęły wykonywać dziwne pląsy, kiedy ugodziło go Tarantallegra, co na kilka chwil zatrzymało cały pochód, lecz wzbudziło rozbawienie tłumu.
W końcu jednak pchnięto ich do przodu. Gdy skazańcy byli już blisko, przechodzili obok miejsca wydzielonego dla najważniejszych gości, Dylan Chambers zwrócił tam swoje spojrzenie, jego oczy zaś rozbłysły niezdrowo. Rzucił się w bok, zaciskając dłonie na szarfie, brzęcząc kajdanami.
- Błagam, proszę, pomóżcie mi, nie pozwólcie im na to, jestem za młody, moja żona... ja... błagam panią i panią... - wyjęczał płaczliwie, niemal szlochając, zwracając się do Evandry i Isabelli, jakby próbując poruszyć kobiece serca i wzbudzić w nich litość.
Strażnik zareagował jednak bardzo szybko, złapał go za szatę i odciągnął, brutalnie popchnął w stronę podestu, na który bez zbędnej zwłoki ich wprowadzono. Gdy tylko ustawiono ich na podeście, a za każdym z nich stał strażnik, gotów, by pchnąć ich w odpowiedniej chwili na kolana, w powietrzu zmaterializowały się trzy magiczne gilotyny, lśniące, ciężkie ostrza, które jedynie czekały na to, by uwolnić je zaklęciem i opaść na szyje skazańców, by oddzielić głowę od tułowia. Tylko Dylan Chambers wciąż cicho szlochał. Benedict wydawał się być duchem gdzieś indziej, a na twarzy Caradoca malował się zacięty, nienawistny niemal wyraz.
Sigrun spojrzała na Caelana, gdy spytał, czy naprawdę ma pilnować Drew.
- A jak sądzisz? - spytała, nie starając się nawet ukryć ironii; nie mówiła przecież poważnie, Macnair nie miał pięciu lat (chociaż jego niefrasobliwe zachowanie niekiedy mogło człowieka zwieść), a na przedramieniu nosił Mroczny Znak. Zwróciła spojrzenie na Deirdre, gdy wspomniała o wytrawnym winie z ubiegłego stulecia. Cóż, na pewno brzmiało na drogie. - Jesteś pewna, że nie powinnaś zajmować miejsca tam? - Z lekkim rozbawieniem wskazała brodą ku loży honorowej. To arystokracja zwykle wybrzydzała nad alkoholami i właściwie wszystkim. Francuskie pieski. - Może i to, i to? Chyba nie macie braków w tej Mantykorze, hmm? - odpowiedziała Caelanowi, który wydawał się dziwnie poirytowany. A może jedynie się tak Rookwood wydawało, zawsze przecież brzmiał burkliwie. - Na szczęście szlamy, w przeciwieństwie do szampana, na pewno tam nie uświadczysz. Zawsze brzydziła mnie myśl, że ze szklanki, z której piję w barze mogła pić jakaś szlama.
A odwiedziła przecież nie jeden bar i nie tylko taki, gdzie wstęp mieli jedynie czarodzieje czystokrwiści, choć z zasady unikała miejsc, gdzie otwarcie przyjmowali szlamy z otwartymi rękami.
Próba rzucenia Imperio zakończyła się fiaskiem, lecz tłum nie zawiódł - skazańcy i tak odbyli prawdziwy przemarsz wstydu.
Duże zainteresowanie wzbudziło pojawienie się czwartego mężczyzny, którego tożsamość skrywał czarny worek. Ludzie zerkali na niego z ciekawością i szeptali między sobą, lecz tylko jedna osoba nie potrafiła zaczekać cierpliwie. Lyall wymierzył w nieznajomego silne i celne zaklęcie, strażnik zaś nie zdążył go osłonić. Diffindo przecięło kaptur, materiał opadł na ziemię, zaś oczom wszystkich ukazała się twarz Rodericka Smitha, pałkarza Jastrzębii z Falmouth, który kilka tygodni wcześniej posłał tłuczek w stronę magicznej policji i został aresztowany. Drugi ze strażników natychmiast podszedł do Deirdre i Sigrun, by pochylić się ku nim i wyszeptać do czarownic nerwowo kilka słów.
Działanie Lyalla, który zakłócił przebieg egzekucji, nie pozostało jednak bez odpowiedzi, zbliżył się do niego bowiem jeden z policjantów.
- Co to miało być? Lepiej się zachowuj - ostrzegł go.
Wskazał ręką na wielką, brązową górę przy jednym z wejściu na plac, a przynajmniej wydawać się mogło, że to jedynie góra - jeden z olbrzymów, przeciągniętych na stronę Rycerzy Walpurgii, stał nieruchomo przy ścianie kamienicy, obserwując uważnie otoczenie. Kichnął nagle, a kichnął tak mocno, że wzniecony wiatr zerwał kilku czarownicom tiary z głów.
Czas na odpis do 16.09, 23:59.
She's lost control
again
Sigrun Rookwood
Zawód : dowódca grupy łowców wilkołaków
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
I am not
ruined
I am
r u i n a t i o n
ruined
I am
r u i n a t i o n
OPCM : 35 +2
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5
CZARNA MAGIA : 47 +5
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 19
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Nie musiała odwracać się w jego kierunku. Nie musiała widzieć twarzy by skojarzyć ją z tembrem znajomego głosu. Ostatnim razem widzieli się pod Wypatroszonym Zającem, przechylili przy przyjacielskiej pogawędce kufle piwa, wieńcząc schadzkę obietnicą listownego kontaktu. Ten nie nadszedł - jeszcze nie, od pamiętnego wieczora minęło zaledwie kilka następnych, a Macnair z pewnością nie stęsknił się za nią dostatecznie, by raz jeszcze poszukać jej towarzystwa i spełnić złożoną obietnicę. Mieli czas. Czas, którego dziś brakowało skazańcom. Świetlista włócznia ugodziła tę odzianą w łachmany i suchą, posiniaczoną skórę, wydarła zduszony dźwięk, krzyk, z gardła Pearsona, który o mały włos nie wpadł na idącego przed sobą towarzysza niedoli. Niektórzy, spętani ograniczającymi ich emocjami, nie wykrzesali z siebie dostatecznej ilości magii, nie pomknęła ona w kierunku zgnębionych celów - i czarownica z zadowoleniem zarejestrowała fakt, że sama nie stanęła przed podobnym problemem. Wyprostowała plecy, dłoń trzymającą w uścisku drewno kasztanowca opuściła wzdłuż ciała, i odkryła, że fakt uderzenia bezbronnego mężczyzny nie wywołał w niej nic. Nic prócz zadowolenia, że zaklęcie było udane, silne, celne. Zrzucony na jego karb ból był nieważny. Zapomniany. Przechyliła głowę do boku, pozwoliła, by ciemne kosmyki zakołysały się na wietrze wznieconym przez kolejne zaklęcie szybujące w kierunku trójki skazańców gdzieś zza jej pleców, i obserwowała ich nieustannie, nie kierując spojrzenia natomiast w stronę Cilliana. Nie musiała. Wiedział, że wiedziała - że stał obok. Słyszała go, poznała, nie odeszła bez słowa, nietaktem pozostawiając go samego. Zamiast tego pozwoliła kącikowi ust unieść się w cieniu kwaśnego półuśmiechu, lecz i ten zbladł szybko, zduszony zaraz po swych narodzinach.
- Marzyłam, żeby ci zaimponować - odparła pomrukiem, tą samą złośliwością, którą zaoferował jej we własnych słowach. Najwyraźniej nie potrafili komunikować się inaczej - i nie musieli, wizja przyjemnego, przyjacielskiego ćwierkania wraz z Macnairem wzbudzała w niej więcej odrazy niż widok brudnych, pokrytych pryszczami czy siniakami przestępców wprowadzonych teraz na podest. Zaklęcie rzucone przez kogoś z tłumu przecięło materiał czarnego worka przysłaniającego twarz czwartego z mężczyzn i Wren przyjrzała mu się uważnie, choć z jej ust nie wyrwał się teraz żaden dźwięk przypominający dochodzące gdzieś z boku westchnienia pełne zdumienia, zaaferowane szepty współwidzów spektaklu. Rozpoznali go inni, nie ona, zawsze niespecjalnie zainteresowana quidditchem. Musiał być kimś ważnym, znanym, domyśliła się tego po reakcjach stojącej nieopodal ludności. - Znasz go? - spytała zatem Macnaira, lecz nie czekała na jego odpowiedź. Spojrzeniem powiodła w kierunku materializujących się nad głowami mężczyzn gilotyn, czując jak na moment oddech zastyga w piersi, owładnięty dziwnym podekscytowaniem. Spodziewała się zaklęcia - prędkiej egzekucji, wymierzenia sprawiedliwości za pomocą prostej, uśmiercającej inkantacji, tymczasem widowisko miało przybrać makabryczny, pociągający obrót. Jej wargi drgnęły ponownie - w uśmiechu, krótkim, króciutkim, niekontrolowanym, a którego wyzbyła się równie szybko co poprzedniego. - Zobacz, Macnair. Nowy świat zrodzi się dziś wzorem francuskiej rewolucji - mówiła cicho, tak, by usłyszeć mógł ją jedynie stojący nieopodal mag, a melodia jej głosu była niemal łagodna. - Wraz z ich głowami poleci głowa ducha dawnego ustroju. Miłościwie panujący mają wyobraźnię - i podobało jej się to, romantyzm przesłania skrytego za metodą wybraną przez władze organizujące to jedyne w swoim rodzaju wydarzenie. Historia zataczała koło. Zbierała żniwa znanym sobie zwyczajem, sięgała teraz nie tyle po nieudolnych monarchów, co sługi błędnej idei. Ach, w ogóle nie żałowała już pojawienia się na placu.
- Marzyłam, żeby ci zaimponować - odparła pomrukiem, tą samą złośliwością, którą zaoferował jej we własnych słowach. Najwyraźniej nie potrafili komunikować się inaczej - i nie musieli, wizja przyjemnego, przyjacielskiego ćwierkania wraz z Macnairem wzbudzała w niej więcej odrazy niż widok brudnych, pokrytych pryszczami czy siniakami przestępców wprowadzonych teraz na podest. Zaklęcie rzucone przez kogoś z tłumu przecięło materiał czarnego worka przysłaniającego twarz czwartego z mężczyzn i Wren przyjrzała mu się uważnie, choć z jej ust nie wyrwał się teraz żaden dźwięk przypominający dochodzące gdzieś z boku westchnienia pełne zdumienia, zaaferowane szepty współwidzów spektaklu. Rozpoznali go inni, nie ona, zawsze niespecjalnie zainteresowana quidditchem. Musiał być kimś ważnym, znanym, domyśliła się tego po reakcjach stojącej nieopodal ludności. - Znasz go? - spytała zatem Macnaira, lecz nie czekała na jego odpowiedź. Spojrzeniem powiodła w kierunku materializujących się nad głowami mężczyzn gilotyn, czując jak na moment oddech zastyga w piersi, owładnięty dziwnym podekscytowaniem. Spodziewała się zaklęcia - prędkiej egzekucji, wymierzenia sprawiedliwości za pomocą prostej, uśmiercającej inkantacji, tymczasem widowisko miało przybrać makabryczny, pociągający obrót. Jej wargi drgnęły ponownie - w uśmiechu, krótkim, króciutkim, niekontrolowanym, a którego wyzbyła się równie szybko co poprzedniego. - Zobacz, Macnair. Nowy świat zrodzi się dziś wzorem francuskiej rewolucji - mówiła cicho, tak, by usłyszeć mógł ją jedynie stojący nieopodal mag, a melodia jej głosu była niemal łagodna. - Wraz z ich głowami poleci głowa ducha dawnego ustroju. Miłościwie panujący mają wyobraźnię - i podobało jej się to, romantyzm przesłania skrytego za metodą wybraną przez władze organizujące to jedyne w swoim rodzaju wydarzenie. Historia zataczała koło. Zbierała żniwa znanym sobie zwyczajem, sięgała teraz nie tyle po nieudolnych monarchów, co sługi błędnej idei. Ach, w ogóle nie żałowała już pojawienia się na placu.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
Zaklęcie pomknęło w stronę jeńca, a grymas na jego twarzy sprawił Rosierowi przyjemność. Czy to nie o to chodziło w całej tej zabawie, aby uprzyjemnić im ostatni spacer? Droga powinna być długa, męcząca i przypłacona krwią, a najlepiej kompletnym upokorzeniem przed tłumnie zgromadzonymi. Sińce, bladość, wychudzenie czy łachmany w które byli odziani... to i tak za mało. Powinni iść pomiędzy ludźmi całkowicie obdarci ze swojej godności, którą i tak stracili dawno temu, kiedy opowiedzieli się po przeciwnej stronie. Miażdżące upokorzenie było jedynie przyjemnym dodatkiem, skoro i tak za kilka chwil mieli dokonać żywota ciesząc publikę. Nie każdego ten widok interesował, nie każdy powinien być w tym miejscu, a jednak... wielu pragnęło tego rozlewu krwi, potrzebowało tego, aby zaspokoić ciekawość i podświadome pragnienia. Przesunął wzrok na lożę, gdzie zauważył kuzyna wraz z żoną. Nie bez powodu nie wybrał się tu z Callistą, choć nie wątpił w jej oddanie i przekonania. Nie sądził, aby widok tryskającej posoki zalewającej bruk i drewniany podest był widokiem odpowiednim dla młodej damy. Być może się mylił i czerpałaby z tego taką samą satysfakcję jak i on. Znał ją bardzo dobrze, ale w ich rozmowach nie pojawiały się tematy publicznych dekapitacji, z reguły były to ciekawsze i przyjemniejsze myśli i słowa.
Skazańcy znaleźli się na podeście, a czwartemu z nich zdarto z twarzy kaptur. Teraz wszyscy mogli dostrzec kolejnego plugawego zdrajcę. Przez chwilę w jego głowie pojawiła się myśl, że tych skazańców powinno być więcej. Zapewne z satysfakcją patrzyłby, gdyby pod błyszczącym ostrzem oczekiwała na koniec zdrajczyni Selwynów razem ze swoim przeklętym kuzynem. Tak właśnie powinno się traktować wszystkich, którzy uciekają się zdrady. Bez względu na ich pochodzenie i działania. To czyn tak haniebny i niepoprawny, że powinna za niego spotykać najsurowsza kara. Nie było odstępstw ani tym bardziej taryfy ulgowej. Każdy powinien skończyć tak samo. Zbrukany, upokorzony i martwy.
Czterech buntowników, w tym jeden pochodzący ze znanej drużyny... niepokorny zawodnik Jastrzębi, który osobiście Mathieu kibicował. Nawet jeśli Quidditch leżał w kręgu zainteresowań, a drużyna był jedną z jego ulubionych, to każdy powinien wiedzieć, że niezależnie od tego kim się było i jak wysoko się siedziało, kiedy występowało się przeciwko Czarnemu Panu, Rycerzom i panującym regułom spotykało się karę. Surową i solidną. Musieli być konsekwentni, bez względu na wszystko. Teraz tylko pozostało im czekać, aż głowy opadną i poleje się krew, a Connaught Square zabarwi się szkarłatem niczym Place de la Concorde w Paryżu.
Skazańcy znaleźli się na podeście, a czwartemu z nich zdarto z twarzy kaptur. Teraz wszyscy mogli dostrzec kolejnego plugawego zdrajcę. Przez chwilę w jego głowie pojawiła się myśl, że tych skazańców powinno być więcej. Zapewne z satysfakcją patrzyłby, gdyby pod błyszczącym ostrzem oczekiwała na koniec zdrajczyni Selwynów razem ze swoim przeklętym kuzynem. Tak właśnie powinno się traktować wszystkich, którzy uciekają się zdrady. Bez względu na ich pochodzenie i działania. To czyn tak haniebny i niepoprawny, że powinna za niego spotykać najsurowsza kara. Nie było odstępstw ani tym bardziej taryfy ulgowej. Każdy powinien skończyć tak samo. Zbrukany, upokorzony i martwy.
Czterech buntowników, w tym jeden pochodzący ze znanej drużyny... niepokorny zawodnik Jastrzębi, który osobiście Mathieu kibicował. Nawet jeśli Quidditch leżał w kręgu zainteresowań, a drużyna był jedną z jego ulubionych, to każdy powinien wiedzieć, że niezależnie od tego kim się było i jak wysoko się siedziało, kiedy występowało się przeciwko Czarnemu Panu, Rycerzom i panującym regułom spotykało się karę. Surową i solidną. Musieli być konsekwentni, bez względu na wszystko. Teraz tylko pozostało im czekać, aż głowy opadną i poleje się krew, a Connaught Square zabarwi się szkarłatem niczym Place de la Concorde w Paryżu.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
Gdzieś głęboko, co uświadomiła sobie w chwili, gdy błękit jej tęczówek spoczął na jego obliczu, brakowało jej widoku uśmiechniętej twarzy Theo, jak wtedy, kiedy przed laty rozmawiali ze sobą na różne tematy. W jej życiu tak rzadko pojawiały się szczere uśmiechy skierowane w jej stronę. Być może Theo zrozumiał jej subtelny przekaz; niegdyś potrafili przecież porozumiewać się nawet i bez słów. Kiedyś, w innym życiu innej Lyanny. Teraz nie powinno jej to w ogóle obchodzić. Nie powinno, a jednak jakaś cząstka niej była rada z tego, że wybrał jej towarzystwo spośród tylu innych ludzi wokół. Na pewno znalazłby dla siebie kompanów, ale wybrał ją. Dziwne, prawda? Powinna była go spławić, udać że na kogoś czeka, ale tego nie zrobiła.
Może Theodore Wilkes wciąż był jej słabością? Przez ostatnich parę lat myślała, że już ich nie ma, że wyzbyła się tego typu uczuć z chwilą, gdy były ukochany zniknął z jej życia. Teraz znowu pojawił się na horyzoncie, już drugi raz ich ścieżki się splotły – a ona musiała wznieść wokół siebie mury, by Theo podstępnie nie prześlizgnął się do jej serca. Czy tego chciał, czy nie. Wątpiła, żeby chciał. Ona też nie chciała, ale nie mogła ręczyć za ten cichy głosik gdzieś na skraju świadomości, który mimowolnie o nim myślał. Nie mogło jej na nim zależeć, bo to byłaby słabość, a ta nowa, czystokrwista Lyanna, dumna członkini Rycerzy Walpurgii, nie mogła mieć słabości. Na pewno nie takich dotyczących innej osoby, bo ludzie byli zawodni. Rozczarowywali, podstępem wbijali nóż w plecy. On już to kiedyś zrobił. Nie mogła pozwolić, by historia się powtórzyła. Drugi raz nie da się zranić, ani jemu, ani żadnemu innemu mężczyźnie.
Na szczęście pojawienie się skazańców skutecznie odciągnęło jej uwagę od tego typu myśli. Skupiła na nich wzrok, nie potrafiąc pojąć, dlaczego ci ludzie byli tak głupi, by opowiedzieć się po przeciwnej stronie. Nie musieliby dziś ginąć i pozostawiać swoich bliskich, gdyby mieli trochę oleju w głowie i zrozumieli, że jest tylko jedna słuszna strona.
- Obawiam się, że jeszcze wielu skończy na tym placu za swoją iście gryfońską brawurę i brak rozsądku. Jak oboje dobrze pamiętamy, członkowie tego domu nie należeli do rozsądnych ani w czynach, ani w poglądach. A zdradzieckie idee pociągają ludzi słabych – zauważyła. Zawsze gardziła Gryfonami, tymi bezmyślnymi, zakochanymi w szlamach idiotami, którzy już w szkole popisywali się swoim szumnym bohaterstwem, stając w obronie uciśnionych. Lyanna może nie uczestniczyła w dręczeniu szlam otwarcie, woląc skupiać się na nauce i stronić od gęsto zaludnionych obszarów szkoły, ale całkowicie popierała to, że im się obrywało. Teraz zapewne też mącili głównie byli Gryfoni, bo z głupich nastolatków często wyrastali równie głupi dorośli. Z błędnego sposobu myślenia rzadko się wyrastało. Łatwiej było za to w nie wpaść. Niektórzy Ślizgoni też przecież błądzili i odwracali się od słusznych wartości. Ci tutaj kiedyś zgrywali chojraków, szkodzili obecnemu porządkowi i zasłużyli na swój los. Popełnili błąd i musieli za niego zapłacić, od czego nie było ucieczki. Byli przestrogą i żadne płacze im nie pomogą. Patrzyła z politowaniem, jak jeden z nich próbował błagać o litość, ale wiadomym było, że ta nie nadejdzie. Każdy na tym placu pragnął ich krwi.
- Mogli pomyśleć wcześniej, zanim dokonali tych plugawych uczynków – skomentowała cicho te lamenty dość neutralnym tonem. Rozmowa o zdrajcach była bezpieczniejsza, bo nie godziła w jej własne uczucia ani wspomnienia. Była neutralnym gruntem, na którym mogli się porozumieć. Nie jako dawni kochankowie, a jako sojusznicy we wspólnej sprawie. Bo tym teraz byli, czy tego chcieli czy nie. Stali po tej samej stronie, służyli Czarnemu Panu, i nie mogli być wrogami, nawet jeśli jeszcze niedawno Lyanna myślała, że Theo właśnie nim dla niej powinien być. Latami wierzyła że go nienawidzi, że kiedyś się zemści za doznaną krzywdę – ale gdy przyszło co do czego, zdała sobie sprawę, że te żarliwe negatywne uczucia już się wypaliły, zaś to, co czuła do niego kiedyś, nie zgasło całkowicie wbrew jej oczekiwaniom. Może dlatego tym większy miała mętlik w głowie, kiedy tylko znajdował się obok. Bo chciała go nienawidzić a nie potrafiła, i złościła się na siebie w duchu za ten przejaw słabości.
Ze zdziwieniem zauważyła, że wprowadzeni właśnie na podest zdrajcy najwyraźniej mieli zostać ukarani w dość… staroświecki sposób. Spodziewała się raczej promieni Avady, ale taki koniec został zapewne uznany za zbyt szybki i mało widowiskowy, mało przemawiający do wyobraźni. Lecące głowy – to mogło mocniej przemówić do świadomości innych zdrajców. Ona sama też nigdy nie oglądała niczego podobnego.
- Niestety nie – dodała, gdy uwaga ich obojga skupiła się na tym czwartym. Do uszu Lyanny nie dotarło wcześniej jego nazwisko, ale chyba nie powinno jej to dziwić, biorąc pod uwagę, że nawet w szeregach rycerzy była outsiderką i nie przyjaźniła się z nikim. Przez to wiele wieści mogło ją omijać, zwłaszcza że ostatnio spędzała tak wiele czasu na pochłanianiu kolejnych runicznych manuskryptów. Nie było też ostatnio żadnego spotkania organizacji, więc Lyanna mogła nie być o wszystkim poinformowana.
Lecz zagadka zaraz się wyjaśniła. Materiał skrywający głowę czwartego mężczyzny opadł, odsłaniając twarz Rodericka Smitha, pałkarza Jastrzębi z Falmouth. Lyanna w ostatnich miesiącach nie śledziła rozgrywek quidditcha praktycznie w ogóle, ale był czas, kiedy zdarzało jej się odwiedzać mecze drużyn, które akurat rokowały dobre nadzieje. W czasach Hogwartu sama przez parę lat grała, dopóki nie uznała, że jest już zbyt dorosła i poważna na latanie za zniczem i skupiła się na nauce do owutemów. Od tamtego czasu nigdy więcej nie grała, choć umiejętności miotlarskie oraz wytrenowana spostrzegawczość nie raz przydawały się w życiu. I czasem można było popatrzeć na mecze, przynajmniej dopóki quidditch nie zszedł na szlamy, których pojawiało się na boiskach irytująco wiele. Szlamy i zdrajcy – z nich zdawały się składać niektóre drużyny, sądząc po niedawnych wyskokach. Smith był sprawcą jednego z nich, na tyle głośnego że nawet ona miała okazję o nim słyszeć mimo pochłonięcia sprawami ważniejszymi, jak nauka, praca, sprawy rycerzy i kąpiele dla urody.
Najwyraźniej jego obecność była przestrogą dla zbuntowanych graczy quidditcha, którzy zamiast zapewniać rozrywkę prawdziwym czarodziejom woleli się opierać i płakać za szlamami, które nie mogły odwiedzać ich meczy. Ciekawe, czy i jego głowa spadnie? Lyanna zapatrzyła się w jego kierunku, ciekawa jaki zaplanowano dla niego los. Nie żałowała go, on również zasłużył sobie na obecność tutaj, swymi czynami zaprzepaszczając swój talent do quidditcha. A szkoda, bo Jastrzębie byli kiedyś dobrą drużyną. Niestety zabłądzili. Na moment zwróciła też spojrzenie w stronę olbrzyma, który akurat kichnął; a więc przedstawiciel jednego ze służących Czarnemu Panu plemion przybył tu, by strzec placu. I choć wiedziała, że był po słusznej stronie, to jego gabaryty mogły budzić respekt. Miała nadzieję, że w tych, którzy mogliby chcieć robić tu jakiekolwiek zamieszanie, wzbudzi prawdziwą trwogę i zniechęci ich do szkodliwych działań.
Może Theodore Wilkes wciąż był jej słabością? Przez ostatnich parę lat myślała, że już ich nie ma, że wyzbyła się tego typu uczuć z chwilą, gdy były ukochany zniknął z jej życia. Teraz znowu pojawił się na horyzoncie, już drugi raz ich ścieżki się splotły – a ona musiała wznieść wokół siebie mury, by Theo podstępnie nie prześlizgnął się do jej serca. Czy tego chciał, czy nie. Wątpiła, żeby chciał. Ona też nie chciała, ale nie mogła ręczyć za ten cichy głosik gdzieś na skraju świadomości, który mimowolnie o nim myślał. Nie mogło jej na nim zależeć, bo to byłaby słabość, a ta nowa, czystokrwista Lyanna, dumna członkini Rycerzy Walpurgii, nie mogła mieć słabości. Na pewno nie takich dotyczących innej osoby, bo ludzie byli zawodni. Rozczarowywali, podstępem wbijali nóż w plecy. On już to kiedyś zrobił. Nie mogła pozwolić, by historia się powtórzyła. Drugi raz nie da się zranić, ani jemu, ani żadnemu innemu mężczyźnie.
Na szczęście pojawienie się skazańców skutecznie odciągnęło jej uwagę od tego typu myśli. Skupiła na nich wzrok, nie potrafiąc pojąć, dlaczego ci ludzie byli tak głupi, by opowiedzieć się po przeciwnej stronie. Nie musieliby dziś ginąć i pozostawiać swoich bliskich, gdyby mieli trochę oleju w głowie i zrozumieli, że jest tylko jedna słuszna strona.
- Obawiam się, że jeszcze wielu skończy na tym placu za swoją iście gryfońską brawurę i brak rozsądku. Jak oboje dobrze pamiętamy, członkowie tego domu nie należeli do rozsądnych ani w czynach, ani w poglądach. A zdradzieckie idee pociągają ludzi słabych – zauważyła. Zawsze gardziła Gryfonami, tymi bezmyślnymi, zakochanymi w szlamach idiotami, którzy już w szkole popisywali się swoim szumnym bohaterstwem, stając w obronie uciśnionych. Lyanna może nie uczestniczyła w dręczeniu szlam otwarcie, woląc skupiać się na nauce i stronić od gęsto zaludnionych obszarów szkoły, ale całkowicie popierała to, że im się obrywało. Teraz zapewne też mącili głównie byli Gryfoni, bo z głupich nastolatków często wyrastali równie głupi dorośli. Z błędnego sposobu myślenia rzadko się wyrastało. Łatwiej było za to w nie wpaść. Niektórzy Ślizgoni też przecież błądzili i odwracali się od słusznych wartości. Ci tutaj kiedyś zgrywali chojraków, szkodzili obecnemu porządkowi i zasłużyli na swój los. Popełnili błąd i musieli za niego zapłacić, od czego nie było ucieczki. Byli przestrogą i żadne płacze im nie pomogą. Patrzyła z politowaniem, jak jeden z nich próbował błagać o litość, ale wiadomym było, że ta nie nadejdzie. Każdy na tym placu pragnął ich krwi.
- Mogli pomyśleć wcześniej, zanim dokonali tych plugawych uczynków – skomentowała cicho te lamenty dość neutralnym tonem. Rozmowa o zdrajcach była bezpieczniejsza, bo nie godziła w jej własne uczucia ani wspomnienia. Była neutralnym gruntem, na którym mogli się porozumieć. Nie jako dawni kochankowie, a jako sojusznicy we wspólnej sprawie. Bo tym teraz byli, czy tego chcieli czy nie. Stali po tej samej stronie, służyli Czarnemu Panu, i nie mogli być wrogami, nawet jeśli jeszcze niedawno Lyanna myślała, że Theo właśnie nim dla niej powinien być. Latami wierzyła że go nienawidzi, że kiedyś się zemści za doznaną krzywdę – ale gdy przyszło co do czego, zdała sobie sprawę, że te żarliwe negatywne uczucia już się wypaliły, zaś to, co czuła do niego kiedyś, nie zgasło całkowicie wbrew jej oczekiwaniom. Może dlatego tym większy miała mętlik w głowie, kiedy tylko znajdował się obok. Bo chciała go nienawidzić a nie potrafiła, i złościła się na siebie w duchu za ten przejaw słabości.
Ze zdziwieniem zauważyła, że wprowadzeni właśnie na podest zdrajcy najwyraźniej mieli zostać ukarani w dość… staroświecki sposób. Spodziewała się raczej promieni Avady, ale taki koniec został zapewne uznany za zbyt szybki i mało widowiskowy, mało przemawiający do wyobraźni. Lecące głowy – to mogło mocniej przemówić do świadomości innych zdrajców. Ona sama też nigdy nie oglądała niczego podobnego.
- Niestety nie – dodała, gdy uwaga ich obojga skupiła się na tym czwartym. Do uszu Lyanny nie dotarło wcześniej jego nazwisko, ale chyba nie powinno jej to dziwić, biorąc pod uwagę, że nawet w szeregach rycerzy była outsiderką i nie przyjaźniła się z nikim. Przez to wiele wieści mogło ją omijać, zwłaszcza że ostatnio spędzała tak wiele czasu na pochłanianiu kolejnych runicznych manuskryptów. Nie było też ostatnio żadnego spotkania organizacji, więc Lyanna mogła nie być o wszystkim poinformowana.
Lecz zagadka zaraz się wyjaśniła. Materiał skrywający głowę czwartego mężczyzny opadł, odsłaniając twarz Rodericka Smitha, pałkarza Jastrzębi z Falmouth. Lyanna w ostatnich miesiącach nie śledziła rozgrywek quidditcha praktycznie w ogóle, ale był czas, kiedy zdarzało jej się odwiedzać mecze drużyn, które akurat rokowały dobre nadzieje. W czasach Hogwartu sama przez parę lat grała, dopóki nie uznała, że jest już zbyt dorosła i poważna na latanie za zniczem i skupiła się na nauce do owutemów. Od tamtego czasu nigdy więcej nie grała, choć umiejętności miotlarskie oraz wytrenowana spostrzegawczość nie raz przydawały się w życiu. I czasem można było popatrzeć na mecze, przynajmniej dopóki quidditch nie zszedł na szlamy, których pojawiało się na boiskach irytująco wiele. Szlamy i zdrajcy – z nich zdawały się składać niektóre drużyny, sądząc po niedawnych wyskokach. Smith był sprawcą jednego z nich, na tyle głośnego że nawet ona miała okazję o nim słyszeć mimo pochłonięcia sprawami ważniejszymi, jak nauka, praca, sprawy rycerzy i kąpiele dla urody.
Najwyraźniej jego obecność była przestrogą dla zbuntowanych graczy quidditcha, którzy zamiast zapewniać rozrywkę prawdziwym czarodziejom woleli się opierać i płakać za szlamami, które nie mogły odwiedzać ich meczy. Ciekawe, czy i jego głowa spadnie? Lyanna zapatrzyła się w jego kierunku, ciekawa jaki zaplanowano dla niego los. Nie żałowała go, on również zasłużył sobie na obecność tutaj, swymi czynami zaprzepaszczając swój talent do quidditcha. A szkoda, bo Jastrzębie byli kiedyś dobrą drużyną. Niestety zabłądzili. Na moment zwróciła też spojrzenie w stronę olbrzyma, który akurat kichnął; a więc przedstawiciel jednego ze służących Czarnemu Panu plemion przybył tu, by strzec placu. I choć wiedziała, że był po słusznej stronie, to jego gabaryty mogły budzić respekt. Miała nadzieję, że w tych, którzy mogliby chcieć robić tu jakiekolwiek zamieszanie, wzbudzi prawdziwą trwogę i zniechęci ich do szkodliwych działań.
Wpatrzona w profil lorda Lestrange zagapiła się zupełnie, więc drgnęła lekko, czując na sobie spojrzenie samego Tristana. Spłoszona, chciała uciec wzrokiem, zupełnie jakby przyłapał ją na czymś niewłaściwym. Nie wspominając o tym, co zaszło między nią a Francisem, niewłaściwe było przecież spoglądanie w kierunku pierwszego rzędu. Tak, jakby nie mogła usiedzieć na swoim miejscu, skromniejszym, mniej prestiżowym, słusznym. Powinna spoglądać tylko na pana ojca i scenę.
Tristan, jej drogi przyjaciel, odezwał się jednak zanim zdążyła zareagować - składając propozycję tyleż przyjazną, co polityczną. Pojawienie się zhańbionej lady Carrow w pierwszym rzędzie, u boku nestora Rosierów i jego rodziny, nie przejdzie bez echa. Nie była pewna, czy jest gotowa na taki krok i na powrót do towarzyskich elit, ale nie mogła nie zareagować na tą niezwykłą łaskawość Tristana. Kąciki jej ust drgnęły w szczerym, wdzięcznym uśmiechu, którego nie zdołała powstrzymać. Zerknęła kontrolnie na pana ojca, który natarczywie i zachęcająco skinął jej głową. Wiedziała, że sam nie mógł do nich dołączyć. Stosunek nestora Carrowów do rodziny Rosierów był, delikatnie mówiąc, chłodny. Ona jednak mogła - zyskawszy zaproszenie od samego Tristana i pozwolenie od papy. Szczerze mówiąc, chętnie utrze trochę nosa staremu nestorowi. Doskonale wiedziała, że była na jego łasce i że to dzięki niemu ona i jej syn mają co jeść. Wiedziała jednak, że musi umiejętnie zbudować i podtrzymać swoją pozycję, aby łaska nestora okazała się bardziej trwała. I nigdy, przenigdy, nie zapomni, że to właśnie ten człowiek powziął decyzję o rozwiązaniu jej małżeństwa za jej plecami.
Niech się dowie, że siedzę w jednym rzędzie z najpotężniejszym człowiekiem w kraju - pomyślała zatwardziale, bowiem to Tristan był siłą i młodością, to jemu i Evandrze zazdrościła potęgi i władzy.
Zostawiła za sobą pana ojca i z grzecznym uśmiechem ruszyła do przedniego rzędu.
-Dziękuję za zaproszenie, lordzie Rosier, lady Rosier. - dygnęła z szacunkiem przed Evandrą i Tristanem, na dłużej łapiąc spojrzenie lorda Rosier. Dziękuję. Wiedział, ile to dla niej znaczy. Evandrze posłała ciepły uśmiech, zapobiegawczo pracując nad topieniem chłodu, który niegdyś cechował ich stosunku. Niegdyś była mężatka, a potem oszołomioną z żałoby samotną matką. Teraz była lady Carrow, teraz od sympatii lady Rosier mogło zależeć jej przetrwanie.
Była na tyle przytomna, by nie szokować nestora Carrow bardziej niż trzeba - dlatego, tylko dlatego, zajęła miejsce obok lorda Lestrange. Stosunki jej rodziny z Lestrange'ami były przyjazne, siadanie obok Tristana byłoby niepotrzebną prowokacją.
-Lordzie Lestrange, miło będzie świętować dzisiejszy dzień w lorda towarzystwie. - przywitała się z uprzejmym uśmiechem i poważnym spojrzeniem, uparcie ignorując fakt, że jej serce radośnie drgnęło. Musiała zachować pokerową twarz, niech sobie Francis nie myśli, a co. Nie mogła się zdecydować, czy był jej przyjacielem czy oprawcą, a choć kilkakrotnie sięgała po pióro by wyjaśnić mu upokarzające spotkanie na Pokątnej - to za każdym razem ze złością ciskała do kosza nieskończone listy.
Dzisiaj byli tutaj w celach reprezentacyjnych, dzisiaj musieli świętować - choć zastanawiała się, czy dla Francisa dzisiejsza egzekucja to naprawdę powód do święta. Wydawał się jakiś blady, bledszy niż w szalonej kolejce goblinów.
Nie zamierzała jednak przejmować się żołądkiem ani stanem zdrowia Franca, choć w normalnej sytuacji pewnie nieco by się zaniepokoiła. Dzisiaj to ona powinna być zdenerwowana i blada, szczególnie na widok człowieka w kapturze. Doskonale wiedziała, że musi pilnować każdego gestu i słowa i to na tym postanowiła się skupić. Stłumić uczucia i stać się damą pikową w tym szalonym rozdaniu kart.
-To wspaniale, że służby działają tak sprawnie. Ci ludzie zniszczyli przecież życie i świat tylu czarodziejów. - rzekła, czując na sobie spojrzenie Tristana. Znał ją zbyt dobrze, by mogła przy nim tłumić emocje i był szalenie inteligentny. Dlatego momentalnie wyobraziła sobie Percivala w ramionach jakiejś złotowłosej mugolki, starając się aby w słowa o niszczeniu życia włożyć sporo osobistej goryczy. To nie moment na formułki, Percival faktycznie zniszczył jej życie - i choć w życiu nie chciałaby go tutaj zobaczyć, to przy swoim towarzystwie musiała sprawiać takie wrażenie. Jedynie Francis miał prawo domyślać się jej tajemnic jej miękkiego serca, dla Tristana i Evandry musiała być nieporuszoną wdową.
To na Evandrę, niczym na koło ratunkowe, przeniosła na moment spojrzenie, gdy zrozpaczony skazaniec zwrócił się do nich nagle, zaapelowało o litość. Wstrząśnięta, przez moment chciała zdać się na osąd lady Rosier lub, jeszcze lepiej, Francisa lub Tristana. Po mgnieniu sekundy zrozumiała jednak, że to jej szansa. Stłumiła w uszach błagania o życie, słowa o żonie i postarała się skupić na obrzydliwych pryszczach na twarzy skazańca.
-Jak śmiesz! - syknęła do skazańca, wyginając usta z pozorowaną odrazą i niepozorowaną złością. Jakże śmiał, zakłócić spokój dam, jej spokój, gdy i tak ledwo się już kontrolowała. Cofnęła się instynktownie i wypuściła z ust powietrze, gdy odciągnęła go straż.
-Wszystko w porządku? - łagodnie zagaiła Evandrę, nie wychodząc z roli zatroskanej i oburzonej damy. Obydwie miały kłopoty ze zdrowiem, żaden... plebs nie powinien ich tak zaskakiwać. Dama o wyższej pozycji miałaby pełen prawo skrytykować to potknięcie organizacyjne na głos, ale Belle nie czuła się jeszcze aż tak pewnie.
Tym bardziej, że właśnie opadł kaptur tajemniczego skazańca. Starając się zachować pokerową minę, zerknęła ciekawie w jego stronę, a potem już wszystkie siły włożyła w kontrolowanie własnego wyrazu twarzy. Co za ulga - to nie był Percival! Ani pan Benjamin!
I, co za zgroza! Znała przecież twarz tego człowieka. W poszukiwaniu podobizn przystojnego pana Wrighta, przewertowała swego czasu wszystkie artykuły o Jastrzębiach. Wdech. Wydech. Uspokój się, Isabelle.
Tristan, jej drogi przyjaciel, odezwał się jednak zanim zdążyła zareagować - składając propozycję tyleż przyjazną, co polityczną. Pojawienie się zhańbionej lady Carrow w pierwszym rzędzie, u boku nestora Rosierów i jego rodziny, nie przejdzie bez echa. Nie była pewna, czy jest gotowa na taki krok i na powrót do towarzyskich elit, ale nie mogła nie zareagować na tą niezwykłą łaskawość Tristana. Kąciki jej ust drgnęły w szczerym, wdzięcznym uśmiechu, którego nie zdołała powstrzymać. Zerknęła kontrolnie na pana ojca, który natarczywie i zachęcająco skinął jej głową. Wiedziała, że sam nie mógł do nich dołączyć. Stosunek nestora Carrowów do rodziny Rosierów był, delikatnie mówiąc, chłodny. Ona jednak mogła - zyskawszy zaproszenie od samego Tristana i pozwolenie od papy. Szczerze mówiąc, chętnie utrze trochę nosa staremu nestorowi. Doskonale wiedziała, że była na jego łasce i że to dzięki niemu ona i jej syn mają co jeść. Wiedziała jednak, że musi umiejętnie zbudować i podtrzymać swoją pozycję, aby łaska nestora okazała się bardziej trwała. I nigdy, przenigdy, nie zapomni, że to właśnie ten człowiek powziął decyzję o rozwiązaniu jej małżeństwa za jej plecami.
Niech się dowie, że siedzę w jednym rzędzie z najpotężniejszym człowiekiem w kraju - pomyślała zatwardziale, bowiem to Tristan był siłą i młodością, to jemu i Evandrze zazdrościła potęgi i władzy.
Zostawiła za sobą pana ojca i z grzecznym uśmiechem ruszyła do przedniego rzędu.
-Dziękuję za zaproszenie, lordzie Rosier, lady Rosier. - dygnęła z szacunkiem przed Evandrą i Tristanem, na dłużej łapiąc spojrzenie lorda Rosier. Dziękuję. Wiedział, ile to dla niej znaczy. Evandrze posłała ciepły uśmiech, zapobiegawczo pracując nad topieniem chłodu, który niegdyś cechował ich stosunku. Niegdyś była mężatka, a potem oszołomioną z żałoby samotną matką. Teraz była lady Carrow, teraz od sympatii lady Rosier mogło zależeć jej przetrwanie.
Była na tyle przytomna, by nie szokować nestora Carrow bardziej niż trzeba - dlatego, tylko dlatego, zajęła miejsce obok lorda Lestrange. Stosunki jej rodziny z Lestrange'ami były przyjazne, siadanie obok Tristana byłoby niepotrzebną prowokacją.
-Lordzie Lestrange, miło będzie świętować dzisiejszy dzień w lorda towarzystwie. - przywitała się z uprzejmym uśmiechem i poważnym spojrzeniem, uparcie ignorując fakt, że jej serce radośnie drgnęło. Musiała zachować pokerową twarz, niech sobie Francis nie myśli, a co. Nie mogła się zdecydować, czy był jej przyjacielem czy oprawcą, a choć kilkakrotnie sięgała po pióro by wyjaśnić mu upokarzające spotkanie na Pokątnej - to za każdym razem ze złością ciskała do kosza nieskończone listy.
Dzisiaj byli tutaj w celach reprezentacyjnych, dzisiaj musieli świętować - choć zastanawiała się, czy dla Francisa dzisiejsza egzekucja to naprawdę powód do święta. Wydawał się jakiś blady, bledszy niż w szalonej kolejce goblinów.
Nie zamierzała jednak przejmować się żołądkiem ani stanem zdrowia Franca, choć w normalnej sytuacji pewnie nieco by się zaniepokoiła. Dzisiaj to ona powinna być zdenerwowana i blada, szczególnie na widok człowieka w kapturze. Doskonale wiedziała, że musi pilnować każdego gestu i słowa i to na tym postanowiła się skupić. Stłumić uczucia i stać się damą pikową w tym szalonym rozdaniu kart.
-To wspaniale, że służby działają tak sprawnie. Ci ludzie zniszczyli przecież życie i świat tylu czarodziejów. - rzekła, czując na sobie spojrzenie Tristana. Znał ją zbyt dobrze, by mogła przy nim tłumić emocje i był szalenie inteligentny. Dlatego momentalnie wyobraziła sobie Percivala w ramionach jakiejś złotowłosej mugolki, starając się aby w słowa o niszczeniu życia włożyć sporo osobistej goryczy. To nie moment na formułki, Percival faktycznie zniszczył jej życie - i choć w życiu nie chciałaby go tutaj zobaczyć, to przy swoim towarzystwie musiała sprawiać takie wrażenie. Jedynie Francis miał prawo domyślać się jej tajemnic jej miękkiego serca, dla Tristana i Evandry musiała być nieporuszoną wdową.
To na Evandrę, niczym na koło ratunkowe, przeniosła na moment spojrzenie, gdy zrozpaczony skazaniec zwrócił się do nich nagle, zaapelowało o litość. Wstrząśnięta, przez moment chciała zdać się na osąd lady Rosier lub, jeszcze lepiej, Francisa lub Tristana. Po mgnieniu sekundy zrozumiała jednak, że to jej szansa. Stłumiła w uszach błagania o życie, słowa o żonie i postarała się skupić na obrzydliwych pryszczach na twarzy skazańca.
-Jak śmiesz! - syknęła do skazańca, wyginając usta z pozorowaną odrazą i niepozorowaną złością. Jakże śmiał, zakłócić spokój dam, jej spokój, gdy i tak ledwo się już kontrolowała. Cofnęła się instynktownie i wypuściła z ust powietrze, gdy odciągnęła go straż.
-Wszystko w porządku? - łagodnie zagaiła Evandrę, nie wychodząc z roli zatroskanej i oburzonej damy. Obydwie miały kłopoty ze zdrowiem, żaden... plebs nie powinien ich tak zaskakiwać. Dama o wyższej pozycji miałaby pełen prawo skrytykować to potknięcie organizacyjne na głos, ale Belle nie czuła się jeszcze aż tak pewnie.
Tym bardziej, że właśnie opadł kaptur tajemniczego skazańca. Starając się zachować pokerową minę, zerknęła ciekawie w jego stronę, a potem już wszystkie siły włożyła w kontrolowanie własnego wyrazu twarzy. Co za ulga - to nie był Percival! Ani pan Benjamin!
I, co za zgroza! Znała przecież twarz tego człowieka. W poszukiwaniu podobizn przystojnego pana Wrighta, przewertowała swego czasu wszystkie artykuły o Jastrzębiach. Wdech. Wydech. Uspokój się, Isabelle.
Stal hartuje się w ogniu
♪
♪
Tym razem magia jej nie dopisała. Przyzwyczajała się do czarów ofensywnych od niedawna, wcześniej nie mając powodu, by przekierowywać swoją moc na cokolwiek innego niż leczenie - nie powinna spodziewać się, że wszystko zawsze jej wyjdzie, a jednak skrzywiła się brzydko i z irytacją wetknęła różdżkę do rękawa, gdy zamiast upokarzającego czaru wydobył się z niej jedynie niewielki błysk światła. Z dwojga złego, wolała aby zaklęcia nie wychodziły jej, gdy tkwiła anonimowo w rozległym tłumie niż w chwilach prób, kiedy obserwowali ją uważnie inni czarodzieje. Pokrzepiona tą myślą, szybko rozprawiła się z narastającym zgorzknieniem, zamiast tego próbując skupić na kakofonii inkantacji i strumieniach zaklęć przeszywających gorące powietrze niczym świetliste włócznie. Z cieniem złośliwego uśmiechu na ustach obserwowała jak twarze skazanych stają się jeszcze szpetniejsze, wykrzywione bólem i zdeformowane. Nigdy dotąd nie próbowała czerpać energii z cudzego cierpienia, nie tak jawnie - na placu jednak wszyscy wokół skandowali o krew, ta wspólna żądza zdawała się wnikać między spocone ciała, wnikać w umysły, wywołując euforię. Korzystając z okazji i ogólnego zamieszania, Elvira spróbowała przepchnąć się bliżej podestu, żywiąc nadzieję na lepszy widok. Zatrzymała się kilkanaście metrów od wydzielonej strefy dla gości honorowych, przystając bliżej ścieżki i przy okazji uderzając inną czarownicę łokciem w bok.
Akurat w momencie, w którym zaklęcie jednego z widzów trafiło w worek na głowie ostatniego skazańca. Choć usłyszała wokół siebie kilka tłumionych westchnień, widok odsłoniętej twarzy nie wzbudził w Elvirze większych emocji, ponieważ uwiązanego mężczyzny nie rozpoznawała. Nigdy nie była fanką Quidditcha, nie śledziła rozgrywek; o ataku na Magiczną Policję słyszała, ale nie umiała powiązać nazwiska pałkarza z konkretną osobą. Podejrzewała, że dołączenie gracza do skazanych zdrajców miało dać do myślenia zbuntowanym drużynom - mgliście kojarzyła, że wiele z nich zbuntowało się przeciw nowej władzy.
Teraz jednak czekała już wyłącznie na meritum.
Spodziewała się, że publiczna przestroga nie mogła okazać się bezkrwawa - nie byłaby wstrząsająca, gdyby tak było, dla efektu należało wzbudzić zdumienie, lęk, zapisać się w pamięci także tych, którzy na Connaught Square zawędrowali przypadkiem. Podejrzewała jednak, że do rozprawienia się z przestępcami posłużą zaklęcia, a nie prawdziwe gilotyny - w momencie ich pojawienia się na krótki moment uniosła brwi i z zastanowieniem przesunęła językiem po wardze. Ciekawe widowisko stało się nagle widowiskiem pouczającym. Nie miała jeszcze okazać ujrzeć prawdziwego ścięcia - co oczywiste, ludzi bez głowy do szpitala się już nie wysyłało. Nie umknęła jej finezyjna symbolika tej sceny. Vive la révolution, czyż nie?
Zamarła i umilkła, gdy bandytów wprowadzano na podest. Wiele myśli w krótkim czasie przemknęło jej przez głowę; czy to rzeczywiście prawda, że ścięci jeszcze chwilę po egzekucji są w stanie mówić i poruszać oczami? Jak daleko wytryśnie krew z przepołowionych par tętnic, płynąca wszak pod wysokim ciśnieniem?
Nie mogła się doczekać, aby się dowiedzieć.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Akurat w momencie, w którym zaklęcie jednego z widzów trafiło w worek na głowie ostatniego skazańca. Choć usłyszała wokół siebie kilka tłumionych westchnień, widok odsłoniętej twarzy nie wzbudził w Elvirze większych emocji, ponieważ uwiązanego mężczyzny nie rozpoznawała. Nigdy nie była fanką Quidditcha, nie śledziła rozgrywek; o ataku na Magiczną Policję słyszała, ale nie umiała powiązać nazwiska pałkarza z konkretną osobą. Podejrzewała, że dołączenie gracza do skazanych zdrajców miało dać do myślenia zbuntowanym drużynom - mgliście kojarzyła, że wiele z nich zbuntowało się przeciw nowej władzy.
Teraz jednak czekała już wyłącznie na meritum.
Spodziewała się, że publiczna przestroga nie mogła okazać się bezkrwawa - nie byłaby wstrząsająca, gdyby tak było, dla efektu należało wzbudzić zdumienie, lęk, zapisać się w pamięci także tych, którzy na Connaught Square zawędrowali przypadkiem. Podejrzewała jednak, że do rozprawienia się z przestępcami posłużą zaklęcia, a nie prawdziwe gilotyny - w momencie ich pojawienia się na krótki moment uniosła brwi i z zastanowieniem przesunęła językiem po wardze. Ciekawe widowisko stało się nagle widowiskiem pouczającym. Nie miała jeszcze okazać ujrzeć prawdziwego ścięcia - co oczywiste, ludzi bez głowy do szpitala się już nie wysyłało. Nie umknęła jej finezyjna symbolika tej sceny. Vive la révolution, czyż nie?
Zamarła i umilkła, gdy bandytów wprowadzano na podest. Wiele myśli w krótkim czasie przemknęło jej przez głowę; czy to rzeczywiście prawda, że ścięci jeszcze chwilę po egzekucji są w stanie mówić i poruszać oczami? Jak daleko wytryśnie krew z przepołowionych par tętnic, płynąca wszak pod wysokim ciśnieniem?
Nie mogła się doczekać, aby się dowiedzieć.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Ostatnio zmieniony przez Elvira Multon dnia 14.09.20 17:48, w całości zmieniany 1 raz
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Przyglądanie się prowadzonym na zasłużoną rzeź zbrodniarzom nie było przyjemnością. Brudni, obszarpani, wymęczeni, wyglądali dokładnie tak, jak można było sobie wyobrażać spiskujących przeciwko pokojowi terrorystów, którym w końcu zostanie wymierzona sprawiedliwość. Deirdre nie brała udziału w festiwalu zaklęć, ale czujny wzrok ciągle krążył po tłumie, gotów wychwycić nieprawidłowości. Bądź kolejne atrakcje, odbijane przez lustrzaną maskę, skrywającą prawdziwe emocje. Także te wywołane przez nonszalancki komentarz Sigrun; uśmiechnęłaby się zdawkowo, lecz i tak pozostałoby to niewidoczne, brak urażenia mogła więc przekazać tylko głosem. - Nie sądzę - odparła tylko na rozbawioną sugestię śmierciożerczyni, instynktownie przekrzywiając głowę w stronę loży honorowej. Zapanowało przy niej lekkie poruszenie, dobiegły do niej echa oburzonych słów oraz kilku dramatycznych piśnięć wystraszonych dam; nie widziała, czy w ich gronie była Evandra, nie skupiała na jej wzroku, oszałamiająca uroda raziła nawet z takiego dystansu. Na równi z - nie?- przyjemnym dreszczem na widok Tristana. Nie miała wielu okazji, by widzieć go w tak oficjalnym wydaniu, reprezentującego swój ród. Zawsze był dumny, niemal arogancki, roztaczając wokół siebie niemożliwą do podrobienia aurę grozy i szacunku, lecz przywykła do jego swobodniejszej wersji. Bez eleganckich ubrań, szlacheckich zdobień, ciężaru spojrzeń tłumu i...bez małżonki u boku, przyćmiewającej swą urodą każdą znajdującą się na podwyższeniu damę. Najwyraźniej Evandra powracała do życia publicznego po urodzeniu pierworodnego syna, co oznaczało, że Deirdre będzie znacznie częściej narażona na obserwowanie przykładnego małżeństwa z wyższych sfer. - Moje miejsce jest tutaj - dodała tylko, nie należała do świata arystokracji, nigdy nie miała zasiąść tam jako równa z reprezentantkami błękitnej krwi. I nie czuła żalu. I tak osiągnęła znacznie więcej niż nawet najśliczniejsza dama. A wszystko to dzięki Czarnemu Panu, który uczynił ją potężniejszą, a ten świat - lepszym.
Znów zamilkła, spokojna i niewzruszona, nie drgnąwszy nawet na sekundę, gdy podszedł do niej jeden ze strażników. Kiwnęła tylko głową, dając znak, że zrozumiała przekazaną informację, spojrzała też kontrolnie na Sigrun oraz na podest. - Cóż. Zabawę czas zacząć - powiedziała w końcu, nie mogąc ukryć satysfakcji wybijającej się ponad chłodny ton. Poprawiła ostatni raz czarny płaszcz, otulający jej sylwetkę, po czym podniosła różdżkę, kierując ją jednak na siebie, na swoje gardło. - Sonorus - zainkantowała, chcąc wzmocnić siłę swego głosu, uczynić go donośniejszym, tak, by to, co miała do przekazania zebranemu tłumowi dotarło do najdalszych części placu. Później wyminęła linię strażników i pewnie wkroczyła na schodki prowadzące na podest, na którym miała dokonać się sprawiedliwość. Szła pewnie, bez zachwiania, zatrzymując się dopiero na samej górze, stając przed tłumem wysoka, wysmukła, zamaskowana, pozbawiona twarzy, ale nie siły. Obok niej, w prostej linii, na klęczkach znajdowali się już przestępcy, których nie obdarzyła nawet spojrzeniem. Wśród klęczących nie znajdował się jednak Roderick, ten ciągle stał w tyle podestu.
- Lordowie i damy, czarownice i czarodzieje, obywatelki i obywatele Londynu - dziś będziecie świadkami wymierzenia sprawiedliwości, na którą zasługujecie - zaczęła powoli, z powagą, świadoma, że wzmocniony głos podkreśla każdą głoskę. Pieściła więc swoją wypowiedź, drobiazgowo dbając o to, by brzmiała w odpowiedni sposób. Pozbawiony słabości, pewny, niewzruszony, a jednocześnie na swój groźny sposób - piękny. Zamilkła na moment, dając szansę na wyciszenie się ostatnim nienawistnym pokrzykom wobec skazanych. - Wy, godni przedstawiciele magicznego świata, swą codzienną ciężką pracą i talentami czyniący nasz świat lepszym, zasługujecie na to, by wasze serca wypełniła ulga oraz by na własne oczy zobaczyć karę, jaką otrzymają krzywdzący was zbrodniarze - kontynuowała spokojnie, stojąc bez ruchu, dumna, a w lustrzanej masce odbijał się obraz tłumu. - Dobrze wiecie, co uczynili ci przestępcy, lecz by sprawiedliwości stało się zadość, odczytamy akt oskarżenia. Nie jesteśmy prymitywnymi terrorystami, którzy przeprowadzają zamachy na niewinnych ludziach, niszcząc przy tym czarodziejskie dziedzictwo. Nie działamy podstępnie, a wypełniamy prawo. Chroniące przestrzegających go czarodziei - dorzuciła z jasną aluzją do działań Zakonu Feniksa oraz potwornościach, jakie spotkały zgromadzoną w Stonhenge arystokrację. - Benedict Pearson, Dylan Chambers, Caradoc Morgan - odczytała personalia zbrodniarzy z słyszalną w głosie odrazą - zostali uznani winnymi zbrodni przeciwko czarodziejskiemu społeczeństwu i skazani na śmierć. Będąc na rozkazach oślizgłego uciekiniera i zdrajcy, Harolda Longbottoma, świadomie podejmowali agresywne czynności mające na celu zranienie i skrzywdzenie przedstawicieli prawa. Pearson, Chambers i Morgan pohańbili swe czarodziejskie powołanie, występując przeciwko dawnym przyjaciołom z oddziałów Magicznej Policji, wykorzystując okazane im zaufanie, by zadać najpotworniejszy cios. Z zimną krwią zamordowali przykładnych obywateli. Kochanych ojców, oddanych mężów, członków czarodziejskiego społeczeństwa, którzy robili wszystko, by zapewnić nam wszystkim bezpieczeństwo. Thomasie, Henricu, Deanie i Nickolasie, nie zostaniecie zapomnieni - tu urwała, przesuwając głowę w stronę stojących nieopodal podestu wdów i rodzin po zmarłych funkcjonariuszach. Czarownice odziane w czerń płakały, dzieci także - cudownie, o to chodziło, o pokazanie tragedii rodzin. Uśmiechnęła się, skryta jednak pod maską. - Uczcijmy proszę minutą ciszy funkcjonariuszy, którzy zostali brutalnie zamordowani przez tych...szaleńców - specjalnie zawiesiła głos przed tym określeniem, jakby powstrzymywała się od użycia okrutniejszej obelgi. - Miejmy też w naszych sercach i myślach wszystkie niewinne ofiary, które zginęły z rąk terrorystów i popleczników Harolda Longbottoma. Wspomnijmy tych, którzy stracili życie lub zostali poranieni w zamachu terrorystycznym przy Stonehenge. - Deirdre także zamilkła, wodząc spojrzeniem po tłumie; po płaczących wdowach, po rozwścieczonych mężczyznach domagających się zemsty, w końcu - po arystokracji zajmującej miejsca na loży. Gdy pełna szacunku cisza się zakończyła, Mericourt przeciągnęła milczenie przez kilka sekund, czując rosnące napięcie buzujące w zgromadzonych. - Stoimy tu razem, przeciwko zbrodniarzom i plugastwu, niezasługującemu na to, by korzystać z daru magii. Bądźmy silni, bądźmy zjednoczeni, bądźmy bezwzględni wobec tych, którzy występują przeciwko prawu i magicznemu porządkowi - podniosła nieco głos, stalowo chłodny, wyniosły, pełen siły i potęgi, które z łatwością przekazywała w tembrze, w każdej głosce.
A potem - uniosła dłoń, bladą, z długimi palcami przypominającymi szpony. - Niech sprawiedliwości stanie się zadość. Wymierzyć karę - poleciła beznamiętnym tonem, opuszczając rękę w uzgodnionym wcześniej geście.
A później - usłyszała tylko świst opadających gilotyn oraz chlupot krwi rozlewającej się po podeście aż pod jej buty.
Znów zamilkła, spokojna i niewzruszona, nie drgnąwszy nawet na sekundę, gdy podszedł do niej jeden ze strażników. Kiwnęła tylko głową, dając znak, że zrozumiała przekazaną informację, spojrzała też kontrolnie na Sigrun oraz na podest. - Cóż. Zabawę czas zacząć - powiedziała w końcu, nie mogąc ukryć satysfakcji wybijającej się ponad chłodny ton. Poprawiła ostatni raz czarny płaszcz, otulający jej sylwetkę, po czym podniosła różdżkę, kierując ją jednak na siebie, na swoje gardło. - Sonorus - zainkantowała, chcąc wzmocnić siłę swego głosu, uczynić go donośniejszym, tak, by to, co miała do przekazania zebranemu tłumowi dotarło do najdalszych części placu. Później wyminęła linię strażników i pewnie wkroczyła na schodki prowadzące na podest, na którym miała dokonać się sprawiedliwość. Szła pewnie, bez zachwiania, zatrzymując się dopiero na samej górze, stając przed tłumem wysoka, wysmukła, zamaskowana, pozbawiona twarzy, ale nie siły. Obok niej, w prostej linii, na klęczkach znajdowali się już przestępcy, których nie obdarzyła nawet spojrzeniem. Wśród klęczących nie znajdował się jednak Roderick, ten ciągle stał w tyle podestu.
- Lordowie i damy, czarownice i czarodzieje, obywatelki i obywatele Londynu - dziś będziecie świadkami wymierzenia sprawiedliwości, na którą zasługujecie - zaczęła powoli, z powagą, świadoma, że wzmocniony głos podkreśla każdą głoskę. Pieściła więc swoją wypowiedź, drobiazgowo dbając o to, by brzmiała w odpowiedni sposób. Pozbawiony słabości, pewny, niewzruszony, a jednocześnie na swój groźny sposób - piękny. Zamilkła na moment, dając szansę na wyciszenie się ostatnim nienawistnym pokrzykom wobec skazanych. - Wy, godni przedstawiciele magicznego świata, swą codzienną ciężką pracą i talentami czyniący nasz świat lepszym, zasługujecie na to, by wasze serca wypełniła ulga oraz by na własne oczy zobaczyć karę, jaką otrzymają krzywdzący was zbrodniarze - kontynuowała spokojnie, stojąc bez ruchu, dumna, a w lustrzanej masce odbijał się obraz tłumu. - Dobrze wiecie, co uczynili ci przestępcy, lecz by sprawiedliwości stało się zadość, odczytamy akt oskarżenia. Nie jesteśmy prymitywnymi terrorystami, którzy przeprowadzają zamachy na niewinnych ludziach, niszcząc przy tym czarodziejskie dziedzictwo. Nie działamy podstępnie, a wypełniamy prawo. Chroniące przestrzegających go czarodziei - dorzuciła z jasną aluzją do działań Zakonu Feniksa oraz potwornościach, jakie spotkały zgromadzoną w Stonhenge arystokrację. - Benedict Pearson, Dylan Chambers, Caradoc Morgan - odczytała personalia zbrodniarzy z słyszalną w głosie odrazą - zostali uznani winnymi zbrodni przeciwko czarodziejskiemu społeczeństwu i skazani na śmierć. Będąc na rozkazach oślizgłego uciekiniera i zdrajcy, Harolda Longbottoma, świadomie podejmowali agresywne czynności mające na celu zranienie i skrzywdzenie przedstawicieli prawa. Pearson, Chambers i Morgan pohańbili swe czarodziejskie powołanie, występując przeciwko dawnym przyjaciołom z oddziałów Magicznej Policji, wykorzystując okazane im zaufanie, by zadać najpotworniejszy cios. Z zimną krwią zamordowali przykładnych obywateli. Kochanych ojców, oddanych mężów, członków czarodziejskiego społeczeństwa, którzy robili wszystko, by zapewnić nam wszystkim bezpieczeństwo. Thomasie, Henricu, Deanie i Nickolasie, nie zostaniecie zapomnieni - tu urwała, przesuwając głowę w stronę stojących nieopodal podestu wdów i rodzin po zmarłych funkcjonariuszach. Czarownice odziane w czerń płakały, dzieci także - cudownie, o to chodziło, o pokazanie tragedii rodzin. Uśmiechnęła się, skryta jednak pod maską. - Uczcijmy proszę minutą ciszy funkcjonariuszy, którzy zostali brutalnie zamordowani przez tych...szaleńców - specjalnie zawiesiła głos przed tym określeniem, jakby powstrzymywała się od użycia okrutniejszej obelgi. - Miejmy też w naszych sercach i myślach wszystkie niewinne ofiary, które zginęły z rąk terrorystów i popleczników Harolda Longbottoma. Wspomnijmy tych, którzy stracili życie lub zostali poranieni w zamachu terrorystycznym przy Stonehenge. - Deirdre także zamilkła, wodząc spojrzeniem po tłumie; po płaczących wdowach, po rozwścieczonych mężczyznach domagających się zemsty, w końcu - po arystokracji zajmującej miejsca na loży. Gdy pełna szacunku cisza się zakończyła, Mericourt przeciągnęła milczenie przez kilka sekund, czując rosnące napięcie buzujące w zgromadzonych. - Stoimy tu razem, przeciwko zbrodniarzom i plugastwu, niezasługującemu na to, by korzystać z daru magii. Bądźmy silni, bądźmy zjednoczeni, bądźmy bezwzględni wobec tych, którzy występują przeciwko prawu i magicznemu porządkowi - podniosła nieco głos, stalowo chłodny, wyniosły, pełen siły i potęgi, które z łatwością przekazywała w tembrze, w każdej głosce.
A potem - uniosła dłoń, bladą, z długimi palcami przypominającymi szpony. - Niech sprawiedliwości stanie się zadość. Wymierzyć karę - poleciła beznamiętnym tonem, opuszczając rękę w uzgodnionym wcześniej geście.
A później - usłyszała tylko świst opadających gilotyn oraz chlupot krwi rozlewającej się po podeście aż pod jej buty.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
za pozwoleniem sigi
Od czasu aresztowania czułam się pewniej z fałszywą różdżką. Podstęp zadziałał, co oznaczało, że albo nikt nie szukał martwej kobiety, albo urzędnicy Malfoya nie ogarniali swojej papierkologii. Różne z resztą historie słyszałam związane z rejestracją różdżek, co skłaniałoby mnie raczej do przyjęcia tej drugiej linii fabularnej za kanon, ale tak długo jak pozostawałam bezpieczna, interesował mnie tylko udany fortel. Wracałam z doków, sakiewka w kieszeni brzęczała galeonami, a na ulicach nagle zaczęło gęstnieć od patroli, zrobiło się tłoczno - wszyscy zmierzali w jednym kierunku, odstawieni jak na bankiet noworoczny albo inny festyn. Jakaś edycja festiwalu lata z dala od ziemi Prewettów? Mogłam iść w swoją stronę, ale oczywiście ciekawość wzięła górę, coś się działo, coś było na rzeczy, dlatego jak owca podążyłam za tłumem, po chwili docierając na plac, gdzie trwała już jakaś ceremonia.
A przynajmniej tak myślałam w pierwszej chwili.
Znad morza tiar wyłaniał się podest, a przedstawienie, które się na nim odbywało szybko dało mi do zrozumienia, co tak naprawdę przyciągnęło te tłumy. Przez moment myślałam, że to tylko jakiś publiczny lincz, ale wszystko wskazywało na to, że tutaj naprawdę miała odbyć się egzekucja. Nie byłam zbyt zainteresowana polityką - ani Malfoy, ani Longbottom nie byli ministrami, których wybrałam, ale jakaś siła podkusiła mnie, żeby przebrnąć przez ten tłum w kierunku przeciwnym niż podest i wspiąć się na niewysoki gzyms budynku, sięgający może na trzy czwarte piętra, biorąc pod uwagę piwnicę. Wystarczający, żeby z daleka móc dostrzec sylwetki, które zajmowały scenę. Nie rozpoznawałam zamaskowanych kobiet, ani też mężczyzn, którzy wydawali się być już o krok od śmierci. Zmaltretowani, obrywali kolejnymi zaklęciami od tłumu. Ich los był mi obojętny, nie rozumiałam jednak tego, ile agresji wzbudzali wśród gapiów. Wszyscy wokół zdawali się tutaj bawić wyśmienicie, niektórym brakowało chyba tylko lampki szampana. Musiałam uszczypnąć się w nadgarstek, aby upewnić się, że nie trafiłam do jakiejś komedii, nie jestem pijana i to wszystko działo się naprawdę. Te bujne stroje, przepych i długo wyczekiwane igrzyska. To nie ja byłam w transie, tylko oni.
Kiedy ten świat tak oszalał?
Z odczytanego oskarżenia wynikało, że mężczyźni winni byli morderstwa. Nie kwestionowałam tego - ale pomysł publicznej egzekucji, publicznego upokorzenia i wymierzania najwyższej kary na oczach gapiów wydał mi się co najmniej średniowieczny. Poczułam obrzydzenie wobec tego tłumu, który z radością oddawał się tej płytkiej rozrywce - a chwilę później błysk gilotyny zakończył pokaz, a wraz z krwią, która zaczęła sączyć się po podeście, moja poczęła płynąć w żyłach znacznie szybciej.
Od czasu aresztowania czułam się pewniej z fałszywą różdżką. Podstęp zadziałał, co oznaczało, że albo nikt nie szukał martwej kobiety, albo urzędnicy Malfoya nie ogarniali swojej papierkologii. Różne z resztą historie słyszałam związane z rejestracją różdżek, co skłaniałoby mnie raczej do przyjęcia tej drugiej linii fabularnej za kanon, ale tak długo jak pozostawałam bezpieczna, interesował mnie tylko udany fortel. Wracałam z doków, sakiewka w kieszeni brzęczała galeonami, a na ulicach nagle zaczęło gęstnieć od patroli, zrobiło się tłoczno - wszyscy zmierzali w jednym kierunku, odstawieni jak na bankiet noworoczny albo inny festyn. Jakaś edycja festiwalu lata z dala od ziemi Prewettów? Mogłam iść w swoją stronę, ale oczywiście ciekawość wzięła górę, coś się działo, coś było na rzeczy, dlatego jak owca podążyłam za tłumem, po chwili docierając na plac, gdzie trwała już jakaś ceremonia.
A przynajmniej tak myślałam w pierwszej chwili.
Znad morza tiar wyłaniał się podest, a przedstawienie, które się na nim odbywało szybko dało mi do zrozumienia, co tak naprawdę przyciągnęło te tłumy. Przez moment myślałam, że to tylko jakiś publiczny lincz, ale wszystko wskazywało na to, że tutaj naprawdę miała odbyć się egzekucja. Nie byłam zbyt zainteresowana polityką - ani Malfoy, ani Longbottom nie byli ministrami, których wybrałam, ale jakaś siła podkusiła mnie, żeby przebrnąć przez ten tłum w kierunku przeciwnym niż podest i wspiąć się na niewysoki gzyms budynku, sięgający może na trzy czwarte piętra, biorąc pod uwagę piwnicę. Wystarczający, żeby z daleka móc dostrzec sylwetki, które zajmowały scenę. Nie rozpoznawałam zamaskowanych kobiet, ani też mężczyzn, którzy wydawali się być już o krok od śmierci. Zmaltretowani, obrywali kolejnymi zaklęciami od tłumu. Ich los był mi obojętny, nie rozumiałam jednak tego, ile agresji wzbudzali wśród gapiów. Wszyscy wokół zdawali się tutaj bawić wyśmienicie, niektórym brakowało chyba tylko lampki szampana. Musiałam uszczypnąć się w nadgarstek, aby upewnić się, że nie trafiłam do jakiejś komedii, nie jestem pijana i to wszystko działo się naprawdę. Te bujne stroje, przepych i długo wyczekiwane igrzyska. To nie ja byłam w transie, tylko oni.
Kiedy ten świat tak oszalał?
Z odczytanego oskarżenia wynikało, że mężczyźni winni byli morderstwa. Nie kwestionowałam tego - ale pomysł publicznej egzekucji, publicznego upokorzenia i wymierzania najwyższej kary na oczach gapiów wydał mi się co najmniej średniowieczny. Poczułam obrzydzenie wobec tego tłumu, który z radością oddawał się tej płytkiej rozrywce - a chwilę później błysk gilotyny zakończył pokaz, a wraz z krwią, która zaczęła sączyć się po podeście, moja poczęła płynąć w żyłach znacznie szybciej.
Przepychała się między ludźmi, by wydostać się z tłumu, który spełnił już dla niej swoją rolę. Po kameleonem przywróciła do własnego ciała, porzucając wizerunek Daisy. Znajdowała się po prawej stronie podestu, blisko wyjścia ze skweru, po którego drugiej stronie znajdował się Olbrzym. Unosiła już różdżkę, żeby rzucić zaklęcie, ale magia jej nie posłuchała. Zacisnęła usta w wąską linię. Wskoczyła na miotłę wylatując na niej odrobinę. Czuła złość, ogarniającą ją całą. Rozpalała ją od środka z każdym kolejnym słowem i więcej już nie czekała.
- Co z minutą ciszy dla tysięcy ludzie których zarżnęliście podczas bezksiężycowej nocy? - wykrzyknęła z siłą, którą posiadała w płucach. Eliksir nadal sprawiał, że była niewidzialna, ale słowa mogły zwrócić uwagę ku niej. Dobrze, niech patrzą. Jeśli potrafią. Pieprzeni hipokryci . - Rodrica zetniecie za to, że uderzył tłuczek?! - krzyknęła ponownie. Całość sytuacji była wręcz kuriozalna. - Strzeżcie się wszyscy. Następny podyktowany prawem zgon odbędzie się, gdy któreś z was odważy się kichnąć na jednego z nich. - miała kompletnie gdzieś, że zedrze sobie całe gardło. Gdzieś jak wiele osób ją usłyszy. Mcnair i Goyle stali na tyle blisko, by usłyszeć jej słowa. Była tego pewna. - Przestrzegam was wszystkich. Wszystkich, którzy biernie przypatrujecie się, jak z każdym krokiem odbierają wam wolność. Ci ludzie, mają na rękach więcej krwi niż ci, którzy właśnie stracili życie. Wszyscy jesteście winni. Winni bierności, której się podejmujecie. I gdy kiedyś zjawią się w waszym domu, będziecie żałować, że nie wybraliście inaczej. - nie miała złudzeń. Nie było żadnych ich dla nich, byli tylko ludzie przydatni, albo ci którzy mieli tą ich, czystą krew. - A was Rycerze Walpurgii. Was wyzywam. Każdego z osobna i wszystkich razem. Spróbujcie nas zniszczyć, jeśli potraficie. Ale ciemność nie zatryumfuje, póki istnieje światło zdolne je rozgonić. - po tych słowach skierowała swoją różdżkę próbując wycelować między miejsce dla gości honorowych i podest. Najbardziej opłacalne. Jeśli zaklęcie trafi, jego zasięg dotknie i tych siedzących tam i tych znajdujących się przed nim. Co najmniej dwójkę śmierciożerców. Uniosła różdżkę, wykonując odpowiedni gest. - Bombarda Maxima - krzyknęła, nie siląc się dalej na ciche działanie. Była wściekła. Wściekła hipokryzją i teatrem, który odgrywali.
1/3 kameleona, Bombarda między podest i miejsce dla gości
- Co z minutą ciszy dla tysięcy ludzie których zarżnęliście podczas bezksiężycowej nocy? - wykrzyknęła z siłą, którą posiadała w płucach. Eliksir nadal sprawiał, że była niewidzialna, ale słowa mogły zwrócić uwagę ku niej. Dobrze, niech patrzą. Jeśli potrafią. Pieprzeni hipokryci . - Rodrica zetniecie za to, że uderzył tłuczek?! - krzyknęła ponownie. Całość sytuacji była wręcz kuriozalna. - Strzeżcie się wszyscy. Następny podyktowany prawem zgon odbędzie się, gdy któreś z was odważy się kichnąć na jednego z nich. - miała kompletnie gdzieś, że zedrze sobie całe gardło. Gdzieś jak wiele osób ją usłyszy. Mcnair i Goyle stali na tyle blisko, by usłyszeć jej słowa. Była tego pewna. - Przestrzegam was wszystkich. Wszystkich, którzy biernie przypatrujecie się, jak z każdym krokiem odbierają wam wolność. Ci ludzie, mają na rękach więcej krwi niż ci, którzy właśnie stracili życie. Wszyscy jesteście winni. Winni bierności, której się podejmujecie. I gdy kiedyś zjawią się w waszym domu, będziecie żałować, że nie wybraliście inaczej. - nie miała złudzeń. Nie było żadnych ich dla nich, byli tylko ludzie przydatni, albo ci którzy mieli tą ich, czystą krew. - A was Rycerze Walpurgii. Was wyzywam. Każdego z osobna i wszystkich razem. Spróbujcie nas zniszczyć, jeśli potraficie. Ale ciemność nie zatryumfuje, póki istnieje światło zdolne je rozgonić. - po tych słowach skierowała swoją różdżkę próbując wycelować między miejsce dla gości honorowych i podest. Najbardziej opłacalne. Jeśli zaklęcie trafi, jego zasięg dotknie i tych siedzących tam i tych znajdujących się przed nim. Co najmniej dwójkę śmierciożerców. Uniosła różdżkę, wykonując odpowiedni gest. - Bombarda Maxima - krzyknęła, nie siląc się dalej na ciche działanie. Była wściekła. Wściekła hipokryzją i teatrem, który odgrywali.
1/3 kameleona, Bombarda między podest i miejsce dla gości
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
The member 'Justine Tonks' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 27
'k100' : 27
Powolny marsz trójki skazańców wydawał się ciągnąć w nieskończoność, raz po raz przerywany mknącym w ich stronę zaklęciem - mógł się jedynie domyślać, ile każda mijająca sekunda ważyła dla nich samych. Był ciekaw - czy nie mogli doczekać się końca, czy wprost przeciwnie, liczyli jeszcze na cud? I czy żałowali? Ich twarze, poznaczone cierpieniem ostatnich tygodni, niby do siebie podobne, prezentowały się zupełnie od siebie odmiennie, emanując pełnym spektrum emocji: od gniewu, przez obojętność, aż po skrajną rozpacz. Nie współczuł im tego, żałował jedynie ich bezmyślności; tego, że mając do dyspozycji niedostępny dla innych talent, płynącą w żyłach moc magiczną, zdecydowali się zmarnować ją i zaprzepaścić. To uważał za największą zbrodnię, wzmocnioną jedynie przez fakt, że nim zostali schwytani, pociągnęli innych czarodziejów za sobą. - Słabych i krótkowzrocznych - zgodził się ze słowami Lyanny, znów nie potrafiąc choćby na moment nie cofnąć się do czasów, kiedy podobne rozważania prowadzili częściej, w okolicznościach zgoła innych i bardziej kameralnych; oderwał spojrzenie od pochodu, wciąż z twarzą niewyrażającą większych emocji - nie śmiał się wraz z tłumem, uważając, że w tym końcu - zakropionym upodleniem i upokorzeniem - było raczej coś tragicznego. Tak powinni na śmierć iść mugole, nie czarodzieje dzięki magii zdolni do wyższych czynów; wyglądało jednak na to, że wciąż miało upłynąć sporo czasu i krwi, nim ci przeciwstawiający się nowemu porządkowi zrozumieją, w jakim tkwili zaślepieniu. Do tego czasu - trzeba było przemawiać do nim takim językiem, jaki rozumieli.
Uniósł wyżej brwi, dostrzegając poruszenie przy loży honorowej; chociaż dokładna treść słów skazańca do niego nie docierała, zagłuszona pomrukiwaniami zgromadzonych na placu ludzi, nietrudno było domyślić się, co właśnie się tam działo. Komentarz Lyanny tylko to potwierdził. - Na ich miejscu akurat tam nie spodziewałbym się odnaleźć litości - dodał, unosząc nieco wyżej brwi; kiedy Stonehenge zostało zrównane z ziemią, nie było go w kraju, śledził jednak doniesienia dokładnie - i wiedział, że wśród ofiar sporo było przedstawicieli arystokracji. Wątpił, by szybko o tym zapomniano.
Gdy zaklęcie sięgnęło materiału okrywającego twarz czwartego z prowadzonych w kierunku podestu czarodziejów, nie zareagował, wciąż nie rozumiejąc, dlaczego jego tożsamość starano się do tej pory zachować w tajemnicy; dziecinny akt buntu w postaci posłania tłuczka ku policjantom wydawał mu się dziwnie błahy w porównaniu ze zbrodniami pozostałej trójki, których winy wkrótce potem odczytano z podwyższenia. Przyglądał się kobiecie, która zabrała głos, mówiąc pewnie i czysto; trudno było nie zawierzyć jej słowom - i wyglądało na to, że przemawiały one również do zgromadzonego tłumu. Obecność gilotyn go zdziwiła, choć starał się tego nie okazać. - Jest w tym coś poetyckiego - zwrócił się ponownie do Lyanny, na moment odwracając spojrzenie od podestu. - Że zginą jak mugole, których tak zaciekle bronili - doprecyzował własne myśli. Zastanawiał się, czy to niecodzienność sytuacji sprawiała, że atmosfera między nimi zdawała się zupełnie inna niż ostatnim razem; czy gdyby znaleźli się sam na sam, znów wybuchłyby między nimi niepogrzebane jeszcze żale? Nie miał wątpliwości, że ten kotłujący się w jego własnej klatce piersiowej wciąż tam był, tymczasowo zagłuszony innymi bodźcami i rozproszony obecnością innych.
Świst gilotyn odwrócił jego uwagę, spojrzał więc w stronę podestu odruchowo, zanim zdążyłby zastanowić się nad tym, co ten dźwięk oznaczał - i chociaż do tej pory widział już wiele, w zawodzie wiedźmiego strażnika niejednokrotnie spotykając się ze śmiercią, to wystawienie jej na pokaz, w pełnym świetle dnia, na podwyższeniu, sprawiło, że jego wnętrzności nieprzyjemnie się wykręciły. Zachowanie kamiennego wyrazu twarzy kosztowało go sporo wysiłku, i przez sekundę był prawie wdzięczny, gdy coś innego odciągnęło jego zmysły od tego widoku - tak długo, dopóki nie zorientował się, jaki był wydźwięk wykrzyczanych słów, które rozniosły się po placu. Zadarł głowę do góry odruchowo, bo - jak mu się wydawało - to stamtąd docierał do niego głos, nikogo jednak nie dostrzegł. Być może zbytnio oślepiało go słońce, w samo południe wiszące wysoko, a może krzycząca kobieta się ukryła - w oknie jednej z wysokich kamienic albo za magiczną, utkaną z zaklęć barierą. Czy działała sama? Czy buntowników wśród tłumu kryło się więcej? Dźwięk inkantacji sprawił, że sam sięgnął po różdżkę, nim jeszcze zdążyłby zastanowić się nad tym, co właściwie robi; nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, że biorąc pod uwagę ilość obecnych na placu ludzi, od wywołania trudnego do opanowania zamieszania dzieliły ich sekundy. - Widzisz ją? - zapytał Lyanny, zapominając nagle o wszystkim innym, a później stukając różdżką we własną skroń. - Fera Ecco - mruknął, chcąc transmutować własne źrenice w te należące do orła, tym samym wyostrzając swój wzrok; była to stara sztuczka, której nauczył się jeszcze na kursie, przez czarodziejów po fachu wykorzystywana jednak stosunkowo często.
| skutki zaklęcia i jego wpływ na własną spostrzegawczość pozostawiam do interpretacji prowadzącego wątek (lub mistrza gry, jeśli się pojawi); przepraszam, jeśli gdzieś pomieszałam chronologię
Uniósł wyżej brwi, dostrzegając poruszenie przy loży honorowej; chociaż dokładna treść słów skazańca do niego nie docierała, zagłuszona pomrukiwaniami zgromadzonych na placu ludzi, nietrudno było domyślić się, co właśnie się tam działo. Komentarz Lyanny tylko to potwierdził. - Na ich miejscu akurat tam nie spodziewałbym się odnaleźć litości - dodał, unosząc nieco wyżej brwi; kiedy Stonehenge zostało zrównane z ziemią, nie było go w kraju, śledził jednak doniesienia dokładnie - i wiedział, że wśród ofiar sporo było przedstawicieli arystokracji. Wątpił, by szybko o tym zapomniano.
Gdy zaklęcie sięgnęło materiału okrywającego twarz czwartego z prowadzonych w kierunku podestu czarodziejów, nie zareagował, wciąż nie rozumiejąc, dlaczego jego tożsamość starano się do tej pory zachować w tajemnicy; dziecinny akt buntu w postaci posłania tłuczka ku policjantom wydawał mu się dziwnie błahy w porównaniu ze zbrodniami pozostałej trójki, których winy wkrótce potem odczytano z podwyższenia. Przyglądał się kobiecie, która zabrała głos, mówiąc pewnie i czysto; trudno było nie zawierzyć jej słowom - i wyglądało na to, że przemawiały one również do zgromadzonego tłumu. Obecność gilotyn go zdziwiła, choć starał się tego nie okazać. - Jest w tym coś poetyckiego - zwrócił się ponownie do Lyanny, na moment odwracając spojrzenie od podestu. - Że zginą jak mugole, których tak zaciekle bronili - doprecyzował własne myśli. Zastanawiał się, czy to niecodzienność sytuacji sprawiała, że atmosfera między nimi zdawała się zupełnie inna niż ostatnim razem; czy gdyby znaleźli się sam na sam, znów wybuchłyby między nimi niepogrzebane jeszcze żale? Nie miał wątpliwości, że ten kotłujący się w jego własnej klatce piersiowej wciąż tam był, tymczasowo zagłuszony innymi bodźcami i rozproszony obecnością innych.
Świst gilotyn odwrócił jego uwagę, spojrzał więc w stronę podestu odruchowo, zanim zdążyłby zastanowić się nad tym, co ten dźwięk oznaczał - i chociaż do tej pory widział już wiele, w zawodzie wiedźmiego strażnika niejednokrotnie spotykając się ze śmiercią, to wystawienie jej na pokaz, w pełnym świetle dnia, na podwyższeniu, sprawiło, że jego wnętrzności nieprzyjemnie się wykręciły. Zachowanie kamiennego wyrazu twarzy kosztowało go sporo wysiłku, i przez sekundę był prawie wdzięczny, gdy coś innego odciągnęło jego zmysły od tego widoku - tak długo, dopóki nie zorientował się, jaki był wydźwięk wykrzyczanych słów, które rozniosły się po placu. Zadarł głowę do góry odruchowo, bo - jak mu się wydawało - to stamtąd docierał do niego głos, nikogo jednak nie dostrzegł. Być może zbytnio oślepiało go słońce, w samo południe wiszące wysoko, a może krzycząca kobieta się ukryła - w oknie jednej z wysokich kamienic albo za magiczną, utkaną z zaklęć barierą. Czy działała sama? Czy buntowników wśród tłumu kryło się więcej? Dźwięk inkantacji sprawił, że sam sięgnął po różdżkę, nim jeszcze zdążyłby zastanowić się nad tym, co właściwie robi; nie miał najmniejszych wątpliwości co do tego, że biorąc pod uwagę ilość obecnych na placu ludzi, od wywołania trudnego do opanowania zamieszania dzieliły ich sekundy. - Widzisz ją? - zapytał Lyanny, zapominając nagle o wszystkim innym, a później stukając różdżką we własną skroń. - Fera Ecco - mruknął, chcąc transmutować własne źrenice w te należące do orła, tym samym wyostrzając swój wzrok; była to stara sztuczka, której nauczył się jeszcze na kursie, przez czarodziejów po fachu wykorzystywana jednak stosunkowo często.
| skutki zaklęcia i jego wpływ na własną spostrzegawczość pozostawiam do interpretacji prowadzącego wątek (lub mistrza gry, jeśli się pojawi); przepraszam, jeśli gdzieś pomieszałam chronologię
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Connaught Square
Szybka odpowiedź