Connaught Square
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Connaught Square
To na tym placu znajdującym się w centralnym Londynie przez przeszło 500 lat dokonywano publicznych egzekucji na wrogach państwa, zdrajcach i niewinnych. Szubienicy, która stanowiła główne narzędzie władzy, już nie ma, a plac stanowi tylko ślad na mapie turystycznej, ale wciąż wysłany jest brukiem i obsadzony liczną zielenią, dzięki czemu wielu mieszkańców Londynu wybiera go jako miejsce dla licznych spacerów. Wieczorami, gdy w latarniach zapala się jasne światło, na uliczkach można dostrzec ducha włoskiej tancerki, Marii Taglioni, która Connaught Square niegdyś nazywała swoim domem. Po okolicy krąży plotka, że jest ona tylko iluzją wyczarowaną przez jej zdolnego, angielskiego kochanka.
Kara była konsekwencją pewnych czynów, zbrodni, występków przeciwko prawu. Stanowiło to naturalną kolej rzeczy i tak właśnie powinno wyglądać. Skazańcy prowadzeni na śmierć, na oczach ludzi gardzącymi nimi, plującymi im w twarze i pod nogi. Publiczne upokorzenie skazańców było przyjemnym widokiem. Niepotrzebnie buntowali się przeciwko ogólnie panującym zasadom. On sam patrzył na nich z pewną dozą niesmaku. Brzydzili go, ich zachowanie i to czym kierowali się w życiu. Złe decyzje i wybory zaprowadziły ich w to miejsce i wystawiły na pośmiewisko, kpinę i uciechę dla tych, którzy wiedzieli co jest właściwe. Obserwowanie tego było przyjemnością i choć w loży honorowej było dla niego miejsce... nie planował z niego skorzystać. Gromadzenie najważniejszych osób w jednym miejscu nie było dobrym pomysłem. Niemniej jednak, wolał stać na uboczu, jak zawsze. Rosier nie pchał się nigdy w centrum wydarzeń, wolał robić za wsparcie czy działać gdzieś od tyłu, niżeli prezentować swoje umiejętności na pierwszym froncie. Swoją drogą... stąd miał też całkiem niezły widok i dokładnie mógł się przyjrzeć parszywym gębą skazańców. Najbardziej jednak cieszył widok rozochoconego tłumu. Wystarczyło jedno spojrzenie, aby wiedzieć, że to właśnie było ludziom potrzebne.
To właśnie na nich się skupił, na zaklęciach mknących w ich stronę. Satysfakcjonujące. Mieli większą ilość sprzymierzeńców niż kiedykolwiek mógł przypuszczać. Miał okazję zobaczyć na własne oczy jak tłumnie gromadzeni ludzie pokazują po czyjej stronie są. O wiele przyjemniejszym byłby świat, jakby wstąpili w szeregi Rycerzy Walpurgii i walczyli w jedynej słusznej sprawie wraz z nimi. Nie każdy jednak miał na to odwagę czy umiejętności, woleli patrzeć jak inni działają, sami jedynie obserwując z boku i zacierając ręce. Niemniej jednak, dzisiejsze wydarzenie pokazywało czego wszyscy pragnął. Różdżki skierowane w skazańców i te uśmiechy na ich twarzach. O tak, zdecydowanie Rosier wolał oceniać niż działań, a w jego opinii wszystko wyglądało zadowalająco.
Kilka głów zwróciło się w inną stronę, a Mathieu powiódł za nimi wzrokiem. Mężczyzna prowadzony przez policjantów, kroczący w kajdanach, z czarnym kapturem na głowie. Dodatkowa rozrywka, przyjemność i zabawa. Był zaintrygowany, nie we wszystko był wtajemniczany, a sam nie śmiał dopytywać. Najważniejsze, że zaciekawili tłum. Caradoc, Benedict i Dylan przykuwali uwagę, ale każdy z pewnością wolałby dowiedzieć się kim jest tajemnicza, zakapturzona postać. Mathieu przez chwilę zawiesił na nim wzrok. Losy przeciwników toczyły się różnie, wszyscy jednak powinni skończyć dokładnie w ten sam sposób. Śmierć była dla nich najłagodniejszą z możliwych kar, najbardziej... przyjemną. Powinni zmagać się ze swoimi decyzjami i pamiętać o nich do końca życia, a nie przez krótką chwilę czekać, aż ich dusza uleci w nieznane... Wrócił spojrzeniem w stronę trójcy kroczącej w stronę podestu. Uniósł różdżkę, akurat miał możliwość oddania płynnego, czystego strzału... Wycelował w Caradoca, skupiając na nim swoje spojrzenie. - Lapidibus - wypowiedział wyraźnie i machnął różdżką. Dlaczego miałby sprawiać, że ten ostatni spacer będzie przyjemnością. Wolał iść... w innym kierunku.
To właśnie na nich się skupił, na zaklęciach mknących w ich stronę. Satysfakcjonujące. Mieli większą ilość sprzymierzeńców niż kiedykolwiek mógł przypuszczać. Miał okazję zobaczyć na własne oczy jak tłumnie gromadzeni ludzie pokazują po czyjej stronie są. O wiele przyjemniejszym byłby świat, jakby wstąpili w szeregi Rycerzy Walpurgii i walczyli w jedynej słusznej sprawie wraz z nimi. Nie każdy jednak miał na to odwagę czy umiejętności, woleli patrzeć jak inni działają, sami jedynie obserwując z boku i zacierając ręce. Niemniej jednak, dzisiejsze wydarzenie pokazywało czego wszyscy pragnął. Różdżki skierowane w skazańców i te uśmiechy na ich twarzach. O tak, zdecydowanie Rosier wolał oceniać niż działań, a w jego opinii wszystko wyglądało zadowalająco.
Kilka głów zwróciło się w inną stronę, a Mathieu powiódł za nimi wzrokiem. Mężczyzna prowadzony przez policjantów, kroczący w kajdanach, z czarnym kapturem na głowie. Dodatkowa rozrywka, przyjemność i zabawa. Był zaintrygowany, nie we wszystko był wtajemniczany, a sam nie śmiał dopytywać. Najważniejsze, że zaciekawili tłum. Caradoc, Benedict i Dylan przykuwali uwagę, ale każdy z pewnością wolałby dowiedzieć się kim jest tajemnicza, zakapturzona postać. Mathieu przez chwilę zawiesił na nim wzrok. Losy przeciwników toczyły się różnie, wszyscy jednak powinni skończyć dokładnie w ten sam sposób. Śmierć była dla nich najłagodniejszą z możliwych kar, najbardziej... przyjemną. Powinni zmagać się ze swoimi decyzjami i pamiętać o nich do końca życia, a nie przez krótką chwilę czekać, aż ich dusza uleci w nieznane... Wrócił spojrzeniem w stronę trójcy kroczącej w stronę podestu. Uniósł różdżkę, akurat miał możliwość oddania płynnego, czystego strzału... Wycelował w Caradoca, skupiając na nim swoje spojrzenie. - Lapidibus - wypowiedział wyraźnie i machnął różdżką. Dlaczego miałby sprawiać, że ten ostatni spacer będzie przyjemnością. Wolał iść... w innym kierunku.
Mathieu Rosier
The last enemy that shall be destroyed is | death |
The member 'Mathieu Rosier' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 55
--------------------------------
#2 'k10' : 3
#1 'k100' : 55
--------------------------------
#2 'k10' : 3
Nie trudził się zbytnio nad powstrzymaniem cisnącego się na jego usta uśmiechu, będącego naturalną, choć odrobinę irracjonalną reakcją na posłane mu przez Lyannę spojrzenie; podciągnął lekko kącik warg do góry, nie kryjąc rozbawienia – i czegoś jeszcze, dziwnego, zaprawionego jakimś sentymentem uczucia, którego obecności póki co nie rozumiał. Kiwnął nieznacznie głową, gdy wypowiedziała jego imię, pozwalając sobie na posłanie jej jeszcze jednego spojrzenia, jakby testując wody, ale tym razem wnętrzności nie wykręciły mu się boleśnie, a za mostkiem nie zapłonęła wybuchowa mieszanka chaotycznych emocji. Pierwsze zaskoczenie, to, któremu pozwolił się dosięgnąć kilka tygodni temu, minęło – pozostawiając po sobie wypaloną ranę, która co prawda rwała dotkliwie, gdy nieostrożnie dźgał ją wspomnieniami i obrazami, ale nie groziła już całkowitym wytrąceniem go z równowagi.
Wyprostował się, stając wygodniej ze skrzyżowanymi za plecami rękami, po czym przeniósł z zainteresowaniem wzrok ku rosnącemu zamieszaniu, bez trudu dostrzegając jego źródło: na plac wchodzili skazańcy, bosi, brudni – upodleni dniami zamknięcia i przesłuchań, był tego niemal pewien. Zatrzymał spojrzenie na każdym z nich po kolei, przyglądając się ich twarzom; był ciekaw – czy ostatnie tygodnie sprawiły, że dzisiejszy dzień traktowali jak wybawienie, czy wprost przeciwnie – dopóki nie ujrzeli stojącego przed nimi podestu, jeszcze nie dowierzali, trzymając się ostatnich okruchów złudnej nadziei. Tej nie mieli odnaleźć, to było jasne, podjudzony tłum im nie współczuł, zamiast tego przelewając ogrom własnych, negatywnych emocji na rzucane w zdrajców zaklęcia. Podejrzewał, że tego potrzebowali, obarczenia wreszcie winą kogoś żywego i namacalnego, a nie wroga nieuchwytnego i skrytego w cieniu – Theodore nie oceniał ich za poddanie się tym instynktom, choć sam ich nie posiadał; wojna nie zdążyła odebrać mu niczego prócz wspomnień, za to winił jednak anomalie – nie wiedząc, nie mogąc wiedzieć, kto tak naprawdę był odpowiedzialny za kataklizm, przez który stracił pełny rok własnego życia.
Zerknął w bok, na Lyannę, przez moment zastanawiając się, czy ona również sięgnie po różdżkę, ale stała nieruchomo – on także się więc nie poruszył, tylko częściowo wyłapując jej szeptane, ginące w okrzykach tłumu słowa – a resztę odczytując wprost z jej poruszających się warg. – Oby ich sprzymierzeńcy wyciągnęli z tego naukę – odpowiedział równie cicho, zaraz potem rozproszony pojawieniem się kolejnego, czwartego więźnia; zmarszczył brwi, przyglądając mu się – ale twarz ukryta pod narzuconym na głowę workiem udaremniała jakąkolwiek próbę identyfikacji. Dlaczego trzymano jego tożsamość w tajemnicy? Dla większego efektu, zaskoczenia, czy z innego powodu? Nie wiedział nic o tym, by ostatnio schwytano kogoś prawdziwie istotnego, a szeptów niosących się korytarzami departamentu słuchał uważnie, istniało jednak prawdopodobieństwo, że to nie jego pracownicy mogli poszczycić się tym sukcesem. Posłał pytające spojrzenie Lyannie; wiedział już, że należała do nich, do tych, którzy stali dumnie z maskami na twarzach, i których on sam zdecydował się wesprzeć; możliwe, że wiedziała więcej niż on. – Wiesz, kim jest? – zapytał więc po prostu; spodziewał się, że tymczasowy sekret i tak za moment przestanie nim być, ale wrodzona ciekawość nie pozwalała mu milczeć. Zawiesił jeszcze na chwilę spojrzenie na kobiecej twarzy, szukając w niej odpowiedzi, po czym na powrót przeniósł uwagę na centrum wydarzeń, przeskakując spojrzeniem pomiędzy maszerującymi powoli skazańcami, a czwartym z nich, który dosyć niespodziewanie zaskarbił sobie niemal pełnię jego zainteresowania.
Wyprostował się, stając wygodniej ze skrzyżowanymi za plecami rękami, po czym przeniósł z zainteresowaniem wzrok ku rosnącemu zamieszaniu, bez trudu dostrzegając jego źródło: na plac wchodzili skazańcy, bosi, brudni – upodleni dniami zamknięcia i przesłuchań, był tego niemal pewien. Zatrzymał spojrzenie na każdym z nich po kolei, przyglądając się ich twarzom; był ciekaw – czy ostatnie tygodnie sprawiły, że dzisiejszy dzień traktowali jak wybawienie, czy wprost przeciwnie – dopóki nie ujrzeli stojącego przed nimi podestu, jeszcze nie dowierzali, trzymając się ostatnich okruchów złudnej nadziei. Tej nie mieli odnaleźć, to było jasne, podjudzony tłum im nie współczuł, zamiast tego przelewając ogrom własnych, negatywnych emocji na rzucane w zdrajców zaklęcia. Podejrzewał, że tego potrzebowali, obarczenia wreszcie winą kogoś żywego i namacalnego, a nie wroga nieuchwytnego i skrytego w cieniu – Theodore nie oceniał ich za poddanie się tym instynktom, choć sam ich nie posiadał; wojna nie zdążyła odebrać mu niczego prócz wspomnień, za to winił jednak anomalie – nie wiedząc, nie mogąc wiedzieć, kto tak naprawdę był odpowiedzialny za kataklizm, przez który stracił pełny rok własnego życia.
Zerknął w bok, na Lyannę, przez moment zastanawiając się, czy ona również sięgnie po różdżkę, ale stała nieruchomo – on także się więc nie poruszył, tylko częściowo wyłapując jej szeptane, ginące w okrzykach tłumu słowa – a resztę odczytując wprost z jej poruszających się warg. – Oby ich sprzymierzeńcy wyciągnęli z tego naukę – odpowiedział równie cicho, zaraz potem rozproszony pojawieniem się kolejnego, czwartego więźnia; zmarszczył brwi, przyglądając mu się – ale twarz ukryta pod narzuconym na głowę workiem udaremniała jakąkolwiek próbę identyfikacji. Dlaczego trzymano jego tożsamość w tajemnicy? Dla większego efektu, zaskoczenia, czy z innego powodu? Nie wiedział nic o tym, by ostatnio schwytano kogoś prawdziwie istotnego, a szeptów niosących się korytarzami departamentu słuchał uważnie, istniało jednak prawdopodobieństwo, że to nie jego pracownicy mogli poszczycić się tym sukcesem. Posłał pytające spojrzenie Lyannie; wiedział już, że należała do nich, do tych, którzy stali dumnie z maskami na twarzach, i których on sam zdecydował się wesprzeć; możliwe, że wiedziała więcej niż on. – Wiesz, kim jest? – zapytał więc po prostu; spodziewał się, że tymczasowy sekret i tak za moment przestanie nim być, ale wrodzona ciekawość nie pozwalała mu milczeć. Zawiesił jeszcze na chwilę spojrzenie na kobiecej twarzy, szukając w niej odpowiedzi, po czym na powrót przeniósł uwagę na centrum wydarzeń, przeskakując spojrzeniem pomiędzy maszerującymi powoli skazańcami, a czwartym z nich, który dosyć niespodziewanie zaskarbił sobie niemal pełnię jego zainteresowania.
it's a small crime
and i've got no excuse
and i've got no excuse
Theodore Wilkes
Zawód : wiedźmi strażnik; podróżnik; przemytnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
count my cards
watch them fall
blood on a marble wall
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Naprawdę muszę go pilnować? – burknął, nie spoglądając jednak na stojącego obok Macnaira, a na falujący tłum, na rysujące się opodal podwyższenie; już niebawem deski podestu miały spłynąć krwią głupców, którzy ważyli się stawać przeciwko nim. Kiedy tak obserwował zaskakująco zaludniony plac, stale mrużył przy tym oczy, próbując uchronić je przed natarczywymi promieniami królującego na nieboskłonie słońca. Było za gorąco na cylinder, może jednak mimo to powinien go ze sobą zabrać; jego rondo mogłoby zagwarantować choćby nikłą osłonę przed irytującą jasnością. Mimo tej niewygody uwadze zarządcy portu nie umknęło pojawienie się kolejnej zamaskowanej, odzianej w elegancką czerń sylwetki; skinął Deirdre głową w formie niezbyt wylewnego powitania, zaraz jednak przeniósł wzrok na przesłonięte lico Rookwood. – To w końcu whisky czy szampana? Nie możesz się zdecydować – dodał tym samym tonem głosu, oszczędnym ruchem dłoni sięgając do kieszeni po skrywaną tam różdżkę; w oddali widział już zbliżających się skazańców, a także pastwiących się nad nimi przedstawicielami gawiedzi. Nie zwykł znęcać się w celach rozrywkowych, nie bawiły go tortury, przemoc uważał jedynie za środek do celu – teraz jednak chodziło o coś więcej. O dawanie przykładu tym, którym brakowało pewności i odwagi. Wszak nie było już czasu na wątpliwości, na pobłażanie pętającym się po Londynie buntownikom. Czas Picharda – i innych słabych, szukających w wojnie okazji do zarobku jednostek – minął. Oby bezpowrotnie.
Powitał zbliżających się Ramseya i lorda Blacka przelotnym spojrzeniem, zauważalnym skinięciem głowy, po czym odwrócił twarz w kierunku przejścia, którym prowadzono skazańców. Okropny sposób na śmierć, wpierw przemarsz wstydu, później – egzekucja na oczach wszystkich. Sami jednak zgotowali sobie ten los, nie miał zamiaru ich żałować. – Bucco – powiedział twardo, celując jakarandowym drewienkiem w idącego na tyłach młodzika. Na własne życzenie zmarnował sobie młodość, zmarnował szanse na lepsze życie... Wtedy jednak Goyle dosłyszał zaintrygowane szepty pobliskich czarodziejów, co sprawiło, że zwrócił wzrok w przeciwną stronę, którą pokazywano sobie palcami – policja prowadziła tam kogoś jeszcze, barczystego, niezbyt wysokiego, z kapturem na głowie. Czym zasłużył sobie na to specjalne traktowanie? – Kto to? – odezwał się, nie kierując swego pytania do nikogo konkretnego. Łudził się, że jeśli ktokolwiek znał na nie odpowiedź, podzieli się nią z nimi wszystkimi.
| rzucam w Dylana Chambersa
Powitał zbliżających się Ramseya i lorda Blacka przelotnym spojrzeniem, zauważalnym skinięciem głowy, po czym odwrócił twarz w kierunku przejścia, którym prowadzono skazańców. Okropny sposób na śmierć, wpierw przemarsz wstydu, później – egzekucja na oczach wszystkich. Sami jednak zgotowali sobie ten los, nie miał zamiaru ich żałować. – Bucco – powiedział twardo, celując jakarandowym drewienkiem w idącego na tyłach młodzika. Na własne życzenie zmarnował sobie młodość, zmarnował szanse na lepsze życie... Wtedy jednak Goyle dosłyszał zaintrygowane szepty pobliskich czarodziejów, co sprawiło, że zwrócił wzrok w przeciwną stronę, którą pokazywano sobie palcami – policja prowadziła tam kogoś jeszcze, barczystego, niezbyt wysokiego, z kapturem na głowie. Czym zasłużył sobie na to specjalne traktowanie? – Kto to? – odezwał się, nie kierując swego pytania do nikogo konkretnego. Łudził się, że jeśli ktokolwiek znał na nie odpowiedź, podzieli się nią z nimi wszystkimi.
| rzucam w Dylana Chambersa
paint me as a villain
Caelan Goyle
Zawód : Zarządca portu, kapitan statku
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I must go down to the sea again, to the lonely sea and the sky.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Caelan Goyle' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 21
'k100' : 21
Cisza zwiastowała początek. Skazańcy nadeszli, prowadzeni utorowaną dlań ścieżką między podekscytowanym tłumem, nad ich głowami na miotłach całe przedsięwzięcie nadzorowali uważni policjanci. A do nadzorowania, jak się okazało, mieli sporo. Nie wiedziała kto pierwszy cisnął zaklęciem. Nie wiedziała kiedy bezgłośny bezdech wypełniający plac zamienił się w pełen zwierzęcej pasji hymn spuszczonego ze smyczy człowieka, który odnajdywał w sobie tę mroczną stronę, żądną krwi. Skazańcy nie mogli się bronić, ich wychudzone kończyny pętały kajdany, a witalne siły zdawały się być odległym, słodkim wspomnieniem, więzienie sprawiło, że zmarnieli okrutnie. Chang mogła jedynie domyślać się ich wcześniejszych prezencji, lecz to, co po nich zostało, przypominało obleczone w skórę szkielety poruszające się za pomocą nie tyle mięśni, co wyłącznie siły woli. Nieswojej. Nie mogli jej mieć, nie w momencie gdy z zachwyconej gawiedzi mknęły w ich stronę inkantacje poniżające. Obdzierające z resztek godności. Musieli czuć nienawiść bijącą z każdej mijanej twarzy, z każdej uniesionej w ich kierunku różdżki; to było intrygujące. Czy w obliczu nieuniknionej śmierci w imię wzmocnienia nowego imperium poświęcili choćby jedną myśl w kierunku nieznajomych, a tak źle im życzących czarodziejów zgromadzonych na Connaught Square?
W pierwszym odruchu buntowniczo odmówiła uniesienia w ich kierunku kasztanowca. Nie chciała zniżać się do poziomu atawistycznych, ludzkich odruchów, nie chciała brać udziału w samodzielnym wymierzaniu sprawiedliwości nieuzbrojonemu przeciwnikowi, którego sama fizyczność przekreślała jakąkolwiek możliwość kontrataku. Tak ją wychowano. Tak uczył ją dziadek. A jednocześnie gdzieś na dnie świadomości, w myślach czarniejszych, mniej kontrolowanych, pojawił się stęskniony uwagi odruch. Co ci szkodzi? Spróbuj. Podsycał ciekawość; zastanawiała się przez moment, czy uczestnictwo w zbiorowym szaleństwie sprowadzi na nią wstyd. Czy okaże się ujmą na charakterze.
W zamyśleniu zastygła przez chwilę, zanim dłoń ujęła lekko drewno kasztanowca, uniosła je w kierunku mężczyzny, skazańca - jednego z trzech, który fizjonomią zwrócił jej uwagę najbardziej. Szedł jako drugi, pozostałych przewyższał natomiast przypominającą złożoną z kości wieżę. Gładkim gestem wycelowała zatem w Perasona. Nie znała nawet jego imienia. Nie wiedziała o nim nic, prócz tego, że w kluczowym, najważniejszym momencie swego życia stanął po złej stronie. A to sprawiało, że nie zasługiwał na wyrozumiałość.
- Lancea - wypowiedziała cicho, półszeptem gubiącym się pośród kakofonii przeróżnych inkantacji docierających do marszu więźniów z każdej strony placu. Dopiero wówczas zauważyła czwartą, skutą kajdanami postać. Brwi zmarszczyły się delikatnie, spojrzenie wyostrzyło; czym różnił się od trójki nieszczęśników, że oszczędzono mu hańby towarzyszenia im podczas ponurej podróży? Wren opuściła różdżkę, powiodła wzrokiem dokoła, by ostatecznie powrócić nim do zakapturzonej czernią postaci. I czekała. Na to, co wydarzy się potem - na to, co wydarzy się już zaraz.
W pierwszym odruchu buntowniczo odmówiła uniesienia w ich kierunku kasztanowca. Nie chciała zniżać się do poziomu atawistycznych, ludzkich odruchów, nie chciała brać udziału w samodzielnym wymierzaniu sprawiedliwości nieuzbrojonemu przeciwnikowi, którego sama fizyczność przekreślała jakąkolwiek możliwość kontrataku. Tak ją wychowano. Tak uczył ją dziadek. A jednocześnie gdzieś na dnie świadomości, w myślach czarniejszych, mniej kontrolowanych, pojawił się stęskniony uwagi odruch. Co ci szkodzi? Spróbuj. Podsycał ciekawość; zastanawiała się przez moment, czy uczestnictwo w zbiorowym szaleństwie sprowadzi na nią wstyd. Czy okaże się ujmą na charakterze.
W zamyśleniu zastygła przez chwilę, zanim dłoń ujęła lekko drewno kasztanowca, uniosła je w kierunku mężczyzny, skazańca - jednego z trzech, który fizjonomią zwrócił jej uwagę najbardziej. Szedł jako drugi, pozostałych przewyższał natomiast przypominającą złożoną z kości wieżę. Gładkim gestem wycelowała zatem w Perasona. Nie znała nawet jego imienia. Nie wiedziała o nim nic, prócz tego, że w kluczowym, najważniejszym momencie swego życia stanął po złej stronie. A to sprawiało, że nie zasługiwał na wyrozumiałość.
- Lancea - wypowiedziała cicho, półszeptem gubiącym się pośród kakofonii przeróżnych inkantacji docierających do marszu więźniów z każdej strony placu. Dopiero wówczas zauważyła czwartą, skutą kajdanami postać. Brwi zmarszczyły się delikatnie, spojrzenie wyostrzyło; czym różnił się od trójki nieszczęśników, że oszczędzono mu hańby towarzyszenia im podczas ponurej podróży? Wren opuściła różdżkę, powiodła wzrokiem dokoła, by ostatecznie powrócić nim do zakapturzonej czernią postaci. I czekała. Na to, co wydarzy się potem - na to, co wydarzy się już zaraz.
it was a desert on the moon when we arrived. gathering all of my tears, heartbreak and sighs, jade made a potion ignite and turned the night into a radiant city of light.
The member 'Wren Chang' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 56
'k100' : 56
Zbierający się tłum podnosił na duchu – wierzyła, że nie tylko Rycerze Walpurgii i ich sojusznicy pojawili się na placu, że gdzieś w tłumie kryły się twarze nie należące do organizacji, a do świata, który chcieli oczyścić. Może czuli się bezpiecznie z tym, co przedstawiały ich poglądy, a może wręcz przeciwnie, przyszli ocenić zagrożenie, oszacować niebezpieczeństwo i na szybko obliczyć czas, jaki zajmie im dotarcie do domu, spakowanie walizek i wyjechanie gdzie pieprz rośnie. Wokół wciąż unosił się wojenny popiół, kurz delikatnie skrzył się w ciepłych promieniach słońca, ale był zbyt matowy, by oślepiać. A mimo to czarodzieje przybyli nie czując zniechęcenia – miała nadzieję.
Sądziła, że przyjdzie jej spędzić to popołudnie samotnie – przyszła we własnym towarzystwie, również sama miała zamiar analizować i obserwować całe wydarzenie, a na koniec podjęłaby się spaceru w stronę domu, naciągnęła kaptur na głowę unikając spojrzeń. Obracając głowę w stronę osób, których twarzom chciała się przyjrzeć, dostrzegła jedną obróconą w swoją stronę. Zawiesiła na niej spojrzenie lekko, mimowolnie unosząc brodę ku górze, jakby chciała udowodnić, że dzięki czystości swojej krwi może tu stać i pysznić się swoim pochodzeniem. Maska przykuwała uwagę, surowe otwory jednak nie pokazywały niczego, co umożliwiłoby rozpoznanie sylwetki mężczyzny, ale kolor włosów, ich ułożenie, szerokość ramion i krok już pozwoliły to zrobić. Przełknęła ślinę i wzięła głęboki wdech, gdy zobaczyła, że kolejny czarodziej szedł z nim ramię w ramię. Obawiała się, że już zawsze się odnajdą – choćby błądzili we mgle i po samym dnie czeluści hadesowego piekła, zawsze odnajdą swoje oczy. Nie oderwała od idących w jej stronę sylwetek wzroku, a kiedy były już tuż przy niej, łagodnie skinęła w powitaniu głową. Dziwny zapach trafił do jej nozdrzy. Słodki, obcy, podejrzany. Cytryny, ale jakby w formie słodyczy.
– Wspaniale cię widzieć całego i zdrowego – bracie; nie dokończyła, to słowo osiadło błotem gdzieś na dnie jej pamięci, na dnie bagna, w którym przetrzymywała wszystkie cenne dla siebie wspomnienia – nikt nie zaglądał do miejsc, gdzie świat gnił. Uśmiechnęła się subtelnie, okrasiła usta muśnięte bordową pomadą kobiecą elegancją. – Przedstawisz nas sobie? – spytała go, spojrzeniem wodząc już po twarzy człowieka, z którym przyszedł. Zdradzał go ubiór, jakość materiałów i postawa; czarodzieje, których sakwy mieściły o wiele więcej galeonów, a sieć kontaktów sięgała dalej, wyróżniali się z tłumu. Gdy poznali już się, wymienili grzecznościami, spojrzeniem znów powędrowała w stronę podestu i skazańców, o których wspomniał Ramsey. – Sądzicie, drodzy panowie, że będą błagać o litość? Że wspomną o swoich rodzinach? O mnogości dzieci, jakie wydali na świat? – uśmiech nie był już łagodny, nabrał na drapieżności, przywdział kształty pogardy kierowanej w stronę zdrajców. – I… kim jest ostatni z nich? Dlaczego zasłonili jego twarz? – sądziła, że wiedzą więcej od niej, w końcu przesiadując godzinami nad swoimi badaniami sama decydowała się na izolację.
Sądziła, że przyjdzie jej spędzić to popołudnie samotnie – przyszła we własnym towarzystwie, również sama miała zamiar analizować i obserwować całe wydarzenie, a na koniec podjęłaby się spaceru w stronę domu, naciągnęła kaptur na głowę unikając spojrzeń. Obracając głowę w stronę osób, których twarzom chciała się przyjrzeć, dostrzegła jedną obróconą w swoją stronę. Zawiesiła na niej spojrzenie lekko, mimowolnie unosząc brodę ku górze, jakby chciała udowodnić, że dzięki czystości swojej krwi może tu stać i pysznić się swoim pochodzeniem. Maska przykuwała uwagę, surowe otwory jednak nie pokazywały niczego, co umożliwiłoby rozpoznanie sylwetki mężczyzny, ale kolor włosów, ich ułożenie, szerokość ramion i krok już pozwoliły to zrobić. Przełknęła ślinę i wzięła głęboki wdech, gdy zobaczyła, że kolejny czarodziej szedł z nim ramię w ramię. Obawiała się, że już zawsze się odnajdą – choćby błądzili we mgle i po samym dnie czeluści hadesowego piekła, zawsze odnajdą swoje oczy. Nie oderwała od idących w jej stronę sylwetek wzroku, a kiedy były już tuż przy niej, łagodnie skinęła w powitaniu głową. Dziwny zapach trafił do jej nozdrzy. Słodki, obcy, podejrzany. Cytryny, ale jakby w formie słodyczy.
– Wspaniale cię widzieć całego i zdrowego – bracie; nie dokończyła, to słowo osiadło błotem gdzieś na dnie jej pamięci, na dnie bagna, w którym przetrzymywała wszystkie cenne dla siebie wspomnienia – nikt nie zaglądał do miejsc, gdzie świat gnił. Uśmiechnęła się subtelnie, okrasiła usta muśnięte bordową pomadą kobiecą elegancją. – Przedstawisz nas sobie? – spytała go, spojrzeniem wodząc już po twarzy człowieka, z którym przyszedł. Zdradzał go ubiór, jakość materiałów i postawa; czarodzieje, których sakwy mieściły o wiele więcej galeonów, a sieć kontaktów sięgała dalej, wyróżniali się z tłumu. Gdy poznali już się, wymienili grzecznościami, spojrzeniem znów powędrowała w stronę podestu i skazańców, o których wspomniał Ramsey. – Sądzicie, drodzy panowie, że będą błagać o litość? Że wspomną o swoich rodzinach? O mnogości dzieci, jakie wydali na świat? – uśmiech nie był już łagodny, nabrał na drapieżności, przywdział kształty pogardy kierowanej w stronę zdrajców. – I… kim jest ostatni z nich? Dlaczego zasłonili jego twarz? – sądziła, że wiedzą więcej od niej, w końcu przesiadując godzinami nad swoimi badaniami sama decydowała się na izolację.
we're all killers
we've all killed parts of ourselves
to survive
we've all killed parts of ourselves
to survive
Wszystko, jak na chwilę obecną wydawało się być na swoim miejscu. Z otoczenia przelał swoją uwagę na ruch powstały przy rzędzie Nestora Rosierów. Lady Carrow najwyraźniej została do tegoż zaproszona. bardzo dobry gest. Tym bardziej biorąc pod uwagę zakupioną w ostatnim czasie hodowlę, która choć nosząca znamiona bardziej hobbistycznych zapędów sir Tristana w tym aspekcie to jednak mogącą stanowić swego rodzaju nić porozumienia między zwaśnionymi rodami. Całe przedsięwzięcie jednak równie dobrze mogło pogłębić waśń - mogło zostać odczytane jako prowokacja do rywalizacji na gruncie stabilnym, w tym przypadku wyłącznie, dla kopyt magicznych wierzchowców. Claude mógł się jedynie domyślać, że Carrowowie nie byli zadowoleni z umacniających się wpływów Rosierów. Zaskakiwało go to, że do tej pory Nestor tego rodu nie oddelegował żadnego reprezentanta w szeregi Rycerzy Walpurgii by szalę układów zrównoważyć. Wojna nie będzie trwała wiecznie, a to co zostanie wypracowanie w jej ogniu - nie zniszczeje, nie przepadnie.
Wyprostowany przelał swoją uwagę w stronę zbliżających się jeńców. Było ich czterech - jednego więcej niż się spodziewał. Ciemne brwi uniosły się w lekkim zaskoczeniu. Czyżby tuż przed samą egzekucją udało pojmać się kolejnego nieszczęśnika...? Cóż, zdecydowanie trudno wyobrazić sobie większego pecha. Sam jedyne co odczuwał widząc ich mękę to współczucie. Śmierć która ich czekała miała być okrutną, brudną, męczącą. On sam nigdy w cudzym nieszczęściu, cierpieniu nie odnajdywał przyjemności, piękna, czegoś szlachetnego. Pomimo jednak wrodzonej wrażliwości nie był naiwny i zdawał sobie sprawę, że to co będzie miało tu miejsce jest konieczne, potrzebne. Magiczna społeczność stanowiła na świecie mniejszość. By przetrwać, zwyciężyć, górować potrzebowali zaszczepić w mnogim wrogu strach, a następnie pielęgnować go tak długo aż stanie się w czymś wrodzonym. Musieli urządzać pokazy siły, świętować cierpliwie wyszarpywane kolejne skrawki angielskiej ziemi mające tym razem należeć wyłącznie do nich. Musieli dać rozdrażnionemu tłumowi wroga, którego mogli obwiniać za wojenne niedogodności, straty. Wojna nigdy nie była prosta.
Samemu nie podniósł w stronę linczowanych różdżki. Stał oddalony od głównego szlaku. Skupiał się również na pracy - ochranianiu sir Rosiera z małżonką. Był czujnym i pilnym strażnikiem.
Wyprostowany przelał swoją uwagę w stronę zbliżających się jeńców. Było ich czterech - jednego więcej niż się spodziewał. Ciemne brwi uniosły się w lekkim zaskoczeniu. Czyżby tuż przed samą egzekucją udało pojmać się kolejnego nieszczęśnika...? Cóż, zdecydowanie trudno wyobrazić sobie większego pecha. Sam jedyne co odczuwał widząc ich mękę to współczucie. Śmierć która ich czekała miała być okrutną, brudną, męczącą. On sam nigdy w cudzym nieszczęściu, cierpieniu nie odnajdywał przyjemności, piękna, czegoś szlachetnego. Pomimo jednak wrodzonej wrażliwości nie był naiwny i zdawał sobie sprawę, że to co będzie miało tu miejsce jest konieczne, potrzebne. Magiczna społeczność stanowiła na świecie mniejszość. By przetrwać, zwyciężyć, górować potrzebowali zaszczepić w mnogim wrogu strach, a następnie pielęgnować go tak długo aż stanie się w czymś wrodzonym. Musieli urządzać pokazy siły, świętować cierpliwie wyszarpywane kolejne skrawki angielskiej ziemi mające tym razem należeć wyłącznie do nich. Musieli dać rozdrażnionemu tłumowi wroga, którego mogli obwiniać za wojenne niedogodności, straty. Wojna nigdy nie była prosta.
Samemu nie podniósł w stronę linczowanych różdżki. Stał oddalony od głównego szlaku. Skupiał się również na pracy - ochranianiu sir Rosiera z małżonką. Był czujnym i pilnym strażnikiem.
Ciemne tęczówki odsunęły się od grupy zebranej przy podeście, a jej kroki skierowały się w środek tłumu. Pomiędzy ludźmi, stopić się z nimi stać się niewidoczną. Znaleźć jakiś sposób, póki była na to szansa. Specjalnie nie odeszła za daleko, chcąc znajdować się dostatecznie blisko od podestu, tak, by jedno zaklęcie mogło ją tam zabrać skutecznie i szybko. Lewa ręką poprawiła uścisk na miotle, a usta zacisnęły się w wąskiej linii. Zrobili rozrywkę, z zabijania ludzi. Pierdoleni psychopaci. Przesunęła jedynie spojrzenie, po otoczeniu, nie poruszając głową. Jedna z jej rąk uniosła się i dotknęła koła w uchu. Wciągnęła je z niego, chowając do kieszeni. Sięgnęła też po drugie. Rola Daisy się zakończyła. Na podeście znajdować musieli się ludzie ważni z takiej odległości trudno było jej ocenić, ale wydawało jej się, że sporo kojarzyła ze zdjęć w gazetach. Z pewnością jedną twarz, której jeszcze nigdy nie spotkała na żywo. Przy podeście było tłoczno, dwie sylwetki w maskach. Do tego Goyle i Macnair. Trzecia osoba w masce. Co znaczyło, że na placu było co najmniej trzech śmierciożerców. Do tego dochodzili wszyscy ich poplecznicy i olbrzym. Zacisnęła wargi mocniej. Problemem byli znajdujący się tutaj ludzie. Może i szczęśliwie, że żaden nie poświęcił Daisy swojej uwagi.
Poruszenie jasno świadczyło o tym, co się właśnie miało zacząć, ale mocniej zaskoczyło ją to, czego zaczęli podejmować się ludzie. Zacisnęła prawą dłoń w pięść czując jak paznokcie wbijają jej się w dłoń. Wsunęła się w tłum bardziej, dokładniej, zmuszając twarz do przybrania wyrazu zaciekawienia, upuściła cienki szal przesuwając się dalej. Jakby zrobiła to całkiem przypadkiem, jakby zaczepił się o kogoś. A ona, zaaferowana tym, co działo się wokół nawet nie zauważyła, że zgubiła coś, co miała na sobie. Przestąpiła jeszcze kilka kroków bliżej podestu. Zerkając też w kierunku czwartego z nich. Nieprzyjemna gula prześlizgnęła się po jej gardle i po jej żołądku. Miała co do tego złe przeczucia. Najgorsze myśli przeszły przez jej głowę. Zamordowali Bertiego, czy udało im się złapać jeszcze kogoś z nich? Myśli wędrowały w kierunku konkretnej jednostki. Odpychała je od siebie, możliwie jak najdalej. Próbowała nie skupiać się na Vincencie i jego obecności tutaj, która jedynie utrudniała podejmowanie kolejnych decyzji. Na razie, musiała kupić sobie jakąkolwiek formę przewagi, choć nie była pewna, czy jest to w ogóle możliwe, przy takiej ilości przeciwników. Sięgnęła do kieszeni wyciągając niewielką fiolkę eliksiru kameleona z kieszeni. Schyliła się trochę, obejmując ją całą dłonią, wypijając zawartość na raz. Kiedy ludzie podnosili różdżki, by rzucać kolejne zaklęcia, sama uniosła swoją udając, że i ona atakuje - nieskutecznie, cóż za szkoda.
| piję kameleona
Poruszenie jasno świadczyło o tym, co się właśnie miało zacząć, ale mocniej zaskoczyło ją to, czego zaczęli podejmować się ludzie. Zacisnęła prawą dłoń w pięść czując jak paznokcie wbijają jej się w dłoń. Wsunęła się w tłum bardziej, dokładniej, zmuszając twarz do przybrania wyrazu zaciekawienia, upuściła cienki szal przesuwając się dalej. Jakby zrobiła to całkiem przypadkiem, jakby zaczepił się o kogoś. A ona, zaaferowana tym, co działo się wokół nawet nie zauważyła, że zgubiła coś, co miała na sobie. Przestąpiła jeszcze kilka kroków bliżej podestu. Zerkając też w kierunku czwartego z nich. Nieprzyjemna gula prześlizgnęła się po jej gardle i po jej żołądku. Miała co do tego złe przeczucia. Najgorsze myśli przeszły przez jej głowę. Zamordowali Bertiego, czy udało im się złapać jeszcze kogoś z nich? Myśli wędrowały w kierunku konkretnej jednostki. Odpychała je od siebie, możliwie jak najdalej. Próbowała nie skupiać się na Vincencie i jego obecności tutaj, która jedynie utrudniała podejmowanie kolejnych decyzji. Na razie, musiała kupić sobie jakąkolwiek formę przewagi, choć nie była pewna, czy jest to w ogóle możliwe, przy takiej ilości przeciwników. Sięgnęła do kieszeni wyciągając niewielką fiolkę eliksiru kameleona z kieszeni. Schyliła się trochę, obejmując ją całą dłonią, wypijając zawartość na raz. Kiedy ludzie podnosili różdżki, by rzucać kolejne zaklęcia, sama uniosła swoją udając, że i ona atakuje - nieskutecznie, cóż za szkoda.
| piję kameleona
The Devil whispered in my ear, you are not strong enough to withstand the Storm. Today I whispered in the Devil's ear,
I am the Storm.
Justine Tonks
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 29
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
The gods will always smile on brave women.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
Like the valkyries, those furies who men fear and desire.
OPCM : 58 +2
UROKI : 36 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 7 +3
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 15
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Metamorfomag
Zakon Feniksa
Całe to zebranie było oczywistą zbieraniną hipokrytów po jednej, jak i po drugiej stronie. Lyalla nie interesowało, za co skazani mieli stracić życie, widział jednak ciekawość i podniecenie w mijanych przez siebie ludziach, którzy coraz tłumniej zbierali się na placu. Pojawiał się tam również strach, ale nikt kto obawiał się widoku śmierci, nie przychodził tam. Nie z własnej woli oczywiście, jednak takich było zdecydowanie mniej. Największą część stanowili pijani chorą przyjemnością ci, którzy chyba bawili się w bal przebierańców. Lupin jednak nie poświęcał im zbyt wiele czasu, jedynie przemykając spojrzeniem po zebranych i wyglądających na bogaczy czarodziejach oraz czarownicach. Nie oni stanowili cel jego zainteresowania. Brygadzista na szczęście przewyższał wzrostem zebraną gawiedź i mógł spokojnie wyszukiwać wzrokiem odpowiedniego miejsca. Od wejścia przeszedł na północ ku tunelowi stworzonemu dla skazańców i przepchnął się aż do pierwszego rzędu, gdzie widział dobrze każdego z byłych policjantów prowadzących na śmierć. Jego twarz pozostawała bez wyrazu, gdy badał uważnie rysy oraz oczy każdego z nich, nie rozpoznając w nich swojego brata. Przenosił skupienie z pierwszego na drugiego, by później zrobić to również i z trzecim. Okazało się, że nie był to koniec. Ludzie zaczęli nagle ciskać zaklęciami i Lyall również wyciągnął różdżkę, lecz nie żeby zniżać się do poziomu żałosnego teatrzyku. Czy tylko on zdawał sobie sprawę z powagi tych zaklęć i samej magii, która nie służyła dla rozrywki masy? Nie miał jednak czasu ani ochoty się nad tym pochylać. Musiał poznać tożsamość ostatniego z mężczyzn, a jedyną opcją było rozerwanie materiał, który tkwił na jego głowie. A do istniało tylko jedno, banalne zaklęcie, po które sięgnął brygadzista. - Diffindo - wypowiedział, celując w kaptur prowadzonego czwartego mężczyzny. Chciał rozerwać materiał, zobaczyć jego twarz i dowiedzieć się, czy był to jego brat, czy nie. Nie podobało mu się to. Ta niewiedza i dziwne zaskoczenie, które najwyraźniej obiegło wszystkich zebranych, gdy pomruki obiegły przez tłumek.
|lyall zt
|lyall zt
i’ll tell you a secret. the really bad monsters never look like monsters.
ALL DARK, ALL BLOODY,
MY HEART.
MY HEART.
Lyall Lupin
Zawód : Brygadzista
Wiek : 31
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Way deep down
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
Leaving me in a run around
Wanna care but
I don’t do Whats right
I won’t Wanna be found
Lettin loose the inner animal
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Lyall Lupin' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 91
'k100' : 91
Drgnął nieznacznie, słysząc doskonale znajomy mu głos. Zachował jednak neutralny wyraz twarzy, nie poruszył się ani o cal, nieustannie wpatrując gdzieś w zgromadzony tłum ludzi raźno rzucający mniej lub bardziej udane zaklęcia.
— To dobre miejsce — odpowiedział obojętnym tonem, wiedząc, do czego i do jakiej kwestii nawiązywał przyjaciel. Reprezentowanie rodu w tak ważnym i podniosłym wydarzeniu spoczywało na jego barkach. Będąc jednocześnie ordynatorem, któremu wszak przyświecało ratowanie życia, stał na swego rodzaju rozdrożu. Zastanawiał się, jaką decyzję powinien podjąć, nie mając nikogo, kto pomógłby mu w rozterkach. Osiągnięta samodzielność musiała wystarczyć – decyzja zapadła – lecz nie podjął tempa narzuconego przez Craiga. Odczekał stosowny moment, nim piętą odepchnął się od ściany i ruszył w kierunku podestu wolnym, ostrożnym krokiem. Różdżka znalazła się w jego dłoni niemal bez udziału woli. Wyuczone ruchy były podyktowane kwestią bezpieczeństwa, którego potrzebował, a którego brakowało w tak zatłoczonym miejscu – nie wiedział, ilu ze zgromadzonych mogło chcieć dokonać sabotażu pokazowej egzekucji wrogów nowego-starego porządku. Wiedział za to, że jako Rycerz Walpurgii był jednym z tych, którzy mieli o niego zadbać, własną twarzą dać świadectwo i przyzwolenie na to, aby buntowników karać z należytą surowością, a nie łaską, własną różdżką bronić przestrzegania praw ustanowionych w momencie objęcia rządów w Ministerstwie przez Malfoya.
Idąc nieśpiesznie, starał się nie spoglądać na innych. Z wzrokiem twardo utkwionym w honorowej loży, którą obrał za cel, z wiodącą ręką i różdżką skrytymi pod fałdą szala, mijał kolejne osoby, kolejne twarze, które miały zapamiętać jego obecność tutaj. Ostre spojrzenie Zachary'ego nie reagowało jednak na to, co mogło się stać. Był coraz bliżej bezpiecznego punktu, coraz bliżej znajomych osobistości, z którymi mógł bezsprzecznie zawiązać rozmowę i dopilnować należytego porządku. Krok zwolnił jeszcze bardziej, nim finalnie przekroczył granice loży, dołączając do towarzyskiej elity i arystokracji zaszczycającej gawiedź swoją obecnością.
— Sir Rosier, lady Rosier — przywitał Tristana oraz Evandrę, uprzejmym ruchem głowy kiwając. Z pozostałymi wymienił równie kurtuazyjne skinienia, podjąwszy decyzję o zachowaniu eleganckiego milczenia i spoglądania na to, co z każdym kolejnym krokiem skazańców wyczyniało lokalne pospólstwo, tak hojnie wspierające ich działania z ostatnich kilku miesięcy. Na trójce wędrującej wytyczonym szlakiem zatrzymał wzrok – śledził ich, z wolna przekręcając kark. Widział wiązki zaklęć uderzające w nich po kolei i zastanawiał się, na ile obecni tu czarodzieje i czarownice chcieli upokorzyć ostatni przemarsz, a na ile wymierzyć własną sprawiedliwość wobec poczynionej zdrady. Podążał za ich uwagą, toteż skierował ją chwilę później ku podestowi, gdzie funkcjonariusze czekali z czwartym skazańcem, którego tożsamości nie znali.
— Czyżbyśmy coś przegapili, sir? — zapytał Tristana, nieznacznym ruchem nadgarstka oraz końcem różdżki wskazując na dodatkową atrakcję dnia. Akacjowym drewnem obrócił w palcach, zanurzając się we własnych rozmyślaniach w tej materii, dając mężczyźnie czas na ewentualną odpowiedź.
— To dobre miejsce — odpowiedział obojętnym tonem, wiedząc, do czego i do jakiej kwestii nawiązywał przyjaciel. Reprezentowanie rodu w tak ważnym i podniosłym wydarzeniu spoczywało na jego barkach. Będąc jednocześnie ordynatorem, któremu wszak przyświecało ratowanie życia, stał na swego rodzaju rozdrożu. Zastanawiał się, jaką decyzję powinien podjąć, nie mając nikogo, kto pomógłby mu w rozterkach. Osiągnięta samodzielność musiała wystarczyć – decyzja zapadła – lecz nie podjął tempa narzuconego przez Craiga. Odczekał stosowny moment, nim piętą odepchnął się od ściany i ruszył w kierunku podestu wolnym, ostrożnym krokiem. Różdżka znalazła się w jego dłoni niemal bez udziału woli. Wyuczone ruchy były podyktowane kwestią bezpieczeństwa, którego potrzebował, a którego brakowało w tak zatłoczonym miejscu – nie wiedział, ilu ze zgromadzonych mogło chcieć dokonać sabotażu pokazowej egzekucji wrogów nowego-starego porządku. Wiedział za to, że jako Rycerz Walpurgii był jednym z tych, którzy mieli o niego zadbać, własną twarzą dać świadectwo i przyzwolenie na to, aby buntowników karać z należytą surowością, a nie łaską, własną różdżką bronić przestrzegania praw ustanowionych w momencie objęcia rządów w Ministerstwie przez Malfoya.
Idąc nieśpiesznie, starał się nie spoglądać na innych. Z wzrokiem twardo utkwionym w honorowej loży, którą obrał za cel, z wiodącą ręką i różdżką skrytymi pod fałdą szala, mijał kolejne osoby, kolejne twarze, które miały zapamiętać jego obecność tutaj. Ostre spojrzenie Zachary'ego nie reagowało jednak na to, co mogło się stać. Był coraz bliżej bezpiecznego punktu, coraz bliżej znajomych osobistości, z którymi mógł bezsprzecznie zawiązać rozmowę i dopilnować należytego porządku. Krok zwolnił jeszcze bardziej, nim finalnie przekroczył granice loży, dołączając do towarzyskiej elity i arystokracji zaszczycającej gawiedź swoją obecnością.
— Sir Rosier, lady Rosier — przywitał Tristana oraz Evandrę, uprzejmym ruchem głowy kiwając. Z pozostałymi wymienił równie kurtuazyjne skinienia, podjąwszy decyzję o zachowaniu eleganckiego milczenia i spoglądania na to, co z każdym kolejnym krokiem skazańców wyczyniało lokalne pospólstwo, tak hojnie wspierające ich działania z ostatnich kilku miesięcy. Na trójce wędrującej wytyczonym szlakiem zatrzymał wzrok – śledził ich, z wolna przekręcając kark. Widział wiązki zaklęć uderzające w nich po kolei i zastanawiał się, na ile obecni tu czarodzieje i czarownice chcieli upokorzyć ostatni przemarsz, a na ile wymierzyć własną sprawiedliwość wobec poczynionej zdrady. Podążał za ich uwagą, toteż skierował ją chwilę później ku podestowi, gdzie funkcjonariusze czekali z czwartym skazańcem, którego tożsamości nie znali.
— Czyżbyśmy coś przegapili, sir? — zapytał Tristana, nieznacznym ruchem nadgarstka oraz końcem różdżki wskazując na dodatkową atrakcję dnia. Akacjowym drewnem obrócił w palcach, zanurzając się we własnych rozmyślaniach w tej materii, dając mężczyźnie czas na ewentualną odpowiedź.
Once you cross the line
Zachary Shafiq
Zawód : Ordynator oddziału zatruć eliksiralnych i roślinnych, Wielki Wezyr rodu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
I am an outsider
I don't care about
I don't care about
the in-crowd
OPCM : 21 +1
UROKI : 4 +2
ALCHEMIA : 8
UZDRAWIANIE : 26 +5
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 5
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tristan. Czy gdyby spytał, nawet w bardziej intymnych warunkach, otworzyłaby się przed nim? Kiedy zacznie szczerze zwierzać mu się ze swoich obaw, mówić o uczuciach, tak naturalnie? Doskonale wiedziała, że główną przeszkodą była tu ona sama, ze swoimi niezdecydowaniem, nieśmiałością i wstydem. Uważała się za poważną i nad wyraz dojrzałą, zważywszy na swój wiek, ale dziewczęce odruchy czy sposób myślenia towarzyszyły jej przez cały czas. Zwłaszcza teraz, kiedy obraz Tristana służącego u boku Czarnego Pana w imię przywrócenia porządku, zestawiony z wydarzeniem odbywającym się właśnie na placu, stawał się mroczniejszy niż początkowo zakładała. Ofiary były konieczne, ale co innego o nich rozmawiać w salonie przy popołudniowej herbacie, a co innego stać teraz przy scenie ze wzrokiem utkwionym w więźniów. Nie poznała chyba żadnej z tych twarzy, byli dla niej obcy, a mimo to kłębiąca się w niej niechęć do zdrajców tylko przybierała na sile. Czy to ze względu na emocje towarzyszące zebranym na placu czarodziejom czy też przez wyznawane zasady?
Uścisk dłoni Francisa mówił więcej, niż słowa. Kobieta, gdy tylko udało jej się odsunąć wzrok od Tristana, przeniosła go na brata, uginając lekko jeden z kącików ust, by wesprzeć go choć nikłym uśmiechem. Dostrzegała jego strach, ciesząc się, że mogą przejść przez to razem. Nie przypuszczała, że wciąż istniało coś, czego nieustraszony wilk morski się obawiał. W jej oczach był wciąż kochanym starszym bratem, który uczył ją odkrywać świat, ale przecież były chwile, w których bohaterowie także potrzebowali ciepła.
Nagle dotarł do niej głos Tristana i aż sama zrugała się w myślach za rozkojarzenie. Obiecała sobie, że będzie czujnie obserwować, a tu już pierwsze niedopatrzenie. Lady Carrow wyglądała równie pięknie, co zawsze. Już w wieku panieńskim Evandra powtarzała jej, iż pomimo choroby miała swój niepowtarzalny urok i teraz, choć nie dogadywały się już tak dobrze, mogłaby powtórzyć komplement bez uciekania się do kłamstwa.
- Lady Carrow. - Skinęła jej również głową, zupełnie zapominając, że przecież obiecała sobie pilnować brata przed wpływem tej kobiety. Czy to już drugie niedopatrzenie tego dnia? Wyłapała posłane jej przez Francisa spojrzenie. Ratunku? Przez krótką chwilę zdziwiona nie wiedziała czego tyczą się obawy brata, zaraz jednak przypomniała sobie co łączy zajmującą obok nich miejsce panią Carrow z Francisem. Nie znała oczywiście szczegółów ich relacji, ale posiadana wiedza wystarczała do wyrobienia sobie opinii. Evandra już wcześniej starała się subtelnie zasugerować bratu, iż znajomość z taką kobietą na poziomie wyższym niż koleżeński mu nie przystoi. Odpowiedziała mu porozumiewawczym spojrzeniem na znak zgody i zawiązanego porozumienia. Jeśli miałaby się nawiązać konwersacja, Evandra wzięłaby na siebie rozmowę z Isabelle. Pomimo chłodu, jaki się między nimi utrzymywał, zawsze ceniła sobie jej towarzystwo, a wspólnie spędzony czas wspominała (raczej) miło.
Rozpoczął się marsz, kobieta zerknęła ukradkiem na Tristana, chcąc wybadać jego nastrój. Jak bardzo należy się zdystansować, na ile uśmiechać, na ile aktywnie uczestniczyć w wydarzeniu? Chyba nawet odetchnęła w duchu z ulgą, gdy zdecydował się na nie rzucanie zaklęć. Miała tylko nadzieję, że nie zostanie to źle odebrane. Palce dłoni Evandry zacisnęły się lekko na dłoni Francisa, gdy tylko przeszedł ją dreszcz.
Spuściła wzrok, kątem oka próbując dostrzec profil Isabelle i jej reakcję na słowa Tristana. Jaki miała stosunek do sprawy z Percivalem, czy potrafiła ot tak odciąć się od tego, co ich łączyło? Zdrada była bez wątpienia powodem do odwrócenia się od ukochanego, ale czy to dlatego, że wciąż nie pogodziła się ze stratą męża tak bardzo pragnie na nowo zapełnić swoje serce? I to jeszcze biorąc sobie za cel mężczyzn jej własnego życia! Oburzać się czy wywyższać? Kiedy tylko w ich towarzystwie pojawił się kolejny gość, przyjrzała mu się ukradkiem i skinęła uprzejmie głową.
- Czy wszystkie wychwycone elementy zostaną stracone na tym placu? - spytała, nie tyle ciekawa sposobu torturowania czy mordowania zdrajców, a po to, by mieć pewność, że nie będzie musiała być obecna przy każdym z tego typu wydarzeń. Obecność dodatkowego skazańca nie wydała się jej dziwna, choć musiała przyznać, że teraz przyglądała mu się w zastanowieniu.
Uścisk dłoni Francisa mówił więcej, niż słowa. Kobieta, gdy tylko udało jej się odsunąć wzrok od Tristana, przeniosła go na brata, uginając lekko jeden z kącików ust, by wesprzeć go choć nikłym uśmiechem. Dostrzegała jego strach, ciesząc się, że mogą przejść przez to razem. Nie przypuszczała, że wciąż istniało coś, czego nieustraszony wilk morski się obawiał. W jej oczach był wciąż kochanym starszym bratem, który uczył ją odkrywać świat, ale przecież były chwile, w których bohaterowie także potrzebowali ciepła.
Nagle dotarł do niej głos Tristana i aż sama zrugała się w myślach za rozkojarzenie. Obiecała sobie, że będzie czujnie obserwować, a tu już pierwsze niedopatrzenie. Lady Carrow wyglądała równie pięknie, co zawsze. Już w wieku panieńskim Evandra powtarzała jej, iż pomimo choroby miała swój niepowtarzalny urok i teraz, choć nie dogadywały się już tak dobrze, mogłaby powtórzyć komplement bez uciekania się do kłamstwa.
- Lady Carrow. - Skinęła jej również głową, zupełnie zapominając, że przecież obiecała sobie pilnować brata przed wpływem tej kobiety. Czy to już drugie niedopatrzenie tego dnia? Wyłapała posłane jej przez Francisa spojrzenie. Ratunku? Przez krótką chwilę zdziwiona nie wiedziała czego tyczą się obawy brata, zaraz jednak przypomniała sobie co łączy zajmującą obok nich miejsce panią Carrow z Francisem. Nie znała oczywiście szczegółów ich relacji, ale posiadana wiedza wystarczała do wyrobienia sobie opinii. Evandra już wcześniej starała się subtelnie zasugerować bratu, iż znajomość z taką kobietą na poziomie wyższym niż koleżeński mu nie przystoi. Odpowiedziała mu porozumiewawczym spojrzeniem na znak zgody i zawiązanego porozumienia. Jeśli miałaby się nawiązać konwersacja, Evandra wzięłaby na siebie rozmowę z Isabelle. Pomimo chłodu, jaki się między nimi utrzymywał, zawsze ceniła sobie jej towarzystwo, a wspólnie spędzony czas wspominała (raczej) miło.
Rozpoczął się marsz, kobieta zerknęła ukradkiem na Tristana, chcąc wybadać jego nastrój. Jak bardzo należy się zdystansować, na ile uśmiechać, na ile aktywnie uczestniczyć w wydarzeniu? Chyba nawet odetchnęła w duchu z ulgą, gdy zdecydował się na nie rzucanie zaklęć. Miała tylko nadzieję, że nie zostanie to źle odebrane. Palce dłoni Evandry zacisnęły się lekko na dłoni Francisa, gdy tylko przeszedł ją dreszcz.
Spuściła wzrok, kątem oka próbując dostrzec profil Isabelle i jej reakcję na słowa Tristana. Jaki miała stosunek do sprawy z Percivalem, czy potrafiła ot tak odciąć się od tego, co ich łączyło? Zdrada była bez wątpienia powodem do odwrócenia się od ukochanego, ale czy to dlatego, że wciąż nie pogodziła się ze stratą męża tak bardzo pragnie na nowo zapełnić swoje serce? I to jeszcze biorąc sobie za cel mężczyzn jej własnego życia! Oburzać się czy wywyższać? Kiedy tylko w ich towarzystwie pojawił się kolejny gość, przyjrzała mu się ukradkiem i skinęła uprzejmie głową.
- Czy wszystkie wychwycone elementy zostaną stracone na tym placu? - spytała, nie tyle ciekawa sposobu torturowania czy mordowania zdrajców, a po to, by mieć pewność, że nie będzie musiała być obecna przy każdym z tego typu wydarzeń. Obecność dodatkowego skazańca nie wydała się jej dziwna, choć musiała przyznać, że teraz przyglądała mu się w zastanowieniu.
show me your thorns
and i'll show you
hands ready to
bleed
and i'll show you
hands ready to
bleed
Evandra Rosier
Zawód : Arystokratka, filantropka
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
I am blooming from the wound where I once bled.
OPCM : 0
UROKI : 4 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 16 +4
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 14
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Półwila
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Cisza faktycznie zwiastowała przybycie trzech mężczyzn, którzy dziś mieli zginąć ku radości obserwujących. Zebrani tutaj najwyraźniej nie mieli dość śmierci, chcieli przyczynić się do kolejnych. Pochylił lekko głowę, aby ukryć uśmiech, który cisnął mu się na usta i którego nie szło opanować do końca. Taki stan rzeczy mu się podobał, a karmiąc chęć obserwowania czyjejś krzywdy, nie musiał być tego powodem, mógł jedynie patrzeć. Ciekawiło go czy będący w centrum zainteresowania, pogodzili się ze swym losem czy jeszcze będą czegokolwiek próbować, licząc, że wywalczą życie. Za niedługo miał się o tym przekonać, póki co pozostawało jeszcze chwilę poczekać i pooglądać jak nad tłumem kontrolę przejmowały instynkty. Poczucie władzy, samej przewagi wystarczyły, aby zebrane osoby sięgnęły po różdżki.
Mając przewagę wzrostu nad częścią zebranych wokół, bez problemu powiódł wzrokiem ponownie po otoczeniu, kiedy pierwsze zaklęcia sięgnęły skazańców. Nadal nie szukał nikogo konkretnego, ale dopiero teraz zauważył w końcu kolejną znajomą osobę, jaką był Vincent. Nie przypuszczał, że takie atrakcje będą go interesować, ale najwyraźniej zmieniło się więcej, niż przypuszczał, od kiedy widzieli się ostatnio. Spojrzenie osiadło również na dziewczynie o egzotycznej urodzie, która nawet w tłumie wyróżniała ją. Jej obecność pasowała tutaj bardziej, była również potwierdzeniem wniosków, jakie wysnuł ostatnio. Nie zastanawiając się nawet chwili, przeszedł te kilka metrów, aby zatrzymać się obok dziewczyny. Milczał, gdy Wren wypowiedziała inkantację i obserwował efekt.
- Chang.- wypowiedział, aby zwrócić jej uwagę.- Ćwiczyłaś, specjalnie dla podobnej chwili? – spytał nieco złośliwie, nawiązując do wcześniejszych spotkań. Wyciągnął różdżkę, pewnie zamykając palce na judaszowcu, ale nim sam postanowił dołączyć do tego uprzykrzania ostatniego spaceru zdrajców w kierunku podestu, zauważył czwartą sylwetkę, którą wprowadzono z workiem na głowie. Wstrzymał się, opuszczając różdżkę, nim zdążył zrobić cokolwiek. Nie wątpił, że to jeszcze nie koniec okazji do rzucenia w kogoś zaklęciem, a tracąc zainteresowanie trójką, postanowił poczekać. Personalia mężczyzn były znane, ciekawiło go więc, dlaczego nazwisko czwartego pozostało tajemnicą, a sądząc po reakcji na około, nie tylko on zwrócił na to uwagę.
Mając przewagę wzrostu nad częścią zebranych wokół, bez problemu powiódł wzrokiem ponownie po otoczeniu, kiedy pierwsze zaklęcia sięgnęły skazańców. Nadal nie szukał nikogo konkretnego, ale dopiero teraz zauważył w końcu kolejną znajomą osobę, jaką był Vincent. Nie przypuszczał, że takie atrakcje będą go interesować, ale najwyraźniej zmieniło się więcej, niż przypuszczał, od kiedy widzieli się ostatnio. Spojrzenie osiadło również na dziewczynie o egzotycznej urodzie, która nawet w tłumie wyróżniała ją. Jej obecność pasowała tutaj bardziej, była również potwierdzeniem wniosków, jakie wysnuł ostatnio. Nie zastanawiając się nawet chwili, przeszedł te kilka metrów, aby zatrzymać się obok dziewczyny. Milczał, gdy Wren wypowiedziała inkantację i obserwował efekt.
- Chang.- wypowiedział, aby zwrócić jej uwagę.- Ćwiczyłaś, specjalnie dla podobnej chwili? – spytał nieco złośliwie, nawiązując do wcześniejszych spotkań. Wyciągnął różdżkę, pewnie zamykając palce na judaszowcu, ale nim sam postanowił dołączyć do tego uprzykrzania ostatniego spaceru zdrajców w kierunku podestu, zauważył czwartą sylwetkę, którą wprowadzono z workiem na głowie. Wstrzymał się, opuszczając różdżkę, nim zdążył zrobić cokolwiek. Nie wątpił, że to jeszcze nie koniec okazji do rzucenia w kogoś zaklęciem, a tracąc zainteresowanie trójką, postanowił poczekać. Personalia mężczyzn były znane, ciekawiło go więc, dlaczego nazwisko czwartego pozostało tajemnicą, a sądząc po reakcji na około, nie tylko on zwrócił na to uwagę.
W głębokich dolinach zbiera się cień.
Ma barwę nocy…
Ma barwę nocy…
lecz pachnie jak krew
Cillian Macnair
Zawód : Łowca magicznych stworzeń, szmugler
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Krok wstecz to nie zmiana.
Krok wstecz to krok wstecz
Krok wstecz to krok wstecz
OPCM : 20 +5
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 11
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 11
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Connaught Square
Szybka odpowiedź